Conroy Pat - Na południe od Broad
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Conroy Pat - Na południe od Broad |
Rozszerzenie: |
Conroy Pat - Na południe od Broad PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Conroy Pat - Na południe od Broad pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Conroy Pat - Na południe od Broad Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Conroy Pat - Na południe od Broad Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Z angielskiego przełożył ROBERT GINALSKI
Strona 3
Tytuł oryginału:
SOUTH OF BROAD
Copyright © Pat Conroy 2009
All rights reserved
Published by arrangement with Nan A. Tálese, an imprint
of Doubleday Publishing Group, a division of Random House Inc.
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010
Polish translation copyright © Robert Ginalski 2010
Redakcja: Beata Słama
Ilustracja na okładce: Wendell Minor
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7659-137-7 (oprawa twarda)
ISBN 978-83-7659-136-0 (oprawa miękka)
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.empik.com
www.merlin.pl
www.ksiazki.wp.pl
www.amazonka.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2010. Wydanie I/oprawa miękka
Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Strona 4
Książkę tę poświęcam Cassandrze King,
mojej żonie i koleżance po piórze,
która jak nikt inny pomogła doprowadzić do wydania
Na południe od Broad.
Moim zdaniem na farmach Alabamy
nie wyrosło nic lepszego niż ona.
Strona 5
PROLOG
Posiadłość nad Rzeką
Nazwę Posiadłość nad Rzeką miasteczko zawdzięczało mojemu
ojcu.
W ten sposób wyrażał się o Charlestonie w Karolinie Południo-
wej, swoim rodzinnym mieście, z którego był dumny jak paw. To
miasteczko tak piękne, że rozkosz przechadzki urzekającymi wąski-
mi uliczkami wręcz ścinała z nóg. Było jego obiektem kultu, koni-
kiem, skrywaną obsesją i największą miłością życia. To ojciec rozpa-
lił moją namiętność do tego miasta, którego nigdy się nie wyrzekłem
i nie wyrzeknę. Ja też urodziłem się i wychowałem w Charlestonie.
Każdy dzień mojego życia na tym półwyspie, który zapisał się w
historii złotymi zgłoskami, wypełniały i kształtowały dwie tutejsze
rzeki, Ashley i Cooper.
Kruchą jak porcelana urodę Charlestonu traktuję niczym otwartą
skorupę delikatnego mięczaka. Moja dusza w kształcie półwyspu jest
ogorzała od słońca i wezbrana rzeką. Moją świadomość codziennie
zalewają fale przypływu miasta, uzależnione od kaprysów i harmonii
faz księżyca wynurzającego się z Atlantyku. Spokojem napawa mnie
widok szeregów karłowatych palm strzegących brzegów jeziora Co-
lonial i rytm wybijany przez dzwony od Świętego Michała, niosący
się po całej Meeting Street, wśród śpiewu cykad na drzewach. Już
7
Strona 6
od małego w głębi serca wiedziałem, że należę do kasty niepopraw-
nych charlestońskich mieszczuchów. Z zaskoczeniem przyjąłem do
wiadomości, że żyję tu z powołania, a nie dlatego, że tak mi było
dane, że jest to moje przeznaczenie, nie wybór.
Poczytuję sobie za zaszczyt, iż pochodzę z jednego z najbardziej
urokliwych miasteczek Stanów Zjednoczonych ‒ nie z któregoś z
tych niebosiężnych, lśniących, uszminkowanych molochów, nie z
miasta z dzwonkami u palców* albo z krzykliwie pomalowanymi
paznokciami nóg, lecz z paradnej mieściny o niskiej zabudowie,
pełnej prostoty i nietolerującej bylejakości ani pretensjonalności. I
chociaż charlestończycy uważają swoje miasto za odpicowane i wy-
fraczone, to jednak zdecydowanie przedkłada się tu powściągliwość
nad próżność.
* Nawiązanie do dziecięcej rymowanki z XVIII wieku i piosenki I've Gol Rings
On My Fingers z 1909 roku.
Jako dziecko mogłem z naszego podwórka za domem nałapać
kosz krabów niebieskich, girlandę płastug i tuzin karmazynów, ze-
brać siatkę białych krewetek. A wszystko to w miasteczku tak uro-
czym, że jego piękno byłoby zdolne wywabić kobrę z koszyka, tak
ozdobnym i filigranowym, że u obcych wzbudza najwyższy podziw,
u miejscowych zaś poczucie głębokiej satysfakcji. W jego zakamar-
kach można napotkać metaloplastykę delikatną jak koronka i spiralne
schody wyszukane niczym jachty. W ustroniach ogrodów można
znaleźć jaśminy, kamelie i setki innych roślin, które wyglądają jak
haftowane i wykradzione z ogrodów Edenu, z umiłowania przepychu
i dla czystej frajdy okpienia bogów. W kuchniach rozpalone piece
radośnie buchają żarem, podczas gdy jagnięcina marynuje się w za-
lewie z czerwonego wina, szykuje się sos winegret do sałatek, mięso
krabów namaszcza się sherry, w piekarniku dochodzą ciasteczka z
kremem z mleka i jaj, a na blacie stygną babeczki na maślance.
