Conroy Pat - Książę przypływów

Szczegóły
Tytuł Conroy Pat - Książę przypływów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Conroy Pat - Książę przypływów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Conroy Pat - Książę przypływów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Conroy Pat - Książę przypływów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pat Conroy KSIĄŻE PRZYPŁYWÓW Tłumaczył Jerzy Łoziński ZYSKIS-KA Tytuł oryginału THE PRINCE OF TIDES Copyright © by Pat Conroy, 1986 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. Poznań 2000 Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki Redaktor serii Tadeusz Zysk Wydanie I ISBN 83-7150-569-8 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10,61-774 Poznań tel. 853 27 51, 853 27 67 tel./fax8526326 Dział handlowy tel. 864 14 03,864 14 04 Z miłością i wdzięcznością książkę tę dedykuję: mojej żonie, Lenorze Gurewitz Conroy, która sprowadza księżyc; moim córkom: Jessice, Melissie, Megan i Susannah, które noszą nazwisko Conroy; Gregory'emu i Emily Fleischerom; moim braciom i siostrom: Carol, Michaelowi, Kathleen, Jamesowi, Timothy'emu i Thomasowi; mojemu ojcu, emerytowanemu pułkownikowi piechoty morskiej USA, Donaldowi Conroyowi; a także pamięci mojej matki, Peg, niezwykłej kobiety, która zbudo- wała ten dom i tchnęła weń ducha. Podziękowania Wielu ludziom winien jestem wdzięczność za wyrozumiałość i pomoc, jakich udzielili mi podczas pisania tej książki. Mój ojczym, kapitan mary- narki wojennej USA, John Egan, traktował moją rodzinę i mnie z wielką miłością, kiedy moja matka umierała na białaczkę. Przez cały czas pisania tej książki Turner i Mary Bellowie pozwalali mi korzystać ze swego domku w górach, podobnie też kluczy do swego górskiego domu w Highlands w Karolinie Południowej nie skąpili mi James Landon i Al Campbell. Wiele historii, które tu pomieściłem, opowiedział mi najwspanialszy z mieszkań- ców Karoliny Południowej, sędzia Alex Sanders, kiedy siedzieliśmy w domu Joe i Emily Cummingsów w Tatę Mountain. Z wielką wprawą książkę przepisała na maszynie Julia Bridges. Nan Talese jest znakomitą redaktorką i kobietą niezwykłej urody. Wspaniała była też Sarah Flynn. Julian Bach, mój agent literacki, jest jednym z najwspanialszych ludzi, jakich spotkałem. W moim wydawnictwie, Houghton Mifflin, panuje prawdziwie rodzinna atmosfera. Barbara Conroy okazała się świetną prawniczką i wzorem mat- czynej opieki nad naszymi dziećmi. Niezrównany był Cliff Graubart z Old New York Book Shop, wielką odwagę wykazał Derril Randel. Podziękowa- nia należą się także Dentowi Acree, Peggy Houghton i sędziemu Williamowi Sherrillowi. W życiu miałem szczęście w zawieraniu przyjaźni, chcę więc przesłać pozdrowienia wszystkim przyjaciołom z Atlanty, Rzymu i miejsc pośrednich. Teraz was ściskam, a z nazwiska wymienię przy następnej okazji. Prolog Moją raną jest geografia. Ona też daje mi zakotwiczenie, wyznacza mój port macierzysty. Wzrastałem pośród przypływów i rozlewisk Colleton; ręce miałem ogorzałe i silne od całodziennej pracy na kutrze krewet- kowym w oślepiającym upale Karoliny Południowej. Ponieważ byłem jednym z Wingo, więc zacząłem pracować, jak tylko nauczyłem się chodzić. Kiedy miałem pięć lat, potrafiłem gołymi rękami schwytać kraba. Jako siedmiolatek zastrzeliłem pierwszą łanię, a w wieku lat dziewięciu regularnie już dostarczałem mięso na rodzinny stół. Urodziłem się i wychowałem na jednej z brze- gowych wysp Karoliny, a słońce tej okolicy na ciemno zabarwiło moje plecy i barki. Jako chłopiec najszczęśliwszy byłem, kiedy w małej łódce przemykałem się między mieliznami ze spokojnym plemieniem ostryg zastygłym na brązowawych ławicach odsło- niętych przez przypływ. Znałem z nazwiska każdego poławiacza krewetek i oni też mnie znali, pozdrawiając syrenami, kiedy widzieli, jak łowię ryby. Jako dziesięciolatek dla przyjemności zastrzeliłem orła bieli^ ka; był to wyczyn dla samego wyczynu, a zrobiłem to pomimo urzekającego piękna jego lotu nad rojowiskiem dorszy. Był to pierwszy i jedyny raz, kiedy zabiłem nie znane mi stworzenie. Ojciec najpierw zlał mnie za złamanie prawa i zabicie ostatniego orła w hrabstwie Colleton, potem kazał oprawić orła, upiec na ognisku i zjeść jego mięso, co robiłem ze łzami cieknącymi mi po policzkach. Następnie udaliśmy się do szeryfa Bensona, który na godzinę zamknął mnie w celi. Z piór ojciec zrobił niezgrabny indiański pióropusz i kazał mi go nosić w szkole. Wierzył w odpo- kutowanie grzechów. Nosiłem to cudaczne nakrycie głowy przez tydzień, gdyż potem zaczęło się rozpadać pióro po piórze, które 9 znaczyły mój ślad na korytarzach szkolnych, jakbym był linieją- cym aniołem. — Żebyś już nigdy więcej nie zabił zwierzęcia równie rzad- kiego!-— powiedział ojciec. — Dobrze przynajmniej, że nie był to słoń. — Miałbyś wtedy posiłek na kilka dni — brzmiała od- powiedź. Ojciec nie pozwalał na żadne wykroczenia przeciw ziemi rodzinnej. Potem często jeszcze polowałem, ale orłom nic już nie groziło z mojej strony. Ducha Południa matka wpoiła we mnie w formie najbardziej delikatnej i czułej. Wierzyła w sny zwierząt i kwiatów. Zanim zasnęliśmy, głosem urodzonej narratorki opowiadała nam o łoso- siach, którym śnią się górskie strumienie i nachylone nad nimi brązowe łby niedźwiedzi grizzli. Miedzianki, mówiła, śniły o tym, jak zatapiają swe zęby w łydki myśliwych. Rybołowy zatopione w pierzastych, nastroszonych snach, krzyczały, spływając ku igrającym w falach śledziom. W snach gronostajów gwałtownie łopotały skrzydła sów, znieruchomiałemu na noc łosiowi śniły się podpełzające wilki. Nigdy jednak nie dowiedzieliśmy się, co śniło się jej samej, matka bowiem nie dawała nikomu przystępu do swego życia