Clement Peter - Mutacja

Szczegóły
Tytuł Clement Peter - Mutacja
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Clement Peter - Mutacja PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Clement Peter - Mutacja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Clement Peter - Mutacja - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Polecamy tegoż autora: INKWIZYTOR, STANKRYTYCZNY mUTacJa. Peter Clement: Mutacja: PrzełożyłMaciej Szymański DOM WYDAWNICZY REBISPoznań 2008. Tytuł oryginałuMutant Copyright 2001 by Peter Clement DufiyAli rights re. se.rved This translation published by arrangementwithBallantine Books, an imprint of Random House BallantinePublishing Group, a division of Random House, Inc Copyright for the Polish edition by REBIS Publishing HouseLtd. ,Poznań 2008 Redaktor merytoryczny lek. Marta Pawlak RedaktorMałgorzata Chwałek Opracowanie graficzne serii i projekt okładkiZbigniewMielnik Fotografia na okładceStockbyte/Getty Images/Flash Press Media Wydanie I ISBN 978-83-7510-188-1 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o. o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74e-mail:rebisrebis. com.plwww. rebis. com.pl Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia "LEGA" Dla Jamesa, Seana iVyty,za to, że są, gdy nastaje nowy dzień. Zbyt wcześnie może okazać się zbyt późno, gdy uwolnicie dżina, stracicie nad nim kontrolę i nie będziecie wiedzieli, jak na powrót zamknąć go w lampie. Terge Traavik "Zbytwcześnie możeokazać się zbyt późno"raport badawczydla Ministerstwa Środowiska,Norwegia1999. Prolog Piątek, 28 października 1998,1. 00Kailua na wyspie OahuHawaje Jego krzyk obudziłją. Instynktownie puściła się biegiem do pokoju, w którym spał. - Mamuuusiuuu! Nie tracąc czasu na zapalanie światła, sześcioma susami pokonała kilkumetrowy korytarz dzielący ich sypialnie. - Jestem tu, Tommy - odezwałasię uspokajająco, stając przy jego łóżeczku. Gdy brała go w ramiona, już siędławił. - Jestem tu,kochanie - powtórzyła, gotowa dodać,że to tylko zły sen. Lecz gdypoczuła przez cienki materiałkoszuli nocnej, jak gorącejest jego ciało, zrozumiała, żeto nie jest zwykłe przeziębienie i że kaszel sprowokowałwymioty. Zawsze była dumna z tego, żepotrafi zapanować nad najgorszymi przeczuciami, gdymały choruje, żenie pozwala, by zaćmiły jej obiektywny obraz sytuacji. Aletymrazemciężkikaszel syna i wyraźne kłopoty z oddychaniem zaniepokoiły ją. Szybkim ruchem włączyłaświatłoi zobaczyła krwistą pianę wydobywającą się z jego nosai ust, gdy walczył o kolejny haustpowietrza. Panika uderzyław nią jak prąd z krzesła elektrycznego. - O mój Boże, nie! -jęknęła, jakby protestmógł zmienić to, co działo się na jej oczach,jakby zaciśnięciepowiekmogło przerwać tę scenę. Instynkt jednak zwyciężył. Odwróciła chłopca twarząw dół, by krew mogła się wydostać i udrożnić drogioddechowe, i pobiegła z nim schodami w dół, zostawiającna wykładzinie czerwony ślad. W ułamku sekundy oszacowała, że najszybciej dowiezie dziecko do szpitala własnymsamochodem; w biegu zabrała z kuchennego stołu kluczykii telefon komórkowy. - Mamusiajest przy tobie. Mamusia jestprzy tobie. Spróbuj wypluć i oddychaj. Gdy szlochając, zdołał zaczerpnąć tchu, poczuła na dłoni, którą przyciskała do siebie jego pierś, delikatne wibracje - charkot płuca wypełnionegopłynem. Wiedza tylko spotęgowała jej przerażenie; podpowiadała najróżniejsze scenariusze, a każdy kolejnywydawał siębardziejponury. - Mojebiedactwo. Kochane maleństwo. Wszystko będzie dobrze! Biegnąc przez trawnik w stronę garażu, nie przestawałamówić. Wiedziała, że wszystkoto kłamstwa, ale miałanadzieję, że sam dźwiękjej głosu podniesie chłopca na duchu. Lecz choć miała wprawę wwygłaszaniu pocieszającychformułek do innych chorych, tym razem strachwziął góręi słowa uwięzły jej wkrtani. Wiedziała, że jej syn w każdej chwili może przestać oddychać i że znajdują się o półgodziny za daleko od miejsca, w którym mogłaby powalczyć o jego życie. Odosobnienie,którego tak gorliwie poszukiwała, decydując sięnazakup tego kawałkaraju naplaży, miało się teraz okazać wyrokiem śmierci dla jejdziecka. - Co go zabija? - szepnęła z taką emfazą, jakby modliłasię do Boga o diagnozę. Ale On milczał, apamięć nie podpowiadała niczego sensownego. Jeszcze wczorajwydawałosię,że chłopiec jest tylko przeziębiony. Czyżby jej obsesjana punkcie walki z "przesadnym reagowaniem" sprawiła,że umknęło jej coś, naco powinnabyła zwrócić uwagę? Gdy szarpnęła drzwi wozu, usiadła za kierownicą iuło10 żyła dziecko twarząw dół na swoich kolanach, Tommyzaczął wydawać z siebie ciche, przenikliwe świsty przykażdym wydechu. Wsunęła kluczyk do stacyjki, z piskiem oponwyjechała nawstecznym z podjazdu i popędziłaszosą. Prowadząc jedną ręką, sięgnęła po telefon i wcisnęłaklawisz automatycznego wybierania. - Mówi doktor Sandra Arness. Jestem na szosie Pali,jadę dowasod strony Kailua. Chodzio mojego syna. Toostraniewydolność oddechowa, z powodu posocznicy i prawdopodobnie zapalenia płuc. Na Boga, wyślijcie mi na spotkanie karetkę, tylko koniecznie z wyposażeniem reanimacyjnym dla trzylatka. Urwała i zaczęła płakać, niemogącznieść myśli o tym, że byćmoże będzie musiała reanimować gosamodzielnie. -Robi się,doktor Arness! odpowiedziała natychmiastrecepcjonistka. - I już stawiam na nogi nasz zespół. Chłopiecpojękiwał coraz ciszej i z coraz większymtrudem łapał oddech, ale zdołałjeszcze unieść główkę. - Pocałuj, mamusiu. Pocałuj, żeby już byłodobrze-wyszeptał głosem tak słabym, żeledwie słyszalnym. - Bądź dzielny, Tommy. Mamusia zaraz ci pomoże. - Pomóż teraz,mamusiu. Siłą woli powstrzymała łzy, by nie stracić panowanianad sobą i nie przerazić chłopca jeszcze bardziej. Bezradność zadawała jej fizyczny ból. Jakby tej udręki było mało,mijali właśnieciemną bryłę jedynego miejsca po tej stronie wyspy,które