Z powodu nabożnego, świątobliwego pociągu do jadła, ogrodów i
architektury Charleston opowiada się za wszystkimi zasadami, które
8
Strona 7
głoszą, że życie jest w równym stopniu cnotą obywatelską, co nor-
mą. Dorastanie w nim wzbudza zachwyt, lecz także pozostawia pięt-
no. Wszystko, co wam teraz ujawnię, jest ukształtowane przez Char-
leston, rządzone przez Charleston, a niekiedy nawet przez nie zruj-
nowane. Ale to ja, nie miasto, ponoszę winę za to, że omal mnie nie
zniszczyło. Każdy reaguje na piękno na swój sposób. I chociaż Char-
leston potrafi zdziałać niemało, to jednak nie zawsze ma wpływ na
osobliwe postępowanie człowieka. Wszelako wykazuje wielką tole-
rancję wobec ekscentryczności i ogłupienia. Jego pretensjonalność
jest w dobrym guście, co wynika ze świadomości, iż stanowi trwałą
zmarszczkę na subtelnej linii nieba, podczas gdy my jesteśmy tu
tylko przelotnie.
Ojciec był niezwykle uzdolnionym nauczycielem przedmiotów
ścisłych. Potrafił przekształcić plażę na Wyspie Sullivana tak, że
wyglądała niczym laboratorium, które stworzył dla własnej przyjem-
ności i na swój sposób. Wyszukiwał rozgwiazdę albo opisywał ostat-
nie koszmarne chwile ostrygi w płaskim koszu sto metrów od miej-
sca, gdzie staliśmy. Na gwiazdkę robił ozdoby z przypominających
bransoletki muszli trąbików. W ogrodzie mojej matki pokazywał mi,
jak biedronki chowają swoje jajka pod liśćmi bazylii i rukoli. Na
bagnach Congaree odkrył nowy gatunek salamandry, nazwany potem
jego imieniem. Każdego motyla, który wkroczył w nasze życie, roz-
poznawał na pierwszy rzut oka. Nocami zabierał mojego brata
Steve'a i mnie, wypływaliśmy łodzią na środek portu w Charlestonie
i kazał nam uczyć się na pamięć nazw gwiazdozbiorów. Traktował
gwiazdy jak pieśni miłosne napisane dla niego przez Boga. Z naboż-
nym szacunkiem pokazywał nam konstelacje Wielkiego Psa, Pas
Oriona, Strzelca, Cygnusa, czyli Łabędzia, przykutą do skał łańcu-
chami Andromedę czy siedzącą na krześle Kasjopeję. Dla ojca niebo
stanowiło wciąż nowe źródło zaskoczenia gwiazdami. „O, spójrzcie
dziś na Jowisza.
A jaki czerwony jest Mars! Czyżby Wenus znów zasiadła na tro-
nie?”. W bezksiężycowe noce ten zapalony astronom piszczał z
9
Strona 8
radości, gdy gwiazdy puszczały do niego oko w tajemniczym, wzru-
szającym graffiti z roztańczonego jak baletnica światła. A jeśli noc
była bezchmurna, z niepohamowaną radością bił brawo, bo każda
gwiazda na niebie sprawiała mu tyle frajdy, co kolejny srebrny dolar
w kieszeni.
Był bardziej Gwiazdą Północną niż ojcem. Za każdym razem bu-
dził się uwznioślony ciekawością ziemi. Jego ziemia miała miliard
nóg, w każdej kropli wody, sadzonce i źdźble trawy kryły się nie-
znane światy. Jakże była szczodra. Modlił się do niej, bo dla niego
była synonimem Boga.
Matka także jest nieodrodną córą Charlestonu, ale jej osobowość
trąca dużo mroczniejsze harmonie, niż skrywała dusza ojca. Jest
nawiedzona przez Boga, pobożna, i to w mieścinie, która zatrzęsie-
niem kościelnych iglic zasłużyła sobie na miano Świętego Miasta.
