Conrad Joseph - Dzieła wybrane

Szczegóły
Tytuł Conrad Joseph - Dzieła wybrane
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Conrad Joseph - Dzieła wybrane PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Conrad Joseph - Dzieła wybrane PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Conrad Joseph - Dzieła wybrane - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOSEPH CONRAD SMUGA CIENIA PRZEŁOZYŁJANJÓZEFSZCZEPAŃSKI OCALENIE PRZEŁOŻYŁA ANIELA ZAGÓRSKA KORSARZ PRZEŁOŻYŁA EWA KRASNOWOLSKA WARSZAWA 1987 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY Borysowi i jego rówieśnikom, którzy w zaraniu swej młodości przekroczyli smugę cienia, utwór ten z miłością poświęcam "Godni mojego nieprzemijającego szacunku OD AUTORA Celem tego opowiadania, które, przyznaję, przY całej swojej zwięzłości jest utworem dosyć złożonym, nie było bynajmniej poruszanie spraw nadprzyrodzonych A przecież niejeden krytyk skłonny był rozumieć je właśnie w ten sposób, widząc w nim próbę krańcoweqo rozwinięcia mojej wyobraźni - poza granice świata żyjącej i cierpiącej ludzkości. W istocie jednak wyobraźnia moja nie jest zrobiona z materu aż tak elastycznej. Jestem przekonany, że gdybym spróbował obciążyć tę historię brzemieniem Nadprzy- rodzonego, skutkiem byłoby żałosne niepowodzenie, a opowieść ziałaby brzydką pustką. Nigdy nie mógłbym zamierzyć czegoś takiego, ponieważ całe moje moralne i intelektualne jestestwo przenika niewzruszone przekonanie, że cokolwiek podpada pod władzę naszych zmyśłów, musi należeć do natury i, chociażby było niezwykłe, nie może różnić się w swej istocie od wszystkich innych zjawisk widzialnego, dotykalnego świata, którego świado- mą cząstkę stanowimy. Świat żyjących, taki, jakim jest, zawiera dostatecznie wiełe cudów i tajemnic; cudów i tajemnic oddziału- jących na nasze uczucia i nasz umysł w sposób tak niewythima- czalny, iż usprawiedłiwia to niemal koncepcję życia w krainie czarów. Nie. Moje poczucie cudQwności nazbyt jest mocne, abym mógł ulec pokusom Nadprz#rfodzonego, będącegó jedynie (jak- kolwiek by je rozumieć) #ymŚ sztucznym, wytworem umysłów niewrażliwych na ińtymne sdbtelności naszych związków z umar- łymi i żywymi w ich niep#leIiczonej #tnogości; będącego zbezcze- szczeniem naszych najc#ulśzych :#uspomnień; zniewagą naszej godności. Cokolwiek by mniemać o mojej przyrodzonej skromności, nie zniży się ona nigdy dż do szukania pomocy dla mej wyobraźni pośród owych próżnych zmyśleń, właściwych każdemu wiekowi, które same przez się wystarczą, aby napełnić bezbrzeżnym smut- kiem dusze wszystkich miłośników człowiec#eństwa. Jeśli zaś chodzi o wpływ mentalnego lub moralnego wstrząsu na przecięt- ną umysłowość, jest to całkiem właściwy przedmiot badania i opisu. Stosunki ze zmarłym później kapitanem zachwiały po- ważnie moralnym jestestwem p. Burnsa, co w #zasie jego choroby objawiło się przesadnymi urojeniami powstałymi z wrogości i lę- ku. Ten fakt ;est jednym ze składników opowiadania, ale nie ma w nim niczego nadprzyrodzonego, niczego, inaczej mówiąc, spoza granic tego świata, zawierającego i tak, bez wątpienia, dość tajemniczości i grozy. Możliwe, że gdybym - jak to przez długi czas zamierzałem- opublikował tę historię pod tytułem Pierwsze dowództwo, żaden bezstronny czytelnik, usposobiony bardziej lub mniej krytycznie, nie doszukałby się w niej znamion nadprzyrodzoności. Nie będę się tutaj rozwodził nad genezą nastroju, który sprawił, że obecny tytuł, Smuga cienia, przyszedł mi na myśl. Celem tego utworu było początkowo przedstawienie pewnych wydarzeń, na pewno zwią- zanych z przechodzeniem młodości, beztroskiej i żarliwej, w bar- dziej świadomy i bardziej przejmujący okres dojrzalszego życia. Nie ulega wątpliwości, iż wobec najwyższej próby całej generacji jasno zdawałem sobie sprawę z błahości mojego osobistego, skromnego doświadczenia. O żadnym paralelizmie nie mogło tutaj być mowy. Taki pomysł nie powstał nigdy w mojej głowie. Istniało jednak uczucie wspólnoty, jakkolwiek z uwzględnieniem olbrzymiej różnicy skali - jak gdyby pomiędzy pojedynczą kroplą a gorzkim i burzliwym ogromem oceanu. I to też było rzeczą bardzo naturalną. Kiedy bowiem zaczynamy rozważać znaczenie naszej własnej przeszłości, wydaje się ona wypełniać cały świat swą rozległością i głębią. Książka ta pisana była w trzech ostat- nich miesiącach roku 1916. W owym czasie, spośród wszystkich tematów zaprzątających mniej lub bardziej świadomie uwagę pisarza ten tylko wydawał mi się możliwy do podjęcia. O powadze nastroju, w jakim pr Lystępowałem do pracy, najlepiej może świadczy dedykacja, która dziś robi na mnie wrażenie czegoś zupełnie niewspółmiernego - jeszcze jednego świadectwa potęgi wzruszeń, jakimi obdarzamy samych siebie. To powiedziawszy, mogę obecnie przejść do paru uwag doty- czących sam##j materii opowiadania. Jeśli chodzi o scenerię, należy on# do tej części Mórz Wschodnich, która zapłodniła moje pisarskie życie największą liczbą pomysłów. Z oświadczenia, że przez długi czas nosiłem się z myślą zatytułowania tej historii Pierwsze dowództwo, czytelnik odgadnąć może, iż chodzi tu o moje osobiste przeżycia. I istotnie, to jest moje osobiste przeży- cie. Przeżycie oglądane z perspektywy okiem ducha i zabarwione owym ciepłym uczuciem, jakim mimo woli darzymy te wydarze- nia w naszym życiu których nie potszebujemy się wstydzić. T Jczucie to jest ttik samo silne (tu odwołuję się do powszechnego doświariczenia) jak wstyd i nieomal męka, z jakimi wspominamy pewne niefortunne potknięcia, z potknięciami w mowie włącznie, które przytrafiły nam się w przeszłości. Perspektywa pamięci tym się odznacza, że wyolbrzymia wymiary rzeczy, bowiem to, co ważne, ukazuje się w osamotnieniu, wydobyte spośród drobnych faktów codzienności, które uległy naturalnemu zatarciu. Wspomi- nam ten okres mojego morskiego życia z przyjemnością, ponie- waż, rozpoczęty niepomyślnie, zakończył się, z osobistego punktu widzenia, sukcesem - sukcesem, którego widomy dowód stano- wią słowa listu, jaki właściciele statku napisali do mnie w dwa lata potem, kiedy zrezygnowałem z dowództwa, aby powrócić do kraju. Rezygnacja owa zaznaczyła początek kolejnej fazy mego marynarskiego żywota, fazy, jeśli mogę tak rzec, końcowej, która na swój własny sposób zabarwiła inną część mojej twórczości. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak bliski kresu jest ten mój marynarski żyrm#ot, i dlatego nie czułem żalu - chyba tylko z powo- du rozstania ze statkiem. Zal mi też było zrywać z firmą, do której on należał, a która nie zawahała się przyjąć przyjaźni i obdarzyć zaufaniem człowieka wstępującego w jej służby zapełnie przy- padkowo i w okolicznościach jak najbardziej niekorzystnych. Dziś podejrzewam, nie umniejszając w niczym uczciwości moich intencji, że powodzenie, z jakim zaufaniu temu sprostałem, było w niemałym stopniu dziełem szczęścia. Trudno więc nie wspomi- nać z przyjemnością czasów, gdy szczęście sprzyjało najlepszym wysiłkom człowieka. Słowa: "Godni mego nieprzemijającego szacunku', umiesz- czone przeze mnie na stronie tyrtułowej jako motto, zacytowane są z tekstu samej książki ; i chociaż jeden z krytyków wyraził przypu- szczenie, że odnoszą się one do statku, z kontekstu ich jasno 12 13 wynika, iż dotyczą one ludzi z załogi - ludzi eałkowicie obcych swemu nowemu kapitanowi, którzy jednak stali przy nim tak dzielnie podczas owych dwudziestu dni, prceżytych, zdawałoby się, na skraju powolnej i bolesnej zagłady. I to jest najwspanial- szym ze wszystkich wspomnień! Na pewno bowiem wielka to rzecz wiedzieć, że dowodziło się garstką ludzi godnych nieprze- mijającego szacunku. J.C. 1920 Tylko młodzi przeżywają takie chwile. Nie rrniwię o bardzo młodych. Nie. Bardzo młodzi właściwie nie przeżywają żadnych chwil. Przywilejem wczesnej młodości jest wyprzedzanie włas- nych dni w całej pięknej ciągłości nadziei, która nie zna ani przerw, ani samowiedzy. Zamyka się za sobą furtkę chłopięctwa - i wkracza się do zaczarowanego ogrodu. Nawet jego cienie lśnią obietnicami. Każdy zakręt ścieżki ma swoje powaby. I to nie dlatego, aby kraina była nie odkryta. Wie się dostatecznie dobrze, że cała ludzkość pzzepłynęła tędy. To urok powszechnego doświadczenia, od któ- rego oczekuje się niezwykłych lub osobistych doznań - czegoś własnego. Człowiek idzie naprzód, rozpoznając drogowskazy poprzedni- ków, podniecony, rozbawiony, przyjmując jednako dobry i zły los - kopniaki i miedziaki, jak mówi przysłowie - przyjmując malow- niczą, wspólną dolę, kryjącą tyle możliwości dla tych, którzy na nie zasłużą, lub może dla szczęściarzy. Tak. Idzie się naprzód. I czas też idzie - aż póki nie dostrzeże się przed sobą granicy cienia, ostrzegającej, że i tę #okolicę wczesnei młodości trzeba pozostawić za sobą. To jest okres życia, w którym takie chwile, o jakich wspomnia- łem, mogą się zdarzać. Jakie chwile? No cóż. Chwile nudy, znużenia, niezadowolenia. Chwile pochopne. Mam na myśli chwile, kiedy człowiek, wciąż jeszcze młody, skłonny jest do pochopnych uczynków, takich jak nagły ożenek albo porzucenie pracy bez powodu. 15 To nie jest opowieść o ożenku. Tak źle jeszcze ze mną nie było. Mój postępek, jakkolwiek pochopny, miał raczej cechy rozwodu- niemal dezercji. Bez żadnej widocznej dla rozsądnego człowieka przyczyny rzuciłem pracę, rozstałem się z koją, opuściłem statek, o któ#ym, jeśli można było powiedzieć coś złego, to tylko że był par#yvcem, i dlatego może nie zasługiwał na ową lojalność, jaka. . . f#łie warto jednak zastanawiać się nad wydarzeniem, które w owym czasie nawet we mnie samym wzbudzało niejakie podej- rzenie, iż jest kaprysem. Działo się to w pewnym porcie Wschodu. I statek był statkiem wschodnim, jako że ten port był wówczas jego portem macierzys- tym. Uprawiał żeglugę pomiędzy ciemnymi wyspami, rozrzuco- nvmi po niebieskim, pręgowanym rafami morzu. Na jego rufie powiewała czerwona bandera, a na szczycie masztu flaga armato- ra, również czerwona, ale z zieloną obwódką i z białym półksięży- eem pośrodku. Właścicielem był bowiem Arab, i do tego jeszcze Said - stąd owa zielona obwódka. Człowiek ten był głową wiel- kiego rodu Arabów z Singapuru, leez równocześnie najwierniej- szym poddanym różnolitego Brytyjskiego Imperium, jakiego zna- leźć niożna na wschód od Sueskiego Kanahi. Polityką światową nie interesował się wcale, posiddał jednak wielki i tajemniczy wpływ na swoich rodaków. Nam było obojętne, kto jest właścicielem statku. Musiał zatrud- niać białych w żeglarskim dziale swego przedsiębiorstwa, a wielu zatrudnionych nie widziało no nigdy na oczy od pierwszego do ostatniego dnia. Ja sam ujr Lałem go tylko raz, na nabrzeżu, zupełnie przypadkowo. Stary, ciemny człowieczek, ślepy na jedno oko, odziany w śnieżnobiałą szatę i żółte pantofle. Właśnie wysta- wiał dłoń na żarliwe pocałunki gromady malajskich pielgrzymów, którym wyświadczył jakieś łaski w postaci żywności i pieniędzy. Słyszałem, że jego szczodrość była powszechnie znana i rozciąga- ła się na cały niemal Archipelag. Czyż bowiem nie jest powiedzia- ne, że "ezłowiek miłosierny jest przyjacielen: Allaha"? Oto czcigodny (i malowniczy) Arab-właściciel, którym można było nie zawracać sobie głowy, oraz najwspanialszy statek typu szkockiego - bo takim był, od stępki po maszty - ruezawodny (w morzu, łatwy do utrzymania, sprawny i poshiszny) pod każdym względem i - gdyby nie sprawa jego napędu - wart miłości każdego marynarza. (Do dziś dnia pamięć jego otaczam głębokim szacunkiem.) Jeśli zaś chodzi o rodzaj żeglugi, którą statek ten uprawiał, i o charakter mych towarzyszy pracy, nie