Conroy Pat - Na południe od Broad

Szczegóły
Tytuł Conroy Pat - Na południe od Broad
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Conroy Pat - Na południe od Broad PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Conroy Pat - Na południe od Broad PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Conroy Pat - Na południe od Broad - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Z angielskiego przełożył ROBERT GINALSKI Strona 3 Tytuł oryginału: SOUTH OF BROAD Copyright © Pat Conroy 2009 All rights reserved Published by arrangement with Nan A. Tálese, an imprint of Doubleday Publishing Group, a division of Random House Inc. Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010 Polish translation copyright © Robert Ginalski 2010 Redakcja: Beata Słama Ilustracja na okładce: Wendell Minor Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7659-137-7 (oprawa twarda) ISBN 978-83-7659-136-0 (oprawa miękka) Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.empik.com www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.amazonka.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2010. Wydanie I/oprawa miękka Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole Strona 4 Książkę tę poświęcam Cassandrze King, mojej żonie i koleżance po piórze, która jak nikt inny pomogła doprowadzić do wydania Na południe od Broad. Moim zdaniem na farmach Alabamy nie wyrosło nic lepszego niż ona. Strona 5 PROLOG Posiadłość nad Rzeką Nazwę Posiadłość nad Rzeką miasteczko zawdzięczało mojemu ojcu. W ten sposób wyrażał się o Charlestonie w Karolinie Południo- wej, swoim rodzinnym mieście, z którego był dumny jak paw. To miasteczko tak piękne, że rozkosz przechadzki urzekającymi wąski- mi uliczkami wręcz ścinała z nóg. Było jego obiektem kultu, koni- kiem, skrywaną obsesją i największą miłością życia. To ojciec rozpa- lił moją namiętność do tego miasta, którego nigdy się nie wyrzekłem i nie wyrzeknę. Ja też urodziłem się i wychowałem w Charlestonie. Każdy dzień mojego życia na tym półwyspie, który zapisał się w historii złotymi zgłoskami, wypełniały i kształtowały dwie tutejsze rzeki, Ashley i Cooper. Kruchą jak porcelana urodę Charlestonu traktuję niczym otwartą skorupę delikatnego mięczaka. Moja dusza w kształcie półwyspu jest ogorzała od słońca i wezbrana rzeką. Moją świadomość codziennie zalewają fale przypływu miasta, uzależnione od kaprysów i harmonii faz księżyca wynurzającego się z Atlantyku. Spokojem napawa mnie widok szeregów karłowatych palm strzegących brzegów jeziora Co- lonial i rytm wybijany przez dzwony od Świętego Michała, niosący się po całej Meeting Street, wśród śpiewu cykad na drzewach. Już 7 Strona 6 od małego w głębi serca wiedziałem, że należę do kasty niepopraw- nych charlestońskich mieszczuchów. Z zaskoczeniem przyjąłem do wiadomości, że żyję tu z powołania, a nie dlatego, że tak mi było dane, że jest to moje przeznaczenie, nie wybór. Poczytuję sobie za zaszczyt, iż pochodzę z jednego z najbardziej urokliwych miasteczek Stanów Zjednoczonych ‒ nie z któregoś z tych niebosiężnych, lśniących, uszminkowanych molochów, nie z miasta z dzwonkami u palców* albo z krzykliwie pomalowanymi paznokciami nóg, lecz z paradnej mieściny o niskiej zabudowie, pełnej prostoty i nietolerującej bylejakości ani pretensjonalności. I chociaż charlestończycy uważają swoje miasto za odpicowane i wy- fraczone, to jednak zdecydowanie przedkłada się tu powściągliwość nad próżność. * Nawiązanie do dziecięcej rymowanki z XVIII wieku i piosenki I've Gol Rings On My Fingers z 1909 roku. Jako dziecko mogłem z naszego podwórka za domem nałapać kosz krabów niebieskich, girlandę płastug i tuzin karmazynów, ze- brać siatkę białych krewetek. A wszystko to