wewnętrznego. Wiedzieliśmy, że pszczoły śnią o różach, róże — o bladych dłoniach kwiaciarki, a pająki o wielkich ćmach zaplą- tanych w sieci. Dzieci wkraczały między oszałamiające kołysan- ki wyobraźni, nie wiedziały jednak, o czym śniła matka. Każdego dnia prowadziła nas do lasu czy ogrodu i nadawała imiona zwierzętom czy kwiatom. I tak monarch stawał się „pod- stępnym kochankiem sadów", a żonkile na kwietniowej łące — „tańcem panieńskich parasolek". Dzięki swej pomysłowości naj- banalniejszy spacer po wyspie matka potrafiła przemienić w po- dróż pełną niespodzianek. Jej oczy stanowiły klucze do pałaców przyrody. Moja rodzina żyła w dumnej izolacji na Melrose Island, w ma- łym białym domku, który pomagał budować dziadek. Front domu wychodził na kanał prowadzący do rzeki, w dole której widać 10 było białe budowle miasteczka Colleton, wznoszące się nad mo- kradłami niczym figury szachowe. Melrose Island miała kształt rombu, dwieście akrów kwadratowych powierzchni i otoczona była przez słone wody rzeki, strumieni i kanału. Moja rodzinna okolica to żyzny, półtropikalny archipelag, który delikatnie przy- gotowywał ocean na twardy opór brzegów kontynentalnych. Mel- rose była jedną z sześćdziesięciu nabrzeżnych wysp hrabstwa Colleton. Na jego wschodnim skraju znajdowało się sześć wysp tarczowych, najdalej wysuniętych w głąb Atlantyku. Inne wyspy, podobnie jak Melrose pełne rozlewisk i mokradeł, użyczały zie- lonej gościny brązowym i białym krewetkom, które tam składały ikrę. Kiedy się pojawiały, czekali już na nie w zgrabnych, śmi- głych łódkach ojciec i inni rybacy. Jako ośmiolatek pomagałem ojcu budować mały drewniany mostek, który łączył nasze obejście z groblą prowadzącą poprzez mokradła do znacznie większej St Annę' s Island. Ta połączona była z miasteczkiem długim stalowym mostem przerzuconym nad rzeką. Ojciec potrzebował pięciu minut, aby pickupem dotrzeć do drewnia- nego mostku, a następnych dziesięciu, by znaleźć się w Colleton. Zanim w 1953 roku zbudowaliśmy most, matka odwoziła nas do szkoły łódką/Jakkolwiek ohydna mogła być pogoda, każdego poranka płynęła z nami przez rzekę, a po południu czekała na nas przy głównej przystani. Jazda do Colleton przez „Boston Whaler" zawsze była szybsza niż samochodem. Przez te lata odwożenia nas do szkoły matka nabyła wielkiej wprawy w sterowaniu łodzią, ale od kiedy stanął most, rzadko do niej wsiadała. To tylko dla nas mostek był połączeniem z miasteczkiem; dla matki łączył Melrose Island z całym zewnętrznym światem, pełnym niezwy- kłych obietnic i możliwości. Melrose stanowiła jedyną godną wzmianki posiadłość rodziny mego ojca, klanu pełnego pasji, nader jednak pechowego, a jego upadek po Wojnie Domowej był szybki, niewątpliwy i, jak się zdaje, nieunikniony. Mój prapradziadek, Winston Shadrach Win- go, dowodził pod Beauregard baterią, która ostrzeliwała Fort Sumter. Umarł jako nędzarz w Domu dla Żołnierzy Konfedera- tów i aż do śmierci nie odezwał się do żadnego Jankesa niezależ- 11 nie od płci. Pod koniec życia zdobył Melrose Island, grając w podkowy, i miejsce to, zarośnięte i malaryczne, przechodziło z rąk do rąk w trzech pokoleniach Wingo, aż przypadkiem dostało się ojcu. Dziadka zmęczyło już posiadanie Melrose, ojciec zaś okazał się akurat jedynym Wingo, który był w stanie zapłacić podatki stanowe i federalne, aby wyspa nie przeszła na własność państwa. Tak czy owak, gra w podkowy cieszyła się zawsze szacunkiem w mojej familii, zawsze też z uznaniem wyrażano się o Winstonie Sharachu, pierwszym w rodzinie wyróżniającym się sportowcu. Nie wiem natomiast, kiedy rozpoczęła się długa, nużąca wojna między matką i ojcem. Większość ich starć była podobna do walk na śmierć i życie, w których dzieci odgrywały rolę rujnowanych posterunków. Żadne z nich nie zastanawiało się nad szkodami, które w ten sposób wyrządza się czemuś tak delikatnemu jak dziecięce życie. Nadal jestem przekonany, że kochali nas głębo- ko, ale jak w przypadku wielu rodziców, ich miłość okazała się zabójcza. Byli osobami tak wyjątkowymi, że ich interesujące strony niemal równo ważyły owo bezmyślne spustoszenie. Byłem synem pięknej, obdarzonej darem wymowy matki, której pieszczot pragnąłem jeszcze wiele lat potem, gdy nie czuła się już zobowiązana do obdarzania pieszczotami. Do końca życia będę ją wielbił za to, że nauczyła mnie dostrzegać piękno we wszystkich formach i przejawach świata. To ona sprawiła, że zachwycałem się światłami na kutrze podczas nocnych połowów i brązowymi pelikanami przeskakującymi z fali na falę. To ona pokazała mi osobliwe formy jeżowców, flądry spoczywające w piachu na dnie, stary wrak w pobliżu Colleton Bridge, stano- wiący siedzibę wydr. Patrzyła na świat przez pryzmat rozwibro- wanej, autentycznej wyobraźni. Lila Wingo wychowała swoją córkę na poetkę i psychotyczkę. Z synami była ostrożniejsza i na rezultaty trzeba było dłużej poczekać. Utrwaliła dla mnie wielo- rakie obrazy dzieciństwa, portrety i martwe natury, które ukazują się w oknach czasu. W oczach zachwyconego syna była królową wspaniałej wyobraźni, a jednak nie mogę jej wybaczyć, że nie opowiedziała mi o marzeniu, którym żyła przez całe me dzieciń- 12 stwo, a które miało zniszczyć rodzinę i spowodować śmierć jednego z nas. Byłem synem nie tylko pięknej kobiety, ale także poławiacza krewetek, trudno więc się dziwić miłości, jaką żywiłem do rybac- kich łodzi. Wychowałem się nad wodą i całe moje życie przenik- nięte było zapachem słonych mokradeł. W lecie wraz z bratem i siostrą pomagałem ojcu w połowach. Nic nie sprawiało mi większej przyjemności niż widok flotylli wypływającej przed wschodem słońca na spotkanie wrzących ławic krewetek, które sunęły wraz z falami przypływu. Ojciec za kołem sterowym popijał