niegdyś mogło go uratować: miejscowego szpitala, zamkniętego ledwie rok wcześniej w ramachcięcia kosztów. Gładziła główkę syna, gdy tylko mogła oderwać rękę odkierownicy. Zawsze to lubił i dlatego modliła się w duchu,by mogła mu dać przynajmniej tyle. Lecz droga w tymmiejscu wiła się jak wąż między wzgórzamiKoolau, oddzielającymi Kailuę od Honolulu. Sandra Arness musiałatrzymaćkierownicę obiema rękami, by pokonywać ostre 11. zakręty; gdy tylko Tommy przestawał czuć jej dotyk, stawał się bardziej niespokojny. Gdy samochódwyłonił się z długiego tunelu w połowiedrogi do celu, między drzewami spostrzegła błyskająceczerwone światło ambulansu, mknącego znacznie niżejpołożonym odcinkiem szosy. Zanim, w oddali, złocisteświatła Honolulu opadały kaskadą z ciemnych wzgórzaż poplażę Waikiki - kiedyś nazwała je "czarodziejskimproszkiem wróżki z magicznego świata", gdy mały Tommyprzyglądał się im szeroko otwartymi oczami. Przypomniała sobie wyraźnie, jakpiszczał wtedy z radości. - Już widzę karetkę, Tommy, iświatła miasta. Mamusia pomoże ci oddychać. - Urwała, czując,że chłopiec zaczyna mieć drgawki. -O Boże, nie! Nie! Nie! Od karetki dzieliło ją jeszcze kilka minutszaleńczejjazdy. Tommy'emuzostały najwyżej sekundy. Pędziła jużsto mil na godzinę, leczmimo to docisnęła jeszcze pedałgazu. Na tym odcinkuszosy zakrętów było mniej, ale gnając w dół nazłamanie karku, kilka razy omal niestraciłapanowania nad pojazdem, zahaczywszykołami o trawęi żwir. Pokonała jeszcze połowę odległości dzielącejją odnadjeżdżającej karetki, poczym na zablokowanych kołachwyhamowała napasie rozdzielającym jezdnie. Tuląc dosiebie targanego spazmami Tommy'ego wyskoczyła z samochodu i stanęła w blasku reflektorów. Chłopiec siniałna jej oczach, a spomiędzy jego zaciśniętych zębów wciążsączyłasię krwawa piana. Wydawałosię, że pojękujez cicha, ale wiedziała, że to tylkosiła skurczów wypycharesztki powietrza z jego płuc. Przyklękła naasfalcie i ułożywszysynana swoich kolanach, spróbowała rozchylić palcami zawartą szczękę. Niemogła. Objęła jego usta własnymi i spróbowaławdmuchnąć powietrze, ale wargi chłopcazaciskały się zbyt mocnow bolesnym grymasie. Spróbowała nawetwtłoczyć powietrze do płuc przez nos, ale jej wysiłki były daremne. Pewnie język zapadł się do gardła i blokuje drogi oddechowe, 12 pomyślała. Wycie syrenynadjeżdżającejkaretkibyło corazbardziej donośne, jak skowyt cmentarnej zjawy szukającejłupu. - Tommy! Tommy! - wołała, przekrzykując hałas. Niemogła już nic zrobić, a tętno, które próbowała wyczuć naszyi syna, praktycznie zanikło. Rytmicznedrgawki były corazrzadsze; ręcei nogi Tommy'ego poruszały sięjeszcze, jakby ktoś nim potrząsał, alejużtylko co dwie sekundy. W chwili, gdy karetka zatrzymała się przy nich, chłopiec był już bezwładny. Chwilę późniejratownicy medyczni ułożyli go na noszach i umieścili w karetce. Oszołomiona doktor Arnessprzykucnęła przy jego twarzyi zmusiła się do wykonaniaczynności, których ją nauczono: udrożniła drogi oddechowepediatrycznym laryngoskopem, odessała krwistą pianęi wsunęław tchawicę rurkę grubości małego palca chłopca. Wóz nawrócił tymczasem i popędził w stronę dalekichświateł. Jeden z ratowników asystował lekarce przy chorym. Lecz mimo iż podawali tlen wprost do tchawicy, choćmłode, zdrowe sercedzielnie próbowało złapać rytm,choćwszystkie inne narządyczekały w pełnej gotowości, bydziałać,płuca? jużnie pracowały. Infekcja zniszczyła takwiele z ich delikatnejtkanki, że krew nie mogła już odnaleźć powietrza i całe ciało dusiłosię komórka po komórce. Gdy noszemknęły na rozkładanym podwoziu w stronęszpitalnej bramy,wiedziała już, że jej syn nieżyje. Nieobecna biegła obok nich, spoglądając na jego loki targanewiatrem i wsłuchując się w szelest wysokich palm. Zadarła głowę i zobaczyła granatowoczarne niebousiane srebrem - tensam widok, który witał ją za każdym razem,gdy kończyła dyżuri wracała do domu. Teraz jednak jegopiękno wydawało się zimne i obojętne, jakby Bóg postanowił zadrwićz jej zachwytu. 13. Niespełna tydzień później doktor Julie Carr, dyrektordo spraw badań w Instytucie Wirusologii w Honolulu,poczuła nagłe przyspieszenie tętna, gdy wpatrywała sięw prawie monochromatyczny obraz na ekranie mikroskopuelektronowego. Owalna, zielona istota najeżonatysiącamikolców wyróżniała się na tleinnych, szarawych kształtów. Wszystkie one przypominały stworzenia z mrocznych głębin oceanu, ale były w istocie wirusami. Jak zawsze pełna nauczycielskiej pasji,wezwała dosiebie studentapierwszego roku medycyny, który wybrałpraktyki szpitalne jako przedmiot dodatkowy, wskazałarękąna ekran i oznajmiła: - Potrzebowałam czterech dni, żeby zidentyfikowaćtego zielonego. -Czterech dni? - zdumiał się młody mężczyzna. Zwykle naustalenie tożsamości wirusa wystarczało czterdzieści osiem godzin. - Tak jest. Zna pan przypadek Tommy'ego Arnessa? - Czy tonie ten syn lekarki,który miał być tylko przeziębiony i nagle zmarł? Nie znam szczegółów. Tylko tyle,ile usłyszałem od techników. - Na początek przeprowadziłamwszystkie standardowe testy, żeby wykryćtypowych podejrzanych o wywołanie ostrej infekcji dróg oddechowych. Czytał pan jużo ELISA? - Nie, doktor Carr - odparł pokornie student. - Aledojdę ido tego, tylko. - Podobnie jak policja przechowuje odciski palców znanychsobieprzestępców - ciągnęła Carr,zupełnie niezainteresowana jego wymówkami - tak wirusolodzy przechowująprzeciwciała, które są"odciskami palców" najczęściejspotykanych wirusów. Dodaliśmydo każdego znich enzym, który wywołuje specyficzną zmianę koloru,gdy przeciwciało napotka swoją "parę". Tym sposobem możemywzrokowo potwierdzić obecność w danej próbce surowicylub tkanki konkretnego wirusa. Procedurę tęnazywamy 14 testem immunoenzymatycznym, albo w skrócie ELISA. Gdy dodałam reagent właściwy dlagrypy do specjalnieprzygotowanych próbek z