w miasteczku tak uro- czym, że jego piękno byłoby zdolne wywabić kobrę z koszyka, tak ozdobnym i filigranowym, że u obcych wzbudza najwyższy podziw, u miejscowych zaś poczucie głębokiej satysfakcji. W jego zakamar- kach można napotkać metaloplastykę delikatną jak koronka i spiralne schody wyszukane niczym jachty. W ustroniach ogrodów można znaleźć jaśminy, kamelie i setki innych roślin, które wyglądają jak haftowane i wykradzione z ogrodów Edenu, z umiłowania przepychu i dla czystej frajdy okpienia bogów. W kuchniach rozpalone piece radośnie buchają żarem, podczas gdy jagnięcina marynuje się w za- lewie z czerwonego wina, szykuje się sos winegret do sałatek, mięso krabów namaszcza się sherry, w piekarniku dochodzą ciasteczka z kremem z mleka i jaj, a na blacie stygną babeczki na maślance. Z powodu nabożnego, świątobliwego pociągu do jadła, ogrodów i architektury Charleston opowiada się za wszystkimi zasadami, które 8 Strona 7 głoszą, że życie jest w równym stopniu cnotą obywatelską, co nor- mą. Dorastanie w nim wzbudza zachwyt, lecz także pozostawia pięt- no. Wszystko, co wam teraz ujawnię, jest ukształtowane przez Char- leston, rządzone przez Charleston, a niekiedy nawet przez nie zruj- nowane. Ale to ja, nie miasto, ponoszę winę za to, że omal mnie nie zniszczyło. Każdy reaguje na piękno na swój sposób. I chociaż Char- leston potrafi zdziałać niemało, to jednak nie zawsze ma wpływ na osobliwe postępowanie człowieka. Wszelako wykazuje wielką tole- rancję wobec ekscentryczności i ogłupienia. Jego pretensjonalność jest w dobrym guście, co wynika ze świadomości, iż stanowi trwałą zmarszczkę na subtelnej linii nieba, podczas gdy my jesteśmy tu tylko przelotnie. Ojciec był niezwykle uzdolnionym nauczycielem przedmiotów ścisłych. Potrafił przekształcić plażę na Wyspie Sullivana tak, że wyglądała niczym laboratorium, które stworzył dla własnej przyjem- ności i na swój sposób. Wyszukiwał rozgwiazdę albo opisywał ostat- nie koszmarne chwile ostrygi w płaskim koszu sto metrów od miej- sca, gdzie staliśmy. Na gwiazdkę robił ozdoby z przypominających bransoletki muszli trąbików. W ogrodzie mojej matki pokazywał mi, jak biedronki chowają swoje jajka pod liśćmi bazylii i rukoli. Na bagnach Congaree odkrył nowy gatunek salamandry, nazwany potem jego imieniem. Każdego motyla, który wkroczył w nasze życie, roz- poznawał na pierwszy rzut oka. Nocami zabierał mojego brata Steve'a i mnie, wypływaliśmy łodzią na środek portu w Charlestonie i kazał nam uczyć się na pamięć nazw gwiazdozbiorów. Traktował gwiazdy jak pieśni miłosne napisane dla niego przez Boga. Z naboż- nym szacunkiem pokazywał nam konstelacje Wielkiego Psa, Pas Oriona, Strzelca, Cygnusa, czyli Łabędzia, przykutą do skał łańcu- chami Andromedę czy siedzącą na krześle Kasjopeję. Dla ojca niebo stanowiło wciąż nowe źródło zaskoczenia gwiazdami. „O, spójrzcie dziś na Jowisza. A jaki czerwony jest Mars! Czyżby Wenus znów zasiadła na tro- nie?”. W bezksiężycowe noce ten zapalony astronom piszczał z 9 Strona 8 radości, gdy gwiazdy puszczały do niego oko w tajemniczym, wzru- szającym graffiti z roztańczonego jak baletnica światła. A jeśli noc była bezchmurna, z niepohamowaną radością bił brawo, bo każda gwiazda na niebie sprawiała mu tyle frajdy, co kolejny srebrny dolar w kieszeni. Był bardziej Gwiazdą Północną niż ojcem. Za każdym razem bu- dził się uwznioślony ciekawością ziemi. Jego ziemia miała miliard nóg, w każdej kropli wody, sadzonce i źdźble trawy kryły się nie- znane światy. Jakże była szczodra. Modlił się do niej, bo dla niego była synonimem Boga. Matka także jest nieodrodną córą Charlestonu, ale jej osobowość trąca dużo mroczniejsze harmonie, niż skrywała dusza ojca. Jest nawiedzona przez