swą pierwszą kawę i wsłuchiwał się w gwarowe okrzyki innych rybaków. Zapach krewetek tak bardzo przeniknął jego ubranie, że nic na to nie mogła poradzić woda, mydło i zaciekłe wysiłki matki. Kiedy nadchodził czas ciężkiej pracy, ojca spowi- jał inny zapach: z wonią krewetek łączył się pot, co dawało całość osobliwą, wspaniałą. Jako mały chłopiec stawałem obok niego, zanurzałem nos w koszulę i wdychałem zapach ciepły i bogaty jak zaorana gleba. Myślę, że gdyby nie gwałtowny charakter, Henry Wingo byłby wspaniałym ojcem. Pewnej jasnej nocy letniej, gdy byliśmy bardzo mali, a wilgotne powietrze niczym mech osiadło na okolicy, cała nasza trójka nie mogła zasnąć: Savannah i ja byliśmy trochę przeziębieni, Lukę miał udar słoneczny. Matka poszła z nami aż do przystani nad kanałem. — Mam dla was niespodziankę, kochani — powiedziała, podczas gdy my wpatrywaliśmy się w morświna, który w sennej, metalicznej wodzie sunął w kierunku Atlantyku. Usiedliśmy na ruchomym pomoście i gołymi stopami usiłowaliśmy dotknąć wody. — Chcę, żebyście zobaczyli coś, co pozwoli wam zasnąć. Spójrzcie tam. Wyciągnęła rękę na wschód. Zapadał zmrok długiego wieczo- ru typowego dla Południa i znienacka, dokładnie w miejscu wskazywanym przez jej palec, księżyc wzniósł nad horyzont swe zdumiewająco złote czoło, wyłaniając się z delikatnych, rozświet- lonych od wewnątrz chmur, które rozsnuły swój welon nad wid- nokręgiem. Za nami w skoordynowanym ruchu zapadało się słońce i rzeka rozjarzyła się blaskiem dwóch konkurujących zórz 13 złota... Młode, zdumiewające, wstępujące złoto księżyca i zleża- łe złoto słońca, które osuwało się na zachodzie. Nad mokradłami Karoliny rozgrywał się pradawny taniec, na oczach dzieci umierał dzień w sposób zapierający dech w piersi, aż wreszcie słońce zniknęło, zostawiając po sobie pomarańczową wstążkę nad szczytami dębów. Księżyc zaczął teraz szybko wspinać się po niebie, niczym ptak wzbijający się nad wodę, drzewa, wyspy: złoty, żółty, bladożółty, blaHosrebrny, jaskrawosrebrny, aż wresz- cie osiągający odcień trudny do nazwania, a właściwy jedynie nocom Południa. Siedzieliśmy oniemiali na widok tego, jak matka wyczarowała księżyc z wody; kiedy osiągnął najgłębszy z odcieni srebra, Savannah, mająca wtedy trzy lata, zawołała, do matki, Lukę'a, mnie, do rzeki i księżyca: „Mamo, jeszcze raz!" I to jest moje najdawniejsze wspomnienie. Nasze pierwsze, formujące lata spędziliśmy u boku ślicznej kobiety, która opowiadała o snach czapli i pelikanów, która potrafiła przyzwać księżyc i kazać odejść słońcu, ale tylko po to, aby następnego ranka wywołać je z fal Atlantyku. Lila Wingo niewiele znajdowała w sobie pasji do nauki, bardzo wiele jednak dla przyrody. Aby uzmysłowić wam, co to znaczy dojrzewać w nadmorskiej okolicy Karoliny Południowej, musiałbym zabrać was w wiosen- ny dzień na mokradła, wypłoszyć czaple z ich cichych ustroni, poderwać z zarośli dzikie kaczki, gdy brnąć będziemy po kolana w błocie, otworzyć skorupę ostrygi scyzorykiem i podać prosto z muszli ze słowami: „Oto smak mego dzieciństwa". Powiedział- bym: „Odetchnijcie głęboko", a wy zaczerpnęlibyście powietrza i zapach ten pozostałby w was do końca życia, śmiały, gęsty zapach mokradeł nasycanych przypływami, zmysłowy, niezapo- mniany zapach rozgrzanego upałem Południa, przywodzący na myśl mleko, nasienie, skwaśniałe wino, a wszystko podlane mor- ską wodą. Dusza moja niby jagnię pasie się pięknem wdzierają- cych się w głąb lądu przypływów. Jestem patriotą jednego tylko krajobrazu, o swoich stronach mówię z religijną nabożnością i dumą. W wielkim mieście poru- 14 szam się ostrożnie, zawsze czujny i napięty, ponieważ serce moje należy do krainy bagnistej i podmokłej. Nadal żywy we mnie chłopiec niesie w sobie wspomnienia tamtych dni nad Colleton River, gdy o świcie wyciągałem z wody sieć z krabami; nad tą rzeką byłem niejako ministrantem przypływów. Pewnego razu, kiedy opalaliśmy się nad morzem nieopodal Colleton, Savannah z krzykiem zaczęła wskazywać w kierunku morza, skąd wynurzyło się zdezorientowane stado grindwali, których jakaś czterdziestka przewaliła się koło nas, aż wreszcie czarne i błyszczące znieruchomiały na piachu. Upływały godziny, a my chodziliśmy od jednego zdychające- go ssaka do drugiego i dziecinnymi szlochami namawialiśmy je, aby wróciły do oceanu. Byliśmy tacy mali, a one takie piękne. Z daleka przypominały czarne buty wielkoluda. Szeptaliśmy do nich, usuwaliśmy im piach z nozdrzy, spryskiwaliśmy wodą przyniesioną z brzegu, błagaliśmy, by przynajmniej dla nas ze- chciały przetrwać. Wyszły z morza, tajemnicze i ogromne, a my wymawialiśmy wobec nich dziecięce zaklęcia, nie mogąc się pogodzić z dobrowolną śmiercią. Żaden z nich nawet nie drgnął, ale zostaliśmy z nimi przez cały dzień i usiłowaliśmy zawrócić do wody, ciągnąc za wielkie płetwy, aż wreszcie, wraz z mrokiem, przyszło wyczerpanie i cisza. Byliśmy przy nich, kiedy zaczęły umierać, jeden po drugim. Głaskaliśmy ich wielkie łby i modlili- śmy się, podczas gdy wielorybie dusze oddzielały się od wielkich, czarnych ciał i niczym fregaty sunęły przez noc do morza, gdzie nurkowały aż do świetlistego dna świata. Nasze późniejsze wspomnienia z dziecinnych czasów były po części elegią, a po części opowieścią o zmorach. Kiedy siostra zaczęła pisać książki i stała się sławna, dziennikarze dopytywali się o jej dzieciństwo, a wtedy ona prostowała się, odgarniała włosy z czoła, poważniała i mówiła:, Jako dziecko wraz ze swymi braćmi chodziłam po grzbietach delfinów i wielorybów". Nie było, rzecz jasna, żadnych delfinów, ale istniały dla mojej siostry. Tak zdecydowała się pamiętać te czasy, tak zdecydowała się czcić i tak zdecydowała sieje przedstawiać. W zmorach nie ma jednak nic