Polecamy tegoż autora: INKWIZYTOR, STANKRYTYCZNY mUTacJa. Peter Clement: Mutacja: PrzełożyłMaciej Szymański DOM WYDAWNICZY REBISPoznań 2008. Tytuł oryginałuMutant Copyright 2001 by Peter Clement DufiyAli rights re. se.rved This translation published by arrangementwithBallantine Books, an imprint of Random House BallantinePublishing Group, a division of Random House, Inc Copyright for the Polish edition by REBIS Publishing HouseLtd. ,Poznań 2008 Redaktor merytoryczny lek. Marta Pawlak RedaktorMałgorzata Chwałek Opracowanie graficzne serii i projekt okładkiZbigniewMielnik Fotografia na okładceStockbyte/Getty Images/Flash Press Media Wydanie I ISBN 978-83-7510-188-1 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o. o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74e-mail:rebisrebis. com.plwww. rebis. com.pl Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia "LEGA" Dla Jamesa, Seana iVyty,za to, że są, gdy nastaje nowy dzień. Zbyt wcześnie może okazać się zbyt późno, gdy uwolnicie dżina, stracicie nad nim kontrolę i nie będziecie wiedzieli, jak na powrót zamknąć go w lampie. Terge Traavik "Zbytwcześnie możeokazać się zbyt późno"raport badawczydla Ministerstwa Środowiska,Norwegia1999. Prolog Piątek, 28 października 1998,1. 00Kailua na wyspie OahuHawaje Jego krzyk obudziłją. Instynktownie puściła się biegiem do pokoju, w którym spał. - Mamuuusiuuu! Nie tracąc czasu na zapalanie światła, sześcioma susami pokonała kilkumetrowy korytarz dzielący ich sypialnie. - Jestem tu, Tommy - odezwałasię uspokajająco, stając przy jego łóżeczku. Gdy brała go w ramiona, już siędławił. - Jestem tu,kochanie - powtórzyła, gotowa dodać,że to tylko zły sen. Lecz gdypoczuła przez cienki materiałkoszuli nocnej, jak gorącejest jego ciało, zrozumiała, żeto nie jest zwykłe przeziębienie i że kaszel sprowokowałwymioty. Zawsze była dumna z tego, żepotrafi zapanować nad najgorszymi przeczuciami, gdymały choruje, żenie pozwala, by zaćmiły jej obiektywny obraz sytuacji. Aletymrazemciężkikaszel syna i wyraźne kłopoty z oddychaniem zaniepokoiły ją. Szybkim ruchem włączyłaświatłoi zobaczyła krwistą pianę wydobywającą się z jego nosai ust, gdy walczył o kolejny haustpowietrza. Panika uderzyław nią jak prąd z krzesła elektrycznego. - O mój Boże, nie! -jęknęła, jakby protestmógł zmienić to, co działo się na jej oczach,jakby zaciśnięciepowiekmogło przerwać tę scenę. Instynkt jednak zwyciężył. Odwróciła chłopca twarząw dół, by krew mogła się wydostać i udrożnić drogioddechowe, i pobiegła z nim schodami w dół, zostawiającna wykładzinie czerwony ślad. W ułamku sekundy oszacowała, że najszybciej dowiezie dziecko do szpitala własnymsamochodem; w biegu zabrała z kuchennego stołu kluczykii telefon komórkowy. - Mamusiajest przy tobie. Mamusia jestprzy tobie. Spróbuj wypluć i oddychaj. Gdy szlochając, zdołał zaczerpnąć tchu, poczuła na dłoni, którą przyciskała do siebie jego pierś, delikatne wibracje - charkot płuca wypełnionegopłynem. Wiedza tylko spotęgowała jej przerażenie; podpowiadała najróżniejsze scenariusze, a każdy kolejnywydawał siębardziejponury. - Mojebiedactwo. Kochane maleństwo. Wszystko będzie dobrze! Biegnąc przez trawnik w stronę garażu, nie przestawałamówić. Wiedziała, że wszystkoto kłamstwa, ale miałanadzieję, że sam dźwiękjej głosu podniesie chłopca na duchu. Lecz choć miała wprawę wwygłaszaniu pocieszającychformułek do innych chorych, tym razem strachwziął góręi słowa uwięzły jej wkrtani. Wiedziała, że jej syn w każdej chwili może przestać oddychać i że znajdują się o półgodziny za daleko od miejsca, w którym mogłaby powalczyć o jego życie. Odosobnienie,którego tak gorliwie poszukiwała, decydując sięnazakup tego kawałkaraju naplaży, miało się teraz okazać wyrokiem śmierci dla jejdziecka. - Co go zabija? - szepnęła z taką emfazą, jakby modliłasię do Boga o diagnozę. Ale On milczał, apamięć nie podpowiadała niczego sensownego. Jeszcze wczorajwydawałosię,że chłopiec jest tylko przeziębiony. Czyżby jej obsesjana punkcie walki z "przesadnym reagowaniem" sprawiła,że umknęło jej coś, naco powinnabyła zwrócić uwagę? Gdy szarpnęła drzwi wozu, usiadła za kierownicą iuło10 żyła dziecko twarząw dół na swoich kolanach, Tommyzaczął wydawać z siebie ciche, przenikliwe świsty przykażdym wydechu. Wsunęła kluczyk do stacyjki, z piskiem oponwyjechała nawstecznym z podjazdu i popędziłaszosą. Prowadząc jedną ręką, sięgnęła po telefon i wcisnęłaklawisz automatycznego wybierania. - Mówi doktor Sandra Arness. Jestem na szosie Pali,jadę dowasod strony Kailua. Chodzio mojego syna. Toostraniewydolność oddechowa, z powodu posocznicy i prawdopodobnie zapalenia płuc. Na Boga, wyślijcie mi na spotkanie karetkę, tylko koniecznie z wyposażeniem reanimacyjnym dla trzylatka. Urwała i zaczęła płakać, niemogącznieść myśli o tym, że byćmoże będzie musiała reanimować gosamodzielnie. -Robi się,doktor Arness! odpowiedziała natychmiastrecepcjonistka. - I już stawiam na nogi nasz zespół. Chłopiecpojękiwał coraz ciszej i z coraz większymtrudem łapał oddech, ale zdołałjeszcze unieść główkę. - Pocałuj, mamusiu. Pocałuj, żeby już byłodobrze-wyszeptał głosem tak słabym, żeledwie słyszalnym. - Bądź dzielny, Tommy. Mamusia zaraz ci pomoże. - Pomóż teraz,mamusiu. Siłą woli powstrzymała łzy, by nie stracić panowanianad sobą i nie przerazić chłopca jeszcze bardziej. Bezradność zadawała jej fizyczny ból. Jakby tej udręki było mało,mijali właśnieciemną bryłę jedynego miejsca po tej stronie wyspy,które niegdyś mogło go uratować: miejscowego szpitala, zamkniętego ledwie rok wcześniej w ramachcięcia kosztów. Gładziła główkę syna, gdy tylko mogła oderwać rękę odkierownicy. Zawsze to lubił i dlatego modliła się w duchu,by mogła mu dać przynajmniej tyle. Lecz droga w tymmiejscu wiła się jak wąż między wzgórzamiKoolau, oddzielającymi Kailuę od Honolulu. Sandra Arness musiałatrzymaćkierownicę obiema rękami, by pokonywać ostre 11. zakręty; gdy tylko Tommy przestawał czuć jej dotyk, stawał się bardziej niespokojny. Gdy samochódwyłonił się z długiego tunelu w połowiedrogi do celu, między drzewami spostrzegła błyskająceczerwone światło ambulansu, mknącego znacznie niżejpołożonym odcinkiem szosy. Zanim, w oddali, złocisteświatła Honolulu opadały kaskadą z ciemnych wzgórzaż poplażę Waikiki - kiedyś nazwała je "czarodziejskimproszkiem wróżki z magicznego świata", gdy mały Tommyprzyglądał się im szeroko otwartymi oczami. Przypomniała sobie wyraźnie, jakpiszczał wtedy z radości. - Już widzę karetkę, Tommy, iświatła miasta. Mamusia pomoże ci oddychać. - Urwała, czując,że chłopiec zaczyna mieć drgawki. -O Boże, nie! Nie! Nie! Od karetki dzieliło ją jeszcze kilka minutszaleńczejjazdy. Tommy'emuzostały najwyżej sekundy. Pędziła jużsto mil na godzinę, leczmimo to docisnęła jeszcze pedałgazu. Na tym odcinkuszosy zakrętów było mniej, ale gnając w dół nazłamanie karku, kilka razy omal niestraciłapanowania nad pojazdem, zahaczywszykołami o trawęi żwir. Pokonała jeszcze połowę odległości dzielącejją odnadjeżdżającej karetki, poczym na zablokowanych kołachwyhamowała napasie rozdzielającym jezdnie. Tuląc dosiebie targanego spazmami Tommy'ego wyskoczyła z samochodu i stanęła w blasku reflektorów. Chłopiec siniałna jej oczach, a spomiędzy jego zaciśniętych zębów wciążsączyłasię krwawa piana. Wydawałosię, że pojękujez cicha, ale wiedziała, że to tylkosiła skurczów wypycharesztki powietrza z jego płuc. Przyklękła naasfalcie i ułożywszysynana swoich kolanach, spróbowała rozchylić palcami zawartą szczękę. Niemogła. Objęła jego usta własnymi i spróbowaławdmuchnąć powietrze, ale wargi chłopcazaciskały się zbyt mocnow bolesnym grymasie. Spróbowała nawetwtłoczyć powietrze do płuc przez nos, ale jej wysiłki były daremne. Pewnie język zapadł się do gardła i blokuje drogi oddechowe, 12 pomyślała. Wycie syrenynadjeżdżającejkaretkibyło corazbardziej donośne, jak skowyt cmentarnej zjawy szukającejłupu. - Tommy! Tommy! - wołała, przekrzykując hałas. Niemogła już nic zrobić, a tętno, które próbowała wyczuć naszyi syna, praktycznie zanikło. Rytmicznedrgawki były corazrzadsze; ręcei nogi Tommy'ego poruszały sięjeszcze, jakby ktoś nim potrząsał, alejużtylko co dwie sekundy. W chwili, gdy karetka zatrzymała się przy nich, chłopiec był już bezwładny. Chwilę późniejratownicy medyczni ułożyli go na noszach i umieścili w karetce. Oszołomiona doktor Arnessprzykucnęła przy jego twarzyi zmusiła się do wykonaniaczynności, których ją nauczono: udrożniła drogi oddechowepediatrycznym laryngoskopem, odessała krwistą pianęi wsunęław tchawicę rurkę grubości małego palca chłopca. Wóz nawrócił tymczasem i popędził w stronę dalekichświateł. Jeden z ratowników asystował lekarce przy chorym. Lecz mimo iż podawali tlen wprost do tchawicy, choćmłode, zdrowe sercedzielnie próbowało złapać rytm,choćwszystkie inne narządyczekały w pełnej gotowości, bydziałać,płuca? jużnie pracowały. Infekcja zniszczyła takwiele z ich delikatnejtkanki, że krew nie mogła już odnaleźć powietrza i całe ciało dusiłosię komórka po komórce. Gdy noszemknęły na rozkładanym podwoziu w stronęszpitalnej bramy,wiedziała już, że jej syn nieżyje. Nieobecna biegła obok nich, spoglądając na jego loki targanewiatrem i wsłuchując się w szelest wysokich palm. Zadarła głowę i zobaczyła granatowoczarne niebousiane srebrem - tensam widok, który witał ją za każdym razem,gdy kończyła dyżuri wracała do domu. Teraz jednak jegopiękno wydawało się zimne i obojętne, jakby Bóg postanowił zadrwićz jej zachwytu. 13. Niespełna tydzień później doktor Julie Carr, dyrektordo spraw badań w Instytucie Wirusologii w Honolulu,poczuła nagłe przyspieszenie tętna, gdy wpatrywała sięw prawie monochromatyczny obraz na ekranie mikroskopuelektronowego. Owalna, zielona istota najeżonatysiącamikolców wyróżniała się na tleinnych, szarawych kształtów. Wszystkie one przypominały stworzenia z mrocznych głębin oceanu, ale były w istocie wirusami. Jak zawsze pełna nauczycielskiej pasji,wezwała dosiebie studentapierwszego roku medycyny, który wybrałpraktyki szpitalne jako przedmiot dodatkowy, wskazałarękąna ekran i oznajmiła: - Potrzebowałam czterech dni, żeby zidentyfikowaćtego zielonego. -Czterech dni? - zdumiał się młody mężczyzna. Zwykle naustalenie tożsamości wirusa wystarczało czterdzieści osiem godzin. - Tak jest. Zna pan przypadek Tommy'ego Arnessa? - Czy tonie ten syn lekarki,który miał być tylko przeziębiony i nagle zmarł? Nie znam szczegółów. Tylko tyle,ile usłyszałem od techników. - Na początek przeprowadziłamwszystkie standardowe testy, żeby wykryćtypowych podejrzanych o wywołanie ostrej infekcji dróg oddechowych. Czytał pan jużo ELISA? - Nie, doktor Carr - odparł pokornie student. - Aledojdę ido tego, tylko. - Podobnie jak policja przechowuje odciski palców znanychsobieprzestępców - ciągnęła Carr,zupełnie niezainteresowana jego wymówkami - tak wirusolodzy przechowująprzeciwciała, które są"odciskami palców" najczęściejspotykanych wirusów. Dodaliśmydo każdego znich enzym, który wywołuje specyficzną zmianę koloru,gdy przeciwciało napotka swoją "parę". Tym sposobem możemywzrokowo potwierdzić obecność w danej próbce surowicylub tkanki konkretnego wirusa. Procedurę tęnazywamy 14 testem immunoenzymatycznym, albo w skrócie ELISA. Gdy dodałam reagent właściwy dlagrypy do specjalnieprzygotowanych próbek z płynów ustrojowych Tommy'egoArnessa i z jego tkanki płucnej, zadziałał tak, że świeciłyjak rozżarzone węgle. - To znaczy, że zabiła go grypa? -Niekupiłam takiego wyjaśnienia. Wirus grypy, któryatakuje śluzówkę nosa, gardła i płuca człowieka, jestw stanie wywołać wysięk, ale nigdy niespotkałamszczepu, który byłby zdolny spowodować tak potężny krwotoki siać takie spustoszenie, jakie widziałam podczas sekcji zwłok Tommy'ego Arnessa. Jego płuca zmieniły sięw krwawą miazgę. - MójBoże! - wykrzyknął student. - Zastanawiałam się więc,czy mamy do czynienia zestarym,dobrze znanym wirusem, czy może z czymś zupełnie nowym. Podobnie jak większość lekarzy, którzy napotykają zupełnie nowe zjawisko, początkowo wątpiłam wewłasną wiedzę. Mówiłam sobie: "Pewniektoś już opisałpodobną sytuację, a ja po prostu niejestem na bieżąco". Jej młody uczeńuśmiechnął się szeroko, wyraźnie zadowolony, że odkrył w swej nauczycielce niedoskonałośćpodobną do własnej. - Zpewnością jednak nie jest to postawa, którą powinien pannaśladować- dodała surowo, krzywiąc się namyśl o stercie nie przeczytanychczasopism, która piętrzyła się w jejbiurze. W czasach nieustannychredukcjikosztów nawet szefowie katedr muszą sięimać dodatkowych zajęć, pomyślała, a pierwsząofiarą tego stanu rzeczyjestczytelnictwo fachowej literatury. -Chcę tylko miećpewność, że pojmuje pan tormojego rozumowania w tejsprawie. Niechpan dostrzeże moje błędy i przyswoi sobieprocedurę rozwiązywania klinicznych zagadek. Student już się nieuśmiechał. - Oczywiście, doktor Carr. W żadnym razie nie chciałem okazać brakuszacunku. 16. - Wreszcie przyszła mi do głowy inna myśl. Być możeto, co matka uznała zaprzeziębienie, od początku byłow istocie grypą. Taki scenariusz wyjaśniałbyobecność wirusa istwarzał możliwość, że cośinnego wywołało katastrofalne zmiany w płucach. jakiś ezoteryczny organizm,który pojawił się tam w tym samym czasie, ale którego niemogłam wykryć dostępnymimetodami. Młody mężczyzna spojrzał na nią szeroko otwartymioczami. - Ezoteryczny organizm? -Zaraz jednakodrzuciłam tenpomysł, ponieważ podzielam rozsądny sceptycyzmwiększości lekarzyw odniesieniu do tak niezwykłych zbiegów okoliczności i diagnozowania więcej niż jednej choroby w celu wyjaśnienianiezrozumiałych objawów. Coraz bardziej zdezorientowany student zmarszczyłbrwi. - To właściwie. co pani zrobiła? - To, codla lekarza najtrudniejsze: przyznałam się doporażki iwezwałam pomoc. Skontaktowałam sięz Centrum Profilaktyki i Kontroli Chorób,CDC, w Atlancie. Gdy specjaliściod infekcji wirusowych z CDCzapoznalisięz wynikami badań klinicznychi sekcji zwłok chłopca, przysłali mi odczynniki ELISA do wykrywania wszystkich, nawet mało znanych mikrobów, które ich zdaniem mogły takbłyskawicznie zniszczyć układ oddechowy chorego. Chcącoszczędzić mi pracochłonnych badań porównawczych,dorzucili też zdjęcia każdegoz wirusów, wykonane mikroskopem elektronowym. w życiu nie widziałam tak ponurejgalerii morderców. Zwiększością tych mikroorganizmów nie zetknięto się nigdy w StanachZjednoczonych. Umilkła, jak wszyscy dobrzy mówcy,by jeszcze bardziej zaintrygować słuchacza. Uśmiechnęłasię w duchu,widząc, jak pochyla się nieznacznie w jej stronę, wyczekującoprzekrzywiając głowę. - Trzeci odczynnik z zestawu CDC wskazał sprawcę. 16 Zobaczyłam jaskrawą zieleń, gdy tylko parę kropel trafiło na próbkę. - Mówiła teraz nieco ciszej, wymagającod słuchacza jeszcze większego skupienia. -Etykieta nabutelce z roztworem przedstawiła mi sprawcę z imienia: H5N1. Jest to szczep wirusagrypy, który zwykle atakujei zabija jedynie ptactwo, zwłaszcza hodowlane, na przykład kurczaki. Od ładnych paru lat jest przekleństwemazjatyckichferm drobiowych. Ale dopiero roktemuświatzaczął się bać, bo w Tajwaniewirus przekroczył barieręgatunkową. Zarażona dziewczynka zmarła w ciągu parugodzin, a jej płuca były pełnekrwi. Media nadały nowejchorobie chwytliwą nazwę "ptasia grypa". Stałasię znana, gdy miejscowe władzeprzeprowadziłyrzeź milionakurczaków, próbując zniszczyć śmiercionośnego sprawcę. Pisano o tym na całym świecie. - Pamiętam, czytałem o tym! - wtrącił student. -Naszczęście nie stwierdzono nowych przypadków. - Aż do dziś - zauważyła Julie, podchodząc do telefonuwiszącego na ścianie jej laboratorium. WybrałanumerCDC i przebijając się przez nie mającąkońca zaporę sekretarek i asystentek, przyglądała się zarumienionej z podniecenia twarzy studenta. Kto wie, pomyślała, czy mojemelodramatyczne metody pedagogiczne nie pomogły mi właśniew zaszczepieniu entuzjazmuprzyszłemu lekarzowi. A przynajmniej poczyta trochę naten temat. - Potwierdzenierozpoznania bardziej wnikliwymi testami zostawiamwam - poinformowała wirusologa, którywreszcie zjawił się przy telefonie. Komputerowo wzmocniony obraz zielonego okazu,wydobytego z tkanki płucnejpotraktowanej reagentem ELISA do wykrywaniawirusa H5N1, był wystarczającym dowodem na to,że ptasiagrypa kolejny raz sforsowała barierę gatunkową. - Jeślimamyzapanować nad sytuacją tutaj, będziemy mielipełne ręce roboty. Lokalne instytucje ochrony zdrowiaobawiały się 17. w pierwszej chwili, że wirus mógł dotrzeć z Azji na Hawaje za pośrednictwem człowieka, lecz według danychCDC od czasu pierwszego wykrycia choroby na Tajwanie nie stwierdzono na całej planecie ani jednego nowegoprzypadku. -To oznacza, że źródłonajprawdopodobniej znajdujesię tutaj- oznajmiła Juliena pośpiesznie zwołanejnaradzie własnego personelu oraz kilku epidemiologów z uczelni medycznej w Honolulu. - Będziemy musieli odwiedzićwszystkie fermy drobiu w obrębie Kailua i pobraćpróbkikrwi od wszystkiego, cogdacze, kwacze czy gęga. Nikt z obecnych przy stole konferencyjnym nie zamierzał oponować. W ciągu kilku godzin zwołano pluton techników, wspierany przez odwołanych z urlopów pracowników ochrony zdrowia. Badaniazebranych przez nich próbek wykazały, że źródłem wirusajest stado zarażonychkurczaków namałej farmie w sąsiedztwie domu SandryArness i Tommy'ego. Jak się później okazało, chłopiec odwiedzał czasem kurczaki ze swąopiekunką, by je dokarmiaći głaskać. Na wyspie Oahu rozpoczęłasię rzeź drobiu. Rozdział 1 Trzynaście miesięcy później,Szpital Miejski w Nowym Jorku Ten dyżur na oddziale ratunkowym był najgorszy w karierze doktora Richarda Steele'a. Oczywiście poniedziałki zawsze bywały najgorsze, w porównaniu z resztą dnitygodnia. Większość pacjentów z atakiem serca -i wieloma innymi nagłymistanami -zjawiała się właśnie wtedy. Steelejakoweteran z dwudziestoletnimstażem i doświadczony ordynator, wiedział otym jak niktinny. Lecz tenponiedziałkowy maraton wydawał się szczególnie trudnyi Richard nie mógł się oprzeć wrażeniu, że nie może dotrzymać kroku wydarzeniom. Jednaz pielęgniarek rzuciła słuchawką telefonu i puściła się sprintem wstronę sali reanimacyjnej. - Pacjent w drodze. Piętnastoletni astmatyk! - krzyknęła przez ramię niczym rozgrywający do kolegów z drużyny. Wszyscy w zasięgujej głosu poderwali się, by pomócjej w przygotowaniach. Wiedzieli, co mają robić. Pobieglizanią, mijając na korytarzu niekończący się szereg łóżekz pacjentamii sprawnie omijając las stojaków z kroplówkami, których rurki zwisały jak pajęcze nici. Obserwując ich,Steele wiedział, że wich umysłachautomatycznie pojawiają się nie tylko standardy postępowania u pacjenta z ostrą niewydolnością oddechową. Wiekchorego musiał sprawić, żepoczuli dodatkową dawkęadrenaliny. Wizja utraty kogośtak młodego zawsze potę. gowała w pracownikach oddziału ratunkowego lęk przedporażką. Zadaniem Richarda było zaś dopilnowanie, byówniepokój nie wpłynął na sprawność zespołu. Swegoczasu traktował tę funkcję całkiem normalnie, jako jedną z wielu ról wpisanych w jego profesję. Ostatnio jednakzwyczajnie się jej bał. O ile jego umiejętności wzakresiereanimacji były jak zawsze bezzarzutu, otyle jego talentdo kontaktów międzyludzkich był w zaniku. - Przenieście zawałowca z sali reanimacyjnejna początek kolejki! - krzyknął za swymi ludźmi, wystarczającogłośno, by się przebić przez gwar panujący na nadmierniezatłoczonym oddziale. Sięgnął po telefon iwybrał numer oddziału kardiologicznego. Zaraz potem dwie pielęgniarki wpośpiechuwyprowadziły z sali reanimacyjnej łóżko z wyraźnieprzerażoną starsząkobietą, podłączoną do całej armiiprzenośnych monitorów, kroplówek i butli z tlenem na dokładkę. Dobrze, pomyślałSteele, że przynajmniej udałosię zmusić dyżurnego kardiologa doprzyjęcia jej na oddział, pod opiekę fachowców. Lata cięcia kosztów nauczyłygo, że takie walki zkolegami należą do jego rutynowychobowiązków, ale akuratta kłótnia wycisnęła zeń siódmepoty. Pomruk niezadowolenia dobiegł odstrony pacjentówczekających na łóżka, gdy pielęgniarki ustawiały chorą nasamym początku kolejki. - Chryste, jak tu gorąco - poskarżył się głośno Steele. Właściwie nie zwracał się do nikogo konkretnego; pochłaniało go nanoszenie danych do karty pacjentki. - Czy ktośmógłby zadzwonić jeszczeraz do konserwatora i kazać muprzykręcić to cholerne ogrzewanie? Do diabła, tak się nieda pracować! Przechodząca obok pracownica administracji, w swetrze,spojrzała na niego zezdziwieniem. Pacjentka po zawale, choć wciężkim stanie,skrzywiła się z dezaprobatąi podciągnęła kołdrę pod brodę, po czym wymamrotała wy22 starczające głośno, by słyszały ją wszystkie pielęgniarkiwokolicy: - Całe szczęście, że wynoszę się ztego zoo, zanim zamarznę na śmierć. Ratownicy medyczni wbiegli znoszami, na których leżał wysoki nastolateko zsiniałychustach,poszarzałejtwarzy iz tak dużymizaburzeniami oddychania, że mięśnie międzyżebrowe widoczne podjego rozpiętą koszulązapadały się przy każdym oddechu. Podawanomu tlen,ale wciążpróbował ściągnąć maskę z twarzy iz panikąw rozbieganych oczach kręcił głową na wszystkie strony,tak jak człowiek zamknięty w hermetycznej komorze szuka ostatniego haustupowietrza. Steele pobiegł za nim pomiędzy rzędami łóżek i zatrzymał się dopiero przy swojej rezydentce. - Wstępne zalecenia? - zagrzmiał surowo. - Albuterol w aerozolu, na rozszerzenie oskrzeli? odpowiedziała lękliwie. - Nie! A przynajmniej nie od razu. Chłopak ma takzaciśnięte oskrzela, że nie może nawet wziąć oddechu,a codopiero przyjąć lek. Co panizamierza? - Podać dożylnie sterydy? - rzuciła z nadzieją rezydentka. - To też później. Teraz go pani zaintubuje, zanim zatrzyma się na panioczach. Zarumieniła się od szyi poczubkiuszu. - Przepraszam, doktorzeSteele, wiedziałamo tym. Tylko że przy panu tak się denerwuję. - Wiedzaw małym palcu,panidoktor, to najlepszeznane mi antidotum na nerwowość -odparł zgryźliwie, poczym dodał, wskazując dłonią na chłopca: - A paniprzeprosiny za brak wiedzy raczej mu niepomogą! Oczy młodej lekarki napełniły sięłzami. Cholera, pomyślał Steele, ależ ze mnie dupek! Nie zawsze był tak niecierpliwymi pełnym sarkazmu nauczycielem. Ta młoda kobieta, która omal się przed nim nie roz23. płakała, mogłaby być jego córką, a podczas swojej tury najego oddziale spisywała się ani lepiej, ani gorzej niż tysiącinnych nowicjuszy, których kształcił tu przez te wszystkielata. Z uczuciem bolesnejstraty wspomniał te dni, kiedyuwielbiał brać początkujących pod swoje skrzydła istopniowo budować ich wiarę we własne siły. Niejeden raz wybierali goNauczycielem Roku,zanim stracił umiejętnośćczerpania radości z pracy. Dziś krzywiłsię na samą myślo tym tytule; jeżeliw ciągu ostatnich osiemnastu miesięcyktórykolwiekz rezydentów nazwałgo wtaki sposób,to jedynie z nutą sarkazmu. Steele wiedział, że tolerowano jego zachowanie zewzględu na umiejętności, którymipotrafił się dzielić. Nauka pod jego okiem zyskała mianopróby ognia - ciężkiejprzeprawy, którą należało przeżyć,by móc potem żartować z niejprzy piwie - i zajęła poczesne miejsce wśródinnych horrorów systemu edukacji medycznej. Mimo to doprowadzanie podwładnych do płaczubyłodlań nowością; wcześniej nie posuwał się tak daleko. Wiedział, że jeśli niezałagodzi sytuacji, rezydentkamożezłożyćdoniesienie. Cholera,na pewno to zrobi, pomyślał,zniesmaczony własnym zachowaniem. - Zatem jakprzygotujemy pacjenta? - spytał odrobinęłagodniejszym tonem. - Podającdożylnie midazolam w celu krótko działającej sedacji, a następnie leki zwiotczającemięśnie. Pankuronium i sukcymylocholinę. Zmiana tonu wystarczyła, by z ust rezydentki popłynąłstrumień trafnych odpowiedzi. Steele słuchał jej z przyjemnością, gdy wchodzili do sali reanimacyjnej, choć odszybkiego marszu brakowało mu tchu. Przeklęte papierosy,pomyślał. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek znajdziew sobiedość odwagi, by rzucić nałóg. Pielęgniarkipracowałyjuż przy chorym - mierzyły ciśnienie, zakładały dojścia dożylne, podłączały do monitorów. - Ciśnienie dziewięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Tętno pięćdziesiąt pięć. 24 - Saturacja osiemdziesiąt siedem. -Oddechy napięćdziesiąt, minimalny przepływ powietrza na wejściu! Opisywały jego agonię liczbami, podczas gdyrezydentkapowtarzała z pamięci tęsamą listę leków, którejprzed chwilą wysłuchał jej szef. Steele stanąłu wezgłowiałóżka. Tęczówki chłopaka były ledwie błękitnymi obwódkamiwokół ogromnychźrenic pełnych strachu. Próbował mówić, ale zjego krtani wydobywały się ledwiesłyszalne piski. - Już dobrze, synu -powiedział łagodnie Richard,bez trudu, w rutynowy sposób dodając mu otuchy, której nie szczędził przerażonym pacjentom, a skąpił swymwspółpracownikom. W poczuciu winy pomyślał o własnymdziecku, chłopcuw podobnym wieku, któremutyle razypowtarzał te samesłowa, ale nigdy z takim przekonaniem, z jakimwypowiadał je codziennie do obcych ludzi. -Za chwilęzaśniesz, a myraz-dwa przywrócimy oddech. A teraz kiwaj albo kręć głową w odpowiedzi na moje pytania. Częstomiewasz ataki astmy? Chłopak pokręcił głową. Nie. - Używasz regularnie inhalatora? Sterydów? Lekówrozszerzających oskrzela? Steele wiedział, że jeśli pacjent został właściwiepouczony o sposobie podawania leków i panowanianad chorobą, zrozumiepytanie. Jeślinie, jest słabo przeszkolony,a brak kontroli nad chorobą był dla niego normą. Chłopak pokiwałgłową. Tak! Ekrany wokół łóżka rozjarzyły się, apiskipłynącez głośników odbiłysię echem w wykafelkowanej sali. Tlenpopłynął przez boczne zawory dużej zielonej maski, którą pielęgniarki nałożyły zamiast tej, z którą przyjechał. Zwięzłe polecenia rozbrzmiewały niemal równocześnie: - ... badaniekrwi. - ... gazometria. 25. - ... prześwietlenie klatki piersiowej. Mimo zgiełku Steele usłyszał cichy świst dobiegającyz gardła chłopca przy każdym wdechu i wydechu. Czującnagłyskok tętna, oznajmił głośno: - Słyszę świst krtaniowy! Wiedział, że oznacza on niedrożność na poziomie górnych drógoddechowych, co wrazze skurczem oskrzelioznaczało kłopoty znacznie większego kalibru. W takichwypadkach niekiedy konieczna jest tracheotomiawycięcie dziurki w przedniej ścianietchawicy. Jako zabiegratujący życie bywa trudny nawet dla najsprawniejszychfachowców. - Czycoś cię użądliło? - spytał Steele, szukającw myślach najczęstszych przyczyn tak gwałtownej reakcji organizmu. Nie. - Masz alergie pokarmowe? Chłopak energicznie pokiwałgłową. - Na orzechy? - Najczęstsi winowajcy, dodał w duchuSteele. Kolejne zdecydowane skinienie. - Zjadłeś coś z orzechami? Chłopak zaprotestował gwałtownie. Ale Steele wiedział, na czym polega problem z alergiąna orzechy: chorzy zjadają je, często wcale nie wiedzącotym, że zostały zmielone namączkę i dodane do ciastaalbo w malutkich drobinach trafiły do sałatek czy sosów. Teraz jednak nie miało najmniejszego znaczenia, w jakiejpostaci orzechytrafiły do organizmu chłopca. Do listy należało dodać trzecie potencjalne zagrożenie: wstrząs anafilaktyczny, oznaczający gwałtowną reakcję alergiczną i poważne zmniejszenieprzepuszczalności naczyń. Spojrzeniena jeden z monitorów potwierdziłoten domysł: ciśnieniekrwi pacjenta spadało jak kamień. - Dajcie mu pół miligrama adrenaliny w bolusie - zalecił. 26 - Robi się! - odpowiedziałktoś z zespołu. - Gotowa do intubacji- odezwała się rezydentkastojąca u jego boku. Jej dłoniew rękawiczkach zaciskałysięna laryngoskopie;na tacy obok spoczywał komplet rurekdotchawiczych o różnych rozmiarach. Steele pochwalił jąw duchu za odwagę była gotowaprzeprowadzićzabieg, choć jeszcze przed chwilą była bliska płaczu. Wstydząc się jeszcze bardziej własnego zachowania, powiedział cicho: - Bardzo dobrze, panidoktor. Lek, który podała choremu, zadziałał błyskawicznie: chłopak rzucił się na stole jeszcze kilka razy i się uspokoił. Rezydentka beztrudu rozchyliła palcami jego szczękę. - O Boże, spójrzciena to! - wykrzyknęła, przesuwającpodświetloną łyżkę laryngoskopu po opuchniętym języku,grubym jak polska kiełbasa. Steele w napięciu przyglądał się jej poczynaniom, w razie najmniejszych problemów gotówwkroczyć doakcji. - Ścianygardła także obrzęknięte- zameldowała, wpychając łyżkę w opuchnięty kanałz różowej śluzówki, którazaciskała się wokół przyrządu, zasłaniając widok. -Tętno pięćdziesiąt. Ciśnienie sześćdziesiąt pięć naczterdzieści -zaintonowała pielęgniarka odpowiedzialnaza monitorowanie parametrów życiowych pacjenta. Wszyscy w sali wiedzieli, że zwolnienie pracy serca jestwynikiem bezdechu i że pogłębia ono wstrząs wywołanyreakcją alergiczną. Stali więc w milczeniu, czekając, ażrezydentka udrożni drogi oddechowe chorego, rozumielibowiem doskonale, że jeśli nie nastąpi to szybko, przyjdzie im walczyć nie tylko z zaburzeniami oddychania, aletakżez zatrzymaniem akcji serca. Widzipani struny? spytał Steele spokojnym tonem,który rezerwował wyłącznie nanajtrudniejsze chwile. -Jeszczenie - odpowiedziała głosem o oktawę wyższymniż poprzednio. Nie ustępowała jednak; uparcie odsysałaślinę cewnikiem, z wolna przesuwając się coraz głębiej. 27. Pielęgniarki wymieniły znaczące spojrzenia, a Steeleprzygotował się do przejęcia przyrządów. - Zaraz, chyba je widzę! - zawołała w podnieceniu rezydentka. Steele pochylił się nad chorym i zdążył potwierdzić jejpodejrzenia,zanim odłożyła cewnik i sprawnie wsunęłarurkę dotchawiczą przez otwór w kształcie litery V utworzony przez struny głosowe pacjenta. - Powtórzyć dożylnybolus adrenaliny, podać leki rozszerzające oskrzela przez maskę aerozolową i podać dożylnie Solu-Medrol -zarządziła pewnie, posyłając Steele'owitriumfujący uśmiech. Pokiwał głową z aprobatą, przyglądając się, jaksprawnie mocuje rurkę na miejscu, podłącza do niej worek samorozprężalny i ściska energicznie. Wyszedłz saliprzekonany, że przez najbliższych paręlat jego podopiecznabędzie raczyć znajomych kombatanckimi opowieściamio tym, jak to pewnegodnia stawiła czoło ogrowi z oddziału ratunkowego w nowojorskimszpitalu. Mijającumywalkę, spojrzał w lustro i zobaczyłgłęboko zapadnięte oczy, otoczone ciemnymi cieniami. Niewyglądał na czterdziestopięciolatka; wyglądał o dziesięćlat starzej. - Boże, ależsięzapuściłem - mruknął ze złością, wracając do pokoju pielęgniarek. - I dlaczego nadal jest takgorąco? Jezu, pocę się jakświnia! Zacząłwpisywać dane do karty chłopca, ale musiałprzerwać, by rozmasować lewy nadgarstek. Ostatnio bolałgo coraz częściej, alejakomańkut Steele upatrywał przyczyny wzmęczeniu materiału, typowym dlaosób, któredużo piszą lub spędzają sporo czasuprzy komputerze. Tylko tego mi trzeba, pomyślał, boleśnie świadom, że lekarz,który ma problemy z szybkim sporządzaniem setek notatek, nie nadaje się do pracy na tymoddziale. - Przepraszam,doktorzeSteele, ale przyszła pani Armstrong, matka chłopca - odezwała się jedna z pielęgniarek. 28 Wyszedł na korytarz, by się przywitać. Szczupła,możetrzydziestoparoletnia kobieta o jasnych, prostych włosach,spoglądała na niego błękitnymi oczami pełnymilęku. Steele zauważył, że rysy twarzy matki i syna są niemalidentyczne; natychmiast skojarzył tenfakt z obrazemz przeszłości - z inną matką iinnym synem o łudząco podobnych rysach. - Chłopcu nic nie grozi - oznajmił, zanim jeszcze zbliżył się do niej. Zobaczył, jak z jej twarzy ulatujestrach. - Dzięki Bogu - szepnęła. Odetchnęła głęboko, a jej ramiona odrobinę opadły. Ruszyli razem w stronęsalireanimacyjnej, kluczącmiędzy łóżkami. - Intubowaliśmygo i uśpiliśmy - mówił Steele, próbującprzygotować ją na widoksyna. Najgorsze jest jużzanami. Powinien szybko przyjść do siebie. Myślę, że wieczorem będziejuż oddychał samodzielnie. Ale prawdą jest, żeniewiele brakowało i że odtąd powinien nosić przy sobiestrzykawkę zadrenaliną. Sądzę, że niechcący zjadł trochęorzechów. - Nie, panie doktorze - zaprotestowała matka, zatrzymując się gwałtownie. - To niemożliwe. Unika ich jak ognia. Jego koledzy zadzwonilido mnie do pracy, żebymi powiedzieć, co się stało. Jedli wegetariańskie burgery w sklepikuze zdrową żywnością. Właściciele dobrze znają mojego syna i sąrównie ostrożni jak my. - Soja! - wykrzyknął Steele. - Słucham? -Główny składnik tak zwanych wegetariańskich substytutów mięsa, a jednocześnie jeden z głównych alergenów w ostatnich latach, zwłaszcza dla osób uczulonych naorzechy. Nie majeszcze naukowych dowodów, ale uczenipodejrzewają, że przyczyną jest genetycznamanipulacjaw nasionach soi, a konkretnie wprowadzaniedo nich DNAz pewnego gatunku brazylijskiego drzewa orzechowego,by dodać roślinie twardości. Co gorsza, osoby takie jak 29. pani syn są szczególnie zagrożone, bo żaden producent nieinformuje na etykiecie, że sprzedaje zmodyfikowaną soję. Nie ma paniwyboru. Trzeba wyeliminować z jego dietywszystkie potrawy zawierające soję. Tłumacząc matce koniecznośćwzmożonej czujności,którą od tej pory musieli przejawiaćnajbliżsi chłopca,Steeleczuł narastający ból w nadgarstku. Doznaniebyłotak nieprzyjemne, że trudno mu było nieskrzywić sięz bólu. Wzmogło się jeszcze, gdy powróciwszy dopokoju, nanowo zabrał siędo notowania. Po chwili wdrzwiach stanęłapielęgniarka, by wezwać godo kolejnego pacjenta. - Mężczyzna, krwawi obiema stronami, jestwe wstrząsie, prawdopodobnie to wrzód. Dostaje tlen, płyny dożylnei krew, ale to nie wystarcza. Jej słowa nagle utonęły w szumie tła. Steele próbował skupićsię na nich, alez każdąchwilą brzmiały ciszejibardziej głucho. Zakręciło mu się w głowiei poczuł mdłości, a ból z nadgarstka promieniował już na całe ramię. Oddychał coraz szybciej, ale miał wrażenie,żeczuje napiersi potężny ciężar. Od lat słuchał opowieści pacjentów,którzy mieli identyczneobjawy, ale teraz próbował zaprzeczyć oczywistym faktom. Wstał,jakby chciał oddalićsię od bólu. Ciemność ogarnęła go wysoką faląi nawet niepoczuł, gdy huknął o podłogę pokrytą linoleum. Gdy jegoserce przestawało bić i osuwał się w stronę śmierci, zdążyłjeszcze pomyśleć o Luanie - największejmiłości i największej stracie jego życia. Rozdział 2 Wcale nie czuł, że unosi się ponad własnym ciałem, niepędził do światła i nie napotkałniebiańskich istot. Doświadczał jedynie białycheksplozji pod czaszką i nawetteraz,w stanieśmierci klinicznej, bez tętna i bez oddechu, jego mózg prawidłowointerpretował to zjawisko jakouderzenia elektryczne, które jakiś idiota aplikował mu naklatkę piersiową. Pomyślał, że za chwilę go zaintubują-i nie pomyliłsię. Zdumiewało go tylko to, jak mało obchodzi go wynik tych wszystkich zabiegów. W głosach,któresłyszał - dalekich, a jednocześnie znajomych - wyczuwałniepotrzebną, jak mu się zdawało, panikę. - ... gazometria. - ... podać mu adrenalinę. - ... odsunąć się. O co tyle hałasu? Kolejna biała eksplozjarozbłysła w jego głowie. Aż wreszcie zostawili go w spokoju. Albo zrezygnowali, albo zdołali mnie zresuscytować,pomyślał. I wciąż niewiele go toobchodziło, gdy odpływałw ciemność. Gdy się ocknął, wznacznie większymstopniu czuł sięcząstką tegoświata. Bolałogo absolutnie wszystko, a najsilniej głowa i klatka piersiowa. Zanim jeszcze otworzyłoczy, pozbierał myśli i odruchowo poddał się lekarskiej samoocenie. Wiedział, że bóle całego ciała są skutkiem kopniaka, jakiego uderzenia elektryczne zafundowałykaż31. demu mięśniowi w jego organizmie, w ułamku sekundyzmuszając je do wykonania skurczu z maksymalną siłą. Ból w klatce piersiowej, jak podejrzewał Steele, był sumąskutków wyładowań elektrycznych oraz zewnętrznegomasażu serca. Ostrożnie dotknął palcami głowy i poczułbandażezakrywające co najmniej solidnego krwiaka, jeślinie otwartą ranę. Gdy tylko poruszyłramionami, rozbrzmiała kakofoniaalarmowych dzwonków ipisków teraz dopiero poczuł, żew jego ciało wpinają się igły kroplówek. W końcu zdołałprzejąć kontrolę nad ciężkimi powiekami i uchylił je natyle, byzobaczyć boleśnie znajomą twarz. Spróbował cośpowiedzieć, ale jego krtań zacisnęła siętylko na rurce dotchawiczej i poczuł, że się dławi. - Tatusiu? - rozległ się krzyk syna. W chwilachprzerażenia jego głos zawsze stawał sięnieco piskliwy, nawet teraz, gdychłopak miał trzynaścielat. O tym zaś, że przerażeniebyło prawdziwe, świadczyłoużycie słowa"tatusiu". Chłopak nie nazywał go tak, odkądjako dziesięciolatek stwierdził, że to "zbyt dziecinne". Nakrótką chwilę Richard przeniósł sięw te beztroskie czasy, gdy bylinajlepszymi kumplami i nie mieli pojęcia, jakciężkie czekają ich próby. - Wszystko w porządku, Chet - próbował powiedzieć,by uspokoić dzieciaka tak podobnego do matki,ale dźwięk,który z siebie wydobył,przypominał zawodzenie dobiegające z długiej rury. Do pomieszczenia wytyczonego przez parawany zajrzałapielęgniarka. Kilkoma profesjonalnymi słowami uspokoiła Cheta, przyglądając się migającym wskazaniomprzyrządów i zielonym zygzakom jarzącym się na ekranach monitorów otaczającychłóżko. Wyniki musiały byćzadowalające,gdyż nie uznała za stosowne choćbydotknąć któregoś z niezliczonych pokręteł i przełączników,a nawet zmniejszyła prędkośćprzepływu kroplówek. Pewnienitrogliceryna i heparyna, pomyślał Steele. Zdążył już 32 rozpoznać otoczenie: leżał na sali oddziału kardiologicznego. - Angioplastyka się powiodła - mówiła właśnie pielęgniarka, zwracając siędo jego syna. - Wprowadziliśmycewnik ze specjalnymbalonikiem na końcu dotętnic serca twojego ojca. Właśnie tak postępujemy upacjentów poataku serca:próbujemy od razu rozszerzyć zwężone naczynie krwionośne i przywrócić normalne krążenie krwi,zanim mięsień sercowy ulegnie uszkodzeniu. Twój ojciecpotrzebuje teraz czasu i spokoju, ale rokowaniasą dobre. Ciekawe jak dobre, pomyślał Steele. Dopiero terazuświadomił sobie, że choć stanął już u drzwi śmierci, będzie musiał jakoś dalej żyć. Która tętnica była zwężona? Jak rozległe jest uszkodzenie serca? I najważniejsze:jakbędzie teraz pracowało? Na myśl o tym, że trwałe uszkodzenie serca może poważnie ograniczyć jego sprawność,Steele wpadł w panikę. Wystarczyłby jeden parametr -frakcjawyrzutowa, mówiąca osile skurczu serca - i jużznałby swój los. Lecz pielęgniarka ignorowałago całkowicie i przemawiaławyłącznie do Cheta, jakby intubowany pacjent byłnieobecny. Steele jęknął jeszcze kilka razy i zmarszczyłbrwi, próbując okazaćniezadowolenie, ale wskórał jedynie tyle, że pielęgniarka dotknęła jego czoła i podała muvalium. Odpływając, zdążył jeszcze zauważyć, jak zmienia sięwyraz twarzy Cheta: zaniepokojenieustąpiłogniewnemu i wojowniczemu grymasowi, który Richard znał aż zadobrze, bowidywał go, ilekroć znaleźli się w jednym pomieszczeniu. Pielęgniarka takżezauważyła zmianę wzachowaniuchłopca. - O co chodzi? - spytała. -Nie zrozumiałeś? Przecieżmówiłam, że rokowania są dobre. - On ciągle mówiłto samo o mojej matce - odparłoskarżycielsko Chet. 33. Sekundę później Steele poczuł, że środek usypiającyzaczyna działać, i znowu zatonął w mroku. Tego samego wieczoru wsali posiedzeń zarządu Agrenomics International, ośrodka badawczego położonego napółnoc od White Plains w stanie Nowy Jork, zgromadziło się tuzin dziennikarzy oraz dwukrotnie większa grupaprzedstawicieli organizacji ekologicznych. - A zatem wejdźmy w nowe tysiącleciejako partnerzy - mówił właśnie BobMorgan, dyrektor wykonawczy. -Przedstawiam państwu to nowe laboratorium jako dowódnaszego głębokiego pragnienia użytkowania inżynieriigenetycznej w sposób odpowiedzialny i przynoszący pożytek. - Morgan rozłożył ramiona, jakby chciał uścisnąćwszystkich swych gości naraz. Usłyszałkilka pełnych niesmaku jęków, ale zignorował je. Wskazał głowąna stojących rzędem za jego plecami techników, w laboratoryjnychkitlach z logo Agrenomics nad kieszeniamina piersiach. -A kiedy już zajrzycie pod każdypanel podłogowy i zwiedzicie naszą pracownię Frankensteina. - Zawiesił głos,liczącna salwę śmiechu, ale sięnie doczekał. Wzruszyłramionami, by okazać pokorę i pogodę ducha, po czym dokończył: - To zapewniam, że przekąski, którezaserwujemy, będą znacznie lepsze niż moje żarty. Tym razem kilka osób zaśmiałosię uprzejmie, po czymwszyscy podnieśli się jakna komendę,zbierając ze stołównotatniki, dyktafony i aparaty fotograficzne. Morgan, mężczyzna średniej budowy, o wysokim czolei gęstych, falujących ciemnobrązowych włosach,właśniemiał odetchnąć z ulgą, zadowolony, że udało mu się uniknąć "ostrej jazdy" z gośćmi, gdy głos zabrała osoba, którejobawiał się najbardziej: A czy nasze ciasteczka i mleczko będą genetyczniezmodyfikowane, panie Morgan? Morgannajeżył się mimowolnie, a publiczność wybuchła gromkim śmiechem. 34 Urodziwa kobieta,która zadałatopytanie, miała krótkie, rude,prawie złote włosy. Morgan wiedział, że dobiega czterdziestki, aw dziedzinie popularyzacji genetykiw książkach i telewizji zdziałała więcej niż ktokolwiekinny. I zapewne zachwyciłby się nawet odrobiną irlandzkiego akcentu w jej głosie, gdyby nie przykre przeczucie,że za chwilę ta kobieta potnie go na plasterki swym ostrymjak brzytwa umysłem. Bardzo starannie dobrał więc słowa w odpowiedzi, doskonale wiedząc,iż jej głos będzieuważnie wysłuchany w całym kraju, aw kwestiachczysto naukowych w żadnymrazie nie może sięz nią równać. - Doprawdy, doktor Sullivan, zatrudniliśmy najlepsząfirmę cateringową w okolicy. Wiem, że będziemysię delektować. - Nie o to chodzi, panie Morgan. Jasne,że wszyscychcielibyśmy się delektować. Chcę tylko wiedzieć, czy będąto specjały genetycznie modyfikowane czy też nie. Potrafipanodpowiedzieć na to pytanie? - Nie potrafię, doktor Sullivan, ale też nie rozumiem,dlaczego takpanią interesują potrawy, którymi poczęstujemypaństwana naszym skromnym przyjęciu. -Właśnie o to chodzi, panie Morgan. Ani pan, aniniktinnynie jest w stanie odgadnąć, czy żywność, którą spożywamy w Ameryce, jest genetycznie zmodyfikowana, a todlatego, że nie jest ona w żaden sposób oznaczona. W tym momencie już wszyscy dziennikarze w sali skierowali mikrofonyi aparaty fotograficzne w stronę dwojgadyskutantów. Przeklinając wduchu doktorSullivan i w gorącymblasku świateł czując pierwszekrople potu naczole, Morganwypowiedział słowa,którymi zawszeratował się wtakichsytuacjach: - Nie istnieją naukowe dowody na to,żespożywaniegenetycznie zmodyfikowanej żywności kiedykolwiekwyrządziło komuś jakąkolwiek krzywdę. 35. Jego przeciwniczka przewróciła oczami i potrząsnęłagłową, jakby chciała powiedzieć: "Nie, no proszę. " Aletylko uśmiechnęła się rozbrajająco, po czym zwróciłasięwprost do najbliższej kamery: -Brak dowodów na szkodliwość nie jest dowodem nieszkodliwości. Morgan miał ochotę ją udusić. Lecz Sullivan nie dała mu nawet czasuna odpowiedź. - A co pańscyprzewodnicy będą opowiadaćnam, wycieczkowiczom, na tematzakaźnych łańcuchów nagiegoDNA, z których tworzycie wektory? - Sullivan ponowniezwróciła się ku dziennikarzom z mikrofonamii kamerami. Wektory to takie nośniki winżynierii genetycznej wyjaśniła. - Używa sięich doprzewożenia genów odjednego gatunku i wprowadzania ich do struktury genetycznej innego gatunku. - "Zakaźne" to okropnie mocnesłowo,pani doktor. Nieudowodniono jak dotąd, że nagie DNAjest zagrożeniem. - Nie, ale przeprowadzono pewne analizy, z którychwynikają nader niepokojące pytania - przerwała mu Sullivan, sięgając do teczki. Wyjęła z niej gruby plikwydruków, którerozłożyła wachlarzem na stole, niczym karty dogry. Znowu zwróciła się do reporterów,którzy już zdążylizwietrzyć nadciągającą burzę i szczerzyli doniej zęby jakstado głodnych rekinów na sekundę przed atakiem. - Otopodsumowanie ostatnich badań wraz z zestawem pytań,które powinni państwo zadawać inżynierom i naukowcom napotkanym w tym laboratorium. Proszę pamiętać,że spece odinżynierii genetycznejprzyjmują w swej pracy jednokluczowezałożenie: żegen, któryprzemieszczązDNA jednego organizmu do DNA innego organizmu, będzie zachowywał się tak samo jak u swego naturalnegogospodarza. Niektóre z najświeższychbadań wykazują, żewcale tak nie jest. Funkcjonowanie genu zależy bowiemod kontekstu, czyli odjego miejsca wśród innych genów,my zaś mieszamygeny tak, jak nie funkcjonowały nigdy, 36 od zarania dziejów życia natej planecie. -Sullivanwyjęłakilka kartek zwachlarza wydruków i podała jenajbliżejstojącym dziennikarzom. Oto dane na temat pięciu najbardziej kontrowersyjnych kwestii. Jedna z nichto skutki spożywania genetycznie modyfikowanych ziemniaków: u szczurów laboratoryjnych stwierdzono spadekmasy ciała orazwzmożoną aktywność układu immunologicznego. Naukowiec,który opublikował ten raport, został zwolniony z laboratorium, dla którego pracował. O dziwo, mimo iżnawet krytycy owego raportu wzywali do dalszych badań,do dziś nie zostały one podjęte. Sullivan wzięła innywydruk. - Ten artykuł zawiera dowody na to,że gdy organizm zostaje zmodyfikowanyz DNAinnego gatunku, modyfikacji ulegają także wirusy, bakterie i pasożyty w jego ciele. Powstaje więcniebezpieczeństwo,że owemikroorganizmy będą podróżować na gapę, przenosząc dalejDNA sztucznie stworzonychwektorów, a obdarzone zdolnością pokonywania bariery gatunkowej, zyskają zdolnośćatakowania nowych gatunków. Konsekwencją tego możebyć przenoszenie chorób właściwychjednemu gatunkowi zwierząt czy roślin ponad istniejącymi barierami naprzedstawicieli innych gatunków, nawet na człowieka. W przeszłości, gdyw przyrodzie dokonał się taki przeskok, rezultaty były zreguły katastrofalne. Przypomnępaństwu choćby epidemię grypy hiszpanki z roku tysiącdziewięćset osiemnastego, która zabiła dwadzieściajedenmilionów ludzi. Przypuszczamy, że jej źródłem był wirusatakującyzwykle świnie. Źródłem AIDS nękającego ludzijestmałpi wirus, któremu. zapewnegdzieś w latach trzydziestych dwudziestego wieku. udało się sforsować barierę gatunkową. Jak dotąd, zabił piętnaściemilionów ludzi. Są też sprawy świeższe, takie jak wirus tak zwanejptasiejgrypy, atakujący ludzi. - Doktor Sullivan, doprawdy posuwa się panizbyt daleko! - przerwał jej gniewnie Morgan. -Zamierza panizepsuć naszą prezentację odpowiedzialności badań, któ37. re bezpieczną drogą zbliżą rodzaj ludzki do korzystaniaz dobrodziejstw genetyki. - Niech pan mi nie opowiada o dobrodziejstwach genetyki,panie Morgan -zaprotestowała z irlandzką swadą,raz jeszcze błyskając tysiącwatowym uśmiechem w stronęsłuchaczy i szelmowskim mrugnięciem akcentując słowo"panie". Wsali rozległysię śmiechy. Ty suko, zaklął bezgłośnie Morgan, wściekły, że bezczelnie przypomniała wszystkim, iż sam nie mógł tytułować się doktorem żadnej z nauk. - DoktorSullivan - zawołałjeden z dziennikarzy -wspomniałapani, że wektory z nagimDNAsą niebezpieczne. Proszę, czy mogłaby pani rozwinąć ten wątek? - Oczywiście. To właśnie trzecia sprawa, o której zamierzałam wspomnieć - odrzekła, całkiem ignorującMorgana, który mógł jedynie pieklić się bezsilnie,siedzącu szczytu stołu - moim zdaniem najbardziej kontrowersyjna. Chodzi o dalsze skutki obecności wektorów z nagimDNA po tym, jak zostaną wykorzystane podczas wprowadzanianowych genów, o czymmówiłam wcześniej. - Zaraz, zaraz -wykrztusił wreszcie rozjuszony dyrektor. Przypominam zcałą stanowczością, że są państwonaszymi gośćmii w związku z tym oczekujemy przestrzegania naszego planu spotkania. Nikt, włącznie z Kathleen Sullivan, niezwrócił na jegosłowa najmniejszejuwagi. Współpracownicy, którzy wciążstaliza jego plecami, spoglądali niepewnie to na niego, to na siebie nawzajem,nie bardzo wiedząc, co począć. - Gdy genetycy tworzą wektor - ciągnęła Sullivan -najpierw łączą gen, którychcą przenieść, z łańcuchamiDNA wirusówlub bakterii, potrafiących wnikać w przyszłegogospodarza, czyli organizm docelowy. - Mówiłaszybko, dobrze wiedząc, że jejwizyta w ośrodku badawczym wkrótce może dobiec końca. -Budują te nośniki,czyli wektory, nie tylko byumożliwić samo wtargnięcie 38 do komórek gospodarza, ale także, by wnieść do nich takzwany promotor DNA, czyli takifragment łańcucha, który wzmacnia ekspresję genu u nowego gospodarza, a tymsamym gwarantuje pojawienie się cechy, którą ów genwarunkuje. -Sullivansięgnęła po nowyplik papierówi zaczęła rozdawać jesłuchaczom. - Tu znajdą państwoteorię o tym, jak nagie łańcuchy stworzonych przez człowiekawektorów DNA mogą się wydostać nienaruszonez ciała gospodarza i przeniknąćdośrodowiska w następstwie śmierci komórki, wydalaniaalbo wydzielania - wyjaśniła, po czym wzięła do ręki kolejną kartkę. -Dawniejsądziliśmy, że sąone nieaktywne, jeśli nie znajdują sięwewnętrzu żywej komórki lub wirusa, że w warunkach naturalnych szybko się rozpadają. Oto wyniki najnowszychbadań,które dowodzą, że prawda jest inna: potrafiąoneprzetrwać wglebie znaczniedłużej, niż można się byłospodziewać. - Sullivanrozdała dziennikarzom trzeciąporcjędokumentów. -Inne badania wykazują, że samewektory są zdolne do wnikania doorganizmów z innychgatunków niż te, które miały być ichgospodarzami. Potrafią też wbudować swoje DNA w genyprzypadkowegogospodarza. Na tych stronach znajdą państwoopis eksperymentu, w którym wektory znalazłydrogę z przewodupokarmowego myszy do jej wątroby, śledziony i organówrozrodczych. Sądzę, że będzieto dla państwa szczególnieniepokojąca lektura, skłaniająca do zadania sobie oczywistego pytania: czy to samodzieje sięw ciele człowieka? Nigdy na nie nie odpowiedziano. Reporterzy, do których nie dotarły wydruki, podeszlibliżej i wzięli je wprost ze stołu. Przeglądali je, marszczącbrwi i przysłuchując się wyjaśnieniom Sullivan. - Chodzi o to, że wektory, o których mówimy, teoretycznie są w stanie przeniknąćprzez skórę. Mogą też zostaćpołknięte i wchłonięte. Istniejenawet możliwość,żeprzezkrótki czas są zdolne przetrwać w powietrzu, którym oddychamy, i wniknąćdo płuc. 39. - Dość tego! - wrzasnął Morgan. -Nie mogę pojąć, jakktoś tak szanowany jak pani, doktor Sullivan, może tracićczas na bezpodstawne szerzenie paniki. Jestem pewny, żeprzedstawiciele mediównie dadzą się wciągnąć w tespekulacje i niebędą powtarzać niczym nie potwierdzonychsensacji. Zachowuje siępani tak, jakby krzyczała "Pożar! "w zatłoczonym teatrze. - Niech pan przeczyta naukowedowody, panie Morgan,zanim stwierdzi pan, że krzyczę "Pożar! "- odparowała,z błyskiem w zielonychoczachrzucając w jego stronę plikkartek. Zanim zdążył jej odpowiedzieć, zwróciła się znowudodziennikarzy. - Czwarta sprawa, którą chciałabym szczególnie zaakcentować, to fakt, że choć mówię tuo teoretycznych zagrożeniach. czyli o takich, które według badaczy jedynie mogłyby zaistnieć w tokustosowanych dziś praktyk związanych z organizmami modyfikowanymi genetycznie. to jednak autorzy wszystkichtychraportów domagają się znaczniedalej posuniętej ostrożności i ściślejszejkontroli nad owymi praktykami. - Zaczęłazbierać swoje rzeczy, szykując się do wyjścia. Zerkałaprzy tym na Morgana, jakby próbowałaocenić, ile sekundpozostało jej do momentu, gdyw końcu rozkaże wyrzucićjąz sali. Założę się, że właśnie tego by chciała, pomyślał dyrektor laboratorium,wpatrując się ponuro w jej plecy. Byłbezradny; mógł jedynie wyobrażać sobie, jak cały krajobiegają zdjęcia, na których ochronasiłąusuwa doktorSullivan z sali - oczywiście gdyby był na tyle głupi, byrzucić pismakom tak smakowity kąsek. Lepiej ją przeczekać, postanowił sfrustrowany,przyglądając się jej przygotowaniom dowyjścia. Wkładając płaszcz, Sullivan raz jeszcze odwróciła sięplecami doniego i stwierdziła: - Ci naukowcy apelują o dalsze badania nad spornymikwestiami, których istnienia dowiedli. Proszą o logicznąi racjonalnądyskusjęnad problemem, a ja popieram ich 40 całym sercem. - Zarzuciła torebkę na ramię i dodała: -Dla każdego, ktoma choć trochę oleju wgłowie, sprawajest oczywista: taki proces będzie wręcz przeciwieństwemwołania "Pożar! " - Akurat! - wtrącił Morgan. Gniew znowu wziął góręnad jegomocnym postanowieniem niewdawaniasię w kłótnięz Sullivan w obecności dziennikarzy. - Jużja dobrzeznam tych tak zwanych naukowców wypisujących takiediatryby. Stają na drodze postępu, siejąc strach na podstawie wątłych spekulacji, nie dowodów. Ludzie tacy jakpani i oni woleliby chyba,żebyśmy wciąż trwali w epocekamiennej. - Przymknij się, Morgan! zawołała jedna z pań z mikrofonem. Morgan urwał w pół zdania, przerażony, że tak fatalnie wymyka musię spod kontroli to spotkanie, które takstarannie zaplanował. - Doktor Sullivan - mówiładalej kobieta -pracuję dla radia, audycja"Na straży środowiska". Wszystkoto, o czympani mówi, brzmi niepokojąco,ale wszystkiete badania dotyczyły transferu genów u drożdży, roślinczy szczurówlaboratoryjnych. Jak zauważył pan Morgan,nie pokazała nam pani śladu mocnych dowodów nato, żeistnieje zagrożenie dla ludzi. Skoro więc nie ma danych,zapytam wprost:o co tyle hałasu? - Właśnie obrakdanych. Dopóki ich nie zdobędziemy,nie będę zachwycona namyśl o tym, że całkiem nieświadomiewłaśnie zjadłamtalerz wektorów, które mogą wniknąć w moje DNA i zmodyfikować mnie. - Fuj! - mruknął mężczyzna stojący obok. Wzdrygnąłsię i skrzywił tak, jakby poczuł w ustach przykry smak. Kilka osób zareagowało wymuszonym chichotem,aleJuż po chwili widać było,że wszyscy poczuli się nieswojo. - Skoro wektory z nagim DNA są tak niebezpiecznedla ludzi - nie ustępowaładziennikarka "Nastraży środowiska" to dlaczego nie prowadzi się badań na ludziach, 41. by znaleźć odpowiedź na wątpliwości, o których pani mówiła? - Dobre pytanie - odparła Sullivan, ruszając wstronędrzwi. - Nie mam pojęcia dlaczego. Anie sądzi pani, że powodem jest bezpodstawnośćpani twierdzeń? - naciskała reporterka. - Chwileczkę! Ja niczego nie twierdzę, jatylkozadajępytania odparowała Sullivan, zmierzając do wyjścia. Właśnie tojestw tej sprawie najbardziej przerażające: tyle pytań bez odpowiedzi, ajednak ludzie pokroju panaMorgana twierdzą z uporem, że nie ma żadnego zagrożenia w parciu naprzód bez żadnych zabezpieczeń, bezodpowiedzi na tak poważne wątpliwości. - Umilkła, położywszy dłoń na klamce, poczym razjeszcze odwróciła sięw stronę obiektywów i mikrofonów. -Chciałabym jeszczez państwemporozmawiać, ale nie zwykłam zostawać dłużej tam, gdzie mnie nie chcą. Proponuję więc tylko, by siępaństwo zastanowili. Prędzej czy później na nasze stołytrafią produktyzawierające łańcuchy nagiego DNA z wirusowego, bakteryjnegoczy pasożytowego wektora. Co siębardziej liczy: badania, kontrola,ostrożność - czy możezapewnienia panaMorgana? W sali rozległ się pomruk aprobaty. -Wspomniała pani opięciu ważnych kwestiach, a omówiłatylko cztery - zawołała inna dziennikarka zdyktafonem w dłoni. Jeżeli potrzebują państwo więcej informacji,proszęodwiedzić mniew moim uniwersyteckim gabinecie, naManhattanie. Numer jest w książce - odpowiedziała Sullivan i wyszła. Morgannatychmiast podjął rozpaczliwą próbę ratowania sytuacji: Gdyby doktor Sullivan nie zacietrzewiła się takmocno podczas wystudiowanej prezentacji swego punktuwidzenia, może zostałaby nieco dłużej i dowiedziała się,jakie zabezpieczenia oferuje ten supernowoczesny ośro42 dek. Zapewne udałoby się uśmierzyć jej bezpodstawnelęki. Leczwypowiadając te słowa, myślał tylko o jednym: Zabiję ją. Ja ją,cholera, zabiję! Znalazłszy sięna korytarzu, Kathleen Sullivan odetchnęła głęboko i żwawym krokiem ruszyła w stronę wyjścia z budynku. Skrzywiłasię z zażenowaniem na myślo tym, jak rozegrałatę scenęw obecności dziennikarzyijak zakończyła jądramatycznym wyjściem. Primadonnazemnie, pomyślała, przewracającoczami, ale wiedziała,że takie zachowanie było konieczne. Zepchnęła Morganado obrony iutrzymała na dystanswystarczająco długo, bybez wzbudzania podejrzeń samotnie opuścić salęto byłwarunek powodzenia jej planu. Podchodzącdo ochroniarzy strzegących wejścia, miałanadzieję, że się nie spodziewają, by ktokolwiek zakończyłwizytę tak wcześnie. Szybko wypisując się z listy gościibez słowamaszerując w stronę drzwi,zaskoczyła ichjeszcze bardziej - żaden nawet nie pomyślał, by odprowadzić ją dalej, aż do bramy. Na to również liczyła. Ośrodek badawczy zajmował rozległą posesję, z pięknie utrzymanymi trawnikami, kilkoma wysokimi sosnami i kolekcją wielkich zimozielonych krzewów. Wyłożonakamieniem ścieżka wiła się między ozdobnymi roślinami, nadając całemu miejscu wygląd zadbanego parku. Gdy brama ośrodka otwierała sięprzed gośćmi, jedenz dziennikarzy stwierdził nawet: "Firmy biotechnologiczne zawsze wydają majątek na to,by sprawiaćwrażeniezielonych". Teraz jednak Sullivan skupiała się tylko natym, bywypatrzyć odpowiednie miejsce do wśliznięcia sięw zarośla pod osłoną ciemności. Gdy tylko je znalazła,skoczyła w bok i poparu sekundach leżała już na brzuchu namiękkiej ziemi,u stóp dwuipółmetrowego,ale rozłożystego nadobre cztery metry,ozdobnego świerku. 