Niebywale utalentowana uczona ‒ swego czasu napisała krytyczną
analizę biografii Jamesa Joyce'a pióra Richarda Ellmana dla „New
York Review of Books” ‒ przez większą część mojego życia praco-
wała jako dyrektorka szkoły średniej i atmosfera domu przywodziła
na myśl korytarz dobrze prowadzonej szkoły. Wśród jej uczniów
granica między strachem a szacunkiem była bardzo cienka. W szkole
doktor Lindsay King nie odbywały się dzikie harce, nie pałętano się
bez celu. Znałem dzieciaki, które bały się mnie tylko dlatego, że to
ona była moją matką. Nigdy się nie maluje, jeśli nie liczyć pomadki
do ust. Pomijając obrączkę, jedyną biżuterią, jaką posiada, jest sznur
pereł, który mój ojciec kupił jej z okazji miesiąca miodowego.
O dziwo, bez żadnych sztuczek czy podstępów, świat matki zda-
wała się przepełniać rozpacz i tragedia, zanim naprawdę dowiedziała
się, jak bardzo tragiczne potrafi być życie. A kiedy już zrozumiała,
że nie sposób uciec od konsekwencji tragedii, złagodniała i ascetycz-
nie pogodziła się z iluzoryczną stroną egzystencji. To przykre prze-
budzenie sprawiło, że całym sercem oddała się religii.
Jej zdecydowanym ulubieńcem był mój starszy brat, Steve, co
10
Strona 9
każdemu, w tym także mnie, wydawało się naturalne. Jasnowłosy,
wysportowany i charyzmatyczny, od urodzenia miał w sobie coś, co
przemawiało do najlepszych instynktów dorosłych. Potrafił dopro-
wadzić matkę do paroksyzmów śmiechu, opowiadając anegdotkę o
nauczycielu albo o czymś, co wyczytał w książce. Ja natomiast nie
byłbym w stanie wywołać uśmiechu na twarzy matki, nawet gdybym
pospołu z papieżem udawał, że pierdzimy w Kaplicy Sykstyńskiej.
Ale ponieważ wielbiłem brata niczym idola, nie przyszło mi do gło-
wy, że mógłbym być o niego zazdrosny. Otaczał mnie troską i opie-
ką, moja wrodzona nieśmiałość wzbudzała w nim instynkty obronne.
Świat dzieci mnie przerażał i ledwo wszedłem z nim w kontakt, od-
kryłem, że jest niebezpieczny. Steve, dopóki nie umarł, torował mi
drogę.
Z perspektywy czasu uważam, że po pogrzebie Steve'a rodzina
przeżyła zbiorowe załamanie nerwowe. Jego nagła, niewytłumaczal-
na śmierć spowodowała, że wpadłem w spiralę zasysającą mnie w
dół i przez wiele lat walczyłem, by się z niej wyrwać i z powrotem
wydostać na światło. Moja wstydliwość stała się chorobliwa. Syste-
my alarmowe organizmu zamarzły.
Dzieciństwo płynnie i niezauważalnie przeszło z naznaczonego
strachem w beznadziejne. Zerwałem się z uwięzi nie z powodu nieo-
pisanego koszmaru po utracie brata, lecz ponieważ uświadomiłem
sobie, że sam nigdy nie zrobiłem nic, by zdobyć własnych przyjaciół,
że wystarczało mi towarzystwo wyszczekanego kręgu dziewcząt i
chłopców, dla których Steve był tak wspaniały, że tolerowali obec-
ność pałętającego mu się pod nogami braciszka. Po śmierci Steve'a
ten krąg porzucił mnie, zanim jeszcze zwiędły kwiaty na jego grobie.
Podobnie jak on, były to rozgarnięte, efektowne dzieciaki, a ja czu-
łem się przy nich jak jakaś karykatura posadzona na zewnątrz kręgu
ognia strzegącego ich tajemnic i atrakcji.
Dlatego kiedy Steve na zawsze odszedł z mojej rodziny, zacząłem
swój Wielki Dryf. Stwierdziłem, że jestem całkowicie niezdolny do
wypełniania obowiązków jedynego dziecka. Każdym posunięciem
11
Strona 10
wywoływałem bezsilny gniew matki, bo w tak oczywisty sposób
różniłem się od Stephena. Wzbudzałem jej pogardę, bo nie byłem
wygimnastykowanym blondynem, chłopakiem, który napawał dumą
cały Charleston. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że matka mogłaby
mieć mi za złe, iż nie potrafię zamienić się w dziecko, które dostar-
czało jej tyle radości, a które straciła. Latami zamykałem się w
mrocznych zakamarkach mojej duszy i z zaskoczeniem przekonałem
się, że ich dręczące badanie do końca życia będzie dla mnie źródłem
podniety i niepokoju. Wyraźny ślad szaleństwa wystarczył, żebym w
kruchym chłopięcym wieku popłynął z prądem, i musiałem się nieźle
naharować, żeby wszystko wróciło do normy. Nieustannie czułem,
że z mangrowców i nieprzebytych lasów deszczowych wewnątrz
mnie wyziera twardy jak kamień, niezwyciężony duch, duch z cier-
pliwością minerału czekający na dzień, kiedy przemożne pragnienie
przeżycia sprawi, że postanowię wrócić. W najgorszych czasach było
coś, co żyło w izolacji, a także zaangażowanie, które na moje pole-
cenie stawało u mego boku, ramię w ramię, kiedy postanawiałem
stawić czoło światu na własnych warunkach.