mógłbym lepiej trafić, nawet gdyby jakiś życzliwy Czarodziej stwor Lył życie i luclzi według mojego zamówienia. I nagle porzuciłem to wszystko. Porzuciłem w ten - irracjo#lny - sposób, w jaki ptak opuszcza wygodną gałązkę. Było to tak, jakbym, zupełnie nieświadomie, usłyszał jakiś szept albo Zćóś zobaczył. Kto wie?! Jednego dnia wszystko było świetnie, a nastę- pnego wszystko przepadło - urok, smak, zainteresowanie, satysfa- kcja - wszystko. Była to jedna z tych chwil - wiecie. Zniechęcenie późnej młodości zstąpiło na mnie i uniosło ze sobą. Uniosło z tego statku. Było nas tylko czterech białych na pokładzie, pośród licznej załogi złożonej z Kalaszów i dwóch malajskich podoficerów. Kapitan spojrzał na mnie uważnie, jak gdyby zastanawiając się, co mi dolega. Ale był żeglarzem i sam też był kiedyś młody. Pod jego gęstym, stalowoszarym wąsem pojawił się teraz nieznaczny uśmieszek. Powiedział, że - oczywiście - jeśli czuję, że muszę odejść, nie może zatrzymywać mnie siłą. Zostało więc ustalone, iż następnego ranka otszymam wypłatę. Kiedy opuszczałem kajutę nawigacyjną, dodał nagle szczególnym, zadumanym tonem, że ma nadzieję, iż znajdę to, czego tak bardzo pragnę szukać. Ciche, niejasne słowa, które - wydało mi się - sięgnęły głębiej, niż sięgnęłoby ostrze z diamentu. Jestem przekonany, że zrozumiał mój przypadek. Ale clrugi mechanik zaatakował mnie w inny sposób. Był to krzepki młody Szkot z gładką twarzą i jasnymi oczyma. Jego szczere, czerwone oblicze wychynęło z luku maszynowni, a potem cała barczysta postać, z rękawami podwiniętymi wysoko na mu- skularnych ramionach, które wycierał z wolna kłębkiem pakuł. Jasne oczy wyrażały gorycz i niesmak, jak gdyby nasza przyjaźń obróciła się w popiół. - No tak! - powiedział posępnie. - Myślałem właśnie, że już najwyższy czas, żebyś zwiał do kraju i ożenił się z jakąś głupią gęsią. Dla nikogo w porcie nie było tajemnicą, że John Nieven był zaciekłym wrogiem kobiet, toteż absurdalny charakter zaczepki nszekj ;nał mnie, iż postanowił on być przykrym - bardzo pr Lykrym ; n clit iał zmiażdżyć mnie najgorszą obelgą, jaką potrafił wymy- #lić. Zaśmiałem się zakłopotany. Tylko przyjaciel mógł tak się gniewać. Trochę mnie to przygnębiło. Nasz pierwszy mechanik 16 1? również ocenił mój postępek we właściwy sobie sposób, lecz potraktował mnie łagodniej. On też był młody, ale bardzo chudy, a jego pozapadaną twarz otaczała mgiełka miękkiej, brunatnej brody. Co dzień, na morzu #zy w porcie, można go było oglądać, jak spiesznym krokiem przechadza się po pokładzie rufy, z wyrazem skupienia i jakby wewnętrznego uniesienia w oczach, spowodowanym nieustanną świadomością przykrych fizycznych zaburzeń, nękających me- chanizmy jego ciała. Był bowiem człowiekiem chronicznie cier- piącym na niestrawność. Miał bardzo prosty pogląd na moją sytuację. Oświadczył, że nie jest to nic innego jak dolegliwości wątroby. Oczywiście! Radził, abym pozostał przez jeszcze jeden rejs i zażywał tymczasem pewnego wypróbowanego lekarstwa, w którym pokładał absolutną ufność. - Powiem ci, co zrobię. Kupię ci dwie flaszki z własnej kieszeni. No jak? Czy może być lepsza propozycja? Jestem pr Lekonany, że dopuściłby się tego okrucieństwa (czy tej wielkoduszności) na pierwszy znak słabości z mojej strony. Ja jednak w tym momencie byłem bardziej zniechęcony, przejęty niesmakiem i uparty niż kiedykolwiek. Na osiemnaście minio- nych miesięcy, wypełnionych nowymi i różnorodnymi doświad- czeniami, spoglądałem jak na dni zmarnowane prozaicznie i po- nuro. Czułem - jakże to wyrazić? - że nie da się z nich wycisnąć żadnej prawdy. Jakiej prawdy? Bardzo trudno byłoby mi wyjaśnić. Prawdopo- dobnie, przyciśnięty do muru, rozpłakałbym się po prostu. Byłem na to jeszcze dostatecznie młody. Następne#o dnia kapitan i ja załatwiliśmy naszą sprawę w Urzędzie Zeglarskim. Przestronny, chłodny i biały pokój roz- świetlał pogodnie przesiany przez 7aluzje blask dnia. Wszyscy tutaj - urzędnicy i klienci - odziani byli biało. Tylko ciężkie, politurowane biurka lśniły ciemnym połyskiem wzdhiż środko- wego przejścia, a papiery na nich miały niebieski odcień. Z wyso- ka olbrzymia pankal zsyłała lekki powiew na to niepokalane wnętrze i na nasze spocone twarze. Urzędnik przy biurku, do którego podeszliśmy, uśmiechnął się uprzejmie i trwai w tym uśmiechu, dopóki, odpowiadając na jego zdawkowe pytania, kapitan nie oświadczył: - Rozwiązać umowę # Par,ka - rodzaj dużego wachlarza zawieszonego pod sutitem. i zawrzeć nową? Nie! Rozwiązujemy na dobre - Uśmiech na twarzy urzędnika zgasł wówczas, zastąpiony nagle wyrazem powagi. Nie spojrzał już na mnie więcej aż do chwili, qdy wręczał mi papiery z takim ubolewaniem, jak gdyby były one paszportem do Hadesu. Kiedy chowałem je do kieszeni, szepnął kapitannwi jakieś pytanie i usłyszałem, jak ten odpowiada dobrodusznie: - Nie. Opuszcza nas, żeby wrócić do kraju. - Och! - wykrzyknął urr.ędnik kiwając żałobnie głową nad moim smętnym losem. Nie znaliśmy się poza murami tego oticjalnego budynku, teraz jednak pochylił się ku mnie ponad stołem, aby uścisnąć ze współ- czuciem moją dłoń, niczym dłoń nieszczęśnika wstępującego na szafot. Obawiam się, że ja odeqrałem swoją rolę z mniejszym wdziękiem, zachowując się hardo jak niepoprawny przestępca. W' ciąqu najbliższych trzech lub czterech dni żaden statek nie odpływał w stronę Anglii. Rzeczą właściwą byłoby zapewne, abym - jako marynarz bez statku, jako człowiek, który zerwał chwilowo z morzem i stał się jedynie potencjalnym pasażerem- udał się obecnie do hotelu. Był tuż, o rzut kamieniem od Urzędu Żeglarskiego, niski, lecz pałacowo dostojny, pyszniący się bielą swych wspartych na kolumnach pawilonów pośród zieleni strzy- żonych trawników. Tu rzeczywiście czułbym się pasażerem! Ob- rzuciłem go nieprzychylnym