43. Zamarła w bezruchu, by się upewnić, czy nie słychaćodgłosu kroków któregoś z ochroniarzy pilnujących bramy frontowej. Czekała z narastającym podnieceniem i nadzieją, że być może wreszcie uda jej się zdobyćnamacalnedowody zagrożenia, jakie niosą ze sobą wektory nagiegoDNA. Bo choć brzmiało to wszystko jak sensacje pierwszejwody, w istocie nie przekazaładziennikarzom ani jednej nowej wiadomości na temat inżynierii genetycznej o wszystkim mogli dowiedzieć się z Internetu, gdyby tylko wiedzieli, gdzie szukać danych i jak rozszyfrować język naukowych opracowań. Ichoć zgromadzone przez niąmateriały rzeczywiście wskazywały na ewentualną szkodliwość wektorów dla środowiskanaturalnego, anawetzdrowia człowieka, to jednak w jednym musiała przyznaćMorganowi rację:nikt jeszczenie przedstawił bezspornychdowodów napoparcie tej tezy. Wiedziała zaś doskonale,że panów Bobów Morganów tego świata - "W finansachguru, w nauce zero", mruknęła przez zaciśnięte zęby - niepowstrzymają żadne dowody poza dymiącą lufąpistoletu. I właśnie takidowód postanowiła zdobyć. Ani warstwa ochronnej bielizny,którą zmieściła pod żakietem i spodniami, ani długiczarnypłaszcz, ani narciarska czapka i rękawice - wybrane jakokamuflaż i ochronaprzed chłodem - nie były w stanie powstrzymać przenikliwego zimna. Naszczęście perspektywa tego, co mogłosię wydarzyć - zebrania próbek roślinrosnących wokółlaboratorium Agrenomics, w których DNAmiała nadziejęznaleźć ślady wektorów genetycznych stworzonych przezczłowieka -rozpalała jej umysł. Gdyby odniosła sukcesi naprawdę wykryła ślady wektorów, miałaby w ręku dowód na to, że poza ścianami laboratorium sąone równie"zakaźne", jak obawialisię niektórzy uczeni i ona sama. Takie odkrycie pomogłoby ujawnići nagłośnić problem,a w konsekwencji uznać przypadkowe skażenie wektoramiza realneniebezpieczeństwo i wymóc na badaczach prze44 strzeganie zasad szczególnej ostrożności, oco tak zabiegała. Choć wielu jej kolegów prowadziło rozmowy w sprawierozpoczęcia badań tegozagadnienia,jakimś sposobem zawsze odrzucano ich postulaty. Jeśli Sullivansię nie myliła, nikomu też nie udało się przeprowadzićich potajemnie. Miała nadzieję, żebędzie pierwsza. Gdy przez długąchwilę niczyje kroki na kamiennejścieżcenie zmąciły ciszy, uznała, że jest bezpieczna,i natychmiast zabrałasię do pracy. Przetoczyła się na plecyi wyjęła ztorebki cążki do paznokci, by odciąć kilka wiszących nad jej głową gałązek, pokrytych prawie błękitnawymi szpilkami. Chwilę później pobrała próbki pędówi korzonków wystających zziemi dzięki nim miała nadzieję dowieść, że wektory mogły się przedostać do roślinze skażonej gleby. Z drugiej jednak strony, gdyby znalazła ślady obcego DNA jedynie wszpilkach, sensowny byłby wniosek, iż funkcjonuje mechanizm infekcji zpowietrza, poprzezbezpośredni kontakt wektorów z listowiem. Umieściła próbki w osobnych, sterylnych pojemniczkachopatrzonych etykietami znapisem "ŚREDNIDYSTANS". Przemyciła ich tuzin w pudełku po tamponach, zadbawszyo to, by przy bramiezgłosić się do rewizji w kolejce obsługiwanej przezmężczyznę. Zamierzała pozbierać próbki listowia i korzeni z krzewówi traw w różnych odległościachod budynku. Jako żew mniemaniu pracowników firmz branży genetycznej nagiewektory DNA były całkowicie nieszkodliwe, w większości laboratoriów nie podejmowano żadnych środków ostrożności,jakie zwykle towarzyszą badaniom nad wirusami,bakteriami i pasożytami. Technicymanipulowali wektorami,nie używającspecjalnych wyciągów skażonego powietrza; pozwalali im swobodnie ulatywać przewodami klimatyzacyjnymi. Z tej przyczyny najbardziej prawdopodobnebyłoznalezienie źródełskażenia na ziemi w okolicy ujść tegożsystemu. Wiedząc o tym, Sullivan chciała przede wszystkim zebrać próbki w bezpośrednim sąsiedztwie budynku. 45. Choć cienie czyniły ją niewidoczną w kryjówce podświerkiem, nie mogła pozwolić sobie na wyjście wprost nawystrzyżony trawnik: wypatrzyła kamery systemu bezpieczeństwa ulokowane nad bramą i drzwiami frontowymi. Sodowe lampy parkingu dawały dość światła, byochroniarze natychmiast ją wypatrzyli. Postanowiłazaczekać,ażna terenieośrodka zostanie niewielu pracowników. - Ta przeklęta Sullivan będzie dla nas problemem,jużto widzę! - wykrzykiwałMorgan, nerwowo spacerując zabiurkiem z telefonem w dłoni. Urządziliśmy tę sesję specjalnie po to, żeby rozbroić media iw miarę możliwościuniknąć zainteresowania natchnionych ekologów, a zamiast tego ta baba umieszcza nas pod pieprzonym mikroskopem! Następnym razem poustawia nam podbramą demonstrantów przebranych za wielkie kolby kukurydzy! - Spokojnie - odpowiedziałmu głos w słuchawce. -Z tego, co słyszę, nie zrobiła niczego poza odgrzaniem starych,znanych zarzutów. Nie ma pojęcia, do czego naprawdę zmierzamy. Kiedy spodziewasiępan nowych wektorów? Kiedyruszy produkcja? - Po Nowym Roku. -A jak idąprace nad pierwszą dostawą? - Całkiem nieźle. Wróciliśmy do nichzaraz po tej szopce dla dziennikarzy. Nasiona z pierwszego zbioru powinnybyć gotowe do wysyłki w przyszłym tygodniu, a testy nadformą płynną przebiegają zgodnie z planem. - Kiedy zaczniecie dostawy płynu? -Jeżeliwyniki będązadowalające, to w połowie stycznia. Pod koniec lutego nasze cysterny będą stałyprzykażdym z celów w sześciu południowych stanach, gdziezamierzamy zacząć. Na początku kwietnia tosamo czekaregiony o klimacie umiarkowanym. - Jeśli nie liczyć grupy prowadzącej próby na zwierzętach, żaden z etatowych techników nie podejrzewa, co naprawdę robimy? 46 - Żaden. Zdaje im się, że dokonujemy standardowychmodyfikacji genetycznychpod zwiększonym rygorem kontrolnym. "To ukłon w stronę przytulaczy drzew", tak immówię. A przy okazji. polecono mi poinformować pana,że nasz klient się niecierpliwi. - Dzwoniłdo laboratorium? -Nie. Mówiła mi o tym jego wysłanniczka. to onaprzywiozła próbki, nad którymi teraz pracujemy. Niezłasztuka. Widział pan ją kiedy? - Nie! I nie chcę widzieć ani jej, ani nikogo z nich. Mogliby mnie zdemaskować. - Zatem jaką odpowiedź mam przekazać klientowi? Niedługo znowu będę jechałdo tej jego przeklętej kryjówki. Chryste, jak ja nienawidzę tychwycieczek. Już na samym początku współpracy obaj mężczyźniprzyjęli za pewnik, żeich rozmowy będą podsłuchiwane. Nawykowo nie używaliwięc żadnych nazwisk, nazwmiejsc iinnych szczegółowych danych, zwłaszcza gdy mówili o swym pracodawcy - tak było bezpieczniej i dla nich,i dla niego. - Niech pan mu nic nie mówi. A jeszcze lepiej,niechpan mu powie, że świetnie nam idzie, ale ze względówbezpieczeństwa powinien znać jak najmniej szczegółów. Morgan zmarszczył brwi. - Niech pan sam mu to powie. Za każdym razem, kiedy się znim spotykam, domaga się właśnie szczegółów. I wciąż miprzypomina, kto tu dlakogo pracuje i ile pieniędzy wkłada w ten interes. Niech pan mi wierzy:on niemusi nawet dodawać,że bardzo niezdrowo jest odmawiaćmu czegokolwiek. Przysięgam panu. tych bandytów, którymisię otacza, opłaca chyba ludzkimmięsem. W słuchawce rozległo się ciężkie westchnienie. -Jest dupkiem. Być może powinien pan mu przypomnieć o licznych jego nieudanych próbach "ataku na serceAmeryki", jak to nazywa. O tej cholernej kampaniizamachów bombowych na amerykańskie ambasady, przez 47. którą stracił własne laboratoria i ludzi, nie mamy gdziepracować i ledwie starcza nam wektorów do dokończeniapierwszych testów klinicznych. I o tym, jakmusimy stawać na rzęsach, żeby zdobyćwe Francji nowe! -Z każdymsłowem w głosie rozmówcy było więcej gniewu. Morgan zaś milczał, ledwie panującnad własną wściekłością, potęgowaną przez fakt,że już za kilka dni czekało go spotkanie z szaleńcem na drugim końcu świata. - Miłej podróży rzucił nakoniec rozmówca, zostawiając Morgana przy głuchejsłuchawce. Człowiek z Nowego Jorku, który pożegnał Boba Morgana, przeciągnął się w głębokim fotelu, próbując rozluźnićspięte mięśniekarku i nóg. Wpatrywałsię w panoramęManhattanu, a ścianypobliskich wież WorldTrade Center odbijały taką mnogość świateł miasta, że przypominały obeliski zbudowane z gwiazd. - Kolejny twój spaprany plan - mruknął, mierzącwzrokiem bliźniacze gmachy. Machinalnie złożył dłonie nawysokości ust, głaszczącdolną wargę palcem wskazującym. Gdyby ktośgo terazzobaczył, uznałby go zapewne za pogrążonego w modlitwie. Ale mężczyzna wymamrotał tylko słowa, którychnigdy nie powiedziałby swemu klientowi prostow oczy: - Dzięki mnie,dupku, w przyszłym roku o tej porzeStany Zjednoczone będą klęczeć przed tobą. Czas wlókł się niemiłosiernie. Nieodważyła się nawetunieść głowy i wyjrzeć spomiędzykonarów świerka, gdyusłyszała głosy wychodzących dziennikarzy. Ktoś przecieżmógł dostrzec w mroku jej bladą twarz. Kilka minut później rozległ się warkotsilnika wynajętego autobusu, który wcześniejprzywiózł tu całą grupę. Morgan widocznieuznał, że odjechałam taksówką, pomyślałaSullivan. Słuchała, jak mniejszymi grupkami odjeżdżają pracownicy ośrodka. Od strony parkingu dobiegały odgłosy za 48 mykanych drzwi samochodów, włączonychsilników orazopon toczących się po żwirze. Wreszcie wszystkie te dźwięki odpłynęły w mrok nocy. Pozostał jedynie kojący szmer wiatru kołyszącego gałęziami. Od czasu do czasu od szosy dobiegałszum przejeżdżającego samochodu. Gdzieś daleko na torach turkotałpociąg. Raz w oddali rozległo się pohukiwanie sowy. Leczjeśli nie liczyć tychz rzadka pojawiających się odgłosów,nad stojącym na uboczu ośrodkiem badawczym zapadłagłuchacisza. Już czas, pomyślała Sullivan. Rozprostowała nogii pokręciła głową, by rozruszać mięśnie. Syknęła cicho, gdykończyny zaprotestowały przeciwko wysiłkowi, ale wypełzła z kryjówki i mocno pochylona ruszyła w kierunku zatopionych w ciemności drzew otaczających budynek. Uklękłaprzy nich i posługując się małą latarką, znowu zaczęłazbierać próbki. Najpierw przyjrzała się zimującejtrawie. Na szczęście listopad był dość ciepły i większość trawnikapozostała zielona. Właśnie odcinała nożyczkami korzonki,gdy usłyszałazbliżający się warkot co najmniej dwóchsamochodów. Nieprzejęła siętym specjalnie; sądziła,że wozy miną terenośrodka tak jak inne. Nagle jednaksnopy światła reflektorów omiotły ciemnyzakątek, w którympracowała. Uniósłszy głowę,zobaczyładwa minivany, którewłaśnie wjeżdżaływ plamę blaskulamp sodowych na parkingu. - Co, u diabła. - mruknęła, szybko wyłączając latarkęikładąc się naziemi. Tym razem nie odważyła się unieść głowy, ale nasłuchiwała w skupieniu. Silniki ucichły, trzasnęły zamkii otworzyłysię drzwi przesuwne. Po chwili odezwały sięmęskie głosy, którym towarzyszył chrzęst żwiru pod butami, głośny w rześkim powietrzu nocy. O Boże, pomyślałaSullivan, to cała ekipa. Bardzo chciała zerknąć na przybyszów, ale czy mogła? Jak. 49. Tu, gdzie leżała, było ciemniej niż przed frontową ścianąbudynku, ale tak naprawdę znajdowała się na otwartejprzestrzeni. Gdyby choć jedenz nich podszedł nieco bliżeji spojrzał w jej stronę,zobaczyłby jąbez trudu. Mógł jązdradzić nawet oddech - biały obłoczekpary w mroźnympowietrzu. Zakrywając twarzdłońmiw ciemnych rękawicach,spojrzała przez rozchylone palce i zobaczyła mniej więcejtuzin postaci maszerujących w stronę wejścia głównego. Sześć z nich miało na sobie cywilne ubrania; pozostali zaśczapki z daszkiem i szare mundury często używaneprzezpracowników prywatnych firm ochroniarskich. Niepokojącebyło to, że ci ostatni mieli u pasów kabury z pistoletami. - Jezu Chryste -szepnęła Sullivan. Mijając bramętego ośrodka, doprawdy niespodziewała się, że spotka kogoś pozaparomapodstarzałymi cieciami. Potrzebowała lepszej kryjówki. Wepchnęła świeżo ściętą próbkę do pojemnika i włożywszygo do torebki, uniosłasię na kolana, podpierając się dłońmi. Niech mnie diabli,jeśliodpuszczę próbki spod samego muru,pomyślała. Pochylona nisko nad ziemią, puściła siębiegiem w stronętyłów budynku,ku najciemniejszym miejscom. Kierowałasię naciemną sylwetkę kanałów wentylacyjnych widocznąna tle nocnego nieba. Chwytając w locie gałązki i źdźbła,w duchu pogodziła się z tym, że te pospiesznie wyrwanefragmenty będąostatnimi eksponatami w kolekcji próbekśredniego dystansu. Minąwszy węgieł budynku, przytuliła się do ścianyi zerknęławstecz, ku bramie. Na posterunku stali terazdwaj mężczyźni wmundurach. Dwaj inni właśnie rozpoczynali obchód wzdłuż ogrodzenia. Trzecia para towarzyszyła cywilom zmierzającym do głównego wejścia. Sullivanprzykucnęła w krzakach okalających fundament budynku. Zasłaniając ciałemlatarkę, szybko wepchnęła zebranepo drodze roślinydo odpowiednio opisa50 nych pojemników, a potem przyjrzała się okolicznej zieleni. Cedrowe gałązkitrafiły do tubki z napisem "KRÓTKIDYSTANS". Pracując, Sullivan oglądała sięnieustannie przezramię, w stronę miejsca, w którym lada chwila spodziewała się ujrzeć wartowników idących wzdłuż ogrodzenia. Niewidziała ich jeszcze i nie słyszała głosów; ciszę mącił tylkonieustający szum wiatru w koronach sosen. Dokąd oni poszli, zastanawiałasię, próbując sięskupićna cięciu korzonków i pakowaniu próbek do torebki. Pochwiliraz jeszcze popełzła na kolanach, by wyjrzeć zzanarożnika gmachu. Z głębokiej ciemności łatwiejbyło obserwować frontowąi boczną część posiadłości, skąpaną w łagodnym świetle parkingowych latarń, których blask sięgał znaczniedalej, niż się z początku wydawało. Poza paroma miejscami przesłoniętymi przez krzewy i drzewa Sullivan miałateraz w polu widzenia większą część z tego odcinka ogrodzenia. Tyleże nigdzie nie było ochroniarzy. Czyżbyzawrócili? Wiedziała, że musito ustalić, zanim zdecydujesię naewakuację. Już dawno uznała, żenajbezpieczniejbędzie pokonać ogrodzenie na tyłach budynku, w najgłębszej ciemności. Daleki śmiech strażników, który dobiegł zza jej pleców,kazał jejraz jeszcze rzucićsię na ziemię i wtulić w podmurówkę gmachu, pod gałęziami iglaków, z których chwilęwcześniejpobierałapróbki. Znowuzakryłatwarz dłońmii wyjrzała przez szpary między palcami. Ochroniarze rzeczywiście zawrócili; obeszli posiadłośćwzdłuż ogrodzenia,ale w przeciwnym kierunku. Ku swemu przerażeniu Sullivan zobaczyła też, że właśnie skręcają o dziewięćdziesiątstopni i kierują sięwprost w stronę jej kryjówki. Chryste, pomyślała w panice. Czyżby mnie wypatrzyli? Zaraz też wyobraziła sobie sensacyjne nagłówki gazet,gdyby dała się złapać: "ZNANA GENETYCZKA ARESZTOWANA ZA WEJŚCIE NATEREN PRYWATNY? " Przypomniała sobie też, że ochroniarzesą uzbrojeni. 51 Ale przecież nie zabiją mnie z zimną krwią, pomyślałaz nadzieją. Z drugiej strony, mogąsięgnąćpo broń, jeśliwystraszą się kogoś, kto kryje się w krzakach. - O rany. - szepnęła cicho i przez chwilęzastanawiałasię, czy nie będzie lepiej, jeśli podda się od razu, nim dojdzie do tragicznego wypadku. Sekundę później zmieniłazdanie. Nie, docholery. Tym sposobem Agrenomics i Morgan, cwany sukinsyn, zyskają święty spokój. Niech mnieochroniarze znajdą, jeśli potrafią. Ja tuzostaję. Zresztąjeśli już się o mnie potkną,to raczej nie zaczną od razustrzelać. Poza tym dokładnie nadwudziestą zaplanowała małąakcję dywersyjną na parkingu,na wypadekgdyby do tegoczasu nie zjawiła się zpowrotem w umówionym miejscu. Spojrzała na podświetlaną tarczę zegarka. Była dziewiętnasta pięćdziesiątsiedem. Wytrzymaj jeszcze chwilę, pomyślała. Miała nadzieję, że przy odrobinie szczęścia zdołasięjakoś wymknąć niezauważonai wynieść cenne próbki. Ochroniarze bylijużtak blisko, że słyszała strzępy ichrozmowy. - ... kiedy się zaczną cotygodniowe dostawy? - ... chyba na początku roku. - ... zawsze tego samego dnia? Mężczyźni szli wzdłuż tylnej ściany budynku; ich ciemne sylwetki majaczyły w poświacie latarń nie dalej niżdwadzieścia metrów od miejsca, w którym leżała Sullivan. Spodziewała się, że za dwadzieścia sekund któryśz nichnadepnie jej na głowę. Zaczęła właśnieniezmiernie wolnymi ruchami pełznąć wstecz, gdy naglestrażnicy przystanęli, by przyjrzeć się bliżej ścianie budynku. Byli takblisko, że słyszała każde ich słowo. - ... ipokażą nam, jakpracują te rury. Morgannie chce,żeby faceci z kolei zajmowali się towarem. - Pewny jesteś, że będziemybezpieczni? -W takich strojach, jakie dostaniemy. tak. Jeden z nich zapalił zapałkę i z mroku wyłonił się zło- 52 cistywizerunek jego twarzy. Skórę miał usianą drobnymikraterami blizn, z których każdawyglądała jak ciemnaplamka. Księżycowykrajobraz, pomyślała Sullivan, wpatrując się w tę twarz jak zahipnotyzowana. Jaśniejsząplamę czoła mężczyzny przecięły bruzdy zmarszczek, gdyosłaniał dłońmi płomień i w pośpiechu dwukrotnie zaciągał się papierosemtrzymanymw kąciku ust. Zaraz potemtwarz znowu zniknęła. Ochroniarze raz jeszczezadarli głowy, by się przyjrzećczemuś na ścianie i wtedyrozległasię seria trzasków. Palący zdjął z paska krótkofalówkę. - O cochodzi? - spytał. Głos przerywany zakłóceniami elektrostatycznymi odpowiedział: - Parka szczeniaków właśnie zajechała na parkingi zaczynają sięobściskiwać. To pewnie nic ważnego, alenawszelki wypadek bądźcie w pobliżu. - Przyjąłem. Już idziemy. Mężczyźni zawrócili i po chwili zniknęli za rogiem. Sullivan uśmiechnęła sięod uchado ucha, wiedząc, żeowymi "szczeniakami" są jej siedemnastoletnia córka Lisaoraz Abe, jej najnowszy adorator. Szybko poderwała sięz ziemi, alezanim pobiegła w stronęogrodzenia, przeszłajeszcze kilka krokówwzdłużściany, by przyjrzeć się temu,co tak interesowało ochroniarzy. Przyświecając latarką,dostrzegła wielki panel kontrolny z dźwigniami i pokrętłami. Z jego środkasterczał potężny wąż, gruby na piętnaście centymetrów, wzmocniony metalowymi pierścieniamina końcówce podwieszonej wysoko w powietrzu. Cała taaparatura wyglądała tak, jakby możnabyło wysuwać jąze ścianybudynku. Musi tak być, pomyślała Sullivan, żebywąż dosięgną! tego, z czym ma się połączyć. Była zaintrygowana,ale wiedziała,że nie powinnazwlekać: wyłączywszy latarkę, zaczęła po omacku zmierzać w stronę płotu na tyłachośrodka. Uszła ledwie kilka 53. metrów, gdy potknęła się o coś twardego i z impetem wylądowała na kolanach i dłoniach. Pieczenie rąk i bólkolansprawiły, że jejoczy wypełniły się łzami, ale zapanowałanad sobą na tyle, by nie krzyknąć. Miała wrażenie,że klęczy na żwirze. Na oślep szukajączgubionej latarki, trafiłapalcami na drewniane podkłady łączące szyny. Wstała i z początku kulejąc, podążyła szlakiem wyznaczonym przeztor. Stalowabrama zamknięta na kłódkęzagrodziła jej drogę, alena szczęście zawieszonabyła natylewysoko, że Sullivan mogła prześliznąć się pod nią. Jej oczy zdążyły na powrótprzywyknąć do ciemności. Spostrzegła, że torskręca jeszcze i dopiero ginie w mroku,tuż przed nią zaś rozpościera się kompleks sześciu szklarń,długich co najmniej na sto metrów. Zaciekawiona ruszyław ich stronę, ale znówtrafiła na ogrodzenie z siatki, tymrazem wysokiena dobrych siedemmetrów i zwieńczonegęstą plątaniną drutu kolczastego - mniej więcej takie,jakimi otacza się więzienia. - Proszę, proszę, panie Morgan - szepnęła, przypatrując się zza płotu ciemnym szklanym budowlom. - Co tamhodujemyw ogródku? Wiatrraczej nie chciał jej odpowiedzieć; świstał jedyniez cicha, przemykając przez romboidalne oka stalowej siatki, która zagradzałajej drogę. Puściła sięsprintem przez pola w stronę szosy, zrosnącym zainteresowaniem analizując w myślachto, co udałojej się podpatrzyć i podsłuchać. Dlaczego typowo badawczyośrodek, jakimbył Agrenomics, miałby co tydzień hurtowo ekspediować koleją jakieś towary? Z takichmiejsc eksportuje się zwykle innowacyjne techniki albo pomysły naprodukcję nowych odmian genetycznie zmodyfikowanychorganizmów, ale nie gotowe produkty. I po co tu tyleszklarń? To jasne,że trzeba gdzieśrozsadzać zmodyfikowanew laboratoriumrośliny,by osiągnęłyodpowiednie rozmiary i dały nasiona. Ale tu zabudowanoszklanymi domami całe hektary pól! Wykorzystywanie 54 szklarń, a nie zwykłych póluprawnych, do produkcji nasion wydawało się dziwne. I wreszciedlaczego zatrudniono uzbrojonych ochroniarzy? Sullivan wiedziała, że prowadzona przez nią - i wieluinnych - krucjata w imię wprowadzenia bardziej restrykcyjnych przepisów budziła nerwowość w zarządcach firmtakich jak Agrenomics. I słusznie się martwią, pomyślałaz satysfakcją,przyciskającdoboku torebkę z cennymipróbkami i przedzierając się przez wyjątkowo nierównąpolanęnajeżoną kępami dzikich traw. Być może była naiwna, ale naprawdę nie spodziewałasię pistoletów. Rozdział 3 Rurkę dotchawiczą usunięto mu następnego ranka. Kilkagodzin później dostałodpowiedzi na swoje pytania. Właśnie wtedy szef kardiologii odwiedził go ipoinformował osobiście, że Steele ma zwężoną lewą tętnicę wieńcową, dostarczającą krew do całej przedniej ściany serca. Nie było to wielkąniespodzianką. Steele wiedział, żezwężenie w tym właśnie miejscu jest najczęstszą przyczyną niedokrwienia mięśnia sercowego, które może doprowadzić do migotania komór, czyli stanu, w którym przestają one pompować krew, a cały organ zmienia się w bezużyteczny, drżący kawał mięsa. - Ale balonik udrożnił tętnicęna tyle szybko, że udało się zminimalizować potencjalne uszkodzenia, Richard,więc tak ważnydla ciebie parametr, jak frakcjawyrzutowa, pozostaje niemal w normie. W każdym razie miejscena atak serca wybrałeśsobie najlepsze z możliwych - zapewnił go sędziwy kardiolog. Jasne, pomyślałSteele. Taki ze mnie mądrala. - Dobry wynikzawdzięczamytemu,że szybko do ciebiedotarliśmy,a wszystko to oczywiście dzięki przytomnościumysłu doktor Betty Clarke. -JakiejBetty? - Twojej rezydentki, człowieku! Tej, która cię reanimowała i uratowałaci życie. Resztę dniaSteele spędził na granicy między wspomnieniami i snami - a wszystkie dotyczyły Luany. 56 Całkiem jak w domu, pomyślał. Tyle że nie mógł wstaći zapalić papierosa albo uraczyć siędrinkiem(ostatnio coraz większym) na dobranoc, jak czynił to każdego wieczora od dnia jej śmierci. Za to leżałw kanciapie wytyczonejścianamiz parawanów, mocując się z rozpaczą bez wspomagaczy, aż wreszcie poczucie przytłoczenia sprawiło,żezaczął się dusić, a jego serce przyspieszyło gwałtownie, razjeszcze aktywując sygnały alarmowe aparatury. Pielęgniarki przybiegłynatychmiast i podałyśrodekusypiający, którysprowadził sen pełen koszmarów. Śniłomu się, że jest bezbronną istotą leżącą na szkiełku laboratoryjnym, okazempoddanym wnikliwej analizie przez badacza, który próbuje go rozpreparować swymi pytaniami. Przestaniesz wreszcieuciekać? Nie umiem. Nierozumiesz, że omal nie umarłeś? Oczywiście, że rozumiem. Być może twój czas dobiega końca, a mimo to tak niewiele obchodzi cię Chet? Obudził się zkrzykiem, próbując wyrwać kroplówkii zwlec się z łóżka. Gdy pielęgniarki przyniosły pasy i zagroziły, że goskrępują, postanowił, że spróbuje tylko za wszelką cenępozostać przytomny. Siedząc w samotności, niezdolnydoucieczki przedwłasnymi myślami, po razpierwszy w życiu poczuł, że być może dzieńjutrzejszy jużnie nastanie. - Lekarzu,ulecz samegosiebie - mruczał nerwowo,próbując się jakośpozbierać, choćprzecieżdawno jużstracił wiarę w moc introspekcji. A przecież jako lekarzod początku pojmował doskonale, co się z nim stało pośmierci Luany. "Przedłużona reakcja żałoby", taknapisano w oficjalnym rozpoznaniu- tyleże nazwanie tej dolegliwości nie pomogło muwyrwać się z jej uścisku przezosiemnaście długich miesięcy. Nawet gdy z pomocą psychologazrozumiał, że to nie smutek, tylko "przedłużającasię, wywołana paniką obsesja ucieczki przedcałym tym 57. procesem" jest prawdziwym źródłem problemu, zmieniłosię tylko tyle, że zaczął stosować bardziej wyrafinowaneuniki. Najlepszym z nich były dodatkowedyżury na oddziale ratunkowym. Aż wreszcie,gdy wciąż jeszcze starałsię wmówić sobie, że zapanowałnadproblemem, obwieściłświatu, że jest zdrów, i zrezygnował z terapii. Jego lekarski umysł naturalnienie przestał rozumiećsytuacji. Steele wiedział, że realizuje strategię głupca; jakwyczytał w fachowej literaturze, "służącą jedynie przedłużeniucierpień pacjenta i zamykającą go na zawsze w pułapce rozpaczy, przed którą ucieka". Mimo to, niczym ćpunuciekającyprzed przerażającąperspektywą odwyku, nieumiał przestać. W rezultacie pozbawił się dawnej radości z wykonywanego zawodu; praca stałasię męką pozbawiającą go sił i wszelkich uczuć,a jeśli jakieś przetrwały, to rozprawiał sięz nimi za pomocąszklaneczki szkockiej i tuzina papierosów. Pewnegodnia,gdy jednaz pielęgniarek wzięłago na stronę i zasugerowała, by poszukał pomocy, ostrzegając jednocześnie, żez rana wszyscy wyczuli alkohol wjego oddechu, postanowiłjedynie przestawićsię na mniej"zapachową" wódkę. Choć oczywiście nie przychodził do pracy kompletniepijany. I dzięki Bogu,nigdy nie był w stanie, wktórym stanowiłby zagrożenie dla zdrowia czy życia pacjentów. Dopuściłsię natomiast przynajmniej we własnej ocenie równie niewybaczalnej zdrady:uciekłod Cheta w chwili,gdy chłopak potrzebował gonajbardziej. - Lekarzu, ulecz samegosiebie - powtórzył przezzaciśnięte zęby, czując w sercu znajomą gorycz, której niemógł uleczyć żaden kardiolog. Ocknąwszy się tego wieczoru, zobaczył Cheta siedzącego nakrześle, którego wcześniej nie było. Chłopak położyłnajednym kolanie książkę, ana drugim notatnik, w którym pisał. Odrabia lekcje, pomyślałSteele. Przypatrywał się sy58 nowi spod półprzymkniętych powiek. Jest taki podobny doLuany, myślał, wspominając wszystkie te chwile sprzedlat, gdy ukradkiem podglądał jego skupienienad pierwszymi zadaniami domowymi. Obrazy z dzieciństwa Chetakrążyły mu przed oczami, aż wreszcie stworzyły oszałamiającą panoramę wizjiwszystkiego, co utracił z chwiląśmierciLuany i co mógłjeszcze utracić, oddalając się odsyna. Zacząłsię pocić. Czy nie takie obrazypowinienembyłzobaczyć w obliczu śmierci? - zastanawiałsię, próbując wygnać z umysłu wizję przeszłości. Tylko że w obecności syna było toniemożliwe. Choć Chetmiał już za sobą kilkaepizodów skokowegowzrostu, wciążna swój sposób wydawał się mały. Jegoczarne, kręconewłosy, tak podobne do matczynych, wciążbyły równieodpornena działaniegrzebienia jak wtedy,gdy próbowała nadnimi zapanować. Po matce miał teżcerę, która zdawała sięzmieniać odcień w zależności odświatła: zimą była delikatna jak porcelana, latem zaś promieniała złotem słońca. Lecz najbardziej uderzające byłopodobieństwo oczu. Łuk brwi i głęboki brąz tęczówek byłypraktycznie identyczne i Richard był czasem gotów przysiąc, żeto Luana spogląda na niego oczami Cheta. - Cześć, synu powiedział cicho. Chłopak drgnąłi przez ulotną chwilę na jego twarzyodmalowałasię radośćna dźwięk głosu ojca. Zaraz jednakzniknęła, a jejmiejscezajął niechętny grymas, który stałsięostatnio naturalnym wyrazem jego twarzy. - Cześć, tato - odpowiedział. Dwa słowa zabrzmiałyjak szybki, nerwowyświergot. - Cieszę się, że przyszedłeś. Cisza. - Która godzina? - W bezczasowym świecie oddziałukardiologicznego mogła być na przykład trzecia nad ranem. - Mniej więcej siódma. -Gdzie Martha? 59. - Na dole. Poszła coś zjeść w bufecie. Martha McDonald była ich gosposią. Mieszkała z nimii opiekowała się Chetem, praktycznie odkąd przyszedł naświat. Gdy umarła Luana,Chet i Steele nie przeżyliby bezjejpomocy. -A ty jadłeś? - Jeszcze nie. Zjem, kiedy ona skończy. - Trochę późno jak na twoją kolację, co? Chłopak wzruszył ramionami i znów pochylił sięnadksiążką. Co on czuje? -zastanawiał się Steele. Boi się, że umrę,jak matka? Jasne, że tak. Boże, omal nie zrobiłem z niegosieroty. Jaki ojciec, taki syn: jej śmierć rozdarła go taksamo jak mnie. Przecież to jeszcze dzieciak. Czy mógłbyczuć coś innego? Obudź się wreszcie, tatusiu! Próbował znaleźć jakieś słowa pocieszenia, gdyprzyszłamu do głowy nader nieprzyjemna myśl. A gdybyradził sobie lepiej zsamym sobą - i przed śmiercią Luany,i później? Czy ból Chetabyłby teraz mniejszy? Czyto jaskazałem mojego syna na trwałąrozpacz? - Wiesz, Chet, moje serce najprawdopodobniej wróci doformyrzekł z wahaniem, nie mając pewności, czy kiedykolwiek ijakimikolwiek słowami zdoła przynieść Chetowipocieszenie. Chłopak nie podniósł głowy, ale dłoń trzymająca długopis znieruchomiała. Zaciekawiłem go, pomyślał Steele, mając nadzieję, żetym razem użył właściwych słów. - Ściślej mówiąc, za dziesięć dnipowinienem wrócić dodomu. -Mama teżwróciła do domu - odparł posępnie Chet,wciąż wpatrując się w otwartynotatnik. Steele z wysiłkiem przełknął ślinę, zastanawiając sięnad odpowiedzią. Doszedłdo wniosku, że najlepiej będzieuderzyć wprost w przyczynę lęku Cheta. - Mój atakserca w niczym nie przypomina raka mamy. 60 Ja naprawdę mogę wrócić do pełni sił. Kto wie, może jeślity i Martha zmusicie mnie do właściwej diety i ćwiczeń,będę zdrowszy niż kiedykolwiek. Chetskrzywił się, jakby ktoś kopnął go wświeżą ranę. Zaczerwieniłsię rozgniewany,rzucił książki na podłogęi zerwał się z krzesła. - Okłamywałeś mnie na temat mamy. Mówiłeś, żewyzdrowieje. Dlaczegomiałbym ci teraz wierzyć? I dlaczego sądzisz, że wogóle mnie to obchodzi, czy wyzdrowiejesz? Spojrzenie,które posłałojcu, było tak przesyconebólem i urazą, że przez moment Richard miał wrażenie, żeto Luanaczyni mu wymówki zza grobu. - Chet, proszę cię, podejdź tu - polecił cichym głosem. Chłopakwyglądał na zbitego z tropu, ale jego rysy złagodniały nieco. Niepewnie zrobił krok naprzód. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, Steelezłapał go za rękę i powiedział: - Nie przytuliłbyś się do tatusia? Chet zawahał się znowu, ale w końcu pochylił się iniezgrabnymruchem objął ramiona ojca. Steele łagodnie odwzajemniłuścisk. Poczuł, jak sztywne ciało Cheta stopniowo się rozluźnia. - Kochamcię,Chet - szepnął. - Przysięgam, że stądwyjdę. Iobiecuję, żeznowu będę twoim tatusiem. Chłopak nieodpowiedział,ale i nie przerwałuścisku. Zawsze to jakiś początek, pomyślał Steele. Choć przez całeżycie wyjaśniał pacjentom konsekwencje choroby, sam raczejmarnie znosił, gdywyrokowanoo jego zdrowiu. - Żadnej pracy na oddziale ratunkowym conajmniejprzezsześć miesięcy - orzekł ten sam szef kardiologii,którywcześniej takzachwycał się rezultatami udanej angioplastyki - a potem się zobaczy. -Mam siedzieć na tyłku przez pół roku? - powtórzył 61. z niedowierzaniem Steele. - To dopiero mnie zabije! Niewystarczątrzy? - Równie dobrze jak ja znasz zasady powrotu do normalnej aktywności. -To tylko wskazówki, do cholery! Mają wskazywać lekarzom kierunek, nie są wiążące. -1 właśnie to zrobiły, Richard. Wskazały mi kierunek. mi, czyli lekarzowi, który podejmuje decyzje w twojej sprawie, pacjencie. Z twojegopunktu widzenia nie są towskazówki,tylko zasady. - Przecież sam powiedziałeś, że mam świetne wyniki. Czy to nieprzemawia na moją korzyść? - Naturalnie całkowicie rzucisz palenie ciągnął kardiolog, odrzucając obiekcje Steele'a metodą całkowitegoich zignorowania. - Pielęgniarki dostarczą ci materiałynatemat diety, ćwiczeń i rozkładu zajęć, które pozwoląci wrócić do normalnej aktywności fizycznej. Jeśli chodzio seks. trzy miesiącewstrzemięźliwości, a potem pomałumożesz zacząćpróbować. Zawiadomię moją rękę, omal nie odparowałSteele,z każdą chwilą mocniej zirytowany tymwykładem. - Co u Cheta? - spytał Marthę w przeddzień powrotudo domu, gdy przyniosła mu ubranie, o któreprosił. Chłopak zaprzestałwizyt prawie tydzień wcześniej,gdy przeniesiono Richardaz oddziału kardiologicznegodozwykłego pokoju. -A jak pan sądzi? -odparła sześćdziesięcioletnia kobieta. - Jest wściekły na pana. Po pierwsze dlatego, żesię wystraszył, że pan umrze, a po drugiedlatego, że jaksię okazało, wciąż obchodzi go pański los. Oczywiście jestw tymwszystkim także właściwa trzynastolatkom tęsknota zastarym, przy którymwypadasię buntowaćod ranado wieczora. Steele słuchał z szerokim uśmiechem siwej, dziarskiejkobiety,która nigdy się niewahała raczyć go brutalną 62 prawdą, a także werbalniekopać go po tyłku, kiedy na tozasługiwał. Nie zniechęcało jej nawet to,że ostatnio niemiałodwagi słuchać jej uważnie. O dziwo, Steeletraktował jej wymówki jako pocieszającewotum zaufania - dawała w ten sposób do zrozumienia, że wierzy jeszcze, iżmógłby przestać się zachowywać jak pajac i wreszcie zrobić coś z własnym życiem. Martha była wdową i nie miaławłasnychdzieci. Naprośbę Luany wprowadziła się na stałe do Steele'ów, byotoczyć ją opieką w chorobie. Sześć miesięcypóźniej, nakilkatygodni przed śmiercią,Luana spojrzała na Richarda jasnymi oczami połyskującymiw głębinach ciemnychoczodołów i oznajmiła, że Martha ma pozostać w ichdomuna zawsze. Steele, który w owych dniach ledwie był w stanie zadbać o siebie, przyjął to rozwiązaniez wdzięcznością. Krzywiącsię w duchu nawspomnienie udręczonej twarzy żony, zdołał utrzymać na ustach lekki uśmiech. - Jezu, Martho, tylko nie zacznijtraktować mnie ulgowo - powiedział i zaśmiał się zcicha. -Oto coś, czegonie widziałam od dłuższego czasu- odparła. Spojrzenie jej szarych oczuzłagodniało nieco. - Tooczywiścietylko żałosna namiastka,ale lepsze to niż nic. Nie zapomnij zabrać go ze sobą do domu. Sygnał telefonu wyrwałgo z głębokiego snu. - Mówiłem panu,że będą znią kłopoty! - odezwał sięw słuchawce wyraźnie podekscytowanyMorgan. - Z kim? -Z Sullivan! Zdaje się, że węszyła nanaszym terenie. - O czym pan mówi? -Wieczorem po konferencji prasowej parka smarkaczy przyjechała na nasz parking, na pozór po to, żeby sięniigdalić. Jeden z naszych ochroniarzy spisał numer wozu,zanim ich pogonił. Parę dni później przekazał ten numerswojemu kumplowi, gliniarzowi, żeby sprawdzićwłaści63. ciela. ot tak, na wszelki wypadek. Okazałosię, że samochód należy do Sullivan. Szef ochrony zadzwonił do mnie,gdy tylko się o tym dowiedział. Przypuszczam, że dzieciakiczekały na nią. Może starały sięodwrócić uwagę naszychludzi,żeby umożliwić jej ucieczkę. Bo po jaką cholerę tłukłyby się na to pustkowie? - Jestpan pewny, żetamtego popołudnia ona wyszłaz budynku? -Najzupełniej. Dzwoniłem, sprawdzałem. Ochroniarzez dziennej zmiany widzieli, jak się wypisała i wyszła. Tylko że nikt z pilnujących bramy nie pamięta,by samotnakobieta wychodziła wcześniej niż reszta grupy. Możliwe,że Sullivan skorzystała zciemności, żebyukryć się gdzieśna naszym terenie. - Czy jest możliwe, że wśliznęłasię z powrotem do budynku? -Nie. Tego jesteśmy pewni. Z taką elektroniką jesteśmy bardziejbezpieczni niż bankowy skarbiec. Możliwejednak, że przez parę godzin przebywałabez nadzoru nanaszym terenie. Rozmówca Morgana nie odezwał się przez minutę, analizując tę informację. WreszcieMorgan przerwał milczenie: - W końcu jednak dobrała się nam do skóry! - W jegogłosie wyraźniesłychać było niepokój. - Niekoniecznie. -W takim razie co tam robiła, do cholery? - Pewniezbierała gałązki i liście. -Co takiego? - Właśnie tak może sprawdzić wasze laboratorium. Manadzieję, że znajdzie wektory, których używacie, i że będzie w stanie stwierdzić, czy modyfikują DNA organizmówżyjących w okolicy. - W takim raziejesteśmy w domu - stwierdził Morganooktawę mniejpiskliwymgłosem. Mamy nowe filtry. Nie znajdzie ani śladu naszegoproduktu. Zgadza się? - Zgadza się - odparł mężczyzna, wstając z łóżka. Coraz bardziej irytowała go łatwość, z jaką Morgan wpadałw panikę, gdy tylko pojawiał się problem. Na to, co czekaich już wkrótce, potrzeba znacznie mocniejszych nerwów. -Co więcej, wyświadczynam wielką przysługę - dorzuciłuspokajająco. Uznał, że im pewniej poczuje sięMorgan,tymlepiej. - W jakim sensie? -Niech pan pomyśli. Możemy ujawnić informację,żewiemy o jej nielegalnym pobycie na terenie ośrodka,a następnie wezwać wielką doktor Kathleen Sullivan doujawnienia wyników badań próbek, które zebrała. Będziemusiała ogłosić światu, że jesteśmy czyści jak łza. Takieświadectwo, wydane przezosobę o tak wielkiej wiarygodności, zagwarantuje nam, że przez dłuższy czasjuż niktnie będzie interesował się naszymi sprawami. Czyż moglibyśmy wymarzyć sobie lepsze warunki do przygotowaniaataku? - A jeśli brak wyników wcale jej nie zniechęci? -Wtedy nasz klient siępostara, żeby zniknęła. Trzy tygodnie później Sullivan pamiętała większość dziennikarzy, którzyzasiedli wokół długiego stołukonferencyjnego: spotkali siępodczas wizyty wsiedzibie Agrenomics. Kobietaz "NaStraży środowiska", która miała wtedy pretensje o brakwyników badań na ludziach, wstała, by zadać pytanie. - Jakie rezultaty przyniosły pani testy, doktor Sullivan? -Dzień dobry państwu. Witamw moimlaboratorium -zaczęłaSullivan, celowo ignorując pytanie. - Zanim przejdę do rzeczy, pozwolę sobie przedstawić najnowszegoczłonka naszegozespołu, Azrhana Doumaniego, starszegorezydenta, który przyjechał do nas na praktykę z Univer65 sity of Kuwait i pisze właśnie pracę magisterską o skutkach wykorzystywania nagiego DNA. Uznałam, że powinien tu być, skoro sam dokonywał testów, októre państwoPytają. Młody mężczyzna siedzącyprzy niej uszczytu stołuuśmiechnął się nerwowo i skinął głową. Jegosmagła twarzsilnie kontrastowała z białym kitlem laboratoryjnym. - A po jegoprawej stronie zasiadł, namoje zaproszenie,gość specjalny, niektórymz państwa być może już znany: dyrektor zarządzający Stowarzyszenia Błękitna Planeta,znany obrońca środowiska Steve Patton,mój długoletniprzyjaciel i współpracownik. Dystyngowany, siwowłosy mężczyzna w ciemnymgarniturze, siedzący obok Doumaniego, podniósł się niespiesznie. Jego szczupłe ciało i mocna, zdrowa opaleniznasugerowały, że wiele czasu spędzana wolnympowietrzu wyglądał zgoła inaczej niż blade i krągłe towarzystwo żyjące z pisania o sprawach przyrody. - Cieszę się, że zostałem zaproszony- oznajmił zwięźle, uśmiechającsię szeroko. -A ja uprzedzam,że nie pozwolę państwu na ostrezagrywkiwobec tych dwóch dżentelmenów - dorzuciłaSullivan, grożąc dziennikarzompalcemi posyłając w ichstronę swójsłynny, promienny uśmiech. Roześmiali się wszyscyprócz ponurej reporterki z "Nastraży środowiska". - Doprawdy, doktor Sullivan- odezwała się, podnoszącgłos, by przekrzyczeć śmiechy kolegów - nie przyszliśmytu słuchać, jak się pani wdzięczy. -To pani domagała się rozmowy, nie ja! - odparowałaSullivan, posyłając jej ogniste spojrzenie szmaragdowychoczu. -Pewnie nie ma to sensu, ale spytam. Kto dałpanicynk omojej cichej wycieczce do Agrenomics? Cisza. - Ach, tak. "Nigdy nie ujawniaj źródła". Cóż, skorojużpani przyszła, rozmawiajmy. 66 - Zatem przyznaje pani, że potajemnie pobrała próbkiz terenu należącego do laboratorium? - spytał mężczyznasiedzący naprzeciwko Sullivan. - Oczywiście. To jedno słowo wystarczyło,by ruszyła lawina pytań. - Po co? -Co pani zebrała? - Jakie testy przeprowadzono? Sullivan przyglądała się przez chwilętwarzomspoglądającym nanią z wyczekiwaniem, po czym odpowiedziała: - Zacznęmoże od przypomnienia państwu tego, co wyjaśniłamjuż trzytygodnie temu wsiedzibie Agrenomics: genetycy tworząwektory z nagim DNA, by przenosić genypomiędzy gatunkami, a ja się obawiam, że owe twory,gdy przedostaną się dośrodowiska, niejakoinfekują inneorganizmy, w tym także ludzi. Uznałam, że jednym zesposobówna udowodnienie owej zaraźliwości będzie odnalezienie śladu wektorów w roślinach żyjącychw pobliżuwylotów systemu wentylacyjnego laboratorium, wktórymprowadzone są eksperymenty. Słuchaczeznowu zasypali ją pytaniami. - Co pani znalazła? -Czypotwierdziły się podejrzenia? - Czy jesteśmy wniebezpieczeństwie? -Pozwolą państwo, że najpierw opowiem o czynnościach, które wykonałam - odparła, przekrzykując zgiełk -a potemprzejdziemy do rezultatów. - Sięgnęła po zielony segregator, odręcznie podpisany czarnym flamastrem: "Odciski palców DNA nazieleninie",i uniosła go wysoko. Reporterzy wybuchnęli śmiechem, niewyłączając nawet ponurej kobiety z "Na strażyśrodowiska". - Jakiś pacan w laboratorium wysmażył tę etykietkę,ale w sumie nie minął się aż tak daleko z prawdą -dodałaSullivan, gdy w sali znów zapanował spokój. - To, co eksperci policyjnipotrafią zrobić, dajmy na to, z zakrwawionymi rękawiczkami gdzieś w LosAngeles, my potrafimy 67. zrobić z sosnowymi igłami, korzonkami traw czy drobinami gleby. Tyle żeja szukam spreparowanych ludzką rękąłańcuchów wektorów DNA, które zadomowiły się w chromosomach przypadkowego gospodarza. Głębokie milczenie zebranych upewniło Sullivan, żesłuchają z należytą uwagą. - Pan Doumani wyjaśni teraz szczegółowo przebiegtego procesu. Okropnie zmieszany Azrhan Doumani, który najwyraźniej się nie spodziewał, że tak wcześnie zostanie wywołany do tablicy, wstał niepewnie, kilka razy przełknąłślinę i rzekł: - Gdy doktor Sullivan powróciła z próbkami, najpierwpotraktowaliśmy każdąz nich dawką ciekłego azotu. Takzamrożone bez trudu mogliśmy zemleć za pomocą moździerza i tłuczka. - Często korzystamy teżz suchegolodu - wtrąciła Sullivan, mrugając porozumiewawczo dozdenerwowanegokolegi. - Kłębybiałej parybijące z probóweki snujące sięnad stołami laboratoryjnymi świetnie prezentują się w telewizji. Żart został nagrodzony chichotem kilkorga dziennikarzy, ale dla Sullivan ważniejsze było to, że jej młody podopieczny nieco się rozluźnił. - Następniesięgamy do skrzynki znarzędziami inżyniera genetyka - ciągnąłtrochę mniej sztywno- po miksturęchemikaliów zwaną C-Tab. Postępując wedle dośćskomplikowanej, wielostopniowejprocedury, dodajemyją do zmielonych na proch próbek, odwirowujemy i takotrzymujemy roztwór czystych chromosomów. łańcuchówgenetycznych danego organizmu. unoszący się nad mieszanką resztek. Pozbywamy się owych resztek i znów sięgamy do czarodziejskiegocylindra genetyków, tym razempo narzędzie,którym tniemyi łączymy DNA. enzymy restrykcyjne. Dodajemy je do roztworu, powodującrozdzielenie chromosomów na geny, a genów na jeszcze mniejsze 68 fragmentyłańcuchów DNA, nadające się do badania. Każdy z enzymów atakuje konkretny punkt łańcucha. W tymwypadku potraktowaliśmy nasze próbki enzymami, któremiędzy innymi powodują odłączanie fragmentów DNA wirusa mozaiki kalafiora, czyli CaMV. To jeden z najczęściejstosowanych w inżynierii genetycznej organizmów o charakterze inwazyjnym. Zakładaliśmy, że jeśli znajdziemyfragmenty jego DNA, potwierdzi się podejrzenie, iżwektory zaraziły rośliny, które poddaliśmy badaniu. Doumani przerwał,by napić się wody, a Sullivan przyjrzała się publiczności. Tu i tam skrzypnęło krzesło,ktośzakaszlał, ale dyktafonywciąż działały, a pióra zawisływ powietrzu,gotowe dopisania. Jestdobrze, pomyślałai odetchnęła z ulgą. Jeszcze są zainteresowani. Jeżelizrozumieją cały proces badawczy, pojmą też prawdziwy,ukryty przekaz, który do nichwysyłamy. - Odnalezienie i zidentyfikowanie owychfragmentów-ciągnął Doumani - wymaga kolejnychkilku sztuczek. Rozdzielamy różne fragmenty DNA w elektroforezie, lokalizujemy je,stosując groźny karcynogen zwany bromkiemetydyny, który nadaje im różową barwę, a potem dosłownie myjemy je za pomocą płynu zwanego Gene Clean i wtedy dopiero możemy zdjąć z nich genetyczne "odciskipalców". Teraz już, bez względu na to, czybadamy kroplę krwi z miejsca przestępstwa, czy szukamy wektoraw roślinie, technikaidentyfikacyjna wymaga zastosowania najbardziej podstawowego narzędzia w tej branży: standardowych preparatów DNA zwanych primerami. Dodajemy je do naszych łańcuchów DNA, a one ustawiająsię i łączą w tym miejscu łańcucha,w którym są komplementarne sekwencje kwasównukleinowych. Innymisłowy, dla naszych celów możemy nazwać owe primerypróbnikami, które ustalają, czy dany rodzaj DNA występujew badanym łańcuchu, oczywiście przy założeniu, żeWiemy, czego szukamy. W tym wypadku, jako że możemy się jedynie domyślać, jakich wektorów użyto,przyjęliśmy 69. założenie, że użyjemy primerów dla wirusa mozaiki kalafiora. - Rezydent umilkł. W sali panowała kompletna cisza. Jak dotąd całkiem nieźle,pomyślałaSullivan. - Ogrzaliśmy każdą z badanych próbek DNA, doprowadzając ją niemal do wrzenia - podjął wątek Doumani. Ściślej mówiąc, do temperatury dziewięćdziesięciuczterechstopni,w której podwójna spirala DNA rozpadasię na pojedyncze łańcuchy. Następnie obniżyliśmy temperaturę do pięćdziesięciu pięciu stopnii dodaliśmy primery, po czympozostawiliśmymieszaninę w spokoju naminutę. Szuranie tuzina krzeseł oraz chór głośnych chrząknięćoznaczały, że słuchacze nie są zainteresowani detalaminatury technicznej. Azrhan mówił jednak dalej, rozpaczliwymi,acz ukradkowymi spojrzeniami błagając przełożoną o ratunek. - Zupełnie tak, jakbyśmy gotowali zupę - wtrąciła Sullivan. I tak naprawdęmogłabym to wszystko zrobić wewłasnej kuchni, gdyby mi nie nawalił czasomierzw kuchence. -Odezwały się pojedyncze śmiechy, ale wciąż wyczuwało się zniecierpliwienie dziennikarzy. W laboratorium jest zresztą nieco łatwiej,bo mamy maszynę wielkości dwóch kuchenek mikrofalowych, która robi zanaswszystkie tenudne czynności, więc może odpuścimy sobieszczegóły. -Dzięki Bogu! - mruknął ktoś z wdzięcznością. - Teraz zaś wypada wspomnieć o tajemnym składniku -ciągnęłaSullivan, zniżając nieco głos, by na powrótskupić na sobie uwagę zebranych. - O enzymie zwanympolimerazą Taq. - Czym Taq? spytał mężczyzna notujący pilnie jejsłowa, siedzący ledwie o dwa krzesła dalej. - Polimerazą Taq powtórzyła swobodnie, jakby chciałaprzekonaćwszystkich, że powinnidoskonaleznać tę nazwę. - Biolodzy badający morza odkryli ją kilkadziesiąt 70 lat temu w bakteriach bytujących wgorących wodach wokół kominów hydrotermalnych na dnie oceanu. Zadaniemtej substancji jest uruchamianie procesureplikacji DNAu tych mikrobów,czyli tosamo, co czynią wszystkie polimerazyobecne w komórkach roślin i zwierząt. Jednakżeniejaki Kairy Mullis zauważył, że w przeciwieństwie doinnych, ta polimeraza funkcjonujew wysokich temperaturach, takich, jakie potrzebne są dorozdzielenia ioznaczenia konkretnych segmentów DNA za pomocą primerów,co tak pięknie opisał nam Azrhan. W tysiąc dziewięćsetdziewięćdziesiątymtrzecim roku Mullis dostał NagrodęNobla za wykorzystanie tego zjawiska w łańcuchowej reakcji polimerazy, czyli PGR, techniki wykorzystywanejdziś donamnażaniakonkretnych fragmentów łańcuchaDNA, począwszyod zaledwie kilku molekuł. Od czasutegoodkrycia badania DNA stały się nieskończenie prostsze,a rozszyfrowywanie genomu człowieka postępuje szybciej,niż ktokolwiek się spodziewał. Zyskaliśmy też narzędzie,które pozwalazwracać wolność niewinnym i skazywaćwinowajcówna podstawie banalnego dowodu, jakim jestkropla krwi czy nasienia. wymiar sprawiedliwości zmieniłsię raz na zawsze. Sullivan odczekała chwilę, by to, co zamierzała jeszcze powiedzieć, nie przytłoczyło słuchaczy. - Doktor Sullivan, przejdźmydo konkretów. Co znaleźliście? - zapytała kwaśnym, a może wręcz wrogim tonem kobieta z "Na strażyśrodowiska". Ku zaskoczeniu Sullivan, Azrhan, który od czasu, gdy zaczęła mówić,coraz głębiej zapadał się wfotel, teraz poderwał sięna równe nogi, wziął głęboki wdech, jakbyspinał się do wysiłku, i ponownie wziął na siebie prowadzenie konferencji prasowej. -Nasza maszyna podniosła temperaturę dosiedemdziesięciu pięciustopniCelsjusza, dodała polimerazęTaq oraz solidną porcję nukleotydów, podstawowych cząstek budulcowych DNA. Gdybywirus mozaiki kalafiora 71. był obecny, procedura ta wywołałaby reakcję, której sięspodziewaliśmy. Być może niektórzy zpaństwa chcielibywiedzieć, że polimeraza Taq wędruje wzdłuż łańcucha,który chcemy replikować, i używając go jako wzorca, przyłącza odpowiednie nukleotydy we właściwym porządku,tworząc komplementarny łańcuch DNA. Mullis odkryłjednak, że kopiowanie zachodzi tylkow miejscach, w których do łańcucha dołączony jest primer. - Mówił pewnie,bez wahania, a jegooczy błyszczały entuzjazmem. Mówiło pracy, którą kochał,a wszyscy znowu słuchali go z uwagą. Innymi słowy, skoro wybraliśmy primery właściwedlawirusa mozaiki kalafiora, to jeśli w ogólemiałodojśćdo replikacji, uzyskalibyśmy dowód, że wektory z nagimDNA rzeczywiściezainfekowały florę na terenie należącym do Agrenomics. Co więcej, elektroforeza pozwoliłabynamuporządkować je według masy molekularnej, a tymsamym uzyskalibyśmygenetyczny odcisk palca intruza. -Azrhan usiadł nagle, odprowadzony pełnymi wyczekiwania spojrzeniami słuchaczy. Nie odezwał się więcej, tylko spojrzał na swą mentorkę,jakby czekał na jej słowa. - Czy dowiemy się wreszcie, coznaleźliściedzięki tymwszystkimbadaniom DNA? - zawołał zniecierpliwionymężczyzna z końca stołu. - Nic - odrzekła Sullivan. Na chwilę zapadła martwa cisza. - Słucham? - wykrztusił wreszcie zdumiony mężczyzna. - Powiedziałam, że nicnie znaleźliśmy powtórzyłaSullivan. - Nie doszło do replikacji. Tym razem odpowiedział jej chór głosówpełnych niedowierzania. - Co takiego? -I po to marnujecie nasz czas? - Jezu Chryste! Przez gwar przebił się wkońcu znajomy, piskliwy głosdziennikarki z "Na straży środowiska": 72 - Czyto oznacza, że pani obawy względem wektorówz nagim DNA są nieuzasadnione? -Absolutnie nie! odkrzyknęła Sullivan na tyległośno, by wszyscy ją usłyszeli. - Może to oznaczać jedynietyle, że nie wiemy, jakich wektorów używa się w Agrenomics. Albo że zainstalowano tam porządnefiltry. - Twierdzi pani, że poważnie potraktowali panisugestie? -Proszę ich o tozapytać. - Skąd mamymieć pewność, że badania próbek z innych ośrodków, w których operuje się na wektorach z nagim DNA, czy toz filtrami czy bez, niebyłyby równiebezowocne? Może te wektory po prostu nie są groźne? - Niemamy takiejpewności. Uważam, że powinniśmyzbadać tereny wszystkich tegotypu ośrodków na świecie,by się upewnić. Jeżeli testy mają być wiarygodne, trzebazmusić firmy do ujawnienia, jakich wektorów używają,abyśmy mogli dobrać właściwe primery. Zgiełk cichł z wolna, zmieniając się w narzekania. Większość dziennikarzy, zupełnieignorując rozmowędwóch kobiet, ze złością odsunęła już krzesła i zbierałazestołunotesy i dyktafony. Sullivanwyłowiła z ichrozmówsłowo "hucpa". - Chwileczkę! Proszę wszystkich o uwagę! - zawołałSteve Patton, podrywającsię z fotela. -Czy nie rozumiejąpaństwo, o co w tym naprawdę chodzi? Metoda badawcza,którą tu przedstawiono, jest prostym i tanim sposobem nasprawdzenie, czy nagie DNA naprawdę skaziło środowisko naturalne. - Siadaj pan lepiej - rzucił ze złością mężczyzna z końca stołu. - Nie lubię, kiedymną manipulują - dodał, wychodząc w pośpiechu. - Pańskie oburzenie powinien raczejwzbudzić fakt, iżnikt nie prowadzi takich testów -odkrzyknąłza nim Patton. - Fakt, że ani jedna korporacja na świecienie dajeniezależnym genetykom dostępu doswoich nieruchomo73. ści i nie ujawnia tożsamości wektorów, których powinniśmy szukać, to doprawdy skandal! Korzystając z okazji,oświadczam, że Stowarzyszenie Błękitna Planetapodejmie się finansowania takich badań. Dziennikarz nawet się nie obejrzał. Patton spojrzał na Sullivan i wzruszył ramionami. Kathleen spojrzałana tych, którzy jeszcze nie zdążylisię spakować. - Nie dostrzegają państwo,jaka sposobnośćsię pojawiła? Mogąpaństwo mówić głośno o tym, jak możnawprowadzić w życie te proste, standardowe procedury, bystworzyć podstawowy program kontrolny. Jeśli stworzymy ciśnienie,być może uda się zrealizować ten program. A jeżeli tak, tomoże ktoś gdzieś znajdzie wreszcie niepodważalne dowody, których potrzebujemy,by uświadomićświatu, jak bardzo realne jest zagrożenie. Jeśli naprawdęsię nam poszczęści, nastąpi to, zanim jeszcze któreś z laboratoriów przypadkowo spowoduje katastrofę o trwałychskutkach, taką jak stworzenie nowej wersji grypy hiszpanki. Kilka osób zatrzymało się, by jej wysłuchać, ale większość wyszła, nie kryjąc złości. Kobieta z"Na straży środowiska" już się nieodezwała - stała nieruchomo, w zamyśleniu wpatrując się w Sullivan. Po kilku sekundachskinęła głowąi dołączyła do pozostałych. - To takie niesprawiedliwe- poskarżył się Azrhan, pijąc kawęz Sullivan iPattonem w gabinecie swej opiekunki. - Przecież sami chcieli tuprzyjść. -Teraz, gdy po razpierwszy sprawdziłsię w kontakcie z przedstawicielamimediów, wyglądał na całkiem zrelaksowanego. Sullivanwestchnęła ciężko. - Miałam nadzieję,że uda się przekonać ichdo naszejsprawy: walki o obowiązkowe badania kontrolne i ujawnienie wektorów. Zaśmiała się sarkastycznie. Tymczasemzrobią z nas panikarzy albo, jeśli dopisze nam szczęście, 74 uznają, że nie mao co kruszyć kopii, i nie opublikujążadnej wiadomości - powiedziała, machinalnie przesuwającpalcami wydruki, które dokumentowały przebieg badań. -Gdybym nie wiedziała lepiej, pomyślałabym, że Bob Morgan jakimś sposobem dowiedziałsię o mojej wycieczcei w bezgranicznej pewności, że okaże się bezowocna, jakujęła to ta jędza z "Na straży środowiska", poinformowałmedia o naszych badaniach specjalnie po to, by mnie zdyskredytować. - To niedorzeczne - stwierdziłze śmiechem Patton. -Czyżby? A kto miałby o tymwiedzieć? Oczywiścieniktz obecnych się nie zdradził. A ten typ jest takim łajdakiem. Już sobiewyobrażam, jak się pyszni, widząc, żejestem zmuszona przyznać, że nie znalazłam żadnych dowodów na skażenie środowiska wokół jego laboratorium. Patton uśmiechnął się, zasłaniając usta dłonią. Siwe,kręcone włosy oraz okulary wdrucianej oprawie nadawały mu nieco sowi wygląd sędziwego mędrca, zdaniem Sullivan - lekko irytujący. Azrhan natomiast przyglądał się jej szerokootwartymioczami, niekryjączdumienia. - Naprawdę sądzipani, że posunąłby się do tego? - zapytałw końcu. - Żebyś wiedział. A skoro jest taki pewny, że niczegonie znajdę, oznacza to,że używają wektora, doktóregonigdy nie odgadniemy właściwych primerów. Albo poprostu mają wysoce skuteczne filtry. Azrhan skinął głowąi bez słowa pociągnął łyk herbaty. Spojrzał w okno, na zimowy mrok gęstniejący nad Manhattanem. Sullivan podążyła za jegowzrokiem: przyglądał się bliźniaczym wieżomWTC, zmienionym w kolumnyognia przez ostatnie promienie słońca. - Skup się lepiej na prasie, Kathleen - poradził jejrozbawionyPatton. - Osiągniesz więcej, jeśli uda ci siędotrzeć dodziennikarzy z naszym przekazem, zamiast obsesyjnierozmyślać o Agrenomics - dodał, podnosząc się 75. z fotela. - I nie skreślałbym jeszcze tej jędzy. Wydawałomi się, że pod koniec słuchała cię z uwagą. - Już idziesz? - spytała Sullivanz lekkim rozczarowaniem. Miała nadzieję, że zjedzą razem kolację. - Przykro mi, ale jestem umówiony na drinka zpotencjalnym darczyńcą Stowarzyszenia Błękitna Planeta. Porozmawiamypóźniej. Będę w domu. - Jasne- odpowiedziała, starając sięukryć zazdrość,która nagle ją ogarnęła. W istocie bowiem "potencjalnymidarczyńcami" były zamożne damyz towarzystwa, któreuwielbiały Pattona i chętnie ofiarowały mu coś więcejniż gotówkę. Spokojnie, Sullivan, upomniała się w duchu. Przecież wiedziałaś, jaki jest,kiedy sama wskakiwałaśmu do łóżka. - Życzępięknej zdobyczy. Dla dobra środowiska naturalnego, ma sięrozumieć - dodałaz łobuzerskim uśmiechem, jak za starych czasów, gdy byli tylkoprzyjaciółmi i uwielbiała wytykać mu na każdym krokujego małe grzeszki. Uśmiechnąłsię wesoło i pochylił, by pocałować ją napożegnanie. Odwróciła głowę, nadstawiając policzek zamiast ust. Gdy zniknął za drzwiami, spojrzała na Azrhana, którywciąż dyskretnie wpatrywał sięw pejzaż za oknem. -Jednego wciążnie mogę zrozumieć -wyznała, gdymiała dość krępującegomilczenia. - Czego,doktor Sullivan? - Jeżeli nawet Azrhan wyczuwał,że coś łączy ją z Pattonem, nie okazał tego w żadensposób. - Dlaczego ludzie z Agrenomics taksię starają, żebynikt niewałęsał siępo ich terenie? -Co pani przez torozumie? - Skoro Morganjest taki pewny,że eksperci nie znajdątamniczego podejrzanego,to po co rozstawia wokół budynku wartowników z bronią? -Może boi się szpiegostwa przemysłowego? - Może - mruknęła Sullivan, odstawiając filiżankę. 