Okazało się, że rozkwitłem późno, czego latami żałowałem. Moi
rodzice niepotrzebnie cierpieli z tego powodu, że tak długo szukałem
drogi do ich stołu. Ja jednak dostrzegłem oznaki powrotu do zdrowia
o wiele wcześniej niż oni. Matka postawiła na mnie krzyżyk, gdy
byłem tak młody, że nawet w najbardziej fantastycznych snach nie
marzyła o moim powrocie. Jednak w trakcie nijakiej ‒ zdecydowanie
poniżej oczekiwań ‒ kariery szkolnej stworzyłem podstawy pod
ostry finisz, ale matka nie przypuszczała, że w końcu może wyrośnie
ze mnie coś dobrego. Najpierw zbudowałem wokół siebie niezdoby-
ty zamek samotności, a potem zacząłem go burzyć, nie przejmując
się skutkami ubocznymi ani tym, kto może przy tym ucierpieć.
Miałem osiemnaście lat i ani jednego przyjaciela w moim wieku.
W całym Charlestonie nie znalazłby się ani jeden chłopak, który
12
Strona 11
miałby ochotę zaprosić mnie na imprezę albo na weekend do rodzin-
nego domku na plaży.
Zamierzałem zmienić ten stan rzeczy. Postanowiłem, że zostanę
najbardziej interesującym chłopakiem, jakiego wydał Charleston, i
wyjawiłem tę tajemnicę rodzicom.
W ospałym letnim powietrzu osiemnastego roku życia, ze zwin-
nością wynikającą z nieustannej praktyki, wdrapałem się na stojącą
przed domem, najbliższą rzeki Ashley magnolię. Z najwyższych
konarów obserwowałem swoje miasto, smażące się w gorącokrwi-
stych sokach czerwca, a tymczasem zachodzące słońce barwiło na
czerwono kamizelkę cirrusów zbierających się na horyzoncie od
zachodu. Po drugiej stronie widziałem miasto filarów, dachów pła-
skich i dachów dwuspadowych, będące moją ojczyzną. Z całego
serca pragnąłem tego, co właśnie obiecałem rodzicom ‒ i dla nich, i
dla siebie. Ale chciałem też tego dla Charlestonu. Pragnąłem zostać
wartościowym obywatelem tak zasłużonego w historii miasta.
Charleston ma własne tętno i odciski palców, własne zdjęcia poli-
cyjne, szanse na pstryknięcie ciekawej fotki politykowi i własne
okazania podejrzanych. To miasto podstępów i strategii, umiłowania
stylu życia, które pada na kolana przed pięknem przyrody. Czułem,
jak pośród liści, wysoko nad miastem, formuje się moje przeznacze-
nie. Podobnie jak Charleston, ja także miałem swoje zaułki i prowa-
dzące donikąd ślepe uliczki, ale w mojej krwi rezydencje powstawa-
ły niczym klejnoty. Patrzyłem w dół, badając rozkład mojego miasta,
tego, które nauczyło mnie wszelkich uroków atrakcyjności, ale też
bycia podejrzliwym wobec pretensjonalności oraz prowizorki. Spoj-
rzałem na gwiazdy. Już miałem wykonać zły rzut kostką i spróbować
przewidzieć przyszłość, ale w porę się powstrzymałem.
Chłopiec zawieszony w czasie, w mieście, gdzie życie ma barwę
bursztynu i roztacza splendor zakazany dla pomniejszych aniołów.
Strona 12
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strona 13
ROZDZIAŁ 1
16 czerwca 1969 roku
Nic nie dzieje się przypadkiem. Odczułem to na własnej skórze
na długo przed tym, zanim zorientowałem się, że tylko zebrane cięgi
są drogą do prawdziwej, pewnej wiedzy. Od najmłodszych lat lęka-
łem się potęgi tego, w jak dziwny sposób jedne rzeczy wpływają na
drugie. I chociaż zawsze wydawało mi się, że obieram najmniej ry-
zykowną drogę, okazałem się bezsilny, jeśli chodzi o unikanie drob-
nych zdradzieckich knowań losu. Ponieważ byłem nieśmiały, dora-
stałem w poczuciu strachu i w głębi duszy wiedziałem, że świat chce
mi się dobrać do skóry. W ostatniej klasie szkoły średniej, zanim
nadeszło lato, prawdziwe życie, jakie od zawsze chciałem wieść,
leżało zwinięte jak sprężyna, gotowe do skoku w gorących charle-
stońskich dniach, które nastały później.