spojrzeniem i skierowałem kroki ku Domowi Oficera Marynarki Handlowej. Idąc, nie zwracałem uwagi na słońce ani nie cieszyłem się cieniem wielkich drzew esplanady. Upał tropikalnego Wschodu sączył się poprzez liście, oblepiał moje lekko odziane ciało i prze- sycając mój buntowniczy niesmak odbierał mi poczucie swobody Dom Oficera był obszemym bungalowem z przestronną weran- dą. Mały, zarośnięty krrakami ogródek z kilkoma drzewami o dziwnie podmiejskim wyglądzie oddzielał go od ulicy. Instytu- cja miała pewne pozory klubowego pensjonatu, ale z nieznacz- nym nalotem rządowej sztywności, administrowana bowiem była pr Lez Urząd Żeglarski Jej kierownika nazywano oficjalnie Ochmistrzem. Był to smutny, chuderlawy człowieczek, który naj- lepiej wyglądałby w stroju dżokeja. Jasne jednak było, że w ja- kimś okresie swego życia musiał mieć do czynienia z morzem w takim czy inn}nn charakterze - prawdopodobnie w charakterze wszechstsonnego niedołęgi. 18 1# Jego zajęcie wydawało mi się łatwym, on wszakże utrzymywał z jakichś powodów, że pewnego dnia wpędzi go ono do grobu. Brzmiało to dość zagadkowo. Możliwe, że każda praca była ponad jego siły. W każdym razie widać było, że nie cierpi pr Lyjmowania gości w tym domu. Wehodząc, pomyślałem, że tym razem musi się czuć szczęśliwy. Cicho tu było jak w grobowcu. W pokojach nie dostrzegłem nikogo, a weranda też była pusta, jeśli nie liczyć drzemiącego na leżaku osobnika w jej najdalszym kącie. Na odgłos moich kroków człowiek ten otworzył jedno odstręczająco rybie oko. Nie znałem go. Wycofałem się, przemierzyłem jadalnię - ogołocony pokój z nieruchomą panką zwisającą nad stołem - i zastukałem do drzwi, na których widniało czarnymi literami wypisane słowo: , ,Ochmistrz. '' Odpowiedziała mi płaczliwa skarga: - O Boże, Boże! Cóż to znowu? - Wszedłem nie czekając. Dziwne to było wnętr Le, jak na tropiki. Wypełniał je mrok i zaduch. Obfite, zakurzone firanki z taniej koronki zasłaniały zamknięte okno. Stosy tekturowych pudeł, jakie w Europie widuje się u modniarek i krawcowych, piętrzyły się po kątach. Meble ze- brane tu jakimś dziwacznym trafem mogły pochodzić z miesz- czańskiego salonu w londyńskim East End. Wypehaną końskim włosiem sofę i takie same fotele okrywały brudne pokrowce. Trudno było odgadnąć, jaki tajemniczy przypadek, jaka potrzeba czy kaprys zgromadził tu tyle przerażającej brzydoty. Gospodarz, bez marynarki, w białych spodniach i koszulce z krótkimi rękawa- mi, snuł się za oparciami foteli tam i sam, obejmując dłońmi chude łokeie. Wiadomość, że mam zamiar zatrzymać się tu, przyjął okrzykiem zgrozy, nie mógł jednak zaprzeczyć, że ma pełno wolnych pokoi. - Bardzo dubrze. Czy może mi pan dać ten sam pokój co poprzednio? Wydał słaby jęk spoza sterty kartonowych pudeł na stole, które mogły zawierać rękawiczki, chustki do nosa lub krawaty. Co też w nich trzymał? Ta jego nora cuchnęła gnijącym koralem, kurzem Wsehodu, jakimiś zoologicznymi okazanu. Wicłziałem tylko czu- bek jego głowy i znękane oczy, obserwujące mnie znad owego szańca. - To tylko na parę dni - powiedziałem, próbując go pocieszyć. - Czy nie zechciałby pan zapłacić z góry? - zaproponował z nadzieją. - Oczywiście, że nie! - wykrzyknąłem, gdy tylko odzyskałem zdolność mowy. - To niesłychane! Co za bezezelność! Obiema rękami chwycił się za głowę. Ten gest rozpaczy ostu- dził moje oburzenie. - O Boże, Boże! Niechże się pan tak nie unosi. Każdeqo pytam. - Nie wierzę - rzekłem twardo. - No. mam zamiar pytać. Gdybyście panowie zqodzili się wszyscy płacić z góry, mógłbvm zmusić do teqo także i Hamiltona. Zawsze sehodzi na ląd kompletnie spłukany, a nawet jeśli ma jakieś pieniądze, nie chce requlować rachunków. Nie wiem, co z nim począć. Obrzuea mnie wyzwiskami, mówi, że nie moqę po prostu wywalić białeqo człowieka na ulicę. Gdyby więc pan móqł. . . Zdumiony i pełen niedowierzania podejrzewałem w tym jakąś niczym nie usprawiedliwioną impertyneneję. Z naciskiem oświa- dezyłem mu, że prędzej zobaczę jeqo wraz z Hamiltonem na stryczku, niż zapłacę z qóry, i zażądałem, aby bez dalszych komedii zaprowadził mnie do pokoju. Wyciągnął skądś klucz i obrzuciwszy mnie jadowitym spojrzeniem wyprowadził ze swo- jej jaskini. - Jest tu ktoś, koqo znam? - zapytałem, zanim opuścił mój pokój. Odzyskując swój zwykły ton boleściwego zniecierpliwienia, powiedział, że jest kapitan Giles, który właśnie wrócił z rejsu po morzu Sulu. Oprócz niego dwóch innych qości. No i oczywiście Hamilton, dodał po chwili. - Ach tak, Hamilton! - rzekłem i nieszczęśnik wycofał się z ostatnim westehnieniem. Wciąż jeszcze rozjątrzony jego bezezelnością, zszedłem do jadalni na druqie śniadanie Ochmistrz był na posterunku, doglą- dając chińskich służąeych. Nakrycia położono na samym końev długiego stołu, a panka przegarniała leniwie rozgrzane powietrze nad golizną politurowanego drzewa. Było nas czterech wokół obrusu. Jednym był drzemiący osobnik z leżaka. Teraz uniósł do połowy obie powieki ale zdawał się nie widzieć niczedo. Robił wrażenie odurzoneqo. Godna postać obok nieqo, z krótkimi baczkami i starannie wycłolonym podbródkiem, była oczywiście Hamiltonem. Nicldy nie widziałem nikogo odgry- 20 wającego z równą godnością rolę, jaką Opatszność zechciała mu wyznaczyć w życiu. Powiedziano mi, że uważał mnie za nędznego przybłędę. Na dźwięk odsuwanego przeze mnie krzesła uniósł w górę nie tylko oczy, ale i bnvi. Kapitan Giles siedział u szczytu stołu. Wymieniłem z nim parę słów powitania i usiadłem po jego lewej ręce. Tęgi i blady, z wypukłymi brązowymi oczyma pod Iśniącą kopułą łysego czoła, mógł być wszystkim, z wyjątkiem marynarza. Nikogo nie zdziwi- łoby, gdyby okazał się architektem. Mnie (choć wiedziałem, jak dalece jest to pozbawione sensu) przypominał zakrystiana. Miał wygląd człowieka, od