czarownego i zawsze z trudem 15 przychodziła mi rzetelna ocena dzieciństwa, gdyż wymagało to wyjaśnienia szczegółów i rysów historii, o których wolałbym zapomnieć. Przez całe lata nie byłem zmuszony spojrzeć w twarz demonologii mojej młodości; po prostu postanowiłem, że nie będę tego robił, i znalazłem ratunek w miłym ogrodzie zapomnie- nia, który daje schronienie zimnym, zgubnym upiorom nieświa- domości. Tymczasem wystarczył jeden jedyny telefon, abym na powrót został wciągnięty w historię mojej rodziny i klęsk mego dorosłego życia. Wolałbym nie mieć żadnych historii do opowiedzenia. Przez tak wiele lat udawałem, że moje dzieciństwo się nie wydarzyło. Musiałem je trzymać splątane, idąc za wątpliwym przykładem mojej matki. To akt woli decyduje o tym, czy się pamięta, czy nie, a ja postanowiłem nie pamiętać. Ponieważ bardzo chciałem ko- chać ojca i matkę w całym ich niedoskonałym, pełnym gniewu człowieczeństwie, nie mogłem ich bezpośrednio oskarżyć za szkody wyrządzone nam wszystkim. Nie mogłem ich obciążać odpowiedzialnością czy winą za grzechy, które nie były ich intencją. Także i oni mieli swoją historię, historię, którą wspominam z czu- łością i bólem, historię, która każe mi wybaczyć to, że krzywdzili swoje dzieci. W rodzinie nie ma zbrodni nie do wybaczenia. Odwiedziłem Savannah w nowojorskim szpitalu dla nerwowo chorych po tym, jak po raz drugi usiłowała popełnić samobójstwo. Nachyliłem się, aby ucałować ją w oba policzki — europejski zwyczaj. A potem, wpatrując się w jej wyczerpane oczy, zadałem jej cały ciąg pytań, które stawiałem, ilekroć spotykaliśmy się po długim niewidzeniu. — Jak wyglądało twoje życie rodzinne, Savannah? — spyta- łem, udając, że przeprowadzam wywiad. — Hiroszima — wyszeptała. — A jak wyglądało twoje życie po tym, jak opuściłaś ciepłe, przytulne łono rodziny, którą spajały sympatia i miłość? — Nagasaki — powiedziała z gorzkim uśmiechem. — Jesteś poetką, Savannah — powiedziałem, wpatrując się w nią uważnie. — Porównaj swoją rodzinę do statku. — „Titanic". 16 — Podaj tytuł poematu, Savannah, który napisałaś na cześć swojej rodziny. — Historia oświęcimska. Oboje zaśmialiśmy się. — A teraz najważniejsze pytanie — rzekłem i nachyliłem się nad jej uchem. — Kogo kochasz najbardziej na świecie? Głowa Savannah oderwała się od poduszki, a w jej niebieskich oczach błysnęło przekonanie, kiedy popękanymi, bladymi war- gami oznajmiła: — Mojego brata, Toma Wingo. Mojego bliźniaka. A kogo najbardziej na świecie kocha mój braciszek? — Ja także najbardziej kocham Toma — odpowiedziałem, trzymając ją za rękę. — Na drugi raz nie udzielaj błędnych odpowiedzi, spryciarzu — powiedziała ledwie dosłyszalnie. Z łamiącym się głosem, ze łzami płynącymi po policzkach, ująłem jej głowę w obie ręce i głęboko spojrzałem w oczy. — Najbardziej na świecie kocham moją siostrę, wielką Sa- vannah Wingo z Colleton w Karolinie Południowej. — Przytul mnie mocno, Tom! Przytul mnie! — Tak oto brzmiały nasze życiowe zawołania. Nie było to stulecie, w którym żyło się lekko. Pojawiłem się na scenie w trakcie wojny światowej, która oznaczała także straszliwy świt ery atomowej. Wychowałem się w Karolinie Południowej jako biały południowiec, z natury skłonny do niena- wiści wobec czarnych, w której zostałem na dodatek dobrze wyszkolony. Kiedy zagubiony i bezradny stanąłem wobec bary- kady ruchu praw obywatelskich, okazało się, że jestem podły i nie mam racji. Byłem jednak chłopcem myślącym, subtelnym, wraż- liwym na niesprawiedliwość, dlatego zwycięsko pracowałem, aby się zmienić i odegrać w tym ruchu małą, nieznaczącą rolę; niedługo to trwało, ale byłem z siebie niezwykle dumny. Potem na uczelni znalazłem się w gronie białych mężczyzn szkolonych na oficerów rezerwy i zostałem opluty przez zwolenników poko- ju, dla których mój mundur był obrazą. Ostatecznie miałem się stać jednym z nich, ale nigdy nie naplułem na kogoś, kto nie 17 zgadzał się z moimi opiniami. Sądziłem, że wkroczę w trzydziestkę jako spokojny, myślący mężczyzna, którego pełna życzliwości do ludzi filozofia jest trudna do podważenia, kiedy znienacka zwalił mnie na ulicy ruch wyzwolenia kobiet i po raz kolejny znalazłem się po niesłusznej stronie barykady. Można by powiedzieć, że ucie- leśniam wszystkie błędne poglądy wieku dwudziestego. To siostra zmusiła mnie do konfrontacji z moim stuleciem i to ona wyzwoliła we mnie siły, bym spojrzał w twarz rzeczywistości tamtych dni za rzeką. Już nazbyt długo mieszkałem na płyciznach i to siostra delikatnie wyprowadziła mnie na głębiny, gdzie wszyst- kie szkielety, wraki i czarne kadłuby czekały na moją niechętną inspekcję. Prawda bowiem brzmi tak: były w mojej rodzinie zdarzenia, i to zdarzenia niezwykłe. Znam rodziny, które cały swój los przeżywają bez jednej nawet rzeczy godnej opowiedzenia. Za- wsze zazdrościłem takim rodzinom. Wingo stanowili ród, który los doświadczył na tysięczne sposoby i jego członków pozostawił bezbronnych, upokorzonych i pozbawionych czci. Ale moja ro- dzina miała także w sobie pewne siły, i to te siły pozwoliły niemal wszystkim spośród nas przeżyć atak furii. Chyba że będziecie woleli dać wiarę Savannah: ona twierdzi, że żaden z Wingo nie przetrwał. Teraz zatem przedstawię wam moją historię. Niczego w niej nie zabraknie. Przyrzekam. 