Szesnastego czerwca 1969 roku nastąpił szereg niepowiązanych
ze sobą zdarzeń: odkryłem, że moja matka swego czasu była katolic-
ką siostrą zakonną wyświęconą u Najświętszego Serca Pana Jezusa;
ciężarówka firmy przewozowej Atlas wjechała tyłem na podjazd
dziewiętnastowiecznego, wolno stojącego domu naprzeciwko nas
przy tej samej ulicy; dwie sieroty stawiły się u bram sierocińca Świę-
tego Judy na tyłach katedry przy Broad Street, a w „News and Cou-
rier” odnotowano nalot na narkomanów w domu Rutledge'a-Benneta
17
Strona 14
przy East Bay Street. Miałem osiemnaście lat i opinię chłopaka z
kiepskim startem, nie mogłem więc poczuć ruchów tektonicznych
czekającego mnie przeznaczenia, gdy moja historia zaczęła się to-
czyć z własnej woli. Minęło wiele lat, zanim dowiedziałem się, że
los potrafi nas ścigać, wyciągać po nas krwawe szpony, a kiedy od-
wracamy się, by zmierzyć się z najgorszym, odkrywamy, że wygląda
jak uosobienie niewinności i działa pod postacią ciężarówki do prze-
prowadzek, sierocińca i nalotu na narkomanów na południe od Bro-
ad. Gdybym wtedy wiedział to, czego nauczyłem się z czasem, nie
upiekłbym ciasteczek dla nowej rodziny z naprzeciwka, ani słowem
nie odezwałbym się do sierot i nie przedstawiłbym się parze studen-
tów, którzy wylani ze szkoły Porter-Gaud, raz-dwa zapisali się do
ostatniej klasy w moim ogólniaku Peninsula.
Tyle że przeznaczenie podkrada się do nas bezszelestnie jak kot,
nieuchronnie, złaknione krwi. W chwili narodzin nasza śmierć jest
przepowiedziana przez nowo wytworzone komórki, gdy matka pod-
nosi nas, a potem przekazuje ojcu, który delikatnie łaskocze nas po
brzuszku, gdzie pewnego dnia wyrośnie rak, uważnie przygląda się
oczom, gdzie złowrogi podpis czerniaka jest już wypisany na nerwie
wzrokowym, dotyka w miejscu, gdzie pewnego dnia pojawi się mar-
skość wątroby, wyczuwa przepływ krwi, którą kiedyś osłodzi cu-
krzyca, podziwia kształt głowy, którą jak obuchem zdzieli kiedyś
udar, albo nasłuchuje bicia naszego serca, które wyczerpane życiem
pełnym strachu, upokorzeń i niemoralnych występków, wybuchnie w
piersi, jak gdyby na całym świecie zgasło światło.
W każdym z nas zamieszkuje śmierć, która z chwilą narodzin za-
czyna odliczanie i bez pardonu wkracza w ostatnim momencie, do-
kładnie o czasie.
*
Tego czerwcowego dnia obudziłem się o czwartej trzydzieści, wsko-
czyłem w ubranie i pojechałem na rowerze na północno- wschodni
18
Strona 15
skraj jeziora Colonial, gdzie w ciemności stała na jałowym biegu
furgonetka dostarczająca „News and Courier”, czekając, aż się poja-
wię. Zacząłem składać ogromną stertę gazet i ‒ zwinięte ciasno
gumką ‒ wsuwać je do jednej z przepastnych toreb wiszących na
moim ramieniu. Przygotowanie roweru do porannej wyprawy zajęło
mi kwadrans, ale w tym, co robię, jestem szybki i sprawny. Już od
trzech lat rozwoziłem gazety. W świetle reflektorów furgonetki pa-
trzyłem, jak Eugene Haverford zapisuje adresy nowych klientów i
skargi od moich stałych odbiorców. Palił już drugie tego dnia cygaro
Swisher Sweets, a w jego oddechu wyczuwałem zapach bourbona
Four Roses. Sądził, że dym z cygara ukryje fakt, iż popija od samego
rana.
‒ Witaj, Leo, przyjacielu, wybitny dżentelmenie z Charlestonu ‒
odezwał się pan Haverford głosem równie powolnym jak jego ruchy.
‒ Siemanko.