Boga, pobożna, i to w mieścinie, która zatrzęsie- niem kościelnych iglic zasłużyła sobie na miano Świętego Miasta. Niebywale utalentowana uczona ‒ swego czasu napisała krytyczną analizę biografii Jamesa Joyce'a pióra Richarda Ellmana dla „New York Review of Books” ‒ przez większą część mojego życia praco- wała jako dyrektorka szkoły średniej i atmosfera domu przywodziła na myśl korytarz dobrze prowadzonej szkoły. Wśród jej uczniów granica między strachem a szacunkiem była bardzo cienka. W szkole doktor Lindsay King nie odbywały się dzikie harce, nie pałętano się bez celu. Znałem dzieciaki, które bały się mnie tylko dlatego, że to ona była moją matką. Nigdy się nie maluje, jeśli nie liczyć pomadki do ust. Pomijając obrączkę, jedyną biżuterią, jaką posiada, jest sznur pereł, który mój ojciec kupił jej z okazji miesiąca miodowego. O dziwo, bez żadnych sztuczek czy podstępów, świat matki zda- wała się przepełniać rozpacz i tragedia, zanim naprawdę dowiedziała się, jak bardzo tragiczne potrafi być życie. A kiedy już zrozumiała, że nie sposób uciec od konsekwencji tragedii, złagodniała i ascetycz- nie pogodziła się z iluzoryczną stroną egzystencji. To przykre prze- budzenie sprawiło, że całym sercem oddała się religii. Jej zdecydowanym ulubieńcem był mój starszy brat, Steve, co 10 Strona 9 każdemu, w tym także mnie, wydawało się naturalne. Jasnowłosy, wysportowany i charyzmatyczny, od urodzenia miał w sobie coś, co przemawiało do najlepszych instynktów dorosłych. Potrafił dopro- wadzić matkę do paroksyzmów śmiechu, opowiadając anegdotkę o nauczycielu albo o czymś, co wyczytał w książce. Ja natomiast nie byłbym w stanie wywołać uśmiechu na twarzy matki, nawet gdybym pospołu z papieżem udawał, że pierdzimy w Kaplicy Sykstyńskiej. Ale ponieważ wielbiłem brata niczym idola, nie przyszło mi do gło- wy, że mógłbym być o niego zazdrosny. Otaczał mnie troską i opie- ką, moja wrodzona nieśmiałość wzbudzała w nim instynkty obronne. Świat dzieci mnie przerażał i ledwo wszedłem z nim w kontakt, od- kryłem, że jest niebezpieczny. Steve, dopóki nie umarł, torował mi drogę. Z perspektywy czasu uważam, że po pogrzebie Steve'a rodzina przeżyła zbiorowe załamanie nerwowe. Jego nagła, niewytłumaczal- na śmierć spowodowała, że wpadłem w spiralę zasysającą mnie w dół i przez wiele lat walczyłem, by się z niej wyrwać i z powrotem wydostać na światło. Moja wstydliwość stała się chorobliwa. Syste- my alarmowe organizmu zamarzły. Dzieciństwo płynnie i niezauważalnie przeszło z naznaczonego strachem w beznadziejne. Zerwałem się z uwięzi nie z powodu nieo- pisanego koszmaru po utracie brata, lecz ponieważ uświadomiłem sobie, że sam nigdy nie zrobiłem nic, by zdobyć własnych przyjaciół, że wystarczało mi towarzystwo wyszczekanego kręgu dziewcząt i chłopców, dla których Steve był tak wspaniały, że tolerowali obec- ność pałętającego mu się pod nogami braciszka. Po śmierci Steve'a ten krąg porzucił mnie, zanim jeszcze zwiędły kwiaty na jego grobie. Podobnie jak on, były to rozgarnięte, efektowne dzieciaki, a ja czu- łem się przy nich jak jakaś karykatura posadzona na zewnątrz kręgu ognia strzegącego ich tajemnic i atrakcji. Dlatego kiedy Steve na zawsze odszedł z mojej rodziny, zacząłem swój Wielki Dryf. Stwierdziłem, że jestem całkowicie niezdolny do wypełniania obowiązków jedynego dziecka. Każdym posunięciem 11 Strona 10 wywoływałem bezsilny gniew matki, bo w tak oczywisty sposób różniłem się od Stephena. Wzbudzałem jej pogardę, bo nie byłem wygimnastykowanym blondynem, chłopakiem, który napawał dumą cały Charleston. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że matka mogłaby mieć mi za złe, iż nie potrafię zamienić się w dziecko, które dostar- czało jej tyle radości, a które straciła. Latami zamykałem się w mrocznych zakamarkach mojej duszy i z zaskoczeniem przekonałem się, że ich dręczące badanie do końca życia będzie dla mnie źródłem podniety i niepokoju. Wyraźny ślad szaleństwa wystarczył, żebym w kruchym chłopięcym wieku popłynął z prądem, i musiałem się nieźle naharować, żeby wszystko wróciło do normy. Nieustannie czułem, że z mangrowców i nieprzebytych lasów deszczowych wewnątrz mnie wyziera twardy jak kamień, niezwyciężony duch, duch z cier- pliwością minerału czekający na dzień, kiedy przemożne pragnienie przeżycia sprawi, że postanowię wrócić. W najgorszych czasach było coś, co żyło w izolacji, a także zaangażowanie, które na moje pole- cenie stawało u mego boku, ramię w ramię, kiedy postanawiałem stawić czoło światu na własnych warunkach. Okazało się, że rozkwitłem późno, czego latami żałowałem. Moi rodzice niepotrzebnie cierpieli z tego powodu, że tak długo szukałem drogi do ich stołu. Ja jednak dostrzegłem oznaki powrotu do zdrowia o wiele wcześniej niż oni. Matka postawiła na mnie krzyżyk, gdy byłem tak młody, że nawet w najbardziej fantastycznych snach nie marzyła o moim powrocie. Jednak w trakcie nijakiej ‒ zdecydowanie poniżej oczekiwań ‒ kariery szkolnej stworzyłem podstawy pod ostry finisz, ale matka nie przypuszczała, że w końcu może wyrośnie ze mnie coś dobrego. Najpierw zbudowałem wokół siebie niezdoby- ty zamek samotności, a potem zacząłem go burzyć, nie przejmując się skutkami ubocznymi ani tym, kto może przy tym ucierpieć. Miałem osiemnaście lat i ani jednego przyjaciela w moim wieku. W całym Charlestonie nie znalazłby się ani jeden chłopak, który 12 Strona 11 miałby ochotę zaprosić mnie na imprezę albo na weekend do rodzin- nego domku na plaży. Zamierzałem zmienić ten stan rzeczy. Postanowiłem, że zostanę najbardziej interesującym chłopakiem, jakiego wydał Charleston, i wyjawiłem tę tajemnicę rodzicom. W ospałym letnim powietrzu osiemnastego roku życia, ze zwin- nością wynikającą z nieustannej praktyki, wdrapałem się na stojącą przed domem, najbliższą rzeki Ashley magnolię. Z najwyższych konarów obserwowałem swoje miasto, smażące się w gorącokrwi- stych sokach czerwca, a tymczasem zachodzące słońce barwiło na czerwono kamizelkę cirrusów zbierających się na horyzoncie od zachodu. Po drugiej stronie widziałem miasto filarów, dachów pła- skich i dachów dwuspadowych, będące moją ojczyzną. Z całego serca pragnąłem tego, co właśnie obiecałem rodzicom ‒ i dla nich, i dla siebie. Ale chciałem też tego dla Charlestonu. Pragnąłem zostać wartościowym obywatelem tak zasłużonego w historii miasta. Charleston ma własne tętno i odciski palców, własne zdjęcia poli- cyjne, szanse na pstryknięcie ciekawej fotki politykowi i własne okazania podejrzanych. To miasto podstępów i strategii, umiłowania stylu życia, które pada na kolana przed pięknem przyrody. Czułem, jak pośród liści, wysoko nad miastem, formuje się moje przeznacze- nie. Podobnie jak Charleston, ja także miałem swoje zaułki i prowa- dzące donikąd ślepe uliczki, ale w mojej krwi rezydencje powstawa- ły niczym klejnoty. Patrzyłem w dół, badając rozkład mojego miasta, tego, które nauczyło mnie wszelkich uroków atrakcyjności, ale też bycia podejrzliwym wobec pretensjonalności oraz prowizorki. Spoj- rzałem na gwiazdy. Już miałem wykonać zły rzut kostką i spróbować przewidzieć przyszłość, ale w porę się powstrzymałem. Chłopiec zawieszony w czasie, w mieście, gdzie życie ma barwę bursztynu i roztacza splendor zakazany dla pomniejszych aniołów. Strona 12 CZĘŚĆ PIERWSZA Strona 13 ROZDZIAŁ 1 16 czerwca 1969 roku Nic nie dzieje się przypadkiem. Odczułem to na własnej skórze na długo przed tym, zanim zorientowałem się, że tylko zebrane cięgi są drogą