którego oczekiwać można roztropnej rady i moralnej oceny z paru banałami na dodatek, dorzuconymi nie dla efektu, lecz z uczciwego przekonania. Chociaż powszechnie znany i ceniony w żeglarskim świecie, nie miał regularnego zajęcia. Nie chciał go. Posiadał własną, szczególną pozycję. Był ekspertem. Ekspertem od - jakże to powiedzieć? - od trudnej nawigacji. Uchodził za człowieka wie- dzącego o odległych i częściowo jeszcze nie opracowanych karto- qraficznie częściach Archipelagu więcej niż ktokolwiek inny. Jego mózg musiał być istnym składem raf, pozycji, namiarów, zarysów przylądków i nieznanych wybrzeży, sylwetek niezliczo- nych, bezludnych i zamieszkanych wysp. Można się było założyć, że statek idący do Palawanu lub gdzieś w tamtą stronę będzie miał na pokładzie kapitana Gilesa - sprawującego tymczasowe dowó- dztwo lub występującego wcharakterze "doradcy'#. Mówiono, że pewna zamożna chińska firma właścicieli parowców wypłaca mu, ze względu na te usługi, stałe pobory. Poza tym kapitan Giles zawsze był gotów zastąpić każdego, kto pragnął spędzić jakiś ezas na lądzie. Nigdy nie słyszano, aby któryś armator sprzeciwił się takiemu układowi. Było bowiem mniemaniem powszechnie w po- rcie przyjętym, że kapitan Giles jest fachowcem równie dobrym, jeśli nie trochę lepszym, jak najlepsi. W pojęciu Hamiltona jednak i on również był "przybłędą". Przypuszczam, że tymokreśleniem Hamilton obejmował nas wszystkich, choć może stosował jakieś sobie wiadome rozróżnienia. Nie próbowałem nawiązać rozmowy z kapitanem Gilesem, którego widziałem w życiu nie więcej niż dwukrotnie. Ale on naturalnie wiedział, kim jestem. Po chwili, skłaniając ku mnie swą wielką, błyszczącą głowę, odezwał się pierwszy, właściwym sobie, przYjaznym tonem. Fakt, iż widzi mnie tutaj, oświadczyi cichym głosem, każe mu przypus2czać, że spędzam na lądzie t kilkudniowy urlop. - Nie - odparłem nieco głośniej. - Opuściłem statek na dobre. - Jest więc pan chwilowo wolnym człowiekiem - stwierdził. - Sądzę, że od jedenastej rano mogę się za takiego uważać- powiedziałem. Hamilton przerwał jedzenie. Delikatnie położył nóż i widelec, , powstał i mamrocząc coś o "piekielnym upale, który odbiera człowiekowi apetyt", wyszedł z pokoju. Zaraz potem usłyszeliś- my, jak zbiega ze schodów werandy. Kapitan Giles napomknął, że gość niewątpliwie poszedł zapo- lować na moje porzucone stanowisko. Ochmistrz, który przysłu- chiwał się, oparty o ścianę, zbliżył do stołu swą twarz smutnego capa i zaczął zwierzać się nam boleściwie ze swych nieustających kłopotów z Hamiltonem. Sprawa rachunków tego człowieka wpę- dzała go w ciągłe konflikty z Urzędem Żeglarskim. Miał nadzieję, że dostanie to moje stanowisko, chociaż, prawdę rzekłszy, co to pomoże? Jedynie chwilowa ulga. - Niech sobie pan tym głowy nie zawraca - powiedzia- łem. - Nie dostanie tego miejsca. Mój następca już jest na po- kładzie. Wiadomość zaskoczyła go i twarz zwiotczała mu jeszcze bar- dziej. Kapitan Giles zaśmiał się cicho. Wstaliśmy i przeszliśmy na werandę, pozostawiając otępiałego nieznajomego pod opieką Chińczyków. Postawili przed nim talerzyk z płatkiem ananasa- była to ostatnia rzecz, jaką dostrzegłem wychodząc - i, odstąpiw- szy, czekali, co z tego wyniknie. Ale eksperyment wydawał się chybiony. Gość siedział obojętny. Kapitan Giles poinformował mnie półgłosem, że jest to oficer z jachtu jakiegoś radży, który zawinął do naszego portu dla przeprowadzenia remontu w suchym doku. Wczorajszego wieczo- ru musiał widocznie "poznawać życie", dodał, marszcząc nos w qrymasie poufałości, która bardzo mi pochlebiła. Kapitan Giles cieszył się prestiżem. Przypisywano mu niezwykłe przygody i na- pomykano o jakiejś tajemniczej tragedii w jego życiu. Nikt też nie mógł mu niczego zarzucić. - Pamiętam go - ciągnął dalej - jak przybył tu po raz pierwszy parę lat temu. Wydaje się, że to było zaledwie wczoraj. Ładny był chłopak. Och, ci ładni chłopcy! 22 23 Nie mogłem powstrzymać głośnego śmiechu. Spojrzał zdziwio- ny, a potem roześmiał się także. - O nie, nie to miałem na myśli- wykrzyknął. - Chciałem powiedzieć, że niektórzy z nich rozkleja- ją się tu bardzo szybko. Żartobliwie wymieniłem nieludzki upał jako pierwszą przyczy- nę. Okazało się jednak, że kapitan Giles spogląda na sprawę z bardziej filozuficznego punktu widzenia. Tu, na Wschodzie, starano się ułatwić życie białemu człowiekowi. To było w porząd- ku. Trudność polegała na tym, aby pozostać białym człowiekiem, a niektórzy z tych ładnych chłopców nie wiedzieli, jak się to robi. Obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem i tonem dobrodusznym, ociężale wujaszkowatym, zapytał wprost: - Dlaczego zszedł pan ze statku? Nagle ogarnął mnie gniew; łatwo bowiem zrozumieć, jak drażniące jest takie pytanie dla kogoś, kto sam nie wie. Powie- działem sobie, że powinienem uciszyć tego moralistę, do niego zaś odezwałem się głośno, z wyzywającą uprzejmością: - O co chodzi? Czyżby pan miał jakieś zastrzeżenia? Zbyt speszony, by zdobyć się na coś więcej niż na parę zakłopo- tanych pomruków - na jakieś:, ,Ja?. . . No, mówiąc ogólnie. . . '' - dał mi spokój. Wycofał się jednak w porządku, pod osłoną nieco wysilonego żartu, że i on zaczyna się już rozklejać, czas więc najwyższy na drzemkę, której nie odmawia sobie na lądzie. "Niedobry zwyczaj. Bardzo niedobry." Prostota tego człowieka rozbroiłaby drażliwość nawet bardziej młodzieńczą niż moja. Toteż kiedy nazajutrz, podczas drugiego śniadania, pochylił ku mnie głowę i powiedział, że poprzedniego wieczora spotkał mojego byłego kapitana, który, jak dodał ciszej, , ,żałuje mnie bardzo, bo nigdy nie miał chiefa, z którym tak dobrze by się zgadzał", odparłem szczerze i bez żadnej afektaeji, że i ja bez wątpienia ceniłem sobie ten statek oraz jego dowódcę więcej niż jakikolwiek