1 Była godzina piąta po południu czasu wschodniego, gdy w moim domu na Sullivans Island w Karolinie Południowej zadzwonił telefon. Moja żona, Sallie, i ja zasiedliśmy właśnie, by wypić drinka na ganku wychodzącym na Charleston Harbor i na Atlantyk. Sallie poszła odebrać telefon, a ja zawołałem za nią: — Ktokolwiek to jest, nie ma mnie w domu. — To twoja matka — powiedziała Sallie, wracając. — Wróć i powiedz, że umarłem — poprosiłem. — Powiedz, że umarłem tydzień temu i że byłaś zbyt zajęta, aby ją zawiadomić. — Proszę, idź. Mówi, że to pilne. — Zawsze mówi, że to pilne. I nigdy tak nie jest, nawet kiedy tak twierdzi. — Tym razem chyba rzeczywiście pilne. Ona płacze. — Kiedy mama płacze, wszystko jest w porządku. Nie pa- miętam dnia, kiedy nie płakała. — Ona czeka, Tom. Kiedy wstawałem z krzesła, Sallie powiedziała: — Bądź dla niej miły, Tom. Nigdy nie jesteś zbyt miły, kiedy rozmawiasz z matką. — Nienawidzę matki, Sallie — oznajmiłem. — Dlaczego starasz się odebrać mi te małe przyjemności, które mi pozostały w życiu? — Posłuchaj Sallie i bądź miły. — Jeżeli oświadczysz, że zamierzasz spać wieczorem, roz- wodzę się z tobą, Sallie. Nie, żebym miał coś do ciebie, ale to ty zmusiłaś mnie do odebrania tego telefonu. — Witaj, kochana mamo — powiedziałem do słuchawki; wiedząc, że moja nieszczera brawura nigdy jeszcze jej nie zwiodła. 19 — Mam Bardzo niedobrą wiadomość, Tom — powiedziała matka. — A czy jakiekolwiek wiadomości dotyczące naszej rodziny były inne, mamo? — To naprawdę zła wiadomość. Tragiczna. — Nie mogę się doczekać, aż wreszcie usłyszę. — Nie chcę o tym mówić przez telefon. Czy mogę do was wpaść? — Jeśli chcesz. — Chcę tylko wtedy, jeśli i ty chcesz. — Powiedziałaś, że chcesz wpaść. Nie mówiłem, że ja tego chcę. — Dlaczego chcesz mnie urazić w takiej właśnie chwili? — Mamo, nie wiem, co to za chwila. Nie powiedziałaś, co się stało, a ja wcale nie chcę cię urazić. Przyjeżdżaj do nas, a wtedy możemy przez chwilę poszczerzyć na siebie kły. Odłożyłem słuchawkę i krzyknąłem na cały głos: — Rozwód! Czekając na matkę, patrzyłem, jak trzy nasze córki zbierają muszle na plaży przed domem. Miały lat odpowiednio dziesięć, dziewięć i siedem, dwie brązowowłose przedzielone blondynką; a ich wiek, wzrost i uroda niezmiennie mnie zachwycały. Miarą ich pogodnego wzrostu było to, jak ja sam malałem. Można było uwierzyć w istnienie boginek, patrząc, jak wiatr rozwiewa im włosy, a ich małe, brązowe dłonie w jednoczesnym uroczym geście odgarniają kosmyki z oczu, podczas gdy śmiech ginie na wietrze. Jennifer zawołała coś do dwóch pozostałych i podniosła do światła wielką konchę. Oparty o balustradę, zobaczyłem, jak sąsiad zatrzymuje się, aby z nimi porozmawiać. — Panie Brighton — zawołałem. — Mógłby pan dopilno- wać, żeby te małe nie paliły więcej dymków na plaży? Dziewczynki spojrzały w górę i, machając na pożegnanie Brightonowi, przez wydmy i osty pobiegły do domu. Na stoliku, gdzie stał mój drink, położyły kolekcję swych muszli. — Tato — powiedziała Jennifer, najstarsza. — Zawsze mu- sisz nam robić wstyd przed ludźmi. 20 — Tato, znalazłyśmy skrzydelnika —- zapiszczała Chandler, najmłodsza. — On żyje. — Żyje — potwierdziłem, odwracając muszlę. — Możemy go.dzisiaj zrobić na kolację. — Och, wspaniale, tato — wykrzyknęła Lucy. - Jaka pysz- na kolacja! — Nie—zaprotestowała najmłodsza. — Zaniosę go na plażę i włożę z powrotem do wody. Pomyśl tylko, jaki jest przestraszo- ny, kiedy usłyszał, że chcesz go zjeść. — Och, Chandler—powiedziała Jennifer. — Jakaś ty śmiesz- na. Ślimaki nie mówią po angielsku. — A skąd to wiesz, Jennifer? — zapytała Lucy. — Nie możesz wiedzieć wszystkiego. Nie jesteś królową całego świata. — Tak — podchwyciłem. — Nie jesteś królową całego świata. — Wolałabym mieć dwóch braci — powiedziała Jennifer. — My też chciałybyśmy mieć starszego brata — odcięła się Lucy z cudownym błyskiem złości w oczach. -— Zabijesz tego starego, obrzydliwego ślimaka, tato? — spytała Jennifer. — Chandler dostanie szału. — Nie, zabiorę go na plażę. Nie zniosę tego, że Chandler będzie nazywała mnie mordercą. A teraz wszystkie do całusa. Cała trójka z ociąganiem ustawiła się tak, że ich perfekcyjnie uformowane pupki przywierały do moich ud i kolan, a ja nachy- liłem się i każdą z nich ucałowałem w bok szyi i w kark. — To już ostatni rok, że możemy coś takiego robić, panienki. Robicie się wielgachne. — Wielgachne? Ja z pewnością nie robię się wielgachna, tato — sprostowała mnie Jennifer. — Dlaczego nigdy nie mówisz do mnie: tatusiu? — Tylko małe dzieciaczki mówią do swoich ojców: tatusiu. — To i ja nie będę tak mówić — oświadczyła Chandler. — Aleja lubię, kiedy tak do mnie mówicie. Czuję wtedy, że mnie uwielbiacie. Dziewczynki, chcę wam zadać pytanie i doma- gam się brutalnie szczerej odpowiedzi. Nie oszczędzajcie uczuć 21 swojego taty, czy też swojego tatusia, lecz powiedzcie to, co wam serce dyktuje. Jennifer przewróciła oczyma. — Och, tato, tylko nie znowu to samo. — Kto jest najwspanialszym człowiekiem na świecie, jakie- go kiedykolwiek spotkałyście? — spytałem. — Mama—szybko odpowiedziała Lucy, uśmiechając się do ojca. — Prawie dobrze — powiedziałem. — A teraz spróbujmy jeszcze raz. Pomyślcie o najwspanialszej, najcudowniejszej oso- bie, jaką znacie. Odpowiedź sama powinna wam się cisnąć na usta. — Ty! — zawołała Chandler. — Aniołku! Prawdziwy, śnieżnobiały aniołek, a taki mądry. Czego chcesz, Chandler? Pieniędzy? Klejnotów? Futer? Akcji giełdowych? Powiedz tylko, a twój kochany tatuś natychmiast ci to załatwi. — Nie chcę, żebyś zabijał skrzydelnika. — Zabijać go? Zamierzam posłać go do szkoły i wykształcić na człowieka interesu. — Tato — powiedziała Jennifer. — Jesteśmy już za duże na to, żebyś tak z nami żartował. Zaczynasz nas kompromitować przed przyjaciółmi. — Na przykład przed kim? — Johnnym. — Chodzi ci o tego żującego gumę, pryszczatego idiotę z ciągle otwartymi ustami? — To mój chłopak — z dumą oznajmiła Jennifer. — To matoł, Jennifer — powiedziała Lucy. — Jest o wiele lepszy od tego karzełka, którego ty nazywasz swoim chłopakiem — odcięła się Jennifer. — Ostrzegałem was już przed chłopakami, dziewczyny. Wszyscy są obrzydliwymi, dzikimi zwyrodnialcami, którzy