do prawdziwej, pewnej wiedzy. Od najmłodszych lat lęka- łem się potęgi tego, w jak dziwny sposób jedne rzeczy wpływają na drugie. I chociaż zawsze wydawało mi się, że obieram najmniej ry- zykowną drogę, okazałem się bezsilny, jeśli chodzi o unikanie drob- nych zdradzieckich knowań losu. Ponieważ byłem nieśmiały, dora- stałem w poczuciu strachu i w głębi duszy wiedziałem, że świat chce mi się dobrać do skóry. W ostatniej klasie szkoły średniej, zanim nadeszło lato, prawdziwe życie, jakie od zawsze chciałem wieść, leżało zwinięte jak sprężyna, gotowe do skoku w gorących charle- stońskich dniach, które nastały później. Szesnastego czerwca 1969 roku nastąpił szereg niepowiązanych ze sobą zdarzeń: odkryłem, że moja matka swego czasu była katolic- ką siostrą zakonną wyświęconą u Najświętszego Serca Pana Jezusa; ciężarówka firmy przewozowej Atlas wjechała tyłem na podjazd dziewiętnastowiecznego, wolno stojącego domu naprzeciwko nas przy tej samej ulicy; dwie sieroty stawiły się u bram sierocińca Świę- tego Judy na tyłach katedry przy Broad Street, a w „News and Cou- rier” odnotowano nalot na narkomanów w domu Rutledge'a-Benneta 17 Strona 14 przy East Bay Street. Miałem osiemnaście lat i opinię chłopaka z kiepskim startem, nie mogłem więc poczuć ruchów tektonicznych czekającego mnie przeznaczenia, gdy moja historia zaczęła się to- czyć z własnej woli. Minęło wiele lat, zanim dowiedziałem się, że los potrafi nas ścigać, wyciągać po nas krwawe szpony, a kiedy od- wracamy się, by zmierzyć się z najgorszym, odkrywamy, że wygląda jak uosobienie niewinności i działa pod postacią ciężarówki do prze- prowadzek, sierocińca i nalotu na narkomanów na południe od Bro- ad. Gdybym wtedy wiedział to, czego nauczyłem się z czasem, nie upiekłbym ciasteczek dla nowej rodziny z naprzeciwka, ani słowem nie odezwałbym się do sierot i nie przedstawiłbym się parze studen- tów, którzy wylani ze szkoły Porter-Gaud, raz-dwa zapisali się do ostatniej klasy w moim ogólniaku Peninsula. Tyle że przeznaczenie podkrada się do nas bezszelestnie jak kot, nieuchronnie, złaknione krwi. W chwili narodzin nasza śmierć jest przepowiedziana przez nowo wytworzone komórki, gdy matka pod- nosi nas, a potem przekazuje ojcu, który delikatnie łaskocze nas po brzuszku, gdzie pewnego dnia wyrośnie rak, uważnie przygląda się oczom, gdzie złowrogi podpis czerniaka jest już wypisany na nerwie wzrokowym, dotyka w miejscu, gdzie pewnego dnia pojawi się mar- skość wątroby, wyczuwa przepływ krwi, którą kiedyś osłodzi cu- krzyca, podziwia kształt głowy, którą jak obuchem zdzieli kiedyś udar, albo nasłuchuje bicia naszego serca, które wyczerpane życiem pełnym strachu, upokorzeń i niemoralnych występków, wybuchnie w piersi, jak gdyby na całym świecie zgasło światło. W każdym z nas zamieszkuje śmierć, która z chwilą narodzin za- czyna odliczanie i bez pardonu wkracza w ostatnim momencie, do- kładnie o czasie. * Tego czerwcowego dnia obudziłem się o czwartej trzydzieści, wsko- czyłem w ubranie i pojechałem na rowerze na północno- wschodni 18 Strona 15 skraj jeziora Colonial, gdzie w ciemności stała na jałowym biegu furgonetka dostarczająca „News and Courier”, czekając, aż się poja- wię. Zacząłem składać ogromną stertę gazet i ‒ zwinięte ciasno gumką ‒ wsuwać je do jednej z przepastnych toreb wiszących na moim ramieniu. Przygotowanie roweru do porannej wyprawy zajęło mi kwadrans, ale w tym, co robię, jestem szybki i sprawny. Już od trzech lat rozwoziłem gazety. W świetle reflektorów furgonetki pa- trzyłem, jak Eugene Haverford zapisuje adresy nowych klientów i skargi od moich stałych odbiorców. Palił już drugie tego dnia cygaro Swisher Sweets, a w jego oddechu wyczuwałem zapach bourbona Four Roses. Sądził, że