76 Zbierając z biurka papiery,przewróciła kilkanaście kartek świątecznych, które dostała w ostatnich tygodniachi które nie doczekały się odpowiedzi. Pomyślała,że w tokugorączkowej pracy nad próbkaminie zrobiła nic, żebyprzygotować się do świąt. - A może to dlatego, że ma cośinnegodo ukrycia? Coś, czego nie możnaznaleźć, węsząc pokrzakach z zestawem podróżnym małego genetyka. Tak czyowak, na pewno nie przestanęmieć na okuAgrenomics. - O co chodzi, mamo? - spytała Lisa, spoglądając nanią ponadkuchennym stołem zielonymi oczami ocienionymi rudą czupryną, taką samą jak jej własna. -Prawie nietknęłaś kolacji. I to potym, jak specjalnie harowałam conajmniej przez sześć minutprzed mikrofalówką. Kathleen uśmiechnęła się lekko. - O nic. Poprostu miałam dziś przejścia z mediami. Nastolatka przechyliła głowę i skrzywiła się sceptycznie. - Daj spokój. Przecież nigdy się nimi nieprzejmujesz. Rozkoszujesz się każdą zadymą, w której bierzesz udział,i tooni w większości boją się ciebie! - Lisa zanurzyła smażone skrzydełko naostro w roztopionym serze pleśniowym. -Powiedz mi, o co naprawdę chodzi. - Naprawdę, ja. -Mamo, czy chodzi o Steve'aPattona? Sullivan rozparłasię na krześle, czując dziwnąmieszankę smutku idumy. Siedząca przed nią młoda, szczupłakobieta była coraz bardziejdorosła - i coraz bystrzejsza. Gdy przedsiedmioma laty odszedł od nich jej ojciec, Lisaw zbyt szybkim tempie pokonała dystans dzielący dzieciństwo oddorosłości,zyskując przy tym twardość,któramiałaprzydać się jejw życiu. Tyle że ów skok pozbawiłJą udziału we wczesnej, niewinno-głupkowatej fazie dorastania, którą przeszły jej rówieśniczki. Po raz milionowyKathleen poczuła żal:jako żona poniosła porażkę, za którązapłaciła jejcórka. Uśmiechnęła się smutno irzekła: 77 - Po kim to jesteś taka bystra? -Mówiłamci,żebyś go rzuciła. - To nie tak, Liso. Jesteśmy przyjaciółmi. Lisa dokończyła skrzydełko, wstała i wyjęła z lodówkibutelkę coli. - Gdyby to mój facet sypiałz innymi,mówiłabyś, żebym go rzuciła. -Lisa! - Powiedziałaśmu chociaż, jak się czujesz? -Niezupełnie, ale. - Boże, mamo,że też tak mądrakobieta może zachowywaćsiętak głupio! I pomyśleć, żekiedyś słuchałam twoichporad w sprawach sercowych. Sullivan roześmiała się. - Dobra,jestem świetna w genetyce i beznadziejnaz facetami. To wystarczająco kłopotliwe, bymnie miałaochoty słuchać wykładów autorstwa siedemnastoletniej,wszystkowiedzącej. - Naprawdę? To powiedz mi, wktórym miejscu niemam racji. Zastanówmysię. On zadaje się z innymi, ciebiedoprowadza to do szału, amimo to znosisz to z uśmiechem,bo obiecaliście sobie, że nie zaangażujecie się uczuciowoi pozostaniecie kumplami, którzy ot, tak lądują czasemrazem w łóżku. - Lisa! - Kathleen poczuła, że się czerwieni. - Nie będziesz już jeść? - spytała nastolatka, zgarniając sobie większość skrzydełekz talerza matki. Sullivan znów się roześmiała. - No chodźże tu do mnie, światowakobieto. Mogłabyśmnie przytulić. Lisa uśmiechnęła się od ucha do ucha, obeszła stółi zamknęła matkę w mocnym uścisku. - Odfacetów należy ci się to, co najlepsze, mamo. Nauczyłaś mnie, że powinnam tego oczekiwać, więc isamao tymnie zapominaj. Sullivan zaczekała do jedenastej,nim wreszcie zdecy78 dowała się zadzwonić do Pattona. Lisa ma rację, pomyślała. Dłużej tak sięnie da. Czas pogadać z moim łóżkowymkumplemi przyznać się, że nie jestem wystarczająco wyrafinowana, by trwaćw takimukładzie. Jak mogłam byćtak głupia i sądzić, że będzie mi z tymdobrze? Wybierając jego numer, sięgnęła pamięcią do tamtegowieczoru sprzed dwunastu miesięcy, kiedy zostali kochankami. Jej poprzedni związekwłaśnie dobiegł smutnegokońca - piątyw ciągupięciu lat - gdy Steve zaprosił ją dohotelu Plaża na przyjęcie dobroczynne. - Czy zechceszprzyjąć radę odpiętnaście lat starszegomężczyzny? - zapytał poważnie, gdy tańczyli walca. - Może. -Czy wiesz, Kathleen, jak uniknąćteraz marnowania czasu z facetami, których nie polubiszi nie pokochaszchoćbydlatego, że nie są nawet w połowie tak inteligentnijak ty? - Powiedz mi. -Kochaj się z przyjacielem, który dorównuje ci poziomem. Bez żadnych zobowiązań. Tylko tak unikniesz niepotrzebnych związków zbyle kim, zktórych trudno siępotem wyplątać. - A któż miałby być tym przyjacielem? Nieoczekiwanie przycisnął ją do siebie tak mocno, żestraciła dech, a ich uda ocierały się teraz o siebie. Patrzylisobiew oczy, a błysk wjego źrenicach podpowiedział jej,żetonie żarty. - Tak, Steven, chyba chciałabym spróbować - powiedziała. Pomysł wydawał jej się genialny w swej prostocie. Przez jakiś czas było świetnie, ażwreszcie zaczęła sięprzejmować jego seksualnymi przygodami. Choćnie ukrywałtego,co robił, i choć wiele raz powtarzał, że i ona możesię spotykać, z kim zechce, czuła się coraz silniej związanaznim emocjonalnie - a przecież wcale tego nie planowali. Mimo narastających rozterek z coraz większądeterminacją unikałaporuszania tego tematu, bojąc się, że jej kon79. takty ze Stevenem - zwłaszcza te zawodowe - staną sięnie do zniesienia. - Halo -odezwał sięgłos w słuchawce. Głośny oddechinieco chrapliwy głos gwałtownie wyrwały ją zzamyślenia. Poczuła, że coś się przewraca w jejżołądku. Tyle razybyli ze sobą w łóżku,że dobrze znałaten ton i wiedziała,w czym mu przeszkodziła. Zaśmiała się z wysiłkiem. - Przepraszam, Steve. Zdaje się, żedzwonię w nie najlepszym momencie. Pattonzaśmiał się przewrotnie. - Ależ skąd. To bardzo podniecające, Kathleen. Nierazo tym fantazjowałem. Jego oddech stał się jeszcze bardziej chrapliwy. - Dobrej nocy, Steve- odpowiedziała, powstrzymującsięodzadania pytania otę drugą. Odłożyła słuchawkęz trzaskiem głośniejszym, niż zamierzała. Wstała z łóżka i zaczęła spacerować po swej niewielkiejsypialni. Targałynią zazdrość i gniew -jak mogła pozwolić, by ten człowiek wywarł na nią tak niszczący wpływ? Jeszcze bardziej frustrującebyło to, żewłaściwie niemogła go o nic obwinić. W końcu dał jejto, co obiecał: seksz przyjacielem, bez zobowiązań. - Do diabła! - mruknęła. -Do diabła z nim. Przemierzyła pokój jeszcze kilka razy, zanim utwierdziła się w przekonaniu, że czasposłuchać rady Lisy i "rzucić tego faceta". Rozdział 4 Wigilia trzeciego tysiącleciaRodez, Francja Przed idącym pospiesznie Pierre'em Gastonem wynurzyła się masywna, kamiennawieża olbrzymiej katedry. Wydawało się, że unosi się w tumanie mgły. Jej witrażelśniły łagodnymiodcieniami błękitu, czerwienii zieleni,rozlanymi jakakwarele wewszechobecnej szarości. Tylkoże Pierre Gaston nie widział w tym widokuniczego pięknego. Przeciwnie, przytłaczała go masa tej budowli i najej widok kulił się mimowolnie w swym płaszczu, nawetbardziej niż z powodu zimna. Wiedział jednak, że przyczyną jego dość ponurego nastroju jest coś więcej niż pogoda i mrok średniowiecznegogmachu. Prawdziwy powód- że w ten wyjątkowy wieczór, jeden na tysiąc lat,jak zawsze spieszył z pracy dodomu, by w samotnościzjeść kolację i jak zawsze samotnie trzymać wachtę przed telewizorem - przyprawiał goo ból żołądka. Ta noc zapowiadała się najeszcze gorsząod pozostałych, miał bowiem być świadkiem ogólnoświatowej fety, naktórą go nie zaproszono. Jako czterdziestodwuletni kawaler, nazwany "przeciętnym talentem" przezszefa laboratorium, w którym pracował od dziesięciu lat,doprawdynie potrzebował,by przypominanomu, jak marny wiedzie żywot. Starał się ignorować mijających go ludzi, maszerującwąską, brukowaną uliczką. Niestety,nie mógł nie słyszeć 81. ich wesołych rozmów, śmiechów, pokrzykiwań i pozdrowień. Towarzyszyły mu, odbijając się echem od wiekowych murów, a on wyobrażał sobie mimo woli, do jakichto radosnych imprez sposobią się wszyscy ci ludzie. Drażnił go nawetdobiegający zewsząd grzechot opuszczanychrolet, który oznaczał, żetego wieczoru sklepikarze zamykają wcześniej, boi na nich czekają zapewne huczne zabawy. Widok jasnych okien barów irestauracji, za którymikrzątali się kelnerzy szykujący białe obrusy i rozkładającylśniącesztućce w oczekiwaniu na pierwszych gości, takżenie poprawiał mu humoru. Dotarłwreszciedo swojej kamienicy otynkowanej,lecz brudnej, pudełkowatej budowli wzniesionej wlatachpięćdziesiątych bez jakiegokolwiek związku z okolicznąarchitekturą. Z perwersyjnym wyrachowaniem zatrzasnąłza sobą ciężkie frontowe drzwi, by nie dopuścić radosnychdźwięków ulicy do zapuszczonego korytarza przesyconegowonią stęchlizny i uczynić swąsamotnię jeszcze bardziejnieznośnym miejscem. Poczłapał na górę po stromychstopniach wyłożonych czymś, co niegdyś było rdzawoczerwonym dywanem, wyjął z kieszeni klucz i. poczuł zapachperfum. Zapach,który unosił się w nieruchomym powietrzu,tuż przy jego drzwiach. Ona tu jest! Musiała wejść do środka,używając klucza,który jej dałem! Szybko otworzył drzwi i wszedł domieszkania. - Ingrid? - powiedział cicho. Odpowiedziałamu ciszapustych pokojów. Włączyłświatło. Powitały go bure, zaniedbane meble salonu. Zajrzał do sypialni, kuchni i na koniec do łazienki bez rezultatu. Mimo towciąż był podniecony. Wróciła do Rodez,a to oznaczało,że się z nią zobaczy. Był tylko trochę zdziwiony: przyszła do niego i odeszła. Dlaczego nie została,jak tozwykle czyniła? Musiała przecież wiedzieć, że kiedywyczuje jej perfumy, jej wizyta przestanie być tajemnicą 82 w końcu sam je kupił, gdy po raz ostatni byli wParyżu. Musiałazostawić liścik, wiadomość, cokolwiek,słowo wyjaśnienia. Jeszcze raz w pośpiechu obszedł mieszkanie,tym razem szukając choćby skrawka papieru. Nic. Przyszłamu do głowy nowamyśl. Podszedł do komputera i wcisnąłguzik włącznika. Gdy ekran zajaśniał,zobaczył powiadomienie o nowej wiadomości. Spróbowałją otworzyć, ale odezwał się sygnałdźwiękowy i maszynawyświetliła komunikat z żądaniem podaniahasła. Napisał "Ingrid". Wizerunek uśmiechniętej buźki mignął naekranie i zaraz ustąpił miejsca oknu z wiadomością. PierreGaston przeczytałją w okamgnieniu: Kochany, spotkanie u Ciebie to zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Jestem pewna, że mnie śledzą. Przynieś to, comasz dla mnie, w "to miejsce" i skasuj tę wiadomość. Wybiegł zmieszkania,skacząc podwa stopnie, popędził nadółi wrócił tymi samymi ulicami do miejsca, w którym pracował. Był tak podniecony, że atmosferamiastawydawała mu się teraz zupełnie inna: czuł się częścią tegoradosnegowyczekiwania, bo przecież teraz i on pędziłna spotkanie. I to jakie spotkanie! Myślo jej nagim cieleiszczególnych zachciankach napełniła go pożądaniem, które doskonale wyczuwał w spodniach. Przyspieszył kroku. To ona decydowała o tym, kiedy się spotykali, dokądszli i czyuprawiali seks zwłaszcza o tym ostatnim. Takbyło, odkąd niespełna rok wcześniej poznali się na konferencji w Paryżu,gdzie Pierremiałodczyt. Widywał ją takrzadko, a jednak stała się w jego życiujedynym powodem,dla któregowarto było znosić całą tę codzienną mitręgę. Nigdy, nawet w najdzikszych marzeniach, nie podejrzewał, że taka kobietamogłaby się nim zainteresować. Spoglądając na swoje odbiciew sklepowychwitrynach,doskonale rozumiał dlaczego. Niezbyt wysoki, z nadwa83. gą, przedwcześnie łysiejący, nie był modelem szczególnieposzukiwanym przez kobiety, a już zwłaszcza przez takiekobiety. Nie mógł nie przyznać w duszy, że prawdziwympowodem zainteresowaniaze strony Ingrid byłysekrety,które jej przekazywał. Lecz onapotrafiła nawetsprawić,żeczuł się dumny z tego, co robił; czuł, że pomaga światui służy sprawie, którą ona uważa za świętą. Pamiętał, jak wyłuskała go wtedy, za pierwszym razem, z tłumu innych mówców. Wysoka, o smukłej szyii włosach zaplecionych i upiętych w złoty kokna szczyciegłowy, wydała mu się królową. - Czy mogępostawićpanu drinka? - spytała po angielsku, przeszywając go spojrzeniem błękitnych oczu. Dodała, że jest Norweżką i nie zna francuskiego. Pierre Gaston nie miał nic przeciwko angielszczyźnie. Przy koktajluzadała munieskończoną liczbę pytań o jego pracę; była w tej materii doskonale poinformowana. Owejnocy, gdy poszła z nim do łóżka, czułsię jak gwiazdor rocka z najwierniejsząfanką. Od tamtejporyodwiedzała goz różną częstotliwością,a on zawsze zadawał sobie trud przygotowania dla niej nowego "sekretu". Od stopnia jej zadowoleniaz jegosłużbyzależało to,jakwiele zadowolenia zaoferuje mu w łóżku,aczasem nawet to,czy w ogóle zostanie tam wpuszczony. Gdyofiarował jej coś szczególnie cennego, w uniesieniuszeptała mu potemwprost do ucha,jak bardzo go uwielbia. W takich chwilach potrafił okłamywać siędotegostopnia, że wierzył jej słowom. Ostatni raz był wyjątkowo udany. Przekazał jej sekret,który o czym wiedział z poprzednichrozmów szczególnie jąinteresował, w niesłychanym stopniuwzbudzająctym jej namiętność. Ten moment miał jednak swoją cenę: jej nowe żądaniabyły bardziejwygórowane. Zrób jeszcze krok dalej z tym, nad czym pracujeciew laboratorium: daj mi żywą próbkę - rozkazała, kołyszącsię na nim miarowo i doprowadzając go do ekstazy. 84 Ujawnię ją opinii publicznej, aświat będzie w takim szoku, że władze nie będą miały wyboru i wprowadzą lepszysystem zabezpieczeń. W duchudrwił sobie z tych jejpompatycznych zapowiedzi - i to od samego początku, bochoć nie wiedział, co robiła z danymi, które jej przekazywał,jednego był pewien: najmniejsza wzmiankao nich nie trafiła nigdy do gazet. I nic go tonie obchodziło. Jegowłasna sprawa - krucjatapod hasłem: "posiąść ją tak często, jak się da" - pozostawała priorytetem. - Za taką zdobycz nagrodzę cię orgazmem,jakiego wżyciu nie miałeś - mruczałamuwprost do ucha, a on ochoczo zgodził się najej żądanie. Gdy zobaczył, że autobus, który chciał złapać, właśnieodjeżdża z przystanku, wizja spełnieniaobietnicy Ingridjuż tej nocy nadała mu tak nadzwyczajnego przyspieszenia, że dogonił go i w biegu wskoczył na stopień. Ośrodek, przyktórym działało laboratorium, zajmowałniespełna półhektara ziemi, a jego budynki otaczałytrawniki zkępami krzewów idrzew. Znajdował się na peryferiach miasta, dobry kilometr od ostatniego przystankuautobusowego. Laboratorium mieściło się w rozległym,parterowym budynku bez okien, pokrytym beżowymi panelami z aluminium. Płaski dach najeżony był wylotamiprzewodów wentylacyjnych. Teren był ogrodzony płotemz absurdalnie wielką żelazną bramą, a do jego tyłów przylegało czyjeś pole uprawne. Widokskromnej tablicy z napisem Agriterre Inc. zawsze sprowadzał cyniczny uśmiechna ustaGastona. Miejscowi wciąż wierzyli, że firma opracowuje formuły nowych nawozów zwiększających wydajność upraw,a właściciele tego przybytku bardzo dbalio podtrzymanie tej legendy. Od samegopoczątku wprowadzili surowe zasady zachowania tajemnicy służbowejprzez pracowników pod groźbą wysokich kar irealizowali je konsekwentnie. Stojąc w tumanie mgły przed obiektywem wysoko umo85. cowanej kamery wideo, wyjął swą kartę identyfikacyjną,przesunął ją przez czytnik automatycznego zamka bramyi wszedł do środka. Pomaszerował ścieżkąprowadzącądogłównego wejścia, czując na twarzy uspokajającychłóddrobin wilgoci niesionych podmuchem wiatru. Wszedł dośrodka i zobaczył samotnego ochroniarza,który przegrałlosowanie i tę niezwykłą noc musiałspędzić na służbie. Odpowiedział uprzejmie na jego "Bonneannee", wpisałsię na listę i bez zbędnychwyjaśnień udałsię do swojegobiura. Zdążył już przyzwyczaić wszystkich, że charakterjego pracy wymaga odwiedzania firmy o najróżniejszychporach. Otworzył swoje biurko i wyjął komputerowy dysk z objaśnieniem metody, którą posłużyłsię w swojej pracy. Tobyła kopia dla Ingrid. Zaszedł do laboratorium, po fiolkęz samąsubstancją, którą przechowałukradkiem w chłodziarce z próbkami, wśród innych, nad którymi sam pracował. Przezroczysta szklana rurkazawierała mętny płyn,podobny do rozwodnionego mleka,ale Pierre Gaston wiedział, żeto substancja, któramożezmienić świat. Choć razhiperbola Ingrid nie mija się zbytnio z prawdą,pomyślał. Gdybytym razem naprawdę ujawniła mediom to, coodemnie dostanie, bez wątpienia zafundowałaby prawodawcom szok, poktórym - takjak mówiła - natychmiast zajęliby się regulacją badań nad wektorami genetycznymi. Lecz i to niewiele go obchodziło. Wiedział też, że szefowie Agriterre Incorporated dostaliby szału. Już wtedy, gdy przekazywał Ingrid pierwszedane,wiedział, że są to ludzie gotowi posłać do więzienianazbyt gadatliwychpracowników. Zwłaszcza teraz, gdybytylko odkryli źródło przecieku, bez trudu udowodniliby mukradzież. Ostatnio jednak podjął pewne działania, któremiały muzapewnić siłę przekonywania, gdyby naprawdęgroziło mu więzienie. Tajwan iOahu. Te dwasłowa byłyczęścią sekretu, którego nie powierzył nikomu, nawet Ingrid. Agriterre oraz jej firma-matka Biofeed International 86 zgodziłybysię na wszystko, byletylko ówsekret pozostałsekretem. Myśl o liście do doktor Kathleen Sullivan, który na wypadek aresztowania napisał i zostawił u swegonotariusza, poprawiała mu nastrój,gdy wychodził z laboratorium i kierował sięku miejscu, w którym czekała naniego Ingrid. Budowa katedryw Rodez rozpoczęła się w pierwszejpołowie drugiego tysiąclecia i trwała czterywieki. Budowla niemaldorównująca wielkością słynnej Notre Damęw Paryżugóruje dziś nad miastem, które z biegiem stuleci rozbudowało się u jej stóp. Nawet widziany z daleka,ozdobiony wieżami gmach wydaje się gigantyczny. Piętrzysię na szczycie łagodnego wzniesienia, adomy i sklepy zeswymi chudziutkimi kominami tłoczą się wokół niego jakdzieciwznoszące ręce. Wkraczając do mrocznegownętrza świątyni, PierreGaston miał wrażenie, że jej ogrom tchnie butą i arogancją, jakby zaprojektowano ją specjalnie po to, by wierniczuli się zastraszeni, zadzierając głowy ku wysokiemusklepieniu. Poczuł dreszcz, gdy spłynęła na niego zgórychłodna wilgoć, otaczając go lepkim całunem i przynoszącchłód - znacznie bardziej przenikliwy tu,w domu bożym,niż na zewnątrz. Jedynym źródłemświatła były świece -setki świec ustawionych na ołtarzu,przy konfesjonałachi tuzinach bocznych kapliczek, gdzie zebrali się nieliczniwierni, pogrążeni w modlitwie. Ciemne rzędy pustych ławek ginęły w półmroku, gdzieś w głębi kościoła. Ruszyłprzed siebie wzdłuż bocznejnawy, ku owej ciemności, bowyobrażał sobie, że jeśli Ingrid naprawdę na niego czeka,to ukryłasię właśnie tam. Jego kroki odbijały się kamiennym echem, a ichdźwięk zlewał się z pomrukiem cichychmodlitw iczyimś pokasływaniem. Zawsze go ostrzegała, żejeśli nie będzie się czuła bezpiecznie wjego mieszkaniu, znajdzie ją właśnie tu, w katedrze. 87. - To idealne miejsce, gdy ktoś chce posiedzieć samotniew ciemności, albo dla dwojga ludzi, którzy chcą się przytulić i poszeptać do siebie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń - powiedziała mu kiedyś w chwili szczerości. Wszystko to wydawało mu się nieco melodramatyczne, ale wgłębi duszyzaczynał się martwić tym, co mogłoją spłoszyć tejnocy. Nie dlatego, że obawiał się realnegoniebezpieczeństwa- bo prawdziwą groźbęmogło sprowadzić dopiero ujawnienie jego tajemnic - ale dlatego,żeilekroć czułasię zagrożona i miaławrażenie, żektoś jąśledzi, skracała do minimum czas spotkania, odpuszczając sobie seks. Obydziś nie wywinęła mitakiego numeru,pomyślał z nagłązłością. Zdarzało musię już protestować,gdy próbowała wymknąć się wcześniej,i czasem nawetmu ulegała, choć upierała się, byprzynajmniej opuścilijego mieszkanie. Oddawałamu sięwtedy w ustronnychmiejscach - cichych uliczkach czy parkach, byle w cieniu -a dreszcz emocjitowarzyszący takim ryzykownym gromzdawał się ją podniecać. Gaston znów poczuł twardośćw kroku, wspominając te chwile. Przeszedł niemal trzy czwartedługości katedry ponad sto metrów - nim dotarł do przestronnejniszy odgrodzonej prętami zkutegożelaza. Bramka wkracie byłauchylona. Było za nią dość miejsca, by pomieścić stary,masywny konfesjonałorazstół z dwoma krzesłami, który stał pośrodku. Docierało tu bardzo niewieleświatła,a potężne kolumny praktycznie zasłaniały widok od strony nawy. Nad pojemnikiem na ofiarę wisiała tabliczkaz napisem "Kaplica pojednania". Oto miejsce, jakie wybrałaby Ingrid, pomyślał. Zatrzymał się i wsparł dłońo kratę,zastanawiając się, czy niepowinien pójść dalej. W ciemności dostrzegałjuż tylko stare kamienne sarkofagi z rzeźbami naturalnej wielkości napokrywach -zapewne grobowce świętych mężów orazzarys rusztowania, które służyło konserwatorom ratującym rozpadające się mury. 88 IŁ Postanowił właśnie, że zajrzy i tam - może Ingridskryła sięza którymś z sarkofagów? - gdy nagle poczułzapach. Znieruchomiał. Aromat był słaby, ale Gastonniemiał wątpliwości: to były jejperfumy,Taboo. W ciągu tychmiesięcy,które minęły, odkąd podarował jej flakonik, tawoń stała się dla niego afrodyzjakiem. Do tej pory na wpółpodniecony teraz poczuł pełną erekcję i wiedział, że byłbygotowy dla Ingrid w ciągu paru sekund. Zapanował nadprzyspieszonym oddechem, choćmiał wpamięci chwilę,gdy na jej biodrach wyczuł śladinnego zapachu. Dostawałszału na myśl o tym, że inni mężczyźnibyć może dawalijej podobne prezenty i dotykali jej ciała. Nigdy jednak nieośmielił sięspytać oowych innych kochanków. Odepchnąłod siebie dręczące myśli i pozostawił tylko jedną: tej nocyona jest moja. Tak, ale gdzie? Ruszył energicznym krokiem ku grobowcom, lecz wonny trop urwał się natychmiast. Wrócił więc do bramki kapliczki, przy którejgo wyczuł. Nisza była pusta. Rozejrzałsię, szukając innej potencjalnej kryjówki, aleniczego takiego nie dostrzegł. Otworzył bramkę szerzeji wszedł do środka. Jego sercezabiło szybciej, tu bowiem zapach był zdecydowanie mocniejszy. I przybierał na sile z każdymkrokiemprzybliżającym go ku drewnianemu konfesjonałowi. Zbudowanyz ciemnego mahoniu, składał się z dwóch bocznych pomieszczeń i przestronnej kabiny środkowej, w której zwyklezasiadał ksiądz. Gaston byłjuż prawie upojonywonnym powietrzem, gdy sięgałdo klamki. Do ciemnego wnętrza konfesjonału wpadło dość światła, by mógł ją zobaczyć: siedziała bokiem na ławce,całkiem naga, przytulając długie, ugięte nogi do piersii uśmiechając się do niego. - Dlaczego tak długo, kochany? I co dla mniemasz? -szepnęła. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zza drew89. nianych kratek, przez które zazwyczaj przemawiał kapłan, docierała już tylko odrobina blasku świec, ale wciążwidział jej błyszczące oczy, gdy wyciągała ku niemu ręcei naginała go ku sobie. - Pytałam, co dla mnie masz- powtórzyła mu wprostdo ucha. Fiolkę niósł w torebce, żebychłodziła się w nocnympowietrzu. Zaniósł ją teraz, wrazz dyskiem, który wyjąłz kieszeni marynarki,w kąt kabiny i położył na staranniezłożonym ubraniu Ingrid. - A gdyby przyszedł ksiądz? - spytał, stając przed niąi odpinając klamrę paska. - Wysłuchałabym jego spowiedzi. Gdy opuścił spodnie,wstała, odwróciła się tyłem doniegoi wbiła pośladkimiędzy jego biodra. Rozstawiłaszeroko nogi, pochyliła się i oparłszy się dłońmi oławkę, zaszczebiotała: - Tak będziemy to robić. Zwinnie wygięła grzbiet, sięgnęła rękąmiędzy nogii wprowadziła go w siebie. Łapczywie pochwycił jejpośladki i pchnął, ale zaraz odparła jegoruch, przyciskając go dozamkniętych drzwi. - Nie ruszaj się rozkazała łagodnie. Gdy znieruchomiał, zaczęła pracować biodrami, wolno,wprawniei bezszelestnie. Gaston mógł jedynie staraćsię panować nad oddechem, by nie zakłócić tej ciszy. Gdydotarł prawie naszczyt, przestała się ruszać, odczekałachwilę i zaczęła na nowo. Powtórzyła ten manewr kilkarazy, aż wreszcie byłbliski omdlenia. - Pochyl się teraz, kochany. Nie możesz upaść -szepnęła, jakby doskonale wyczuwała to oszołomienie, do którego doprowadziła go falami podniecenia. Zmienił pozycję: pochylony do przodu, oparł się dłońmio tylną ścianę kabiny. Ingridznowu zaczęła się poruszać,tymrazem z wigorem zwiastującym rychły finał. Poddawszy się całkowicie jej władzy, był tak bliskiekstazy, że le90 dwie zauważył powolny ruch uchylanychdrzwi. Właściwietylko zmiana w natężeniu światła przykuła jego uwagę,ale była tak minimalna, że gdy odwrócił głowę, zauważył tylko zarys mrocznych postaci przedkonfesjonałem. O Boże, księża nas nakryli, pomyślał na sekundę przedtym, jak jeden z intruzów pochwycił go od tyłu zagłowęi skręcił mu karkjednymenergicznym ruchem. Delektując sięwidokiem jegoostatnichspazmów, Ingrid uśmiechnęła sięi mruknęła: - Tak jak obiecałam, kochany. w życiu takiego niemiałeś. Hotel Plaża, Nowy Jork - Szczęśliwego Nowego Roku, Kathleen - powiedziałSteve Patton, unosząc kieliszek szampana, podczas gdytowarzysze zabawydmuchali w trąbki, rzucali serpentynyi zasypywali ozłoconą salę balową kilogramami confetti. -Naprawdę, Steve? - Oczywiście. -Widzisz, wiele zależy od ciebie. - Co maszna myśli? -To,że między nami niemoże już być takjak dotąd. Zamarłz kieliszkiem w wyciągniętejręce. - Po prostu nie umiemtak oddzielać seksu od całejreszty, jak ty to robisz - ciągnęła. - Nie bierz tego za krytykę. Zwyczajnie nie mam tego w sobie. Nie umiem byćjednąz wielutwoich kobiet. Męczy mnie to. Spojrzał nanią tak, jakby mówiław obcym języku. - Nie zrobiłeśnic złego, Steve dodała. Jesteś, kimjesteś, eleganckimłobuzem i cudownym kochankiem. Dałeś mi w tym roku to, czego potrzebowałam, choć możew nieco surowy sposób. Ale teraz muszę pójść naprzódz moim życiem. Widoczniejestemstaroświecka i więcejoczekujęod mężczyzny. A przede wszystkim, nie chcę cię 91. stracić jako przyjaciela. Ważne,żebyśmy pozostali bliskimi kolegami, zwłaszcza teraz, gdy czeka nas tyle naprawdę ważnej pracy. Uciszył ją, kładąc palecna jej ustach. - Kathleen,z chęcią wykorzystałbym szansę, by staćsięmężczyzną, który dajeci więcej, alesądziłem, że potrzebujesz swobody, bez zobowiązań. Moje romanse totylko epizody, czarujące interludia między mną a chętnymi kobietami. nikomu nie przynosząszkody i nie zamierzam za nie przepraszać. Nie myśl jednak, że to, cołączymnie z tobą, jest czymś zwyczajnym. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką,a przez cały ten ostatni rok czułem sięjak największy szczęściarz świata - dodał, chwytając jejdłoń. Zamieszkajmy razem. Cofnęła się o krok. - Żartujesz, Steve. -Romansuję, bo pasuje to do mojego stylu życia. Wciążjeżdżę po krajui większość roku spędzam w hotelowychpokojach. Moja praca,jakmi się zawsze wydawało, po prostu nie pozwalała na stałyzwiązekz kobietą. Ale ty tozmieniłaś, Kathleen. - Steve, co ty mówisz? -Chodźmydo mnie. Pokażę ci. Tej nocy kochał się z nią bardziej namiętnie niżkiedykolwiek wcześniej. Jego zapał wyzwolił ją zwszelkichograniczeń, rozniecając bezwstydną żądzę, w której sięzatraciła. Dosiadającgo, galopowała do granic rozkoszyiwreszcie oboje dotarli do nichdrżący, tylko po to, byuspokoiwszy się nieco, na nowo wszcząć rytmiczne ruchyi podjąć cudownie powolną wspinaczkę na szczyt. I wtedy zadzwonił jego telefon. Ku jejzaskoczeniuSteve odebrał, gestem pokazując jej, by nie przestawała. Zawahała się, ale nie zaprzestała miarowych ruchów,choć pomyślała z zażenowaniem, że ktoś może usłyszeć. - Halo powiedział znajomo chrapliwym głosem, unosząc biodra i wchodząc w nią głębiej, tak że jęknęła mimo92 wolnie. Uśmiechając się figlarnie, wygiął biodra jeszczewyżej i dodał: - Nawzajem, Mandy. Szczęśliwego NowegoRoku. Kathleen czuła, że jego ruchy stają się bardziej energiczne. Jeszcze się wahała. W końcu jednak pomyślała: a jeśliMandyto właśnie ta, z którą byłowej nocy? Przeszył jąrozkoszny dreszcz podnieceniai postanowiła poddaćsiępokusie: pokazać tamtej, jak to jest być w takiejchwili podrugiej stronie linii telefonicznej. Znów zaczęła ujeżdżaćPattona, nie powstrzymując się ani trochę, by zabrać gona szczyt, nim skończy się rozmowa z rywalką. Tym razem toon jęknął. Rzucił słuchawkę na łóżko, pochwyciłKathleen zapośladkii chwilępóźniej doszli -jednocześniei dość hałaśliwie. Opadłazdyszana na jego pierś, chichocąc do własnych myśli: posłuchaj sobie tego, Mandy, kimkolwiek jesteś. Godzinę później, gdy jechała taksówką dodomu, byłalekko wstrząśnięta:tym, na co właśnie sobie pozwoliła,a takżetym, jakich uczuć doznała. Było to nawet zabawne, ale i lekko niepokojące - nie sądziła, że potrafitakdynamiczniezareagować na jegoperwersję;nie wiedziałateż, dokąd zajdzie, angażując się w tego typu gry. Choćprawdopodobnie znaczyła dla Steve'a więcej, niż jej sięwydawało, on naprawdę był tym, za kogo go uważała: kobieciarzem, znakomitym na"czarujące interludium", alenanic więcej. I choć dała się zaskoczyć jego propozycjąwspólnego zamieszkania, zdawała sobie sprawę, żeniemoże sięspodziewać niczego lepszego ponad to, że staniesię numerem jeden na liście jego pań, tak jak tej nocy. Rozmyślając o tym, jak chętnie Steve zaaranżował tospięcie międzynią a Mandy, doszła downiosku, że mógłbyJą w pewien sposób kontrolować, gdyby jeszcze pozwoliłasobiena zazdrość. Była pewna, że gdyby dalej spotykałsię z innymi, czułaby się z każdymdniem bardziejnie93. szczęśliwa. Wzdrygnęła się na myśl o tego rodzaju seksualnym masochizmie i wpatrując się przez okno w elegancką czerń pierwszego przedświtu nowego tysiąclecia, po razdrugi postanowiła, że zerwie ze Steve'em. Lisa ma rację,pomyślała. Zasługuję na więcej. Gdy wysiadła z taksówki opodalswego mieszkaniaw East Village,w policzki ukłuły ją kroplezimnego deszczu. Były jak oczyszczającakąpiel. Rozdział 5 Pierwszedni rekonwalescencji Steele'a nie wyglądałynajgorzej, głównie dlatego że lekarze i Martha dokładniezaplanowali każdy jego ruch. Między odbywanymi dwarazy dziennie przechadzkami (za każdym razem o półprzecznicy dłuższymi) jadał o stałych porach trzy posiłkidziennie i stawiał sięna umówione badania i kontrole. Dzięki napiętemu terminarzowi miał niewiele czasunarozmyślania i nawet go to cieszyło. Gorzejbyło nocą. Najczęściej przesiadywał w salonie,wpatrując się w fortepian i tuląc w dłoniach szklaneczkęszkockiej. Nie muszę się martwić o swój oddech o poranku, pomyślał, przestawiającsię z powrotem z wódki nawhiskey. - W instrukcjach, które pan przyniósł,nie ma ani słowa o kontynuowaniu alkoholowego nawyku - zauważyłakwaśno Martha po kilku dniach jego pobytu w domu. -Dwa drinki dziennie, Martho. Zdrowo dlaserca. Odlat trąbią o tym wczasopismach medycznych- zareplikował, unosząc w toaście porcję bursztynowego trunku. - Doprawdy? W takim razie powinien pan już mieć najzdrowsze serce w całym kraju. -Nie czekającna odpowiedź,z gniewnąminą wyszła do swojej sypialni, mrucząc: -A nie wspominali tamczasem o rozmiarze szklanki? Fortepian należał do Luany. Czy grała zawodowo,akompaniując chórom albo uczącw szkołach, czy dawałaprywatne lekcje, zawsze czyniła toz jednakową, bezgranicznąpasjąi przezcałe życiemarzyła, że ukończykurs 95. mistrzowski dla pianistów koncertowych. Gdy zdiagnozowano u niejnieoperacyjnego raka trzustki, dając najwyżejsześć miesięcy życia, natychmiast zapisała się na przesłuchanie, które tak długo odkładała. - Teraz przynajmniejsię dowiem, czy jestem wystarczająco dobra - wyjaśniła,rozpoczynając cykl wielogodzinnych, codziennych ćwiczeń, które miały ją przygotować doprezentacji Koncertu fortepianowego d-moll Mozarta. Steele z trudem znosił ten pośpiech. Każdanuta wzmagała ból; były jak tykanie zegara odliczającegoczas, któryjej pozostał. Gdy zbliżał się termin przesłuchania, była jużzbyt słaba, by siedzieć przy instrumencieprzezdłuższyczas - rozpacz Richarda tylko się pogłębiała. Lecz Luananie ustępowała. Odpoczywała pomiędzy częściami utworui upierała się, by mąż rejestrował jej wysiłki. W jej imieniu zaniósł nagraniekomisji,wraz z listem od lekarzapoświadczającym, iż z przyczyn medycznychartystka niemoże osobiście wystąpić. Tydzień później otrzymała telegram: została przyjęta na kurs, pod warunkiem żezdrowie pozwoli jej uczestniczyć w zajęciach. Błysk dumy w jejumęczonychoczach byłnie tylkoznakiem artystycznegozwycięstwa, ale także chwilowegotriumfu duchanad rakiem, który pustoszył jej ciało. GdyRichard próbował jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha i jakpodziwia jej odwagę, uśmiechnęła się. - Ja też jestem z siebiedumna i dlatego czuję się seksowna- powiedziała. - Chodźdo mnie- dodała, z trudem przyciągając godo siebie. Tego dniakochali się poraz ostatni. Gdy Luana umarła,zamknął naklucz klapę fortepianu. Wiedział, że nie chciałaby tego, ale myśl o tym, żektoś inny mógłby zagrać na tyminstrumencie, była nie dozniesienia. Pewnego wieczoru Martha zapytała go: - Może powinnam go sprzedać? To upiorne, żetakpansiedzi i wpatruje sięciągle w ten fortepian. 96 - Nie! - warknął. Nigdy więcejnie poruszyła tego tematu. "Powrót do codziennej aktywności" - tak lekarze nazwali tę część rozkładu zajęć, która stopniowo dawała mucoraz więcej swobody. W jegowypadku wejście w tę fazęoznaczało, że zkażdym dniem miałcoraz mniejsze pojęcieo tym, co mógłby ze sobą zrobić. Wreszcie zaczął zaglądaćdoszpitala, żeby pogawędzić z kolegami i posłuchać najnowszychplotek ze swojego oddziału. Z początku witali goz otwartymi ramionami. - Dzięki Bogu, że wracasz do siebie. -Tęskniliśmy za panem! - Wykończymysiębez pana. Kiedy zaczął przeglądać karty chorobowe, podglądaćprzez ramię innych lekarzy i nieproszony wygłaszać opinie, szybko stał się takim utrapieniem, że na sam jegowidok koledzy zwracali oczy ku niebu. - Doktorze Steele, pan znowu tutaj? -Naprawdę radzimy sobie doskonale. - Przepraszam, Richard,muszę lecieć. Skończyło się na tym, że całe popołudniaspędzał naspacerowaniu po Central Parku, usiłując złapać choćtrochę słońca w środku zimy. Zrażony kilkomapróbamizmienił trasę przechadzki: zahaczał o bar w hoteluPlaża,siadał przy stoliku z plikiem gazeti fundował sobiedrinka. Pod koniec tygodnia kelnerzy uważali go już za stałegobywalca inawet znali jego imię. Stosunki Steele'a z synem były równienapiętejakdawniej. Wydawało się, żeChet robi wszystko, by rankiem jaknajszybciejwybiec do szkoły. Gdy ojciec zaczął wstawaćna tyle wcześnie, by spotkać się z nim przy śniadaniu,chłopak łykał jedzenie w pośpiechu i ponurymmilczeniu,wyraźnie dając do zrozumienia, że wolałby jadać sam. Wieczorami nie było lepiej. Chet niemal codziennie odrabiał lekcje u kolegi, a jeśli przypadkiemspotkali się przykolacji, nie różniła się onaniczym od śniadania: polegała 97. na jak najszybszym pochłonięciu smakołyków przyrządzonych przez Marthę. - Gdyby nie jego apetyt i twojeumiejętności kulinarne, w ogóle bym go nie widywał - poskarżył się Steele,gdy któregoś wieczoru jak zwykle jadł kolację sam na samz Marthą. -Ja sięstaram wabić go tujedzeniem, a pan niepróbuje znim porozmawiać. W tym nie mogę panu pomóc. - Nibyjak mam go zmusić? -Większą dawką tego, co zaserwował mupan na oddzialeintensywnej terapii. - Mówił ci o tym? -Tak. I bardzo chciał wiedzieć, czy moim zdaniemmówił pan poważnie. - O mój Boże! -Odpowiedziałam:"Oczywiście", ale Chet musi tousłyszeć od pana. Gdy godzinę później odezwał się dzwonek u drzwi,Steelesiedział już na miękkiej kanapie, ze szklaneczkąw dłoni, jak cowieczór pogrążony w ponurych myślach. - Ja otworzę - zawołała pogodnie Martha. - Zapomniałampanu powiedzieć: Greg Stanton zadzwonił dziś po południu i spytał, czy może wpaść. Naturalnie powiedziałammu, żemoże. I że pan się bardzo ucieszy. Znalisię wystarczająco wiele lat, by Steelewiedziałjedno: ta kobieta nigdy o niczym nie zapominała. - Martho! - wykrzyknął ostrym tonem. -Celowo nicmi nie powiedziałaś. -Ależ dlaczegomiałabym to zrobić? - odkrzyknęła przez ramię, kierującsię w stronę drzwi. Wjej głosiebrzmiałaurażonaniewinność. Bo pomyślałaś sobie, że nikogo nie wpuszczę, nawetstaregokumpla Grega. Przeszkadzałby mi wnocnym użalaniu się nad sobą, pomyślał Steele, z każdąsekundą corazbardziej posępny. 98 Wysoki mężczyzna, który wkroczył dosalonu, miał nasobie doskonały ciemny garnitur, szarą koszulę i grafitowy krawat. I choć linia jego jasnych włosów była jużmocnocofnięta, dzięki wysportowanej sylwetce sprawiał wrażenie młodszego od Steele'a, mimo iż byli prawie rówieśnikami. Przyjacielu,jak zwykle wyglądaszmi napróżniaka,pomyślałSteele. Wprawdzie cała ta sytuacja spotęgowała jego beznadziejny nastrój, ale prawda była taka, że zawsze uważałswego kolegę za fanatyka nienagannego wyglądu. Gdypoznali się na studiach medycznych, Greg był zapalonympływakiem, ale niespędzał godzinw basenie po to, byutrzymać dobrą kondycję czy wygrywać zawody, lecz bymóc się pochwalić "kaloryferem" na brzuchu, gdy ściągałkoszulę. Gdy zacząłprzedwcześnie łysieć, jego obsesja napunkcie ćwiczeń fizycznych przybrała na sile. - Hej, tylko płaski brzuch sprawia, że młodo wyglądam -żartowałczęsto. -To oraz świetny seks - dodawała zwykle jegożona,Cindy. Odkąd Greg został dziekanem, Steele dodawał w duchu jeszcze drogie garnitury. Wstając z kanapy,machinalniepoklepał się pobrzuchu,którego się dorobił, odkąd przestał pracować, i wygładził wymiętą bluzę. -Jak zawsze w formie i jak zawsze świetnie ubrany,Greg. Wystarczy mispojrzeć na ciebie, żeby się poczuć jakrozbitek. - Cześć, Richard - powitał go ciepło przyjaciel. - Czy todlategoprzestałeśodpowiadaćna wiadomości? Obiecuję,że się utuczę, jeśli to ci pomoże. Steele skrzywił się na ten przytyk. Musiał przyznaćw duchu, że na swój sposób celowo myślał o Gregu jaknajgorzej- to byłaczęść jegokampanii przeciwko wszystkiemu, co przypominało mu dobre czasy, gdy byłaprzy nimLuana. Grega Stantona unikał szczególnie starannie. 99. A przecież Greg niejeden raz próbował go wspierać, gdyLuana umarła. Steele nie byłtym zdziwiony. Odkąd sięgałpamięcią, zawsze starał siębyć pomocny, a jegokwaskawy humor i zamiłowanie do perfekcji stanowiły doskonałe antidotum na zniechęcenie, którego od czasu do czasudoświadczają początkujący lekarze. Byli sobie bliscy nietylko na studiach. Gregi Cindy, otwarci i serdeczni, szybko zaprzyjaźnili się także zLuaną,gdy tylko zostałażonąRicharda. Spędzili we czworo wiele wesołychchwil, a gdypojawiły się dzieci, dwie córki Grega - o kilka lat młodszeod Cheta - stały się niczym siostry dla chłopaka, któryuwielbiał rolę starszego brata. Choć sami głęboko przeżyliśmierć Luany,Cindy i Greg pospieszyli zpomocą Steele'owii Chetowi;robili co mogli, by jakoś ich pocieszyć. Tyle że Steele postanowił wyrzucić z pamięci wszystkiewspomnienia o tym,co utracił. Odtrącał wszystkie ich starania, początkowotłumacząc się nadmiarempracy, a potem poprostu nie odbierając telefonów. WreszcienajpierwCindy,a potem Greg - przestali dzwonić. - Dlaczego pan nie zadzwoni donich? - pytała czasemzirytowana Martha. Bowreszcie dotarło do nich, że mają mnie zostawić w spokoju, odpowiadał jejw myślach, tonąc coraz głębiejw rozpaczy. Tak, Greg Stanton byłpróżnym człowiekiem, ale jednocześnie najlepszym kumplem, jakiego Steele kiedykolwiekmiał. - Przepraszam cię, Greg. Zachowywałemsię jak osioł -odpowiedział,odsuwając od siebie przykre wspomnienia. - Po prostu było miwstyd,byłem za bardzo rozbity,zwłaszcza po tym wszystkim, co próbowaliście robić dlamnie z Cindy. -Hej,nie przyszedłem tu, żeby pomóc ci poczuć sięwinnym - przerwałmu Greg, lekceważąco machając ręką. - Sam dasz sobie z tym radę,niekoniecznie przy mnie. Chodzio to,że przychodzę tu służbowo, jakodziekan. 100 Chciałbym, żebyś wyświadczył przysługę swojemu wydziałowi. Żebyś podjął się specjalnego zadania. Słowa te kompletnie zaskoczyły Steele'a. Spodziewałsię - i bał - współczucia Grega, a tymczasem usłyszało specjalnym zadaniu. i był zaintrygowany, tym bardziejżeprzecież Greg, jakodziekan wydziału medycyny, technicznie rzecz biorąc, był jego szefem. Cała niechęć wywołana niespodziewaną wizytąprzyjaciela wyparowała, a jejmiejsce zajęła ciekawość. - Achtak? - powiedziałSteele. -W takim razie siadaj. Napijesz się czegoś? Greg nieznacznie uniósł brew, mierzącwzrokiem pokaźną szklankę, którąRichard ściskał w dłoni. - Ażtak spragniony nie jestem, dzięki - odparł, przysiadając naskraju fotela, by czym prędzej przejść do rzeczy. - Mniej więcej zatrzyi pół miesiąca,napoczątkumaja, Organizacja Narodów Zjednoczonych będziegospodarzemmiędzynarodowej konferencji poświęconej zagrożeniu, jakim może być dlaczłowieka żywność modyfikowana genetycznie. Poproszono mnie, żebymwyznaczył lekarza, który będzie towarzyszył delegacji amerykańskiejChciałbym, żebyś się tego podjął. Steele w jednej chwili przestał być zaintrygowany. - Na miłość boską, przecież to gadanina o roślinkach -zaprotestował, rozczarowany nawet tym, że Gregw ogóleprzyszedł do niego z czymś takim. - To tematdla ogrodników, ewentualnie botaników, nie dla lekarzy! - Richard, tu chodzi o żywność. O to, co zjadamy. myi nasze dzieci. - Więc znajdź sobie dietetyka - odparował Steele,coraz bardziej pewny, że wyczuwaza tą propozycją przykrysmrodek litościwego gestu. Greg pochyliłsię w jego stronę,mierząc gozimnyrd. błękitnym spojrzeniem. - Nie lekceważ tej sprawy. Problem z naszą delegacjajest taki, że mamy w niej odcholery ekspertów od roślin 101. żywności i badań laboratoryjnych. - Greg umilkł ina moment zacisnął usta, jakby nie był pewien, czy powinienmówić dalej. -Nie mogę wygłaszać publicznie opinii, bonie dysponuję twardymi dowodami - dodał po chwili, zniżając głos, jakby dzielił się z Richardem wielką tajemnicą - ale cały ten temat mnie przeraża. I niech mnie diabli, jeśli niepowinienprzerażać wszystkich lekarzy. Oczywiście nie spodziewam się, że uwierzysz mi na słowo. Sprawdź, copiszą w Internecie na temat genetyczniemodyfikowanych organizmów, doucz się trochę. Jeśli do jutraniebędziesz tak zaniepokojony jak ja, wtedy poszukamkogoś innego. Tak czy inaczej, wyślę natę konferencję lekarzaz bogatym doświadczeniemklinicznymi możesz byćpewny, że tylko dlatego przyszedłem właśniedo ciebie,a nie dlategoże zostałeś zepchnięty na boczny tor albo żeżal mi dupę ściska na twój widok. Steele drgnął zaskoczony, jak świetnie Greg odczytałjego myśli. - Spójrz prawdzie w oczy,Richard! - ciągnął przyjaciel, jakby nieco zniecierpliwiony. Wykopałeś sobiedołeki chowasz się w nim, odcinając sięod wszystkichznajomych, lecz mimo to niektórzy wciąż są przekonani,że mógłbyś się przydać jako profesjonalista. A teraz wybacz, ale mam za sobą długi dzień. Wracam do domu,doCindy i dziewczynek. - Gregwstał i zanim Steele zdążyłsię odezwać, dodał: Nawiasem mówiąc, jeśli oczywiściezniesiesz jeszcze jednązłą wiadomość,one też chciałybycięjeszcze kiedyś zobaczyć. ICheta, ma się rozumieć. Czują, że je porzuciłeś, aja, szczerze mówiąc, mam już dośćwymyślania wymówek dla ciebie. - Nie czekając na odpowiedź, Stanton odwrócił się i wyszedł. Steeledługo jeszcze siedział,wpatrując się w fortepiani prawie nie pijąc. Czuł się tak, jakby Greg wylał mu nagłowękubeł lodowatej wody. - Zdaje się, że niczyja litość jużmi nie grozi - mruknął,wstając wreszcie z kanapy. Poszedł do pokoju, w któ102 rym wspólnie z Chetemkorzystali z komputera. Odstawiłszkocką, przyciągnął krzesło, usiadł i zalogował się dosieci. Wpisał w wyszukiwarce hasło "organizmy genetyczniezmodyfikowane". Na ekranie pojawił się początek listyodnośników i informacja, że znaleziono ich ponad pięć tysięcy. Lepiej będzie zawęzić kryteria wyszukiwania, pomyślał i dodałhasło "zagrożenie dla zdrowialudzkiego". Lista skróciłasię o połowę. Szybko się przekonał, że większość znalezionych artykułów to deklaracje grup obrońców środowiska, opatrzone chwytliwymi tytułami, ale mające niewiele wspólnegoz nauką. "Frykasy Frankensteina", "Zabójcze zakąski","Nowa inwazja morderczych pomidorów" - chichotał, czytając nagłówki niektórych stron. Wiele opatrzono niezłymirysunkami,naśladującymi plakaty horrorów z lat pięćdziesiątych. Inne były kpinąz reklam popularnych produktówi przedstawiały na przykład znajomo wyglądającego lwa,prezentującego podejrzanie wyglądające, zielonkawe płatki zbożowe, w opakowaniu opatrzonym niekończącą sięlistą chemicznych składników. Były jednak i inne skrajności: strony zapełnione nieznośnie nudnymi artykułami dokumentującymi to, jak rośliny uodpornione genami tak ezoterycznych organizmówjak wirus żółtej chlorowatości wspięgi chińskiej są wstanie przekazywać nowy materiał genetyczny dowolnymmikrobom, które bytują na ich łodygach i liściach. A kogoto obchodzi, myślał Steele, póki nie kliknął na odnośnikdo artykułu o poziomym transferze genów. Czytającgo,zrozumiał, dlaczego tak wielu uczonych interesuje siętymprocesem. Istnieją liczne dowodyna to, żejeżeli zmodyfikujemygeny rośliny czy zwierzęcia, zmieniony materiał genetycznyzostanie przekazany potencjalnie groźnym dla człowiekawirusom, bakteriom, pasożytom czyinsektom bytującymna danym gospodarzu. Pewne badania sugerują, że zwy- 103. kle zwierzęta żywiące się genetycznie zmodyfikowanymiroślinami mogą wchłonąć z jelita do krwi takie właśnie,stworzone ludzką ręką łańcuchy DNA. Jest to szczególnieniepokojące, jako że można wyobrazić sobie scenariusz,w którym takzwane normalnezwierzę wprowadza wektorygenetyczne do mikroorganizmów rezydujących w jegoprzewodzie pokarmowym lub krwi. Steele natychmiast pomyślał o gatunkachzwierzątznanych jako rezerwuar ludzkich patogenów, takich jakbydło dla prątków gruźlicy, gryzonie dla hantawirusówczyjelenie dla kleszczy zarażonych krętkami wywołującymiboreliozę. Na myśl o tym, żete śmiercionośne organizmymogłyby przebudować swojeDNA, przeszył go dreszcz. Przewinął stronę dalej, przeglądając podsumowaniainnych artykułów, które wspieraływcześniejszą tezę. Wchłonięte obce DNA może przejściowoprzetrwać w przewodzie pokarmowym i przedostać się do krwi; DNA spożyte przez myszy docierado leukocytów, śledziony, wątrobyi gonadprzez śluzówkę ściany jelita;stajemy się tym, cospożywamy. Zaraz, zaraz, pomyślał Steele. Oni sugerują, że DNA,które wchłaniamy, może się stać fragmentem naszejwłasnej struktury genetycznej. Alenawet jeśli, to dzieje siętak od zaraniadziejów. O co więc tyle hałasu? Odruchowojuż spoglądał naprzeczytany artykuł krytycznym okiem,tak samo jak czynił to, czytając pisma medyczne. Wreszciedotarł do sedna: autora niepokoiło to, jak samewektorymogą uczynićodwieczne zjawisko niebezpiecznym. Aż do dziś ewolucja i czas dokonywały selekcji DNA,na którego wpływjesteśmy narażeni. Genetycznie modyfikowana żywność zaśpoddaje nasz organizm działaniusztucznie wytworzonych łańcuchów kwasów nukleino104 wych, które nigdy nie istniały w przyrodzie i które zbudowano specjalnie po to, by umiały przełamywać barieręmiędzy gatunkową. Ich długofalowe działanie jest zupełnienieznane. W istocie sztuczne wektory, które mają przełamywaćnaturalne bariery hamujące poziomy transfer genów,być może omijają też naturalny system kontrolny,który regulował takie "przeskoki", działając na naszą korzyść od milionów lat. Steele dałsię wciągnąć w temat bezreszty. Zacząłpochłaniać kolejne publikacje, a z każdą z nich czuł sięcorazbardziej nieswojo. Najpierw przeczytał o grupie norweskich naukowców, którzy karmili szczury laboratoryjne ziemniakami zmodyfikowanymi tak,by produkowałylektynę, wzmacniającą ich odpornośćna działanie szkodników. Szczury traciły na wadze, lektyna łączyła się z ich białymi krwinkami, a liczba limfocytów T rosła, sugerującodpowiedź immunologiczną. Autorzyeksperymentu uznali, że wynik wskazujenanegatywne działanie modyfikowanej żywności. Krytycy sugerowali natomiast, że szczurymogły stracić nawadze i wykazywać odpowiedź immunologicznąz powodu niedożywienia, jako że w ich diecieniebyło dostatecznej ilości białka. Jednakże obie strony uznały, że w toku następnych badań należy ściślej kontrolowaćwszystkie zmienne, nim do łańcucha pokarmowego włączysię nowy produkt. Kolejne relacje, które Steeleczytał, wprawiły go wosłupienie. Naukowcy, którzy opublikowali wstępne dane, zostali zwolnieni z pracy,nikt nie próbował powtórzyć icheksperymentu, anaczelna czasopisma, które zamieściłoich artykuł, stała się celemzmasowanej krytyki rzeczników wielkich firm z branży bioinżynieryjnej. Jej odpowiedź, wktórej broniła swojejdecyzji, była apelem o "prowadzenie dyskusji, a nie ukrywanie informacji". Bardzo słusznie, pomyślał Steele, w duchu kibicującosaczonejkobiecie, która miała dość odwagi, by odpierać ataki. 105. Przeglądał kolejne artykuły i każdy z nich stopnioworozjaśniał przed nim polityczne tło całej sprawy. Szybkodostrzegł najsilniejszy trend,któryzdominował AmerykęPółnocnąi najmocniej wpływał na kierunek debaty: głoshandlowców i przemysłowców. "Nie ma niepodważalnychdowodów na to, że genetycznie modyfikowana żywność jestszkodliwadlaludzkiegozdrowia". Ten cytat pojawiał sięnieustannie, zwłaszcza w ustach ekspertów ekonomiczniezwiązanych z branżą. "Zdecydowanie nie ma więc powodu,by wprowadzaćprocedury kontrolne, które ograniczą naszeprawo do wolnego handlu". To samo mówiliprzedstawiciele przemysłu tytoniowego, pomyślał Steele. Niektórzy uczeni, stanowiący zdecydowaną mniejszośćwtej części świata, odpowiadali w najbardziej oczywistysposób: "Nie mieliśmy jeszcze dość czasu, by się przekonać,jakie będą skutki uboczne". Niestetyniewieleosobistościżycia publicznego zwracało uwagę na ich głosy. Sugestia,którą Steele znalazł nastronie internetowej audycjiradiowej "Na straży środowiska", wydała mu się szczególniepożyteczna: Znany genetyk iosobowość medialna, doktor KathleenSulliuan, proponuje zastosowanie reakcji łańcuchowejpolimerazy (PCR) do sprawdzania stanu roślinności wokółwszystkich laboratoriów używających wektorów genetycznych, by sprawdzić, czy doszło do skażenia nimi środowiska naturalnego. Wydaje się, że to dobry pomysł, zgodził się Steele. Szybkoprzejrzał serię artykułówprasowych, zktórychdowiedział się, że i republikanie, i demokraci patrzą przychylnym okiemna gospodarcze korzyści płynące z bioinżynierii i nie mająnic przeciwko rozwijaniu nowej technologii w kraju, jak i eksportowaniu jej do wszystkich krajówświata - oraz że stawką są setki miliardów dolarów. Bez 106 specjalnego zdziwienia wyczytał też, że obie partie otrzymały sowitedarowizny od najbardziej liczących się graczyw tej branży, a najpotężniejsi z nich wspierali nawet obiestrony politycznego równania jednocześnie. Czytając dalej, zaczął zdawać sobiesprawę, że firmą zdecydowaniedominującą wbranży bioinżynierii jestBiofeed International. W końcu odsunął się od biurka,rozprostował zmęczone plecy isięgnął po notatnik, jeszcze raz analizując wszystko to, o czym przeczytał. Doszedł do trzech wniosków. PopierwszeStany Zjednoczone broniły się rękami i nogamiprzed wprowadzeniem bardziej wnikliwej kontroli badańnad genetycznie zmodyfikowanymi organizmami i komercyjnymaspektem międzygatunkowego transferu genów. Po drugie, poznał wystarczająco wiele przykładów nieumyślnie wywołanych konsekwencjistosowaniabioinżynierii, by z autentycznym przerażeniem myśleć o możliwych jej negatywnychskutkach dla człowieka. Po trzecie,gdybykiedyś doszło do naprawdę poważnej pomyłki w toku badań, nie byłoby szans na cofnięcie jej skutków - naprzykład w tak prosty sposób, jak wycofanie ze sklepówlekarstwa o niepożądanym działaniu, dokonywane na zlecenie Agencji do spraw Żywnościi Leków. Skutki byłybytrwałe, gdyż doszłoby do zmiany genomu ofiary. Zresztąnie skończyłoby się i na tym, gdyby wgrę wchodziła przebudowa tkanek odpowiedzialnychza rozmnażanie, oczywiście przy założeniu, że ofiara pożyłaby na tyle długo, by się doczekać potomstwa. - Jasna dupa! - mruknął Steele, wciąż nie do końca wierząc, że tak potencjalniekatastrofalny dla ludzkościscenariusz realizuje się w jego własnym kraju, a on, i pewnie większość jego kolegów, po prostu niemiał o tym pojęcia. - Nie żartowałeś, Greg. To naprawdę przerażająca sprawa. Spojrzał na zegar w narożniku ekranu i zezdziwieniem stwierdził,że dochodzi druga w nocy. Nawet nie zauważył,107 kiedy minęły cztery godziny. Nietknięty drink wciąż stałtam, gdzie go porzucił. Od śmierciLuany jeszcze nic gotak niezaabsorbowało. Sięgnął po broszurę konferencji, którą zostawił muGreg. Natychmiast rozpoznał nazwisko moderatora, doktor Kathleen Sullivan, o której czytał na stronie "Na straży środowiska". Teraz przypomniał sobie także,że widziałjąparę lat wcześniej w programie telewizyjnym iże byłpod wrażeniemjej wyobraźni. Chętnie z nią pogadam, pomyślał. Podjął już decyzję, żeweźmie udział w konferencji. i dopiero teraz zauważył, gdzie miałasię odbyć: naHawajach. Właśnie miał wyłączyć komputer, gdy jego uwagę przykuł kolejny tytuł: Rozpoznanie alergenuorzechabrazylijskiego w soi transgenicznej. Gdy oderwał wzrok od ekranu, świtało. - Tato? -Dzień dobry, Chet -powitał syna Steele,siedzącyprzed kubkiem parującej kawy. Zamiast pójść do łóżka,wziął prysznic, ubrał się i rozwiązawszy morderczą zagadkę obsługi ekspresu Marthy, utoczył zeń dość napoju,by zaopatrzyć całą zmianę na oddziale ratunkowym. Zasiadłszy zakuchennym stołem, czekał na syna i zdążył jużwypićjedną trzecią dzbanka. Chłopak spojrzał na zegarek i stwierdził: - Wcześnie dziś wstałeś. Zabrzmiałoto jak oskarżenie. Steele doświadczał teraz tegosamego chwilowegowahania, które towarzyszyło mu za każdym razem przed akcją reanimacyjną, gdy stawał w gotowości nadkonającympacjentem i zastanawiał się, co i jak trzeba zrobić. Tyle żew pracy miał do dyspozycji procedury ćwiczone w nieskończoność i mógł błyskawicznie zastąpić wahanie gotowymplanemdziałania, po czym ruszyć do akcji. Stając przedsynem, by reanimować ich umierający związek, mógł pole108 gać wyłącznie na instynkcie, który nieużywany od lat zdążył mocno zardzewieć, - Właściwie to wcale się niekładłem- zaczął. - Usiądź,proszę. Chciałbym porozmawiać. Chet natychmiast zmarszczył brwi. - Dlaczego? O co chodzi? -spytał, nie ruszając sięzmiejsca. Steele zacisnął usta kilka razy, jakby potrzebował rozgrzewki, by wypowiedzieć tych kilka słów. - Chodzi o tę obietnicę, którą złożyłem ci w szpitalui jakoś się nie spieszyłem, żeby jejdotrzymać. Chcę przeprosić. Mars na czole chłopca się pogłębił. O rany,pomyślał Steele. Marzył, by nagle zjawiłasięMartha i podpowiedziała mu, co dalej. W końcuto był jejpomysł! - Jeżeli mi pozwolisz, chciałbym znowu być twoim tatusiem. Chet aż sięcofnął i skrzywił, jakby ugryzłcytrynę. - Tato! - zaprotestował,celowo przeciągając to krótkiesłowo, a potem nerwowo przestąpiłz nogi na nogę. - W porządku, synu. Nie będę sięwięcej wygłupiał. Wiedz tylko, że ciękocham i postaramsięnie być takimpalantem jak ostatnio. A jeśli będę, to szybko dasz mi kopaw tyłek, zgoda? NatwarzyCheta odmalowałosię głębokie niedowierzanie. - I potrzebowałeś całej nocy, żeby wymyślić takie słodziutkie bzdury? Jezu! Bolało, pomyślał Steelez narastającą frustracją. - No chodź, usiądź wreszcie - poprosił, mając nadzieję,że udamu się uspokoić syna, takjakuspokajał cały swójoddział nawet w chwilachnajgorszego kryzysu. - Przyznaję, niezręcznie mi to idzie. Być może to,co mówię,brzmi dziwnie właśnie dlatego, że od dawna zesobą nierozmawialiśmy. 