płynów ustrojowych Tommy'egoArnessa i z jego tkanki płucnej, zadziałał tak, że świeciłyjak rozżarzone węgle. - To znaczy, że zabiła go grypa? -Niekupiłam takiego wyjaśnienia. Wirus grypy, któryatakuje śluzówkę nosa, gardła i płuca człowieka, jestw stanie wywołać wysięk, ale nigdy niespotkałamszczepu, który byłby zdolny spowodować tak potężny krwotoki siać takie spustoszenie, jakie widziałam podczas sekcji zwłok Tommy'ego Arnessa. Jego płuca zmieniły sięw krwawą miazgę. - MójBoże! - wykrzyknął student. - Zastanawiałam się więc,czy mamy do czynienia zestarym,dobrze znanym wirusem, czy może z czymś zupełnie nowym. Podobnie jak większość lekarzy, którzy napotykają zupełnie nowe zjawisko, początkowo wątpiłam wewłasną wiedzę. Mówiłam sobie: "Pewniektoś już opisałpodobną sytuację, a ja po prostu niejestem na bieżąco". Jej młody uczeńuśmiechnął się szeroko, wyraźnie zadowolony, że odkrył w swej nauczycielce niedoskonałośćpodobną do własnej. - Zpewnością jednak nie jest to postawa, którą powinien pannaśladować- dodała surowo, krzywiąc się namyśl o stercie nie przeczytanychczasopism, która piętrzyła się w jejbiurze. W czasach nieustannychredukcjikosztów nawet szefowie katedr muszą sięimać dodatkowych zajęć, pomyślała, a pierwsząofiarą tego stanu rzeczyjestczytelnictwo fachowej literatury. -Chcę tylko miećpewność, że pojmuje pan tormojego rozumowania w tejsprawie. Niechpan dostrzeże moje błędy i przyswoi sobieprocedurę rozwiązywania klinicznych zagadek. Student już się nieuśmiechał. - Oczywiście, doktor Carr. W żadnym razie nie chciałem okazać brakuszacunku. 16. - Wreszcie przyszła mi do głowy inna myśl. Być możeto, co matka uznała zaprzeziębienie, od początku byłow istocie grypą. Taki scenariusz wyjaśniałbyobecność wirusa istwarzał możliwość, że cośinnego wywołało katastrofalne zmiany w płucach. jakiś ezoteryczny organizm,który pojawił się tam w tym samym czasie, ale którego niemogłam wykryć dostępnymimetodami. Młody mężczyzna spojrzał na nią szeroko otwartymioczami. - Ezoteryczny organizm? -Zaraz jednakodrzuciłam tenpomysł, ponieważ podzielam rozsądny sceptycyzmwiększości lekarzyw odniesieniu do tak niezwykłych zbiegów okoliczności i diagnozowania więcej niż jednej choroby w celu wyjaśnienianiezrozumiałych objawów. Coraz bardziej zdezorientowany student zmarszczyłbrwi. - To właściwie. co pani zrobiła? - To, codla lekarza najtrudniejsze: przyznałam się doporażki iwezwałam pomoc. Skontaktowałam sięz Centrum Profilaktyki i Kontroli Chorób,CDC, w Atlancie. Gdy specjaliściod infekcji wirusowych z CDCzapoznalisięz wynikami badań klinicznychi sekcji zwłok chłopca, przysłali mi odczynniki ELISA do wykrywania wszystkich, nawet mało znanych mikrobów, które ich zdaniem mogły takbłyskawicznie zniszczyć układ oddechowy chorego. Chcącoszczędzić mi pracochłonnych badań porównawczych,dorzucili też zdjęcia każdegoz wirusów, wykonane mikroskopem elektronowym. w życiu nie widziałam tak ponurejgalerii morderców. Zwiększością tych mikroorganizmów nie zetknięto się nigdy w StanachZjednoczonych. Umilkła, jak wszyscy dobrzy mówcy,by jeszcze bardziej zaintrygować słuchacza. Uśmiechnęłasię w duchu,widząc, jak pochyla się nieznacznie w jej stronę, wyczekującoprzekrzywiając głowę. - Trzeci odczynnik z zestawu CDC wskazał sprawcę. 16 Zobaczyłam jaskrawą zieleń, gdy tylko parę kropel trafiło na próbkę. - Mówiła teraz nieco ciszej, wymagającod słuchacza jeszcze większego skupienia. -Etykieta nabutelce z roztworem przedstawiła mi sprawcę z imienia: H5N1. Jest to szczep wirusagrypy, który zwykle atakujei zabija jedynie ptactwo, zwłaszcza hodowlane, na przykład kurczaki. Od ładnych paru lat jest przekleństwemazjatyckichferm drobiowych. Ale dopiero roktemuświatzaczął się bać, bo w Tajwaniewirus przekroczył barieręgatunkową. Zarażona dziewczynka zmarła w ciągu parugodzin, a jej płuca były pełnekrwi. Media nadały nowejchorobie chwytliwą nazwę "ptasia grypa". Stałasię znana, gdy miejscowe władzeprzeprowadziłyrzeź milionakurczaków, próbując zniszczyć śmiercionośnego sprawcę. Pisano o tym na całym świecie. - Pamiętam, czytałem o tym! - wtrącił student. -Naszczęście nie stwierdzono nowych przypadków. - Aż do dziś - zauważyła Julie, podchodząc do telefonuwiszącego na ścianie jej laboratorium. WybrałanumerCDC i przebijając się przez nie mającąkońca zaporę sekretarek i asystentek, przyglądała się zarumienionej z podniecenia twarzy studenta. Kto wie, pomyślała, czy mojemelodramatyczne metody pedagogiczne nie pomogły mi właśniew zaszczepieniu entuzjazmuprzyszłemu lekarzowi. A przynajmniej poczyta trochę naten temat. - Potwierdzenierozpoznania bardziej wnikliwymi testami zostawiamwam - poinformowała wirusologa, którywreszcie zjawił się przy telefonie. Komputerowo wzmocniony obraz zielonego okazu,wydobytego z tkanki płucnejpotraktowanej reagentem ELISA do wykrywaniawirusa H5N1, był wystarczającym dowodem na to,że ptasiagrypa kolejny raz sforsowała barierę gatunkową. - Jeślimamyzapanować nad sytuacją tutaj, będziemy mielipełne ręce roboty. Lokalne instytucje ochrony zdrowiaobawiały się 17. w pierwszej chwili, że wirus mógł dotrzeć z Azji na Hawaje za pośrednictwem człowieka, lecz według danychCDC od czasu pierwszego wykrycia choroby na Tajwanie nie stwierdzono na całej planecie ani jednego nowegoprzypadku. -To oznacza, że źródłonajprawdopodobniej znajdujesię tutaj- oznajmiła Juliena pośpiesznie zwołanejnaradzie własnego personelu oraz kilku epidemiologów z uczelni medycznej w Honolulu. - Będziemy musieli odwiedzićwszystkie fermy drobiu w obrębie Kailua i pobraćpróbkikrwi od wszystkiego, cogdacze, kwacze czy gęga. Nikt z obecnych przy stole konferencyjnym nie zamierzał oponować. W ciągu kilku godzin zwołano pluton techników, wspierany przez odwołanych z urlopów pracowników ochrony zdrowia. Badaniazebranych przez nich próbek wykazały, że