‒ Mam dla ciebie dwie nowe prenumeraty. Jedna na Gibbes
Street, druga na South Battery. ‒ Podał mi dwie kartki zapisane
wielkimi literami. ‒ Jest też jedna skarga... ta wariatka z Legare Stre-
et twierdzi, że nie dostaje gazety już od tygodnia.
‒ Wręczałem jej gazetę do rąk własnych, proszę pana. Pamięć
jej szwankuje.
‒ Zrób coś dla siebie i dla mnie i zepchnij ją ze schodów.
Oprócz niej żaden klient nigdy się na ciebie nie skarżył.
‒ Mieszkanie w tak wielkim domu napawa ją coraz większym
strachem ‒ odparłem. ‒ Wkrótce będzie jej potrzebna pomoc.
‒ A jak, u diaska, żeś się o tym dowiedział, dżentelmenie z
Charlestonu?
‒ Zwracam uwagę na swoich klientów ‒ wyjaśniłem. ‒ Taka
praca.
‒ Dostarczamy im wieści ze świata pod same drzwi, prawda,
dżentelmenie z Charlestonu?
‒ Dzień w dzień, proszę pana, przez okrągły rok.
19
Strona 16
‒ Znowu dzwoniła do mnie twoja kuratorka ‒ poinformował
mnie. ‒ Powiedziałem jej to co zawsze... że przez trzydzieści lat
pracy w firmie nie miałem lepszego roznosiciela gazet. Powtarzam
jej, że „News and Courier” ma szczęście, że cię zatrudniła.
‒ Dzięki ‒ rzuciłem. ‒ Już niedługo nadzór mi się kończy.
Wkrótce przestanie się panu naprzykrzać.
‒ Twoja staruszka też zawracała mi gitarę, jak co tydzień ‒ do-
dał.
‒ Matka pewnie będzie do pana wydzwaniała do końca życia.
‒ Po tym, co usłyszała ode mnie wczoraj, raczej nie. Leo, masz
osiemnaście lat, po mojemu jesteś już mężczyzną. Twoja matka to
kawał sekutnicy. Nie gustuję w takich kobitkach. Ale pytała mnie,
czy należycie wypełniasz obowiązki. Właśnie tak się wyraziła, jak-
byś nie wiedział. No więc posłuchaj mnie, Leo. Oto, co jej powie-
działem: „Gdybym miał kiedyś dzieciaka, co mi akurat nie grozi,
chciałbym, żeby był z niego wykapany Leo King. Dokładnie taki
sam. W każdym calu”. Właśnie tak się wyraziłem, jakbyś nie wie-
dział.
‒ To ładnie z pańskiej strony.
‒ Przestań wreszcie być taki naiwny, Leo. Wciąż ci to powta-
rzam. Nie wychodź z sercem na dłoni do świata, który na ciebie sra.
‒ Tak jest, proszę pana. Koniec z naiwnością.
‒ Ty sakramencki dżentelmenie z Charlestonu.
Z piskiem opon odjechał w ciemność, a jego cygaro jarzyło się w
szoferce niczym robaczek świętojański. Ja popedałowałem na rowe-
rze w trasę.
Jadąc na południe Rutledge Avenue, ciskałem wysokim łukiem
zwinięte gazety na werandy wszystkich domów przy tej ulicy, tylko
nie do Burbage'a Eliota, który nawet w znanym ze skąpstwa Charle-
stonie uchodził za wyjątkową kutwę. Pożyczał gazetę od pani Wil-
son, która czytała ją przy śniadaniu złożonym z jajka na miękko,
mielonych na żarnach płatków owsianych i herbaty z kwiatami ru-
mianku i lawendy, a potem oddawała skąpemu sąsiadowi, rzucając
20
Strona 17
ją na werandę z tyłu jego domu.
Potrafiłem rzucać gazety obiema rękami. Po skręcie w Tradd
Street wyglądałem jak ambitny akrobata ciskający gazety na prawo i
lewo, coraz bardziej zbliżając się do rzeki Cooper i wschodzącego
słońca, które muskało poranne fale w porcie, tańczyło między pie-
rzastymi liśćmi palm i wiecznie zielonymi dębami, aż w końcu całą
ulicę zalały pierwsze promienie światła. W chwili gdy nadjeżdżałem
do pogodnego spokoju rodzinnej posiadłości Compsona Brailsforda,
prawnika, czekał już na mnie na podwórku, schylony w pozie łapa-
cza, z szeroko rozstawionymi nogami. Kiedy go mijałem, wystarto-
wał w garniturze z marszczonej bawełny, elegancki jak szwajcarski
scyzoryk, i zamachnął się sierpowym, stojąc w przystrzyżonej tra-
wie. Jeśli byłem w dobrej formie, gazeta śmigała już w powietrzu,
gdy odwracał się i truchtał do umownego rozgrywającego w Cytadeli
‒ słynnej uczelni wojskowej; był zagorzałym kibicem Konferencji
Południowej. Tego dnia ruszał się z perfekcyjną koordynacją, sku-
tecznie, a moje podanie nadeszło w idealnym momencie. Ta nasza
gra zaczęła się całkiem przypadkowo, ale toczyliśmy ją dzień w
dzień, chyba że akurat nie było go w mieście albo niepogoda okazy-
wała się zbyt surowa dla dobrze ubranego prawnika z Charlestonu.