dym z cygara ukryje fakt, iż popija od samego rana. ‒ Witaj, Leo, przyjacielu, wybitny dżentelmenie z Charlestonu ‒ odezwał się pan Haverford głosem równie powolnym jak jego ruchy. ‒ Siemanko. ‒ Mam dla ciebie dwie nowe prenumeraty. Jedna na Gibbes Street, druga na South Battery. ‒ Podał mi dwie kartki zapisane wielkimi literami. ‒ Jest też jedna skarga... ta wariatka z Legare Stre- et twierdzi, że nie dostaje gazety już od tygodnia. ‒ Wręczałem jej gazetę do rąk własnych, proszę pana. Pamięć jej szwankuje. ‒ Zrób coś dla siebie i dla mnie i zepchnij ją ze schodów. Oprócz niej żaden klient nigdy się na ciebie nie skarżył. ‒ Mieszkanie w tak wielkim domu napawa ją coraz większym strachem ‒ odparłem. ‒ Wkrótce będzie jej potrzebna pomoc. ‒ A jak, u diaska, żeś się o tym dowiedział, dżentelmenie z Charlestonu? ‒ Zwracam uwagę na swoich klientów ‒ wyjaśniłem. ‒ Taka praca. ‒ Dostarczamy im wieści ze świata pod same drzwi, prawda, dżentelmenie z Charlestonu? ‒ Dzień w dzień, proszę pana, przez okrągły rok. 19 Strona 16 ‒ Znowu dzwoniła do mnie twoja kuratorka ‒ poinformował mnie. ‒ Powiedziałem jej to co zawsze... że przez trzydzieści lat pracy w firmie nie miałem lepszego roznosiciela gazet. Powtarzam jej, że „News and Courier” ma szczęście, że cię zatrudniła. ‒ Dzięki ‒ rzuciłem. ‒ Już niedługo nadzór mi się kończy. Wkrótce przestanie się panu naprzykrzać. ‒ Twoja staruszka też zawracała mi gitarę, jak co tydzień ‒ do- dał. ‒ Matka pewnie będzie do pana wydzwaniała do końca życia. ‒ Po tym, co usłyszała ode mnie wczoraj, raczej nie. Leo, masz osiemnaście lat, po mojemu jesteś już mężczyzną. Twoja matka to kawał sekutnicy. Nie gustuję w takich kobitkach. Ale pytała mnie, czy należycie wypełniasz obowiązki. Właśnie tak się wyraziła, jak- byś nie wiedział. No więc posłuchaj mnie, Leo. Oto, co jej powie- działem: „Gdybym miał kiedyś dzieciaka, co mi akurat nie grozi, chciałbym, żeby był z niego wykapany Leo King. Dokładnie taki sam. W każdym calu”. Właśnie tak się wyraziłem, jakbyś nie wie- dział. ‒ To ładnie z pańskiej strony. ‒ Przestań wreszcie być taki naiwny, Leo. Wciąż ci to powta- rzam. Nie wychodź z sercem na dłoni do świata, który na ciebie sra. ‒ Tak jest, proszę pana. Koniec z naiwnością. ‒ Ty sakramencki dżentelmenie z Charlestonu. Z piskiem opon odjechał w ciemność, a jego cygaro jarzyło się w szoferce niczym robaczek świętojański. Ja popedałowałem na rowe- rze w trasę. Jadąc na południe Rutledge Avenue, ciskałem wysokim łukiem zwinięte gazety na werandy wszystkich domów przy tej ulicy, tylko nie do Burbage'a Eliota, który nawet w znanym ze skąpstwa Charle- stonie uchodził za wyjątkową kutwę. Pożyczał gazetę od pani Wil- son, która czytała ją przy śniadaniu złożonym z jajka na miękko, mielonych na żarnach płatków owsianych i herbaty z kwiatami ru- mianku i lawendy, a potem oddawała skąpemu sąsiadowi, rzucając 20 Strona 17 ją na werandę z tyłu jego domu. Potrafiłem rzucać gazety obiema rękami. Po skręcie w Tradd Street wyglądałem jak ambitny akrobata ciskający gazety na prawo i lewo, coraz bardziej zbliżając się do rzeki Cooper i wschodzącego słońca, które muskało poranne fale w porcie, tańczyło między pie- rzastymi liśćmi palm i wiecznie zielonymi dębami, aż w końcu całą ulicę zalały pierwsze promienie światła. W chwili gdy nadjeżdżałem do pogodnego spokoju rodzinnej posiadłości Compsona Brailsforda, prawnika, czekał już na mnie na podwórku, schylony w pozie łapa- cza, z szeroko rozstawionymi nogami. Kiedy go mijałem, wystarto- wał w garniturze z marszczonej bawełny, elegancki jak szwajcarski scyzoryk, i zamachnął się sierpowym, stojąc w przystrzyżonej tra- wie. Jeśli byłem w dobrej formie, gazeta śmigała już w powietrzu, gdy odwracał się