źródłem wirusajest stado zarażonychkurczaków namałej farmie w sąsiedztwie domu SandryArness i Tommy'ego. Jak się później okazało, chłopiec odwiedzał czasem kurczaki ze swąopiekunką, by je dokarmiaći głaskać. Na wyspie Oahu rozpoczęłasię rzeź drobiu. Rozdział 1 Trzynaście miesięcy później,Szpital Miejski w Nowym Jorku Ten dyżur na oddziale ratunkowym był najgorszy w karierze doktora Richarda Steele'a. Oczywiście poniedziałki zawsze bywały najgorsze, w porównaniu z resztą dnitygodnia. Większość pacjentów z atakiem serca -i wieloma innymi nagłymistanami -zjawiała się właśnie wtedy. Steelejakoweteran z dwudziestoletnimstażem i doświadczony ordynator, wiedział otym jak niktinny. Lecz tenponiedziałkowy maraton wydawał się szczególnie trudnyi Richard nie mógł się oprzeć wrażeniu, że nie może dotrzymać kroku wydarzeniom. Jednaz pielęgniarek rzuciła słuchawką telefonu i puściła się sprintem wstronę sali reanimacyjnej. - Pacjent w drodze. Piętnastoletni astmatyk! - krzyknęła przez ramię niczym rozgrywający do kolegów z drużyny. Wszyscy w zasięgujej głosu poderwali się, by pomócjej w przygotowaniach. Wiedzieli, co mają robić. Pobieglizanią, mijając na korytarzu niekończący się szereg łóżekz pacjentamii sprawnie omijając las stojaków z kroplówkami, których rurki zwisały jak pajęcze nici. Obserwując ich,Steele wiedział, że wich umysłachautomatycznie pojawiają się nie tylko standardy postępowania u pacjenta z ostrą niewydolnością oddechową. Wiekchorego musiał sprawić, żepoczuli dodatkową dawkęadrenaliny. Wizja utraty kogośtak młodego zawsze potę. gowała w pracownikach oddziału ratunkowego lęk przedporażką. Zadaniem Richarda było zaś dopilnowanie, byówniepokój nie wpłynął na sprawność zespołu. Swegoczasu traktował tę funkcję całkiem normalnie, jako jedną z wielu ról wpisanych w jego profesję. Ostatnio jednakzwyczajnie się jej bał. O ile jego umiejętności wzakresiereanimacji były jak zawsze bezzarzutu, otyle jego talentdo kontaktów międzyludzkich był w zaniku. - Przenieście zawałowca z sali reanimacyjnejna początek kolejki! - krzyknął za swymi ludźmi, wystarczającogłośno, by się przebić przez gwar panujący na nadmierniezatłoczonym oddziale. Sięgnął po telefon iwybrał numer oddziału kardiologicznego. Zaraz potem dwie pielęgniarki wpośpiechuwyprowadziły z sali reanimacyjnej łóżko z wyraźnieprzerażoną starsząkobietą, podłączoną do całej armiiprzenośnych monitorów, kroplówek i butli z tlenem na dokładkę. Dobrze, pomyślałSteele, że przynajmniej udałosię zmusić dyżurnego kardiologa doprzyjęcia jej na oddział, pod opiekę fachowców. Lata cięcia kosztów nauczyłygo, że takie walki zkolegami należą do jego rutynowychobowiązków, ale akuratta kłótnia wycisnęła zeń siódmepoty. Pomruk niezadowolenia dobiegł odstrony pacjentówczekających na łóżka, gdy pielęgniarki ustawiały chorą nasamym początku kolejki. - Chryste, jak tu gorąco - poskarżył się głośno Steele. Właściwie nie zwracał się do nikogo konkretnego; pochłaniało go nanoszenie danych do karty pacjentki. - Czy ktośmógłby zadzwonić jeszczeraz do konserwatora i kazać muprzykręcić to cholerne ogrzewanie? Do diabła, tak się nieda pracować! Przechodząca obok pracownica administracji, w swetrze,spojrzała na niego zezdziwieniem. Pacjentka po zawale, choć wciężkim stanie,skrzywiła się z dezaprobatąi podciągnęła kołdrę pod brodę, po czym wymamrotała wy22 starczające głośno, by słyszały ją wszystkie pielęgniarkiwokolicy: - Całe szczęście, że wynoszę się ztego zoo, zanim zamarznę na śmierć. Ratownicy medyczni wbiegli znoszami, na których leżał wysoki nastolateko zsiniałychustach,poszarzałejtwarzy iz tak dużymizaburzeniami oddychania, że mięśnie międzyżebrowe widoczne podjego rozpiętą koszulązapadały się przy każdym oddechu. Podawanomu tlen,ale wciążpróbował ściągnąć maskę z twarzy iz panikąw rozbieganych oczach kręcił głową na wszystkie strony,tak jak człowiek zamknięty w hermetycznej komorze szuka ostatniego haustupowietrza. Steele pobiegł za nim pomiędzy rzędami łóżek i zatrzymał się dopiero przy swojej rezydentce. - Wstępne zalecenia? - zagrzmiał surowo. - Albuterol w aerozolu, na rozszerzenie oskrzeli? odpowiedziała lękliwie. - Nie! A przynajmniej nie od razu. Chłopak ma takzaciśnięte oskrzela, że nie może nawet wziąć oddechu,a codopiero przyjąć lek. Co panizamierza? - Podać dożylnie sterydy? - rzuciła z nadzieją rezydentka. - To też później. Teraz go pani zaintubuje, zanim zatrzyma się na panioczach. Zarumieniła się od szyi poczubkiuszu. - Przepraszam, doktorzeSteele, wiedziałamo tym. Tylko że przy panu tak się denerwuję. - Wiedzaw małym palcu,panidoktor, to najlepszeznane mi antidotum na nerwowość -odparł zgryźliwie, poczym dodał, wskazując dłonią na chłopca: - A paniprzeprosiny za brak wiedzy raczej mu niepomogą! Oczy młodej lekarki napełniły sięłzami. Cholera, pomyślał Steele, ależ ze mnie dupek! Nie zawsze był tak niecierpliwymi pełnym sarkazmu nauczycielem. Ta młoda kobieta, która omal się przed nim nie roz23. płakała, mogłaby być jego córką, a podczas swojej tury najego oddziale spisywała się ani lepiej, ani gorzej niż tysiącinnych nowicjuszy, których kształcił tu przez te wszystkielata. Z uczuciem bolesnejstraty wspomniał te dni, kiedyuwielbiał brać początkujących pod swoje skrzydła istopniowo budować ich wiarę we własne siły. Niejeden raz wybierali goNauczycielem Roku,zanim stracił umiejętnośćczerpania radości z pracy. Dziś krzywiłsię na samą myślo tym tytule; jeżeliw ciągu ostatnich osiemnastu miesięcyktórykolwiekz rezydentów nazwałgo wtaki sposób,to jedynie z nutą sarkazmu. Steele wiedział, że tolerowano jego zachowanie zewzględu na umiejętności, którymipotrafił się dzielić. Nauka pod jego okiem zyskała mianopróby ognia - ciężkiejprzeprawy, którą należało przeżyć,by móc potem żartować z niejprzy piwie - i zajęła poczesne miejsce wśródinnych horrorów systemu edukacji medycznej. Mimo to doprowadzanie podwładnych do płaczubyłodlań nowością; wcześniej nie posuwał się tak daleko. Wiedział, że jeśli niezałagodzi sytuacji, rezydentkamożezłożyćdoniesienie. Cholera,na pewno to zrobi, pomyślał,zniesmaczony własnym zachowaniem. - Zatem jakprzygotujemy pacjenta? - spytał odrobinęłagodniejszym tonem. - Podającdożylnie midazolam w celu krótko działającej sedacji, a następnie leki zwiotczającemięśnie. Pankuronium i sukcymylocholinę. Zmiana tonu wystarczyła, by z ust rezydentki popłynąłstrumień trafnych odpowiedzi. Steele słuchał jej z przyjemnością, gdy wchodzili do sali reanimacyjnej, choć odszybkiego marszu brakowało mu tchu. Przeklęte papierosy,pomyślał. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek znajdziew sobiedość odwagi, by rzucić nałóg. Pielęgniarkipracowałyjuż przy chorym - mierzyły ciśnienie, zakładały dojścia dożylne, podłączały do monitorów. - Ciśnienie dziewięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Tętno pięćdziesiąt pięć. 24 - Saturacja osiemdziesiąt siedem. -Oddechy napięćdziesiąt, minimalny przepływ powietrza na wejściu! Opisywały jego agonię liczbami, podczas gdyrezydentkapowtarzała z pamięci tęsamą listę leków, którejprzed chwilą wysłuchał jej szef. Steele stanąłu wezgłowiałóżka. Tęczówki chłopaka były ledwie błękitnymi obwódkamiwokół ogromnychźrenic pełnych strachu. Próbował mówić, ale zjego krtani wydobywały się ledwiesłyszalne piski. - Już dobrze, synu -powiedział łagodnie Richard,bez trudu, w rutynowy sposób dodając mu otuchy, której nie szczędził przerażonym pacjentom, a skąpił swymwspółpracownikom. W poczuciu winy pomyślał o własnymdziecku, chłopcuw podobnym wieku, któremutyle razypowtarzał te samesłowa, ale nigdy z takim przekonaniem, z jakimwypowiadał je codziennie do obcych ludzi. -Za chwilęzaśniesz, a myraz-dwa przywrócimy oddech. A teraz kiwaj albo kręć głową w odpowiedzi na moje pytania. Częstomiewasz ataki astmy? Chłopak pokręcił głową. Nie. - Używasz regularnie inhalatora? Sterydów? Lekówrozszerzających oskrzela? Steele wiedział, że jeśli pacjent został właściwiepouczony o sposobie podawania leków i panowanianad chorobą, zrozumiepytanie. Jeślinie, jest słabo przeszkolony,a brak kontroli nad chorobą był dla niego normą. Chłopak pokiwałgłową. Tak! Ekrany wokół łóżka rozjarzyły się, apiskipłynącez głośników odbiłysię echem w wykafelkowanej sali. Tlenpopłynął przez boczne zawory dużej zielonej maski, którą pielęgniarki nałożyły zamiast tej, z którą przyjechał. Zwięzłe polecenia rozbrzmiewały niemal równocześnie: - ... badaniekrwi. - ... gazometria. 25. - ... prześwietlenie klatki piersiowej. Mimo zgiełku Steele usłyszał cichy świst dobiegającyz gardła chłopca przy każdym wdechu i wydechu. Czującnagłyskok tętna, oznajmił głośno: - Słyszę świst krtaniowy! Wiedział, że oznacza on niedrożność na poziomie górnych drógoddechowych, co wrazze skurczem oskrzelioznaczało kłopoty znacznie większego kalibru. W takichwypadkach niekiedy konieczna jest tracheotomiawycięcie dziurki w przedniej ścianietchawicy. Jako zabiegratujący życie bywa trudny nawet dla najsprawniejszychfachowców. - Czycoś cię użądliło? - spytał Steele, szukającw myślach najczęstszych przyczyn tak gwałtownej reakcji organizmu. Nie. - Masz alergie pokarmowe? Chłopak energicznie pokiwałgłową. - Na orzechy? - Najczęstsi winowajcy, dodał w duchuSteele. Kolejne zdecydowane skinienie. - Zjadłeś coś z orzechami? Chłopak zaprotestował gwałtownie. Ale Steele wiedział, na czym polega problem z alergiąna orzechy: chorzy zjadają je, często wcale nie wiedzącotym, że zostały zmielone namączkę i dodane do ciastaalbo w malutkich drobinach trafiły do sałatek czy sosów. Teraz jednak nie miało najmniejszego znaczenia, w jakiejpostaci orzechytrafiły do organizmu chłopca. Do listy należało dodać trzecie potencjalne zagrożenie: wstrząs anafilaktyczny, oznaczający gwałtowną reakcję alergiczną i poważne zmniejszenieprzepuszczalności naczyń. Spojrzeniena jeden z monitorów potwierdziłoten domysł: ciśnieniekrwi pacjenta spadało jak kamień. - Dajcie mu pół miligrama adrenaliny w bolusie - zalecił. 26 - Robi się! - odpowiedziałktoś z zespołu. - Gotowa do intubacji- odezwała się rezydentkastojąca u jego boku. Jej dłoniew rękawiczkach zaciskałysięna laryngoskopie;na tacy obok spoczywał komplet rurekdotchawiczych o różnych rozmiarach. Steele pochwalił jąw duchu za odwagę była gotowaprzeprowadzićzabieg, choć jeszcze przed chwilą była bliska płaczu. Wstydząc się jeszcze bardziej własnego zachowania, powiedział cicho: - Bardzo dobrze, panidoktor. Lek, który podała choremu, zadziałał błyskawicznie: chłopak rzucił się na stole jeszcze kilka razy i się uspokoił. Rezydentka beztrudu rozchyliła palcami jego szczękę. - O Boże, spójrzciena to! - wykrzyknęła, przesuwającpodświetloną łyżkę laryngoskopu po opuchniętym języku,grubym jak polska kiełbasa. Steele w napięciu przyglądał się jej poczynaniom, w razie najmniejszych problemów gotówwkroczyć doakcji. - Ścianygardła także obrzęknięte- zameldowała, wpychając łyżkę w opuchnięty kanałz różowej śluzówki, którazaciskała się wokół przyrządu, zasłaniając widok. -Tętno pięćdziesiąt. Ciśnienie sześćdziesiąt pięć naczterdzieści -zaintonowała pielęgniarka odpowiedzialnaza monitorowanie parametrów życiowych pacjenta. Wszyscy w sali wiedzieli, że zwolnienie pracy serca jestwynikiem bezdechu i że pogłębia ono wstrząs wywołanyreakcją alergiczną. Stali więc w milczeniu, czekając, ażrezydentka udrożni drogi oddechowe chorego, rozumielibowiem doskonale, że jeśli nie nastąpi to szybko, przyjdzie im walczyć nie tylko z zaburzeniami oddychania, aletakżez zatrzymaniem akcji serca. Widzipani struny? spytał Steele spokojnym tonem,który rezerwował wyłącznie nanajtrudniejsze chwile. -Jeszczenie - odpowiedziała głosem o oktawę wyższymniż poprzednio. Nie ustępowała jednak; uparcie odsysałaślinę cewnikiem, z wolna przesuwając się coraz głębiej. 