Ogrody Charlestonu są tajemnicami zamkniętymi w porośniętych
bluszczem szkatułkach, wydzielających specyficzne zapachy ponad
wysokimi murami. Lato okazało się łaskawsze dla kwitnących późno
magnolii. Minąłem stare, wysokie na trzynaście metrów drzewo,
które wyglądało, jakby obsiadły je setki białych gołębi szukających
drugiej połówki. Mój zmysł powonienia wyczulał się wraz ze wzro-
stem temperatury, gdy rosa parowała z wydzielającego brzoskwi-
niową woń osmanthusa i jaśminu. Spociłem się pod pachami, ofia-
rowując swój zapach ulicom, gdzie kawa zaczynała pyrkotać w ukry-
tych kuchniach, a uderzenie gazet spadających na miękkie drewno
werand przypominało plusk barwen radośnie wyskakujących z wody
w olbrzymich lagunach. Skręcając w prawo w Legare, złapałem wła-
ściwy rytm i pędząc środkiem jezdni, wykonałem najdłuższy rzut
21
Strona 18
tego poranka, do rezydencji za Sword Gate House, tak że gazeta
wylądowała na trzecim stopniu. Przy domu Ravenelów na końcu
ulicy po raz pierwszy tego dnia, w którym działałem z precyzją ma-
szyny, chybiłem i cisnąłem gazetę w gąszcz przerośniętych kamelii.
Zahamowałem, przejechałem rowerem przez bramę, zdjąłem gazetę
z górnych gałęzi i rzuciłem tak, że poszybowała pod drzwi frontowe.
Spod siatki ogrodzenia posiadłości naprzeciwko domu Ravene-
lów wysunął się mały czarny nos Virginii ‒ spanielki king charles ‒
więc rzuciłem gazetę w najdalszy róg ogrodu, a kunsztownie ubar-
wiony trójkolorowy pies porwał ją w mgnieniu oka i triumfalnie
zaniósł na wycieraczkę przed drzwiami swojego pana. Potem cisną-
łem tam jeszcze niewielki psi biszkopt, po który Virginia wróciła
powoli i z godnością.
Kiedy podejmowałem się tego zajęcia przed trzema laty, plejada
gwiazd sterujących moim życiem krążyła dziwacznie i zbaczała z
kursu. Przyrzekłem więc sobie, że będę wykonywał tę pracę jak na-
leży. Jeśli słyszałem, że klient przetrząsa ogród w poszukiwaniu
porannej gazety, zawsze głośno go przepraszałem. Dobry roznosiciel
gazet jest wzorem punktualności, niezłomności i precyzji, i właśnie
to chciałem zapewnić moim odbiorcom. Eugene Haverford wbijał mi
to w głowę burkliwym głosem w pierwszym tygodniu, podczas szko-
lenia.
I tak oto zostałem roznosicielem krążącym po mieście, którego
uroda atakowała mnie za każdym skrętem kierownicy, nagradzała
każdą cierpliwą inspekcję i zewsząd wdzierała się w pory i krew.
Takie obrazy mogły zmienić odbieranie całego świata. Było to mia-
sto, które ukształtowało architekturę moich wspomnień i snów, doda-
jąc gzymsy, parapety i łukowaty mrok palladiańskich okien za każ-
dym razem, gdy pędziłem ulicami, niezłomnie dążąc do wypełnienia
obowiązków. Raz po raz rzucałem pociski zbudowane ze stron wypeł-
nionych po brzegi najnowszymi wiadomościami, a także ogłoszeniami
o premierach wystaw na King Street i o ustawie o podatku dochodo-
wym, której projekt trafił właśnie pod obrady komisji senackich w
22
Strona 19
Columbii, o przewidywanym na jesień całkowitym zaćmieniu Słońca
i niesamowitej wyprzedaży ciuchów w sklepie odzieżowym Berlina,
która w przyszłym tygodniu dobiega końca.