109. - A czyja to wina? - przerwał mu ostro Chet. - Moja - odparł spokojnie Steele, odważnie patrząc muw oczy. To wyznanie takzaskoczyłochłopaka, że nie bardzowiedział, co powiedzieć. Zaczerwienił się i parę razy przełknął, jakby coś utkwiło mu w gardle. - Twoja mama potrafiła ubierać uczucia wsłowa ciągnął Steele. - A japrzyznaję, że jestem w tym kiepski. Leczto nie oznacza, że nie powinniśmy próbować, nawetjeśli wychodzi nam to tak niezdarnie. W końcu ty i ja jesteśmy dla siebie jedyną rodziną. - Myślisz, żetego nie wiem? - wykrzyknął Chet. -Jeeezu, ty wciąż traktujeszmnie jak małe dziecko! I tomamasprawiała, że byliśmy rodziną, bowiedziała, jak tosię robi. Aty nigdy nie będziesz wiedział! - Ze złością zarzucił na ramię torbę zksiążkami, zabrałz lodówki dwajogurty iwybiegł z domu. - Jeeeezu! - mruknął Steele, starając się, by przywołanie imienia Boga nadaremno potrwało choć o jedno "e"dłużej. - Ma pan to? - spytał mężczyzna, gdy tylko Morganpodniósł słuchawkę. - Tak. Przywiozła to bezpiecznie ostatniej nocy, gdytylko wysiadłaz samolotuz Marsylii. - A co porabiają tamtejsi stróże prawa? -Z tego, co mi mówiła, wynika, że sprawy układają siępo naszej myśli. Policjapodejrzewa, żePierre Gaston poprostu uciekł. Właścicielka kamienicy zeznała, żew ciągu ostatniego roku spotykał sięz nader atrakcyjną damą. Zna pan Francuzów. zawszeprzypuszczają, że to sprawasercowa i że facet ukrywa się gdzieś przed rozwścieczonym mężem. - A jeśli znajdą ciało? -Zapewniono mnie, że to nader mało prawdopodobne. Rozmówca się zamyślił. 110 -Mimo tobyłato zbyt ryzykownaoperacja - rzekłwreszcie. Niemożemy sobie pozwolić na dalsze ruchyw tym stylu. Niech pan powie emisariuszce, żeby poinformowała o tym szefa. - Nie mam zamiaru o niczym jejmówić. Ktośz jej ekipy opisał midokładnie, jak się pozbyła Gastona. Możliwe,że jestśliczna, ale jak na mój gustza bardzo lubi to, corobi. Poza tym to ona ma wiadomość dla pana. - Niby jaką? -Jej szef wciąż sięniecierpliwi. Rozdział 6 Pięć tygodni później,wtorek, 29 lutego 2000 r. , 1.00 Pasy naprężyły się gwałtownie, a Morgan poczuł, żeżołądek podchodzi mu do gardła, gdy śmigłowiec pochyliłdziób i runął w dół, ku ciemności. Cholera, przecieżmówiłem, żadnych kowbojskich numerów! - ryknąłwprost do mikrofonu umocowanego dosłuchawek. Mężczyzna siedzącyobok, za sterami, zareagowałostrym szarpnięciem drążka w lewo. Maszyna posłuszniewykonała zwrot, którego nie powstydziłby się wagonik roller-coastera. Równie ostro pilot podciągnął nosśmigłowcaw górę, radośniebłyskając zębami w półmroku kokpitu, poczym wyrównał lot tuż nad celem: polem rosnącej od dwóchtygodni kukurydzy. Trzasnął przełącznikiem i zainstalowany podkadłubem reflektor ożył,wyławiając z ciemności - ledwie pięć metrówpod nimi- długie rzędy kilkunastocentymetrowych roślin, podobne do gęsto splecionychwarkoczy. Uruchomił mechanizm opuszczający parę długich na cztery metrydysz, sprzężonych ze zmodyfikowanymi zbiornikami ciśnieniowymi. Zawisły pod brzuchemhelikoptera jak nogi olbrzymiego owada, niemalmuskając w locie łodygi młodychroślin. Wyjrzawszy kilka razyz noktowizoremza boczny iluminator, pilot odezwał siędomikrofonu: 112 - Nie widzęza nami żadnej smugi. Jakbyśmy nicniezrzucali. Co to zapreparat? Morgan, który w skupieniu przełykał, żeby niezwymiotować,pokazał gestem, że chwilowo nie może odpowiedzieć. Czekając, ażżołądek się uspokoi, przyglądał sięnielegalnie zdobytej mapie pól uprawnychnależących doBiofeed, położonych wzdłużRed River w Oklahomie, niepokojąc się, czy aby na pewno znajdują się we właściwymmiejscu. Z dokumentu jasno wynikało, gdzie jest polenowej, szybkorosnącej kukurydzy, ale Morgan wcale nie miałpewności, czy kowboj siedzący na fotelu obok właściwieodczytał koordynaty. Nie mając własnego noktowizora,niewiele widział za szybą i nie bardzo wiedział,gdzie sięznajdują- w końcu celowo umówili się na lot wcałkowitejciemności, przy minimalnym świetle księżyca. Gdy jego żołądek wrócił na miejsce, Morgan jeszczeprzez chwilę starannie ważył słowa. Planując tę operację,postanowił, że wszelkie wyjaśnienia natury technicznej,które będzie musiał złożyć, powinny być jak najbliższeprawdy. Człowieksiedzący za sterami musiał poznać wystarczająco dużo szczegółów, by nie kusiło go działanie naskróty, mogące obrócić wniwecz całą misję. - To mikroskopijne cząstki złota wystrzeliwane z ogromnąprędkością. Mają przebić woskowatą okrywę liści,umożliwiając wniknięcie tego, co podamyim później. - A czy rolnicy nie zauważą dziur? -Gołym okiem nie. - A to, co podacie później? To, cozostało w cysternie? - Tajemnica przemysłowa. -Ejże, ja nie mam obowiązku zrzucać nieznanego ładunku. Morganudawał,że się zastanawia, czymoże pilotowipowierzyć tajemnicę. - To nowego rodzajuśrodek owadobójczy połączonyz nawozem - skłamał, mając nadzieję, że wypowiedziałte słowa z przekonującym wahaniem. - Tylko tyle mogę 113. powiedzieć. I jeszcze to, że nie jest bardziej niebezpiecznyniż zwykle stosowane fosfaty organiczne, z którymi macietu do czynienia. Wystarczązwykłe środki ochronne i niebędzie problemu. Odpowiedź najwyraźniej zadowoliła pilota, boznów skupił sięna obserwowaniu dysz wiszącychpod śmigłowcem. Morgan siedział w milczeniu, nie mogąc się pozbyćprzykrej świadomości tego, jakblisko mają do ziemi, nadktórą mknęli. Gdy ostatniej jesieni podróżował w tychstronach, szukając odpowiedniego miejsca, sporo czasuspędziłw kawiarniach, wypytując farmerów o najbardziejdoświadczonego pilota, nie bojącego się oprysków z najniższego pułapu. Padło na Mike'a Butkisa, łysego,wytatuowanego zawadiakę wśrednim wieku,który teraz siedziału jego boku. - Latałemnad każdym terenem i każdym typem śmigłowca, odszturmowych w Wietnamie po małe moskityużywane przez handlarzy prochami i bronią nad dżungląAmeryki Południowej -pochwalił siępodczas pierwszegospotkania. Zdaje się, że to ktoś dla nas, pomyślał wtedy Morgan,stawiając mu piwo. - Testujemy wpołudniowychstanach nowe produktydla Biofeed International - powiedział, wyjaśniając pilotowi istotę zadania. - Tylko żejest to coś, co uczeni nazywają badaniem podwójnie zaślepionym. Musimy aplikowaćnasze środki w tajemnicy,nocą, na wyznaczonych polach. Tym sposobem, pod koniec sezonu, kontrolerzy próbującyznaleźć zauważalne różnice między opryskanymi i nieopryskanymi zbiorami niebędą mieli pojęcia, które sąktóre, a zatem pozostaną bezstronni. Butkis nie wyglądał na zainteresowanego. - Za ile? - spytał z przeciągłym południowym akcentem, osuszywszy kufel. Po paru minutach był już pracownikiem poważnego klienta, który kupił nie tylko jegoumiejętności, alei obietnicę milczenia. 114 Morgan wciąż spoglądał w ciemność, nerwowo ściskając podłokietnik za każdym razem, gdy z mroku atakowałaprzedniąszybę nowa smuga mgły. Od startu czuł się taksamo: wciążbał się,że na ich kursie pojawisiębudynekczy drzewo,mimo iż wiedział, że Butkis w swych goglachwidzi wszystko równie dobrze jak za dnia. - Następnym razem załatwisz mi noktowizor - rzekłdomikrofonu. - Nerwy mipuszczają. Nic niewidzę, docholery! - O Boże, dom! - wrzasnął nagle Butkis, podrywającmaszynęo parę metrów ostrym szarpnięciem za drążek. Serce Morgana bardzo chciało wyrwać się spomiędzyżeber, póki nie usłyszał śmiechu Butkisa. Dotarło do niego, że to tylko głupi dowcip. - Ty durniu, to nie byłośmieszne! - zagrzmiał. Kilka godzin później zakończyli przygotowywanie polado oprysków i wylądowali opodal samotnej bocznicy, naktórej stała cysterna. Butkis, w gumowym kombinezonieochronnym i przemysłowej masce przeciwgazowej- tegostroju zwykle używał, zajmując się środkami owadobójczymi - podłączył odpowiednie węże i rozpoczął przepompowywanie ładunku z wagonu do zasobników helikoptera. Choć maszyna mogłaudźwignąć trzysta galonów narazi rozpylić trzydzieści na minutę, Morgan obliczył, że trzebabędzie poświęcićdziesięć nocy naopryskaniecałego pola. W walizce miał numery telefonów sześciu innych pilotów, których zwerbował podobniejak Butkisa. Czekali nasygnał, gotowi do podjęcia identycznych działań w innychczęściach kraju, jeśli tylko pierwsza próba przebiegnie pomyślnie. Pół tuzina załadowanych do pełna cystern kolejowych czekałozaś w gotowości w pobliżu siedzib Biofeedw południowej części Stanów, z Agrenomics Internationalzaś co tydzieńwysyłano kolejną. Paręminut później znowu lecieli zButkisemnad tymsamym polem. - Teraz lepiej - stwierdził pilot, gdy uruchomił rozpy115. lacze i zerknął przez iluminator. - Przynajmniejwidzę,żepryskam. Morgan nie odpowiedział. Do tej pory zajmowało gogłównie to, jak zrealizować plan pod względem logistycznym, jak uniknąć wpadki i jak nie zrobić sobie krzywdy,operując substancjami, które produkowali. Teraz jednakuwalniał pierwszą partię wektorów i nieodwracalnie włączał je w łańcuchpokarmowy, amyśl o tym, jak gigantyczne było to przedsięwzięcie, przyprawiała go o zimne poty. Nie chodziło wcale o to, że nagle odkrył w sobiesumienie czy doświadczył spóźnionego poczucia winy. Był zbytchciwy i zanadto pałał chęcią odegrania się, bynie poradzić sobie z takimi drobiazgami. To,co czuł, przypisywałraczej emocjom, jakie towarzyszą zabójcy przy pierwszejzbrodni: aż do końca świata nie będzie takiej siły, któramogłaby cofnąć to, co uczynił. Tyle że w tym wypadkuchodziłoo użycie pierwszej broni genetycznej masowegorażenia. Spróbował nie myśleć o tym, co dzieje się w dole, alejego umysł wciąż wracał do niedawnej odprawy, podczasktórej jeden z żyjących jeszcze specjalistów"klienta" nader szczegółowo omówił cały proces. - Wektoryniosące geny wirusa, w celach ochronnychpodane wpostaci sprayu cząsteklipidowych, szybko spenetrują drobniutkieotwory w ścianachkomórkowychmłodej kukurydzy,powstałe podczas poprzedniego bombardowania. W komórkach rozpocznie się odpowiedź nauraz, polegająca między innymi na uwolnieniu ligaz, enzymów wyspecjalizowanych w cięciu i łączeniu fragmentów DNA w celach naprawczych. Tylko że tym razem enzymy te będą ciąć i łączyć także geny intruza. Rankiemfragmenty wektorówi ich specjalnyładunekbędą jużw jądrach komórkowych, gotowe zaingerować wgenetyczną maszynerięswych gospodarzy. W miarę wzrostu roślinzostaną odczytane, skopiowanei przekazane do nowychkomórek, tworząc to, conazywamy mozaiką genetyczną. 116 W połowie maja łany, które przymusiliśmy do szybszegowzrostu, wytworzą ziarno i będą gotowe dozbiorów wcześniej niż zwykła kukurydza. Według naszych informacji,Biofeed będzie je reklamował jako szybko kiełkujące,nadające siędo drugiego wysiewu już późną wiosną. Farmerzy bez wątpienia ucieszą się z wizji podwojenia swychzbiorów. i będą siać. Nikt nie będzie wiedział, że większość nasion zawierateż śmiercionośną informację genetyczną, którą przekażą następnym pokoleniom roślin. Podkoniec lata,gdy dojrzeje drugi rzut, ziarno posłuży jużnie tylko jako karma dla zwierząt hodowlanych, aletakżedla nieproszonych gości: gryzoni, ptaków,nawet owadów. Zakładamy,że co najmniej w jednym z tychorganizmównasz pasażerznajdzie to, czego potrzebuje,by przetrwać,i zadomowi się u jednego zamerykańskich gospodarzy. Zacznie sięrozmnażać tak,jak kiedyś w Afryce, a dwa tysiąclecia temu,jak przypuszczamy, takżew Atenach. Wtedyśmierć zacznie zbierać żniwo. w samym sercu Ameryki. - O jakim to amerykańskim gospodarzumówimy? spytał wtedy Morgan. Wrodzony sceptycyzm kazał muprzypuszczać, że totylko wielkie słowa, których ludzie"klienta" uporczywie nadużywali. - To najściślej strzeżony z naszych sekretów. znagotylko garstka naszychprzywódców. i chyba właśnie w tymkryje się całe piękno tego planu. Prócz nich niktnacałejplanecienie ma bladego pojęcia, kim będzie gospodarz,choć przecież tysiące zwierząt poddano badaniom. Nawetspeceod chorób zakaźnych z Atlanty. - Jak się wamudało dokonać tego,czego nie dokonanowCDC? -Odczytaliśmy historię tego organizmu. Badania nadnim są takniebezpieczne, że tylko tuzin laboratoriów naświecie ma sprzęt, który się do tego nadaje, a i to przyzachowaniu restrykcyjnych procedur. Z tej przyczyny najbardziej śmiercionośny organizmna ziemi pozostaje teżnadal najbardziej zagadkowy. Mało wiadomo o jego pato117. genności, nie wiadomo, gdzie się ukrywa pomiędzy atakami, a sposób, w jaki wnika do ustroju naczelnych, wciążpozostaje tajemnicą. A wszystko to służy naszej sprawie,ma się rozumieć. - Wciąż nieusłyszałem ani słowa o tym,jak wybraliście gospodarza. -Mieliśmy do dyspozycji owiele bardziej oddanychpracowników, wirusologów igenetykówgotowychzapłacić najwyższą cenę, nie tylko za poznanie sekretów tegoidealnego zabójcy, ale także za zidentyfikowanie częścijego kodu genetycznego, która odpowiada za produkcjęśmiercionośnych toksyn, i za zakodowanie jej w nader zaraźliwym wektorze. Poza tymzdołali oni zapomocą regulatorów genetycznych. promotorów i transpozonów,jak je nazywają. wyposażyć ukryte geny w odpowiednie"zapalniki". W rezultacie geny z wirusa uaktywnią sięi dojdzie do pełnejich ekspresji tylko w kontakcie z enzymami właściwymi dla naturalnego gospodarza. Mamywięc pewność,żenie będą miały niepożądanego wpływuna wzrost kukurydzy. Lecz gdytylko znajdą się w przewodzie pokarmowym zwierzęcia, w którym mają sięrozwijać. kręgowca czy stawonoga. natychmiast przeniknądo komórek gospodarza, rozpoczną replikację i zaczną wydzielać truciznę. - Wszystko to brzmi dla mnie jakczcza gadanina. Skądmam wiedzieć, że naprawdę tego dokonaliście? - Niech pan spojrzy -odparł spec, włączając monitor. Morgan drgnął w rozkołysanym kokpicie śmigłowca,próbując zablokowaćwspomnienie o tym, co wtedy zobaczył. Lecz ziarnisteobrazy mimo woli pojawiały się w jegogłowie, równie jasne jak wtedy, gdy patrzył na nie po razpierwszy, choć od tamtej pory były stałym elementemjegonocnych koszmarów,zawsze czarno-białych. Na filmieuwiecznionobowiem nim amerykańskiesamoloty obróciły w gruzy laboratoriumi ich samychowoc wysiłkówi geniuszubohaterskich genetyków. Morgan widział znów 118 mężczyzn, kobiety i dzieci robiących pod siebie w ciasnychcelachwięziennych. Ich skóra była pokryta ciemnymi plamami; z ichnosów, ust i odbytów płynęła krew. Niektórzyspoglądali w obiektyw z niedowierzaniem w oczach,jakbyniemogli zaakceptować nieszczęścia,które na nich spadło. Inni jęczeli i wilisię na posadzce, tylko ukradkiemzerkając na filmujących. Ich mętne, pociemniałeoczy spoglądały błagalnie, jak gdyby nawet w ostatnich godzinachżycia wciąż trzymalisię nadziei, że ktoś uwolni ich od tejmęki. Jeszcze inni zaakceptowaliswój los: leżeli nieruchomo we własnych odchodach,od czasu do czasu mrugająci wpatrując się w przestrzeń. Ich twarze bez wyrazu byłyobwisłe, jakby okrywało je zbyt wiele skóry. W najdalej posuniętychprzypadkach tylko ciężki oddechzdradzał, że chorzy jeszcze żyją. Zdezorientowanedzieci stały przykonających rodzicach i krzyczaływniebogłosy, daremnie wyciągając chude ramiona i szukającpocieszenia. Jedno z nich, mały, nagi chłopiec usmarowany odchodamiwłasnymi oraz matki, przestał wreszcieszturchać nieruchomąpierś matki i pokuśtykał w stronękamery. Jęcząc głośno, wsuwał ręce międzykraty, szukając bliskości. Operator odezwał się chłodnym tonem: - Najważniejsze organy jamy brzusznej. wątroba, śledziona oraz dopewnego stopnia nerki. rozpłynąsię w ciągu kilku dni. Butkis po raz kolejny wprowadził maszynę wostrynawrót i po chwili mknęli już w kierunku cysterny, bypobrać nowy ładunek. W wąskiej szczeliniemiędzy chmurami błysnął księżyc,a jego drżący blaskoświetlił młode,wilgotne liście, które właśnie spryskali. Przez chwilę całepole mieniło się srebrzyście. Ślicznie, co? skomentował pilot, po czym odrzuciłgłowę do tyłu i zanucił: Ooooklahoma, tam kukurydzapnie się ku niebu. Wiosna. Rozdział 7 Środa, 3maja 2000 r. , 14. 00Przedmieścia Kailua Powietrze byłozupełnie nieruchome, lecz mimo to,zbliżając się do zapuszczonego, otynkowanego na szarobudynku, Kathleen Sullivan dostrzegła nieznaczne poruszenie białej zasłony w otwartym oknie na piętrze. Podwórkobez jednego drzewa piekłosię wbezlitosnym słońcu; spękana ziemia pod jej stopami była twarda jak beton. Nieliczne kępy trawyjuż dawno zmieniły się w pożółkłąsłomę. Psów niebyło - odczekała w samochodzie okrągłąminutę, by się upewnić, żenie zaatakują. Byłajednakostrożna: szławolno, zerkając nerwowo ku tyłomdomostwa, gdzie stały zrujnowanastodoła i średniej wielkościszopa, chylące się kusobie jak dwie sterty odbarwionego,butwiejącego drewna. Sullivan zaczęła podejrzewać, że nie ma tu już żadnychzwierząt. Nie zauważyła też ani śladu maszyn rolniczych-choćby traktora czypługu. Może już nie uprawia ziemi,pomyślała, spoglądając namałe poletka ciągnące sięzakrzywym płotem, odstodoły po odległe o półtora kilometrapodnóżewulkanu Ko'olau. Wypatrzyła jedynie względnienową, zupełnie nie pasującą do nędznego otoczenia czerwonąpółciężarówkę, która stała pod zaniedbaną wiatą. Wreszcie w polu jejwidzenia pojawił się pusty, pordzewiały kurnik, przytulony do ogrodzenia. Przykułjej uwagębardziej niż cokolwiekinnego. 123. Zbliżając się do drzwi w kolorze wyblakłej zieleni, zajrzała do wnętrza domu przez brudne okna. Zapukałagłośno,z takąmocą, że ze spalonego słońcemdrewna posypały się drobiny odłażącegolakieru. Z ciemnych pokojów odpowiedziała jej tylko cisza. Cofnęła się o krok, w samą porę,by zauważyć rękępuszczającą skraj zasłony, która poruszyła się parę sekund wcześniej. Panie Hacket? - zawołała. -Tu doktor Sullivan. W Departamencie Zdrowia Publicznego poradzono mi, żebymz panem porozmawiała. Badam sprawę epidemii ptasiejgrypy,która wybuchłatu osiemnaście miesięcy temu. Znowu cisza. Cholera, możepowinnam po prostu pomaszerować dokurnika, zebrać próbki z najbliższego otoczeniai odjechać? - pomyślała ze złością. Przyjechałana konferencjękilkadni przed terminem, specjalnie po to, byzebrać jaknajwięcej danych. Załatwiła sobie nawet dostęp do laboratorium genetycznego miejscowego uniwersytetu, gdziemogła przeprowadzić reakcję łańcuchowej polimerazy wewszelkich zdobytych próbkach - by znaleźć wektory genetyczne i udowodnić, że dzięki nim choroba może pokonaćbarierę gatunkową. Poprosiłateż Azrhana,swojegogłównego technika z Nowego Jorku, by towarzyszył jej w tejwyprawie, ale wybłagałzwolnienie. Moi rodzice przyjeżdżają z Kuwejtu. Niemogę zostawić ich samych w Nowym Jorku - wyjaśniał żałosnym głosem. Widać było, że szkoda mu straconej okazji, że chciałby wziąć udział i w spotkaniu,i w badaniu próbek. Osiemnaście miesięcy wcześniej, gdyrozeszłasięwieść, żewirus ptasiejgrypy pokonał barierę gatunkowąna Oahu, Kathleen Sullivan wpłynęła na komitet organizacyjny, by konferencję zorganizowano właśnie tu, naHawajach. To całkiemprzekonujący dowód na poparcie tezy, żeskoro takie katastrofalne zjawiska mogązachodzić przy124 padkiem, bez udziału wektorówgenetycznych, to zcałąpewnością powinniśmy brać pod uwagę możliwość, że tymłatwiej zajdą z ich udziałem argumentowała wtedy. A czyż możemy dobitniej uświadamiać ludziom niebezpieczeństwa poziomego transferu genów niż poprzezudziałw konferencjilekarzy i uczonych, którzy tak skutecznieporadzili sobiez infekcją na własnym terenie? Jeśli to oniopowiedzą oswoich doświadczeniach, w dodatku na tymsamym terenie, gdzie doszło do śmiercionośnej mutacjigenów, abstrakcyjne dotąd zagrożenie stanie się dla delegatów jak najbardziej realne. Sullivan nie wspomniałajednak członkom komitetuo zamiarze przeprowadzeniawłasnych badań, ponieważ doskonalewiedziała, że jakoprzedstawicieleONZ będą jak ogniaunikać udziału w jakichkolwiek kontrowersyjnych działaniach. Zzamyślenia wybiło ją szuranie czyichś stóp za drzwiami. Usłyszała zgrzyt klucza w zamku, drzwi sięnieznacznie uchyliły i z wnętrza wydostała się woń chłodnej wilgoci, może nawetz domieszką pleśni. - Pan Hacket? Szpara poszerzyłasię nieco, odsłaniajączgarbionegostarca o wychudzonej twarzy i głęboko osadzonych oczachwpatrzonychwprost w intruza. Do zapachu wilgotnegownętrza domu dołączyła teraz silniejsza, kwaśna woń niemytego ciała, dymu papierosowego i moczu. - Czego pani chce? - zapytał wojowniczo starzec. Miałwysoki, niemal kobiecy głos. - Panie Hacket, badam sprawę epidemii ptasiej grypy. -Nie chcę już żadnychkłopotów. Cholernisąsiedzi jużnawet ze mną niegadają. Mówią, że to ja wszystko zacząłem i przeze mnie musieli wyrżnąć całydrób. Niech siępani stąd zabiera. Nie pozwolę, żeby mi tu ktoś znowunamącił. - Panie Hacket, chciałabym tylko pobrać próbki glebyi roślin z okolicy kurnika, w którym trzymał pan choreptaki. 125. - A po co? Krzaczaste brwi uniosły się i wygięły niczym nastroszone uliczne kocury. - Podejrzewamy, że coś spowodowało zmiany w wirusie i pozwoliło mu zaatakować ludzi. -Niby co takiego? O rany, jęknęła w duchu. Jak mam temu pustelnikowiwyjaśnićgenetykę? - Toskomplikowana sprawa, ale niektóre firmy zmieniają strukturę genetyczną roślin pastewnych, a wektory,których używają. -Mówi pani o Frankenpaszach, o którychczytałem. Nie używamy ich tutaj. Może jednaknie jest aż takimpustelnikiem, pomyślałaSullivan. - A co z kawowcami? Niektóre farmy eksperymentalne hodują genetycznie zmanipulowanoodmiany, którychziarno nie zawiera kofeiny. Słyszał pan w okolicy o takichuprawach. - Nie! A terazwynocha z mojej ziemi i niech się tu paniwięcej nie pokazuje. Na natrętów mam strzelbę! - Starzectrzasnął drzwiami iprzekręcił klucz. - Chryste - mruknęła Sullivan, w myślach szacującodległość,jaką musiałaby przebiec, żeby zebrać choć fiolkę ziemi i uciec. Zależałojej na włączeniu wyników tegobadania do prezentacji podczas konferencji. Tylko że tenstary dziad zwyczajnie mnie zastrzeli, pomyślała. - Cholera! Cholera! Cholera! - powiedziała, porzucając plani ruszając w drogę powrotną. - Pewnie z kontynentu - wymamrotał starzec,spoglądając przez okno nanieopaloną kobietę idącą w stronęsamochodu. Ale wcaleniezła dorzucił, przypatrującsię jej biodrom kołyszącym się w rytm kroków. Równieprzyjemnybył widok jej nóg, gdy wsiadając do wozu, niecozadarłaspódnicę. Obserwując samochódodjeżdżający w kierunku szosy, 126 nie przestał głośno myśleć - takimiał nawyka całe życiebowiem spędził w samotności. - Ostatnia rzecz, której mi potrzeba. wścibska babaszukająca wirusa i wyciągającana wierzch stare brudy. Ale oni będą jeszcze bardziej niezadowoleni - dodał. Wstałipoczłapał w stronę szuflady, w której przechowywał ważne papiery. - A jeśli się zmartwią, to może mojagęba zamknięta na kłódkę będzie dla nich warta jeszcze więcejniż do tej pory. Do licha,możenawet dorzucąmi łódź dotej półciężarówki. - Wyciągnął przed siebie lewą rękęz wizytówką, by odczytać cyfry, aprawą wybrał numertelefonu. -Przeklęte dranie- mruczał, słuchając sygnału. Codziennie pluł sobie w brodę, że nie zażądał większejkwotyza milczenie. Przyjechali doniego Wcześniejniżprzedstawiciele władz, zarazpo tym, jak gazety doniosłyo dzieciaku, który zmarł naptasią grypę. Przywieźli dziesięćkawałków, niby za utratę stada - jeśli tylko niewygada nikomu, że kupił od nich stado kur i zapas ziarna. Przyjął gotówkę i uparł się, żeby dołożyli wóz, naktóryod dawna miał oko, a wszystko to za jedną obietnicę: żeniedawny zakup pozostanie tajemnicą. Ale potem władzeskojarzyły śmierć chłopcaz jego kurnikiem. Podczas przesłuchania pytano go głównie o ostatnie zakupy, o ptakiiich jaja. Bał się, że skończy wwięzieniu,jeśli się wyda, żepodczas pierwszych rozmów zataił informacje, upierał sięwięc, że ostatnio nie poczynił żadnych zakupów. Przeżyłdużystres i teraz cała ta sprawa budziła w nim niechęćnajwiększą zaś to, że zgodził się na takmałą zapłatę. - Tym razem zapłacąmi słono - wymamrotał, czekającze słuchawką przy uchu. -Biofeed International, oddział na Hawajach - zaintonowała recepcjonistka. Podał nazwisko człowieka, z którym rozmawiał. - PanBob Morgan już nie pracuje w naszej firmie. Chciałbypan porozmawiaćz jego następcą? - Chciałbym. 127. Wystarczyło jednak kilka minut rozmowy z mężczyznąo bardzo młodo brzmiącym głosie, pełnej ostrożnych aluzjido "umowy", którą zawarli w sprawie "szkód" w stadziekurczaków, by Hacket doszedł do wniosku, że nowy nicnie wie o układzie. - Jeszcze raz z recepcjonistkąbym chciał- rzuciłwreszcie, zirytowany. -Ostatnieznane nam miejsce zatrudnienia pana Morgana to firma Agrenomics International w pobliżu WhitePlains,w stanie Nowy Jork - oznajmiła z wdziękiemdziewczyna. Podam panu numertelefonu. Rozłączywszysię, Hacket pomyślał o kosztach rozmówmiędzystanowych, lecz szybko uznał, żewydatek się opłaci. W końcu chciał tylko zapytać BobaMorgana onazwisko człowieka z Biofeed, którywiedziałby coś o ich sekrecie i któregozainteresowałoby, że niejaka doktor KathleenSullivan węszy na jego farmie,wypytująco ptasiągrypę. Imoże jeszcze dodać,że ten ktoś, kimkolwiek jest,wzamian za tęinformację powinien być gotowy do wypłaceniakwoty, która wystarczyłaby na zakup ślicznej motorówki. Poniedziałek, 8 maja, 19. 15 Steele nie widział niczego podobnego od czasu protestów teatrów ulicznych, którychbył świadkiem jeszczew czasach studenckich. Przed wejściem do centrum konferencyjnego w Honolulu aktorzy przebrani za olbrzymie monarchy biegali w kółko, trzepocąc motylimi skrzydłami, po czym dramatyczniepadali na chodnik, niczym w owadziej wersji Jeziora łabędziego. Inni, przebrani za gigantyczne, zmutowane kolbykukurydzy, rozdawali ulotki z hasłem: "CZY WIESZ, coBYŁO W PŁATKACH, KTÓRE JADŁEŚ DZIŚ NAŚNIADANIE? "Korowód nakrapianych pomidorów, broczących zielonkawym śluzem128 z otwartych wrzodów, sunął tanecznym krokiem przeztłum gapiów. Przechodniespieszącyz pracy do domu,w większościHawajczycy, traktowali całyhappening jak czystą zabawę - ze śmiechem wskazywali palcami na poprzebieranychaktorów. Ich reakcja wywołałaszybkąkontrę aktywistówz megafonami, którzy natychmiast zdławili zaczątki radosnej imprezy, skandując: "Wycofać toksyczne produkty! "Kręcąc głową, Steele przecisnął się przez ponurą ciżbę nawiedzonych ekologów. Ich agresywnataktykawydawałamu się zupełnie obca; nie wątpił, że jeśli uda im się cokolwiek zwalczyć, to jedynie uśmiechy na twarzach ludzi. Leczgdy tylko znalazł się w budynku, w wielkiej grupiedelegatów stłoczonychwokół recepcji, wyczuł coś całkiem innego: podniecenie pokrewnych dusz, podobne dotego, które czuł ćwierć wiekuwcześniej, gdy samuczestniczył w marszach na rzecz rozbrojenia, demonstracjachantywojennych czy zlotach pod hasłem "ocalić planetę". Klekot powielaczy zastąpił szum faksówwypluwającychwiadomości, laptopy stały sięnarzędziempracy autorówglobalnych manifestów, a świergot telefonówkomórkowych upodabniałcałe zgromadzenie do gigantycznej ptaszarni, ale owa szczególna, elektryzująca atmosfera, któratowarzyszy spotkaniom najświatlejszychumysłów światajednoczących się przeciwko wielkiemu złu, nie zmieniłasię ani trochę. I była dla Steele'a tak samo namacalna jakdawniej. Przewaga liczebna kobietpotwierdziła jeszcze jednąstałą: to właśnie istoty płci pięknej zawsze chętniej odpowiadały i odpowiadają na wołanie o pomoc, gdy MatkaZiemia jest wpotrzebie. Steele uśmiechnął się na wspomnienie o tym,jak dołączyłdo jednej czy dwu imprez specjalnie poto, by zawrzeć znajomość z urodziwąwspółdemonstrantką. Właśnie tak poznał Luanę- wypatrzył ją,gdy malowała transparenty, i chwycił za pędzel, by jejpomóc. Nie pamiętał już nawet, jakiej sprawie wtedy się 129. przysłużyli. Uśmiechał się jeszcze, gdy nagle uświadomiłsobie, że rozkoszuje się wspomnieniem o Luanie, wcale nieczując przejmującego bólu. Proszę, proszę, pomyślał. Możew końcu wymykam się z kajdanżałoby. Wieczorem, podczas przyjęcia, stanął w tłumie gościi przyglądał się,jak kelnerzy w "strojach Aloha" - hawajskich sportowych koszulach i marszczonych spodniach wnoszą tace ze stertami czerwonych skorupiaków, żółtejpapryki i zielonych awokado, z dodatkiem białego ryżui czarnych wodorostów. Rozmowy toczone wokół brzmiałyznajomoi obco zarazem. Terminytakie jak retrowirus, rybosomy czy ekspresja genu należały do jego żargonu, alemiędzy nimi pojawiały sięsłowa takiejak transpozony, pazmidy czy geny mieszane. Nie miał pojęcia, co oznaczają; był tak zdezorientowany, że wątpił, czy zrozumie wystąpienia delegatów. Cogorsza, był bodaj jedynym lekarzemw całym tymtowarzystwie, a litery MD na jego plakietcez nazwiskiem działały na zebranych jak magnes. - Ach, więc jest panlekarzem? -Tak. - Czy nie martwipana wpływ materiału genetycznegodoustnych szczepionekmodyfikowanych genetycznie naosoby je przyjmujące? -Doustne. co takiego? - Jakie jest pańskiestanowisko w sprawie stosowaniawektorów retrowirusowych? -Retrowirusowych? To znaczy podobnych do AIDS? - Oczywiście atenuowanych. -Mam nadzieję. Po wielu takich dialogach Steelewypatrzył na dalekimkońcu sali kobietę, którą otaczało podobne zainteresowanie. Odetchnął z ulgą, widząc, że i ona ma naidentyfikatorze litery MD, wyróżniające ją z tłumu. Zauważył też jejpiękną opaleniznę oraz to, że miała na sobie tradycyjnąpolinezyjską szatę, a splecione w warkocz włosy sięgałyjej do pasa. 130 Może jeststąd, pomyślał, przypatrując się lekarce, która z niezmiennym uśmiechem udzielała wyczerpującychodpowiedzi na pytania. Wygląda na to, że mogłaby mniesporo nauczyć, zwłaszcza sztuki rozmawiania z tą zgrają. Zadowolony,że ma powód, byzawrzeć znajomość, ruszyłw jej stronę. Zdążył pokonać połowę drogi, gdy ten sam mężczyzna,któryprzepytywał go na tematszczepionekdoustnych,przechwycił go i wciągnął w kolejny krąg rozmówców. - Doktorze Steele, jest tu ktoś,kogopowinien panpoznać. Ktoś, ktozgadza się z pańskim stanowiskiemwsprawie wektorów retrowirusowych. - Z moim stanowiskiem? -Doktor Steele jest medycznym autorytetem naszejkonferencji - ciągnął mężczyzna, zwracając się do dyskutantów. - Autorytetem? Ależ w żadnym wypadku. Obawiamsię, że zanim do czegoś się przydam, będę musiał długopaństwaobserwować i wiele się nauczyć. - Nonsens, doktorze! - wtrąciłjeden ze starszych mężczyzn. -Od lat brakowałonam na tych sabatach lekarza z prawdziwego zdarzenia. - Miał siwe, kręconewłosy, okulary w drucianej oprawie orazubranie człowieka,który za chwilę wejdzie na pokładswegojachtu: ciemnąbluzę, bladobłękitną koszulę i beżowe spodnie. Mężczyznazatoczył ramieniem obszernykrąg. - Wszyscy tu biegająi wieszczą sądny dzień, załamując ręce nad niszczeniemzdrowia rasy ludzkiej, a większość w życiu nie miała innego pacjenta niż laboratoryjny szczur. Słuchającywybuchnęli śmiechem. -Jednak dla mnie to zupełnie nowy świat - odparłSteele, chichocąc wraz z pozostałymi. - Leczmimoto dzięki za dodanie mi odwagi. - Proszę zwracać siędo mnie bezwahania, jeśli tylkobędęmógł jakośpomóc- rzekł mężczyzna, wręczając muwizytówkę. - Nazywam się Steve Pattoni jestem podsta131. rzałym ekologiem, który nigdy nie wyrósł z lat sześćdziesiątych - dodał z szerokim uśmiechem, a potem przeprosiłzebranych, odwrócił się i ruszył w stronę kilku dziennikarzy przeprowadzających wywiad z atrakcyjną kobietąo złocistorudych włosach i pięknych, zielonych oczach. Przywitali się po chwili raczej oficjalnym całusem w policzek,bywspólniekontynuować rozmowę z reporterami. To ta genetyczka ztelewizji, doktor Kathleen Sullivan,pomyślał Steele. Trzeba będzie porozmawiać znią później,dowiedzieć się, w których dyskusjach widzi dla mnie miejsce. Przeprosił towarzystwo i ruszając w dalszą drogę kukobiecie, którą wypatrzył wcześniej, zerknął na wizytówkę Pattona. "Stowarzyszenie BłękitnaPlaneta -prezes",przeczytał, rozpoznając jedną z najbardziej aktywnychgrupobrońców środowiska w Stanach Zjednoczonych. Wsunął wizytówkędo kieszeni, mrucząc: - Podstarzały ekolog, dobre sobie. Zatrzymał sięw stosownej odległości, czekając, ażostatnia grupa dziennikarzy zakończywywiad. Kobietastała przy otwartych drzwiach balkonowych, doskonalewidoczna na tle pomarańczowych, karmazynowych iczerwonych odblasków,rzucanych na wodę przez tonące w oceanie słońce. W ognistej łunie zobaczył zarys jej długichnóg i krągłość bioder, doskonale widoczne przezcienki,podświetlony materiał sukni. Odwrócił głowę, czując sięjak podglądacz, ale zaraz jął na nowo rzucać w jej stronęukradkowe spojrzenia. Tylko poto, żeby sprawdzić, czy jużskończyła,przekonywał się w duchu. Lecz za każdym razem jej sylwetka była równie doskonale widoczna i wreszcie,ku własnemu zdziwieniu, zaczął wpatrywać się w niąz otwartymzainteresowaniem. Lekkiwiatr poruszył suknię i wydąłją nieznacznie,a kobieta stanęła w minimalniewiększym rozkroku, jakgdyby chciała pozwolić, by ruch powietrza ochłodził jejnogi. Zawstydzony własnymi lubieżnymi myślami, Steelemimowolniepodążył spojrzeniem wyżej, podziwiając cien132 ką talię i elegancką linię smukłej szyi, której brązową skórę pieściły pojedyncze kosmyki włosów uwolnione z długiego warkocza. Nie widziałjej twarzy,jedynie zarys policzka, ananim podświetlony promieniami zachodzącego słońca, delikatny jak aura meszek. Ostatnią składowąosobliwego odurzenia, jakie go ogarnęło, był zapach jejperfum. Kobieta skończyła wywiad, pożegnała się, odwróciła i w tymmomencie napotkała skupione spojrzenie Steele'a. - Dobrywieczór - powiedziała z wahaniem,wyraźniezdziwiona. Poczuł, że sięrumieni. - Dobrywieczór. Doktor Richard Steele, z Nowego Jorku - odpowiedział, wyciągając rękę na powitanie. - Miałem nadzieję, że pomoże pani koledze po fachu. Wydajesię, że z łatwością odpowiada pani na pytania, a dla mnieto całkiem nowa dziedzina i nie radzę sobie tak dobrze. A mówiąc całkiemszczerze, zaczynam się tutajczuć dośćgłupio. Przyglądała mu się przez sekundę, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach iprzekrzywioną wbok głową. Wystarczającodługo, by Steele zdążył zauważyć delikatną linięjej smukłego nosa i pełnewargi. Gdy się uśmiechnęła,wokół jejust pojawiły siędrobniutkie linie, znaki radości,ale oczy pozostały mroczne, a ich smutek ostro kontrastował z przyjemnym wyrazem twarzy. - Ależ oczywiście, pomogę panu w miarę możliwości -odrzekła, wyciągając rękę i odsłaniając identyfikator. -Doktor Sandra Arness, zHonolulu. Obawiamsię, żewłaśnie dlatego widziałpan tak wielu chętnychdo rozmowyze mną. Wszyscy chcą wiedzieć, gdzie tu można dobrzezjeść. Steele się roześmiał. - Co za ulga. Jużmyślałem, że w porównaniuz paniąjestem kompletnie nieprzygotowany. Jaka jest pani specjalizacja? 133. Jej spojrzenie umknęło na ułamek sekundy. - Jestem lekarzem rodzinnym - odpowiedziała szybko - ale w tej chwili mam urlop naukowy, A pańska? - Pytanie zabrzmiało jak return po mocnym serwisie. - Oddział ratunkowy. Tyle że ponad pięć miesięcy temuzawał serca odstawił mniena boczny tor. - Przykro mi to słyszeć. Wróci pan do zawodu? - Mam nadzieję. Moi nowi władcy, kardiolodzy, twierdzą, że powinienem zaczekać, ażbędą pewni swego. Aleczujęsię dobrze. Przez chwilęwydawało się, że nie wie, cojeszcze powiedzieć. Obracała w palcach długąnóżkę pustejszampanki. - Może czasna dolewkę? - zaproponował. - Czemu nie - odparła. Gdy szli w stronę baru, zauważył, że nie nosi obrączki. Z pełnymi kieliszkami wdłoniach znaleźliwolnystolikw kącie sali. Zaczęli rozmawiać i szybko stało się jasne, żedoktor Arness nie zamierza mówić wiele o sobie - przyznała mimochodem, że jest rozwiedziona i że "problemyzdrowotne" zmusiły ją do wzięcia urlopu naukowego, alena pytanie o powody udziału w konferencji odpowiedziała tylko: "Temat mnie interesuje". Zadawała natomiastwnikliwepytania i była tak pełna empatii,że nim minęłagodzina, Steele zdążyłjuż zwierzyć się jej zproblemówz akceptacjąroli wdowca, z trudnych stosunkówz Chetemoraz zemocjonalnego wstrząsu, którego doświadczył, ocierając się o śmierć. - Na pewno nie jesteś psychiatrą? zażartował lekkozdenerwowany, wycofując się instynktownie, gdy dotarłodo niego, jak wiele swoich problemówzrzucił na jej barki. Bo nawet w domu nie mówiłem nikomu o tym wszystkim. -Ja po prostu wiem, co znaczykogoś utracić- odpowiedziała. -Apoza tym ciebie łatwo się słucha. - Sięgnęłaponad stołem i delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu. Jej oczy były pełne bólu,jak dwa świeże siniaki. 134 Steele wytrzymał tospojrzenie i miał wrażenie, że wyczytałw nich zaproszenie do zanurzeniasię w ich mrocznej toni. Czy powinienem zaproponować,żebyśmyposzlido mojego pokoju? Zastanawiał się nad tym tak intensywnie, żeomal zapomniał oddychać. Właśnie wyciągnął rękę,żebyopuszkami palców pogładzić jejnadgarstek, gdy z oddali dobiegł kobiecy głos: - Wielkie nieba! Wpuść, człowieku,dwoje lekarzyw wielki tłum, a możeszbyć pewny, że się odnajdą i zaczną gadać o pracy. Sandra natychmiast cofnęła rękę. Steeleodwrócił sięi zobaczył Kathleen Sullivan. Zbliżała się do ich zacisznego stolika z uśmiechem na ustachi szeroko otwartymi ramionami. - Witam, doktorze Steele. Wiem, że jeszczenie mieliśmy okazji się poznać - rzekła na powitanie. - JestemKathleen Sullivan. Witam w Honolulu! A pani to doktor. dodała, zwracając się do Sandry i mrużąc oczy,byodczytać małe literki przed wielkim MD na jejidentyfikatorze. - Arness podpowiedziałaSandra, uśmiechającsięsłodko i podając jej tę samą rękę, którąraptemparę sekund wcześniej tak zachęcająco dotykała Steele'a. Sullivan uścisnęła ją serdecznie. - Mam nadzieję, żew niczym nie przeszkodziłam. Muszę porwać na chwilę doktora Steele'a, żeby wprowadzićgo w szczegóły jutrzejszego rozkładu zajęć. - Ależoczywiście, doktor Sullivan. Jest do pani dyspozycji. A jai tak miałam już wychodzić dodała Sandra,wstając. -Życzę państwu udanego wieczoru. Do zobaczenia na jutrzejszej sesji. Steele zerwał się na równe nogi, ale zanim przyszły mudo głowy jakiekolwiek słowa, Sandra skłoniła się i odwróciła,by oddalić się w kierunku wyjścia. - Dobrej nocy, doktor Arness - zawołała zanią Sullivan, po czym zajęła jej miejsceza stolikiem. - Doktorze,chcę, żeby towarzyszył mi pan podczas sesjiplenarnej, 135. a konkretnie w panelu poświęconym niebezpieczeństwomwykorzystywania nagiego DNA. Skupimy sięnaprzypadku wirusa ptasiej grypy, który półtora roku temu właśnie tu, na Hawajach, pokonał barierę gatunkową. Będzieon ilustracją potencjalnego scenariusza, którego prawdopodobieństwo zwiększone jest wskutek użycia wektorów. Siedząc naprzeciwko,Steele słuchałjej głosu, a wzrokiemodprowadzał Sandrę Arness aż do drzwi. Wielkiedzięki, Kathleen Sullivan, pomyślał sarkastycznie. Z całąpewnością uratowałaś mnie przed spotkaniem z odrobinąDNA, może nawet nagiego. - W jaki sposób ptasia grypa nauczyła się zabijaćludzi? - zapytała doktor Julie Carr, stającnastępnego rankaprzed wielkim ekranem,na którym wyświetlała czarno-białe zdjęcie z mikroskopu elektronowego, przedstawiające wirusa. Nikt nie odpowiedział, bo wszyscy zebrani w sali potrafilirozpoznać pytanie retoryczne. - Odpowiedzią są te kolce- kontynuowała, kierująclaserowy wskaźnik na kolczastą powierzchnię jajowatejistoty. - Są zbudowane z glikoprotein. Niektóre są bogatew hemaglutyninę, cząsteczkę, która rozpoznaje iłączy sięz konkretnym receptorem powierzchni komórki gospodarza,a tym samym decyduje o tym, które gatunki wirusmoże zaatakować, a których nie. Inne zawierają neuraminidazę, cząsteczkę zdolną do rozpuszczania owychpołączeń i uwalniania wirusa, by mógł zaatakować gdzie indziej, jeśli akurat w danej komórcenie dojdzie do infekcji. Przeciwko tym cząsteczkom gospodarz kieruje odpowiedźimmunologiczną. Nawet najdrobniejsza zmiana w którejkolwiek z tych dwóch struktur pozwala wirusowi uniknąćprzeciwciał,któregospodarz wytworzył w kontakcie zestarsząodmianą, a tym samym czyni go skuteczniejszym. Osobnik, którego właśnie oglądamy, powinien mieć wy136 łącznie takie kolce, które pasują do receptorów na komórkach błonyśluzowejkurczaka. Doktor Carr wyświetliła kolejny slajd - i ten był portretem wirusa grypy, tyle że o kolczastych wyrostkach jaśniejących intensywną zielenią. - Mająpaństwo przed sobą komputerowo zmodyfikowany kolorowyobraz, na którym widaćtewłaśnie kluczeproteinowe wyróżnione w metodzie ELISA do wykrywaniawirusa H5N1, czyli odmianyatakującej ptaki. Lecz kiedy zastosowałammetodę ELISAdla H2N3, czyli ludzkiejgrypy, otrzymałam to. Na ekranie ukazał się obraz wirusa grypy nakrapianego mozaiką czerwonych i zielonych plamek. - Oto najgorszy koszmar wirusologa: autentyczna hybryda w osłonce białkowej zawierającej dwa komplety kluczy, dające jejdostęp zarówno do ptasich, jak i ludzkichkomórek. Wirus mógł zyskać tę podwójną tożsamość tylkowjeden sposób, zwany rekombinacją. czyliprzezwymianęmateriału genetycznegomiędzy dwomaorganizmami,a w tym wypadku przez włączenie genówodmiany ptasiejdo kodu genetycznego ludzkiej odmiany grypy. - DoktorCarr umilkła, by napić się wody. -Domyślamy się, że doszło do tego w nozdrzachchłopca, gdzie już rozwijała sięludzka grypa. Prawdopodobnie podczas głaskania kurczątjego dłoń miała kontaktz odchodami, w których znajdował się ptasi wirus. Wystarczyło wtedy, że potarł nosi już przedstawiciele dwóch odmian wirusów znaleźli sięobok siebie. Na szczęście historiawskazuje, żerekombinacja pomiędzy odmianami H5N1 i H2N3 zachodzi niezwykle rzadko. Znamy jedynie ten jeden przypadek naHawajach oraz zdarzenia z Tajwanusprzed trzech lat. Powiedziałam: na szczęście, gdyż trudno sobiewyobrazićskutkiprawdziwej epidemii ptasiej grypy wśród ludzi. Niejesteśmy na nią odporni, bo i dlaczego mielibyśmy być,skoro przez miliony lat wirusten spokojnie rezydowałw ptasich organizmach? Gdyby jednak hybryda, którątu 137. widzimy, przetrwała i namnożyła się, znaleźlibyśmy sięw takiej samej sytuacji, w jakiej znaleźli się na przykładpierwotni mieszkańcy Hawajów, gdy w osiemnastym wieku podróżnicy z Europy przywlekli tu odrę. Jako żenigdywcześniej nie mieli do czynienia z tąchorobą wieku dziecięcego, ponad dwadzieścia procent chorych zmarło. Fakt,że osiemnaście miesięcy temu udało nam się uniknąć podobnego losu, jest istnym cudem, nawet jeśli weźmiemypod uwagę, że władzesanitarnezadziałały szybko,a zarażony chłopiecmieszkał w dość odludnej okolicy, gdzienie miał częstych kontaktów z innymi dziećmi. Dziękujępaństwu za uwagę. Dynamiczna prezentacja, pomyślał Steele,klaszczącentuzjastycznie wraz z innymi słuchaczami,podczas gdyniepozorna pani wirusolog wracała na swoje miejsce. Siedziałao trzy krzesła od Steele'a i należała do tej samejgrupy ekspertów, zwołanej przez Sullivan. - Dziękuję,Julie- powiedziała Kathleen, podchodzącdo mikrofonu. - Jak państwo widzieli, doktor Carr jestświatowej klasy innowatorem w dziedzinie technik barwienia preparatów wmikroskopii elektronowej. Powiększenia wykonanychprzez nią zdjęć mogłyby zawisnąćobokpłócien Salvadora Dalego w nowojorskim Muzeum SztukiWspółczesnej. - Odczekała chwilę, aż ucichnie umiarkowana fala wesołości, po czym uśmiechnęła sięprzebieglei dodała: -Julie, pewnie dostałabyś za nie znacznie więcej, niż zarabiamy jako naukowcy. Tym razem rozległ się potężny aplauz. - No tak. alekontynuujmy tę imprezę. Wiemy już,w jaki sposób choroba może pokonać barierę gatunkowąi jakkatastrofalne mogą być tegoskutki. Na szczęście, jakzauważyła doktor Carr, natura starasię, by takie przypadki byłyrzadkością. Ale czy byłoby tak, gdyby w scenariuszupojawiłsię przypadkowo nowy element:wektorygenetyczne? Obawiamsię, żete ludzką ręką spreparowane twory przyczynią się do znacznie częstszego pojawiania 138 się takich przypadków. Proszę myśleć o nich jak o czymśw rodzajuwirusów, zakaźnych wirusów DNA, które dokonują inwazji i włączają sięnieodwracalnie w łańcuchygenów innych gatunków, zapewne również człowieka. - Sullivan umilkła, przyglądając się zasłuchanym delegatom. - Proszę sobie wyobrazić następującą sytuację - dodałapo chwili. - Powiedzmy, że farmer uprawia na swoim polugenetyczniemodyfikowanezboża. Fragmenty uszkodzonychroślin albonasiona. wszystkieoczywiście zawierające DNA zmutowane wektorem genetycznym. bez trudumogą trafić z pola do miejsca, któreodwiedzają kury. Załóżmy też, że komórki owych roślin już obumarły, oddającdo gleby swoje nagieDNA, w tym także topochodzące odwektorów. Kury, jak wiadomo, lubią grzebać w ziemi. Jeśliwśród nich będzie choć jedna zarażona wirusemH5N1,czyliptasiągrypą,i zdarzy jejsię wzniecić i wciągnąćdopłuc choćby kurz z cząsteczkaminagiegoDNA. a pamiętajmy, że jest to DNA turbodoładowane regulatoramigenów, transpozonami, które inżynierowie genetycy rutynowo pakują dowektorów, by zwiększyć ich skutecznośćw penetrowaniu genów organizmu docelowego. Słowa, które umyślnie dobierała, znów wzbudziły falęśmiechów. - Tylko że będąc rozebranym DNA,nasz jurny komandos nie potrzebuje nawet klucza, by spenetrować cel, w przeciwieństwie do zwykłych wirusów, które pokazywała namdoktor Carr. Otóż naszwektormoże wdzierać się bezpośrednio do każdej komórki, z którą wejdzie wkontakt,włącznie z komórkami wyściełającymi układ oddechowy kurczaka, gdzie zadomowił się już wirus ptasiej grypy H5N1. Gdy wektor dostaniesię już do tych komórek,zacznie wędrować wzdłużłańcucha RNA wirusa H5N1,a własne wyposażenie genetyczne zakażonego ptaka zacznie replikować oba, powstanie matrycowy RNA, czylipierwszy krok nadrodze doich ekspresji. Jednym z możliwych rezultatówbędzie szczep ptasiejgrypy turbodoła139. dowany łańcuchami transpozonów, wzmacniaczy i promotorów pochodzącymi z wektora. I jeśli umieścimy takiesłodkiemaleństwo w pobliżu ludzkiego wirusa H2N3, powiedzmy w nozdrzach zarażonego farmera. kto namzagwarantuje, że nie dojdzie do pokonania bariery gatunkowej, która sprawiała, że taka rekombinacja przez milionylat była prawdziwą rzadkością? Innymi słowy, jeśli DNAdwóch odmianbędą mieszać się ze sobą w dowolny sposób,pojawi się hybrydowa grypa, na którą żaden człowiekniejest odporny, i tym razem najprawdopodobniej dojdzie doepidemii. W sali odezwałsię chór szeptów, który skojarzył sięSteele'owi z szelestem w nieopatrznieporuszonejkryjówce węży gdzieś pod stertą suchych liści. Pochylił się dosiedzącego obokz kamienną twarzą Steve'a Pattona i skomentował: Bez wątpienia przykuła ich uwagę. - Istotnie - odparł uprzejmie Patton. W miarę jakszum nasali stawał się głośniejszy, na jego twarzy zacząłmalować się niepokój. -Tylko że czasem nie jest zbyt mądrze drażnić takich ludzi czystymi spekulacjami. Wciążją ostrzegam, że lepiej prowokować przedstawicieli przemysłu biotechnologicznego wyłącznie faktami, którełatwoudowodnić, choćby po to, by nienarażać naszwank naszejwiarygodności. Ona jednak uparcienagłaśnia hipotetyczne zagrożenia. - Patton odetchnął głęboko,bo wypowiedział te słowa jednym tchem,jak człowiek, który zbyt długoukrywał to, co ma do powiedzenia. -Nie chcę przez topowiedzieć,że jej obawy co do śmiercionośnych odmiangrypy sąnieuzasadnione czy zbyt słabo oparte na czystejwiedzy naukowej -dodał szybko - ale oni i tak zaraz wpakują ją w tarapaty, bo nie przedstawiła żadnych twardych dowodów na poparcie swoich hipotez. Proszę mnieźle nie zrozumieć. To świetna dziewczyna i ma genialnyinstynkt w pracy laboratoryjnej. mazdumiewającą zdolnośćwyobrażania sobie procesów wewnątrzkomórkowych 140 na poziomie molekularnym. -Patton przerwał, zerkającna Sullivan, która bezskutecznie próbowała przywrócićspokój w sali. Jej coraz mocniejzmarszczoneczoło przypominało czoło nadciągającego frontu burzowego. - Przepraszam - powiedział, wstając energicznie z krzesła - aleto ja jestem następnym prelegentem i chyba powinienemjej pomóc. Zdaje się, że współpraca z nią jest dla niego frustrująca,pomyślałSteele, obserwując, jak Patton podchodzidoSullivan, kładzie dłoń na jej ramieniu iszepce jej coś doucha. W pierwszej chwili wydawało się, żeakceptuje jego dotyk, ale potem jej kark zesztywniał. Odwróciła się i przeszła na przeciwległy kraniecpodwyższenia, poza zasięgjego ramion. Zakryła ręką mikrofon i powiedziała coś doPattona z martwym uśmiechem na ustach. Jej oczy ciskały przytym gromy, a wargiraz po raznieznacznie odsłaniały zęby. Widząc, jak iskrzy między nimi,Steele doszedłdo wniosku, że musi chodzić o coś więcej niż tylkoo różnice w kwestii taktyki. Może sąpo rozwodzie, pomyślał,nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że Sullivanmaniemałąwprawę wurządzaniu Pattonowi ostrej jazdy. Doktor Sullivan odezwał się donośny głos, a zarazpo nim z głośników rozległ się pisk sprzężenia zwrotnego. - Za kogo pani się uważa? Dlaczego wykorzystuje panipozycję moderatoratej dyskusjidoszerzenia pseudonaukowych, niczym nie uzasadnionychbzdur? W jednej chwili wszyscy umilkli i odwrócili się ku przejściom międzyrzędami krzeseł, gdzie stałymikrofony, doktórych już ustawiła siękolejka chętnych. Osobą, która właśnie przemówiła, był łysy olbrzymwśrednim wieku, o aparycjiasa zawodowego wrestlingu. Nazywam sięSydney Aimes ciągnął, czerwonyz wściekłości aż po czubek nagiej czaszki. Jestemgłównym negocjatorem delegacji handlowej Stanów Zjednoczonychna tę konferencję. Oświadczam pani, że prawo tego 141. kraju do wolnego handlu genetycznie modyfikowanymiorganizmami będzie regulowane wyłącznie na podstawieodkryć naukowych, a nie obraźliwych wymysłów. Innymisłowy, niech pani trzyma język na wodzy, bo w niektórychstanach za takiesłowa można słono zapłacić, choćby z tytułu utraconych dochodów. Tym razem publiczność się podzieliła:niektórzy syknęli lub westchnęli z oburzeniem, inni zaś powitali tę wypowiedź gromkimi brawami. KathleenSullivan otworzyłausta tak szeroko, jakby czekałana badanie stomatologiczne. Patton pokręcił głową, wyjął mikrofon z jej dłoni,spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć: "A nie mówiłem? ", poczym dał delegatom sygnał, by się uciszyli. Sullivanodwróciła się i ruszyła wgłąbsali; jej twarz byłapurpurowa,a oczy płonęły intensywną zielenią. Zajęła jedyne wolnemiejsce - to, które opuściłPatton. Rany, teraz dopiero jest naniego wściekła, pomyślałSteele. Pewnie dlatego, żemiał rację. Najwyraźniej niedoceniła ryzyka. Patton odczekał jeszcze chwilę, po czym przedstawił sięi rzekł: - Być może nie wszyscy z państwa wiedzą, ale panAimes miał na myśli to, iżw niektórych stanach prawodawcy wprowadzili coś, co nazwaliśmy ustawą o zniesławieniu warzywek. Jej celemjestzdławieniewszelkichform otwartej dyskusji, choćby takiej jak ta, którą tu prowadzimy. - Większość słuchaczy zareagowała śmiechem. -Ale proszęsię nie martwić. Mądrzy politycy naHawajachoparli się temu szaleństwu i dlategomożemy tu wypowiadać sięswobodnie. Bo choć niektórzy nazywają zniesławieniemdyskusję w gronie naukowcówo potencjalnychskutkach inżynierii genetycznej, to doktor Sullivan i jauważamy ją za przejaw zwykłej odpowiedzialności. Głośne "buuu" zmieszały siętym razem z oklaskami,alewiększość delegatów przyjęła tę deklarację w milczeniu. 142 Pattonwskazałręką na miejsce, w którymAimeswciąż tkwił przy mikrofonie,spojrzał wprost na niegoidodał: - Toczymy tu takąwłaśnie dyskusję, Sydney, któraprowadzi dozorganizowania solidnych badańi przedstawienia twardych dowodów naukowych, których się domagasz. Których wszyscy się domagamy. Lecz jak wielokrotniemówiła doktor Sullivan w swych publikacjach. a ostatniopisano o tym także na internetowej stronie programu "Nastraży środowiska". przypadkowe skażenie roślinnościwektorami genetycznymi nie może być prawidłowo ocenione, jeżeli badacze nie będą wiedzieli, jakie testy powinniwykonać i jakich użyć primerów. - Tak, tak, Steve, wszyscy słyszeliśmy jużte histeryczne przepowiednie - przerwał mu Aimes, przewracającoczami dla większegoefektu. - Jakzwykle, nie mówisznam nic nowego! Przenieś sięmożewreszcie do królestwaprawdziwej nauki iprzyznaj, że nieistnieją dowody na to,że genetycznie modyfikowana żywność jest szkodliwa dlaludzkiego zdrowia. Sposób, wjaki mówcy zwracalisię do siebie, podpowiedział Steele'owi,że jest świadkiem jedynie kolejnego epizodu w publicznej wojnie, która toczysię od dawna. W jegowłasnym świecie, świeciemedycyny, podobne dysputynienależały dorzadkości. Był świadkiemwystarczająco wieluz nich,by doskonale znać objawy: przeciwnicy dobrze sięznali, solidnieokopali się na swoichpozycjach i bezwstydniepowtarzali wiecznie te same argumenty, co jakiś czasjedynie zmieniając forum. Typowym narzędziem takiejwalki było przyjmowanie odpowiednich póz oraz przemawianiez przesadną emfazą. -Ależ mamy coś nowego, Sydney -oznajmił Patton. Nacisnął klawisz sterownika połączonegokablem z gniazdkiem w podium i na ekranie ukazał się obraz tuzina kolorowych, pionowych pasów. Aimes najpewniejnie spodziewał się tego diagramu, bo 143. wpatrywał się weń jak zwierzę zahipnotyzowane blaskiemreflektorów nadjeżdżającej ciężarówki. - Stowarzyszenie Błękitna Planeta dotarło do genetyków z wielu komercyjnych laboratoriów w różnych krajach,którzy podzielają nasze obawy w sprawie ryzyka związanego ze stosowaniem nagiego DNA - ciągnął tymczasemPatton. - W tajemnicy dostarczyli nam własne wektory,a wraz znimi próbki traw, drzew i innych roślin rosnących w pobliżulaboratoriów. W sali rozległy się szeptypodniecenia. -Tak, panie i panowie. Z dumą przedstawiam państwunasze odkrycia, nareszcie bowiem mogliśmy przeprowadzić porządne badania próbek pod kątem przypadkowegoskażenia genetycznego. -Patton skierował wskaźnik laserowy na górną część wykresu słupkowego. - Każdypasek ilustruje odsetek pozytywnych rezultatów w każdymz laboratoriów. Jak widać, we wszystkich przypadkachstwierdzono wysokiestężeniewektorów. Tym razem to Aimesowi opadła szczęka, na sali zaśzapanował chaos. - To zwyczajne łgarstwo - stwierdził,pozbierawszy siępo chwili. - Skąd mamy mieć pewność, że dowody nie sąsfabrykowane? -zapytał i natychmiast zawtórował muchór oskarżycielskich głosów. Patton zignorował je całkowicie. Prezentował kolejnewykresy, omawiając ich znaczenie i jakkaznodzieja razpo raz podnosząc głos, by przekrzyczećchór protestówi wyrazów niedowierzania. - Tutaj widzimy znaczącą koncentrację wektorów w listowiu, ale nie w korzeniachroślin, cooznacza, że skażenie nastąpiło z powietrza. Znów odpowiedział mu głośny pomruk i głosy z sali: - O mój Boże, nie. -Sprzedaż poleci na pysk. - Muszę zadzwonić do mojegomaklera. Reporterzy siedzący w głębi sali zaczęli sięprzemiesz144 czać w stronę sceny, kolejno włączając potężne reflektoryikamery. - Tutaj natomiast widzimy wysokie wartości w korzeniach i niższe wlistowiu, co oznacza, że wchłonięcie DNAmoże także nastąpić z gleby. Steele był coraz bardziejzaintrygowany płynącymz ekranustrumieniem informacji. Wydawało mu się, żeledwie zaczyna rozumieć znaczenie tego wszystkiego, gdyusłyszał: - I to już wszystkie przezrocza, drodzy państwo. A teraz chciałbym prosić naszego eksperta od spraw zdrowia,doktora Richarda Steele'a, by podzielił się z namiswojączysto medyczną opinią na temat potencjalnych zagrożeńdla ludzi,jakie może nieść tego typu skażenie. Steele drgnął, wystraszony tym, że tak szybkooczekuje się jego opinii. Poczuł się jeszcze dziwniej, gdy takniesforna dotąd publiczność umilkła nagle, a jednocześnie skierowałysię ku niemu wszystkie obiektywykameri aparatów. - Dziękuję,panie Patton - zaczął,gdy ktoś podsunąłmui włączył mikrofon. Spojrzał na czerwone światełkow jego podstawce, rozpaczliwiepróbując zebrać myśli,a potem zerknął na Sullivan,mając nadzieję, że podsuniemu jakiś koncept. - Niech pan zaakcentuje potrzebęprzebadania pracowników laboratorium szepnęła mu życzliwie. Jej twarzwróciła do swej normalnej barwy, a oczy nabrały profesjonalnego chłodu. - Dzięki - mruknął, przyciągając bliżej mikrofon. - Tooczywiste, że te niezwykłe odkrycia oznaczają potrzebęprzeprowadzenia dalszych poważnych badań -zaczął -i to takich, które obejmą takżeludzi,na początek zwłaszcza pracowników laboratoriów. Steele urwał,wyczuwając, że idzie mu całkiem nieźle, po czym dodał: - Być możedo czasu, aż w pełni rozpoznamy wpływ wektorów,wskazane byłoby stosowanie szczególnych środków ostrożności 145. w obchodzeniu się z wektorami i w sposobach pozbywaniasię ich. Wsali rozległsię pomruk aprobaty. - Chciałby pan, żebyśmyzapisali tę wypowiedź jakooficjalny wniosek? zapytał Patton. - Oczywiście - odparł Steele, myśląc: dlaczego nie? Jeśli powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. - Chwileczkę! - zagrzmiał w głośnikachgłos Aimesa. Aureola świateł otaczająca Steele'a zwróciła się na powrótku mikrofonowi na stanowczo zbyt niskiej mównicy,nad którym znów pochylał się zwalisty mężczyzna. - Chciałbym zapytać pana Pattona, czy którykolwiekzjego szpiegów doniósłmu,że drzewa,trawyi inne rośliny z okolic laboratoriów podupadły na zdrowiu. -Co takiego? - spytał ekolog. - Powiedznam, Steve, w jakim stanie były te rośliny? Martwe? Umierające? A może stałysię purpurowe wróżowe groszki? - Jasne, że nie warknął najeżony Patton. -Nie dostały różowych groszków czy nie masz żadnychdowodów, że doznały jakiegokolwiek uszczerbku? - Zdobycie dowodów nagenetyczny uszczerbek wymaga lat badań, nowych pokoleń. -Ach tak, zatem wracamy do waszego odwiecznego argumentu: "Za wcześnie, by coś stwierdzić". Zastanówmysię:drzewo możepożyć choćby i kilkaset lat. Sugerujesz,że do tego czasu powinniśmy ot tak, na wszelki wypadek,zamknąćwszystkie ośrodki bioinźynieryjne? - Dobrze wiesz, że nieto miałem na myśli. -Bo tak naprawdę liczy się tylko to, czy te odrobinyDNA sąszkodliwe dla kogokolwieklub czegokolwiek -ciągnął Aimes. - I dopóki nie udowodnisz, że są, nie maszprawa pyskować, że. - Wzywam dogłosowania nad wnioskiem doktora Steele - przerwał mu Patton, nie zwracając uwagi na zaciekłe protesty i żywą gestykulację Aimesa. 