27. Pielęgniarki wymieniły znaczące spojrzenia, a Steeleprzygotował się do przejęcia przyrządów. - Zaraz, chyba je widzę! - zawołała w podnieceniu rezydentka. Steele pochylił się nad chorym i zdążył potwierdzić jejpodejrzenia,zanim odłożyła cewnik i sprawnie wsunęłarurkę dotchawiczą przez otwór w kształcie litery V utworzony przez struny głosowe pacjenta. - Powtórzyć dożylnybolus adrenaliny, podać leki rozszerzające oskrzela przez maskę aerozolową i podać dożylnie Solu-Medrol -zarządziła pewnie, posyłając Steele'owitriumfujący uśmiech. Pokiwał głową z aprobatą, przyglądając się, jaksprawnie mocuje rurkę na miejscu, podłącza do niej worek samorozprężalny i ściska energicznie. Wyszedłz saliprzekonany, że przez najbliższych paręlat jego podopiecznabędzie raczyć znajomych kombatanckimi opowieściamio tym, jak to pewnegodnia stawiła czoło ogrowi z oddziału ratunkowego w nowojorskimszpitalu. Mijającumywalkę, spojrzał w lustro i zobaczyłgłęboko zapadnięte oczy, otoczone ciemnymi cieniami. Niewyglądał na czterdziestopięciolatka; wyglądał o dziesięćlat starzej. - Boże, ależsięzapuściłem - mruknął ze złością, wracając do pokoju pielęgniarek. - I dlaczego nadal jest takgorąco? Jezu, pocę się jakświnia! Zacząłwpisywać dane do karty chłopca, ale musiałprzerwać, by rozmasować lewy nadgarstek. Ostatnio bolałgo coraz częściej, alejakomańkut Steele upatrywał przyczyny wzmęczeniu materiału, typowym dlaosób, któredużo piszą lub spędzają sporo czasuprzy komputerze. Tylko tego mi trzeba, pomyślał, boleśnie świadom, że lekarz,który ma problemy z szybkim sporządzaniem setek notatek, nie nadaje się do pracy na tymoddziale. - Przepraszam,doktorzeSteele, ale przyszła pani Armstrong, matka chłopca - odezwała się jedna z pielęgniarek. 28 Wyszedł na korytarz, by się przywitać. Szczupła,możetrzydziestoparoletnia kobieta o jasnych, prostych włosach,spoglądała na niego błękitnymi oczami pełnymilęku. Steele zauważył, że rysy twarzy matki i syna są niemalidentyczne; natychmiast skojarzył tenfakt z obrazemz przeszłości - z inną matką iinnym synem o łudząco podobnych rysach. - Chłopcu nic nie grozi - oznajmił, zanim jeszcze zbliżył się do niej. Zobaczył, jak z jej twarzy ulatujestrach. - Dzięki Bogu - szepnęła. Odetchnęła głęboko, a jej ramiona odrobinę opadły. Ruszyli razem w stronęsalireanimacyjnej, kluczącmiędzy łóżkami. - Intubowaliśmygo i uśpiliśmy - mówił Steele, próbującprzygotować ją na widoksyna. Najgorsze jest jużzanami. Powinien szybko przyjść do siebie. Myślę, że wieczorem będziejuż oddychał samodzielnie. Ale prawdą jest, żeniewiele brakowało i że odtąd powinien nosić przy sobiestrzykawkę zadrenaliną. Sądzę, że niechcący zjadł trochęorzechów. - Nie, panie doktorze - zaprotestowała matka, zatrzymując się gwałtownie. - To niemożliwe. Unika ich jak ognia. Jego koledzy zadzwonilido mnie do pracy, żebymi powiedzieć, co się stało. Jedli wegetariańskie burgery w sklepikuze zdrową żywnością. Właściciele dobrze znają mojego syna i sąrównie ostrożni jak my. - Soja! - wykrzyknął Steele. - Słucham? -Główny składnik tak zwanych wegetariańskich substytutów mięsa, a jednocześnie jeden z głównych alergenów w ostatnich latach, zwłaszcza dla osób uczulonych naorzechy. Nie majeszcze naukowych dowodów, ale uczenipodejrzewają, że przyczyną jest genetycznamanipulacjaw nasionach soi, a konkretnie wprowadzaniedo nich DNAz pewnego gatunku brazylijskiego drzewa orzechowego,by dodać roślinie twardości. Co gorsza, osoby takie jak 29. pani syn są szczególnie zagrożone, bo żaden producent nieinformuje na etykiecie, że sprzedaje zmodyfikowaną soję. Nie ma paniwyboru. Trzeba wyeliminować z jego dietywszystkie potrawy zawierające soję. Tłumacząc matce koniecznośćwzmożonej czujności,którą od tej pory musieli przejawiaćnajbliżsi chłopca,Steeleczuł narastający ból w nadgarstku. Doznaniebyłotak nieprzyjemne, że trudno mu było nieskrzywić sięz bólu. Wzmogło się jeszcze, gdy powróciwszy dopokoju, nanowo zabrał siędo notowania. Po chwili wdrzwiach stanęłapielęgniarka, by wezwać godo kolejnego pacjenta. - Mężczyzna, krwawi obiema stronami, jestwe wstrząsie, prawdopodobnie to wrzód. Dostaje tlen, płyny dożylnei krew, ale to nie wystarcza. Jej słowa nagle utonęły w szumie tła. Steele próbował skupićsię na nich, alez każdąchwilą brzmiały ciszejibardziej głucho. Zakręciło mu się w głowiei poczuł mdłości, a ból z nadgarstka promieniował już na całe ramię. Oddychał coraz szybciej, ale miał wrażenie,żeczuje napiersi potężny ciężar. Od lat słuchał opowieści pacjentów,którzy mieli identyczneobjawy, ale teraz próbował zaprzeczyć oczywistym faktom. Wstał,jakby chciał oddalićsię od bólu. Ciemność ogarnęła go wysoką faląi nawet niepoczuł, gdy huknął o podłogę pokrytą linoleum. Gdy jegoserce przestawało bić i osuwał się w stronę śmierci, zdążyłjeszcze pomyśleć o Luanie - największejmiłości i największej stracie jego życia. Rozdział 2 Wcale nie czuł, że unosi się ponad własnym ciałem, niepędził do światła i nie napotkałniebiańskich istot. Doświadczał jedynie białycheksplozji pod czaszką i nawetteraz,w stanieśmierci klinicznej, bez tętna i bez oddechu, jego mózg prawidłowointerpretował to zjawisko jakouderzenia elektryczne, które jakiś idiota aplikował mu naklatkę piersiową. Pomyślał, że za chwilę go zaintubują-i nie pomyliłsię. Zdumiewało go tylko to, jak mało obchodzi go wynik tych wszystkich zabiegów. W głosach,któresłyszał - dalekich, a jednocześnie znajomych - wyczuwałniepotrzebną, jak mu się zdawało, panikę. - ... gazometria. - ... podać mu adrenalinę. - ... odsunąć się. O co tyle hałasu? Kolejna biała eksplozjarozbłysła w jego głowie. Aż wreszcie zostawili go w spokoju. Albo zrezygnowali, albo zdołali mnie zresuscytować,pomyślał. I