mają brzydkie myśli i robią brzydkie rzeczy, jak na przykład sikają na krzaki i dłubią w nosach. — Ty sam kiedyś byłeś chłopakiem — powiedziała Lucy. 22 — Tak? Potrafisz sobie wyobrazić tatę jako małego chłopca? — rzekła Jennifer, — Co za ubaw! — Ja byłem inny. Byłem księciem. Byłem promieniem księ- życowym. Tak czy owak, nie zamierzam się mieszać w twoje życie uczuciowe, Jennifer. Dobrze mnie znasz i wiesz, że nie jestem jednym z tych zrzędliwych ojców, którym nigdy nie po- dobają się faceci przyprowadzani przez córki. Nie zamierzam się wtrącać; to twój wybór i twoje życie. Możecie sobie wychodzić, za kogo chcecie, dziewczynki, jeśli tylko wszystkie skończycie studia medyczne. — Ja nie chcę iść na medycynę — powiedziała Lucy. — Czy wiesz, że mama musi wkładać palce ludziom do pupy? Ja chcę zostać poetką, tak jak Savannah. — W porządku; wyjdziesz za mąż, kiedy wydasz pierwszy zbiór wierszy. Pójdę na kompromis. Jestem zgodnym człowiekiem. — Wyjdę za mąż wtedy, kiedy mi się spodoba — upierała się Lucy. — Nie potrzebuję pytać cię o zgodę. Będę już dorosłą kobietą. — I o to właśnie chodzi, Lucy! — rzekłem z aprobatą. — Nie słuchaj niczego, co radzą ci rodzice. To jedyna reguła w życiu, jakiej chciałbym, abyście się trzymały. — Wcale tak nie myślisz, tylko tak mówisz, tatusiu — po- wiedziała Chandler, podtykając mi czubek głowy pod brodę. — To znaczy, chciałam powiedzieć: tato — poprawiła się. — Zapamiętajcie dobrze, co wam powiem. Kiedy byłem dzieckiem, nikt mi nie mówił takich rzeczy — ciągnąłem poważ- nie — ale rodzice są na ziemi tylko po to, aby dręczyć dzieci. To jedno z najważniejszych bożych praw. A teraz słuchajcie mnie. Macie zachowywać się tak, jakbyście robiły to, co ja i mama każemy wam robić. Ale postępujcie zupełnie inaczej. Myślcie po swojemu i róbcie w tajemnicy swoje. Bo ja i mama ciągle was oszukujemy. — Jak nas oszukujecie? — spytała Jennifer. — Na przykład zawstydza nas przed przyjaciółmi — zasuge- rowała Lucy. — Nie, ale wiem, że oszukujemy was po trochu każdego dnia. 23 Gdybyśmy wiedzieli, jak to robimy, zaraz byśmy przestali raz na zawsze, bo was uwielbiamy. Jesteśmy jednak rodzicami i nic na to nie możemy poradzić. Nasze zadanie polega na tym, by was oszukiwać. Czy rozumiecie? — Nie— odpowiedziały zgodnym chórem. — To dobrze — rzekłem i sięgnąłem po drinka. — Nie powinnyście nas rozumieć. Jesteśmy waszymi wrogami. Powin- nyście prowadzić z nami wojnę podjazdową. — Nie jesteśmy pojazdami — powiedziała nadąsana Lucy. — Jesteśmy dziewczynkami. Na ganku pojawiła się Sallie w białym kostiumie kąpielowym i sandałach. Miała długie, pięknie opalone nogi. — Czy przerwałam lekcje doktora Spocka? — spytała Sallie i uśmiechnęła się do dziewczynek. — Tata powiedział, że jesteśmy pojazdami — wyjaśniła Chandler, zsunęła się z moich kolan i wdrapała do matki. — Posprzątałam trochę dla twojej matki — powiedziała Sal- lie i zapaliła papierosa. — Umrzesz na raka, jeśli będziesz tyle paliła, mamo — powiedziała Jennifer. — Udusisz się własną krwią. Mówili nam o tym w szkole. — Więcej już nie pójdziesz do szkoły — powiedziała Sallie i wydmuchnęła dym. — Dlaczego sprzątałaś? — spytałem. — Ponieważ nie znoszę tego, jak wygląda u nas w domu, kiedy ona przychodzi. Zawsze sprawia wrażenie, jakby chciała zaszczepić dziewczynki na tyfus, kiedy widzi ten bałagan u nas w kuchni. — Po prostu ci zazdrości, że jesteś lekarzem, a ona skończyła na trzeciej klasie licealnej. Nie powinnaś sprzątać za każdym razem, kiedy ona przychodzi tutaj, aby rozsiewać zarazę. To raczej po jej wyjściu powinnaś spalić wszystkie meble i spryskać wszystko środkiem dezynfekującym. — Jesteś trochę zbyt okrutny dla swojej matki, Tom. Na swój sposób stara się być dobrą matką — powiedziała Sallie, przeglą- dając włosy Chandler. — Dlaczego nie lubisz babci, tato? — spytała Jennifer. 24 — Kto mówi, że nie lubię babci? — Właśnie, tato — wtrąciła Lucy. — Dlaczego zawsze wo- łasz „nie ma mnie w domu", kiedy dzwoni babcia? — To taki środek bezpieczeństwa, kochanie. Czy wiesz, jak kolcobrzuch nadyma się,-kiedy jest w niebezpieczeństwie? Tak samo jest ze mną, kiedy dzwoni babcia. Nadymam się i wołam, że mnie nie ma. I wszystko byłoby w porządku, gdyby mama mnie zawsze nie zdradzała. — A dlaczego nie chcesz, żeby babcia wiedziała, że jesteś, tatusiu? — spytała Chandler. — Bo wtedy muszę z nią rozmawiać. A wtedy przypomina mi się, że byłem dzieckiem, a nienawidziłem tego. Wolałbym raczej być kolcobrzuchem. — A jak dorośniemy, czy i my będziemy krzyczeć „nie ma nas", kiedy będziesz dzwonił? — spytała Lucy. — Oczywiście! — odpowiedziałem z większą pasją, niż za- mierzałem. — Bez przerwy będę was zadręczał, mówiąc: „Dla- czego nigdy cię nie widzę, kochanie?", „Czy zrobiłem coś złego, kochanie?", „W zeszły czwartek były moje urodziny", „W naj- bliższy wtorek mam operację serca, ale się nie przejmuj", „Czy nie mogłabyś wpaść, choćby żeby odkurzyć moje sztuczne płu- co?" Kiedy już dorośniecie i zostawiciemnie, kochane, moim jedynym zajęciem będzie sprawianie, żebyście czuły się winne. Będę starał się zrujnować wam życie. — Tata myśli, że wszystko wie najlepiej—powiedziała Lucy do Sallie, a dwie pozostałe córki zgodnie pokiwały głowami. — A co to takiego? Krytyka ze strony własnych dzieci? Istoty z mojej krwi i kości dostrzegają braki mojego charakteru? Lucy, jestem w stanie znieść Wszystko oprócz krytyki. — Wszyscy nasi przyjaciele uważają tatę za wariata, mamo — dodała Jennifer. — Ty zachowujesz się tak, jak powinna postępować mama. Ojciec nie zachowuje się tak, jak inni ojcowie. — No i proszę. Oto nadchodzi ten straszliwy moment, kiedy własne dzieci zaczynają obdzierać ojca ze skóry. Gdyby to była Rosja, doniosłyby na mnie władzom, które zesłałyby mnie na Syberię do kopalni soli, abym odmroził sobie dupę. 25 — Mamo, on mówi brzydkie słowa — powiedziała Lucy. — Tak, kochanie, słyszałam. — Trawa — zareagowałem natychmiast. — Trzeba przyciąć trawę. — Zawsze trzeba przyciąć trawę, kiedy mówi takie słowa — wyjaśniła Jennifer. — W tej właśnie chwili moja matka przekracza most przez Shem Creek. Na całej planecie milkną wszystkie ptaki, kiedy matka wyrusza w drogę. — Postaraj się być miły, Tom—powiedziała Sallie profesjo- nalnym głosem, który zawsze doprowadzał mnie do pasji.