146 Wniosek przeszedł z trudem, a proporcje głosów odzwierciedlałyrozłam między handlowcamia uczonymi. Aimes podszedł doSteele'a, gdy tylko Sullivan ogłosiłaprzerwę w obradach, aprzedstawiciele mediów się rozeszli. - Ty pieprzonydraniu - wycedził - właśnie stworzyłeśstan zagrożenia dla gałęzi przemysłu wartej sto miliardówrocznie. Co oznacza, że wielu Amerykanów może stracićpracę, a większość z nich,gdy tylko zobaczycię w wieczornych wiadomościach, uzna cię za wroga numer jeden. - Aja uważam, że wykazałem rozsądek -odparł cichoSteele. - W żadnym biznesie nie wolno lekceważyć ryzykadla zdrowia. - Tuchodzi o handel,dupku, nieo medycynę,więcspieprzaj! Sullivan, która czekała w pobliżu, podeszła i wzięłaSteele'a pod ramię, gdy tylko Aimes sięoddalił. - Przypadkiem słyszałam. To palant, ale niestety taksię składa, że palanty są w tej sprawie górą, przynajmniejwtym zakątku planety. - Ruszyli razem w stronę jednegowyjść z sali konferencyjnej. - Żartuje pani! Jak oni mogą ignorować te badania? - Mając tyle pieniędzy i taką władzę? Całkiem spokojnie! Steve ma rację, choć bardzo mnie dziśzirytował, mówiąc mi to prosto w twarz. Dopóki nie zdobędę dowodu nabezpośrednie zagrożenie dla ludzi, idiocitacy jak Aimesbędą blokowalikażdy nasz krok. Aż wreszcie dojdzie dokatastrofy, którejnie będą mogli tolerować nawet tacy jakon i banda jego tłustych kumpli. A przy okazji, dobrze pansobie poradził z mediami. Będziepan gwiazdą, przynajmniej tej jednej nocy, gdy tylko materiał dotrze do siecitelewizyjnych. Mogę poprosić kolegów z Nowego Jorku, żebyzadzwonilido pańskiej rodziny i uprzedzili, że pokaże siępan w telewizji. - Dzięki, ale to nie będzie konieczne - odparł Steele,chcąc osobiście zadzwonić do Cheta i Marthy. Nie zamie147. rżał przepuścić okazji do poinformowania ich, że nareszcie - i dla odmiany - zrobił coś naprawdę sensownego,zamiast zachowywać się jak pajac, którego musieli tolerować niemal dwa lata. Zaraz potem jednak zadałsobiepytanie, czy propozycja Sullivannie była abydyskretnąpróbą wysondowania jego sytuacjimałżeńskiej. - Możewięc postawiępanu chociaż drinka? - zapytała,odrobinę zniżając głos. Steele miał inne plany. - Przykro mi, ale teraz nie mogę. Mam nadzieję, żezaproszenie pozostanie otwarte? - Jasne - odrzekła, uśmiechając się i uwalniając jegoramię. Wtym momencie spostrzegł ich Steve Patton, idącyod strony drzwi. Zawahał się na ułamek sekundy i zgubiłrytm kroków, nieznacznie marszcząc brwi. Zaraz jednaksię opanował i zawołał, kierując się ku nim: - Tu jesteście! Jezu, Kathleen,nie wściekaj się, żeznowu to mówię, ale twój upór w sprawie teorii o wektorachgenetycznychi ptasiej grypie, nie podpartej dowodami,sprawia, że wychodzimy na idiotów. Aimespolazł do holui czaruje dziennikarzy, twierdząc, że zjawiającsię tutajjedynie ze spekulacjami. pozwólcie, że zacytuję sukinsyna: "sławna Kathleen Sullivan przyznajeotwarcie, że niezdobyła ani strzępu dowodu łączącego genetycznie modyfikowaną żywnośćz ptasią grypączyjakąkolwiek innąludzką chorobą". Steele spostrzegł lekkirumieniec na policzkach Kathleen, alezniknął on równie szybko, jak siępojawił. Kujego zdziwieniu znowu chwyciła go pod ramięi odpowiedziała spokojnie: - To dureń. Steele nie umiał stwierdzić, czy zdumienie Pattona wywołał jej spokój czy teżto, że tak polubiła towarzystwoinnego mężczyzny. - Jasne, że tak - zgodził się stary ekologpo namyśle. - 148 Ale dyskredytującciebie, podważa też wyniki naszych badań. Twierdzi wprost, że nasza sprawa todym bezognia. "Robienieafery z paru łańcuchów nagiegoDNA znalezionych w komórkach całkowicie zdrowychroślin", tak tookreślił. Kathleen, powiadam ci, jeśli on nie zmieni swojejśpiewki: "Nie ma dowodów na to, by ktokolwiekucierpiałz powodu genetycznie modyfikowanej żywności" - tym razem parodia napuszonego stylu Aimesa wypadła doskonale - a my nie dostarczymy wkrótce twardych dowodów nato, że jest inaczej, to obawiam się, że uda mu się powstrzymać ONZ przed przyjęciem nowych regulacji w sprawiewektorów. - A głosowanie? - wtrącił Steele. -Mój wniosek przeszedł. Obojespojrzeli na niego jak na idiotę. - Kathleen, znam cię dobrze- dodał Patton. - Zawsze,gdy dajeszsię ponieść spekulacjom, masz w głowieprzynajmniej plan eksperymentu, który może dowieść słuszności lub niesłuszności twoich hipotez. Jeżeli i tymrazemtrzymasz asa w rękawie i potrafiłabyś dowieść potencjalnego związku wektorów z przeniesieniem ptasiejgrypy naludzi, to teraz jest odpowiedni moment, by go użyć. - Zrobię,co będę mogła - odrzekła. Itym razem Patton wydawał się zaskoczonyjej spokojem. - Napewno - odparł. - A teraz przepraszam. -Skinął głową obojgu na pożegnanie, odwrócił się i ruszył w tęsamą stronę, zktórej przyszedł. - Naprawdę spodziewa siępani zdobyć dowód? spytałSteele, zaintrygowanyjej słowami. Zależało mu, by utrzymać rozmowę w bezpiecznych granicachspraw czysto zawodowych. Nie zamierzał stać się pionkiem w grze, któratoczyła się między Sullivan a Pattonem. - Być może. -Ale gdzie? - Niedaleko stąd. - Oswobodziła jegoramię po raz dru149. gi. - Do zobaczenia jutro - dorzuciła, a potem, nie oglądając się za siebie, wyszła na ulicę. Steele widział przez szybę,że Patton na nią czekał. Próbował chwycić ją za łokieć, ale cofnęła ramię. Poczerwieniał iruszyłza nią, wciąż coś doniej mówiąc i bezprzerwy wymachując rękami. Spojrzała na niego ze znużeniem, apotem zostawiła gonaschodach. Chryste, pomyślał Steele, spoglądając zanią. Cały tendzień toklasyczny "Jerry Springer Show" wwersji naukowej. Rozdział 8 Ukryła się w kępie palm. Wysoko nad jej głową wiatrszarpał ich pióropusze tak hałaśliwie, jakby obok przejeżdżał pociąg. Gdy spoglądaław górę, kojarzyły jej sięz wielkimi miotłami usiłującymizetrzeć z nocnegoniebawszystkie gwiazdy. Przyglądała sięteż chmurom o srebrzystych wierzchołkach, nadciągającym od strony morza; ich ciężkie brzuchy prawie zahaczały o wierzchołkigór, które zostawiła za plecami. Muszę się trzymać ichcienia,postanowiła, szykując się dosprinterskiegobieguna otwartej przestrzeni. Kolejny raz przyjrzała się zalanej srebrną poświatą farmie, wypatrując jakiegokolwiekruchu, ale prócz unoszących się raz po raz luźnych gontówniczego nie zauważyła. Gdyby nie wiedziała, że w zapuszczonym domostwie mieszka Hacket, podejrzewałaby, że od dawna nikt tu nie zaglądał. Budynek był szary i zasuszony, jak pusty pancerzyk zrzucony przezowada. Mocno pochylona wreszcie wyskoczyłana pole porośnięte trawą sięgającą do pasa i puściłasię biegiemw stronę domu. Pół godziny wcześniej, tuż przed północą, zaparkowaławóz dobrych czterysta metrów stąd, poczym przeszłaprzez pola na tyłyposiadłości Hacketa, gdzie liściei drzewa zapewniały jej jako taką osłonę. Teraz jednak, pokonując dwieście metrów dzielących ją od ogrodzenia, przyktórym znajdował siękurnik, czuła,że jest doskonale widoczna. Próbowała trzymać się plam mrokusunących po 151. ziemi w tym samym kierunku i nieustannie obserwowaładom, wyobrażając sobie, że Hacket stoi w jednym z tychciemnych okien i nie spuszcza jej z oka. Zasłony zwisałyzupełnie nieruchomo po obu stronach szyb, niczym wartownicy, toteż przypuszczała, że budynek jest szczelniezamknięty. Pewnie gorąco tam jak wHadesie, pomyślała, bo mimowiatrunawet na otwartej przestrzeni nocnepowietrze było ciepłe. Kto może spaćw takiejduchocie? Cholera, może wogóle nie ma go wdomu? Na ostatnich stu metrachbryła stodoły była jużna tyleduża, że przesłoniła dom. Zbliżając się, usłyszała głośneskrzypienie i pojękiwania;drewniana budowla pracowałajak wielki okrętwalczący z podmuchami wiatru. Ledwiedopadła płotu i zaczęła biec wzdłuż niego, gdy rozległ siędonośny huk, ogłuszający jak wystrzał armatni. Stanęłajak wryta, czując przyspieszone bicie serca. Przykucnęłai zajrzała między deski. Zobaczyła szerokie drewnianedrzwi z boku stodoły, kołyszące się na wietrze iraz po razuderzające w ścianę. Nie widzącżywej duszy, poderwała sięznowu, przesadziła chwiejny płot, za którym sięukrywała, i przywarłado ziemi po drugiej stronie. Parę sekund później była już przy kurniku i klęcząc,zbierała doprobówek drobinygleby, kępki trawy oraz kawałki zielska. Jeżeli znajdę w nich ślady wektorów genetycznych, myślała, dowiodę przynajmniej, że dotarły w pobliżezakażonych ptaków. Może nie będzieto dowód w rodzaju dymiącego rewolweru, aleprzynajmniej pierwszeogniwo łańcucha dowodów pośrednich. Znalazła też kilkazeschniętych ziaren kukurydzy. Pewnie resztka karmy, pomyślała, ładując je do pojemnika. Serceomal jejnie stanęło, gdy za jej plecami rozległsię kolejny głośnyhuk drewnianychdrzwi. - Chryste - mruknęła, uspokajającsię nieco. Przezmoment żałowała, że jej stosunki ze Steve'em popsuły siętak, że wolała nie prosić go o udział w tej wyprawie. 152 Gdy przestała z nim sypiać, zaczęły się problemy z jakimkolwiek wspólnym działaniem. Sądziła, że Steve będzie bardziej taktowny, ale wszystko wskazywałona to,że zpoczątku zwyczajnie niemógł się pogodzić z jej decyzją. Naciskał na nią, by znowu została Jego kochanką,aż wreszcie przestała się swobodnie czuć w jegotowarzystwie. To, czego tak bardzo chciała uniknąć - rozpad ichprzyjaźni- wydawałosię nieuniknione, aż wreszcie, pokilku tygodniach, Patton jakoś się pozbierał. Przeprosił nawet i stopniowo znów stał się sobą. - Wybacz głupotę facetowi wśrednim wieku, Kathleen -powiedział jej przy kawie w stołówce studenckiej. - Proszę, uznajmy to zaspóźnionyskutek głębokiego wpływu,jaki wywarłaś na starego lubieżnika. ZaPewniam cię, żenie jestem aż taki głupi, by pozwolić, żeby emocje zepsułynasze stosunki zawodowe. Masz całkowitą rację, to zbytważna sprawa. Współpraca trwała więc dalej, ale okazała się trudna,zwłaszczaw badaniachnad wektorami- Zbyt często ichdyskusje o charakterze naukowym zyskiwały ładunekemocjonalny, który obojgu przeszkadzał w zachowaniuobiektywizmu. W końcu jednak i ta faZa minęła i szczęśliwie doprowadzili projekt badawczy do końca, przy okazji czyniąc pierwszy trudny krok nadrodze do uczynienia przerwanego związku sprawą przeszłości. Kathleenpozwoliła sobie nawet na nadzieję, że być może z czasem znowu staną się zgranymzespołem. I dlatego postawa Steve'a, streszczona w słowach "a nie mówiłem", tak bardzo rozwścieczyła ją tego dnia. Była jak policzek po tyluwysiłkach, jakie podejmowali,by na powrót być dobrymikolegami, jeśli nie przyjaciółmi. Ale się porobiło,pomyślała, żałując, że wogóle dała mu się uwieźć W tej chwili znacznie bardziejinteresował ją Richard Steele. Poprzedniego wieczoru, gdy wprowadzała go w zagadnienia konferencji,chwytał ich sens z szybkością, która zrobiła na niej wielkie wrażenie. 153. Szybko się pan uczy pochwaliła go, gdy skończyli. A panijestdobrą nauczycielką - odparł, wreszciezapominając o poważnej minie i całkiem niespodziewanieobdarzając ją czarującym uśmiechem. Omal nie wypaliła, że powinien to robićczęściej. Zdumiało ją, jak atrakcyjny stałsię w tym momencie. Dziękujęodpowiedziała. Rozmawiali jeszcze o sprawach zawodowych, o NowymJorku, o polityce uniwersytetu, a najwięcej o wpływie jejspecjalności na jegopraktykę medyczną. W końcu przyznał,żezmęczyła go podróż, izostawił ją. Wspólnie spędzony czas wystarczył jej jednak, byuznać goza mężczyznę, który w sensie intelektualnym potrafi dotrzymaćjejkroku. Odkąd rozwiodła się przed pięciu laty, miewałaromanse, alekażdy z nich trafiał w końcu na tę samą mieliznę:trudność, z jaką męskie ego przyjmowało jej wrodzoną inteligencję oraz sukcesy zawodowe. Wyjątkiembył Steve Patton. Jak na ironię, zawsze zachwycał się jejintelektem i z autentycznąprzyjemnościąprzyjmował jejzwycięstwa w rozwiązywaniuproblemów naukowych -być może właśnie to,jako zupełna nowość, najbardziej jąurzekało w początkowej fazie znajomości. Choć oczywiście, jegozdaniem, to nie "kompatybilność umysłów" byłafundamentem tego związku. A jednak właśnie bystrość Steele'a wydawała się jejpociągająca. Choć może niekoniecznie zamierzała już teraz zrobić coś w tej sprawie. Zaproponowała mu drinkagłównie po to, żeby dowiedzieć sięo nim czegoś więcejibyć może poprosić o pomoc. Gdy odmówił, twierdząc, żema inneplany, było jej zbytgłupio, by namawiać go doudziałuw nocnej eskapadziena farmę. Zauważyła go później z SandrąArness w hotelowymbarze i już nie musiała się zastanawiać,jakie to "plany"miałna myśli. Boże, ależ ona ma udrękę w oczach,pomyślała wtedy. Zarazjednak przeniosła spojrzenie na Steele'a i odniosła wrażenie, żepodobny smutek dostrzega 154 i w jego spojrzeniu. Być może i on zmaga się z demonamiprzeszłości, przemknęło jej przez głowę. Powracając do zbierania próbek, musiała przyznać w duchu, że na widok tych dwojga w barze poczuła coś więcej niż ukłucie zazdrości. Dodiabła, jak to jest,że dwojesmutasówzawszeodnajdzie się wtłumie? - mruknęła. Była zła, że zostałapominięta, nawet jeśli miałaby tobyć tylko jednorazowaprzygoda, z której pewnie i tak wycofałaby się w ostatniej chwili. Z niepotrzebną siłą szarpnęła kolejną kępęzielska z niezadeptanego miejsca przy narożniku kurnikai zauważyła, że wraz z nią trafiła się łodygakukurydzy,bezwątpienia wyrośnięta z niedojedzonejkarmy. Później ją opiszę, postanowiła, pragnąc wydostać się stąd jaknajszybciej. Bezceremonialnie wcisnęła próbki do torby. Potrzebowała jednak także próbek słomy i karmy z wnętrza kurnika; być może znalazłyby się na nich odchodyptaków, a gdybyudało się odnaleźć w nich wektory, miałaby dowód na istnienie kolejnego niezbędnegoogniwaw łańcuchu zdarzeń, który sobie wyobraziła. Byłby to znak,że nośnikigenetyczne zaprojektowane specjalnie, bywywołać mutację, naprawdę docierały do zarażonychptakówi mogły wraz z wirusem dotrzeć do ciała dziecka. Najlepiejzaś, myślała, byłoby znaleźć w ptasich odchodach samego wirusai poszukać w nim wektorów, ale po tak długimczasie byłoto raczej mało prawdopodobne. Niestety, niebyło już okazów wirusa znalezionych w ciele chłopca. Pracownicy CDC w Atlancie pozbyli się próbek nadesłanychprzez doktor Carr, gdy tylko uznano, że groźba epidemiizostała zażegnana. Wyjęła z torby lateksowe rękawice i włożyła je na wypadek, gdyby miała się natknąć nacudem ocalałego wirusa, po czym odnalazła koślawe drzwiczki kurnika. Gdy jeotwierała, skrzypnęły tak przeraźliwie,że przez momentspodziewała się zobaczyć w oknie Hacketa. Nonsens, pomyślała uspokajająco. Nawet jeśli jest wdomu i coś usły155. szy, uzna, że to sprawka wiatru. Mimo to na wszelki wypadek podbiegła jeszcze do węgła stodoły, by sprawdzić,czy za żadną z szyb nie zapaliło się światło. W pierwszejchwili dom wyglądał na równie ciemnyiopuszczony jak wcześniej. Ale gdy już miała się odwrócić, dostrzegła blady, zamazany kontur twarzy za jednymz brudnych okien na piętrze. Twarzy,która spoglądaławprost na nią. Przez warstwę kurzu i w nędznym świetlenieumiała rozpoznaćjej rysów, zauważyła tylko oczy, które wyglądały jak ciemne plamy na pośmiertnej masce, niewiedzieć czemu zawieszonej w powietrzu. Twarzobróciłasię gwałtownie i zniknęła. O Boże, pomyślałaSullivan i rzuciła się biegiem wstronę kurnika. Otworzyła drzwi, wpadła dośrodka, sięgnęłaku częściowozadaszonym grzędom i wyszarpnęła garśćsłomy. Nie miałaczasu iświatła, by sprawdzić, czy próbkajest wystarczająco zanieczyszczona odchodami. Wepchnęła ją do torby, wymknęła się nazewnątrz i pobiegła kuogrodzeniu. Nagle księżyc wychynąłzza chmur, pola zajaśniałysrebrnym blaskiem i każdy szczegół krajobrazu stałsię widocznyjak na dłoni. Dwustumetrowyszlak, którywydeptała, odcinał się ciemną linią wśród wysokich traw. Gdyby ruszyła nim w drogę powrotną, bez trudu zostałabynamierzona. Przez szum wiatru przebił się huk otwieranych z impetem drzwi domu, a zarazpotem czyjś krzyk. Nie była pewna, czy twarz,którą widziała, należała doHacketa, ale wciąż pamiętałajego słowa: "Na natrętówmam strzelbę! " Czy staruch mógł być naprawdęaż takszalony, by kogoś postrzelić? Gdyby puściłsię wpogoń zanią, nie zdążyłaby sięschronić w lesie. Odwróciła się, gorączkowo poszukując kryjówki na terenie farmy. Rzuciłasię w stronę drzwi, wciąż z hukiem tłukących o krzywąościeżnicę. Schylona wbiegła dośrodka i zamknęła je zasobą, alezaraz uświadomiła sobie, że Hacket może zauważyć, iż nagle ucichły. Uchyliłaje nieznacznie, tylko na tyle,by wyjrzeć na zewnątrz. Gdyby wypatrzyła gospodarza, 156 puściłaby je swobodnie, by znowu huknęły o ścianę. Jednak ku jej zdumieniu wpolu widzenia pojawiły siędwiepostacie: obie w kapturach i zbronią w ręku. Na końcachlufskierowanych ku górze spostrzegła zarys pękatych cylindrów. Pistolety z tłumikami! Sullivan poczuła, jak niewidzialna ręka ściska jej żołądek i całą resztę przewodu pokarmowego,aż po przełyk. Siłą woli opanowując drżenie kolan, rozglądałasię gorączkowo. I tylko cząstka jejumysłu zachowała zdolność trzeźwego myślenia,zadającpytanie: po co Hacketowiludziez tłumikami? Nieznajomi rozmawiali ze sobą w języku, którego nierozumiała. Zauważyła, że skóra ichdłonijest smagła, i początkowo sądziła, że to rdzenni Hawajczycy rozmawiającyw którymś z polinezyjskichdialektów. Tylko że szorstkiedźwięki w niczym nie przypominały miękkich słów, któresłyszała ostatnio na wyspie. Dwaj mężczyźni zniknęli zjejpola widzenia. Ile by dała, żeby wiedzieć, dokąd poszli! Nasłuchiwanieich kroków nie miało sensu, bo szumi świst wiatru w przewiewnej, skrzypiącej stodole zagłuszał wszelkie ciche odgłosy. Musiała znaleźćinny punktobserwacyjny. Wolniutko domknęła drzwi, założyła skobelirozejrzała się w poszukiwaniu oknalub innego otworuw ścianie. Dostrzegła promieńksiężycowego światła wpadający przez brudny prostokątszkła poprawej stronie. Minęło kilka sekund, nim jej oczy przyzwyczaiły się dociemności, i rozejrzawszy się, zrozumiała, że trafiłado ciasnej komórki bez wyjścia. Ruszyła w stronę stertynarzędzi rzuconych wprost na klepisko - były tam szufle, widłyi grabie. Po kilku krokachpotknęła się o kłąb gumowegowęża, straciła równowagę i huknęła kolanami o żelaznypręt. Krzyknęła z bólu, lecz zarazumilkła, nasłuchując,by się przekonać, czyktoś ją usłyszał. Nie oddychała nawet, zasłuchana w świst wiatru. Niktnie podbiegł do drzwi. Poderwała się z ziemi i po kilkukrokach była już przy 157. oknie. Musiała stanąć na palcach, by wyjrzeć na zewnątrz. Natychmiast spostrzegła jednego z mężczyzn: stał w świetle księżyca, tuż przy ogrodzeniu, wpatrzony w pole. Drugiego nie było. Pomyślała, że być możejednak przyczaiłsię tu, za drzwiami. Potrzebowała jakiejś kryjówki w panice rozglądała się na wszystkiestrony, ale nie znalazłaodpowiedniego miejsca. Mężczyzna stojący przy ogrodzeniuzawołał, a odpowiedź nadeszła gdzieś od stronypola. Dzięki Bogu, pomyślała, wdzięczna za chwilęulgi. Świetnie, ale kiedy jużsprawdzą pole, zajrzą i do stodoły! Najwyższyczaswezwaćkawalerię. Drżącą dłonią sięgnęła do torby, wyjęła telefon iwybrała numer911. - Jestem na farmie niejakiego Hacketa, tuż przynadmorskiej szosie na północ od Kailua wyszeptała, gdyzgłosiła się policyjna telefonistka, nie przestając obserwować mężczyzny stojącego przy płocie. - Ścigamnie dwóchmężczyzn. Obaj mają pistolety z tłumikami! - Proszę pozostać przytelefonie! - poleciła policjantka. -Miejscowapolicja będzie tam za parę minut. Ma pani jakąś kryjówkę? Czuwający przyogrodzeniu odwrócił sięw stronę stodoły i przyglądał przez chwilę jej tylnej ścianie. Wreszcieprzerzucił nogęnad płotem, zeskoczyłna ziemię i ruszyłw stronę drzwi, które Sullivan zamknęła chwilę wcześniej. - O Boże, on tu idzie! - pisnęła do słuchawki. - Ma pani broń? - spytała policjantka. -Nie! - Gdzie się pani ukryła? -W stodole. Drzwi są zamknięte, ale otworzy jebez trudu i zobaczymnie. Nie ma innego wyjścia na zewnątrz. -Sullivan wtuliła sięw ścianę, by choćby pod ostrym kątemmóc obserwować nadchodzącego napastnika. - Czy on już wie, że pani tam jest? -Podejrzewa. Już nie mogę mówić,usłyszy mnie. 158 - Jeszcze jedno pytanie. Drzwi otwierają się do środkaczy na zewnątrz? - Na zewnątrz. -Więc słuchaj uważnie, skarbie: znajdź coś ciężkiego,jakieś narzędzie, rurkę, choćby kawał drewna, stań po stronie zawiasów i bądź gotowa walnąć go porządnie, ale niewcześniej, niż wsunie głowę do środka, żeby się rozejrzeć. Sullivan zamknęła telefon, położyła goz torbą na ziemii chwyciła oskard. Ledwie zdążyła zająć pozycję, gdy napastnik szarpnął wielkimi drzwiami stodoły, sprawdzając solidność zamka. Zaraz potem wymierzył serię potężnych kopnięć; deskiza plecami Sullivan trzęsłysię tak mocno, że musiała się zaprzeć nogami,by nie dać się odrzucić od ściany. Zobaczy mniei zastrzeli, zanim go zdzielę, myślała w panice potęgowanej każdym kolejnymkopnięciem. A jeślinawetzdążę, to załatwimnie ten drugi. Rozległ się trzask pękającego drewna ideska tuż obokskobla wygięła się w łuk. Po kilku kolejnych kopniakachpękła i odpadła, a w otworzepojawiłasię ręka. Macającostrożnie, nieuchronnie zbliżała się do skobla i pętli, o którą był zahaczony. Sullivan mocniej zacisnęła dłonie natrzonkuoskarda, ustawiła narzędziepoziomo i przyj ąwszypozycję baseballowego pałkarza, z całejsiływyprowadziłacios. Nie trafiła w sam środek dłoni, ale zaostrzona stalbez truduprzebiła ciało i kości, grzęznąc głęboko w drewnie. Palce rozcapierzyły się w okamgnieniu, a z zewnątrzdobiegł głośny wrzask bólu. Przebita dłoń drżała i wiła sięniczym konający pająk. Wiedząc, że ranny intruz może użyć drugiej ręki, zbrojnej wpistolet, Sullivan nie traciła czasu: otworzyła skobeli z całej siły pchnęła drzwi. Wrzask stał się jeszczegłośniejszy, gdy wiatr uderzył w rozległą powierzchnię desek i wraz z nimi porwał przybitegodo nich mężczyznę. W szczeliniepod drzwiami Sullivan zobaczyła tylko jegostopy, gdy ze wszystkichsił starał się zatrzymać szarpane wiatrem skrzydło. Nie miał jednak szans: wiatr dmu159. chał w otwarte drzwi jak w żagiel i wreszcie zwyciężył; napastnik próbował jeszczeprzebierać nogami,by cofającsię, utrzymać przynajmniej pionową pozycję, ale straciłrównowagę i drzwi pociągnęły go za sobą, uwieszonego zaprzebitą oskardem dłoń, by z hukiem zatrzymać się naścianie stodoły. Rycząc zbólu, upuścił pistolet na ziemięi wolną ręką pochwycił trzonek oskarda,próbującwyrwaćgo z deski. Ignorując jegowycie i szlochy, Sullivan wybiegłazanim, podniosła broń irozejrzała się w poszukiwaniu jegopartnera. Gdy go zobaczyła, biegł już wjej stronę, ale dzieliłoich jeszcze dobre sto metrów. Zawróciła przez praweramię i pobiegła kudalekiemu narożnikowi stodoły. Gdyznikała za węgłem, usłyszała tuż koło ucha jakby bzykprzelatującej osy. - Szlag! - zawołała, skręcającw stronę domu i wijącejsię za nim szosy. Biegła, zmagając się zporywistym wiatrem, prawie bez tchu, czując w piersi palący ból. Wiedziała, że nadłuższym dystansie nie maszans. W jej głowie pojawiały się dyktowane rozpaczą plany. Od domu dzieliło ją może sześćdziesiąt metrów. Mogła naprzykład ukryć się po drugiejstronie i posługując się bronią, utrzymać napastnika na dystans, czekając na przybycie policji. Tyle że przedmiot, który ściskała w dłoni,był jej zupełnie obcy i wcale nie była pewna, czy potrafizeń strzelać. Jeden zguziczków zboku zapewne służył doodbezpieczania pistoletu,ale teraz nie miała czasu zastanawiaćsię nad tym. Pomyślała, że może zdołałaby dotrzeć do szosy i zatrzymać przejeżdżający samochód. Pamiętałaz poprzedniejwizyty, że odległość niebyła zbyt wielka. Spojrzała przezramię za siebie; przeciwnikjeszcze się nie pojawił. Możesię zatrzymał, żebypomóc koledze, pomyślała znadzieją. I wtedy przypomniała sobie o Hackecie i jego strzelbie. Może czaił się na nią w domu? W jednej chwili zwolniłai niespokojniespojrzała w zasłonięte okna. Nie zauważyła 160 go za żadną ze srebrzystych firan, ale przypuszczała, żewłaśnie tam się ukrywa. Jak najbliżejpodstawy murów,tam będzie mu trudno trafić, podpowiadał jej instynkt. Przyspieszyła, spodziewając się,że ladachwila w jej ciałowbije się kula. Lecz choć biegła z całych sił, odległość dzieląca ją od domu zdawała sięrosnąć, jakby Kathleen biegław koszmarnym śnie. Znówspojrzała zasiebie, by sprawdzić, czy stamtądnadejdzie śmierć. Nikogo nie zobaczyła. Mimo tozaczęła zygzakować, żeby utrudnić przeciwnikomcelowanie. Przy każdym kroku wytężała słuch, próbującnamierzyć choćby najcichszy odgłos syreny, lecz wciąż słyszała jedynie szum wiatru i własny oddech. Minęło ledwie paręminut, odkąd zatelefonowałam,pocieszała się, i tylkowydaje się, że to cała wieczność. Jednocześnie przeklinaław duchu własną krótkowzroczność: dlaczego nie zapamiętaładokładnego adresu? A jeślinazwa "farma Hacketa" nie byładla policji wystarczającoprecyzyjną informacją? Nie mogli przecież namierzyćjej telefonukomórkowego. Może w ogóle nie ruszyli na pomoc? Na myślo tej ewentualności poczuła na podniebieniusmak żółci i omal nie straciła resztek nadziei na ocalenie. Dobiegając do pierwszych okien naparterze, dławiłasięjuż kwaśnym płynem; zaczęła kaszleć, a siła spazmówomal niezwaliła jej z nóg. Znów spojrzała przez ramięi tym razem zobaczyła wroga, który właśnie wypadł zzawęgła stodoły. W ciemności między nimi, mniej więcejnawysokości piersi, pojawiły się jaskrawe rozbłyski i niemalw tej samejchwili powietrze wokół Sullivan wypełniło siębrzęczeniem całegoroju rozjuszonych szerszeni. Przerażenie wyłączyło w niej resztki logicznego myślenia. Spostrzegła najbliższąkryjówkę - otwarte drzwigłównego wejścia dodomu, o kilkametrów po lewej -i instynktownie rzuciła się ku nim,wprost w złowrogi mrokholu. Lądując, prawie nie czuła bóluw zdartychkolanachi rękach; myślała wyłącznie o tym, by uciec przed napastnikiem. Wyczerpana, z trudem poderwała się z podłogi 161. i pobiegła w ciemność, ale potknęła się na schodach i przewróciła raz jeszcze - tym razem uderzenie wycisnęło powietrze z jej płuc i krzyknęła głośno. Podniosłasię jednakszybkoi wbiegłapo stopniach. Dotarłszy dokońca, wymacała drzwi w ścianie i skryłasię za nimi,nasłuchując. Tupot kroków dobiegł od strony drzwiwejściowych dodomu. W panice rozejrzała siępo pokoju tonącym w księżycowej poświacie, szukając lepszej kryjówki. I wtedyzobaczyła Hacketa: siedział w wielkim fotelu, spoglądającprostona nią. Zdusiła w sobie krzyk i już miała wybiec z powrotemnakorytarz, by nie daćmu się złapać, gdy nagle uświadomiłasobie, że jest nieruchomy. Odetchnęła i zbliżyłasię doniego na palcach, nie odrywając wzrokuod jego twarzy. Jego ramiona zwisały dziwnie luźno, a z bliska dał się wyczuć bijący odniego kwaśnyodór moczu z nieco słodszą wonią kału. Walcząc z mdłościami, zbliżyła dłońdofałdów skóry wylewających sięspod kołnierzyka, by sprawdzić mu tętno. Gdy go dotknęła, głowa Hacketaopadła na jejrękę, jakby był szmacianąlalką, a może raczej workiempołamanych kości, sądząc poupiornym skrzypieniu w karku. Głośne kroki na schodach wyrwały Sullivan z szoku,a instynkt kazał zanurkowaćwprost za wielki fotel, naktórym spoczywało ciało Hacketa. Kulącsię w jego cieniu,słuchała, jak uzbrojony napastnik zbliża się do pokoju. I wtedy wydało jej się, że do szumu wiatru dołączył nowydźwięk: ciche, dalekie wycie syreny. Sekundę później drzwiotworzyły sięgwałtownie i mężczyzna wtargnął do środka. Nie widziała go ze swej kryjówki, ale nie słysząc skrzypienia drewnianej podłogi, uznała, że stanął za progiemzupełnie nieruchomo. Ściskając wdłoni pistolet, słuchałajego ciężkiego oddechu, usiłując zapanować nad własnym. Pewnie zaraz usłyszy nadjeżdżający radiowóz i ucieknie,pomyślała. 162 Lecz on nawet się nie poruszył. Proszę,odejdźstąd, modliła się w milczeniu. Żadnej reakcji. Chryste, przecież musiał zrozumieć, że gliny już jadą. Dlaczegonie ucieka? Mężczyzna ruszył energicznym krokiem, minął foteli stanął przy oknie. Gdy spoglądał wdal, widziała jegoplecy i prawą rękę zaciśniętą na broni. O Boże, pomyślała, wpatrując się szeroko otwartymioczami w jegosylwetkę widoczną na tle okna. Nie byłapewna, czy nie zobaczy jej, gdytylko się odwróci. Wiedziała, że powinna przynajmniej ukryć twarz, ale teraz, gdystał ledwie o trzy metryod niej, najcichszy nawet szelestubrania zwróciłby jego uwagę. Postanowiła, że lepiej będzie go zranić. Wstrzymując oddech, wolniutko uniosła pistolet, skierowała lufę na górną część jego pleców i przesunęła odrobinęw prawo, celując w bark. Pomału wypuszczając powietrze z płuc, nacisnęła spust. Nie ustąpił. Omal nie krzyknęła zrozpaczy. Opanowała się jednaki zaczęłaprzesuwać kciuk, szukając wybrzuszeń, które zauważyławcześniejna kolbie. Jedno z nich wydało jej siętym właściwe, więcnacisnęłaje. Nic. Ponowniepociągnęła za spust. Ani drgnął. Kolejna próba równieżspełzła naniczym. Sparaliżowana strachem na myśl o tym, żeintruz odwróci się i zobaczyją, bezszelestnie położyła broń napodłodze iopuściła głowę,kryjąc jąw ramionach. Czekała, nie mając odwagi nawetzerknąćna niego;niesłyszała niczego poza szumem wiatru i coraz głośniejszymi syrenami. Jeśli musisz mniezabić, modliła się, toprzynajmniej strzel mi prosto wgłowę. Rozdział 9 Steele obudził się na dźwięk syren policyjnych wozów,które mknęły i cichły kolejno w niezbyt odległym miejscu. Gdy wyłączyła się ostatnia, leżał,nasłuchując huku falizderzającej się ze skałami dziesięć metrów poniżej tarasu,zmieszanego z nieustannym szelestem palmowych pióropuszy kołysanych wiatrem. Odczasu do czasusilniejszypodmuch wprawiał długie, sztywne liściew pionowy łopoti rosnącenajbliżej budynku zaczynały uderzać o listewkiotwartych okiennic, niczym długiepalce o tarkę do prania. Odgłosy nocy były tak donośne, że minęło kilka sekund,nim usłyszał cichutkipłacz Sandry u jego boku. Odwrócił sięku niej izobaczył w świetle księżyca elegancką linię jej nagich pleców, bioder i nóg, których widoktak gorozpaliłpoprzedniego wieczoru. Teraz jednak drżała pod jegospojrzeniem, wzbudzając smutek, niepożądanie. Uprawiali seks, ale bez powodzenia. Zaczęli z zapałem,łapczywie lgnąc do siebie. Błądziłpojej ciele dłońmii ustami, jak człowiek, który po długiej głodówcerzuca sięna pierwszy posiłek. Odpowiadała w podobnym stylu, ponaglając go, by ją pieścił i szybciej odnajdywał te szczególnemiejsca, apotem spieszył do kolejnych. Lecz choćbyłatak aktywna, niejęczała z rozkoszy, aw jej głosiepojawiała się rozpaczliwa nuta, jakby nie działała żadnaze sztuczek, którena niej próbował. Gdy w nią wszedł,była sucha. Chciał się wycofać, by nie sprawiać jej bólu,lecz ona ztym większą natarczywością zachęcała go, by 164 kontynuował, prężąc sięi prosząc, bydziałał mocniej - takdługo, aż Steele stracił siły i chęć. Zupełnie bez formy,zirytowany własną niemożnością doprowadzenia Sandrynaszczyt izawstydzony kondycją swego libido, nie mógłzrobić absolutnie nic. - Wolałabyś, żebym już poszedł? - spytał zażenowanyfatalnym występem. - Nie! Nie odchodź - poprosiła, przyciągając go kusobie. - Może spróbujemy później? Nie odpowiedziała. Leżała, trzymając go w ramionachi wpatrując się w ciemność. Gładził jej włosy i plecy, aż zasnęła i przewróciła się nadrugi bok. Właśnie wtedy, gdyksiężycprzyświecałjaśniejmiędzy pędzącymi chmurami, miał czas, żeby przyjrzeć sięjej sypialni. Była martwa jak reszta domu Sandry: schludnie urządzona, uporządkowana, żadnych szpargałów, żadnych książek, płyt czy czasopism, niczego, cotworzyłobynastrój relaksu, swobody,ciepła. Sterylnościdodawał jejtakżebrak rodzinnych fotografii, choć prostokąty mniejwyblakłej farbyna ścianach podpowiadały Steele'owi, żedawniejwisiały tam obrazki,których Sandra nie chciała już oglądać. Jako lekarz podejrzewał, że są to skutkimetodycznej działalności, prawdopodobnie będącej odbiciem całego jej życia. Tworzenie surowych ram, sztywnychstruktur, wrażeniapełnej kontroli, a także usuwanie pamiątek z przeszłości wszystko to było w gruncie rzeczytą samąstrategią, którąon również stosował: strategiąpanowania nad straszliwą desperacją, której przejawówbył świadkiem. Jest tak krucha jak porcelana, a ten dzikiseks zburzył jej starannie przygotowaną obronę, uwalniając Bóg wie jak głęboki ból, diagnozował w myślach nachwilę przed zaśnięciem. I żałował, że wogóle się w tozaangażował. Teraz zaś, widząc ją we łzach, tylko utwierdziłsięw swej ocenie sytuacji. Próbował wyłączyć swójchłodny, 165. medyczny umysł, nie analizować jej cierpień, nie klasyfikować i nie szufladkować objawów, gdy tak leżeli nadzyw pościeli, ale równie dobrze mógłby próbować przestaćoddychać. Dobrze wyćwiczony umysł lekarza nigdy nieprzechodzi do porządku dziennego nad najmniejszymprzejawem choroby: musi badać i diagnozować, nawet gdychodzi o najbliższych. I dlatego, choć wydawało mu siętoniestosowne, jego umysł kontynuował analizę i formułowałwnioski: kobieta, która łkała wewłasnym łóżku, nie byłapotencjalną kochanką; była udręczoną duszą wymagającąfachowej pomocy. Czując, żeotwiera się między nimi przepaść nie do przebycia, Steele zapytał łagodnie: - Sandro, co mogę dla ciebie zrobić? -Nic - szepnęła, nie odwracając się. - Nikt nie możejuż nic dla mnie zrobić. - Dlaczego? Powiedz mi, o co chodzi. Nie sądziszchyba,że to partactwo z mojej strony, które miałobyć udanymseksem, ma jakikolwiek związek z tobą. - Richard, nie jestem aż tak płytkaodparła. - Ja mówię ożałobie. Kiedycię poznałam, kiedy się dowiedziałam, jak znią walczysz, izobaczyłam, żemnie pragniesz,pomyślałam, że może uda misię uciec z własnego piekłachoć na chwilę, na jedną noc. Nie udało się. I chyba nigdysię nie uda. - O żałobie? Mówiłaś przecież, żejesteś rozwiedziona. Twój mążnie żyje? - Zadając pytania, czuł się jak lekarzspisujący historię choroby. Nie od razu odpowiedziała. - Nie. Straciłam dziecko - wyznaław końcu głosemniewiele donośniejszym od szeptu. - Mój śliczny, małyTommy. odszedł półtora roku temu. Zabiła go ta ptasiagrypa, o którejdyskutowaliściedziś przez cały dzień. Steele nagle poczuł suchość w ustach. - Ledwie skończył trzy latka ciągnęła. Od jegośmierci każda minutajest dla mnie męką, a wszystko, corobię, zwyczajnie nie ma sensu. Spokój ducha znajduję 166 tylko wtych paru sekundach, gdy budzę sięrano ijeszczenie pamiętam, że on nie żyje. Przypuszczam, że jestemjedną ztych osób, dlaktórych ten stan rzeczy nigdy się nieodmienia, które nie radząsobiez tym. Znam takich ludzi,choćby z własnejpraktyki. Są jak żywetrupy. Richarddaremnie szukał odpowiednich słów. Sandramówiła dalej: - Poszłam na tę konferencję z tego samego powodu, dlaktórego bliscy ofiarymorderstwa uczestniczą w egzekucji zabójcy. Sądziłam, że pomoże mi to w zamknięciu tegorozdziału, gdy zobaczę ekspertów, którzywytłumaczą mi,dlaczego mój syn musiał umrzeć, zademonstrują to, jakw końcu udałoim siępokonać sprawcę, jak moja profesja zwycięża i panuje nad tą przeklętą chorobą! - W jejgłosie pojawiłasięnagła gorycz,a ramionami wstrząsnąłsilniejszy szloch. -Niestety, nie pomogło - załkała. - Nicnie zmieni tego, jak straszliwie za nim tęsknię. Absolutnienic. Steele nie mógł wydobyć z siebie głosu. Przezcałedorosłe życiepróbował pocieszaćżywych nad ciałami zmarłychi doświadczenie nauczyło go, że bez względu nato, jakbardzo będzie się starał, żadnesłowa nie przyniosą ulgirodzicowi,który stracił dziecko. - Sandro, tak mi przykro - wyszeptał, zbliżającsię doniej iwyciągającramię, by ją objąć. Nareszcie przestałabyć dla niego "trudnym przypadkiem", stała się bratniąduszą, rodzicem przytłoczonymtragedią, której sam nigdynie chciałby doświadczyć. - Tak bardzo, bardzo mi przykro. powtarzał. Noc była gorąca, aleciało Sandry pozostało zimne jak lód. Gdy obudził się po raz drugi, niebyło jej włóżku. - Sandra? zawołał cicho. Bez odpowiedzi. Spojrzał na podświetlaną tarczę zegarka. Dochodziładruga dziesięć. Spał niespełna godzinę. - Sandra? - powtórzył, tym razem głośno,wstając z łóż167 ka. I wtedy ją zobaczył. Stała nagana niskim kamiennymmurku otaczającym taras. - Sandra! -krzyknął i skoczyłku szklanym drzwiom, które ich dzieliły. Nie poruszyłasię. Stała plecami do niego, w lekkim rozkroku, tak samojak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, tyle że teraz jejdługie włosy nie były zaplecione w warkocz. Z rozmachem odsunął drzwi i całymciałem poczułgwałtownyszkwał. Gdzieś w dole lawina wody przewalałasię po twardych koralowcach. - Sandra,na miłość boską! - zawołał błagalnie, biegnąc w stronę odległego o dziesięć metrówmurka. W świetle księżyca jej skóra wydawała się biała jakmarmur irównie nieprzenikniona. Richard nigdy sięniedowiedział, czy w huku falSandra usłyszała jego wołanie. Zanim jąpochwycił, ugięła kolana, wzbiła się w powietrzei zniknęła za krawędzią urwiska w perfekcyjnie oddanymskoku. - Miała pani cholernie dużo szczęścia, że nie wypatrzyłpani za tymfotelem - rzekł detektyw kierujący śledztwem. -Wiem -odpowiedziała Kathleen Sullivanledwie słyszalnym głosem. Policjant spoglądał na nią nachmurzony, opierając sięo otwarte tylne drzwi wozu patrolowego, w którym siedziała. Nie wyglądał na zachwyconego wyjaśnieniami,któreusłyszał w odpowiedzi na pytanie o powody nocnejwyprawy. Sullivan nie bardzo wiedziała, jakich jeszcze przydatnychinformacji mogłaby udzielić; wtuliła się w kanapęi spróbowała zapanować nad drgawkami. O tym, że wydarzenia tak się potoczyły, a zabójca nie wypatrzył jej zafotelem, zadecydował detal: chmura, która przesłoniłaksiężyc na tych kilkasekund, gdy odwracał się plecami dookna i wybiegał z pokoju. - Czegoonitu szukali? I dlaczego zabili pana Hacketa? -spytała po długiej chwili. 168 Policjantwestchnął ciężko. - Wydaje się, że przeszkodziła im pani wwyjątkowobrutalnym włamaniu. Prawdopodobnie próbowali go obrabować. w dzisiejszychczasach ludzie giną nawet i zamniej niż stodolarów. Starzy ludzie mieszkający naodludziu sąidealnym celem. Wszyscy tu znali pana Hacketa,nawet my. Plotka głosi, żeostatnio był przy forsie. Ponadrok temuporzucił rolnictwo ikupił sobie piękny, nowiutki wóz. Niektórzy twierdzą nawet, że w tej starej ruderze ukrywał fortunę. W to akurat nie wierzę, bo wszystko wskazuje na to, że żył z dnia na dzień. Przypuszczamnatomiast, że same opowieści o ukrytym majątkumogłyzwabić zabójców. Pewne jest to, że go zaskoczyli. Nie zdążyłnawet sięgnąć po tę swoją strzelbę, stała w holu, naładowana i gotowa do strzału. Pewnie próbowali go zastraszyć, żeby powiedział im,gdzie ukrył pieniądze, kiedypani się zjawiła. Skręcili mu karki ruszyli za panią, żebypozbyć się świadka. Sullivan wzdrygnęła się nawspomnienie gwałtownegoruchu upiornejtwarzy, którą widziała w oknie. Ale onimieli tłumiki powiedziała wciąż drżącymgłosem. - Skoro mieli pistolety z tłumikami, dlaczego gonie zastrzelili? -Była wszoku i właściwie nie wiedziała,dlaczego akurat ten szczegół uznała za znaczący. Być możejakonaukowiec, gdy tylko napotykała zjawisko pozbawione sensu, choćbyi trywialne, odruchowo traktowała je jakpustkę wymagającą zapełnienia. - Kto wie? - odparł detektyw, niecierpliwiemachającręką. -Może lubili skręcać ludziom karki, dranie - dodał,odwracając się w stronę dużej policyjnej furgonetki, którawłaśnie wjeżdżała na podwórze. Gruboskórna odpowiedźpolicjanta przyprawiłająo kolejny dreszcz. Coś panu wyjaśnię powiedziała. Odwróciłsię kuniej. Pracuję w specyficznej branży, w której wszystko opiera się na jednym prostym założeniu: jeżeli wiem, 169. dlaczego coś się dzieje, mogę to kontrolować. Osoba takajak ja doznaje szczególnego wstrząsu, kiedy przypadkowopłynąca po niebie chmura decyduje o jej życiu lub śmierci. Mam też swój sposób radzenia sobie z takimi przeżyciami. Muszę zrozumieć co,jak i dlaczego. Możewtedy zdołamwmówić sobie, że będę umiała przewidzieć coś takiego, jeślizdarzy się po raz drugi. W przeciwnym razie będę sięobawiać, że za każdym razem, gdy wytknę nos z domu,ktoś mnie napadnie bezszczególnego powodu i bez ostrzeżenia. Zatem proszę, niech mi pan wyświadczy tę uprzejmość. W wątłym blasku samochodowej lampki zauważyła, żez każdym jej słowem natwarzy policjantamaluje się corazwiększe zdziwienie. -Naprawdę nie wiem, dlaczegogo nie zastrzelili- odpowiedział po chwili, tonemcałkiem autentycznegowahania. - Wygląda nato, żezamierzali spalić za sobą tębudę. Znaleźliśmy w jednym z pokojów pojemniki z benzyną. Może nie chcieli zostawić kuliw ciele ofiary, żebyupozorować wypadek? Tylko żecoś takiego nie mogło sięudać. Koroner mógłby uznać, że człowiek skręcił sobiekark, spadając ze schodów w płonącymdomu. bo na towskazywałyby zwęglone szczątki. ale nasi spece od podpaleń napewno nie przegapiliby śladów tak prymitywnego narzędzia zbrodni jak benzyna. - Detektyw wyprostował sięi przeciągnął, z grymasembólu naustach. -Dolicha, w tych czasach świry biorą prochy i często zabijająbez najmniejszego powodu. Jednego tylko może pani byćpewna - dodał, uśmiechając się kwaśnoi spoglądając naSullivan smutnym wzrokiem. - Pogonimy tych dwóch jaktrzeba,kimkolwiek są i skądkolwiek przyszli. Tu, w raju,nie witamyz otwartymi ramionamidraniimportującychtego rodzaju występki. Na podwórzu stało już kilka policyjnych samochodów,a światła na ich dachach pulsowały czerwienią,bielą i błękitem. Policjant uniósłgłowę, słysząc odgłosykolejnej fali 170 pojazdów tym razem głównie kombi i furgonetek z emblematamistacji telewizyjnych na drzwiach. - Naturalnie rozumie pani, że niewolno jej udzielaćinformacji o tej sprawie, nawet jeśli media zrobią wielkiehalo z pani obecności tutaj - bardziej rozkazał, niż stwierdził, spoglądając spode łba na przybyszy. Skinęła głową. Młody funkcjonariuszprzybiegłdo nich od strony stodoły. - Sir, mam tu jej telefon i torbę - zameldował. - Znaleźliśmy jetam, gdziemówiła. Wśrodku rzeczywiściepełno zielska. A drzwiwyglądają tak, jakopisała, połamanedeski i tak dalej. Ani śladu dwóch zabójców, za to znaleźliśmy plamykrwi. Trop prowadzi na pola. Mamywięcmnóstwo próbek DNA rannego w rękę, a na oskardzie powinniśmy znaleźć odciski drugiego, którypewnie pomagałmu się uwolnić. Detektyw słuchałnowin, coraz mocniej marszcząc brwi. - Zawiadomiliście wszystkie jednostki? -Tak jest. - Młody policjant pochyliłsię w stronę samochodu i dodał:- Proszę pani, my zrodziną zawsze oglądamy pani program. Bardzo się cieszę, że nic siępani niestało. Spojrzała na jego gładką twarz i pomyślała, że nie możebyć wiele starszyod chłopaków, których ostatnio przyprowadzałaLisa. Ciekawe,ileczasupotrzeba, żeby zniszczyćtęmłodzieńczą gorliwośći zastąpićją maską zmęczeniaicynizmu, jak u jego przełożonego, pomyślała. - Dziękuję - odpowiedziała. Gdy się oddalił, nagle bardziejniż czegokolwiek innegozapragnęła usłyszeć głos swojej córki. - Czy mogę zabrać swoje rzeczy? - zapytała starszegopolicjanta. -I chciałabym już jechać. Muszę dostarczyćpróbki do laboratorium genetycznego przy uniwersytecie,aw południe odlatuję do Nowego Jorku. Jeślipan chce,będę do dyspozycji nowojorskiej policji. 171. Policjant zawahał się, ale oddał jej torbę. - Wie pani, doktor Sullivan, ja też oglądam ten program. - Jego głos stał się niespodziewanie łagodny, a znużona twarz, ku jej zdumieniu, rozjaśniła się w uśmiechu. -Moja najstarszacórka jest prawdziwąfanką pani. Zaczyna studia biologicznetu, w Honolulu. Będzie wniebowzięta, jeśli przywiozę jej pani autograf. Sullivan podpisała się na odwrocie koperty na dowody rzeczowe, dziwiącsię w duchu, jak fałszywieoceniła starego glinę po jego szorstkiej powierzchowności. Ledwie skończyła,gdy w radiu rozległ się trzask, a potemsłowa: - Do wszystkich wozóww rejonie Kailua. Mamy wezwanie z dziewięćset jedenaście; mężczyzna zgłasza samobójstwo przyKaliki Roaddwieście pięć. Zgłaszaćsię. - Jezu Chryste, to tylko parę minut drogi stąd - mruknął detektyw, sięgając na przednie siedzenie po mikrofon. - Wszystko przez tę pełnię dodał,wciskając klawisznadawania. Zadzwoniwszy pod 911, Steelewybiegł z sypialni Sandry z powrotem na taras iwychylił sięponad murkiem,gorączkowoszukając zejścia nad brzeg oceanu. O jednąkondygnację niżej i mniej więcej piętnaście metrów nalewo dostrzegł stopnieprowadzące z małego podwórkaw dół, wzdłuż klifu. Przebiegł przez mieszkanie, nawet nieszukając ubrania, pognał nadół i odnalazł kolejne szklanedrzwi, za którymiznajdowało się podwórko -zapewnedawny plac zabaw chłopca. Po kilku sekundach był jużna kamiennych stopniach, które wcześniej wypatrzył. Pędził wdół, rozpaczliwie wypatrując Sandry w spienionejkipieli. Za każdym razem, gdy księżyc pojawiał się naniebie, Steele widziałkordony piany wokół wielkich, czarnych skał sterczącychz wody. Może wpadła w głębinę pomiędzy nimi, myślał z nadzieją, coraz słabszą po każdym 172 uderzeniu potężnych fal, z sykiem wzbijającychfontannywodnego pyłu. Znalazł małą zatoczkę i zaczął się gorączkowo wspinaćna kolejne skałki, nie zauważającnawet, że rani sobie dłonie i stopy. - Sandra! - wrzasnął,ledwie słysząc własny głos natle ryku oceanu. Od czasu do czasuwysokie grzywaczesięgały po niego, a wtedy chwytał się skalnych występów,by nie dać się zepchnąć albo pociągnąć powracającym masom wody. W pewnejchwili stracił grunt pod nogami ifalazabrała go ze sobą, lecz już następna cisnęła go z powrotemna skały. Złagodził siłęuderzenia ugiętyminogamiikrzyknął z bólu,gdycałym ciałem szorował popełnejostrychwystępów powierzchni skały, by wylądować napłyciźnie. Pozbierał się szybko i stwierdził, że stoi na płaskiejskale, którą wodaobmywała tylko raz na jakiś czas. Długowpatrywał się w spienioną toń otaczającą go ze wszystkichstron i prawie straciłnadzieję, gdynagle spostrzegł coś, cowyglądało jak kępa wodorostów uwięziona w stojącej wodzie za skałkami. Kolejna fala dotarłajednak i tam: zmyłaciemnekosmyki, by odsłonić biały owaltwarzy oraz piersi. Ciało Sandry Arness unosiłosię na plecach, a niewidząceoczy zdawały się spoglądać wgwiazdy. Po paru sekundach był już przyniej; podparł ramieniem jej głowę i przycisnął ustado jej chłodnych warg,próbując wpompować powietrzedo jej płuc. Zaraz potempoczuł narękucoś śliskiego. Pomyślał, że być może to jakieś zanieczyszczenia z kolektora ściekowego. Chwilę później uświadomił sobie, że substancja okonsystencjipastydo zębów wypływa z tylnej części czaszki Sandry. Natychmiast wyłączył emocje, chroniąc się w pancerzuwyuczonego zawodu. Zgodnie z procedurą: dwa oddechyna przemian z piętnastoma uciśnięciami klatki piersiowej tak jaksam uczył rezydentów, gdy omawiali działania ratownicze podejmowane w pojedynkę -bo za nic nie 173. chciał spojrzeć w oczy prawdzie, że jej płuca już nigdy niebędą oddychać. I właśnie takiegoujrzeli go sanitariusze, policjanci i reporterzy: nagiego, daremnie reanimującego martwe ciałoi od stóp do głów broczącego krwią z niezliczonych zadrapań. Rozdział 10 W normalnych okolicznościach taka historia trafiłabyjedynie do lokalnych mediów i zainteresowała nielicznychodbiorców, gustujących w taniejsensacji. Steele był jednak od poprzedniego wieczora gwiazdą ogólnokrajowychwiadomości telewizyjnych, jako ekspert wzywający douregulowaniasprawy nagiego DNA, toteż mediarzuciły sięłapczywie na tę tragedię. W południelokalnego czasu byłjuż bohateremwszystkich wieczornych programów informacyjnych na wschodnim wybrzeżu kontynentu. Zdjęciawyraźnie oszołomionego doktora Steele'a, owiniętego kocem, usmarowanego krwią i prowadzonego dopolicyjnegowozu, wypełniły ekranytelewizorów wczterech strefachczasowych, a komentatorzy snuli niesmaczne opowieści: - Wczorajszy zawzięty krytyk nagiego DNA, doktorRichard Steele, został dziś wczesnym rankiem znalezionynagi opodal miłosnego gniazdka kochanki-samobójczyni. -Naga prawda! Ekspert od DNA przesłuchiwany w sprawie samobójstwa lekarki. - Od triumfu dotragedii: wiarygodność zwolennika regulacji kwestii nagiego DNA, który skończył na skałach. Szczegóły zaraz po reklamie. Nikt nie zadał sobie trudu wyjaśnienia, że policja uwolniła Steele'a jeszcze tego samego ranka. Żadnegoz dziennikarzy nieinteresowały teżkwestie podnoszone przez całąspołeczność naukową chcieli jedyniedokopaćleżącemu. Lecz największy niesmak wzbudziło w Richardzie to, żezredukowali śmierć Sandry do roli pikantnego szczegółu. 175. - Dranie! - wrzasnął, rzucając pilotem w hotelowy telewizor, i zaraz skrzywił się z bólu. Na oddzialeratunkowym szpitalaogólnego w Honolulu opatrzono wszystkiejegorany i zadrapania, ale piekący ból nie ustępował. Telewizor nie ucierpiał. Na ekranie pojawił się jakiśpiękniś z modelowaną fryzurą, by radośnie zrelacjonowaćnocną przygodę Kathleen Sullivan. - Mój Boże - jęknąłSteele, który jeszcze o niczymniewiedział. Przejęty próbował dodzwonić siędo niej,ale uzyskał jedynie informację, że właśnie odmeldowała sięz hotelu i pojechała na lotnisko. Może nawet nie wie, jakiegocyrku narobiłem, pomyślał. Ciekawe, czy przed wejściemna pokład samolotu zdąży się dowiedzieć. Zadzwoniłdo domu - odebrała Martha. - Nic mi nie jest - zapewnił ją czym prędzej. - Policjamnie wypuściła. - Lepiej niechpan już wraca do domu,Richardzie-przerwałamu. -1 to szybko. Chet pana potrzebuje. Wstydzi się iść do szkoły. Trzy godzinypóźniejmiał już bilet, ale przed wejściemdo samolotu zatelefonował jeszcze do doktor Julie Carripoprosił, by poinformowała go, gdy tylko będzie znanadata pogrzebu Sandry. - Naturalnie - odparła bez wahania. - Ale co z panem? Jak się panczuje? Tomusiało być straszne. Troska w jej głosie omal nie przełamała barier, którewzniósł, bypohamować emocje. -Och. nic mi nie będzie - odpowiedział, ale nawetw jego uszach niebrzmiało to zbyt przekonująco. - Doktorze Steele,nie chcę być bezczelna, alebyć możektośpowinien to panu powiedzieć. Nie ponosi pan winy zajejśmierć. Ale i nie zapobiegłem jej, chciał zareplikować. - Dzięki - odrzekł spokojnie. - Cieszę się, że pani topowiedziała. - Niech pan dba osiebie. 