i truchtał do umownego rozgrywającego w Cytadeli ‒ słynnej uczelni wojskowej; był zagorzałym kibicem Konferencji Południowej. Tego dnia ruszał się z perfekcyjną koordynacją, sku- tecznie, a moje podanie nadeszło w idealnym momencie. Ta nasza gra zaczęła się całkiem przypadkowo, ale toczyliśmy ją dzień w dzień, chyba że akurat nie było go w mieście albo niepogoda okazy- wała się zbyt surowa dla dobrze ubranego prawnika z Charlestonu. Ogrody Charlestonu są tajemnicami zamkniętymi w porośniętych bluszczem szkatułkach, wydzielających specyficzne zapachy ponad wysokimi murami. Lato okazało się łaskawsze dla kwitnących późno magnolii. Minąłem stare, wysokie na trzynaście metrów drzewo, które wyglądało, jakby obsiadły je setki białych gołębi szukających drugiej połówki. Mój zmysł powonienia wyczulał się wraz ze wzro- stem temperatury, gdy rosa parowała z wydzielającego brzoskwi- niową woń osmanthusa i jaśminu. Spociłem się pod pachami, ofia- rowując swój zapach ulicom, gdzie kawa zaczynała pyrkotać w ukry- tych kuchniach, a uderzenie gazet spadających na miękkie drewno werand przypominało plusk barwen radośnie wyskakujących z wody w olbrzymich lagunach. Skręcając w prawo w Legare, złapałem wła- ściwy rytm i pędząc środkiem jezdni, wykonałem najdłuższy rzut 21 Strona 18 tego poranka, do rezydencji za Sword Gate House, tak że gazeta wylądowała na trzecim stopniu. Przy domu Ravenelów na końcu ulicy po raz pierwszy tego dnia, w którym działałem z precyzją ma- szyny, chybiłem i cisnąłem gazetę w gąszcz przerośniętych kamelii. Zahamowałem, przejechałem rowerem przez bramę, zdjąłem gazetę z górnych gałęzi i rzuciłem tak, że poszybowała pod drzwi frontowe. Spod siatki ogrodzenia posiadłości naprzeciwko domu Ravene- lów wysunął się mały czarny nos Virginii ‒ spanielki king charles ‒ więc rzuciłem gazetę w najdalszy róg ogrodu, a kunsztownie ubar- wiony trójkolorowy pies porwał ją w mgnieniu oka i triumfalnie zaniósł na wycieraczkę przed drzwiami swojego pana. Potem cisną- łem tam jeszcze niewielki psi biszkopt, po który Virginia wróciła powoli i z godnością. Kiedy podejmowałem się tego zajęcia przed trzema laty, plejada gwiazd sterujących moim życiem krążyła dziwacznie i zbaczała z kursu. Przyrzekłem więc sobie, że będę wykonywał tę pracę jak na- leży. Jeśli słyszałem, że klient przetrząsa ogród w poszukiwaniu porannej gazety, zawsze głośno go przepraszałem. Dobry roznosiciel gazet jest wzorem punktualności, niezłomności i precyzji, i właśnie to chciałem zapewnić moim odbiorcom. Eugene Haverford wbijał mi to w głowę burkliwym głosem w pierwszym tygodniu, podczas szko- lenia. I tak oto zostałem roznosicielem krążącym po mieście, którego uroda atakowała mnie za każdym skrętem kierownicy, nagradzała każdą cierpliwą inspekcję i zewsząd wdzierała się w pory i krew. Takie obrazy mogły zmienić odbieranie całego świata. Było to mia- sto, które ukształtowało architekturę moich wspomnień i snów, doda- jąc gzymsy, parapety i łukowaty mrok palladiańskich okien za każ- dym razem, gdy pędziłem ulicami, niezłomnie dążąc do wypełnienia obowiązków. Raz po raz rzucałem pociski zbudowane ze stron wypeł- nionych po brzegi najnowszymi wiadomościami, a także ogłoszeniami o premierach wystaw na King Street i o ustawie o podatku dochodo- wym, której projekt trafił właśnie pod obrady komisji senackich w 22 Strona 19 Columbii, o przewidywanym na jesień całkowitym zaćmieniu Słońca i niesamowitej wyprzedaży ciuchów w sklepie odzieżowym Berlina, która w przyszłym tygodniu dobiega końca. Gdy zaczynałem tę pracę, moje życie tkwiło w martwym punkcie, paleta wyborów skurczyła się do jednej możliwości, a wszelkie inne opcje spaliły na panewce. Od pierwszego dnia byłem pod nieustan- nym