—Nie pozwól jej zajść sobie za skórę. Jęknąłem i pociągnąłem długi łyk. — Mój Boże, zastanawiam się, czego ona znowu chce. Od- zywa się tylko wtedy, kiedy znajdzie kolejny mały sposób na zepsucie mi życia. Jest w tym prawdziwą mistrzynią. Mogłaby prowadzić wykłady na ten temat Powiedziała, że ma złą wiado- mość, ale w naszej rodzinie zawsze były tylko złe wiadomości. Jakby zaczerpnięte z Księgi Hioba. — Musisz jednak przyznać, że matka przynajmniej próbuje, aby znowu zapanowała między wami przyjaźń, — Przyznaję, próbuje — powiedziałem ze znużeniem. — Bardziej ją lubiłem, kiedy nie próbowała; kiedy była potworem bez wyrzutów sumienia. — A co dzisiaj na kolację, Tom?—spytała Sallie, zmieniając temat. — Coś wspaniale pachnie. — Jest świeży chleb. Dziś rano schwytałem pod skałami flądrę, więc nafaszerowałem ją mięsem kraba i krewetkami. Będzie także sałatka ze szpinaku, z dodatkiem cukinii i szalotek. — Cudownie — powiedziała, - Nie powinnam była tego pić. Mam dzisiaj dyżur telefoniczny. — A ja wolałabym kurczaka — powiedziała Lucy, — Chodźmy do „Colonel Sanders". — A dlaczego ty właściwie gotujesz, tato? — znienacka zapytała Jennifer. — Pan Brighton zawsze śmieje się, kiedy mówię o tym, że gotujesz dla mamy. 26 — Tak — przyłączyła się Lucy. — Mówi, że ty musisz gotować, bo mama zarabia dwa razy więcej od ciebie. — Sukinsyn — szepnęła Sallie przez zaciśnięte zęby. — To nieprawda — powiedziałem. — Muszę gotować, bo mama zarabia cztery albo pięć razy więcej ode mnie. — Pamiętajcie, kochane, że to dzięki tacie skończyłam studia medyczne. Lucy, nie chcę, żebyś więcej mu tak dokuczała — ostrzegła Sallie.—Nie musisz powtarzać wszystkiego, co mówi pan Brighton. Po prostu ja i tata próbujemy wspólnie utrzymywać dom. — We wszystkich rodzinach, które znam, to matki gotują — powiedziała Jennifer śmiało, jeśli zważyć na gniewny błysk w oczach Sallie. — Tylko nie u nas. — Mówiłem ci, Sallie — powiedziałem, wpatrując się we włosy Jennifer — że jeśli będziesz hodowała dzieci na Południu, otrzymasz południowców. A każdy południowiec to prostaczek boży. — My jesteśmy południowcami, a przecież nie można nas nazwać prostaczkami — powiedziała Sallie. — Odstępstwa od reguły, kochanie. W każdej rodzinie zda- rzają się jedno albo dwa. — Dziewczynki, idźcie na górę i umyjcie się. Lila będzie tu niedługo. — Dlaczego ona nie lubi, kiedy nazywam ją babcią? — spytała Lucy. — Ponieważ wtedy czuje się staro. A teraz już zmykajcie — powiedziała Sallie i wprowadziła dziewczynki do domu. Odwróciła się, nachyliła i przemknęła ustami po moim czole. — Przepraszam cię za to, co powiedziała Lucy. Jest tak cholernie prostolinijna. — Nie przejmuję się tym, Sallie, naprawdę, przysięgam. Do- brze wiesz, że uwielbiam rolę męczennika, naprawdę rozkwitam w atmosferze rozżalania się nad sobą. Biedny, pozbawiony sprytu Tom Wingo szoruje srebra, podczas gdy jego żona odkrywa lekarstwo na raka. Posępny Tom Wingo robi znakomity suflet, podczas gdy jego żona zarabia sto patoli rocznie. Wiedzieliśmy, że tak będzie, Sallie. Rozmawialiśmy o tym. 27 — A ja nadal nie jestem przekonana, że było warto. Nie dowierzam temu męskiemu ego, które rozpiera się w tobie; wiem, że musi mu to doskwierać. Mam cholerne poczucie winy, bo wiem, że dziewczynki nie rozumieją, dlaczego nie czekam na nie z podwieczorkiem, kiedy wracają ze szkoły. — Ale są dumne z tego, że ich matka jest lekarzem. — Natomiast nie bardzo są dumne z tego, że jesteś nauczy- cielem i trenerem, Tom. — Byłem, Sallie. Czas przeszły. Nie pamiętasz, że mnie wywalili? I ja nie jestem z tego dumny, Sallie, lecz trudno mieć do nich pretensje. Na Boga, czy dobrze słyszę, że to samochód mojej matki zatrzymuje się przed domem? Pani doktor, czy mogę dostać trzy dawki valium? — Zużyłam ją już sama, Tom. Pamiętaj, że zanim matka zabierze się do ciebie, najpierw ja muszę przetrwać inspekcję domu. — Nawet trunek nie pomaga—jęknąłem. — Sallie, dlaczego trunek nie chce przyćmić moich zmysłów wtedy, kiedy najbar- dziej tego potrzebuję? Powinienem zaprosić mamuśkę na kolację? — Oczywiście, ale dobrze wiesz, że nie zostanie. — Wspaniale, a zatem ją zaproszę. — Bądź miły dla matki, Tom — powiedziała Sallie. — Wydaje się taka smutna i tak bardzo chce być znowu twoją przyjaciółką. — Przyjaźń i macierzyństwo nie idą w parze. — Nie sądzisz, że tak samo będą wyglądać nasze dzieci? — Nie, nasze dzieci będą nienawidziły tylko ojca. Zauważy- łaś, że chociaż najstarsza ma dopiero dziesięć lat, już teraz nie znosi moich dowcipów? Powinienem wymyślić jakieś inne. — Ja lubię twoje dowcipy, Tom. Wydają mi się zabawne. To jedna z przyczyn, dla których wyszłam za ciebie. I dobrze wiem, że wiele czasu spędziliśmy, bawiąc się i śmiejąc. — Niech panią Bóg błogosławi, pani doktor. Koniec żartów, jest i mama. Czy mogłabyś mi obwiązać trochę czosnku wokół szyi i dać do ręki krucyfiks? — Sza, Tom, bo jeszcze cię usłyszy. 