176 O świcie czasu nowojorskiego był już pod drzwiamiswego domu przy rogu Trzydziestej Szóstej i Lexington. Zostawiłbagaż w przedsionku i cichutko poszedł wprostdo pokoju Cheta. Podszedł na palcach do wezgłowia łóżkai usiadł, by zaczekać, aż chłopak się obudzi. Wciąż jeszcze wpatrywał się w śpiącego syna, gdy promienie słońcaprzedarły się przez żaluzje i oświetliły jego młodątwarz. Steelez wahaniem wyciągnął rękę i pogładził zmierzwioną, ciemną czuprynę. Chet wzdrygnął się przez sen, alezaraz znieruchomiał, przyjmując dotyk z uśmiechem zadowolenia. Tydzień później Morgan spoglądał posępniena szarą toń East River,płynącej na południe, wokół skrajnego cypla Manhattanu,Statui Wolności i dalej, ku oceanowi. Barwąprzypominałamu farbę,którą pomalowano podłogę w jego garażu: miałapołysk, który w teorii maskował plamy oleju, ale w praktycenie sprawdzał siędo końca. Wydawało się, że żwawynurt chcejak najszybciej opuścić Amerykę, amyśl o tymkojarzyłasię Morganowi z własnymicichymiplanami wyjazdu z kraju. Przeniósłwzroknieco wyżej, na widoczny po drugiejstronie rzeki Queens,a ściślej na olbrzymi napis "Coca-Cola", który żegnałśmieci płynące rzeką. Wielkie "C"wznosiły się niemal tak wysoko jak wieże, brudne kominy i betonowe silosy, które dominowały w industrialnympejzażu tamtych okolic. Za plecami Morgana trwał zaśnieprzerwany zgiełk ruchu ulicznego, dochodzący zbiegnącej estakadą trasy Franklina D.Roosevelta, zlewającysięz przenikliwymi krzykami mew. Jeszcze dalej wznosiłysięgmachy szpitala miejskiego oraz kompleks budynkówakademii medycznej, opatrzonych zdobieniami przypominającymi wielką, uśmiechniętą buźkę. Wszystko to lśniło 177. od kropel deszczu, zbyt małych, by możne je było zobaczyć,ale wystarczająco materialnych, by powietrze przywierałodo twarzy jak mokra gaza. Niech pan powie naszemu klientowi, żebyw najbliższej przyszłości nie aranżował już wypadkóww rodzaju"niewłaściwe miejsce iniewłaściwy czas" - wybuchnąłmężczyzna stojący obok Morgana. Zbytpodejrzanie byto wyglądało. Wystarczy, że cikretyni spaprali jedną robotę. no daj panspokój, użylipieprzonych pistoletówz tłumikami, żeby upozorować "włamanie do domu"! Mamy cholerne szczęście, że mimo tak oczywistej partaninygliniarze z Honolulu zinterpretowali całe zajście mniejwięcej tak, jak chcieliśmy. Morgan nie odpowiedział. W gęstniejącym, wieczornymmroku wciąż wpatrywałsię w dal. Za czterdzieścidziewięćdni będęurządzony na całe życie i bezpieczny w tropikalnym raju, powtarzał sobie w duchu. Tyle że ta sprawaz Sullivan i nieprzyjemne wrażenie, że coś może się jednaknie udać i zostaną złapani, wstrząsnęły nimna tyle mocno,że już nawet wizja nieskończonego bogactwa nie koiła jegonerwów tak jak dawniej. Podobnie jak szansa na zrujnowanie szefów Biofeed International, którzy nader chętnieczerpali zyski z jego pracy, anastępnie, gdy tylkopojawiłysię kłopoty, zwolnili go bez skrupułów. Morgan zaczynałjuż nawet fantazjować o tym, że rzuca to wszystko i dajenogę,ale niestety miał bolesną świadomość, że klient natychmiast kazałby go wytropić i zabić. Po razpierwszyw życiu nie mógł zasnąć bez wsparcia pigułek nasennychi stanowczozbyt często budził sięjuż po paru godzinach,czując przyspieszonebicie serca i oddychając z trudem. - Ataki paniki -orzekłjegolekarz, wręczając mu kolejną porcję kapsułek, tym razem nie żółtych, aleczerwonych. Podmuchwiatru uderzył go w plecy i wraz z nowąporcją zimnego deszczu zalewającą mu kark i głowę wytrąciłz ponurejzadumy. Morgan spojrzał z ukosanaczłowie178 ka, który wciągnąłgo w to szaleństwo, kusząc pieniędzmii okazją do zemsty. Wiedział, że powinienstarannie dobierać słowa, bo jeślizdradzi, jak bardzo chciałby miećjuż towszystko za sobą, zostanie uznany za niebezpiecznego. - Ale jeśli ona znajdzie wektory i ujawni to zaczął ktoś w Biofeed może spanikować i uznać,że pora sięoczyścić. Wtedy pojawi się moje nazwisko i trop prowadzącydo Rodez. Wie pan przecież, że ona musi umrzeć,zanimto nastąpi. - Wiem, do ciężkiej cholery! Wiem! Ale jeślizabijemyją teraz, gliniarze jeszczeraz bardzo starannie przemyśląsprawę rzekomego zbiegu okoliczności na Hawajach. Będąpodejrzewać, żeod samego początku właśnie ona byłacelem ataku, a wtedy bez trudu wpadną na to, że ktoś poprostu nie chciał,żeby węszyła na farmie Hacketa, szukającwektorów genetycznych i ich związkówz ptasią grypą. A kiedy śledztwo w sprawie morderstwa potoczy się w tymkierunku, panikarze z Biofeed zaczną gadać, a policja trafi dzięki nim wprostdo pana. Powtarzam, niech pan powieklientowi,żeby odwołałswoje psy! Morgan poczuł, żejeszcze głębiej tkwi w potrzasku. Na jego i tak wilgotnej skórze pojawiłysię krople zimnegopotu. - Niby jak miałbym go do tego przekonać? - warknął. -Nic pan nie rozumie? Jegoludzie nie zrezygnują. Pewnie już są wNowym Jorku i polują na nią. - Niech pan mu wyślewiadomość. Przypomni mu,jakniewiele mamy czasu. Powie, żeludzie z laboratorium naHawajach potrzebują co najmniej trzech tygodni, żeby dokończyć badanie zebranychprzez nią próbek. Może nawetwięcej. A nawet jeśli znajdą w nich wektor, co wcale niejesttakie pewne,biorąc pod uwagęich brak doświadczenia,to wynik badania będzie tak niewiarygodny, że moimzdaniem nawet ona weń nie uwierzy inie ośmieli się tegoopublikować, nie potwierdziwszy ich we własnym laboratorium, w Nowym Jorku. Zyskamywięc kolejne kilka 179. tygodni. Wtedy możemy ją powstrzymać, tuż przed odkryciem tropu prowadzącego do Biofeed. - Za dużo w tym jeśli i może - przerwałmu Morgan,pozwalając, by w jego głosie pojawił się ton zbyt długoskrywanej urazy. On nie będzie czekał. - Musi! Sprawy zajdą wtedy takdaleko,że nie będziemiało znaczenia nawet to, czy gliniarze uznająjej śmierćza czysty przypadek, typowy skutek bezsensownej przemocy w nowojorskim stylu. Cokolwiek wymyślą,znówzyskamy kilkatygodni. Będzie zbyt późno, by ktokolwiekzdołał nas powstrzymać. - To jest gra na krawędzi ryzyka. -Zabijcieją teraz, a policja będzie miała całe siedemtygodni na wytropienie sprawców. Woli pan taki scenariusz? (Morgan czuł nieznośny uciskw żołądku. -Jasne, że nie! - odparł iumilkł, bo nagle poczułw ustach smak żółci i musiał kilka razy przełknąć, zanimsię opanował. - Zatem doszliśmy do porozumienia -ciągnąłmężczyzna, korzystając z milczenia Morgana. - Ale na miłośćboską, niech pan go przekona, żeby pozwolił nam zająćsię niąwłasnymi sposobami. Sądząc po dotychczasowychosiągnięciach jego importowanej siły roboczej,możemy sięspodziewać jedynie kolejnej wpadki. - A jeśli ona rozgryzie całą sprawę i rozgłosi wszystkowcześniej, niż się pan spodziewa? - spytałMorgan, gdytylko odzyskał głos. -Zanim zdążymy ją uciszyć? Mężczyzna spojrzałna niego wilkiem. - Bez obaw. Mojapozycja daje mido niej wystarczającydostęp. Mogę bez trudu śledzić jejpoczynania. - Obaj wiemy, że nie może pan tego zagwarantować -odparował buntowniczo Morgan. -Tematjest zamknięty! ryknął mężczyzna. Zrozumiano? - Jego krzyk sprawił, żemewy, które przysiadłyopodal nich,licząc na poczęstunek, wzbiły sięw powie180 trze z gwałtownym łopotem skrzydeł igłośnym wrzaskiemoburzenia. A może chciałbypan, żebym zacząłosobiściekontaktować się z naszym klientem i poinformował go, żeentuzjazm, z którym realizował pan nasz projekt,zaczynawygasać? Morgan umilkł, osaczony bardziej niż kiedykolwiek. Jego skóra lepiła się już do koszulii zaczynał czuć kwaśnąwoń własnego potu. - Świetnie. Uznajmy tę sprawę zazakończoną - dodałmężczyzna, tonem tak lekkim, jakby właśnie ustalili drobną kwestię podczas spotkania w interesach. - A jaktamnasze uprawy na południu? -spytał beztrosko. Morgan nie umiał przestawić się tak szybko. Wciążnaelektryzowany po ostatniej wymianie zdań odparłponuro: - Według moich informacji, w przyszłym tygodniuzaczną się zbiory, azaraz potem sprzedaż i nowy siew. zgodnie z planem. - Uświadomił pan naszemu klientowi, żejest to brońuśpiona, w przeciwieństwie do tej, której użyjemy w pierwszym uderzeniu? Nie chcę, żeby ścigał nas potem i skarżyłsię, że traci cierpliwość, czekając na rezultaty. - Uświadomiłem. -Świetnie! Kolejny punkt programudo odhaczenia, pomyślał Morgan, nie przerywając milczenia,które z każdą chwilą gęstniało między nimi. - Jest jeszcze ktoś, kimpowinien pansię natychmiastzająć - oznajmił nagle mężczyzna po kilku sekundach ciszy. Zanimstanie się poważnym problemem. - Kto taki? - spytał kompletnie zaskoczony Morgan. - Ten lekarz, Richard Steele. Ten sam, który tak elokwentniewypowiadał się w czasie konferencji transmitowanej wtelewizji, a potem zrobił zsiebie kompletnegodurnia. - On? Już go sprawdziłem. Jest nieszkodliwy. Moi lu181. dzie z ochrony twierdzą, że popołudnia spędza w parku,gawędząc z innymi dziadkami. - Proszę go nie lekceważyć. Jako lekarz może wykorzystać swoją wiedzę dozneutralizowania tej części naszejoperacji - odparł mężczyzna, wskazując na trasę FDR -jeśli tylko dowie się o niej na czas. Pozatym lekarz nie zostaje szefem oddziału ratunkowego, jeśli nie ma dość olejuw głowie i stalowych nerwów. Jeśli Sullivanprzekona go,żeby się do niejprzyłączył, irazem zaczną deptać nam popiętach,będziemy mieli kłopoty. Niechpan posłucha, jakimam plan. Dalsze słowa utonęły w warkocie silnika i łopocie wirnika nadlatującego śmigłowca. Morgan zadarł głowęi wypatrzyłmaszynę natle czarnych chmur, które nie wróżyłyrychłego końca deszczów. W ciągu paru sekund hałas stałsię nieznośnydla uszu. Helikopter zbliżył się, zawisł nadnimi i wolniutko opadł naasfaltowe lądowisko po lewej,niewiększe od dwóch kortów tenisowych. Stojąc tużzaotaczającą je siatką, bylinatyle blisko, by podmuch wirnika zmusił ich do odwrócenia sięplecami. Kuląc się w strumieniupowietrza, Morgan zanurzył dłoniew kieszeniachpłaszcza turkoczącego wokół jego nóg i wyjął jednorazowy aparat fotograficzny, którykupił po drodze, w sklepiez pamiątkami. Niczym rasowy turysta zaczął uwieczniaćna kliszynieruchomy już śmigłowiec, starając się uchwycić w kadrze charakterystyczną bryłę gmachu ONZ, któramiała być wskazówką dlajego pilotów. - Jest pan pewny, że nasze trzy helikoptery zmieszcząsię natakim placyku? Pytanie, które towarzysz wykrzyczał mu wprost do ucha, tylko spotęgowało jego ból. Jak gdybyw odpowiedzi, naniebie ukazałasię drugamaszyna. Hałas wzmógł się jeszcze bardziej, gdy wolniutko opuszczała się na płytęlądowiska, by zakołysać się napodwoziu obok pierwszej. Gdy zwolna cichło wycie wirników, Morgan wskazałna żółty symboloznaczający miejscedlatrzeciego helikoptera, poczym bez słowa powrócił 182 do pstrykania zdjęć. Wydawało się, że celujeobiektywemw pasażerów wysiadających z maszyny i kierujących sięku przyczepie kempingowej, służącej jako biuro portuśmigłowcowego w największym mieście świata. W rzeczywistościjednak interesowały go głównie pobliskie pompyi zbiorniki z paliwem. Po chwili uniósł aparat wyżej, byzmieścić w kadrze takżeszpital. Potem skierował uwagędalej, napołudnie, chwytając szeroką panoramę nabrzeża. - Czy na pewno będziemy mieli dostęp do tego obiektuw odpowiednim dla nas czasie? - spytał jegotowarzysz. - Na pewno - odparł Morgan i wypstrykawszy rolkęfilmu, schował aparatdo kieszeni. - Żadna zfirm korzystających z tego lądowiska nie może zostawiać tu maszynna noc, a lokalny ruch powietrzny zostanie wstrzymanypół godziny przed rozpoczęciem pokazu. Nasze śmigłowceprzylecą tu na tankowanie w ostatniej chwili. Mężczyzna odwrócił się ispojrzał na drogęekspresowąbiegnącą w górze. - Jaką część trasywyłączą w tym roku? -Dwadzieściaosiem przecznic, odCzternastej do CzterdziestejDrugiej. - Morgan spojrzał w górę i rozpostarł ramiona, jakby relacjonował wędkarską przygodę. -A jakoże to pierwszy rok nowego milenium, zamykają też niewielkiodcinek pod mostem Brooklyńskim. Jego towarzysz w milczeniuprzyglądał się skrajowinadbrzeżnej trasy FDR, Morgan zaś mimowolnie zacząłwyobrażać sobie jej wstęgę wypełnioną tłumem ludzi. Dodał też w myśli tłumy ludzi na samym brzegu rzekii jeszczegęstszą ciżbę spóźnialskich na prowadzących kuniej ulicach. Nie miałpojęcia,ilu gapiów zmieści się naokolicznych dachach, ale władzemiasta już wydałykomunikat, żespodziewają się w tym rejonie rekordowej liczbywidzów, na pewno przekraczającej trzysta tysięcy. - W jaki sposób rozstawimy maszyny? -Jedna poleci nad FDR. Drugawzdłuż nadrzecznejpromenady, na której teraz stoimy, a trzecia nad boczne 183. ulice i dachy budynków, aż po Lexington. Pilot tej ostatniej mazwrócić szczególną uwagę na ludzi w rejonieszpitala. - Morgan umilkł, wyobrażając sobie tłumynadachachdobrego tuzina budynków. -Jeśli dopisze namszczęście,zainfekujemy połowę personelu medycznegoza jednym przelotem, a to wprowadzi dodatkowe zamieszanie, gdy pierwsi chorzy zaczną się zgłaszać na oddziałratunkowy. Naturalnie wtedy już będą chorzy za sprawąwłasnego DNA i żaden lekarz im nie pomoże - dodał, mając nadzieję, że jego wymuszonyentuzjazm może uchodzićza autentyczny. Prawda jednak była taka, że z każdymsłowem czuł coraz większą niechęć. - Z jakiego pułapu będziecierozpylać? -Conajmniejz trzydziestu metrów. Będzie to delikatna mgiełka. To nieto samo co ostrzał pola kukurydzy. Tenwektor, zaprojektowany do wchłaniania przez drogi oddechowe albo kontakt ze skórą,oczami i ustami, może byćaplikowany ze znacznie większej wysokości, dzięki czemulepiej się rozprzestrzeni. Na to przynajmniej wskazują symulacje laboratoryjne. Uważamy, że mikroskopijnecząstki lipidowe' których używamy do ochrony inwazyjnego DNA, nadadzą preparatowinieco tłustą konsystencję. Pod koniec upalnego dnia w kontakcie z opalenizną możeprzynieść nawet lekką ulgę, zachęcając ludzi do wcieraniago w i tak zaognioną skórę. Skoro jużmówimy o szczegółach. mamy zamiar ograniczyć panikę, rozpuszczającw mediach plotki, że firma produkująca kosmetyki zamierza zrobić sobiereklamę, rozpylając nad tłumem jeden zeswych preparatów do opalania. Mamynadzieję, że i w tensposóbzwiększymy liczbę zakażonych. - Jakiej skutecznościmożemy się spodziewać? -Badaniana zwierzętach wskazują, że zachoruje mniejwięcej czterdzieści procent osób, które będą miały kontaktz preparatem. Czyli stodwadzieścia tysięcy ludzi. - O mój Boże wyszeptał mężczyzna głosem tak cichym, jakby naprawdę się modlił. Raz jeszczespojrzał na 184 estakadę, tym razem jakby z niedowierzaniem,jak ktoś,kto przygląda się niezrozumiałemu dziełu sztuki. Obserwując go, Morgan zastanawiał się, czy przypadkiem aż do tej chwili ów człowiek nie traktował całegotego planu jako czysto akademickiego ćwiczenia - tak jakon sam, ażdo pewnej nocy spędzonej nad polem kukurydzy w Oklahomie. Czyżby mój towarzyszpotrzebował tejwizytyna miejscu akcji iwiedzy o wszystkich szczegółach,by nareszcie zrozumieć, jakie będąprawdziwe skutki tegoprojektu? Może wreszcie zaczniesz się pocić tak jak ja,pomyślał z nadzieją Morgan. A jeśli tak, to od tej chwilibędziemyw identycznym położeniu, jeśli chodzi o nerwy,a to oznacza, że skończą się twoje groźby i nie będzieszmiał ochoty meldować komukolwieko moim gasnącym entuzjazmie, ciągnął w duchuMorgan, ale oczami wyobraźninie przestawał widzieć tłumów zebranych na trasie i wokół niej, wzdłuż rzeki. Był to obrazludzi wyciągającychszyje ipatrzących wprost na niego, jakby jakaś siła kazałaim obserwować potwora,który na zawszezmieni ich wyposażenie genetyczne. - Wróćmy do sprawyRicharda Steele'a -zaproponowałmężczyzna stojącyu jegoboku, przerywając ciszę, która zdawała się trwaćwiecznie. Wtorek, 23 maja, 6. 55 Właściwie było to wezwanie, a nie zaproszenie. - Chciałbym spotkać się z panią przy śniadaniu, doktorSullivan - oznajmił Greg Stanton, gdy w poprzednim tygodniu rozmawiali przez telefon. Może we wtorek rano,o siódmej? Drżała, idąc ciemnymi,pustymi korytarzami wiodącymi do jego gabinetu, alewcalenie z zimna. Pokolenia studentów medycynynazywały to miejsce Bunkrem. Mieściłsię on na samym szczycie dwudziestopiętrowego obelisku 185. pełnego laboratoriów i sal wykładowych, gdzie przyszlilekarze przechodzili podstawowe szkolenie z nauk medycznych, nim pozwolono im na pracę z pacjentami. To turodziły się decyzje,które regulowały ich codzienną egzystencję, wpływały na wybór rezydentury, aw niektórychwypadkach decydowałynawet o tym, czy czekała ich kariera w medycynie czy też nie. Najnowsza sfora przyszłych uzdrowicieli miała dokonać najazdu na swych profesorówi przeżyć kolejny dzieńćwiczeń nie wcześniej niż za godzinę - około ósmej. Administratorzy, którzy kierowali procesem nauczania, pojawialisię w wyłożonych dywanami biurach jeszcze półgodziny później. Sullivan wiedziała, że spotkanie z dziekanem o siódmej rano zwykleoznacza, że nie chce on, byktokolwiek słyszał dochodzące z jego gabinetu wrzaski lubpłacz, zwykle towarzyszące omawianiu wyjątkowo drażliwej sprawy. Dzień dobry, doktorSullivan powitał ją GregStanton, gdy zapukała w otwarte drzwi. Wyszedł zza masywnego, palisandrowego biurka i przemierzywszy wielki,bury dywan, uścisnął jej rękę. Pachniało świeżo zaparzoną kawą; srebrny dzbanek stał obok tacy z rogalikami,na stoliku otoczonym czterema beżowymi fotelami. Sullivan wiedziała od ofiar wcześniejszych poranków uszefa,że podczas naprawdę brutalnych spotkańśniadanianieserwowano. Zatem totylko drażliwa sprawa, pomyślałaz ulgą. - Dzień dobry,Greg, i proszę, mów mi Kathleen - odpowiedziała,starającsię od pierwszej chwili nadać spotkaniu mniej oficjalny charakter. Jako weteran sztukiprzetrwania wpełnym nierówności świecie akademickiejmedycyny wiedziała doskonale, że nieformalne stosunkinigdy nie szkodzą, a czasem dająjej nawet lekką przewagę w walce z potężniejszym przeciwnikiem. W ich dotychczasowych kontaktach Stanton wydawał się miłymczłowiekiem, ale koniec końców miał absolutnąwładzę nad jej 186 pracą i pozycją zawodową i choćbydlatego instynktowniepozostała nieufna. - Ależ oczywiście, Kathleen zgodził się, wskazując jejfotel. - Kawy? Przyjęła filiżankę, dyskretnie przypatrując się jegotwarzy, by wykryć w niej zapowiedź mniej przyjemnychwydarzeń, lecz jego twardeniebieskie oczyoraz uprzejmyuśmiech tworzyły nieprzeniknioną maskę. Jak zwykle robił wrażenie starannością ubioru:miał na sobie nienagannie uszyty, beżowy garnitur oraz błękitną koszulę, doskonale pasujące do jego karnacji; nie bez powodu podwładniczasem nazywali go "modelem". Gdywreszcie zauważył,że jest obserwowany, Kathleenczym prędzej rozpoczęłarozmowę: - Świetnie wyglądasz, Greg. Najwyraźniej nie pozwalasz, by nadmiar pracy przeszkadzał ci wtreningach pływackich. Usiadła wygodnie, gotowa wysłuchać riposty. Stanton zajął miejsce naprzeciwko niej, ale nie nalałsobiekawy. - Przejdę od razu do rzeczy zaczął. Od czasukonferencjina Hawajach sypią się na mnie gromy, główniez powodu twoich sensacyjnych spekulacji na temat związku genetycznie modyfikowanejżywności zprzypadkiemptasiej grypy, którywykryto tam półtora roku temu. Sullivan zamarła. - Zaraz,zaraz, przecież nie miałeś nic wspólnego z tąimprezą. To ONZ wyznaczyła mniena szefową delegacji,niezależnie od mojej pozycjitutaj. - Wiem,wiem! - przerwał jej. -Ale ludzie z branży biotechnicznej nie czynią tak subtelnych rozróżnień. Krótkomówiąc,grupa grubych ryb reprezentowana przez tegodupka, Sydneya Aimesa,nalega, żebyśwycofała się ze swoich twierdzeń, bo w przeciwnym razie wstrzymają darowizny na rzecz uczelni, które, jak się domyślasz, są znaczące. - To szantaż! - zawołała, przysiadając sztywno na samym skraju fotela. 187. - Wiem i też jestem wściekły z tego powodu. Niestety,Rada Dyrektorów Uniwersytetu związała mi ręce. Albo siępodporządkujesz,albo mam zażądać twojej rezygnacji. Sullivan nie odpowiedziała, bo z wrażeniazabrakło jejtchu. - I sprzedałbyś ot, tak naszą akademicką niezależność,Greg? - wykrztusiła w końcu. -Nie do wiary! - Jasne,że nie sprzedałbym. Stałbym za tobą do samego końca, gdybyśmiała choć strzęp dowodu na poparcie swoich twierdzeń. Tylko że nie przedstawiłaś żadnychkonkretów,Kathleen. Nie stałaś się też bardziej wiarygodna, zakradając się nocą na tę farmę. Cholerne pismakizrobiły z ciebie detektywa-amatora, nie naukowca. DziękujęBogu, że przynajmniej nic ci się nie stało. Jego odpowiedźsprawiła, że Sullivan poczuła na policzkach palący rumieniec. - A to dlaczego? Czy gdybym zginęła, straciłbyś jeszczewięcej dotacji? wypaliła,zrywając się na równe nogi, gotowawyjść. -To była tania zagrywka, doktor Sullivan! - odparł,zastępując jejdrogę. -Kathleen, przecieżwiesz, że zawszepopierałem ciebie i twoją pracę. Zamierzam nadal to czynić. Szczerze mówiąc, jestem zdumiony, że nie znasz mniena tyle, żeby wiedzieć, że nie posunąłbym się do tego rodzaju nacisku. Stantonzakończył ripostę wierną kopiąuśmiechu, którym powitał ją w drzwiach,i gestem poprosił, by wróciła na miejsce. Usiądź, proszę, izastanówmysię, jak wybrnąć z tej hucpy. Tak sięskłada, że podzielamniektóretwoje obawy codo wektorów, któryużywa siędziś do transferu genów. Sullivan wpatrywała się w jego oczy, ale ich zimnespojrzenie nie powiedziało jej absolutnie nic. - Proszę, Kathleen - dodał łagodnie,jak gdyby szorstkie słowa nigdy nie padły. - Daj sobie pomóc. Twojasprawajest zbyt ważna, żebyśmy mogli stracić cię w takisposób. 188 Zawahała się, ochłonęła nieco i zaczęła kalkulować, czypowinna obdarzyćgo zaufaniem. Odwołała siędo doświadczeń zprzeszłości. Tak jak twierdził, rzeczywiście zawszewspierał jejbadania i jej obecnośćw akademii medycznej. Prawdą było jednak i to, że przez swą medialną aktywność,przez odkrycia i publikacje, przez te wszystkie lata samaprzysporzyła uczelni niemałego wsparcia darczyńców. Czybroniłby jej iteraz,gdyby miała się stać obciążeniem dlabudżetu? Wiedziała, że niejeden raz obcinałfundusze nabadania, ale z drugiej strony w dobie cięć budżetowychna wszystkich uczelniach medycznych działo się to samo. Pamiętała jednak i zasłyszane skargi o tym,jak bezlitośniepotraktował niektóre programy naukowe. Jeżeli kiedykolwiek stawiał opór presji pieniądza, stając po stroniemoralności, to Sullivan nie słyszała o takimwypadku. To,że Stanton ubierał się jak zamożny makler, również niepomagało mu uchodzić za obrońcę zasad. - Co masz na myśli? - zapytała,nie siadając. Znów uśmiechnąłsię przelotnie;Kathleenpodejrzewała już, że ćwiczyłtengrymas przedlustrem. - Czy możesz mi przedstawić fakty, które potwierdzątwoje teorie, że wektorygenetyczne stanowią zagrożeniedla człowieka? - spytał Stanton z błyskiem nadziei w oku. -Nawet jeśli byłyby to wstępne wynikibadań, mógłbymprzedstawić je zarządowi i bronićtwojej sprawy. Wiem naprzykład z gazet, że udało ci się zebrać próbki podczastejnocnej eskapady, zanim rozpętało się piekło. Czy już poddajeszje analizie? Instynktbadacza, zakazujący ujawniania danych przedich publikacją - a wyostrzony przez lata walki z plagiatorami - nie pozwolił jej na natychmiastowąodpowiedź. - No, tak - przyznała wreszcie, uznawszy, że Stanton nie stanowi zagrożenia w tej materii. Zwłaszcza żenie współpracując z nim teraz, naraziłaby swoją karieręna znacznie większy szwank, niżwdając się w konfliktz jakimkolwiekplagiatorem. - Zostanązbadane na uni189. wersytecie w Honolulu. Za trzy, cztery tygodnie powinniśmy wiedzieć, czy znajdują się w nich obce łańcuchy DNA,wskazujące na obecność sztucznie stworzonych wektorów,ale szansę na pozytywny wynik oceniam raczej marnie. Stanton skrzywiłsię na tesłowa. - A czyzechciałabyśprzekazać mi raport, gdy tylkootrzymasz danechoćby sugerujące, żejesteś na właściwymtropie? Oczywiście zachowam go dla siebie, aledysponującnawet takskromnym dowodem, będę mógł nie tylko bronić tezy, żenaprawdę chodzi tu o wolność badań naukowych,ale także. niech pomyślę. jak mógłbym to nazwaćna użytek zarządu? - Umilkł, nieco teatralnie spoglądając w sufit, jakbytam spisano słowa, którychszukał. -Ze twojanieortodoksyjna metoda pozyskania próbek jestdowodem twojej naukowej wytrwałości, a nie symptomemtwojej lekkiej. - Stanton znów zawiesił głos, tym razempatrząc prosto w oczy Sullivan. Wreszcie uśmiechnął sięszeroko i zawadiacko, po czym dokończył: - Szajby? Wydawało się, że jego cichy śmiech wypełnia całygabinet. Po raz pierwszy,odkądwkroczyła do jego królestwa,zobaczyła w jego oczach iskręautentycznegorozbawienia,pasującą nareszcie do jegoprzyjemnieuśmiechniętychust. Terazdopiero poczuła się odrobinę swobodniej. - Szajby? - powtórzyła, zabawnie unosząc brew. - Ja oczywiście nie podejrzewamcię o coś takiego zapewniłjąpospiesznie,wciąż uśmiechnięty. - To media starająsię stworzyć takie wrażenie dodał, poważniejąc. Oczywiściewpadka Richarda Steelfe'a nie pomogła twojejsprawie. Gdyby nie wpakował się w taki skandal, prasapewnie potraktowałaby twoją przygodę z większym szacunkiem. Przepraszam, że cigo wcisnąłem. Najwyraźniejjego opinie nie są już warte funta kłaków. Niespodziewana krytyka zaskoczyła Sullivan. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała, gotowastanąć w obronie Steele'a. Opinie, które wygłaszałpod190 czas konferencji, brzmiały bardzo rozsądnie - wyjaśniła,dziwiąc się w duchu, że nagle tak się o niego troszczy. - Dolicha, gdybychoć co dziesiąty specjalista z waszej profesjichwytał senstych spraw tak szybko jakon, może mielibyśmy wreszcie oficjalne wsparcie organizacji medycznychdla naszego stanowiska, a nie to żenujące milczenie, którejak dotąd jest normą. Poza tym to, co zrobiłata nieszczęsna kobieta, a takżeto, że byli razem, nie manic wspólnego z jego zdolnością oceny. - Sullivan urwała nagle, widząc, jakie zdumieniemaluje się na twarzy zasłuchanegoStantona. -Przepraszam cię. Chodzi o to,że Steele spisałsię znakomicie, a atak medialny na niegojest zwyczajnieniesprawiedliwy. Zdaje misię, że ostatnią rzeczą, którejbiedaczyskoteraz potrzebuje, są te wszystkie oszczerstwa - wyjaśniła. - A skoro już otym mówimy, to coz nimwłaściwie jest? Wiem, że przeżył atak serca -dodała, silącsię na obojętny ton. - Prawie dwa latatemu umarłajego żona. Nie potrafisobie z tym poradzić. - Och! - wykrzyknęła Sullivan. Zupełnie nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Rozwód -być może. Los pracoholika, który odpycha od siebie rodzinę- tak. Alenie to,że stracił kobietę swego życia! Wydawał się jej tak bliskiwiekiem,że zwyczajnie nie mieściła jej się wgłowie możliwość, że przeżył już tego rodzaju stratę. - Sądziłem, że konferencja i związanez nią sprawybędą świetnąsposobnością, żeby wciągnąćgo w coś pożytecznego - tłumaczył Stanton. - Rozmawiałaśz nim popowrocie? -spytał lekko zbolałym głosem. - Nie. Zostawił mi wiadomość na sekretarce, że przeprasza za zamieszanie, które wywołał, ale kiedypróbowałam oddzwonić. w zeszłym tygodniu chybaze dwanaścierazy. żeby mu powiedzieć, że niema za co przepraszać,po prostu nie odbierał. Co uniego? - Kto wie? Ze mną też nie rozmawia. - Stanton westchnął i spojrzał na Sullivan w skupieniu, jakby dokony191. wał jakichś kalkulacji. - Czy ty przypadkiem nie jesteśnim zainteresowana? - Nie! - odparła zdecydowanie zbyt szybko, czerwieniąc się. Aco cię to obchodzi, jeśli jestem, omal nie dodała,ale w porę ugryzła się w język. Wyczuwała,że Stantonowichodzi o coś więcej niż tylko kłopoty z niesfornympodwładnym. - Doktor Steele wydał mi się miły, ale i smutny - dodała, uciekając w oficjalny ton. -Żal mi go było, towszystko. I nadaljest mi żal, może nawet bardziej teraz,gdymi wyjaśniłeś, z czym próbuje sobie poradzić. Ale dlaczego oto pytasz? Jest twoim przyjacielem? - Był. Nie wiem, kim jest dzisiaj. Co gorsza, Aimesupiera się, żeby wykorzystać jego przypadek jako przykład dla innych. - Co przez to rozumiesz? -Zażądał zwolnienia Richardai niepozostawia mu takiej furtkijak tobie. - Co takiego? Rozumiem, że może chcieć mścić się namnie,aleskąd totwarde stanowisko wobec Steele'a? - Przede wszystkimstąd, że nic mu za to nie grozi. Zarząd już jest wściekły na Richarda za tewszystkie sensacyjne nagłówki, które nam zafundował. Praktycznie wewszystkichartykułach imateriałach telewizyjnych akcentuje się jego związki z uniwersytetem i szpitalem miejskimw Nowym Jorku. A negatywnyobraz w mediach oznaczamniejsze dotacje. To wystarczy, żebyżądania Aimesa znalazły niemałe poparcie szefów. - Łajdacy! -Ja jednak podejrzewam, żeAimesowi chodzi przedewszystkim oto, żeby ostrzec wszystkie inne autorytetymedyczne, którymmogłoby przyjść do głowy, że warto wygłosić swoje zdanie w sprawie genetycznie modyfikowanejżywności. Bez obrazy, ale wszyscy już się przyzwyczaili, żeekolodzy i genetycy robiąraban w tej sprawie, naśladującswych europejskichkolegów,alegdyby alarm podniósł któryś z poważanychamerykańskich lekarzy, klienci Aimesa 192 mieliby nie ladaproblem propagandowy. Ludziesłuchająlekarzy,zwłaszcza krajowych. Dlatego Aimes domaga sięusunięcia Steele'a, zaudział w propagowaniu "niczym niepodpartych pseudonaukowych oszczerstw". Jak widzisz,wobecnymstanie ducha naszych szefów biednyRichardjest wjeszcze większych opałach niż ty. Sullivan była tym wszystkimprzerażona. - I naprawdę nie możesz mu pomóc? Przez chwilęmiała wrażenie, że jego ciałokurczy sięi marszczy pod staranniewyprasowanym ubraniem. - Czyja wiem? - odparł, wzruszając ramionami. Wyglądał na pokonanego. - Nawet gdybym mógł go obronićprzed tymi palantami,co chyba nie jest już możliwe, to czybyłbym w stanie obronić go przed nim samym? - Słucham? -Przed zawałem stał sięnaprawdę trudny wewspółpracy z personelem. Ludzie go tolerowali, bo jest fantastycznym fachowcem, ale nawet jeśli całkiem wrócidozdrowia,tonie będzie mógłwrócić naswójoddział i zachowywać się tak jak do tejpory. Sullivan spoglądała naniego z rosnącym niedowierzaniem. - Chceszpowiedzieć,że straciłby posadęnawet bez pomocy Aimesa? -Na Boga, mam nadzieję, że nie,ale sytuacjanaprawdę nie wygląda różowo. - Stanton urwał nagle i usiadłsztywno w fotelu. -Naprawdęnie możemy jużdyskutować na ten temat - oznajmił chłodno. - Przepraszam, ale przez ten krótki czas,kiedy rozmawiałamz doktorem Steele'em,zdążyłam odnieść wrażenie,że. że praca jestwszystkim,co mu zostało. Stanton wyglądał teraz na zakłopotanego, a może nawet zawstydzonego. - Czy rozumiemy się w kwestii twoich meldunków o postępach w badaniach? - spytał, wracającdowładczegotonu. 193. - Oczywiście - odrzekła uprzejmie. -To dobrze. Ale trzy czy cztery tygodnie do dość długiczas, jak na moje zmagania z zarządem. Czynie dałoby sięprzyspieszyć tych testów na Hawajach? - Obawiam się,że nie. Procedura badawcza jest długai skomplikowana, a przecież ciludzie mająteż swoje zadania do wykonania. - Pamiętajtylko, Kathleen, że nie muszę dostaćukończonegoopracowania, ze wszystkimi kropkami nad "i"i wszystkimi kreseczkami w "t". Proponuję, żebyś dowiadywałasię co parę dni i nawet jeśli tamci odkryjącośniezbyt znaczącego, natychmiast przychodziła z tym domnie. - Stanton posłałjej kolejny wyćwiczony uśmiech. -Będę uparcie twierdził, żeto bardzo obiecujące dane. Skinęła głową i odpowiedziała mu uśmiechem, wyciągając rękę na pożegnanie. Uścisnął ją,ale Kathleen miaławrażenie, żeinteresuje go już coś innego, za jej plecami. Odwróciłasię i wnarożnym oknie zobaczyławspaniałąpanoramę East River. Barwy wschodzącego słońca rozlewały się po czarnej, lśniącej powierzchni wody,niczympłynny ogień. Na południowym zachodzie wznosiły siębliźniacze wieże WTC, otak wczesnejporze już płonącezłotym blaskiem. - Nie byle jakiwidok skomentowałaz uznaniem. Z mojego gabinetu widać wieże, aleto tutaj. fantastyczne. - To prawda. Nigdy nie mam dość tegowidoku - odpowiedział Stanton,wpatrując się w niezwykły spektakl. Koła zakwiczały jakniedorżnięta świnia, gdy wagonmetra hamował przed stacją, a odgłos ten jeszcze wzmógłból głowy, który męczył Kathleen, odkąd pożegnała się zeStantonem. Wcześniej byłatak przejęta trudnym położeniem Steele'a, że powaga jej własnejsytuacji - wizja utraty laboratorium, jeśli zostanie pozbawiona pracy na uczelni dopiero teraz zaczynała do niej docierać. Wprawdziemiała pewne wpływy z prywatnych kontraktów z firmami 194 przemysłowymi iz prawautorskich, wystarczające na pokrycie czynszu, ale nie mogła zaprzeczyć faktom: z własnej kieszeni nie była wstanie utrzymać laboratorium. Skacząc po dwa schodki, opuściłastację i w rekordowym tempie pieszominęła trzy przecznice dzielące ją odlaboratorium placu Waszyngtona. Wysiłek, który zwyklepozwalał jej rozluźnić zastałe mięśnie szyi i głowy,tymrazem nie pomógł. Minąwszykamienny łuk u wejścia doparku, zakręciła młynka ramionami, ale i to nieprzyniosłojej ulgi. Wręcz przeciwnie, zakażdym razem, gdy trącałałokciem studentów spieszących kamiennymi ścieżkamina zajęcia, nowy impuls bólu przeszywał jej czaszkę. Nieinaczej zareagowała nawet na przyjazne machnięcierękąw stronę jednego zgliniarzy obsługującychstały posterunek parkowy wsrebrzystejprzyczepie, którą jakiś dowcipniś nazwał kiedyś Pączkiem. Wjechała windą na ostatnie piętro budynku i gdy weszła do swego gabinetu,przy biurkuzobaczyła AzrhanaDoumaniego, pochłoniętego rozmową telefoniczną w języku francuskim. Gdy tylko ją ujrzał, urwałw pół zdania i wykrzyknął: - Excusez-moi, Monsieur, mais elle esfici - i przekazał jej słuchawkę. - Dzwoni inspektor Radne, z południaFrancji - wyjaśnił. -W małymmiasteczkuzwanym Rodez znaleziono zwłoki mężczyzny, genetyka nazwiskiemGaston, Pierre Gaston. Został zamordowany, a wśród papierów, które po nim zostały,znajduje się list adresowanydo pani. Rozdział 11 - Dzień dobry, doktor Sullivan. Jak rozumiem,asystent już pani wytłumaczył, kim jestem i dlaczego dzwonię. - Wgłosie mężczyzny dał się wyczuć zaledwieśladfrancuskiego akcentu. - Tak, muszę od razupowiedzieć, że nie znam nikogoo takim nazwisku. Mówiłpan, Pierre Gaston? - Tak jest. Znaleźliśmy jegozwłoki w sarkofagu, wkatedrze w Rodez. Mniej więcej tydzień temu robotnicywykonującyprace renowacyjne przypadkowo odsunęli pokrywę, gdy za pomocą wyciągu podnosili cały sarkofag. Odórnatychmiast im uświadomił, że w środku znajduje się cośznacznie świeższego niż zmumifikowaneciało księdzazmarłego przed wiekami. ZidentyfikowaliśmyGastona napodstawie karty dentystycznej, a autopsja wykazała, żektokolwiek go zabił, uczynił to, łamiąc mu kark jak zapałkę. W umyśle Kathleen Sullivanpojawił się obraz upiornejtwarzy,wykonującejgwałtowny ruch w ciemnym oknie. -O mój Boże! -wyszeptała, czując ucisk w gardle. - Pani coś mówiła, madame? -Nie -odrzekła szybko, panując już nad głosem. - Tylko nadalnie rozumiem, cota sprawa ma wspólnego ze mną. - My również nie bardzo to rozumiemy, maaame. Chodzi o to, żeGaston zostawił u swego notariusza list, którymiał być wysłany do paniw razie jego aresztowania. Zostałnam przekazany wraz z innymi papierami, włącznieztestamentem, gdy tylkoodkryto zwłoki. 196 - W razie aresztowania? -Tak, właśnie tak brzmiałopisemne polecenie. Narazie jednak nie wiemy, co to miało oznaczać, bo nic niewskazuje na to, by Gaston dokonał czegoś, za co mógłby być ścigany. Miałem nadzieję, że dowiem się czegośodpani. - Przykro mi, inspektorze, ale jak już mówiłam, w ogólenie znałam tegoczłowieka, a przynajmniej nie przypominam sobie, bym go znała. Biorąc udział w konferencjach,spotykam bardzo wielu ludzi, których nazwisk nie jestemw stanie zapamiętać. - Człowiek, o którym rozmawiamy, nie żyje od NowegoRoku, tak więc ewentualny jego osobisty kontakt z paniąmusiał nastąpić wcześniej. Możliwe zresztą, żeznał paniąwyłącznie zjejpublikacji, Docteur. - Ostatnie słowozaakcentował mocniej, a wypowiedział je jakby z większymszacunkiem dla jej profesjiniż ten, do jakiego przyzwyczaiła się po tej stronie Atlantyku. -Gdy zajrzeliśmy do jegoplików z danymi, zarówno w pracy, jaki w domu znaleźliśmy wiele odnośników do pani artykułów opublikowanychwInternecie. Jeśli wierzyć spisowi odwiedzanych stron,ostatnio,a ściślej tuż przedBożym Narodzeniem,czytałartykuł o pani na stronie redakcji "Na straży środowiska". Zdajesię, że wzywała pani firmy biotechniczne dowspółpracy przybadaniu roślin rosnących w pobliżu ichlaboratoriów, w poszukiwaniu śladów wektorów genetycznych. Zainteresowało nas to, ponieważw pewien sposóbjest związane z treścią listu. Chce pani, żebym przeczytał,co do pani napisał? - Proszę - odpowiedziała, czując, jak jej puls przyspiesza. -List jestdatowany dwudziestego trzeciegogrudnia -zaczął inspektor. Drogadoktor Sullivan,Jest pani na właściwym tropie. Sugeruję, żeby prze197. badała pani okolicę naszego ośrodka. Kryjesię tu pewiensekret związany ze znanymi wydarzeniami na Tajwaniei na Oahu, który pewnie panią zaszokuje. Proszę mniewyciągnąć z więzienia,a pokażę pani coś jeszcze bardziejśmiercionośnego. Merci\Pierre Gaston Sullivan z trudem panowała nad podnieceniem. - Gdzie pracował ten człowiek? - zapytała. - W ośrodku badawczym rolnictwa Agriterre Incorporated. Ale jak już wspomniałem, przesłuchaliśmyjegoprzełożonego, doktora Francois Dancereau,który zapewnił nas, że sprawy zawodowe Pierre'a Gastona były w najlepszym porządku. NazwiskoDancereau wydało jej się znajome, ale teraznie miała czasu, by się nad tym zastanawiać. - Czy firma ta pracuje nad modyfikacją roślinuprawnychza pomocą wektorów genetycznych? -Dyrekcja twierdzi, żeto tylko laboratorium badawczeopracowujące produkty dla rolnictwa, zwiększające wydajność plonów. Policjant zacytował oficjalne stanowiskofirmy, ale w jego głosie było tyle sarkazmu, że nie powstydziłby się go nawet kelner z bistra przy Champs-Elysees. -Odmówionomi jednak podania szczegółów, zasłaniającsiętajemnicą handlową, która wiążeichz klientami. Nie naciskaliśmy zbytnio. -Aleten list. - Dopiero teraz dostaliśmy pozwolenie sądu na odczytanie go, a rozmowy z Dancereau i innymi ludźmi z Agriterreprowadziliśmy wcześniej, nie mając powodu przypuszczać, że ktokolwiek z nich może coś ukrywać albo jestw jakiś sposób powiązany ze śmiercią Pierre'a Gastona. Teraz sprawa wygląda zupełnie inaczeji weźmiemy tenośrodek podlupę. Najpierw jednak chciałem sięprzekonać, czy to,co napisanow liście, madla pani jakiśsens. 198 Wie pani może naprzykład,co on miał na myśli, pisząco sprawie łączącej Tajwan i Oahu? Wyobraźnia Kathleen Sullivan pracowałajuż na najwyższym biegu, tworzącskojarzenia, których nie odważyłaby się wypowiedzieć nawet w samotności. - Nie wiem- odparłaostrożnie- ale zastanowięsię,jeśli da mi pan trochę czasu. Milczenie wsłuchawce oznaczało, że inspektor nie jestzachwyconyjej odpowiedzią. - Mogłabym też przebadać próbkiroślin z okolicy laboratorium - dodała szybko. Tak jak zasugerował, poszukam w nichwektorów genetycznych. Wyjaśnię panu,jak pobrać próbki. Trzeba je będzie wysłać jak najszybciej,kurierem. Wolę dokonać analizy tutaj,z własnym zespołem, niż lecieć do Francji. - Magnifique,Madanze\Miałem nadzieję,że zaproponujenam pani pomoc. Wiem, że w tej dziedzinie jest paniczołowym autorytetem. pozwoliłemsobie sprawdzićtow Internecie. - Inspektor mówił teraz tak głośno, że musiała odsunąć słuchawkę od ucha. -Jak pani rozumie,bardzo nam zależyna szybkim rozwiązaniu tej zagadki,najwyraźniej związanej z wektoramigenetycznymi, o którychtak często pani mówi i pisze. Postaram się, żeby próbki dotarły do Nowego Jorku jutro po południu. Jego typowo francuski entuzjazm obudził w niej ostrożność naukowca. - Muszę pana ostrzec,że nie wiem, jakich konkretniewektorów powinnam szukać, a to oznacza, żewynik możebyć negatywny. I właśnie dlatego zastanawiam się, czy tenpański Pierre Gaston naprawdę chciał, żebym znalazłato,czego używali? Bo jeśli tak, to po co ta zabawa wkotka i myszkę? Dlaczegonie powiedziałmi tego wprost, jakwszyscy inni uczeni, którzy odpowiedzieli namój artykuł? Cisza, którazapadła terazw słuchawce, trwała takdługo,że Sullivan zaczęła już podejrzewaćprzerwanie połączenia. 199. - Inspektorze Radne? - odezwała się po długiej chwili. - Jestem tui rozmyślam nadpani nader słusznym pytaniem. Być może nawet znam już odpowiedź. Sullivan usłyszała jego mocny wdech,a potem długi wydech. Pewnie pali papierosa,pomyślała, wyobrażając sobie francuskiego żandarma, wizerunek wykreowany przezClaude'a Rainsa w filmie Casablanca. - Chociaż szef Agriterre zaprzecza, jakoby popełnionoprzestępstwo przeciwko firmie ciągnął Racin wydajesię oczywiste, że Gaston zrobił coś, za co spodziewał sięaresztowania. Być możekiedypisał ten list, chciał wykorzystać groźbę zbadania przez panią tych wektorów jakoargument przeciwko komuś, kto mógłby posłać godo więzienia. Obietnicę pokazania pani czegoś jeszcze bardziejśmiercionośnegodołożył zapewne jako dodatkową przynętę, chcąc zyskać pani wsparciew sprawie odzyskaniawolności, gdyby pierwotny plan nie wypalił i naprawdęskierowano przeciwko niemu oskarżenie. Może i tak, pomyślała Sullivan. Tylkoże ktoś ukręciłmu łeb. Ciemnawybar pod hotelemPlaża byłtego popołudniawyjątkowo zatłoczony, a poziomemhałasu pasował raczejdo modelu portowej tawerny niż wodopoju dla wytwornych gościluksusowego hotelu. O szesnastej trzydzieściSteele wstał od ciemnego dębowego stolika, który stał musię równie bliski jakbiurko w szpitalnym gabinecie, wetknął pod pachę pękprzeczytanych gazet pełnychdziennikarskich mądrości i ruszyłdo domu. - Hej, doktorze, ledwie pan dzisiaj tknął swojegodrinka zauważył kelner,krępyosiłekzupełnie nie pasującydo otoczenia, bołatwiej było wyobrazić go sobie jako wykidajłę-rozjemcę knajpianych bijatykniż roznosiciela koktajliz drogim szampanem. Czemunie zamówił pan sodowej? Orzeszki serwujemy i z wodą - dodał. Jego wargi i brwi, grube jakliny, wygięły się, biorąc wnawias pulchne policzki. 200 Steele uznał to za uśmiech. - Następnym razem - odparł, przedzierając się przeztłum spragnionych, którzy odwiedzali bar w porze tańszych trunków. Wyszedłszy z budynku, poczuł na czole chłodnykapuśniaczek i energicznym krokiem ruszył wzdłużPiątejAlei. Okrywając się szczelniej płaszczem przeciwdeszczowym,kluczył między przechodniami i ich parasolami, utrzymując synkopowy, zygzakowatykrok, który wymagałpełnejkoncentracji. Aromat frankfurterek i precli niósł się dalekow wilgotnym powietrzu, wypełniającjego nozdrza i wzmagając apetyt na długoprzed tym, nim dotarł do wózkówi budek, które sprzedawcy rozstawilina rogach ulic. Lubiłich pasiaste jak choinkowe cukierki daszki, rozpraszająceszarość mocnym kontrastem bieli i czerwieni, korzystnymzwłaszcza na tle bardziej stonowanych, ciemniejszych markiznad sklepami takich sieci, jak Saks, Gucci czy Wempe. Poza tymSteele traktował je jako miernikpostępóww swych codziennych marszach. Kilkaprzecznic dalej wyziewyruchuulicznego skutecznie wypierały przyjemne zapachy i smaki. Głowę Steele'awypełnił jazgot koni mechanicznych, tupot butów orazchór tysiąca dialogów, permanentny jak szum górskiegostrumienia. Spróbował się odciąć od tego wszystkiego, kierując myśli ku osobie, która od powrotu z Hawajów zaprzątała jego uwagę bardziej niż ktokolwiek inny. Ku Chetowi. Zdołał go przekonać, by poszedł do szkoły,zanim jeszcze chłopak wstał z łóżkaw ów pierwszy poranek. - Jadąc taksówką z lotniska, słyszałem w radiu tylkojedną krótką wzmiankę o sobie- pocieszał przerażonegosyna. - Niktnie pamiętatakich niesmacznych opowiastekdłużej, niż trwaoczekiwaniena kolejny skandal. - Ja pamiętam! - zaoponował bojowo Chet. - Żaden kumpel, z którym warto się przyjaźnić, nieurządzi ci jazdy na ten temat. 201. - Nie, ale zrobią to ludzie, którzy nie są moimi przyjaciółmi. Moje imięstanie sięjednym wielkim żartem. - Ależ Chet, kogo obchodziich zdanie? Umarła porządna kobieta. Odebrała sobie życie, ponieważ parszywa chorobazabrała jej synka, a ona nie umiała ponownie znaleźćsensu w życiu. Jeśli ktoś ci dokuczy, przypomnij mu o tym. To, cosię stało, już nikogo nie będzie śmieszyć. - Tato, przestań! - skarcił go Chet, spoglądającnańdziwnie twardym wzrokiem. -Bandzie dzieciaków niebędę tłumaczył takich rzeczy. Ale o siódmej trzydzieści spakował książki i z wyrazemdeterminacjinatwarzy ruszył do szkoły. W kolejnych rozmowach Steele z coraz większym trudem znajdował odpowiedzi. -Dlaczego wogóle poszedłeś ztąkobietą? - zapytałChet przy kolacji. - Polubiłem ją. Lubiłem zwłaszcza nasze rozmowy. I wydawało mi się, że iona mnie lubi. - Nie sądzisz,że mama miałaby cito za złe? -Sądzę, że bardziej miałaby mi za złe, gdybymdalejkręcił się wkółko i nie próbował zmienić czegoś w moimżyciu. Chet drgnął zdziwiony i kilka razy przełknął, po czymskwitował: - Ale i taknie spodobałoby się jejto, co zrobiłeś naHawajach. -Chet, moim zdaniem nie spodobałoby się jej tylkoto,że nie byłem dośćczujny, żeby powstrzymać tę nieszczęsną kobietę przed odebraniem sobie życia. I tylko zatosiebiewinie. Bo jeśli chodzi o moje seksualne zainteresowanie tą panią, to mama pomyślałaby pewnie: "No, najwyższy czas! " Oczy chłopaka omalnie wyskoczyły na talerz. Steelejeszcze nigdy nie był z nim aż tak szczery. Objawienie,żerodzic, zwłaszcza własny, może żywić takie wątpliwościi pragnienia, najwyraźniej było dla chłopaka szokiem. Do 202 końca posiłku rozmawiał główniez Marthąi wyłącznieo szkole, ale od czasu do czasujego zazwyczaj gładkieczoło marszczyło się jak u zdumionego światem szczeniaczka,a spojrzenie nieodmiennie wędrowało ku tacie. Od tamtejpory Steele rozmawiał z nim nieco rozważni ej. Tużprzed Pięćdziesiątą Ulicą zwolnił kroku przed katedrą Świętego Patryka, po której masywnych stopniachschodził kondukt pogrzebowy, otoczony szpalerem parasoli. Niczym wielka, czarnastonoga żałobnicy zbliżylisiędo karawanu czekającegoprzy krawężniku i złożyli w nimtrumnę. Steeleprzecisnął się przez tłumek, dotarł do roguulicy i skręcił w lewo. Był już tylko o trzyprzecznice od Lexington. Pieszych byłotuzdecydowanie mniej, a szybszetempo marszusprawiło, że poczuł się lepiej. Szybko połykając dystans, spojrzał nazegarek i stwierdził, że do kolacji szykowanej przezMarthę ma jeszczeponad godzinę. Zamiast więc skręcić ku Trzydziestej Szóstej,jak zazwyczaj, poszedł dalej w stronęEast River, byzahaczyć o szpital i zabrać dokumenty ubezpieczeniowe,które sekretarka zostawiła dlań w jego gabinecie. Jeszczebardziej przyspieszając kroku, znowu rozmyślał o Checie. Po tamtej rozmowie chłopak zaczął zostawać niecodłużejprzy stole, przynajmniej na tyle,by Martha mogłaposłuchać, codzieje się w jego życiu. Oszkolnym koncercie, podczas którego miałzagrać na gitarze, o przygotowaniachdo egzaminów końcowych i o tym, żejeszcze niemadziewczyny na imprezę klasową na zakończenie roku. Steele przysłuchiwał się zaś temu wszystkiemu wdzięczny, że przypadła mu w udziale chociażrola obserwatora. Lecz wostatnich dniach Chet podjął próby nawiązaniaz nimdialogu. Odbyli nawet krótką dyskusję o wynajęciudomku gdzieś nad oceanem, choćby na tydzień najbliższego lata, ale rozmowa skończyła się na szczęście bezkonkretnychustaleń. - Zawsze to jakiś początek -orzekła Martha któregoświeczoru, gdy Chet poszedł już na górę. 203. Steele skierował myśli ku innym sprawom: zastanawiał się, jak wejść do szpitala, nie natykając się po drodzena nikogo znajomego. Od powrotu z Hawajów starannieunikał miejsca pracy - niemiałdość siły, by znosić spojrzenia idocinkikolegów. Idąc do gabinetu właśnie teraz,pod koniec dnia, miałnadzieję, żeprzynajmniej w administracyjnym skrzydle budynku będzie pusto. Najbardziej zależało mu na tym, by nie spotkać naswej drodze Grega Stantona. Greg był, owszem, dobrymprzyjacielem,ale też zapalonym politykiem, gdy w gręwchodziła jego życiowa rola dziekanawydziału medycznego. Albo"wyjątkowo wrednym sukinsynem", jak ujmowalito ci,którzy mielinieszczęście zakłócić dopływ darowizndla uczelni. Steele wierzyłich słowom; sam dość częstomiał okazję słyszećjego wściekłe tyrady o "pasożytachnaetatach". Lepiejzaczekać, aż opadnie kurz, pomyślał, niemając wątpliwości,że fatalny szum medialny, który wywołał, wystarczająco utrudni zmagania Grega Stantonaz uniwersyteckimi buchalterami. Decyzja o tym, czybędzie mógł powrócić na stanowisko szefa oddziału ratunkowego, miała zapaść dopiero zamiesiąc. Steele miał nadzieję, żedo tego czasu wszyscy zajmą się swoimi sprawami i wstyd,który przyniósł szpitalowi, pójdzie w zapomnienie. Nie chciał też napotkać KathleenSullivan. Choć zwykle bywała w szpitalu rzadziej niż Stanton,sekretarkauprzedziłaSteele'a, że "doktor Sullivan zaglądała kilkarazy w nadziei, że go złapie". Czerwienił się ze wstydu na samą myśl ospotkaniuz nią. Cóż mógłby jej powiedzieć po tym, jak dostarczyłjejprzeciwnikom - sydneyom aimesom całego świata - nowyrodzaj amunicji do walki z jej sprawą? Sami nie wynaleźliby lepszejbroni! Leczmimoto miał wrażenie, że Sullivanz determinacją dąży do spotkania. Tego dnia znów odsłuchał kilka wiadomości od niej; upierałasię, żeby oddzwonił. Tym razemzmieniła taktykę i próbowała go zwabić, 204 wspominając o "ważnych nowych wątkach", które chciałaz nim omówić. Akurat, pomyślał, głęboko przekonany, żeSullivan próbuje tylko pilnować, by pozostał w biegu i niepoczuł się całkiem niepotrzebny. A myśl o tym, że zadajesobie tyle trudu, żeby okazać mu uprzejmość, irytowała goniezmiernie. -Nie będęobiektemniczyjej akcji dobroczynnej! mamrotał, czekając na czerwonym świetle przy PierwszejAlei. Zaraz potem pomyślał ze złością, że byćmoże oddzwoni do niej, gdy już wróci do pracy, i przynajmniej natym polu odzyska utraconą pozycję. Gdy pojawiłasię zielona strzałka,przeszedł na drugąstronę ruchliwej arterii i znów skręcił na południe, mijającgmach Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jak zwyklebudynek otaczał tłum turystów; wielu spieszyłowprostdo głównej bramy, wnadziei że dołączą doostatniej tegodnia wycieczki. Byli też delegacize wszystkichkrajówświata, w sprinterskim tempie opuszczający miejsce pracy. Steele zawsze lubiłpodsłuchiwać rozmowy, które prowadzili w biegu: - ... nie wiem, czy jest z CIA, czy może to najdurniejszy doradca do spraw rolnictwa,jakiego kiedykolwiek miprzysłali. - ... naturalnie, podczas spotkań rady oficjalnie toczęz nią wojnę, ale wieczorem, w łóżku, rozpoczynamy procespokojowy. - ... spróbujcie oprotestować sprzedażbroni, a jazaprzeczę, że kiedykolwiek do niej doszło. Tym sposobempowinniśmyskończyć przed meczem Rangersów. Niemcyoddali mi swoje miejsca. Dotarłszy do Czterdziestej Drugiej, skręcił w lewo, w końcowy fragment niesławnej ulicy - tak pustej, że chybatrudno o bardziej dobitne zaprzeczenie jejreputacji jakokrólestwa seksu i hucznych imprez. Nie byłotamw zasadzie niczego pozamurami zczerwonej cegły, bez okien,paroma zapomnianymibramami, rampami wyładowczymi 205. zapuszczonych fabryczek oraz wybiegiem dla psów, otoczonym drucianą siatką. Zielsko sterczące spomiędzypłytchodnikowych było niezbitym dowodemna to, jak rzadko bywali tu ludzie. Nie docierał tu nawet zgiełk miasta. W porównaniu z echem kroków Steele'a odgłosycentrum,które zostawił zasobą, oraz samochodów mknących górąpo FDR, wydawały się dalekie i stłumione. Posłuszny instynktowi nowojorczyka, nakazującemuunikać samotnych spacerów w zapomnianych miejscach,wyciągał nogi, by jaknajszybciej dotrzeć do przelotu podtrasą szybkiego ruchu i przejść do East River EsplanadeParku. Stamtąd mógł już, włączywszy się wnurt biegaczyi rowerzystów, dojść wzdłużrzeki aż do Trzydziestej Trzeciej i doszpitala. Po drodze minęło go kilka taksówek, o szczelnie zamkniętych szybach zroszonych deszczem. Tą samą drogąkutrasie FDR jechała rozklekotanaciężarówka. Przezchwilę panowała cisza, aż wreszcie zjawiła się czarnafurgonetka. Sunęła tak wolno i cicho, że Steele niezauważyłjej,póki kierowca nie zwolnił,prowadząc wóz tużobokniego. Ciekawe, czego chce, pomyślał, zachowującczujność, gdy szofer parkował na wysokości wybiegu dlapsów, mniej więcej pięćdziesiąt metrów przed nim. Dwajmężczyźni w szarych mundurach i czapkach z daszkiemwysiedli z furgonetki, by wypuścić zbudy dwa owczarkiniemieckie wielkości dorodnych wilków. Steele zwolnił instynktownie, widząc, że zwierzęta nie są prowadzone nasmyczy. W tym momenciejeden z mężczyzn wydał krótkąkomendę. Psy ochoczo wbiegłyprzez dwuskrzydłową bramę zamykającą wybieg i zaczęły beztroską zabawę. Pewnie ochroniarze, pomyślał Steele. Mężczyzna, który wydał komendę, zdjął kurtkę i wrazz czapką rzucił ją do wnętrza wozu. Wyjął zzapaska koszulę, sięgnął po coś, co wyglądało jak pudło z narzędziami, ipobiegł w stronęwejścia do parku. Słuchając kłapania jego skórzanych butówo betonowe 206 płyty, Steele pomyślał,że to dość dziwny strój do uprawiania joggingu. Drugi mężczyzna wszedł dozagrody i rozsiadł się naławce, plecami do ulicy, obserwując zwierzęta toczącebitwę na niby. Gdy Steele podszedł bliżej, psy przerwały zabawę i przysiadły obok siebie pośrodku wybiegu, spoglądając na niegow ciszyi raz po raz nerwowowysuwając wielkie, różowejęzoryspomiędzy czarnych warg. Steele mimowolnie szacowałw duchu wysokość bramy,zastanawiając się, czypotrafiłyby ją przeskoczyć. Musiała mieć przynajmniejpółtora metra wysokości, ale bez trudu mógł wyobrazićsobie tych dwóch włochatychbrutaliprzesadzających jąjednym susem. Dzięki Bogu,wyglądają na wyszkolonei posłuszne, pocieszałsię w myślach, jeszcze bardziejprzyspieszając kroku i nieustannie czując na sobie spojrzenieich czarnych oczu. Przejście pod trasą Franklina D.Rooseyelta, prowadzące do Esplanade Parku, zawsze kojarzyło się Steele'owi z wielkim lochem. Miało prawie dwadzieścia pięćmetrówszerokości i długości. Zamknięte naobu krańcachstalowymi prętami na całej wysokości, nie miało własnego oświetlenia. Skojarzenie z gigantyczną celą budziło teżbetonowe, łukowate sklepienie, zawieszone nie więcej niżtrzymetry nad kamiennym podłożem. Stanąwszy u małej żelaznejbramki, zajrzał do mrocznego wnętrza tunelu, zanim wszedł,jak zawsze bacznierozglądając się po ciemnych zakamarkach, w których ktośmógł się ukryć. Choć Nowy Jork stał się znaczniebardziejbezpieczny niż dawniej, Steele czuł, że jest to jednoz tychmiejsc, w którychzawsze możnaliczyć na kłopoty. I smród. Duszne powietrze cuchnęło moczem i nie tylko, zmuszającgo do oddychaniaustami- starejsztuczki, którą stosował,mając w pracydo czynieniaz podobnymi aromatami. Tegodnia jednakprzejściepod trasąwydawało się puste. Steele obejrzał się przez ramię. Ani psy, ani człowiek 207. nie zwracali na niego uwagi. Karcąc się w duchu za niepotrzebne panikarstwo, minął bramkę i energicznym krokiem zagłębił się w półmrok, zmierzając wprost do jasnejplamy wyjścia. Potrzebował niespełnatrzydziestu sekund,by dotrzeć nadrugą stronę, lecz gdy spojrzał na bramkę,stwierdził,że jest zamknięta łańcuchem i masywną kłódką. - Co, u diabła? - mruknął, a betonowy loch wzmocniłjego głos do krzyku. Echo odbiło się kilkakrotnie od łukowatych ścian i zlało zpomrukiem pędzących samochodów,dochodzącym z góry przezstalowo-betonową konstrukcję. Zdziwiony Stele właśnie miał sięodwrócić i ruszyćw drogępowrotną, gdy usłyszałnowy dźwięk. Zamarł. Z ciemnościdobiegał basowy warkot, coraz głośniejszy, bo wzmacniany przez echo. Po chwili dołączył do niego drugi,podobnydźwięk. Steele wolniutko odwrócił głowę i zobaczył dwiepary lśniących oczu,a tuż pod nimibłysk białych kłów. Nie oddychał; nieośmielił się nawet mrugnąć. Wytężał wzrokze wszystkich sił, próbując się przekonać, czy właściciel towarzyszy swym pupilom. Nie zobaczył nikogo. Musiały uciec z zagrody, pomyślał, spodziewając się,że ladachwila usłyszy komendęi psypowrócą do swegopana. Ale nieusłyszał. Za to warkot był coraz głośniejszy. Może powinienem na niewrzasnąć, myślał owładniętypaniką. A jeśli sprowokuję je do ataku? Kątem oka spostrzegł, że jedno ze zwierząt przygarbiłosię nieznacznie i zrobiło krok naprzód. Drugie również z półotwartym pyskiem i obnażonymi kłami oraz jeszczedzikszym, gardłowym warkotem. Wpatrywał się w oczypsów, sparaliżowany żądzą krwi, którą dostrzegał w ichpłonących ślepiach, podsycaną głodem tak pierwotnym jaku najdzikszychbestii z dżungli. Sekundę późniejzauważyłdrżenie tylnych łap, zwiastujące gotowość do skoku. Już czas, pomyślał. 