inny statek i jakiegokolwiek kapitana w mej marynarskiej karierze. - No więc... - mruknął. - Czy nie słyszał pan, kapitanie, że zamierzam wracać do kraju? - Owszem - przyznał zgodnie. - Słyszałem tego rodzaju rzeczy już niejeden raz. - I cóż z tego? - wykrzyknąłem. Wydał mi się najbardziej ograniczonym nudziarzem, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Nie wiem, co jeszcze byłbym powiedział, ale właśnie wkroczył znacz- nie spóźniony Hamilton i zajął swoje zwykłe miejsce. Wymrucza- łem więc tylko: - Tym razem będzie pan tego świadkiem, tak czy owak. Hamilton, pięknie ogolony, pozdrowił kapitana Gilesa krótkim skinieniem, mnie zaś nie zaszczycił nawet uniesieniem brwi. Kiedy się odezwał, to tylko po to, aby oświadczyć Ochmistrzowi, że jedzenie na jego talerzu nie zasługuje na to, aby je stawiać pr Led dżentelmenem. Nieszczęsny Ochmistrz nie zdobył się na- wet na pomruk. Wzniósł jedynie oczy ku pance pod sufitem. Wstaliśmy z kapitanem Gilesem od stołu, a obcy obok Hamilto- na poszedł za naszym przykładem, podźwignąwszy się z trudem. Biedak próbował przełknąć odrobinę tej podłej strawy nie dlatego zapewne, aby był głodny, lecz dla odzyskania poczucia własnej godności. Kiedy jednak dwukrotnie upuścił widelec i wszystkie jego wysiłki zawiodły, poprzestał na milczącym trwaniu za stołem z miną wyrażającą dotkliwą udrękę i z upiomie szklistym spojrze- niem utkwionym w przestrzeń. Zarówno Giles, jak i ja mijaliśmy go wzrokiem przez cały czas posiłku. Na werandzie pochylił się ku nam bez widocznego powodu i wybełkotał dhrgie przemóvrienie, z którego nie zrozumiałem ani słowa. Brzmiało to jak jakiś okropny, obcy język. Ale kiedy kapitan Giles, po krótkiej chwili namysłu, odpowiedział mu uprzejmym i przyjaznym tonem: "Naturalnie. Pan ma zupełną rację", wydał się bardzo zadowolony i odszedł (zdumiewająco pewnym krokiem) ku odległemu leżakowi. - Co on mówił? - zapytałem z niesmakiem. - Nie wiem. Nie trzeba być zbyt surowym dla niego. Na pewno czuje się paskudnie, a jutro będzie się czuć jeszcze gorzej. Sądząc z jego wyglądu, wydawało się to niemożliwe. Zastana- wiałem się, jaka perwersyjna rozpusta mogła doprowadzić go do tego nieprawdopodobnego stanu. Życzliwość kapitana Gilesa miała w sobie jakiś akcent pobłażliwości, który mi się nie podobał. Ze śmiechem powiedziałem: - W każdym razie będzie miał w panu opiekuna. Wykonał powątpiewający gest, usiadł i wziął gazetę. Uczyni- łem to samo. Gazety były stare i nieciekawe. Wypełniały je głównie drętwe opisy obchodów pierwszego jubileuszu królowej Wiktoriż: Prawdopodobnie prędko zapadlibyśmy w drzemkę, właściwą południowej porre tzopików, gdyby nie dobiegł nas 2 2 - Conrad t. VI z jadalni podniesiony głos Hamiltona. Kończył tam swoje drugie śniadanie. Wielkie, podwójne drzwi stały zawsze otworem, a on nie mógł wiedzieć, jak blisko nich znajdowały się nasze krzesła. Podniesionym, zadufanym głosem odpowiadał na jakąś nieśmiałą sugestię Ochmistrza. - Nie mam najmniejszej potrzeby się śpieszyć - mówił.- Jasne, że będą szczęśliwi, jak uda im się dostać dżentelmena. Nie ma gwałtu. Nastąpił głośny szept Ochmistrza, a potem Hamilton odezwał się jeszcze gniewniej: - Co? Ten młody dureń, którv wyobraża sobie Bóg wie co dlatego, że tak długo był chiefem u Kenta?... Śmieszne. Wymieniliśmy z GiIesem spojrzenia. Kent to było nazwisko mojego byłego dowódcy. Toteż, gdy kapitan Giles szepnął: "Mó- wi o panu", wydało mi się to zupełnie zbędne. Widocznie Ochmistrz upierał się przy czymś (#zymkolwiek to byłoj, bo głos Hamiltona dał się słyszeć ponownie, jeszcze bardziej butny - o ile to możliwe - jeszcze dobitniejszy. - Bzdury, mój dobry człowieku! Nie współzawodniczy się z takim nędznym przybłędą. Czasu jest dosyć. Rozległ się szurgot odsuwanych krzeseł, kroki w sąsiednim pokoju i płaczliwe zaklęcia Ochmishza, który molestował jeszcze Hamiltona w drodze ku wyjściu. - Cóż to za impertynent - zauważył kapitan Giles całkiem zbytecznie. - Co za impertynent! Czy nie obraził go pan w jakiś sposób? - Nie rozmawiałem z nim nigdy w życiu - parsknąłem. - Nie mam pojęcia, co on rozumie przez współzawodniczenie. Starał się o moją dawną posadę i nie dostał jej. Trudno to nazwać współza- wodniczeniem. Wielka poczciwa głowa kapitana Gilesa kołysała się w zadumie. - Nie dostał jej - powtórzył bardzo powoli. - Nie, z Kentem nie mogło mu się udać. Kent jeszcze wciąż żahrje pana. Nazwał pana nawet dobrym marynarzem. Odrzuciłem gazetę. Wyprostowałem się w krześle i uderzyłem otwartą dłonią w stół. Dlaczego tak się wtrącał w moje.najbardziej osobiste sprawy? To już naprawdę nieznośne. Kapitan Giles uciszył mnie niewinnym spokojem swego spoj- rzenia. - Nie ma się o co gniewać - mruknął rozsądnie, najwyraźniej pragnąc ukoić dziecinne rozdrażnienie, które wzbudził. I istotnie, był człowiekiem o tak poczciwym wyglądzie, że zacząłem tłuma- czyć się gęsto. Powiedziałem mu, że nie chcę już słyszeć więcej o tym, co było i minęło. Dopóki to wszystko trwało, byłem zadowolony, teraz jednak wolałem już o tym nie mówić, a nawet nie myśleć. Postanowiłem wracać do kraju. Wysłuchał całej tej przemowy z taką miną, jakby nadstawiał ucha, próbując wyłowić jakiś fałszywy ton. Potem wyprostował się z wyrazem przenikliwego namysłu. - Tak. Mówił mi pan już o tym zamiarze powrotu do kraju. Ma pan tam jakieś widoki? # Zamiast o_dpowiedzieć, że to nie jego sprawa, powiedziałem markotnie: - Nic określonego, na razie. ' Rzeczywiście rozważałem już tę niejasną stronę sytuacji, stwo- rzonej nagłym porzuceniem bardzo dobrej pracy, i nie miałem powodów do zachwytu. Miałem już na końcu języka oświadcze- . nie, iż zdrowy rozsądek nie ma tu nic do rzeczy, i że wobec tego moja sprawa nie zasługuje na jego uwagę, ale kapitan Giles, pykający teraz z krótkiej, drewnianej fajeczki, wyqlądał tak nieszkodliwie, tak solidnie i przeciętnie, iż doszedłem do wnio- , sku, że nie ma sensu niepokoić go prawdą lub sarkazmem. Wydmuchnął obłoczek dymu i nagle zaskoczył mnie zwięzłym pytaniem: - Przejazd już zapłacony? Obezwładniony bezwstydnym uporem człowieka, któremu trudno było prr.eciwstawić się ostro, odparłem z przesadną ule- głością, że jeszcze tego nie zrobiłem. Sądziłem, że dość będzie na to czasu jutro. ' I już miałem się odwrócić, chroniąc moją niezależność przed tymi bezcelowymi próbami zbadania jej natury, kiedy on położył fajkę w jakiś szczególnie znaczący sposób,jak gdyby nadszedł właśnie krytyczny moment, i pochylił się bokiem przez stolik, ' który nas dzielił. - Ach tak! Więc jeszcze pan nie zapłacił! - zniżył głos tajemni- czo. - W takim razie sądzę, że powinien pan wiedzieć, iż coś się tutaj knuje. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej oderwany od wszelkich ziemskich knowań. Uwolniony chwilowo od morza, zachowałem poczucie całkowitej marynarskiej niezależności od spraw lądu. 26 Cóż mogły mnie one obchodzić? Podniecenie kapitana Gilesa bardziej mnie drażniło, niż ciekawiło. Na jego wyraźnie przygotowawcze pytanie, czy pan Ochmistrz rozmawiał dzisiaj ze mną, odpowiedziałem pr Lecząco, dodając, że gdyby próbował to zrobić, nie spotkałby się z zachętą z mojej strony. Nie miałem najmniejszej ochoty gadać z tym osobnikiem. Nie zrażony moją opryskliwością, kapitan Giles zaczął mi opowiadać, z miną wielce #rzebiegłą, jakąś pełną szczegółów historię o gońcu z Urzędu Zeglarskiego. Było to zupełnie bez- przedmiotowe. Goniec ten miał się jakoby pojawić tego ranka na werandzie z listem w ręku. Koperta była urzędowa. Jak to jest u tych ludzi w zwyczaju, pokazał ów list pierwszemu napotkane- mu białemu. Tym człowiekiem był nasz towarzysz z leżaka. Jak mi wiadomo, nic pod słońcem nie jest w stanie zainteresować go w tej chwili. Mógł tylko odesłać gońca dalej. Ten, błądząc po weran- dzie, natknął się na kapitana Gilesa, który akurat znalazł się tu jakimś trafem. . . W tym momenae przerwał i przyjrzał mi się badawcio. List, podjął po chwili, zaadresowany był do Ochmistrza. Otóż, w jakim celu miałby kapitan Ellis, kierownik urzędu, pisać do Ochmistrza? Przecież ten i tak łaził do Urzędu Żeglarskiego co rano ze swoim raportem, po polecenia i tak dalej. Nie minęła godzina, jak stam- tąd wrócił, i oto goniec szuka go z urzędowym pismem. Co to mogło znaczyć? Zaczął rozważać sprawę. Na pewno nie to i chyba nie tamto. A jeśli tamto, to rzecz była nieprawdopodobna. Niedorzeczność tego wszystkiego wprawiła mnie w rodzaj oshipienia. Gdyby nie fakt, że kapitan był postacią raczej sympa- tyczną, odczułbym to jako zniewagę. Tymczasem było mi go tylko żal. Jego spojrzenie miało w sobie tyle szczerej powagi, że nie miałem serca roześmiać mu się w twarz. Nie pozwoliłem sobie również na ziewanie. Gapiłem się tylko. Przybrał ton jesz#ze bardziej tajemni#zy. Ledwo facet (miał na myśli Ochmistrza) odebrał pismo, porwał kapelusz i wyskoczył z domu. Ale list nie wzywał go widocznie do Urzędu Żeglarskiego. Nie poszedł tam. Jego nieobecność trwała na to zbyt krótko. Wrócił pędem po chwili, rzucił kapelusz i zaczął biegać po jadalni jęcząc i bijąc się w czoło. Kapitan Giles był świadkiem wszystkich tych niezwykłych zdarzeń i objawów i, jak twierdził, zastanawiał się nad nimi od tej pory. Słuchałem go z coraz głębszym politowaniem. Starając się ukryć, o ile możności, akcenty sarkazmu, powiedziałem, iż cieszę ! się, że znalazł temat do porannych rozmyślań. Z rozbrajającą prostotą zwrócił moją uwagę (jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie) na osobliwy zbieg okoliczności, który sprawił, że spędził poranne godziny w domu. Zazwyczaj wycho- dził przed drugim śniadaniem. Wstępował do urzędów, odwiedzał znajomych w porcie. Ale tego dnia czuł się jakoś nieszczególrue. , Nic poważnego. Ot, tyle, żeby pofolgować lenistwu. Nie spuszczał ze mnie uporczywego spojrzenia, które, w połą- czeniu z ogólną bzdurnością przemowy, sprawiało wrażenie ła- godneqo i smętnego obłędu. A kiedy przysunął krzesło i zniżył głos o jeszcze jeden ton tajemniczości, zdałem sobie sprawę, że świetna reputacja zawodowa niekoniecznie musi iść w parze ze zdrowym umysłem. Dotychczas nigdy nie przyszlo mi na myśl, że właściwie nie wiem, na czym zdrowie umysłu polega. Nie zastanawiałem się nad tym, jak bardzo delikatna to sprawa i jak - w gruncie rzeczy- nieistotna. Starając się nie urazić jego uczuć mrugałem, jak gdybym śledził bacznie tok jego wywodów. Ale kiedy zaczął wypytywać mnie poufnie, czy pamiętam, co zaszło przed chwilą między Ochmistrzem a "tym Hamiltonem", wydałem tylko nie- chętny pomruk i odwróciłem głowę. - Ale czy pamięta pan każde słowo? - nalegał grzecznie. - Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi - warknąłem. Po czym odesłałem Ochmistrza wraz z Hamiltonem do wszystkich diabłów. Postanowiłem skończyć z tym energicznie i zdecydowanie. Ale kapitan Giles nie przestawał przyglądać mi się z namysłem. Nic nie mogło go powstrzymać. Nie omieszkał przypomnieć mi, że moja osoba wplątana była w ową rozmowę. A kiedy próbowałem udawać lekceważenie, stał się niemal okrutny. Czy słyszałem, co ten człowiek mówił? Tak? I cóż wobec tego o tym sądzę? Ponieważ w wypadku kapitana Gilesa nie mogło być mowy o zwykłej złośliwości, doszedłem do wniosku, że jest on po prostu najbardziej nietaktownym durniem pod słońcem. Zacząłem mu tłumaczyć, że w ogóle nic o tym nie sądzę. Hamilton nie zasługi- wał na to, aby zaprzątać sobie nim głowę. - Myśli i słowa takiego bezczelnego próżniaka. . . , ,Otóż to ! ' - przytaknął kapitan Giles -. . . nie są warte nawet wzgardy przyzwoitego człowieka, toteż nie mam zamiaru zwracać na nie najmniejszej uwaqi. 