wciąż niewiele go toobchodziło, gdy odpływałw ciemność. Gdy się ocknął, wznacznie większymstopniu czuł sięcząstką tegoświata. Bolałogo absolutnie wszystko, a najsilniej głowa i klatka piersiowa. Zanim jeszcze otworzyłoczy, pozbierał myśli i odruchowo poddał się lekarskiej samoocenie. Wiedział, że bóle całego ciała są skutkiem kopniaka, jakiego uderzenia elektryczne zafundowałykaż31. demu mięśniowi w jego organizmie, w ułamku sekundyzmuszając je do wykonania skurczu z maksymalną siłą. Ból w klatce piersiowej, jak podejrzewał Steele, był sumąskutków wyładowań elektrycznych oraz zewnętrznegomasażu serca. Ostrożnie dotknął palcami głowy i poczułbandażezakrywające co najmniej solidnego krwiaka, jeślinie otwartą ranę. Gdy tylko poruszyłramionami, rozbrzmiała kakofoniaalarmowych dzwonków ipisków teraz dopiero poczuł, żew jego ciało wpinają się igły kroplówek. W końcu zdołałprzejąć kontrolę nad ciężkimi powiekami i uchylił je natyle, byzobaczyć boleśnie znajomą twarz. Spróbował cośpowiedzieć, ale jego krtań zacisnęła siętylko na rurce dotchawiczej i poczuł, że się dławi. - Tatusiu? - rozległ się krzyk syna. W chwilachprzerażenia jego głos zawsze stawał sięnieco piskliwy, nawet teraz, gdychłopak miał trzynaścielat. O tym zaś, że przerażeniebyło prawdziwe, świadczyłoużycie słowa"tatusiu". Chłopak nie nazywał go tak, odkądjako dziesięciolatek stwierdził, że to "zbyt dziecinne". Nakrótką chwilę Richard przeniósł sięw te beztroskie czasy, gdy bylinajlepszymi kumplami i nie mieli pojęcia, jakciężkie czekają ich próby. - Wszystko w porządku, Chet - próbował powiedzieć,by uspokoić dzieciaka tak podobnego do matki,ale dźwięk,który z siebie wydobył,przypominał zawodzenie dobiegające z długiej rury. Do pomieszczenia wytyczonego przez parawany zajrzałapielęgniarka. Kilkoma profesjonalnymi słowami uspokoiła Cheta, przyglądając się migającym wskazaniomprzyrządów i zielonym zygzakom jarzącym się na ekranach monitorów otaczającychłóżko. Wyniki musiały byćzadowalające,gdyż nie uznała za stosowne choćbydotknąć któregoś z niezliczonych pokręteł i przełączników,a nawet zmniejszyła prędkośćprzepływu kroplówek. Pewnienitrogliceryna i heparyna, pomyślał Steele. Zdążył już 32 rozpoznać otoczenie: leżał na sali oddziału kardiologicznego. - Angioplastyka się powiodła - mówiła właśnie pielęgniarka, zwracając siędo jego syna. - Wprowadziliśmycewnik ze specjalnymbalonikiem na końcu dotętnic serca twojego ojca. Właśnie tak postępujemy upacjentów poataku serca:próbujemy od razu rozszerzyć zwężone naczynie krwionośne i przywrócić normalne krążenie krwi,zanim mięsień sercowy ulegnie uszkodzeniu. Twój ojciecpotrzebuje teraz czasu i spokoju, ale rokowaniasą dobre. Ciekawe jak dobre, pomyślał Steele. Dopiero terazuświadomił sobie, że choć stanął już u drzwi śmierci, będzie musiał jakoś dalej żyć. Która tętnica była zwężona? Jak rozległe jest uszkodzenie serca? I najważniejsze:jakbędzie teraz pracowało? Na myśl o tym, że trwałe uszkodzenie serca może poważnie ograniczyć jego sprawność,Steele wpadł w panikę. Wystarczyłby jeden parametr -frakcjawyrzutowa, mówiąca osile skurczu serca - i jużznałby swój los. Lecz pielęgniarka ignorowałago całkowicie i przemawiaławyłącznie do Cheta, jakby intubowany pacjent byłnieobecny. Steele jęknął jeszcze kilka razy i zmarszczyłbrwi, próbując okazaćniezadowolenie, ale wskórał jedynie tyle, że pielęgniarka dotknęła jego czoła i podała muvalium. Odpływając, zdążył jeszcze zauważyć, jak zmienia sięwyraz twarzy Cheta: zaniepokojenieustąpiłogniewnemu i wojowniczemu grymasowi, który Richard znał aż zadobrze, bowidywał go, ilekroć znaleźli się w jednym pomieszczeniu. Pielęgniarka takżezauważyła zmianę wzachowaniuchłopca. - O co chodzi? - spytała. -Nie zrozumiałeś? Przecieżmówiłam, że rokowania są dobre. - On ciągle mówiłto samo o mojej matce - odparłoskarżycielsko Chet. 33. Sekundę później Steele poczuł, że środek usypiającyzaczyna działać, i znowu zatonął w mroku. Tego samego wieczoru wsali posiedzeń zarządu Agrenomics International, ośrodka badawczego położonego napółnoc od White Plains w stanie Nowy Jork, zgromadziło się tuzin dziennikarzy oraz dwukrotnie większa grupaprzedstawicieli organizacji ekologicznych. - A zatem wejdźmy w nowe tysiącleciejako partnerzy - mówił właśnie BobMorgan, dyrektor wykonawczy. -Przedstawiam państwu to nowe laboratorium jako dowódnaszego głębokiego pragnienia użytkowania inżynieriigenetycznej w sposób odpowiedzialny i przynoszący pożytek. - Morgan rozłożył ramiona, jakby chciał uścisnąćwszystkich swych gości naraz. Usłyszałkilka pełnych niesmaku jęków, ale zignorował je. Wskazał głowąna stojących rzędem za jego plecami techników, w laboratoryjnychkitlach z logo Agrenomics nad kieszeniamina piersiach. -A kiedy już zajrzycie pod każdypanel podłogowy i zwiedzicie naszą pracownię Frankensteina. - Zawiesił głos,liczącna salwę śmiechu, ale sięnie doczekał. Wzruszyłramionami, by okazać pokorę i pogodę ducha, po czym dokończył: - To zapewniam, że przekąski, którezaserwujemy, będą znacznie lepsze niż moje żarty. Tym razem kilka osób zaśmiałosię uprzejmie, po czymwszyscy podnieśli się jakna komendę,zbierając ze stołównotatniki, dyktafony i aparaty fotograficzne. Morgan, mężczyzna średniej budowy, o wysokim czolei gęstych, falujących ciemnobrązowych włosach,właśniemiał odetchnąć z ulgą, zadowolony, że udało mu się uniknąć "ostrej jazdy" z gośćmi, gdy głos zabrała osoba, którejobawiał się najbardziej: A czy nasze ciasteczka i mleczko będą genetyczniezmodyfikowane, panie Morgan? Morgannajeżył się mimowolnie, a publiczność wybuchła gromkim śmiechem. 