208 - Pomocy! - ryknął, skacząc w górę. Pochwyciłżelaznepręty i błyskawicznie zaczął się wspinać w górę. Jeden z psów skoczył za nim i pochwycił go zalewąłydkę. Wyjąc z bólu, Steele szarpnął nogą i się uwolnił. Drugiezwierzę nie trafiło w cel: skokbył spóźniony o sekundę. - Pomocy! Na pomoc! - krzyczał Steele, a echo powtarzało jego słowa. Przylgnął poziomo doprętów i zaczął sięwspinać bokiem, ręka za ręką, noga za nogą. Metal byłjednak wilgotny od mżawki i zanim dotarł do szczytu, jegomokre dłonie nie mogły już utrzymać ciężaru ciała, a podeszwy butów zaczęły się ślizgać. Wolnoosunął sięw dół. Pies, któremu nieudał siępierwszy atak, przykucnąłna tylnych łapach i skoczył pionowo w górę,chwytajączębami za połę płaszcza. Ważył co najmniej pięćdziesiątkilogramów; pod jego ciężaremSteele osunął sięjeszczeniżej. Drugipies dołączył do akcji i po chwili oba wisiaływ powietrzu, kręcąc się w kółko jak psi akrobaci na trapezach. - Puść, docholery! - wrzasnął Steele,rozpaczliwie zaciskając dłonie na prętach. Mięśnie jego ramion zaczynały drżeć z wysiłku pod dodatkowym obciążeniem, a stopyślizgały się po kracie. Guziki płaszcza puszczały jedenpo drugim, alemateriał trzymał się nieźle,a ciężar psówściągałSteele'a w dół. Po parusekundachjego nogi były jużwyżej niż barki. Czuł, że krew z rany cieknie mu po nodze -zmoczyłajużbut, a terazzaczynałaspływaćw kierunku pachwiny. Wrzeszczał i przeklinał ile sił w płucach, chcąc tylko, byktoś wreszcie usłyszał jego głos, lecz gdy zerknął poza pręty, nie zobaczył nikogo. Jeden z psówzwolnił uścisk i opadł na ziemię, lecz natychmiastskoczył ponownie, tym razem mierząc w jegogłowę. Steelegwałtownie ugiął szyję, unikając potężnychszczęk, ale i tak poczuł zadrapanie na głowie i usłyszałtuż nad uchem głośne kłapnięcie. Strach sprawił, że udało 209. mu się - mimo obciążenia w postaci drugiego psa - wspiąćnieco wyżej. Sekundępóźniej na jego płaszczu zawisłi pierwszy, raz jeszcze ściągając go w dół. Steele wiedział, że długo nie wytrzyma. Za wszelkącenę musiał się pozbyć płaszcza. Zacisnął z całej siłylewądłoń, aprawą sięgnął do klapy, próbując jednymszarpnięciem ściągnąć okrycie z ramienia. Wilgotneubraniejednak przywarło do jego ciała, awalczącz nim, znowu zaczął się osuwać. Sięgnął ręką niżej i zaczął okładać pięściąłebwilczura. Zwierzęwarknęło, zwolniło uścisk szczęki próbując jeszcze w locie pochwycić goza nadgarstek,ciężko opadło na kamienie. Drugi pies spróbował tej samejsztuczki ipodążył śladem towarzysza. Uwolniony od balastu, Steele podciągnął się na sam szczyt. Nie było tu dośćmiejsca, by prześliznąćsię nadkratą, ale wystarczyło go,by przerzuciwszy nogę i ramię na drugą stronę, zawisnąćw miarę bezpiecznie. Rozwścieczone psy miotałysię, warczały i skakały w górę, raz po raz kłapiącpaszczami wysoko w powietrzu, aleniemogły godosięgnąć. Sfrustrowanezaczęły szczekaćz takim zapałem, żeSteele był pewny, iż lada chwila ktośje wreszcie usłyszy. Tymczasem mżawka zmieniła sięw deszcz i boleśnie bliski chodnik po drugiej stronie kratypozostał pusty. Steele spojrzał w przeciwnym kierunku,gdzie za prętami ciągnęłasięCzterdziesta Druga Ulica. Czując,że miejsce strachu zajmuje wściekłość, zawołałgłośno: - Hej, tyod tych psów! Zabierz jestąd,do kurwy nędzy! Tylko echo odpowiedziałona jego krzyk. - Oszalałeś, do ciężkiej cholery? Zawołaj je! Cisza. Steele zobaczyłsamochodyjadące ulicą, ale wszystkiemiały szczelnie zamknięte okna. Spojrzał na zranioną nogę. Rana wciążmocno krwawiła; lewa nogawka była już zupełnie przemoczona, a ból 210 stawał się corazbardziej dotkliwy. Trzymającsię kratyjednąręką, Steele zdołał podciągnąć mankiet spodni natyle wysoko, by odsłonić miejsce, w którym pies wyrwałkawałek jego ciała. W odrobinie światła docierającej z zewnątrz zobaczył ranę w kształcie litery U; strzępy rozerwanego mięśnia zwisały naboki, brocząc ciemnoczerwoną krwią. Głównie żylna, pomyślał, próbując ucisnąć ranęprzez materiał spodni. Krzywiłsię jużnie tylko z bólu,ale i na myśl o tym,jak łamiepodstawowe zasady zachowania jałowości rany. Będę potrzebował ciężarówki antybiotyków, pomyślał z rozpaczą, niemal pewny, że wda sięinfekcja. Leczporowaty materiał wchłaniał krew w takimtempie, że wkrótceSteele zdał sobiesprawę ze znaczniewiększego zagrożenia. Spojrzał jeszcze raz izobaczył gruby jak ołówek strumykj asnoczerwonej krwi bijący gdzieśz głębi rany. - Szlag! - wykrzyknął głośno. Bez wahania sięgnąłpalcami dorany. Piekący bólnasilił się natychmiast,wymuszając kolejny krzyk. Steele gorączkowo przełykał ślinę, by zapanować nad falą mdłości, alenie przestałsondowaćpalcami rany. Podążając za ciepłym strumieniem,szukał źródła;pamiętał anatomię tego miejsca i w miarępewnie przesuwał palce między brzuścami mięśnia brzuchategołydki, raz po raz sztywniejąc z bólu. Oddychał głęboko i szukał dalej, rejestrując opuszkami kolejne punktyorientacyjne: żyły, więzadła, a nawet nerw, który dał o sobie znać, posyłając elektryzujący impuls ku stopie, gdyniechcący przycisnął do kości. Pocił się obficie i zaczynało mubrakować powietrza, a zawroty głowy stały się takmocne, że bał sięomdlenia. Mimo to koncentrował uwagęna pulsującym strumieniu,który nareszcie doprowadziłgo do naczynia będącego źródłem krwotoku. Zebrał siły,doskonale wiedząc, że to będzie bolało, a następnie z całąmocą docisnąłśliską, przerwaną tętnicę kciukiem do kościpiszczelowej. Wyrwałsię z jego piersi najgłośniejszy jakdotąd krzyk, a zaraz ponim nadeszła nowa fala mdłości. 211. Pulsujący, przeraźliwy ból ogarnął całą nogę, przy wtórzekłapiących poniżej szczęk, podobnych do demonicznychkastanietów. Odwrócił głowę w stronę Czterdziestej Drugiej. - Pomocy! Wykrwawię się! - zawołał. Jego głos nie byłjuż tak donośny. Psy nie ustępowały. Atakowały wściekle, przywtórzeszumu mknących gdzieś w górze samochodów i ogłuszającego łoskotu przejeżdżającego pociągu. - Na miłość boską, pomocy! - powtarzał, stopniowotracąc nadzieję na to,że ktokolwiek go usłyszy. Myślipojawiały się w jego głowie już tylko pojedynczymi błyskami. Być pożartym przezpsy czy to nie niedorzecznaśmierć? Tymbardziej absurdalna, żeatak nastąpił w sercu wielkiego Nowego Jorku. Myśl o tym,że może już nigdy nie zobaczyćCheta,podziałałana niego jak uderzeniew twarz. Zapragnął z determinacją walczyćo życie. Tylko brakowało mu sił. Jedyny plan działania, jakimiał -wisieć na tej kracie najdłużej jak się da - wydawał się idiotyczny i z góry skazany na niepowodzenie,a myśl o ucieczce była tylko żałosną fantazją. Zacząłwięcsię zastanawiać nad ostatnią sprawą,na którą miał jeszczewpływ: w jaki sposób umrzeć. Lepiej będzienajpierwwpaść wewstrząs, rozumował chłodno, żebym był bliskiutraty przytomności, gdy będę spadał. Pomysłbył dobry,ale ogarniała go senność, a bólodbierał mu siły i tak naprawdę nie miał pojęcia, jak długo jeszcze wytrzyma w tejpozycji. Jeżeli naprawdę chciał wywołać pewien stopieńznieczulenia,powinien lada chwilazwolnić ucisk przerwanego naczynia. Raz jeszcze pomyślał o samotnym, pogrążonym w żałobie Checie. Nie! Do diabła,nie wybiorętej drogi,dopókijest jakaś szansa! Skierował spojrzenia na park, wciąż pusty,podobniejak Czterdziesta DrugaUlica po drugiej stronie mrocznego lochu. 212 Ruch w ciemności byłtakpowolny, że w pierwszej chwiliSteele miał wrażenie, żeto oczy odmawiają mu posłuszeństwa. Aleparę sekund później w kącieopodal bramki zapaliła się zapałka, wyławiając zmrokuchudą twarznakrapianą bliznami i ocienionądaszkiem ochroniarskiejczapki. Jezu Chryste, pomyślałSteele z przerażeniemi niedowierzaniem, tenłajdak stoitam i obserwuje wszystkood samego początku! To nie był wypadek. Płomyk zniknął, a w ciemnościjarzyła się już tylkoczerwona końcówka papierosa. ZanimSteele otrząsnął sięz szoku natyle, bymóc coś powiedzieć, z chodnika za jegoplecami dobiegło wołanie: - Halo, proszę pana! Potrzebuje pan pomocy? Steele odchyliłgłowę i zobaczył kobietę wnieprzemakalnej kurtcei kaloszach, trzymającą nasmyczy parę ociekających wodą spanieli. -Tak! Proszę zadzwonićpod dziewięćset jedenaściei wezwać policję! Tam stoi szaleniec,który wypuścił namnie tepsy. Potrzebna karetka. Mam uszkodzoną tętnicę! Kobieta wyjęła z kieszenitelefon. Z mrocznego końca tunelu dobiegł przenikliwy świst. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki psy uspokoiłysię, zawróciły i pobiegły ku ciemnej postaci, która właśnieznikała za furtką. Parę sekund później czarna furgonetka nawróciła na Czterdziestej Drugiej Ulicy izniknęław dali. Rozdział 12 - Jasne,że nie mogę tego udowodnić, Greg. Po prostudostrzegam podobieństwa tych dwu zgonów. obu ofiaromskręconokark. oraz to, że pojawienie się wirusa H5N1,a ściślej ptasiej grypy u ludzi, jest jedyną rzeczą łączącąOahu z Tajwanem. I trochęmnie to wszystko przeraża. -Naprawdę wierzysz, że genetyk z Francji i farmerz Oahu zostalizabici, żeby nie wydała się jakaś tajemnicazwiązana z ptasią grypą? Daj spokój, Kathleen. Dziś ranoprosiłem, żebyś dostarczała mitwarde, naukowedowody,a ty zjawiaszsię wieczorem, żeby podzielić się kolejnąteorią spiskową. Sullivan siedziała sztywno. Słuchając wcześniej jej relacji, Stanton spoglądał na nią z każdąchwilą bardziejsceptycznie, aż w końcunabrała przekonania, że popełniłabłąd, przychodząc do niego. Po ostatnich zajęciach wpadlina siebie wkorytarzu,gdyGregzbierał się już do wyjścia. Podwpływem impulsu powiedziała mu, że pojawił sięnowy trop, a on zapragnął od razu poznać szczegóły - zaprosił ją na drinka do klubu wydziałowego. W przyjemnieurządzonym wnętrzu, umeblowanym głębokimi fotelamiwkwieciste wzory i ozdobionym wazonamipełnymi świeżo ściętych, wiosennych kwiatów, zasiedliprzy dyskretnie oświetlonym stoliku. Stanton wysłuchał opowieści, alezbagatelizował ją. - Ja jeszcze w nicnie wierzę - zareplikowała Sullivan. -Mówię tylko,że pojawiła się bardzo niepokojąca ewentualność. - Upiła łyk piwa i wierzchemdłoni otarła pianę z ust. 214 Stanton nie interesował się swoim kieliszkiem białego wina. -A ja twierdzę, że znowu spekulujesz. Chryste! Przecież ostrzegałem, że nie powinnaś tego robić. - Zawsze wyśmiewałam ekstremistów z ruchu obrońców przyrody, którzy teoriami spiskowymi próbowalitłumaczyć poczynania firm biotechnologicznych, służącerzekomotuszowaniu własnych błędów. Ale ta sprawa jestinna. Osobista. - Nie rozumiem. -Chodzi o to, Greg, że jeśli śmierćtego starca w Kailua ma coś wspólnego z przypadkiem ptasiej grypy sprzedosiemnastumiesięcy i jeśli weźmiemy pod uwagę moment,w którymnastąpiła, to czyż nie jest oczywiste, że nie tylkoon miał zginąć? - Chybanie sugerujesz. -A właśnieże tak, do cholery. To nie przypadek, żezabito go wkrótce po tym,jak odwiedziłam go, domagającsię próbek gleby, żeby poszukać wektorów genetycznych. Muszę przyjąć założenie, żei mnie chcielisprzątnąć. -Na Boga, Kathleen, to kompletna paranoja! Jeżelizarząd się dowie, że głosisz takie teorie, w żaden sposóbnie zdołam uratować twojej posady. Proszę cię, zapomnijo tym,zanim zniszczysz swojąkarierę tak, że nie będę już mógł cipomóc. - Zapewniam, doktorze Stanton, że nie jestem paranoiczką- odparowała, niehamując już swegoirlandzkiegotemperamentu. Gdy tak siedział naprzeciwko niej, weleganckim garniturze, wymuskanyi pewny siebie,lekceważąc jej obawy, miała szczerą ochotę oblać go winem. - Zatezą, że mężczyźni z pistoletami i tłumikami byli zawodowymi zabójcami,a ja ich celem, stoi żelazna logika. - Doktor Sullivan, naprawdę wolałbym nie kontynuować. -Ale wysłuchasz mnie, GreguStantonie! - przerwała mugwałtownie. -A potem możesz mnie uznać za wa215. riatkę albo pozwolić, żeby Aimes i jego kolesie zakończylimoją karierę. Co tylko zechcesz. Stanton otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć, alerozmyśliłsię, widząc jej gniewne oblicze. - Wszystkie szczegóły pasują- ciągnęła Sullivan. -Trzymali go w tym dusznym domu, za zamkniętymi oknami, żebym nieusłyszała żadnych odgłosów, które mogłybymnie spłoszyć. Zwlekali z zabiciem go aż do mojegoprzybycia, żeby czasnaszych zgonów był zgodny. Nie użyliprzeciwko niemu broni palnej, choć później próbowali wpakować mikulkę. Zamierzali spalić dom, dość nieudolnie,żebyto, co zaszło, ułożyło się w sensowną całość. Chcieliprzekonać policjantów, że nieznani rabusieupozorowaliwypadek właściciela domu, a następnie zastrzelili mnie,bo przypadkiem wlazłam im w drogę. - A dlaczegóż to mieliby robićsobie tyle kłopotu? zapytał uprzejmie Stanton, choć jego spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, że uważa Sullivan za wariatkę. - Ano dlatego, że nie moglitak po prostu mnie zabić,nie zdradzając przy tym swoich oczywistych intencji. zamiaru przeszkodzenia mi w zbadaniu próbek. Stanton pokręcił głową jakbyw wielkimznużeniu i pochylił się, by oprzećłokcie na stoliku. - Kathleen, czy wspominałaś jeszcze komuś o swoichpodejrzeniach? - spytał, podpierając głowę dłońmii opuszkami palców masując skronie. - Owszem, omawiałam jez paroma bliskimi kolegami. Dlaczego pytasz? Stanton spojrzał nanią i westchnął, masując skórę tużprzy kącikach oczu. - Z kim? -Z doktorem Doumanim, moim głównym technikiem. hmm.. i ze Steve'em Pattonem, oczywiście. Pracowaliśmyrazem nad tą sprawą przez lata, więcrutynowowymieniamy informacje. Sullivan nie dodała, jak krucha stała się ostatnio ich 216 zawodowawspółpraca. W duchu jednak musiała przyznać, że byłykochanek zareagował na jejopowieść wręczentuzjastycznie: "Nareszcie mamy konkrety. Daj mi znać,jeśli będęmógł jakośpomóc". - Próbowałam też porozmawiać z doktorem Steele'em-dorzuciła. - Chciałabym znać jego zdanie, skoro już jestwprowadzony w nasze sprawy, ajeszcze ma świeże spojrzenie. - I co Richard o tym wszystkim sądzi? -Nie wiem. Zostawiłam muwiadomość na sekretarce,alejeszcze się nie odezwał. Możliwe, że wciąż mnieunika. - Rozumiem. Z kimś jeszcze rozmawiałaś? - Nie. Bo co? - Bo zamierzam nadal próbować chronić cię przedAimesem izarządem, Kathleen. Proszę więc: ani słowawięcejna ten temat, niech już nikt się niedowie o twoichpomysłach. Rozumiesz? Trzymajmy się twardych, naukowych dowodów, tak jak się umówiliśmy. Kiedy spodziewasz się próbek z Francji? - Jutro po południu. -Jak sądzisz, ile potrwają testy? - Zakładając,że mój zespółbędzie pracował pełnąparą. mniej więcej trzy tygodnie. - Jak tłumaczyłem ci rano, jest to okropnie długi czas,kiedy na twoją obronę nie mam prawie nic. Podobnie jakw wypadku danych zHawajów, informuj mnie o wszystkim, couda ci się ustalić. - Naturalnie. -Zatem ustalone. - Stanton usiadł wygodniej wfotelui w końcu pociągnął łyk wina. -Wiesz co? - odezwał siępo chwili, uśmiechającsię tym razem całkiem szczerze. -Jeżeli wyniki twoich badań wykażą związekmiędzyptasią grypą a genetyczniemodyfikowaną żywnością, mamyszansę na nagrodę Pulitzera. Cholera, może nawet na Nobla! - Uniósłkieliszek wtoaście, a potem odstawił prawiepełny na stolik i położył dłonie napodłokietnikach, gotów 217. wstać. - A teraz wybacz, ale muszę wracać do domu, dożony i dzieci. Gdy tylko dotarł karetką do szpitala, zacząłsię zachowywać nie jak pacjent, ale jak audytor. Kontrolowałwszystkie poczynania swoich rezydentów i niższego personelu. W parę sekund podłączono kroplówki. Monitorypracyserca i ciśnienia krwi zaczęły pracować, zanim jeszcze spytano goo numer ubezpieczenia i nazwisko panieńskie matki. W końcu pielęgniarkapodała mu midazolami przestał sięprzejmować. Chwilamidryfował w sen i tylkoczasem interesowałsię pracą rezydentówpochylonych nad raną. - Zmieszany, niewstrząśnięty - zażartował, gdy jedenz nich podszedł ze strzykawką zantybiotykiem, który dodał do kroplówki. Przysłuchiwał się rozmowom o podłużnym rozdarciu tętnicy oraz o obfitości krwawienia wynikającejraczejz długości rany niż z kalibru uszkodzonegonaczynia. - Załatajcie mnie w końcu, docholery! - warknął półprzytomny, zasypiając. - W sumie nie jest tak źle, Richard - orzekł szefchirurgii naczyniowej, gdy zjawił się przy nim w smokingu. Najwyraźniej przybył do szpitala wprost z imprezy towarzyskiej; lekarzeczęsto wyświadczali sobie takie przysługi. - Naprawimyto pod miejscowym. Steele znowu odpłynął, a gdy odzyskiwałświadomość,posłusznie poruszał palcamistóp, gdy go o to proszono, alboprzysłuchiwałsię wskazówkom rezydenta, który "robił jużcoś takiego", udzielanym młodszemu koledze. Obserwował też rosnącą kupkę strzępów skóry i mięśnia, z którymi musiał się pożegnać,a które raz po razdorzucano dobasenu stojącego między jego udami. W pewnym momencie odgłosy wyjątkowo zapamiętałego wycinania tkaneksprowokowały go do głośnego komentarza: - Próbujecie mi urżnąć całą pieprzoną nogę? 218 Kolejna dawka midazolamu zapewniła mubłogostan,w którym w zasadzie było mu już obojętne, czy to zrobią. - Kartoteka panu puchnie, doktorzeSteele - zażartowała przełożona pielęgniarek, opatrując łydkę. - To jużdruga wizyta w ciągu sześciu miesięcy. -Zgadza się. - Uśmiechnął się blado, nieco zawstydzony zamieszaniem, które spowodował. Nie cierpiałbyćpo niewłaściwej stronie szpitalnej pościeli, zwłaszcza otoczonyswoimi ludźmi. Co gorsza, leżał na brzuchu, gdygo zaopatrywali. Żeteż trafił akurattu, na scenę swychnajwiększychtriumfów, gdzie tylerazy rozstrzygał bitwężycia i śmierci, a teraz jedynie martwiłsię, czy zadek niewystaje muspod szpitalnej koszuli. - Gdzie mam kłuć? - spytała pielęgniarka, sugestywnieunosząc brew. Stała nadnim, przygotowując strzykawkęz anatoksyną tężcową. Wstydliwie odsłonił ramię. - Tu to żaden ubaw - mruknęła, po czym wbiła igłęgłęboko w pośladek Steele'a. Chwilę później poprosił o telefon, by zawiadomić Marthę i Cheta. Pewnie umierają z niepokoju, pomyślał. - Jestem pewna, żewpadł w szpitalu na któregoś zeswych kolegów i zapomniał o bożym świecie - zapewniłaswego gościa Martha McDonald, serwująckolejną filiżankęherbaty. - Zadzwoniłabym na komórkę, ale ostatnioprzestał nosić przy sobie to przeklęte ustrój stwo. - Nie ma sprawy,chętnie poczekam- odparła Kathleen Sullivan,coraz bardziej zażenowana,że w ogóle postanowiła tu przyjść. Zadziałała pod wpływemimpulsu, bozależało jej na tym, by wreszcie się z nim zobaczyć. Nawetjeślinie miał ochoty z nią rozmawiać, czuła, że musi goostrzec przed groźbą utratypracy. Pożegnawszy się ze Stantonem, pojechała do domu, wykąpała się i włożyła bladozieloną bluzkę orazspódnicę w takim samym kolorze. Dodała małe kolczyki ze szmaragda219. mi, których prawie nigdy nie nosiła, paroma pociągnięciami szczotką doprowadziła do ładu praktyczną, krótkąfryzurę i ruszyła w stronę drzwi. - Niedługo wracam,Lisa zawołała przez ramię. Jej młodsza i szczuplejsza kopiaoderwała się na moment od telewizora. - Oooo! Mama idzienarandkę rzuciła drwiąco. - Skąd taki pomysł,mądralo? Idę na spotkanie w interesach. - I dlatego włożyłaś szmaragdy, mamuśku? Sullivan posłała jejprzekorny uśmiech. - Nieznośna jesteś! -A ty piękna, mamo. Baw się dobrze. Naciskając guzik dzwonka, była zdenerwowana jakuczennica. Gdy zapytała o Steele'a,gospodyni spojrzałana nią z takim niedowierzaniem, że wpierwszej chwilipomyślała, iż pomyliła adres. - Proszę wejść - odezwała się w końcu kobieta. - Przepraszam, że tak się dałam zaskoczyć, ale doktor Steelebardzo rzadko przyjmuje gości - dodała, po czym poprowadziła Sullivan dopokoju, w którym teraz siedziały Pierwsza godzina minęła im na niezobowiązującej rozmowie. Sullivan dyskretnie przyglądałasię salonowi: dominującym elementemwystroju był fortepian. Meble byłygustowniedobrane, a zarazem wygodne i praktyczne; w każdym kącie stały ozdobnerośliny, aściany pomalowano na ciepły, żółty kolor. Za dniamusi tu być cudowniesłonecznie, pomyślała. Lecz najbardziej przykuły jej uwagę fotografie. Gdy Martha wyszłado kuchni, żeby zaparzyć herbatę,Sullivanwstała, by przyjrzeć się im z bliska. Nakażdejznich zobaczyła uśmiechniętą kobietę o gęstych, czarnychwłosach i wspaniałych,pełnych życzliwości oczach. Na wielu zdjęciach uchwycono ją z ukrycia podczas codziennychprac: przygrillu, wymachującą drewnianą łyżką niczymd'Artagnan w spódnicy; uchylającą się przed strugą wody 220 z basenu;roześmianąi tulącą małegochłopca o ciemnych,kręconych włosach i oczachidentycznychjak jej. Inne,zwłaszcza te, na których dziecko byłojeszcze małe, byłyzwykle pozowane, ale i na nich nie brakło jej wspaniałegouśmiechu. Tak wygląda kobieta, która wie, że jest kochana, pomyślała Sullivan. Na niektórych zdjęciach pojawiałsięi Steele, ale większość chyba robił sam. Fotografie samego chłopca były pamiątką kamienimilowych wjego życiu -Sullivan w podobnych chwilach uwieczniała kiedyś swoją Lisę na taśmie wideo: z dumną miną jechał na rowerze, triumfalnieściskał w dłoni złapanąrybę albo cieszył się ze zdobyciabramki. Kilka minutpóźniej, gdy ten samchłopiec zszedł dosalonu,by sięprzywitać ("Lubię pani programy w telewizji", wyznał jejnieśmiało),oceniła, że od czasu, gdyporazostatniutrwalono nazdjęciach jego dziecięcą radość,musiałyminąćco najmniej dwalata. - Na pewno nie jestpanigłodna, doktor Sullivan? -spytała bodaj szósty raz Martha. - Nie, dziękuję- odparła konsekwentnie Kathleen. Wtym momencie gdzieś w głębi domu odezwał się sygnał telefonu. Martha przeprosiła i poszłaodebrać. Kilka minut późniejsiedzieli już we trojew samochodzie Kathleen Sullivan, pędząc do nieodległego szpitala. - Niemożliwy człowiek - narzekała Martha. - Nie dość,że dał się pogryźć, to jeszczeupierał się,żebyśmy nie robiliztego aferyi nie jechalido niego! Sullivan dyskretnie została w poczekalni oddziałuratunkowego,a Chet i Martha pobiegli dalej, mijając podrodze kilkoro wahadłowych drzwi opatrzonych napisem"WSTĘP WZBRONIONY". Spacerując wśród lżej rannych i przyglądając się strumieniowinoszynadjeżdżających odstronypodjazdu dla karetek, czuła ten sam głęboki podziw, któryogarniał ją zawsze, gdy odwiedzała ten oddział. Brutalnośćurazówi choroby, z którymi lekarzemieli tu do czynienia, 221. wydawały jej się krańcowo odległe od jej własnego, sterylnego, molekularnego sposobu patrzenia na świat. Miałazarazem wrażenie, że otaczające jąobrazy ludzkiego cierpienia są równie prawdziwym fragmentem życia RichardaSteele'ajak fotografie, które oglądała w jego salonie. Ileżon musi mieć odwagi, żeby dzień za dniem zmagać sięz takekstremalnymi sytuacjami, myślała z uznaniem. W dodatku dawniej musiałbyć bardzo silny, skoro nawet krwawałaźnia, jaką jest w istocie jego praca, nie utwardziła jegoserca- potrafił kochać tę niezwykłą kobietę, której duchspogląda teraz na niego ze ścian salonu. Pięć minutpóźniej Martha powróciła i możnabyło odnieśćwrażenie, że ani przez chwilę nie martwiła sięlosemSteele'a. - Tonic takiego. Że teżciągał nastu z powodu takiegodraśnięcia- powiedziała, uśmiechając siędo Cheta, poktórym widać było, że czujegłęboką ulgę. Uścisnąwszy go,spojrzała nazegarek i dodała: I w dodatku wdzień roboczy, a jutro szkoła. Chodźmy już, młody człowieku, poradodomu. - To powiedziawszy, pochyliłasię ku Sullivan,mówiąc: Pielęgniarka mówiła, że doktor Steele zostanie tujakiśczas, aż znieczulenie przestanie działać. -Martha zachichotała. - Podobno sam wymyślił taki regulamin, a teraz się wścieka. - Odwiozę was do domu -zaproponowała Sullivan. -Nie trzeba. Takdługo i cierpliwie pani czekała. Proszę tamwejść i powiedzieć mu to, co ma panido powiedzenia. Nie manic lepszego do roboty, niż słuchać, a poza tymjeśli nie dopadnie gopani teraz. - Martha nachyliłasię,jakby chcącsię podzielić z Sullivan straszliwą tajemnicą. -... On nie odpowiada na telefony. Mrugnąwszy porozumiewawczo, uśmiechnęła się napożegnanie izniknęła zadrzwiami. Podążającza nią,Chet rzucił przez ramię: - Dobranoc, doktor Sullivan. -Dobranoc, Chet - odpowiedziała, kolejny raz zdumio222 na tym, jak bardzo jego oczy przypominają oczy matki. Różniłoje tylko jedno: matkawiedziała, żejest kochana,spojrzeniu syna zaś brakowało tej pewności. Steele poczerwieniał ze wstydu, gdy tylko weszła zaparawan. Leżałna łóżku złożonymprawie pod kątemprostym, ciasno owinięty szpitalnąkoszulą. Kathleen niebyła pewna, ale miała wrażenie, żeod powrotu z Honoluluschudł parę kilo. - Doktor Sullivanpowitałją bez entuzjazmu. Dziękuję za podwiezienie mojej rodziny, alemuszępowiedzieć,że nie spodziewałemsię panitutaj. - Przepraszam więc, że przychodzę nieproszona, alemusimy porozmawiać, a Martha mówiła, że nie ma przeciwwskazań. -Martha mówiła. - Tak, cudowna z niej kobieta. Bardzo o was dba. Muszę też przyznać, że Chet to wspaniały młodzieniec. Pewnie jesteście z niego dumni. - Owszem, ale. -Ale proszę mi mówić Kathleen. Mogę usiąść, Richard? -spytała i nim odpowiedział, przyciągnęła składane krzesłoi usadowiła się na nim. - Marthawspomniała, że nic cinie grozi. - Rzeczywiście. -Ale co się właściwie stało? Powiedziano nam tylko, żezaatakowały cię dwa owczarki niemieckie. Uciekły? - Proszę posłuchać, doktor Sullivan. -Kathleen. - Tak, oczywiście, Kathleen. Chciałem powiedzieć, żejeśli chcesz porozmawiać o kłopotach, których narobiłemw Honolulu, tood razu przyjmij mojeszczere przeprosiny. - Nie, Richard - przerwała muzdecydowanie. - Naprawdę nie masz za comnie przepraszać. To media powinny żałować swojej postawy. Zachowały się wobec ciebie 223. okrutnie. Prawie nikt nie wspomniał o biednej doktor Arness. To chyba najbardziej mnierozgniewało! Steele wyglądał na skonsternowanego, jakby spodziewał się zgoła odmiennej reakcji. Biedaczysko, pomyślała Sullivan. Pewnie zadręcza sięmyślą, że w poręnie zauważył samobójczego nastroju Arness. - I niepowinieneś się obwiniać o jej śmierć! Słyszałeś,Richard? - dodała szybko, patrząc mu prosto w oczy. Steele przestał zaciskać szczęki. Po chwili rozluźniłysięteż mięśniewokół jego ust. - Dziękuję, Kathleen - odparł. - Podnosisz mnie naduchu. Widząc, jak tych kilka słów odmieniło jego oblicze, Sullivan nagle straciła ochotę na rozmowę o prawdziwej przyczynie swej wizyty. - Opowiedz o tych psach - powtórzyła,chcącjak najbardziej odwlec wczasie niemiłą chwilę, kiedy będzie musiała poinformowaćgo, że jego kariera zawisła na włosku. Może powinnam nawet zaczekać z tym do jutra, pomyślała. Steele znów zacisnął zęby. - Jakiś maniak poszczuł je na mnie. -Co?! - Słyszałaś. Facet sobie stał i palił papierosa, podczasgdy jego bestie próbowały rozerwać mnie na strzępy. Przywołał je dopiero wtedy, kiedy jakaś kobieta zauważyłamnie i zadzwoniła napolicję. To jakiś psychopata. - Mój Boże! Nie próbował cię okraść? - Próbował mnie zabić, kropka. Nie powiedziałani słowa o pieniądzach. Żadnego "Dawaj portfel! " czy "Wyskakujz kasy! "Przypuszczam, że ten drugi też brał w tymudział. - Ten drugi? -Tak. Początkowo było ich dwóch. Ten drugi poszedłprzodem, żebyzamknąćbramkę i uwięzić mnie. 224 To, iż napastników było dwóch, podsunęło Sullivan absurdalną myśl. Próbowała odsunąćją odsiebie,ale bezpowodzenia. Sprawdźmyją, pomyślała, może wtedy da mispokój. - W jakim języku się porozumiewali? -Nie powiedzieliani słowa. - A jak wyglądali? -Typowo. Dorosły, biały, średniego wzrostu, tak siętakichopisuje - odparł, uśmiechając się krzywo. - Tyle żenosilidość łatworozpoznawalnemundury. Ten z papierosem miał znak szczególny. - Biali - szepnęła Sullivan, czując, że ucisk w żołądkuustępuje; to nie mogli być ci sami ludzie, którzy ją ścigali. Napawająca lękiem myśl oddaliła się,by zająć należne jejmiejsce między sennymi koszmarami. - Biali, wmundurach ochroniarzy- ciągnął Steele. -Jeden miał głębokie blizny po trądziku, gębę jak pizza. Sullivan poczuła, że coś ściskają za gardło. - Z takąbuźką ma szansę trafić w ręce policji. Steele mówił,alesłyszała tylkodzwonienie w uszach. To niemożliwe, powtarzała sobie w duchu. Niemożliwe, do cholery! - ... itak będzie najlepiej, bogotów kogoś zamordować. Nie pozwolęsobie na to! Koniec z teoriami spiskowymi! Sullivan bardzo się starała, ale niemogła zapomnieć; niechcianamyśl wirowała wjej głowie, a wraz z nią wirowałświat. - ... Kathleen? Kathleen, co się dzieje? Nic ci nie jest? Jegogłos wreszcie przebił się przez mętlik panującywjej głowie. - Nic - odpowiedziała pospiesznie. - Już dobrze. -Dopiero teraz zdałasobie sprawę, że Steele pochylił się mocniej itrzyma jąza nadgarstek, badająctętno. - Strasznie zbladłaś. już się bałem, że to reakcja wazowagalna. Schyl się, opuść głowę. - Naprawdę nic minie jest. 225. - Głowa w dół! Usłuchała. - Co to jest reakcja wazowagalna? - spytała, nie wychylając głowy spomiędzy kolan. - Omdlenie. -Ja nie mdleję! - To dobrze. Aleprzez chwilę pozostań w tej pozycji. Bojeśli twoje tętno nie wróci do normy, to zemdlejesz. - Zawszetak się rządzisz? Steele się roześmiał. - Na moim oddziale mówimy "przejmuję dowodzenie". -Aleto wstyd. - Wstyd ci będzie,jeśli mnie nie usłuchasz i za chwilęwylądujesz twarzą na podłodze. Spierali się jeszcze przez chwilę, gdy nagleoznajmił: - Tętno wróciło do normy. Możeszsię wyprostować. Tyle że sam wciąż pochylałsię nad nią,trzymając palcena jej nadgarstku. - Najwyższyczas. Widok, który ją powitał, gdy uniosła głowę, sprawił, żeurwała w pół zdania. Spiesząc jej zpomocą, Steele rozluźnił tasiemki szpitalnej koszulii teraz tylna część jego ciałasterczała dumnie na widoku. Sullivanzaczęła chichotać. - No co? - zdziwił się. Chichot przerodził się w śmiech - głośny, cudownierozładowujący śmiech, który pozwoliłjej choć na chwilęzapomniećo szoku, jaki wywołał opis niedoszłego zabójcy, a ściślej skojarzenie, że mogła doń należeć ta samazeszpecona bliznami twarz, którą widziała przy siedzibieAgrenomics. Na sekundę opuściły ją strach i gniew. - Oco chodzi? powtórzył zdezorientowany Steele. W odpowiedzi zarechotała tak głośno, że nie mogła wykrztusić z siebie słowa. Nadal nic nie rozumiejąc, Steele zawtórowałjej. Ocierającłzy płynące po policzkach, Sullivan myślała o tym, jak genialniezaraźliwą rzeczą jest śmiech, zwłasz226 cza potak długiej serii wydarzeń nienastrajających dowesołości. To, że dźwięki, które wydawał zsiebie Steele,bardziej przypominały suchy kaszel niż śmiech, spotęgowało jej zdziwienie jego reakcją. - Noco? - spytał w końcu Steele. Tym razemzlitowała się i pokazała mu, co tak ją rozbawiło. Gdy się obejrzał i zwrócił ku niej zdumionątwarz,nie wytrzymała i znów zaczęła kwiczeć ze śmiechu. Złapał za rozchylone poły koszuli, zasłaniając się, anajego twarzy, która wydawała się dotąd zastygła w smutku,rozkwitłwreszcie uśmiech, jakiego Sullivan jeszcze niewidziała. Zarazpotem znów zabrzmiał jego chichot. - Ejże, ciszej tam! - zawołała jedna z pielęgniarek. Zewszystkich sił próbowali się opanować, ale gdy tylkojednoucichło,zaczynało wydawać zsiebiena wpół stłumione parsknięcia i oboje na nowo wybuchali śmiechem. - Dobre, to byłodobre - przyznała Sullivan podczasjednej z nielicznych przerw. -Lepsze niżtysiąc psychiatrów - wysapał Steele. Zabawa skończyła się nagle, gdypotężna hebanowa dłoń odsunęła parawan i w prześwicie pojawiła się równie potężna postać. - Którez państwa wesołkówjest niedoszłą ofiarą morderstwa? - zagrzmiał mężczyzna, ukazując odznakę i identyfikator opatrzony napisem: "detektyw Rooseyelt McKnight,NYPD". Kathleen szybko zapomniała o wesołości, gdy Richardzaczął relacjonować przebieg wydarzeń. Kiedy detektywMcKnight zapytał, czy ktoś mógłby życzyć Steele'owiśmierci, a ten odparł, że nie, wbiła spojrzenie w podłogę, w posępnym milczeniu wspominając kostropatą twarzoświetloną płomykiem zapałki. - Co cię gryzie, Kathleen? - spytał Steele. Uniosła głowę i zobaczyła, że obaj przypatrują się jejzuwagą. 227. - Nic odpowiedziała o wiele za szybko. -Gównoprawda. - Richard, to zbyt szalona hipoteza, żeby o niej mówić. Nawet bardziej szalona niżta, którą dziś rano sprzedałamStantonowi, a i tak omal nie wyszedł z siebie. - Stantonowi? - przerwał jej Steele. -A co on ma z tymwspólnego? - Nic. Po prostu opowiedziałam mu osprawach, którewydają mi się bardzo dziwacznymzbiegiem okoliczności,a on się wściekł. I tak ma już dość kłopotówz zarządemzpowodu wrzasku,który podniósł się po moich wypowiedziach w Honolulu. - Przepraszam! - wtrącił McKnight, a uprzejme słowozabrzmiało w jego ustach tak, jakby wrzasnął "Zamknąćsię! " Gdy umilkli, powiedział: Doktor Sullivan, możezacznie paniod początkui wyłoży fakty w taki sposób,żeby nadążył za panią nawet taki stary platfusjakja, zgoda? - Był to rozkaz, nie propozycja. - Właściwie to nie wiem, czy ta sprawa ma jakiś początek. Jest w niej tyle wątków. - Proszę mówić! rozkazał, trzymając w gotowości notatniki długopis. Najpierw opowiedziała mu o swojej przedświątecznejwizycie w Agrenomics. Potem streściła przebieg niesławnej wyprawy na Hawaje, podkreślając, że czas tak zwanego włamania na farmę Hacketa może wskazywać, że toona była celem. Pełneskupienia milczenie, z którym obajmężczyźni przyjmowali jej opowieść, żywo kontrastowałoz lekceważeniem Stantona. Historia morderstwa Pierre'aGastona, a zwłaszczajego listu, w którym wspomniałojedynych dwóch miejscach na świecie, w których wirusH5N1 zaatakował ludzi, sprawiła, że Steele usiadł na łóżku napięty jak struna. Wzmiankao tym, że francuskiemugenetykowi ktoś skręcił kark tak jak Hacketowi, spowodowała, żedługopis McKnighta zawisł nagle nieruchomow powietrzu, a on sam zmarszczył czoło, wyraźniezanie 228 pokojony. Może te moje pomysły nie są aż tak szalone,pomyślała,kończąc relację. - Zatem jaki to ogólny plan łączy te tak odległe od siebie zdarzenia? - spytał w końcu McKnight nieco znużonym głosem. - Przypuszczam, że może toludziez branży biotechnologicznej próbują zatuszowaći ukryć przedopinią publiczną jakąś katastrofalną pomyłkę, którą popełnili. -Kto na przykład? Znapani jakieś nazwiska? -Jasne, że nie. Dopiero co dowiedziałam się. -A jaką to katastrofalnąpomyłkę próbują utrzymaćw tajemnicy? - Przypuszczam, że sprawa jest związanaz tym,przed czym przestrzegam od dawna, i dodatkowo połączona z występowaniem przypadkówptasiej grypy uludzi. Nigdy nie popierałam teorii spiskowych na tematdziałalności wielonarodowych koncernów, ale w tym wypadku nie mogę przestać się zastanawiać,jak dalekoich szefowie mogliby się posunąć, by zatuszować wielkąwpadkę. - Gdy wybrała się pani do Agrenomics, udało się paniznaleźć jakiekolwiek dowody, że właśnietafirma możebyć winowajcą? -Nie. Szczerze mówiąc,badania zebranych próbekwykazały ich absolutną czystość. I to właśnie uważam zapodejrzane. - To znaczy? Sullivan zarumieniłasię nieznacznie. - Wiem, że zabrzmi to głupio, ale skoro nie możnawykluczyć, że celowo zaczęli używać specjalnych filtrówochronnych, którychsię domagałam, to istnieje podejrzenie,że już wcześniej wiedzieli, że wektory nagiego DNAmogą się przedostawać do środowiska. McKnight westchnąłgłęboko, wyciągnął się nakrześlezarekwirowanym w pokoju pielęgniarek i schowałnotatkido kieszeni. 229. -I co teraz? Powinna się pani cieszyć, że okazali sięporządnymi biznesmenami i obywatelami. - Chyba że używają czegoś,czego ujawnienie w moichbadaniach byłobyim nie na rękę. -Niezłahistoria, doktor Sullivan - stwierdził detektyw i z trzaskiemrozciągając zastałe palce wielkich dłoni,wstał, zbierając się do wyjścia. Niestety, nie podlegaonajurysdykcji NYPD. z wyjątkiem wątku "gęby jak pizza",ma się rozumieć. - Zaraz, zaraz - wtrąciłsię Steele. - Nie sądzi pan, żepowinniśmy poważnie przemyśleć resztę tej historii? Jakmoże panodrzucić. - Doktorze, może pan być pewny, że priorytetowo potraktujemy sprawę tego świra,który pana zaatakował. Dodiabła, żeby szczuć ludzi psami? Takie rzeczy nie zdarzały się nawet czterdzieści lat temu, gdy byłem dzieciakiemw Alabamie. Chciałbym, żeby spędził pan jutro trochęczasu z policyjnymgrafikiem,a także przejrzał kolekcjęzdjęć znaszej kartoteki. Kiedy będziemy mieli portret pamięciowy, a doktor Sullivan potwierdzipodobieństwo doczłowieka, którego widziała w Agrenomics, wezwiemy ichdo ujawnienia nazwy firmy ochroniarskiej, która dla nichpracuje. A jeśli chodzio całąresztę spraw, o których tuusłyszałem, to doprawdy nie moja liga. Jeśli doktor Sullivan zdobędzie jakiekolwiek dowody, możezainteresujenimiFBI albo Interpol. A tymczasem mogę jedynie zalecićpaństwu jedno, ostrożność. Sullivan miała ochotę nawrzeszczeć na detektywa, nietylko dlatego, że dość łatwo odrzucił jej podejrzenia, aletakże za to, że zachowywał się teraz, jakby wcale jej tunie było. Pamiętała jednak, żejest gościem na oddzialeSteele'a, i tylko dlatego trzymała język na wodzy. - To wszystko? - zdumiał się Steele. McKnight narzucił na ramiona zmięty beżowy płaszcz,bardziej podobny dopoplamionej brezentowej płachty niżdo ubrania. 230 - Coś panu wyjaśnię,doktorze. Macie szczęście, że toja do was przyszedłem. Ja jestem wrażliwymdetektywemdoby New Agę, bo takich promuje dziś nowojorska policja. Jeśli zaś chodzi o większość moichkolegów ztejdzielnicy,to powiedzmy ogólnikowo, że nie mają aż tak otwartychumysłów. Wie pan,co by powiedzieli na tę historyjkę doktor Sullivan? "Jezu, mamy tu Francuza, który napisał, żezna tajemnicę Tajwanu i Oahu, a potemktoś - pewniezdradzony mąż babki, z którą uciekł - skręcił mu kark. Porokupóźniej serwują nam farmera z Oahu, któremu karkskręciła zapewne parka gnojków obrabiających jego dom. Ale na Oahu i Tajwaniebyłyprzypadki ptasiej grypy,więcmamy spisek? O nie, niewydaje mi się". - Nie tak prędko,detektywie McKnight! - wybuchnęłaKathleen. Zerwała się na równe nogi,kierując przeciwkopolicjantowi nie tylko swój gniew, ale iswój irlandzkitemperament. - Nie spławi mnie pan tak łatwo. Spojrzał na nią z góry. Z takimwzrostem,pomyślała,pewnie ma w tym niemałą wprawę. - Proszę mnie źle nie zrozumieć, doktor Sullivan odpowiedział. - Jestem pani wielkim fanem i szczerzeuważam, żepowinna pani zachować ostrożność. Ale dopóki niezdobędzie pani twardych dowodówna poparcie swoich teorii, wszyscy policjanci tego świata będą panią traktowaćtak jak ja przed chwilą, a może i gorzej. Z niechęciąmusiała w duchu przyznać murację. W milczeniu dyszałazłością, mimo bólu karku uporczywie spoglądając mu woczy. Wreszcie przyszedł jej do głowy małypodstęp. - Pytał pan o nazwiska,więc podsunę panu podejrzanego. Kogoś,kto w mojej obecności ostrzegał doktora Steele,że właśnie narobił sobie bardzo wielu wrogów. - Naprawdę? Kogo mianowicie? Udałojej się nie uśmiechnąć szeroko, gdy z satysfakcjąmówiła: - Powinien pan przesłuchać niejakiego Sydneya Aimesa. 231 . - Sądzisz, że wpadłam w paranoję? - zapytała, gdy detektyw wyszedł. - Chciałbym tak sądzić - odparł smętnie Steele. Znowu usiadła przy jego łóżku. - Czyto znaczy, żezgadzasz się ze mną, że ktoś tupróbuje coś ukryć i że wszystkie te sprawy są ze sobą powiązane? Nawet atak na ciebie? - Sam nie wiem. Trochę to wszystko naciągane. -Steele urwał zamyślony. - Ale wszystkie te zbiegi okoliczności trudnozlekceważyć, ajako lekarzmam zdecydowaną awersjędo traktowania serii wydarzeń jako osobnychepizodów, połączonych przez czysty przypadek. Przyszły mu do głowy słowaz doskonale znanego podręcznika: Lepiej zakładać, że to jeden proces patologiczny stoiza różnorodnymi objawami, jakie obserwuje lekarz, niżwnosić, iż pacjent walczy z kilkoma niepowiązanymi chorobami jednocześnie. Zaraz przypomniał sobie jednak słowa innego wielkiego nauczyciela: "Nie patrz na całą resztę swego życia w takuproszczony sposób". Luana przypominała mu o tym zakażdym razem, gdy zbytnio zanurzał się wczystoklinicznej metodzie rozumowania. Ciekawe, co by powiedziałaotej sprawie, pomyślał. - Obawiamsię, że to nie koniec złych wiadomości -odezwała się Sullivan. Steele spojrzał na nią pytająco, alemilczała. Przyglądając się jej,pomyślał, że bardziej opanowanej i pewnejsiebie kobiety jeszcze nie spotkał. Jej wygląd -bezpretensjonalna,prosta fryzura, brak makijażu (jeśli się niemylił) oraz skromny strój w pastelowym odcieniu zieleni -wskazywał, że Kathleen dobrze się czuje we własnym ciele. Nawet kamienie, które zdobiły jej uszy, były niczymw porównaniu z błyskiem w jejszmaragdowychoczach. 232 - To znaczy? - rzucił zachęcająco,zauważywszy,że próbuje coś powiedzieć. Sprawa musi być poważna, pomyślał,skoro ktoś taki jak ona tak nagle zapomniał języka. - Greg Stanton wezwał mnie do siebie dziś rano. Znasztę jego specjalność. spotkania o siódmej rano. - O rany. Ześniadaniem czy bez? - Ze - odparła z uśmiechem. -Uff- sapnął żartobliwie. - Kłopot w tym, że być może ciebie czeka spotkaniebezśniadania. -Co takiego? - Mamy podobny problem. Wydaje się, że SydneyAimespostanowił zdyskredytować mnie, a z ciebie zrobićodstraszający przykład. Patrzyła, jak jego rysy twardnieją, gdy tłumaczyła musytuację i przedstawiała zamiary zarządu względemnichobojga. Kiedy skończyła, wyglądał jak z krzyżazdjęty. Ciszęprzerywały jedynie odgłosyz oddziału: pikanie monitorów, szmer cichych rozmów między pacjentami i personelem oraz dalekie echo czyichś torsji. - Chryste, wiedziałem, że nie będzie zachwycony, aledo głowy by mi nie przyszło, żemogę stracić pracę- odezwał sięw końcu, jakby nieobecnym głosem. Sullivan niemogła patrzeć nagorycz w jego spojrzeniu. -I Greg zamierza na to pozwolić? spytałprzez zaciśnięte zęby. -Niezupełnie. Będzie opóźniał sprawę jak się da. - A co nam z tego przyjdzie? -Będę miała czas,żeby odkryć tajemnicę próbek, które dostanęjutro z Francji. Możedowiemy się wreszcie,z czym walczymy. - Sullivan nie umiała odczytać z jegozawziętej miny, czy jej planypocieszyły gochoć trochę. Steele wydawał się jejtak oszołomiony perspektywą utraty pracy, że być może nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że obojemogą stracić życie. - Jak mogę ci pomóc? - spytał po kilku sekundach głosem tak stłumionym, jakby dobiegałzza muru. 233. Spoglądając na jego częściowo nagą pierś i na resztęciała okrytą cienką koszulą, Sullivan miała w głowie kilka pomysłów. W typowo irlandzkim stylu, gdy miała doczynienia ze śmiercią, zawsze budziło się w niej buntownicze pragnienie celebrowania uroków życia. Odpowiedziałajednakcałkiemzwyczajnie: - W tej chwili nijak. Poprostu trzymaj w odwodzie swójbystry umysł. Podejrzewam, że będzie nam potrzebny, gdyprzyjdzie czas na układaniedanych wlogiczną całość. JakpowiedziałamGregowiStantonowi, moja dziedzina jest ciobca, więc masz poswojej stronie atut świeżego spojrzenia. Będziesz musiał tylko odświeżyć sobie wiedzę z podstaw biologii molekularnej. Podeślę ci trochę książek. Sąkoszmarnie nudne, więc zaznaczę ci fragmenty, które powinieneś przeczytać. Sullivan pożegnała się, życząc mu dobrej nocy, poklepała go pocieszająco po ramieniu i zniknęła za parawanem. Kilka minut później salowy zacząłuczyć Steele'a trudnej sztuki chodzeniao kulach. I choć Richard przez latasam zalecał ich używanie tysiącom pacjentów, szybko sięprzekonał, że jest w tej dyscyplinie beznadziejny. Rozdział 13 - Matko Boska -jęknęła Sullivan, gdy rozpakowałapróbki zebrane przez Racine'ana terenie należącym doAgriterre Incorporated. Przyleciały z Francjiw styropianowej chłodziarce, późnym popołudniem następnego dnia,tak jak obiecano. Gdy rozłożyłaje przed sobą, zajęły całądługość siedmiometrowego stołu laboratoryjnego. Racine postąpił ściślewedługjej instrukcji: dostarczyłpojedynczepróbkigleby, korzeni oraz- w zależności od rodzaju roślinności w danym miejscu - źdźbła trawy, łodygioraz liście. Wszystkie zebrano z określonych miejsc przyścianie budynku i w różnych odległościach od niej, dokładnie według życzenia Sullivan. Tyle że wprzeciwieństwiedo jej nocnej wyprawy do Agrenomics,akcja policji w Agriterre zaowocowała zebraniem ażtysiąca dwustu próbek,które teraznależało przebadać. - Zaczniemy od tych z bezpośredniego sąsiedztwa budynku - zarządziła Sullivan, zwracając się przezramiędo Azrhana Doumaniego i czterech techników, którychwybrała do tegozadania. - Jeżeli znajdziemy wektory,to właśnie w tych próbkachwystąpią w największym stężeniu. Resztę na razie zmagazynujemy. Obawiam się, żebędziemy pracować do późnej nocy, więc jeśli ktośna wasczeka,proponuję zadzwonić do domu. Szybko podzielili się pracą i rozpoczęli procedurę, którazdążyła już się stać rutynowa. Jedniumieszczalifragmenty próbek w moździerzach, dodając porcjęciekłegoazotu. Białe opary opływały ich zakryte rękawiczkami dłonie, 235. gdy zaczynali mielić zamarznięte próbki na proch. Innipoddawali tak uzyskany materiał działaniu odczynnikówi odwirowywali, by uzyskać chromosomy - pływały na powierzchni jak piana w kąpieli. Doumani i Sullivan wzięlina siebie obróbkę tak uzyskanego supernatantu: dokonywali cięcia i łączenia DNAza pomocą enzymów restrykcyjnych, przeznaczonych do całego szeregu wektorów DNAstosowanych na świecie, a nie tylko jednego, właściwegowirusowi mozaiki kalafiora. Oznaczałoto dodatkową pracę, każdąbowiem próbkę musieli zbadać ponaddziesięciokrotnie. W ciągu godziny zdążyli umieścić pierwszych pięćdziesiątporcji roztworu na cienkich paskach żelu do elektroforezy. Były gotowe dopodróży przez specjalne poleelektryczne, które przez całą noc miało rozdzielić kolejnełańcuchy DNA według rozmiarów i masy molekularnej. A przecież rozpracowali zaledwie pięć kompletów próbekzcałej dostawy. Tysiąc sto dziewięćdziesiąt pięć do przerobienia obwieściła Sullivan, uśmiechając się promiennie do Doumaniego i uruchamiając sprzęt doelektroforezy: maszynęnieco większą od fotokopiarki, a byćmoże zdolną odkryćsekretPierre'a Gastona. Jej asystent tylko uśmiechnął sięblado i zabrał się doszykowania żelu dla następnych próbek. Dziwne, pomyślała. Spodziewałam się, że będzie conajmniej tak samo podekscytowany jak ja. Wszystko w porządku,Azrhan? Oczywiście, doktor Sullivan. Jestem tylko zmęczony odpowiedział szybko, unikając jej wzroku. Nie uwierzyłamu. Odpowrotu z Honolulu był wyraźnie rozkojarzony i z pewnością nie można było tłumaczyć zmęczeniem worków luźnej skóry, które pojawiły sięostatnio pod jego oczami. Raz już rozmawiali na ten temat kilka dni wcześniej, gdy popełnił poważny błąd, pomagając jednemu z jej studentów w przeprowadzeniueks236 perymentu. Wyjaśnił jej wtedyraczej ogólnikowo, że maproblemy rodzinne, po czym naturalnie gorąco przeprosiłizapewnił, że podobne pomyłki już się nie powtórzą. Obynie, pomyślała, spoglądając na ogromczekającej ich pracy,alefakt pozostawał faktem:martwiło ją marne samopoczucie Azrhana. Pracowali do nocy, powtarzając te same czynności dlakażdego pakietu próbek. O dwudziestej trzydzieści zabrakło immiejsca doelektroforezy: wykorzystali pozostałychpięć maszyn, choć wykonali ledwie ułamekzadania. - Sądzisz, że możemy gdzieś wybłagać, pożyczyć alboukraść więcej sprzętu? - spytałaSullivan swego asystenta, kładąc dłoń na beżowej obudowie najbliżej stojącegourządzenia. -Przez najbliższych parę tygodni nie będziemy robić prawie nic oprócz rozdzielania DNA. - Podzwonię po innych laboratoriach -odparł i ziewając, zerknąłna zegarek. - Jak tylko zaczną pracę. - W takim razie reszta idzie do domu, złapać trochęsnu - zarządziła Sullivan, zwracając się do techników. -Od tej chwilipracujemy na zmiany, żeby optymalnie wykorzystać sprzęt, któryjuż mamy. Dwie osoby muszą tuwrócić za siedem godzin, kiedy będziemy mieli wynikiz pierwszej partii próbek. Zmianę wieczornąliczymy odszesnastej do północy. Dogadajcie się między sobą, ktozacznie. Azrhan, myślę,że jedno z nas powinno tu byćo każdej porze,żeby nadzorować proces ipilnować maszyn, więc czekają nas dwunastogodzinne zmiany. Woliszdni czy noce? - Wolę dni, bomoja narzeczona. -W porządku! -przerwała mu. Bez względu na to, którą zmianę by wybrał, nie byłazachwycona perspektywąpozostawienia laboratorium w jego rękach. Gdy wszyscy opuścili salę, wróciła do swojego gabinetu i rozłożyła kanapę. Zamierzaławstać o siódmej, by zobaczyć pierwsze, najważniejsze rezultaty i nie zostawiaćich ocenie Azrhana- w każdym razie nie teraz, nie w ta237. kim stanie jego umysłu. Poza tym czekało ją spotkaniez resztą personelu: musiała wyjaśnić wszystkim, które projekty zostaną zawieszone, by wszystkie siły można byłoskierować na badanie próbek z Rodez. Leczchoćbyła jużskrajnie wyczerpana, nie mogła zasnąć. Deszcz łomotało szklane tafle nad jej głową, abłyskawicerozciągały nadmiastem ramiona jak roztopione korzenie próbujące sięzakotwiczyć w okolicznych budynkach. Do jejbezsennościprzyczyniałysię jednak nie tylko regularne grzmoty zaoknem, ale także wycie i bulgotanie w rurach starego budynku, i cała gama dźwięków, których nie umiała zidentyfikować. Przewracała się więc z boku na bok i gdy tylkozamykała oczy, w upiornej wizji spoglądała na nią twarzHacketa, po czym ktośw ciemnościskręcał mukark. Czy próbki analizowane w sąsiednim pokojuskrywałyprawdęo przypadkach ptasiej grypy na Tajwanie iOahu? Czyczłowiek, który próbował zabić Richarda Steele'a, miałjakiś związek z tą tajemnicą? Bez wahaniawybrała jednąz generowanych komputerowo podobizn mężczyznyo twarzy pokrytej trądzikowymi bliznami,a kiedy to zrobiła,detektyw McKnight zaczął traktować jąnieco poważniej. Niespokojna, wstawała co jakiś czas, bysprawdzić, czyelektroforeza przebiega bez zakłóceń. Z niecierpliwościąoczekiwała wyników, choć doskonale wiedziała, że nie można przyspieszyć w pełni zautomatyzowanego procesu. Kilka maszyn po prostu stałona stołach, ciszę przerywałytylko zrzadka kliknięcia dobiegające gdzieś z ich trzewi,a światełka kontrolne icyfrowe licznikijarzyły się w mroku czerwienią i zielenią. To, że na zewnątrz nicnie wskazywało, by wewnątrz dokonywało się jakiekolwiek działanie, potęgowałojeszcze frustrację Sullivan. Wreszcie, gdy horyzont zarysował się woddali cieniutką linią,odpłynęła, by we śnie znowu stać się ofiarądwóch mężczyznw kapturach, ścigających ją przez polawysokichtraw i krzyczących coś w szorstko brzmiącym,obcym języku. 238 Przez kolejnych kilka dni i nocyskupiali sięna drugiejfazie monotonnej procedury: zbierali podejrzane wektoryz róźowawych placków żelu do elektroforezyi płukali jew Gene Clean, po czym używali odpowiednich primerów,by zidentyfikować i powielić właściwe fragmenty służące do identyfikacji. Ten krok, na któregowykonanie sprzętdo PGR potrzebował mniej więcej godziny, często owocował odkryciem tak wielu fragmentów DNA,że naelektroforezę potrzeba było kilku dni, by je pogrupować. W końcu jednak zaczęli je identyfikować, a im więcejdanych zbierali,tym większe przygnębienieogarniałoSullivan. Wszystko, co dotąd odkryli, było jedynie powieleniem odkryć z badań wykonanychw różnych częściachświata. Znajdowali wciąż te same fragmenty DNA, pochodzące zkilkunastu wektorów, a najczęściej spotykany byłten oparty na wirusie mozaiki kalafiora. Pojawiały się teżróżne odmiany powszechnie stosowanych transpozonów,promotorów i wzmacniaczy, które pomagały włączeniu,replikowaniu i ekspresji genów przenoszonych przez danywektor w organizmie nowego gospodarza. Wszystko to wydawało się tak zwyczajne, żeSullivan coraz częściej zachodziła wgłowę: co takiego miałam tu odkryć, zdaniemPierre'a Gastona? Przepracowali ostatnimajowy weekend wrazz DniemPamięci - wciąż bezprzełomowych rezultatów. Jedynymjasnym punktem tegoetapu pracy były wizyty RichardaSteele'a - nawet jeśli poruszał się ztrudem,o kulach. Przeczytał książki, które mu dała, i domagał się kolejnych. Zaproponowała mu nieograniczony dostęp do biblioteczkiprzy laboratorium i zprzyjemnością zauważyła, że jużw następnym tygodniu zaczął się pojawiać regularnie, podkoniec każdego dnia- teraz podpierając się już tylko laską -by wypytywaćo sprawy,które niedo końca zrozumiał. - Twoja pasjado genetyki jest zaraźliwa -przyznałpodczas jednej z wizyt. - Musisz być świetną nauczycielką. - Fascynującajest potęga genu - odparłabez wahania, 239. uradowana komplementem i jak zawsze skora do dzielenia się entuzjazmem skupionym na pracy, którą kochała. - Nie rozumiem, jak można zobaczyćDNA i niedoświadczyć tego samego podziwu, jaki dajmy nato Einsteini Bohr musieli odczuwać na myśl o atomie. Ibez wątpieniapodobny jest potencjał genu, dający się wykorzystać dlasłusznych ibardzoniesłusznych celów. Godzinę później zatelefonował McKnight. Udało musię błyskawicznie zdusić ich dobrynastrój, gdy podzielił się mało zachęcającymi informacjami. - Okazuje się, że firma Agrenomics sama zatrudniaochroniarzy, na indywidualne umowy. Podobno przedparoma tygodniami zwolniła człowieka z bliznamina twarzy. Według karty pracowniczej nazywał się Fred Smith. W kadrach podali mi nawet powód: "Złe zachowanie". Ponoć zatrudnili go, bo w ramach umowy o pracę oferowałusługi wyszkolonych psów, ale wszyscy inni ochroniarze zwyczajnie się ich bali. Dostałem nawet jego adres. i sami zgadnijcie codalej. Facetsię wyprowadził, nie podając nowegoadresu. Jeśli nie liczyć prawa jazdy i aktuurodzenia, właściwie nie ma żadnych dowodów, że istniał. "Fred Smith" to prawdopodobnie fałszywe nazwisko. - A co z Sydneyem Aimesem? spytałaSullivan. - Myślałem, że mu żyłka pęknie, tak sięwkurzył, kiedy odwiedziłem go w jego biurze. Gdy tylko wspomniałem,że jego słowa wypowiedziane pod adresem doktoraSteele'a można uznać zagroźbę, wezwał pół tuzina prawników. Od tej chwili nie zdradziłby mi nawet drogi do kibla,nie konsultując się z nimi szeptem przez pięć minut. W sumiejednak nic nie zyskałem poza tym, że solidniewyprowadziłem go z równowagi. Pod koniec drugiego tygodnia badań Sullivanbyła jużprawie pewna, że to, co zdaniem Pierre'a Gastonabyło. jeszcze bardziej śmiercionośne", nie miało nic wspólnego z wektorami, które od początku zgłębiali. Musiałmiećna myśli sam genetyczny ładunek, który wektory jako 240 środki transportu -miały przenosić, rozumowała, czyligen albo geny, które chciano przerzucić przez barierę gatunkową, wszczepić do nowego organizmu. A skoro tak, to zrównie marnym skutkiem mogła poszukiwaćkonkretnegoziarnka piaskuna plaży - dobranie w ciemno odpowiedniego primera graniczyło z cudem,było bowiem nieskończenie wiele możliwości. Mapowaniegenetyczne, jedyny proces, który pozwala odkryć sekwencję kwasównukleinowych zupełnie nieznanego łańcuchaDNA, było wykluczone. Wymagało drogiego, wielce specjalistycznego sprzętu, który posiadały bardzo nieliczneośrodki badawcze i którego tak często używano, że niebyło szans na wykorzystanie go w najbliższej przyszłości. W końcu uganiam sięza Bóg wie czym, rozmyślała Sullivan, opierając się wyłącznie na liściku od faceta,któryumarłpięćmiesięcy temu. To raczej niewiele, by ubiegaćsię o dostęp dosekwencera. Nawet gdybym mogła mapować gen, od której próbki miałabym zacząć? Nikt nie wie,w którym z tysięcywyodrębnionych wektorów znajdujesię to, czego szukamy. Mimo wszystko zajęła siębadaniem żelów, w którychudało się wyodrębnić fragmenty wirusa mozaikikalafiorai innych mikroorganizmów służących jako wektory, które. jużudało im się zreplikować i podzielić według odciskówi palców. Oglądając je kolejno pod mikroskopem, zobaczyła u dołu każdego z preparatów poziomą smugę DNA. Byłyto nienaruszone chromosomy nośnika z primerami, gotowe do replikacji. Dłuższe, a zatem i cięższe łańcuchy oporniej poddawały siędziałaniu pola elektrycznego. Sullivanwiedziała,że gdzieś pośród nich znajdują się też geny, które wektor miał przenieść. - DNA, którego szukam, jest właśnietam -szepnęła. - I musi być jakiś sposób na wydobycie go. Narazie jednak mogła tylkosięz tęsknotąwpatrywaćw mikroskopowy obraz,niczym w daleki horyzont, do którego niepodobna dojść. 