28 W drzwiach pojawiła się matka, nienagannie ubrana i wygła- dzona, a perfumy wkroczyły na ganek kilka chwil przed nią. Matka zawsze nosiła się tak, jak by za chwilę miała wkroczyć do sypialni królowej. Przy wodziła na myśl znakomity jacht—czysta linia, skuteczność, wykwint. Wydawała się niemal zbyt piękna na to, aby być moją matką. Zdarzyło się kilka razy w moim życiu, że byłem brany za jej męża. Niepodobna opisać, jak bardzo jej się to podobało. — A, jesteście — powiedziała matka. — Jak się macie, kochani? Pocałowała nas oboje, na twarzy miała radość, ale w oczach czaiły się złe wiadomości. — Za każdym razem, kiedy cię widzę, Sallie, jesteś coraz piękniejsza. Zgodzisz się ze mną, Tom, prawda? — Z pewnością, mamo. Ty zresztą też — odpowiedziałem, zdusiwszy w piersi jęk. Matka potrafiła sprawić, że komunały lały się ze mnie kaskadą. — Och, dziękuję ci, Tom. Jak to miło, że mówisz takie rzeczy swojej starej matce. — Moja stara matka ma najpiękniejszą figurę w całym stanie Karolina Południowa — odpowiedziałem, kontynuując drugą salwę komplementów. — No cóż, ciężko muszę na to pracować, tyle ci powiem. Mężczyźni w ogóle nie wiedzą, ile my, dziewczęta, musimy wycierpieć, aby zachować tę dziewczęcą figurę, prawda, Sallie? — Z pewnością nie wiedzą. — Znów przytyłeś, Tom — zauważyła pogodnie matka. — Wy, dziewczęta, w ogóle nie wiecie, przez co my, męż- czyźni, musimy przejść, aby stać się grubymi wstręciuchami. — Nie miałam nic złego na my śli, Tom—powiedziała matka głosem urażonej niewinności. — Skoro jesteś taki wrażliwy, nigdy już nie podejmę tej kwestii. Z tą odrobiną dodatkowych kilogramów jest ci całkiem dobrze. Twoja twarz wygląda lepiej, kiedy jest zaokrąglona. A dzisiaj absolutnie nie zamierzam się z tobą kłócić. Mam bardzo złe wiadomości. Czy mogę usiąść? — Oczywiście, Lila. Co zrobić ci do picia? — spytała Sallie. 29 — Gin z tonikiem, kochanie. I także odrobinkę limonki, jeśli masz jakieś. Gdzie są dzieci, Tom? Nie chcę, aby słyszały. — Na górze—odrzekłem; patrzyłem na zachód słońca i cze- kałem. — Savannah znowu usiłowała się zabić. — Och, mój Boże — powiedziała Sallie, zatrzymując się w drzwiach. — Kiedy? — W zeszłym tygodniu, ale nie wiedzą dokładnie. Kiedy ją znaleźli, była w stanie zapaści; teraz już z tego wychodzi, ale... — Ale co? — mruknąłem. — Ale jest w jednym z tych swoich idiotycznych stanów, w które wpada wtedy, kiedy chce na siebie zwrócić uwagę. -— Nazywają to psychotycznym interludium, mamo. — To tylko ona twierdzi, że jest psychotyczką — Sallie wtrąciła się, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. — Gdzie teraz jest, Lila? — W szpitalu dla nerwowo chorych w Nowym Jorku. Belle- vue, czy coś takiego. Mam to zapisane w domu, Zadzwoniła pani doktor, lekarka jak ty, Sallie, tyle że psychiatra. Z pewnością nie nadawała się do żadnej prawdziwej gałęzi medycyny, ale zawsze powtarzam, że każdy ma to, na co zasługuje. — Sama o mało się nie zdecydowałam na psychiatrię — powiedziała Sallie. — Och, to naprawdę duża przyjemność przyglądać się, jak młode kobiety dają sobie tak dobrze radę w swoich profesjach. Sama nie miałam takich możliwości, kiedy byłam dziewczyną. No, w każ- dym razie to ta kobieta przekazała mi tragiczną wiadomość. — Jak próbowała to zrobić, mamo?—zapytałem, starając się zachować nad sobą kontrolę. Czułem, że z każdą chwilą coraz bardziej się rozjeżdżam. — Znowu podcięła sobie przeguby, Tomie — powiedziała matka i zaczęła płakać. — Dlaczego robi mi takie rzeczy? Czyż nie wycierpiałam już dosyć? — Zrobiła to sobie, mamo. — Przygotuję ci drinka, Lila — powiedziała Sallie i weszła do domu. 30 Matka osuszyła oczy chusteczką, którą wyciągnęła z torebki, a potem powiedziała: — Ta lekarka jest chyba Żydówką. Nosi jedno z tych niemoż- liwych nazwisk. Może AarOn ją zna. — Mamo, Aaron jest z Karoliny Południowej. To, że jest Żydem, nie znaczy, że zna każdego Żyda w Ameryce. — Ale będzie wiedział, jak zasięgnąć o niej informacji. Chce- my się dowiedzieć, czy jest naprawdę dobra. Rodzina Aarona utrzymuje bardzo liczne kontakty. — Jeśli jest Żydówką, to z pewnością rodzina Aarona ma jej akta. — Jak możesz być taki sarkastyczny, Tom? Jak ci się wyda- je, co w tej chwili czuję? Jak ja się czuję, kiedy moje dzieci wyczyniają ze sobą takie straszliwe rzeczy? Czuję się wtedy zupełnie przegrana. Nie potrafisz sobie wyobrazić,- jak spoglą- dają na mnie ludzie z dobrego towarzystwa, kiedy dowiadują się, kim jestem. — Jedziesz do Nowego Jorku? — Ach, to niemożliwe, Tom. Mam strasznie dużo zajęć. W sobotę wieczorem wydajemy planowaną od miesięcy kolację. No, a poza tym to znaczny wydatek. Jestem pewna, że jest w dobrych rękach, a my nic naprawdę nie możemy jej pomóc. — Samo bycie przy kimś może być pomocą, mamo. Nigdy nie zdawałaś sobie z tego sprawy. — Powiedziałam tej lekarce, że ty może pojedziesz — oznaj- miła matka, z nadzieją wypuszczając sondę. — Oczywiście, że przyjadę. — Nie masz teraz pracy, więc wszystko będzie ci łatwiej urządzić. — Moja praca polega na szukaniu pracy. — Sądzę, że powinieneś był przyjąć tę pracę agenta ubezpie- czeniowego. Taka jest moja szczera opinia, chociaż ty oczywiście nie zapytałeś mnie o zdanie. — Skąd o tym wiesz? — Sallie mi powiedziała. — Sallie? 31 — Bardzo, się o ciebie martwi, Tom; tak jak my wszyscy. Trudno oczekiwać, że będziesz na jej utrzymaniu do końca życia. — Czy to usłyszałaś od niej? — Nie. Mówię ci to, co sama uważam. Musisz spojrzeć w oczy faktom. Jak długo pozostaniesz w Karolinie Południowej, nigdy nie będziesz mógł być nauczycielem ani trenerem. Musisz zacząć wszystko od nowa, od samego dna, zdobyć zaufanie w oczach pracodawcy, który zechce dać ci szansę. — Mówisz tak, jakbym jeszcze nigdy w życiu nie pracował, mamo — powiedziałem ze znudzeniem; musiałem uciec przed wzrokiem matki. Marzyłem o tym, aby słońce zachodziło szyb- ciej, gdyż pragnąłem mroku. — Minęło już całkiem dużo czasu od chwili, kiedy miałeś pracę — upierała się matka.— A kobieta po prostu nie ma szacunku do mężczyzny, który nie potrafi utrzymać domu.