29 28 Postawa ta wydawała mi się tak oczywista, że brak jakiegokol- wiek znaku aprobaty ze strony kapitana Gilesa szczecze mnie zadziwił. Taka ghipota była już niemal interesująca. - Więc co, zdaniem pańskim, powinienem zrobić? - zapytałem ze śmiechem. - Nie mogę przecież wdawać się z nim w bójkę z powodu opinii, jaką sobie o mnie wytwoczył. Oczywiście, słyszałem, że wyraża się o mnie pogardliwie. Ale nie stara się przecież, abym to zauważył. Nigdy nie powiedział mi nic ta- kiego w oczy. Nawet tecaz nie mógł wiedzieć, że go słyszymy. Ośmieszyłbym się tylko. Beznadziejny Giles pykał nadal swą fajeczkę w zadumie. Nagle twarz jego rozjaśniła się i przemówił. - Pan nie zrozumiał, o co mi chodzi. - Doprawdy? Cieszy mnie to - rzekłem. Z wzrastającym ożywieniem powtórzył, że go,nie zrozumiałem. Zupełnie. Coraz bardziej zadowolony z siebie, oświadczył mi, iż niewiele rzeczy uchodzi jego uwagi i że ma zwyczaj rozważać je dokładnie, zaś znajomość życia i ludzi przywodzi go na ogół do słusznych wniosków. Ten mały popis samochwals;wa zgadzał się doskonale z na- strojem uciążliwego bezsensu, towarzyszącym rozmowie. Wszyst- ko to utwierdzało mnie w niejasnym podejczeniu, że życie jest tylko stratą czasu - w podejrzeniu, które wygnało mnie z wygod- nej koi, kazało mi porzucić ludzi, których lubiłem, zmusiło do ucieczki przed qroźbą pustki... Tylko po to, abym za pierwszym zakrętem znalazł brednię. Oto człowiek, ceniony za swój charak- ter i swoje osiągnięcia, okazywał się po prostu głupim i nudnym plotkarzem. I tak zapewne było wszędzie - od wschodu do zachodu, od dołu do góry społecznej drabiny. Ogarnęło mnie wielkie zniechęeenie. Jakaś duchowa ospałość. Pełen samozadowolenia głos Gilesa brzęczał jednostajnie - głos powszechnej, zarozumiałej pustki. Już mnie to nawet nie gniewa- ło. Nie należało spodziewać się od świata niczego niezwykłego, nowego, zdumiewającego lubpouczającego. Żadnych możliwości dowiedzenia się czegoś o sobie, zdobycia jakiejś mądrości, rados- nych doświadczeń. Wszystko było głupie i przereklamowane, jak kapitan Giles. Trudno. Ocknąłem się na dźwięk nazwiska Hamiltona. - Zdawało mi się, że jużeśmy z nim skończyli - powiedziałem z dłębokim niesmakiem. - Tak. Ale biorąc pod uwagę to, co przypadkiem usłyszeliśmy pczed chwilą, sądzę, że powinien pan to zrobić. - Zrobić? - wyprostowałem się, zdumiony, na krześle. - Co zrobić? Kapitan Giles przyjrzał mi się wielce zdziwiony. - Jakże to? Zrobić to, co panu właśnie radzę. Pójdzie pan i zapyta Ochmistrza, co było w tym liście z Urzędu Żeglarskiego. Zapyta go pan wprost. Siedziałem przez chwilę oniemiały. Było to tak nieoczekiwane i dziwaczne, że już nic z tego nie rozumiałem. - Ale... sądziłem, że panu chodzi o Hamiltona... - wybąkałem. - Właśnie. Niech mu pan pczeszkodzi. Niech pan zrobi, co panu radzę: przyciśnie Ochmistrza. Zobaczy pan, jak się będzie zwijał. - Kapitan Giles kiwał kopcącą fajką i przynaglająco patrzył na mnie. Potem pyknął trzy razy szybko z nieopisanym wyrazem chytrego tryumfu. Mimo wszystko był nadal dziwnie sympatyczny. Promieniał dobrodusznością w jakiś śmieszny i przekonujący sposób. To też było irytujące. Odpowiedziałem jednak chłodno, jak ktoś, kto usiłuje się wyplątać z niezrozumiałej sytuacji, że nie widzę, dlaczego miałbym się narażać na impertynencje tej kreatury. Jest on bardzo lichym ochmistrzem i w dodatku żałosnym dumiem, ale to jeszcze nie powód, abym miał mu ucierać nosa. - Ucierać nosa! - rzekł kapitan Giles zgorszony. - Dużo by panu z tego przyszło. Trudno było coś odpowiedzieć na tak bezprzedmiotową uwagę. Jednakże poczucie absurdu zaczynało już działać na mnie swym nieuchronnym urokiem. Uświadomiłem sobie, że nie powinienem słuchać go dłużej. Wstałem, oświadczając upczejmie, że to wszyst- ko za mądre dla mnie - że nic z tego nie rozumiem. Zanim zdążyłem się oddalić, odezwał się znowu, tym razem głosem pełnym uporu, pociągając nenvowo z fajki. - No tak... to pajac, oczywiście. Ale niech się go pan zapyta. Tylko tyle. Ten nowy ton zastanowił mnie. Zawahałem się na moment. Ale rozsądek wziął górę i opuściłem werandę, żegnając go wymuszo- nym uśmiechem. Szybko przeszedłem do jadalni, uprzątniętej teraz i pustej. Lecz przez tę krótką chwilę różne myśli zdążyły przemknąć mi przez głowę - że Giles żartuje sobie ze mnie, że praqnie się zabawić moim kosztem; że prawdopodobnie muszę 31 wyglądać głupio i naiwnie; że bardzo niewiele wiem o życiu... Ku wielkiemu mojemu zaskoczeniu drzwi po drugiej stronie jadalni otwarły się. Były to dr Lwi z napisem "Ochmistr L". I oto on sam wybiegł ze swojej zatęchłej kryjówki. Właściwym sobie truchtem ściganego zwierzęcia zmierzał ku wyjściu prowadzące- mu do oqrodu. Do dziś dnia nie wiem, dlaczego zawołałem za nim. - Hej! Poczekaj pan chwilę - krzyknąłem. Może sprowokowało mnie umykające spojrzenie, jakie mi rzucił, a może byłem jeszcze pod wpływem tajemniczych sugestii kapitana Gilesa. W każdym razie był to jakiś odrueh; przejaw owej siły, która, ukryta pod powierz- chnią naszego życia, kształtuje je w ten lub inny sposób. Gdyby bowiem te słowa nie wymknęły się z moich ust (a moja wola nie miała z tym nic wspólnego), byłbym zapewne prowadził nadal żywot marynarza, którego losy potoczyłyby się wszakże w jakimś innym, zupełnie nieprzewidzianym kierunku. Nie. Moja wola nie miała z tym nic wspólnego. W rzeczy samej pożałowałem owego brzemiennego w następstwa okrzyku, ledwo zdążyłem go wydać. Gdyby tamten.zatrzymał się i stawił mi czoło, musiałbym się wycofać, zmieszany. Nie miałem bowiem zamiaru uczestniczenia w idiotyeznym żarae kapitana Gilesa, bez wzglę- du na to, czy to ja sam, czy Ochmistrz mieliśmy ponosić jego koszty. Ale odezwał się odwieczny ludzki instynkt pościgu. Tamten udawał ghiehego, a ja bez chwili namysłu puściłem się biegiem po mojej. stronie st