nadzorem sądu dla nieletnich Karoliny Południowej, psychiatry dziecięcego związanego ze szpitalem Ropera, zatroskanej i nadopie- kuńczej matki oraz nieokrzesanego prostaczka mieszkającego w przyczepie w północnym Charlestonie, Eugene'a Haverforda. W rozwożeniu gazet dostrzegałem szansę odkupienia, ostatnią okazję do uratowania dzieciństwa, zmarnowanego przez mój zaskakujący charakterek oraz tragedię, na której opisanie brak mi słów. Gdy spa- dła na mnie moja porcja okrucieństwa tego świata, miałem dziewięć lat. Już jako dorosły zmarnowałem dużo czasu, by uświadomić sobie, że tragedia spada na każdego wbrew jego woli, niczym tani szma- tławiec z reklamami sex-shopów i klubów ze striptizem, rzucony do zapuszczonego ogrodu. Zanim skończyłem dziesięć lat, byłem już starym człowiekiem i pojąłem okropieństwa tego świata wiele lat wcześniej, nim wybiła moja godzina. Do siedemnastego roku życia przetrwałem najgorsze czasy bez większego uszczerbku i jakoś funkcjonowałem, zostawiwszy przyja- ciół poza bezosobowym oddziałem psychiatrycznym swojej kondycji, której matowe oczy zalewała mętna, nieokreślona furia. Kochałem bliskie mi twarze beznadziejnych przypadków i przytrzymywałem je, gdy drżały w halucynacjach, które nie dawały im ani chwili spokoju. Żyjąc wśród nich, odkryłem, że nie jestem taki jak oni, a jednak znie- nawidzili mnie, kiedy dostrzegli, że odzyskuję spokój, wiele lat po tym, jak znalazłem ukochanego starszego brata z podciętymi żyłami, martwego, w wannie, w której kąpaliśmy się razem, a na posadzce łazienki leżała brzytwa ojca. Słysząc moje wrzaski, sąsiedzi wdarli się do domu przez okno na parterze i zastali mnie, rozhisteryzowanego, gdy próbowałem wyciągnąć z wanny bezwładne ciało. 23 Strona 20 Tego wieczoru skończyło się moje pogodne, wolne od drama- tycznych wydarzeń dzieciństwo. Kiedy rodzice wrócili z kina przy Dock Street, zwłoki Steve'a spoczywały, nienaturalnie spokojne, w policyjnej kostnicy. Policjanci próbowali zrobić coś, żebym się opa- nował, żebym mógł złożyć zeznania. Lekarz wstrzyknął mi środek uspokajający i w ten sposób zaczęło się moje życie wśród narkoty- ków, strzykawek, psychiatrów, testów psychologicznych, terapeutów i księży. Do dziś uważam, że to właśnie tamten okres zniszczył życie moich rodziców. Gdy skręciłem w Meeting Street, słońce wzeszło nad horyzont na tyle wysoko, że mogłem zgasić lampkę przy kierownicy. Meeting ‒ szeroka, paradna, ze wspaniałymi posiadłościami po obu stronach, szpanerska ulica w mieście, w którym takich było pełno. Jechałem zygzakiem od krawężnika do krawężnika, celnie rzucając gazetami we frontowe drzwi, tak ciężkie i okazałe, jakby prowadziły do rezy- dencji królewskich. Ruch wciąż był jeszcze niewielki i utrzymując właściwy rytm, mogłem obsłużyć całą ulicę aż do Broad w pięć, góra siedem minut. Skręciwszy w prawo w Broad, znalazłem się przed drzwiami kil- kunastu kancelarii. Bywało, że jedno wejście prowadziło do trzech, pod jedynką mieściły się cztery, a w siedzibie Darcy, Rutledge i Sinkler, największej kancelarii prawnej w mieście ‒ aż sześć. Przy Church i Broad, na południowo-wschodnim rogu, czekały na mnie nowe sterty gazet. Nie wypadając z rytmu, zatrzymałem się, żeby je załadować, jednocześnie zwracając uwagę na wzmożony ruch, gdy prawnicy nieposiadający stałej siedziby udawali się do swoich ulu- bionych restauracji i kafejek. Ulica zaczęła pachnieć kawą i smażo- nym bekonem, lekka bryza od portu niosła woń boi i kadłubów stat- ków zakonserwowanych w słonej wodzie przez morskie fale i upływ lat. Przebudzenie mew zbiegło się w czasie z wypłynięciem pierw- szego frachtowca, który skręcał na pełne morze, a rachitycznym, niemal ludzkim ptasim krzykom zawtórowały dzwony u Świętego 24