34 Urodziwa kobieta,która zadałatopytanie, miała krótkie, rude,prawie złote włosy. Morgan wiedział, że dobiega czterdziestki, aw dziedzinie popularyzacji genetykiw książkach i telewizji zdziałała więcej niż ktokolwiekinny. I zapewne zachwyciłby się nawet odrobiną irlandzkiego akcentu w jej głosie, gdyby nie przykre przeczucie,że za chwilę ta kobieta potnie go na plasterki swym ostrymjak brzytwa umysłem. Bardzo starannie dobrał więc słowa w odpowiedzi, doskonale wiedząc,iż jej głos będzieuważnie wysłuchany w całym kraju, aw kwestiachczysto naukowych w żadnymrazie nie może sięz nią równać. - Doprawdy, doktor Sullivan, zatrudniliśmy najlepsząfirmę cateringową w okolicy. Wiem, że będziemysię delektować. - Nie o to chodzi, panie Morgan. Jasne,że wszyscychcielibyśmy się delektować. Chcę tylko wiedzieć, czy będąto specjały genetycznie modyfikowane czy też nie. Potrafipanodpowiedzieć na to pytanie? - Nie potrafię, doktor Sullivan, ale też nie rozumiem,dlaczego takpanią interesują potrawy, którymi poczęstujemypaństwana naszym skromnym przyjęciu. -Właśnie o to chodzi, panie Morgan. Ani pan, aniniktinnynie jest w stanie odgadnąć, czy żywność, którą spożywamy w Ameryce, jest genetycznie zmodyfikowana, a todlatego, że nie jest ona w żaden sposób oznaczona. W tym momencie już wszyscy dziennikarze w sali skierowali mikrofonyi aparaty fotograficzne w stronę dwojgadyskutantów. Przeklinając wduchu doktorSullivan i w gorącymblasku świateł czując pierwszekrople potu naczole, Morganwypowiedział słowa,którymi zawszeratował się wtakichsytuacjach: - Nie istnieją naukowe dowody na to,żespożywaniegenetycznie zmodyfikowanej żywności kiedykolwiekwyrządziło komuś jakąkolwiek krzywdę. 35. Jego przeciwniczka przewróciła oczami i potrząsnęłagłową, jakby chciała powiedzieć: "Nie, no proszę. " Aletylko uśmiechnęła się rozbrajająco, po czym zwróciłasięwprost do najbliższej kamery: -Brak dowodów na szkodliwość nie jest dowodem nieszkodliwości. Morgan miał ochotę ją udusić. Lecz Sullivan nie dała mu nawet czasuna odpowiedź. - A co pańscyprzewodnicy będą opowiadaćnam, wycieczkowiczom, na tematzakaźnych łańcuchów nagiegoDNA, z których tworzycie wektory? - Sullivan ponowniezwróciła się ku dziennikarzom z mikrofonamii kamerami. Wektory to takie nośniki winżynierii genetycznej wyjaśniła. - Używa sięich doprzewożenia genów odjednego gatunku i wprowadzania ich do struktury genetycznej innego gatunku. - "Zakaźne" to okropnie mocnesłowo,pani doktor. Nieudowodniono jak dotąd, że nagie DNAjest zagrożeniem. - Nie, ale przeprowadzono pewne analizy, z którychwynikają nader niepokojące pytania - przerwała mu Sullivan, sięgając do teczki. Wyjęła z niej gruby plikwydruków, którerozłożyła wachlarzem na stole, niczym karty dogry. Znowu zwróciła się do reporterów,którzy już zdążylizwietrzyć nadciągającą burzę i szczerzyli doniej zęby jakstado głodnych rekinów na sekundę przed atakiem. - Otopodsumowanie ostatnich badań wraz z zestawem pytań,które powinni państwo zadawać inżynierom i naukowcom napotkanym w tym laboratorium. Proszę pamiętać,że spece odinżynierii genetycznejprzyjmują w swej pracy jednokluczowezałożenie: żegen, któryprzemieszczązDNA jednego organizmu do DNA innego organizmu, będzie zachowywał się tak samo jak u swego naturalnegogospodarza. Niektóre z najświeższychbadań wykazują, żewcale tak nie jest. Funkcjonowanie genu zależy bowiemod kontekstu, czyli odjego miejsca wśród innych genów,my zaś mieszamygeny tak, jak nie funkcjonowały nigdy, 36 od zarania dziejów życia natej planecie. -Sullivanwyjęłakilka kartek zwachlarza wydruków i podała jenajbliżejstojącym dziennikarzom. Oto dane na temat pięciu najbardziej kontrowersyjnych kwestii. Jedna z nichto skutki spożywania genetycznie modyfikowanych ziemniaków: u szczurów laboratoryjnych stwierdzono spadekmasy ciała orazwzmożoną aktywność układu immunologicznego. Naukowiec,który opublikował ten raport, został zwolniony z laboratorium, dla którego pracował. O dziwo, mimo iżnawet krytycy owego raportu wzywali do dalszych badań,do dziś nie zostały one podjęte. Sullivan wzięła innywydruk. - Ten artykuł zawiera dowody na to,że gdy organizm zostaje zmodyfikowanyz DNAinnego gatunku, modyfikacji ulegają także wirusy, bakterie i pasożyty w jego ciele. Powstaje więcniebezpieczeństwo,że owemikroorganizmy będą podróżować na gapę, przenosząc dalejDNA sztucznie stworzonychwektorów, a obdarzone zdolnością pokonywania bariery gatunkowej, zyskają zdolnośćatakowania nowych gatunków. Konsekwencją tego możebyć przenoszenie chorób właściwychjednemu gatunkowi zwierząt czy roślin ponad istniejącymi barierami naprzedstawicieli innych gatunków, nawet na człowieka. W przeszłości, gdyw przyrodzie dokonał się taki przeskok, rezultaty były zreguły katastrofalne. Przypomnępaństwu choćby epidemię grypy hiszpanki z roku tysiącdziewięćset osiemnastego, która zabiła dwadzieściajedenmilionów ludzi. Przypuszczamy, że jej źródłem był wirusatakującyzwykle świnie. Źródłem AIDS nękającego ludzijestmałpi wirus, któremu. zapewnegdzieś w latach trzydziestych dwudziestego wieku. udało się sforsować barierę gatunkową. Jak dotąd, zabił piętnaściemilionów ludzi. Są też sprawy świeższe, takie jak wirus tak zwanejptasiejgrypy, atakujący ludzi. - Doktor Sullivan, doprawdy posuwa się panizbyt daleko! - przerwał jej gniewnie Morgan. -Zamierza panizepsuć naszą prezentację odpowiedzialności badań, któ37. re bezpieczną drogą zbliżą rodzaj ludzki do korzystaniaz dobrodziejstw genetyki. - Niech pan mi nie opowiada o dobrodziejstwach genetyki,panie Morgan -zaprotestowała z irlandzką swadą,raz jeszcze błyskając tysiącwatowym uśmiechem w stronęsłuchaczy i szelmowskim mrugnięciem akcentując słowo"panie". Wsali rozległysię śmiechy. Ty suko, zaklął bezgłośnie Morgan, wściekły, że bezczelnie przypomniała wszystkim, iż sam nie mógł tytułować się doktorem żadnej z nauk. - DoktorSullivan - zawołałjeden z dziennikarzy -wspomniałapani, że wektory z nagimDNAsą niebezpieczne. Proszę, czy mogłaby pani rozwinąć ten wątek? - Oczywiście. To właśnie trzecia sprawa, o