Gdy zaczynałem tę pracę, moje życie tkwiło w martwym punkcie,
paleta wyborów skurczyła się do jednej możliwości, a wszelkie inne
opcje spaliły na panewce. Od pierwszego dnia byłem pod nieustan-
nym nadzorem sądu dla nieletnich Karoliny Południowej, psychiatry
dziecięcego związanego ze szpitalem Ropera, zatroskanej i nadopie-
kuńczej matki oraz nieokrzesanego prostaczka mieszkającego w
przyczepie w północnym Charlestonie, Eugene'a Haverforda. W
rozwożeniu gazet dostrzegałem szansę odkupienia, ostatnią okazję
do uratowania dzieciństwa, zmarnowanego przez mój zaskakujący
charakterek oraz tragedię, na której opisanie brak mi słów. Gdy spa-
dła na mnie moja porcja okrucieństwa tego świata, miałem dziewięć
lat. Już jako dorosły zmarnowałem dużo czasu, by uświadomić sobie,
że tragedia spada na każdego wbrew jego woli, niczym tani szma-
tławiec z reklamami sex-shopów i klubów ze striptizem, rzucony do
zapuszczonego ogrodu. Zanim skończyłem dziesięć lat, byłem już
starym człowiekiem i pojąłem okropieństwa tego świata wiele lat
wcześniej, nim wybiła moja godzina.
Do siedemnastego roku życia przetrwałem najgorsze czasy bez
większego uszczerbku i jakoś funkcjonowałem, zostawiwszy przyja-
ciół poza bezosobowym oddziałem psychiatrycznym swojej kondycji,
której matowe oczy zalewała mętna, nieokreślona furia. Kochałem
bliskie mi twarze beznadziejnych przypadków i przytrzymywałem je,
gdy drżały w halucynacjach, które nie dawały im ani chwili spokoju.
Żyjąc wśród nich, odkryłem, że nie jestem taki jak oni, a jednak znie-
nawidzili mnie, kiedy dostrzegli, że odzyskuję spokój, wiele lat po
tym, jak znalazłem ukochanego starszego brata z podciętymi żyłami,
martwego, w wannie, w której kąpaliśmy się razem, a na posadzce
łazienki leżała brzytwa ojca. Słysząc moje wrzaski, sąsiedzi wdarli się
do domu przez okno na parterze i zastali mnie, rozhisteryzowanego,
gdy próbowałem wyciągnąć z wanny bezwładne ciało.
23
Strona 20
Tego wieczoru skończyło się moje pogodne, wolne od drama-
tycznych wydarzeń dzieciństwo. Kiedy rodzice wrócili z kina przy
Dock Street, zwłoki Steve'a spoczywały, nienaturalnie spokojne, w
policyjnej kostnicy. Policjanci próbowali zrobić coś, żebym się opa-
nował, żebym mógł złożyć zeznania. Lekarz wstrzyknął mi środek
uspokajający i w ten sposób zaczęło się moje życie wśród narkoty-
ków, strzykawek, psychiatrów, testów psychologicznych, terapeutów
i księży. Do dziś uważam, że to właśnie tamten okres zniszczył życie
moich rodziców.
Gdy skręciłem w Meeting Street, słońce wzeszło nad horyzont na
tyle wysoko, że mogłem zgasić lampkę przy kierownicy. Meeting ‒
szeroka, paradna, ze wspaniałymi posiadłościami po obu stronach,
szpanerska ulica w mieście, w którym takich było pełno. Jechałem
zygzakiem od krawężnika do krawężnika, celnie rzucając gazetami
we frontowe drzwi, tak ciężkie i okazałe, jakby prowadziły do rezy-
dencji królewskich. Ruch wciąż był jeszcze niewielki i utrzymując
właściwy rytm, mogłem obsłużyć całą ulicę aż do Broad w pięć, góra
siedem minut.
Skręciwszy w prawo w Broad, znalazłem się przed drzwiami kil-
kunastu kancelarii. Bywało, że jedno wejście prowadziło do trzech,
pod jedynką mieściły się cztery, a w siedzibie Darcy, Rutledge i
Sinkler, największej kancelarii prawnej w mieście ‒ aż sześć. Przy
Church i Broad, na południowo-wschodnim rogu, czekały na mnie
nowe sterty gazet. Nie wypadając z rytmu, zatrzymałem się, żeby je
załadować, jednocześnie zwracając uwagę na wzmożony ruch, gdy
prawnicy nieposiadający stałej siedziby udawali się do swoich ulu-
bionych restauracji i kafejek. Ulica zaczęła pachnieć kawą i smażo-
nym bekonem, lekka bryza od portu niosła woń boi i kadłubów stat-
ków zakonserwowanych w słonej wodzie przez morskie fale i upływ
lat. Przebudzenie mew zbiegło się w czasie z wypłynięciem pierw-
szego frachtowca, który skręcał na pełne morze, a rachitycznym,
niemal ludzkim ptasim krzykom zawtórowały dzwony u Świętego
24