241. Zmagając się z problemem, nie zauważyła nawet, żeDoumani i większość personelu rozeszli się już do domów. Gdy skończyły jej się pomysły, postanowiła zmienić strategię. Może inspektor Racine mi pomoże, pomyślała. Jeżeli zrobił nalot na Agriterrei wziął firmę podmikroskop,jak zapowiadał, topewnie już zabezpieczył jej archiwum. Jeśli będę mogła zajrzeć do ich dokumentacji naukowej,rozumowała, to może dowiem się, jakie geny próbowaliprzenosić. Mogęteż zapytać, czy pojawiły się nowe śladyw sprawie morderstwaPierre'aGastona. Jeśli udało sięustalić sprawcę, może wyjaśni się sprawa ataku na mniena Hawajach, a także próbyzabójstwa Steele'a. Czy nie za późno, żeby do niego dzwonić? Zegarekwskazywałdziewiętnastą piętnaście, zatem we Francjibyło kwadranspo pierwszejnad ranem. Po chwili zastanowienia poprzestała na wysłaniuwiadomości pocztąelektroniczną. Wylogowałasię z Internetu i powróciła do badania żelów. Dwadzieścia minut później przypomniała sobie, żeobiecała o siódmej zadzwonić do Grega Stantona. - Cholera! -mruknęła, sięgając po telefon. Minęło dziesięć dniod spotkania, a on codziennie domagałsię meldunków o postępach. Lecz za każdym razem,gdy rozmawialio próbkach z Rodez, pojawiało się z jej strony więcej pytańniż odpowiedzi. Nawet wsprawiepróbek z farmy Hacketanie miaładla niegodobrych nowin. Wybierając numer, otworzyła notes, w którym zapisywała najważniejsze fakty z licznych rozmów z laboratorium w Honolulu. Próbki, które zanalizowanotam dotejpory, nie zawierały żadnych śladów wektorów DNA. Podczas ostatniej rozmowy usłyszała, że władze ośrodkazaczynająograniczać czas i środki, któreprzeznaczano dotąd na dokonywanie elektroforezy na jej zlecenie. - Którepróbki czekają jeszcze na badanie? - spytaładyżurnego technika,ledwie kryjąc rozdrażnienie z powodu ślamazarnegotempa prac. 242 - Kilka większych chwastów, łodyga kukurydzy, kilkapojedynczych ziaren i oczywiścieptasie odchody. Posłaliśmy ich próbkę do Julie Carr, żeby zgodnie z pani życzeniem poszukała wirusów, zwłaszcza H5N1, alei te badaniadały negatywny wynik. Sądzę, że osiemnaściemiesięcy tozbytdługo, by możnabyło oczekiwać,że wirus przetrwał. Ale Julie zasugerowała, że skoro już szukamy wektoróww odchodach, to może włączymy też primer doszukaniaRNAwirusa H5N1. Może przetrwała choć odrobina. Byłby to równiedobrydowód obecnościwirusa wprzewodziepokarmowym ptaka. Wysłała już zamówienie doCDCw Atlancie naenzymy restrykcyjne i primery, które będąnampotrzebne. - Dobry pomysł - odparła Sullivan, siląc się na optymistycznyton, ale jednocześnie dusząc słuchawkę w morderczym uścisku na myśl o kolejnym opóźnieniu. Sztucznie brzmiący głos automatycznej centrali telefonicznej uczelni wyrwał ją z ponurychrozmyślań. Odsłuchała opcje,którezaoferował, i wybrała odpowiedniąkombinację klawiszy, by irytująco władczy - wtym rokumęski - głos wreszcieumilkł i połączył ją ze Stantonem. Ku jej zdziwieniu, szef wciąż jeszcze czekałna jej telefon. Dwadzieścia czterygodziny później nadeszła odpowiedź od Racine'a. Droga doktor Sullivan, Doprawdy doskonały pomysł- byłobyświetnie,gdyby przejrzała Pani ich dokumentację. Niestety, choć naszpierwszy atak kompletnie ich zaskoczył, dzięki czemumogliśmy bez żadnych ograniczeń pobrać w Agriterre potrzebne pani próbki, to później prawnicy firmy zebrali siłyi pozbawili nas dostępu do ośrodka. Krótko mówiąc,zaangażowaliśmy się w swoistąwojnę biurokratyczną, z jakichsłynieFrancja. Jeśli dopisze nam szczęście, sąd wkrótcenakaże dyrekcji firmy udostępnić wszelką dokumentację,którą oczywiście bez zwłokiPani prześlę. 243. Jeśli chodzi o nasze śledztwo w sprawie Gastona, toi tu nie poczyniliśmy wielkich postępów. Wiemy już, niemal od początku dochodzenia, że tego popołudnia, gdyzniknął, jego mieszkanie odwiedziła kobieta, która, wedlesłów gospodyni, "była tam już kilka razy w ciągu poprzednich sześciu miesięcy" i wydawała się "o wiele zbyt pięknadla takiego ropucha jak Gaston". Nie udało nam sięustalić nawet tożsamości tejkobiety, a tym bardziej miejsca jejpobytu i ewentualnegozwiązku ze sprawą morderstwa. Wiemy natomiast, że owej nocy, a była to noc sylwestrowa, Gaston wrócił do siedziby Agriterre, wszedł dolaboratorium, po czym opuścił ośrodek. Niktnie wie, dlaczego to zrobił. Dyrektor, doktor Franęois Dancereau,nadal twierdzi, że wzasobach firmyabsolutnie niczego niebrakuje. Zapewniam,że w pełni podzielam Pani rozgoryczenie i że doceniam wysiłki, jakie podejmuje Pani w naszym imieniu. Naturalnie gotów jestem służyć wszelkąpomocą, Szczerze oddany,inspektor Georges Racine Nazywaj się, jak chcesz, pomyślała Kathleen, ale jai tak widzę Claude'a Rainsa. Czytając wiadomość na ekranie komputera, nieomalże czuła zapach gauloise'ów i widziała,jak za jego dłonią ciągnie się smuga dymu papierosowego. Tylko żew przeciwieństwie do bohatera Casablanki ty jeszcze niewykryłeś "zwykłych podejrzanych". Rozczarowana, już miała się wylogować z sieci, gdy przypomniała sobie, że nazwiskodoktora Franęois Dancereauwydajejej się jakby znajome. Może miał odczytna którejśz konferencji, w których uczestniczyłam? Albonapisał artykuł, który czytałam? Zamiast wyłączyć komputer,Sullivan otworzyła stronę Medline - najpełniejszą listę publikacji w dziedzinie medycyny -i wpisała nazwisko szefafrancuskiej firmy. 244 BRAK DANYCH. Warto było spróbować, pomyślała, wracając do ostatniej porcji żelów. Poniedziałek, 5 czerwca, 21. 00 - Spokojnie! Krąży wokół prawdy jak ćma dokołapłomienia,ale jak dotąd niedotarła do niej- mówił dosłuchawki, próbując uspokoić Morgana. - A jeśli wierzyćostatniejwiadomości wysłanej do niej parę dni temuprzeztegoinspektora policji z Rodez, on także nie czyni żadnychpostępów. - Tonie panu zastukał do drzwi detektyw z wydziałuzabójstw. -Nie szukał pana. Poza tym to było ponad tydzieńtemu i jakdotąd nie wrócił, nieprawdaż? To jasne, że niepotrafi znaleźć związku między tym idiotąochroniarzema działalnością Agrenomics. W każdym razie nie widzi nicponad to, co usłyszał w waszych kadrach. - Kiedy zajmiemy się Sullivan i Steele'em? - spytałwyraźnie wystraszonyMorgan. -Może gliny nie widzązwiązku, ale tych dwoje nie spocznie, póki nie dopną swego. Zwłaszcza teraz, gdy mają tyle podejrzeń względemAgrenomics, a to oczywiście dzięki panu i pańskiemu genialnemu pomysłowi skorzystania z usług naszych ludzi! - Wkrótce - odparł cicho jego rozmówca i przerwał połączenie,świadomie ignorując krytykę. Umościł się wygodniej wfotelu i spojrzał w okno,na bliźniacze wieżeskąpane w promieniach zachodzącego słońca. - Wkrótce -powtórzył cicho zajmiemy sięwszystkim. Także tobą,mój mały,przerażony przyjacielu. Wtorek, 6 czerwca, 5. 50 Usłyszałajego głosdobiegający z daleka. Właściwie byłto krzyk, a słowabrzmiały tak samo jak szorstka mowazakapturzonych napastników. Ocknęła się gwałtownie i w pierwszej chwilinie bardzowiedziała, gdzie się znajduje. Rozejrzałasię w wątłym blasku świtu, który wdarł się już do jej gabinetu. Przypomniała sobie po paru sekundach: kanapa, laboratorium. Na powrót ułożyła głowę napoduszce, czując mocne bicie serca. To tylko zły sen, pomyślała, szczelniej opatulając siękocem. Ostatnie deszczesprawiły, że wszyscy narzekalina chłód i wilgoćw laboratorium, zwłaszcza że ani jednedrzwi się nie domykały. W dodatku bez względu na pogodę już w maju rutynowo wyłączano ogrzewanie. Leżała więc drżąca, mającnadzieję, że rozgrzeje się chociaż natyle, by złapać jeszcze parę godzin snu, i w pierwszej chwili w ogóle nie zwróciła uwagi na powracający głos. I nawet gdyw końcu go wychwyciła, uznała go początkowo za dalekie echogrającego radia. Dopiero gdygłos naglezmienił sięw krzyk, uświadomiła sobie, że rzekomy sendzieje się naprawdę, gdzieśw korytarzu zadrzwiami jejgabinetu. Przeszyłją lodowaty dreszcz, bynajmniej nie związanyzchłodem. Gwałtownie usiadłana posłaniu, a rytm pracy jej serca w okamgnieniu osiągnął trzycyfrową wartość. Głos odzywał się falami jeszczeprzez chwilę. Potem jużtylko pojedyncze pokrzykiwania przerywały ciszę. Sullivan była prawie pewna, że głos należy do mężczyzny. Może rozmawia przez telefon,pomyślała. Choćnie rozumiała poszczególnych słów, gwałtownestaccato i nieregularny, dynamiczny rytm żywo przypominały dialogi, które prześladowały ją w nocnych koszmarach. To niemoże być jeden z nich, próbowała sobie wmówić, czując przykry ucisk w gardle. Zeskoczyłaz kanapyi boso, napalcach podbiegła do biurka. Sięgnęła potelefon, 246 by zadzwonić pod 911. Trzymając już dłoń na słuchawce,nagle zrozumiała, że popełnia błąd. Lampka połączeniawewnętrznego! Jeżelipodniosę słuchawkę, rozbłyśnielampka na jego telefonie i będzie wiedział, że tu jestem. Obróciła się napięcie, chcąc zadzwonić z telefonu komórkowego, ale w półmroku nie mogła go znaleźć. Miałanadzieję, że dopóki intruz prowadzi rozmowę, nie przyjdzie po nią. Szybko sięgnęła za kanapę, na której spała. Nic. Przerzuciła kupkę ubrań, którezdjęła wieczorem - również bez rezultatu. Wsunęła rękę we wszystkie kieszeniekitla, któryodwiesiła doszafy. Telefonu niebyło. Musiałam go zostawić na stole laboratoryjnym, pomyślała, czując, jak żołądek jej się kurczy. Szybko włożyłasukienkęi buty, by być gotową do ucieczki. Powoli, bygrube podeszwy nie zaskrzypiały na linoleum, zbliżyłasiędo drzwi. Uchyliła je wolniutko i głosnatychmiast przybrał na sile mężczyzna musiał znajdować się w którymśz najbliższych pokojów. Teraz dopiero wyraźnie usłyszałasłowa -brzmiały obco i szorstko, ale straszliwie znajomo- i nie miała już wątpliwości, że zabójcy posługiwalisię tym samym językiem. Wyjrzała na korytarz i dostrzegła wąski klin światłarozcinający ciemność u uchylonych drzwi pokoju Azrhana. Przez mleczną szybę widać było cień postaci przechadzającej sięod ścianydościany. Rozmowa stała się teraz jeszcze gwałtowniejsza; intruz urwał w pół słowa, jakby ktośmu przerwał, a potem zakończył krótkąchwilę milczeniatyradą tak gwałtowną, że Sullivan nie musiała znać tegojęzyka, by się domyślić jej niecenzuralności. Może to tylko Azrhan, zastanawiała się, a niepewnośćpotęgowała jej strach tak bardzo, że zaczynało jej brakować tchu. Słyszała jużkiedyś, jak mówił po arabsku, aleta rozmowa brzmiała inaczej. Czy obcydialekt i wściekłośćmogły tak bardzo zniekształcić jego głos, że niepotrafiłagorozpoznać? 247. Chcąc dotrzeć do sali, w której zostawiła komórkę, musiała minąć drzwi pokoju Azrhana. Tę samą trasę trzebabyło pokonać, by dotrzeć do wyjścia na korytarz zewnętrzny, gdzie znajdowały się windy. Mimo strachu wyszław ciemność i wolno ruszyła przed siebie. Im była bliżejświetlistego klina, tymbardziejskłonna była uwierzyć,że to jednakAzrhan. W końcunie słyszałam, żebyktośsięwłamywał, myślała, zatemintruz musiał mieć klucze. Czy nie powinnam najpierw tam zajrzeć, zanim na darmosprowadzę tu policję? Bojeśli to naprawdę on, to przecież ma prawo korzystać z tychpokoi o każdejporze dniai nocy, a takżewypowiadać się w dowolnym języku. Tylkodlaczego akurat w tym. Sullivan starała sięnie myślećo najgorszym, ale akurattoskojarzenie sprawiało, że mroczne podejrzenia zaczynały drążyć jej umysł jak pasożyty. Była tuż obok drzwi, gdyusłyszała wyjątkowo jazgotliwy ciąg zdań i trzask odkładanej słuchawki. O-oo, pomyślała, zamierając w półkroku. Cieńza szybą ciemniał z każdą sekundą. On wychodzi! Omal nie krzyknęła zestrachu. Instynktownie cofnęła się i schroniła za drzwiami własnegogabinetu. Chciała je zamknąć, ale zacięły się, zanim zaskoczyłzamek. Pchnęłamocniej, a wtedydomknęłysię zhukiem. Nie śmiała nawetoddychać; stała tylko i nasłuchiwała. Z początkuw korytarzu panowała cisza,ale po chwili rozległ się odgłos niepewnych kroków. -Doktor Sullivan, nieśpi pani? - spytał Azrhan. Rozdział 14 - Nie chciałem przeszkadzać. - Jego głos zdradzał napięcie; był co najmniej o pół oktawy wyższy niż zwykle. - Co turobisz w środku nocy? -To długa historia - odparł, nerwowo poruszającnogą ispoglądając naSullivan żałośnie znad filiżanki herbaty. - Mów - zarządziła. Skrzywił się w odpowiedzi. Nie pozwoliła mu powiedziećani słowa, gdy gotowaławodę, parzyłaherbatę i składała kanapę. Znajomy rytm prostychczynnościpozwolił jej zapanować nałomotem, który czuław piersi. Dopierogdy zasiedli po przeciwnych stronach jejbiurka, z filiżankami w dłoniach, dała mu szansę wytłumaczenia się. - Zgoda - westchnął wreszcie. Jego ciało wyraźnie sflaczało, jakby poddawał się komuś,kto trzyma go w zapaśniczym uścisku. - Jak już pani mówiłem, mam problemyrodzinne. Zwłaszczaz rodzicami. Podczas pracy podyplomowej poznałem dziewczynę, Amerykankę. Mieszkamyrazem. Gdy rodzice przyjechali z wizytą, byli oburzeni, żejest Amerykanką, że żyjemy w grzechu i że nie ukrywałemprzed nimi prawdy, iż nie zamierzam wracać do Kuwejtu. Widzi pani, moi rodzice sągorliwymi muzułmanami iniechcąo tym wszystkimsłyszeć. Co gorsza,mam dwudziestoletniego brata, który chce iść wmojeślady i zamieszkaćwAmeryce. Ojciec wini mnie i za to. - W jakim języku dziś mówiłeś? -Farsi. Moja rodzina pochodzi z Iranu. Po upadku sza249. cha uciekliśmy do Kuwejtu i uzyskaliśmy obywatelstwo. Nauczyliśmy się arabskiego dialektu naszego nowego kraju. ja sam byłem smarkaczem, więc po jakimś czasie opanowałem go w naturalny sposób. ale ojciec upierał się,żebyśmy rozmawiali w domu po dawnemu. Jeszcze dziś,gdy jesteśmy sami, używamy ojczystej mowy, zwłaszczapodczaskłótni. czyli wostatnichdniach praktycznie zawsze. - Jakie jeszcze narody używają tegojęzyka? -W Afganistaniemówią bardzo podobnym dialektem. I w zasadzie nigdzieindziej. Dlaczego pani pyta? - zainteresował się Azrhan. Jego głos był tym razem jeszczeo oktawę wyższy i brzmiał stanowczo zbyt niewinnie. - Po powrocie z Honoluluopowiadałam ci oataku namnie. Cytowałam też kilka fraz z tego obcego języka, który wtedy słyszałeś. Czy domyśliłeś się,że mówię o farsi,i celowo nie powiedziałeś mi o tym? Nie odpowiedział. Nawet na nią nie spojrzał. - Domyśliłeś się? -Tak - przyznał, wyraźnie zawstydzony. - Więcdlaczego mi nie powiedziałeś? Cisza. -Azrhan, albo wyjaśnimy sobie wszystko, albo przyjmę twoją rezygnację. Dlaczego, u diabła, nie powiedziałeśmi, że rozpoznajesz język, który zasłyszałam? Uniósł głowę, ukazując oczy pociemniałe od gniewu. - Zgoda, powiem pani. Czy ma pani pojęcie, doktorSullivan, jak to jest być Arabem w tym kraju? Nawet dobryArab, taki jak ja - superbystry,odnoszącysukcesy,ciężko pracujący. zdecydowanie zbyt często napotyka podejrzliwe spojrzenia, gdy idzie ulicą. Zbyt często policjazatrzymuje jego samochód izbyt często lotniskowesłużbypoddają go drobiazgowym kontrolom. - Azrhan! Ja nigdy nie mierzyłam cię inną miarą niżtwoja zdolność do. - Wiem o tym. Pod pani skrzydłami zawszemogłem li250 czyćna równe szansę. Mówięo tym,co jest tam - wyjaśnił,wskazując naokno. - Nie możesz mnie winić. -Powiedzmy, że nie obnoszę się z moim irańskim pochodzeniem. Nie wszyscy Amerykanie muszą wiedzieć. Gdy mnie pytają o narodowość,mówię, że jestem Persem. Dlaczego? Bo choć minęłoponad dwadzieścia lat od kryzysu z zakładnikami, obrazy tamtej zbrodni pozostały nazawsze wypalone w umysłach Amerykanów. Kiedy mówięIran, myślą właśnie o tym. Coś się wtedy zmienia w waszych oczach, kimkolwiek jesteście, bez względu nato, jakotwarci jesteście intelektualnie i jacy liberalni. Jest tak,jakby zamykałasię w was jakaś klapa, i odtej pory patrzycie na mnie inaczej. A jeśli powiem, że jestem z Kuwejtu, nagle staję się kumplem dla wszystkich,bo tacyjesteście zadowoleni z siebie, żeście nas wyzwolili, a także diabelnie pewni, że nie jesteśmy waszymi wrogami. -Azrhanodwróciłgłowę, a potem zapatrzył się w dno swojejfiliżanki. Oddychał ciężko, ale szybko się opanował. - Niemogę znieśćtej opadającej klapy, doktor Sullivan - dodał po chwili. Mówił cicho, bez śladu niedawnego gniewu. - Zwłaszcza wtedy, gdywidzę ją w ludziach, którzy sądlamnie ważni. Jest jak kurtyna, która przedziela nasząznajomość, i jakoś tak jest, że potem już nic nie jest takie jak dawniej. Nie zdradziłem pani, żeznam ten język,bo wiedziałem,że zapyta pani, skąd go znam. Musiałbymalbo skłamać, alboujawnić moją prawdziwą narodowość. Nie mogłem znieść myśli, że ta samaklapazamknęłabysię w pani, niszcząc nasząznajomość. - Azrhanie, natychmiast spójrzmi w oczy! - poleciła. Niechętnie uniósł głowęi usłuchał. - Co widzisz? Nie odpowiedział,ale i nie odwrócił wzroku. - No? popędziła go. Uśmiechnąłsię niepewnie. - Widzę, że jest pani na mnie wściekła jak diabli. 251. - A jakąś klapę tam widzisz? -Nie - odparł izaśmiał się nerwowo. - I jeśli niechcesz nigdy zobaczyć żadnych klap w tychmoich ślicznych zielonych, nie waż się więcej mnie okłamywać. Zrozumiałeś? - Tak, proszę pani! - przytaknąłsłużbiście, znowuuśmiechnięty. - Powiedz mi jeszcze, dlaczego przyszedłeś właśnie tu,i to w środku nocy. Uśmiech zniknął. - Inna strefa czasowa- odpowiedział szybkoAzrhan. -Gdy tu mamyśrodek nocy, mam szansę zastać ojca. Pozatymwiedziałem,że pewnie znowu będziemysię kłócić,więcnie chciałem dzwonić zdomu, żeby nie niepokoićmojej dziewczyny. Sullivan obserwowała jego oczy. Uciekływ bok tylkona moment; potem wytrzymałyjej spojrzenie. - W porządku. Przygotujmy się do porannej zmiany-powiedziała cicho. Kiedy wyszedł, wciąż nie czuła się uspokojona. Wewszystkim, co mówił, było echo prawdy i naprawdę chciałamu wierzyć. Gryzło ją przede wszystkim to, że współpracowali ze sobą takblisko, a jednak nigdy nie wspomniałjej o sprawach, które dogłębnie go raniły. Może samabyłarasistką i nieświadomie wolała nie widzieć tego, jak on postrzega rzeczywistość? A może nie dostrzegała jego złychemocji, boukrywał je celowo,by wichwspólnej pracy niepojawiły się tarcia? Taką postawę mogłaby zrozumieć,a nawet uznałaby jąza szlachetną. Ale czy przypadkiemnie ukrywał swojej prawdziwej tożsamości ze znaczniebardziej złowrogich przyczyn? Przemęczona i gnana rozpaczliwym pragnieniem odkrycia, kto tak naprawdę życzy jej śmierci, a do tego całkiemniezdolna do rozwiązania zagadki nieznanych fragmentówDNA pozwoliła, by klapa opadła i w jej umyśle. Poddałasięmyślom, które wydawały się absurdalne. Czy Azrhan 252 Doumani mógł być częściątego, co zdarzyło się w Rodez i naOahu? Czy ich zawodowa zażyłość była od początku staranniezaplanowanym oszustwem? CzyAzrhanzdobył jej zaufanie specjalnie poto, by móc obserwowaćjej poczynania? Paranoiczne myśli wylewały się z jej umysłu jak ropaz rany, aż wreszcie wydało jej się podejrzanenawet to, że Doumani nie towarzyszył jej podczas konferencji w Honolulu. Czy odmówiłdlatego, że miał kontaktztamtymiludźmi i wiedział, że zamierzają jązabić? Samopytanie przyprawiło ją o mdłości. Nie! Nie, docholery! Niepozwolę sobie na takie myśli. A jednak sobie pozwoliła iobraz Azrhana w jej oczachsię zmienił. Zaczynała unikać kontaktu wzrokowego,akiedy mimowolnieprzechwyciła jego spojrzenie, widziała w oczach Doumaniego nieprzenikniony czarny smutek,który łamał jej serce. Niech to szlag, klęła w duchu, wściekła na siebie. Szlag! Szlag! Szlag! Piątek, 9 czerwca, 11. 46 Było niemal południe, gdy zatrzymał samochód przybocznej drodze, pod samotnym dębem. Gigantyczny cieńbył nakrapiany plamkami słonecznego blasku, bijącegow ziemięwprost z jednostajnie błękitnego nieba. Od kolejnego wzgórza dzieliło Steele'a ponad półtora kilometraasfaltowej wstęgi, biegnącej międzypolami młodej kukurydzy, którejpędy mierzyły ledwiesześćdziesiąt centymetrów. Mniej więcejosiemsetmetrów odmiejsca, w którym stał,zaczynał się teren należący do Agrenomics. Długi, niewysoki budynek otaczała oaza drzew itrawników. Gdzieś na tyłach posesji zaczynałasię opuszczona bocznica kolejowa, a poza ogrodzeniem skręcała na zachód takjak mówiła Kathleen. Lecz jejwzmianka o dużych szklarniach nie przygotowała go na widokgigantycznych budow253. li ze stali i szkła, które właśnie podziwiał. Każda z sześciumogła pomieścić półtora boiska futbolowego, miał zatemprzed sobą prawie trzy hektary upraw pod szkłem. Posiadłość otaczało wysokie ogrodzeniez siatki, zwieńczonekłębami drutu kolczastego i ostrymi szpikulcami, o czymświadczyły metaliczne błyski w słońcu. Kathleen miała rację, pomyślał Steele. Jak w więzieniu. Pewienszczegół jednakzaintrygował go jeszcze bardziej: cały kompleks wyglądał na opuszczony. Na parkingu stało tylko parę samochodów, a poza samotnymochroniarzem przy bramie na całej posesji nie byłowidaćżywej duszy,ani przy budynku, ani w rejonie szklarń. Teostatnie obserwował ze szczególną uwagą,używając nawet lornetki, ale pod odbijającymi słońce taflami szkła niedostrzegł najmniejszego ruchu. Zmienił pozycję w fotelu i opuściwszy szybę, poczułnatwarzy ciepły wietrzyk. Za drzwiami pasażera uparciekrążyła pszczoła, raz po raz przysiadająca na purpurowych łubinachi wczesnych floksach rosnących w rowie. Metaliczne pyknięcia stygnącej karoserii przerywały monotonny, kojący szumliści, zwisających niczym drżące, jedwabiste szmaragdy. Przyjechałtu w nadziei, że ktoś z personelu zechcepogadać z nim o typku z gębą jak pizza, który kiedyś tupracował. I że będziebardziej rozmowny niżdwa tygodniewcześniej, podczaswizyty McKnighta. Wybrał porę lunchu,by podążyć śladem pracowników do miejsca, w którym zwykle jadali najpewniej poza terenem firmy, gdziebyliby bardziej skłonnidootwartejrozmowy, zwłaszczagdyby postawił im parę piw. - Na początek pokażę im moją ranę na nodze i powiem,że nie bez kozery czuli się nieswojo, gdy Fred Smith przyprowadzał te swoje potwory -wyjaśnił Sullivan, gdy rozmawiali o jego planach. - Na oddziale ratunkowym nauczyłem się jednego w kwestii pozyskiwania informacji. Jeślichodzi o znajomych. sąsiadów, współpracowników 254 i tym podobnych. nic nie rozwiązuje języków lepiej niżpotwierdzanie czyichś najgorszych podejrzeń na tematbliźniego. Sullivanobruszyła się na jego cyniczny stosunek doludzkiej natury, ale zaraz stwierdziła, że to skandal,żemusi wyręczać policję. - Nie do wiary, że nie chcieli nawet sprawdzić,czy tonie ktoś z Agrenomics napuścił na ciebie tego Pizzowatego- stwierdziła z oburzeniem. - Prawda? - Właśnie tak to widzęzapewniłją. -Tylko dlaczego gliny są innego zdania? - Bo nie mają bladegopojęcia, kto i dlaczego miałbychcieć mnie zabić. Bo nie widzązwiązku między sprawamiz Rodez i Hawajów. Bojedyny twój dowódpodejrzanychdziałań Agrenomics to fakt, żew testach firma wypadłaczyściutka jak łza. Czy możemy się dziwić, że McKnightnie działa bardziej zdecydowanie? OczySullivan zapaliły się nagle i Steele obawiał się,że zbyt szczerze przedstawił jej swoją opinię. Lecz już pochwili złowieszczy blask przygasł, aSullivan mruknęłaniechętnie: - Chyba masz rację. -W takim razie najwyższy czas,żebyśmy dowiedzielisię więcej o tym miejscu. Rozmawiając zludźmi o Pizzowatym, spróbuję zanurkować trochęgłębiej w sprawy tejczystej jak łza firmy i pogrzebać kijem w mrowisku. Napewno znajdzie się ktoś niezadowolony, kto zechce wyjaśnić nam toi owo. Niestety, nie znalazłsię nikt taki. Steele zajechał dosympatycznej kafejki zbarem, odległej o osiem kilometrów od laboratorium,ale minęłagodzina i nie pojawił siętam ani jeden z pracowników. - Kanapki wszyscy żrą czy co? - mruknął do siebie,zastanawiając się co dalej. Za dnia, w otwartym terenie, nie miałszans, by ukradkiem przedostać się zaogrodzenie - płot był wysoki, a samotny strażniknie pozwo255. liłby mu nawet się zbliżyć do budynku. Pozatym, co by todało? Może spróbuję zatrzymać kogoś w drodze do domu, pomyślał, spoglądając na zegarek. Czyli za trzyi pół godziny. Raz jeszcze spojrzał w stronę bocznicy kolejowej. Przycisnąłlornetkę dooczu, wyregulował ostrość i prześledziłprzebieg niskiego nasypu pośród pól, krzewów i drzew. Tor mijał szklarniew niewielkiej odległości. Może stamtąduda mi się zerknąć do środka, dedukował Steele, a jeśliprzyjdę odstrony bocznicy, może nikt mnie nie zauważy. Bolała go lewa noga, gdy maszerował po podkładach,ale udało musię utrzymać dobre tempo. Od atakuminęłojuż siedemnaście dni, aod zdjęcia szwów - tydzień. Bólpojawiał się wchwili, gdy unosiłsię na palcach stopy,w naturalny sposób angażując mięśnie łydki. Wiele włókien zostało zerwanych, wielubrakowało, i choć mięsieńpomału wracał do formy, blizna ograniczyła zasięgruchów. Popołudniowe słońce prażyło szuter między podkładami, a pociemniałe drewno uwalniało opary kreozotu, których specyficzny zapach drażnił jego nos i gardło. Zmęczony wysiłkiemoddychałprzez usta, a wiatr targałjego rozpiętą koszulą, osuszając pot i chłodzącklatkę piersiową. Steele był dumny, że udało mu się zrzucić brzuch, któregodorobił się zimą; zerwanie zpiciemi zwiększenie aktywności nareszcie przyniosło skutek. Głosycykad nadawałyrytm jednostajnemu szelestowikrzewów i młodych drzewrosnących wzdłuż toru, dając nadzieję, że nikt nie usłyszychrzęstu kamyczków pod butami. Zanim Steele zaparkował w innym miejscu przy drodze, oddalił się opółtora kilometra od siedziby Agrenomics. Dopiero wtedy, zarzuciwszy na szyję pasek lornetki,ruszył pieszo w głąb pola, by odnaleźć bocznicę. Znalazłszysię na niewielkim wzniesieniu, zobaczył odległeo kolejnepółtora kilometra na zachód miejsce, w którym boczny torłączył się z kolejowym szlakiem. W kilkakrotnie większej 256 odległości majaczyła gęsta sieć torów, tworząca węzeł z kilkunastoma bocznicami, na których stały wagony towarowe. Wypatrzyłprzez lornetkę toczącą się po zwrotnicachmałąlokomotywę spalinową. Gdy się zatrzymała, przyłączonodo niejkilka wagonów, po czym równie wolno pojechała w przeciwną stronę. Steele zauważył teżmężczyznę w dżinsach i kasku, który jechał uwieszony drabinki,rękądając znaki maszyniście. Dokołatorów rozciągały sięzielone pola młodych zbóż, bujnie rosnących po obfitychdeszczach. Trudno byłowyobrazić sobie bardziej sennypejzaż. Może zajrzę i do tychludzi,kiedy skończę tutaj, pomyślał Steele, podejmując marsz w stronę Agrenomics. Powierzchniaszyn, między którymi szedł,lśniła,a to oznaczało, że używano ich regularnie. Może dowiem się, costąd wywożą idokąd. Szklarnie miał teraz po lewej stronie. Zbliżając się,poprzez liściespojrzał na tylną ścianę budynku laboratorium. Odetchnąłz ulgą, widząc, że nie ma wniej okien. Pochyliwszysię, skręcił wkierunku najbliższego narożnika ogrodzenia i przycupnął za konstrukcją z grubych ruri elastycznych węży. Pewien, że pozostaje niewidoczny,przyjrzał się bliżej swojej kryjówce. Miał wrażenie, że jestto przepompownia obsługująca wagony kolejowe. Podobnyzestaw urządzeń dostrzegł za płotem, przy budynku,gdziekończyła się bocznica. Z rosnącą ciekawością zastanawiałsię, czym napełniane są wagony. Ruszył szybkim krokiemwzdłuż siatki, ku polomuprawnym. Ten odcinek ogrodzenia liczył dobrych trzysta metrów. Rozglądającsię w poszukiwaniukamer monitoringu, zamierzał udawać, że wypatruje ptaków, gdybyktośzainteresowałsię jego osobą. Nie zauważył anijednego obiektywu,lecz mimo to,na wszelkiwypadek,zatrzymywał się od czasu do czasu, kierując lornetkęku niebu. Wreszcie dotarł do narożnika ogrodzeniai skręcił, wciąższukając wzrokiem kamer. Przyklęknął, żebyrozmasować 257. łydkę, bo marsz po mniej równym terenie nie wpływał nanią najlepiej. Przy okazji zaczął grzebać palcami w ziemituż pod drutemwzmacniającym dolną krawędź siatki. Tuż pod cieniutką warstwą gleby trafił palcamina betonową wylewkę. - Chryste! mruknął, uświadomiwszy sobie, że jeślima się przedostać na drugą stronę, totylko zapomocąnożyc do cięcia drutu. Podniósł się i spróbował zajrzeć do najbliższej szklarni, lecz choć panele dachowe wykonano z przezroczystegoszkła, ściany boczne doskonale odbijały światło, utrudniając dostrzeżenie czegokolwiek w środku. Steele miałwrażenie, żewidzi stołyz niekończącymi się korytami,z których sterczały prawie dwumetrowe łodygi, ale cokolwiek na nich rosło, zostało już zebrane. Rozczarowany odwróciłsię i ruszył w drogę powrotną. Był właśnie w połowie drogi do bocznicy, gdy nagle usłyszał głosy. - Szlag! -jęknął, rozglądającsię niespokojnie. Nie zobaczył nikogo. Głosy jednaknie ucichły. Byłystłumione,nie potrafił więc rozróżnić słów; brzmiały jak rozmowa tocząca sięw sąsiednim pokoju. Muszą być w szkłami, pomyślał, wytężając wzrok,by dostrzec choćby cień ruchuza najbliższąszklaną ścianą. Nie zauważył jednak niczego, prócz zarysu smukłych łodyg. Rozmowa trwała; ktośsię roześmiał. - Co u diabła? - mruknął Steele, rozglądając się zezdumieniem, jakby nagle zaczął podejrzewać, że napotkałducha. Albo to duch, albo słońce mi dokucza, pomyślał. Muszęto sprawdzić. Głosy nie dochodziły ani zboków, ani ztyłu, ani z przodu. Dochodziły z dołu. Steele spojrzał na ziemię pod stopami. Zwyczajny piach,pomyślał. Poruszył czubkiem buta - podspodem też piach. Rozglądając się naprawoi lewo, wypatrzył wreszciepro258 stokątną metalową klapę niedbale przysypaną piachem -znajdowała siępo drugiej stronie płotu, opodal miejsca,wktórym stał. Gdy przyklęknął,głosy stały sięnieco mocniejsze. Teraz już nie miał wątpliwości: dobiegały spodstalowej klapy. Pięć godzin później Świergot telefonu komórkowego zdawał się trwać całąwieczność. Budząc się z wolna, przesunęła dłonią po podłodze w kierunku źródła dźwięku. Gdy wreszcieotworzyłaoczy, jeszcze przezchwilę nie pamiętała, dlaczego śpi wewłasnymgabinecie. Podnosząc słuchawkę, zdążyła zerknąć na zegarek. - Psiakrew! - sapnęła. Dziewiętnasta pięćdziesiąt. W jednej chwili przypomniałasobie, co miała w planach: "Należymi się pół godziny drzemki", powiedziała technikom przeddwiema godzinami, gdy już nie była w stanie zapanowaćnad opadaniem powiek. Nocne zmiany rozregulowały jejrytmsnu, mimoiżstarała się nie opuszczać popołudniowych drzemek w domu, a Lisa chodziła na palcach, by jejnieprzeszkadzać. "Chcępopracować nad ostatnią grupążelów, więc obudźcie mnie koniecznie", poinstruowałaswoich ludzi. Najwyraźniej mieli inne plany. - Kathleen? Tu Julie Carr. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam nowiny! Nie wyobrażasz sobie, jakie dziwaczne. - Julie z Hawajów? - spytała nieprzytomnie Sullivan,podnosząc się z kanapy i spoglądając w okno, za którymna zachód od bliźniaczych wieżniebo nabierałoz końcemdnia pomarańczowej barwy. - Tak jest- potwierdziławirusolog. - U nas dochodzidruga, a właśnie skończyliśmy testy próbek, które przywiozłaśz farmy Hacketa. - Naprawdę? - odpowiedziała Sullivan, wciąż jeszcze 259. lekko zaspana. Alewłaściwie dlaczego się tym zajmujesz? Ledwie parę tygodni temu główny technik mówił, żebadania moich próbek zostały. - To było, zanim wystąpiłbłąd, który zmienił wszystko. Pozwól, że zacznę od początku. - Błąd? -Przede wszystkim znaleźliśmy ślady wektorówgenetycznych w ziarnach kukurydzy, którą Hacket karmił swoje kurczaki - ciągnęła Julie. - Nośniki wykonano główniez wirusamozaiki kalafiora, ale wykryliśmy też kilkainnychtypów, używając primerów, którewłączyliście z Pattonemdo programów badawczych w innych częściach świata. - O Boże! Zatem miałam rację. - Znaleźliśmyteż małe fragmenty DNA wirusaptasiejgrypy, H5N1, w kurzych odchodach. Tym razem używaliśmyenzymów restrykcyjnych i primerów odpowiednichdla tego wirusa, które dostałam z CDC w Atlancie. Teraz dopiero umysł Sullivanodzyskał sprawność. - W takim razie mamy dowód na poparcie mojej teorii. Wektory iwirus H5N1 spotkały się w przewodzie pokarmowym kurczaków. Julie,to jestwystarczający materiałdo publikacji. Moja teoria, że wektory pozwalają wirusowiH5N1 pokonać barierę gatunkową, nabiera rumieńców. Pocałuj się wnery, Sydneyu Aimesie! Poczucie sprawiedliwości na chwilę wzniosło jejduchana wyżyny, mimo iż słowa Juliemogły oznaczać nader ponurą prognozę dla rodzaju ludzkiego. Sullivan wiedziała,że jestw tej ekstazie coś makabrycznego; lekarze inaukowcy miewali takie chwile, gdy udawało im się znaleźćpotwierdzenie własnych przypuszczeń,nawet jeśli oznaczało ono kłopoty. - Chwileczkę, dziewczyno, jeszcze nie usłyszałaś najlepszego. Nie powiedziałam ci, co się zdarzyło, kiedy popełniliśmy błąd. - Jaki błąd? -Jak wiesz, nasi ludzie w laboratoriumrobilite te260 sty w każdej wolnej chwili, a to oznaczało, żepracę wykonywał częstonajmłodszypersonel. Jedna z laborantekpomyliłaprimery i dodałaten, który miał ujawnić wirusa ptasiej grypy w kurzych odchodach, do reakcjiPGR,w której badano ziarna kukurydzy pod kątem wektorówwirusa mozaikikalafiora. - Co takiego? -Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale tak właśniebyło. - Ale co z tego? Mogła przecież wyrzucić mieszaninęi powtórzyć PCR. - Otóżto. Ale ona nie zauważyła pomyłki, a jej koleżanka przepuściła uzyskane fragmenty DNA przez żel doelektroforezy. - Zaraz,zaraz. Jakie fragmenty DNA? Skoroużyła niewłaściwego primera, nie powinno dojść do replikacji DNA! - Ajednak były tam fragmenty. Duże, długie łańcuchyDNA wirusa H5N1. To z nich wzięła się nasza ptasia grypa. - Słucham? -H5N1 znajdował się wkukurydzy, Kathleen! Wprowadziły gotam wektory oparte na wirusie mozaikikalafiora. Ktoś zmodyfikowałkukurydzę, używając DNA ptasiej grypy. - Chyba żartujesz! -Ja teżnie mogłam w to uwierzyć. - Ale w jaki sposób. W głowie misię nie mieści, żektoś mógł przypadkowo wprowadzić H5N1 do kukurydzy. - Bo wcale tak nie było. -Że co? - Podobniejak ty, nie mogłam sobiewyobrazić, jakdo tego doszło. Ale kiedy przyjrzałam się wszystkim tymfragmentomH5N1 i porównałamje z materiałami, któreprzysłano mi z CDC, zauważyłam, żenie są kompletne. Z początkusądziłam, żeto wynik naturalnego rozkładu,ale w miarę jak napływały wynikitestów kolejnych ziaren, przekonywałam się,że za każdym razembrakujeidentycznych fragmentów DNA. A kiedy umieszczałam te 261. niepełne łańcuchy w odpowiedniej osłonce wirusowej i naodpowiedniej pożywce, nie dochodziło do replikacji. Właśniewtedy zrozumiałam, z czym mamy do czynienia. - Nadal nie rozumiem. -Ależ rozumiesz. Ktośsystematycznie pousuwałtefragmenty DNA, które pozwalały wirusowi się rozmnażać,Kathleen. Innymi słowy, ktośgo zatenuował. My działamy podobnie, usuwamy część wirusa odpowiedzialną zareplikację, gdy chcemy uzyskać szczepionkę, ale pozostawiamy nienaruszoną wystarczającą jego część, by białkapowierzchniowe stymulowały produkcję przeciwciał w ciele przyjmującego. Tyle że w tym wypadkumodyfikacji dokonano na poziomie samego DNA. - Czyty naprawdę próbujesz mi powiedzieć to, co podejrzewam? -Ta kukurydza jest genetycznąszczepionką, Kathleen. Marnie wykonaną, niezmiernie niebezpieczną genetycznąszczepionką. Testyptaków z Kailua wypadły pozytywniedla H5N1 nie dlatego, że stado było chore, tylko dlategoże poprzez karmę zwierzęta te zostały zaszczepione przeciwko infekcji, o czym nie wiedzieliśmy. Włączyły zatenuowaneDNA do własnych genów,wyprodukowały osłonkębiałkową wirusa i skierowały odpowiedź immunologicznąprzeciwko niemu. Gdybyśmyprzebadali ptaki znaczniedokładniej, pewnie zorientowalibyśmy się, co jest grane,ale mieliśmytu zmarłego dzieciaka i pospieszyliśmy sięz wnioskami. Cóż mogę powiedzieć? Te kurczaki były mimowszystko bardzo niebezpieczne. Paskudziły szczepionkązawierającą prawie nietkniętego wirusa H5N1 turbodoładowanego wzmacniaczami, promotorami itranspozonami. Nic dziwnego, że doszło do rekombinacji między H5N1a wirusem ludzkiej grypy, gdy tylko mały Tommy Arnesswytarł nos brudną ręką. Dolicha, gdybyśmy nie wybilitego stada, każdy, kto miał z nim do czynienia,mógłwyhodować wsobie podobną hybrydę imielibyśmy totalnąepidemię. 262 - Mój Boże! - szepnęła Sullivan. - Mówię ci,wdepnęliśmyw niezłe gówno - kontynuowałaJulie. - Poinformowaliśmy o sprawie DepartamentZdrowia Publicznego, a tam dali sygnał policji istróżeprawa natychmiastzłożyli wizytę w Biofeed, bo wiadomo,że jest to jedynafirma na wyspie prowadząca badania nawystarczająco wysokim poziomie, by mogła być zamieszana w produkcję genetycznej szczepionki. Szefostwo tak sięoburzyło oskarżeniami o handeltego rodzaju produktami,że ich wrzaski słychać było pewnie i w Nowym Jorku. Nicdziwnego, że zaraz potem armia prawników firmy zablokowała dostęp do archiwum, alepolicjanci odpowiedzieli, żewszystkie tedane mają związek ze sprawą nieumyślnegomorderstwa, zgonem Tommy'ego Arnessa, i podobno ranomają uzyskać nakaz ujawnieniawszelkich informacji. Cisami detektywi odkopują sprawę morderstwana farmieHacketa iataku na ciebie, w kontekście domniemanej próby ukrycia przyczyny śmiercichłopca. A ja przypuszczam,że samapodejrzewałaś taką wersję wydarzeń. - Zwłaszcza ostatnio - odparła Sullivan, wybiegającmyślą zbyt daleko naprzód, bytracić czasna opowiadanieo związkach między Rodez, Agrenomics i Pizzowatym. -Julie, czy mogłabyś przesłaćmi kurierem enzymy restrykB cyjne i primery dlaH5N1, których używałaś? - Jasne. Po co ci one? - Powiem ci tylko, żebyć może wkrótce i ja pochwalęsię zaskakującym odkryciem. Odłożywszy słuchawkę, Sullivan ledwiemogłazapanować nad podnieceniem. Przede wszystkim chciała zawiadomić Grega Stantona, żenareszcie jest w posiadaniudowodu, który łączy sprawę ptasiejgrypy zmorderstwamiw Rodez i na Oahu. Zastała go w domu; ze słuchawki dobiegałystłumione odgłosy przyjęcia. Ale Stanton wysłuchałjej cierpliwie i z uwagą, a kiedy skończyła, rzekł: - Dobra robota, ale będzie mi potrzebny pisemnyraport doktor Carr. Chcę mieć go wręku, kiedybędę roz263. mawiał z zarządem. Kiedyprzeprowadzisz testy na ptasiągrypę na próbkach z Rodez? - Odczynniki dostanędopiero wponiedziałekrano, kurierem. Pierwszych wyników spodziewam się przed północą. - Świetnie. Co będziesz robić do tego czasu? - Zostaję w laboratorium. Spróbujędokończyć bieżącebadania i przygotuję próbki na poniedziałkowe badanie,gdy dotrą primery. - Tylko proszę, nie ogłaszaj niczego przedwcześnie -zakończył Stanton iodłożył słuchawkę. Mimo ostrzeżenia miała wielką ochotęzadzwonić doSydneya Aimesa i przekazać mu dobrą nowinę. Z przyjemnościąprzypomniała sobie, jakie widowisko zrobił z siebiepodczaskonferencji, gdy jego łysa głowa i byczy kark nabrały purpurowej barwy. Teraz będzie wyglądał jak wielkifiut na dwóch nogach, pomyślała. Lecz uczucie triumfu szybko minęło. Z mrocznychzakamarków umysłu, gdzie instynkt i niewypowiedziany lękczekały, by zakraść się do jej snów, popłynęłoterazwyraźne ostrzeżenie, jakby ktoś szeptał jej do ucha: stanie sięteż zdecydowanie bardziej niebezpieczny. Lepiej niech Stanton się nim zajmie,postanowiła. Zadzwoniła natomiastdo Steve'a Pattona. Podobała jejsię nie tylko myśl o tym, że po tygodniach milczenia nareszcie będzie miała mucośdo powiedzenia, ale i to, że damu temat, na którym będzie mógł się skupić. W ostatnichdniach ich znajomość powróciła do stanu, w którym potrafili jużdyskutować o pracy bez zbędnego zażenowania,a Sullivan liczyła, że wkrótce sytuacja stanie się całkiemnormalna. Właśnie dlatego obiecała sobie,że z wyjątkowąwstrzemięźliwością będziesmakować swą małą zemstę za"A nie mówiłem", któreusłyszałaod niego w Honolulu. Minęło okilka sygnałów więcej niż zwykle, zanim odebrał, a kiedyto zrobił, rozpoznała w jego głosie tę samągardłowość, która jeszcze niedawno doprowadziłaby ją do 264 rozpaczy. Teraz jednak, słyszącjego przyspieszony oddechi jakby stęknięcia dochodzące ze słuchawki, czuła wręczcoś na kształt ulgi, wiedząc, że Pattonznowu jest z kobietą. Poczuła się niejako zdjęta z haczyka. Zastanawiałasię nawet, czynie odłożyć słuchawkibez jednego słowai zadzwonićnazajutrz, alegdy się odezwał, wszystkiełóżkowe odgłosynatychmiast ucichły. - Kathleen? Zdradziła ją funkcja identyfikacji dzwoniącego. A niech to, pomyślała, skoro tak, to opowiem mu od razu o odkryciuJulie. Kiedy skończyłai na dokładkę streściła mu swój plandziałania względem próbek z Rodez, odrzekł: - Zatem twoje spekulacje okazały się bliskie prawdy. Gratuluję. I proszę, przyjmij mojeprzeprosiny za krytykę,na którą pozwoliłem sobie swegoczasu. Tak wielkoduszna odpowiedź z jego strony sprawiłajejprzyjemność. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy Steve niezakończył rozmowy w pośpiechu, tylko zaczął zadawać pytania oskutki tworzenia szczepionek genetycznych, o znaczenie ich obecności na Oahu oraz o to, w jaki sposóbmogąsię wiązać ze sprawami z Rodez, a nawet Tajwanu. Sullivan zauważyła też, że jegogłosszybkoprzybrałnaturalny ton, nie zdradzający podniecenia. Co sobie pomyśli twojapartnerka, pomyślała. Kusiło ją nawet,żebybezczelnie oto zapytać, ale opanowałasię -zbytwielkąulgę sprawiło jej wyłączenie się z prywatnego życia tegoczłowieka. Skupiła się na udzielaniu odpowiedzi, ale zaczęła tracić cierpliwość, bo niechłonął informacji zbytszybko i musiała powtarzać niektóre wypowiedzi. Chybaprzyzwyczaiłam się do nauczania osóbpokroju RichardaSteele'a, pomyślała. Niestety, nie wszyscy są tak błyskotliwi jak on. Biedny Steve, dodała wduchu, gdy rozmowa dobiegłakońca. Chybawreszcie się od ciebieuwolniłam. Myśl tanapełniła ją mieszaniną smutku iulgi; ze zdziwieniem 265. zauważyła, jak zwyczajnym człowiekiem wydawał jej sięteraz Patton. Chwilę późniejzadzwoniła do Azrhana, żeby uprzedzićgo, że do poniedziałku muszą się uporać ze wszystkimirutynowymi zajęciami. - W porządku, doktor Sullivan. Chce pani, żebym podczas weekendu pomógłw przygotowaniach? spytał nienagannie neutralnym tonem, tymsamym, którego używałkonsekwentnie odkonfrontacji sprzed czterech dni. -Dzięki,Azrhan, na pewno przydasz mi się jutro. -Odpowiedziałamu równiegładko, choćw duchu wciąż sięzastanawiała, czy ich znajomość kiedykolwiek powróci nadawne tory. Wybierając numer telefonu komórkowegoSteele'a, złapała się na tym,że niecierpliwie oczekuje jego reakcji. Spodziewała się,że będzierównie podniecony odkryciemJulie Carrjak ona. - Abonent jest czasowo niedostępny. Proszę zostawićwiadomość - powiedział automat. - A niech to! - wykrzyknęła na głos i dopiero po chwilidotarło do niej, że właśnie taką zostawiła mu wiadomość. Przepraszam, Richard - dodała szybko. - Czasem zdarzami się coś palnąć. Proszę, zadzwoń do mnie. Mam ważnenowiny. Zaraz potem ogarnąłją niepokój. Richard zapowiadał,że wybiera się do Agrenomics,żeby porozmawiać z pracownikami. - Posiedzę z nimi godzinę przylunchu. Co złego możemi się przytrafić, jeśli nie liczyć zatrucia pokarmowego odbrudnej łyżki? mówił. Sullivan poczułaskurcz żołądka na myślo tym, że mógłzadać niewłaściwe pytania niewłaściwej osobie. Zadzwoniła do jego domu. - Ach, to pani, doktor Sullivan -powitała jąMarthalekko zawiedzionym głosem, jakby spodziewała się kogośinnego. 266 - Czy Richard już wrócił? -Telefonował po południu i mówił, że mamysię niemartwić, bo coś ważnego mu wypadłoi wróci do domu bardzo późno. Dlatego teraz sądziłam,żeto on. Mam muprzekazać, żeby oddzwonił? - Tak, proszę, gdy tylko wróci. Proszę mu powiedzieć,żeprzez całą noc będę w laboratorium. - Czy to coś poważnego? - zapytała zaniepokojonaMartha. - Ależ skąd. Milczenie Marthy, choć krótkotrwałe, świadczyło o tym,że nie dokońca uwierzyła w tozapewnienie. - Cóż z niego za człowiek! I jeszcze mówi mi, żebymsię nie martwiła. -odezwałasię wkońcu zrzędliwym tonem. - Jestem pewna, że nic mu nie jest, Martho. Gospodyni westchnęła ciężko. - Módlmy się o to. I dziękuję,doktor Sullivan. Przekażę mu, że pani dzwoniła. Richard, do cholery, pomyślała Kathleen, przerywając połączenie. W coś ty się znowu wpakował? Spojrzaław zamyśleniu w okno. Zachodzącesłońce byłojuż tylkocieniutkąlinią ognia,której najdalej wysunięty napółnocpunkt przebijał pokrywę czarnopurpurowych chmur niczym płomienista lanca. Biała błyskawicazajaśniała właśnie w tym miejscu, niczym niebiańskie krótkiespięcie,a kolumny cumulusów rozjarzyły się srebrem, złotem i szarością, jak bąble ciekłego ołowiu w kadzi. Jeśli jeszcze tam jesteś, pomyślała, to mam nadzieję,że przynajmniej znalazłeś schronienie przed burzą. Rozdział 15 Nie był przygotowany na deszcz. Krople spływały mu do oczu, tak że nie widział prawie nic, gdy klęcząc w ciemności, mocował się nożycamiz siatką ogrodzenia. Drut okazał się znacznie grubszy,niżmu się wydawało,a do tegonarzędzie wyślizgiwało mu sięz rąk, gdy napinał mięśnie. Trząsł się z zimna, bo mimowysiłku tracił ciepło z powodu mokrego ubrania i deszczu. - Cholera! - powiedział, gdy nożyce po raz kolejny wypadły muz rąk. Zkażdą sekundą coraz bardziej czuł siępokonany. Plan wydawał się świetny jeszcze popołudniu, gdySteele wracał do samochoduz zamiarem powrócenia tunocą, by zajrzeć pod metalową pokrywę. Pojechał do węzła kolejowego, po drodze zahaczając o sklep znarzędziamirolniczymi. Kupił mocne nożyce do drutu, łomi latarkę,a gdy płacił za wszystko, kasjer zmierzyłgo bardzo podejrzliwymspojrzeniem. Na stacji benzynowej zatankowałdopełna, a przy okazji kupił jednorazowy aparat fotograficznyz fleszem. I tylko jedno nie przyszło mu do głowy: żewarto kupić kurtkę przeciwdeszczową i kapelusz. Niebo jaśniało cudownym błękitem, a nieliczne białe chmurkinie wyglądały groźnie. Nie spieszył się z powrotem do szklarni, uznając, żezmierzch będzie najodpowiedniejszą porą. Być może zadniamógł podawać się za obserwatora ptaków, jeśli tylkowystarczająco często gapił się w niebo, ale wycinając dziuręw płocie, pewniej czuł się pod osłoną ciemności. 268 Podczas wizyty na bocznicachwęzła kolejowego postanowiłudawaćmiłośnika pociągów i szybko udało musięnawiązać kontakt z kolejarzami. Chcąc się uwiarygodnić, pstryknął nawet parę zdjęć rdzewiejącej lokomotywyspalinowej, która przetaczała wagony w tęi z powrotem. Wkrótce pokierował rozmowę ku tematowi, którymógł zainteresować jego nowych znajomych. - Ale kto w ogóle chce w tychczasach wozić coś pociągami? - spytał. -Słyszałem, że już zamykają pomniejsze linie. Żylasty, siwowłosy mężczyznaw czapce maszynistyzsuniętej wysokonad pocięte liniami czoło, spojrzał naniego groźnie i zapytał: - Pan jesteś reporter? -Nie,jestem lekarzem. Po prostu lubię pociągi. - Bo wszystko przez tych dziennikarzy, co wiecznie zapowiadają koniec kolei - oznajmił ponuro starzec. Steele pokiwał głową ze współczuciem idodał na pocieszenie, żeprzynajmniej jedna nowa firma daje kolejarzomzarobić, gestem wskazując przy tym mniej więcej w kierunku siedziby Agrenomics. Jeden z młodszych mężczyzn prychnął pogardliwie. -Już nie. Ostatni ładunek wywieźliśmy stamtąd tydzień temu. Zresztątym razem nie był tożaden interes,boi kurs bliski. Wagon podłączyliśmy do lokalnegotowarowego ipojechał do Queens. - Wcześniej woziliście więcej? - drążył Steele. - O, tak. Co tydzień jeden transport, przez całą zimę -odparł młody kolejarz. - W dodatku wagony szły składamitranskontynentalnymi, na południe i południowy zachód. Pamiętam, bozawsze wpisywaliśmy w listach przewozowych"ładunek niebezpieczny". - Naprawdę? A niby jaki to niebezpieczny ładunek mogli wyprodukować w tych szklarniach? - To może być jeden z tych tam. ekologów- wtrąciłstaruch,znów spoglądając na Steele'a spode łba. - Lepiejnic mu nie mów. 269. - Przymknąłbyś się już, Dusty - odparł młodzik, mrugając porozumiewawczo do Steele'a. - Bo jeszcze pan doktor pomyśli, że mamy tu codo ukrycia. Staryposłał mu pogardliwe spojrzenie, alesięnie odezwał. Młody kolejarzpochylił się w stronę Richarda. - Dusty zrobił się podejrzliwy względem obcych,odkąddiesle zastąpiły parowozy. Zdaje mu się,że każda zmianajest zmianą na gorsze i że ludzie zadający pytania to początek kolejnej zmiany. - To co wkońcu wysyłali z Agrenomics? - spytałSteele, udającniewinnie zaciekawionego. Kolejarz wzruszył ramionami. -To, czego potrzeba farmerom. produkty zwiększające wydajnośćplonów. Tyle że te są modyfikowane genetycznie. W gazetachnawet ostatnio otym piszą. Ale mnieto wcale nie rusza. Taksobie myślę, że ci faceci wiedzą, corobią, są superostrożni. Kazali nam klasyfikować ładunekw tejsamej kategorii co pestycydy. Wie pan, szczególnaostrożność i tak dalej. Inaczej mówiąc, pewnie nie chciałbym się w tym wykąpać, ale z drugiej strony nic bardziejgroźnego niż inne toksyczne gówna, które wozimy. Pół godziny później Steele zatrzymał wóz naparkinguprzydrożnejrestauracji, którą wypatrzył wcześniej wpobliżu Agrenomics. Zamówił piwo i wkrótce przekonał się,żejedyną osobą, której będzie mógł pokazaćbliznę i którejopowie o Pizzowatym, jest barman. - W życiu niewidziałem tego typa - powiedział,przyglądając się portretowi pamięciowemu, który podał muSteele. - Ale prawda jest taka, żeod nichjuż prawie nikttu nie zagląda. - Naprawdę? spytał Steele z udawanym niedowierzaniem i rozejrzał się po sali urządzonej w stylu western. Ale dlaczego? - spytał takim tonem, jakby każdego, ktopostanowi nie odwiedzać tak wspaniałego lokalu, uważałza szaleńca. 270 Zwolnienia! warknął w odpowiedzibarman, zawierając w tym jednym słowie potężnyładunek szczerej pogardy. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostui nosiłbłękitną dżinsową koszulę bez rękawów, a na pokaźnymbicepsie miał tatuaż przedstawiający motocykl i flagęKonfederacji. Plakietka znazwiskiem sugerowała,że jestz Teksasu, ale akcent miał raczejbrooklyński. - Zaczęliwywalać ludzi całkiem nagle, bezuprzedzenia. Ogłosili,że wprowadzają letni plan produkcyjny, ale nikt w toniewierzy. Babka z finansowego mówiła, że chociaż otwieralitenośrodekz taką pompą, to nigdy nie zrobili kokosów. Do diabła, czemu mnie to niedziwi? Połowa akcji spółekbiotechnologicznych, które mam, poleciała w marcu napysk i dotej pory nieodrobiła strat. - Gdyby w lokaluznajdowała się spluwaczka, barman bez wątpienia użyłbyjej na końcu tego zdania. Aochroniarzy jeszcze tam trzymają? spytał Steele. Może któryś z nich wie coś o tym facecie, który poszczułmnie psami. Większość pracuje tylko w nocy inigdy tu nie zaglądają. Zdaje mi się, że utrzymali robotę dłużejniż inni,przynajmniej do ostatniego tygodnia. Wieczorem przejeżdżam obokAgrenomics w drodze do domu, to i widuję ichfurgonetki. Ale od piątku i to się zmieniło. Widziałem tylkojeden wóz na parkingu. Steele wrócił do samochodu izatelefonował do domu,żeby ostrzec Marthę, że wróci późno, apotem pojechał polną drogądo miejsca, w którym krzyżowała się z toremkolejowym prowadzącym do Agrenomics, i tam zaparkował. Zatemzwijająinteres, pomyślał, układającw pamięci informacje,które zasłyszał wciągu całego popołudnia. Możliwe, że naprawdę skończyły im się pieniądze. Kolejarze twierdzą,że ładunków było coraz mniej, a księgowipewnie jęczeli, że nie ma nowych zamówień. Ale Steele'azaintrygował czas,w którym działo się to wszystko. Otworzył drzwi i wysiadł z wozu,żeby rozprostować 271. nogi. Niebieskawe palce mroku otaczały go i sięgały kuzłotawym chmarom owadów, unoszącym się nad polami. Uwagę Steele'a zwróciła na chwilęgonitwa parkiptaków,których świergot mącił wieczorną ciszę. Z rękoma splecionymi na piersi, oparłszy się plecami o samochód, przyglądał się ich harcom, wciąż rozmyślając o Agrenomics. Minęło siedemnaście dni,odkąd został zaatakowany. McKnight pojawił się tu i zaczął zadawać pytania kilkadni później. Zaraz potem firma zaczęła wręczać ludziomwypowiedzenia. Zbiegokoliczności? Być może. - Tylko cholernie nieprawdopodobny- mruknął Steele. Jeżeli szefowie Agrenomics mieli coś na sumieniu,wizyta McKnighta musiała nimi wstrząsnąć. Bo choć jauszedłem z życiem, rozumowałSteele, na pewnobyli jeszcze wtedypewni, że nikt, a już na pewno nie KathleenSullivan, nie skojarzy osoby Pizzowatego z ich cichą działalnością. A tu nagle zjawia się detektyw z wydziału zabójstw i wypytuje o ochroniarza z trądzikowymi bliznamina twarzy, podejrzanego ousiłowanie morderstwa. Steele poczuł szybsze bicie serca. To dlatego tak szybkopozbyli się personelu. Nie chcą tu nikogo, bo glinymogąwrócić w każdej chwili, a wtedyktoś mógłby powiedziećo jedno słowo zadużo, myślał. Odepchnął się biodramiodsamochodu i zaczął spacerować dokoła, pewien, że właśnierozszyfrowałplan Agrenomics, którego celembyło zatarcie śladów. Może nie jestto równoznaczne z przyznaniemsię do winy, pomyślał, ale na pewno wskazuje, że mają cośdo ukrycia. Mniejwięcej w tym momencie zauważył krągłe czoło czarnej chmury wyłaniającej się zza horyzontu. Terazjednak był tak podniecony myślą, że być może zbliżył sięokrok do swychniedoszłych morderców i być może zbliżysię jeszcze bardziej,jeśli się dowie, co ukrytopod szklarniami, że w ogóle nie wziął pod uwagę przełożenia wyprawy na inny dzień. Zwłaszcza że wedle jego oceny niezapowiadałosię na wielkąburzę. 272 Teraz jednak musiałzmagać się nie tylko z kolejnymokiem drucianej siatki, ale i z ulewnym deszczem. I właśnie tu wychodzi cała moja wiedzanatemat pogody, myślał ze złością,zawzięcie mrugając, by strącićgrubekroplewody. Najbliższyreflektor oświetlającyplac po drugiej stronie ogrodzenia stał dobrych trzydzieści metrów dalej, a tooznaczało, że Steele pracował praktycznie po ciemku. Wolał jednak nie ryzykować i nie włączył latarki; to, że niewypatrzył ani jednej kamery monitoringu, nieoznaczałojeszcze, że naprawdę ich tu nie ma. Wiedział, żecyfrowekamery instalowane w szpitalu potrafiły rejestrować obraz w niemal całkowitych ciemnościach. Jeden z techników pokazałmu zaś, że cyfrowy zoomjest w stanie uchwycićobraz twarzy nawet z odległości kilkuset metrów. Gdzieśnad jego głową przecięła niebokolejna błyskawica. Grzmoty następowałypo sobie tak szybko, żepraktycznie zlewałysię w jednostajny huk. Steele czuł, że jegoprzedramiona zaczynają drżeć przykażdym zaciśnięciudłoni na uchwytach nożyc i że z każdym przecięciemdrutu jego siły słabną. Zastanawiał sięwłaśnie, czy kolejnypiorun nie trafi w ogrodzenie i nie skróci jego cierpień, gdynagle ostrza nożyc zmogły szczególnie oporny fragmentdrutu. Uchwyty zamknęły się z wielką siłą, a gwałtownezderzenie kłykci sprawiło, że Steele zawył z bólu. Gdyby noc była bardziej pogodna i cicha, a w okolicy kręcilisięochroniarze, z pewnością usłyszeliby ten okrzyk. Masując obolałe palce, Steele wduchu dziękował Bogu za tęburzę. Po chwili wznowił atak na ogrodzenie i po dwudziestuminutach miał wycięte dwa kilkudziesięciocentymetroweboki prostokątnego otworu. Odchyliwszy luźny fragment,zacisnąłdłonie na łomie i latarce, poczym ślizgając sięłatwo po błocie, przecisnął się na drugąstronę. Zgrywającw czasieużycie latarki z błyskawicami, szybko odnalazłkrawędź metalowej klapy. Pochwycił łom oburącz, wsu273. nął czubek zagiętego końca pod krawędź płyty i pociągnąłz całej siły do góry. Klapa nawet nie drgnęła. Za drugim szarpnięciemustąpiła nieznacznie. Steele ustawił łom nieco inaczeji zyskawszy korzystniejszą dźwignię, zdołał unieść metalowe wieko na wysokość kilkunastu centymetrów. Spod ziemi nie dochodziłoświatło. Postanowił zaryzykować: pochylił się nad ciemną szczeliną i zapalił latarkę,kierując snop światław dół. Schody. Biegną prostopadle do ogrodzenia, zauważył. W dół. ale dokąd? Obawiając się, że rozszczelnienie włazu uruchomiłoniesłyszalny alarm, przyjął założenie, że ma bardzo niewieleczasu. Zobaczę ile się da, a potem spadam, obiecałsobie w duchu i zaczął bezgłośnieodliczać sekundy. Mocując się z ciężkąklapą, zdołał odsunąć ją niecowbok, na tyle, by mógł się wśliznąćdo środka. Świecąc sobie latarką, opuścił się na dół izszedł po kilkunastustopniach. Znalazłsię w niskim tunelu prowadzącym mniejwięcej wkierunku szklarni. Około siedmiu metrów dalejtunel łączyłsię pod kątem prostym z większym korytarzem. Tu także nie było żadnego źródła światła,ale korytarz ciągnąłsię w prawo co najmniej tak daleko, jaksięgał blask latarki. Polewej stronie snop światła wyłuskałz ciemności drzwi, odległe o dobrych sto pięćdziesiąt metrów. Nie były to jednak zwyczajnedrzwi, lecz raczej właz,podobny do tych, jakie widuje się w okrętach podwodnych. W jego górnej części znajdował się iluminator. Steeledoliczył już do piętnastu. Zakładał, że odległośćdzieląca wejście do podziemi od głównegobudynku dajemu nie więcejniż minutę na wizytę w tunelu. Puścił sięsprintem w stronę pancernegowłazu, by choć rzucić okiemna to, co znajdowało się po drugiejstronie. Rozdział 16 Jeden parowiec, dwaparowce, trzy parowce. Odliczał w myśli sekundy tak jakw szpitalu, gdy uciskałklatkę piersiową umierającego pacjenta. Gnając w tempietrzech susówna każdy "parowiec", pokonał dwadzieścia metrów, gdy raptem skurcz mięśni lewej łydki naprężył ścięgna, wywołując mniej więcej taki skutek jakkopniak w plecy. - Szlag! - wrzasnął Steele, omal nie padającna twarz. Cudem utrzymał się na nogachi biegł dalej, ale zacząłkuleć i doliczywszy do piętnastu, pokonałzaledwie połowęodległości. W takim tempie nie ucieknę ochroniarzom, pomyślał. Jeśli już się ruszyli. Kuśtykającpospiesznie, rozglądał się na boki w poszukiwaniu innego wyjścia,z którego mógłby skorzystać, alenie znalazł anikolejnychklap, ani bocznych korytarzy. Dziwne, pomyślał, takidługi tunel i tylko jedne drzwi nasamym końcu. Jakby chcieli zachować jaknajwiększy dystans między budynkiem a tym, co dzieje się po drugiejstronie tego włazu. Zżerała go ciekawość, gdy doliczywszydo dwudziestu pięciu, trafił stopami na linoleum, na którym zapiszczały podeszwyjego butów. W tej samejchwili spostrzegł w ciemnościnad głowąmałe czerwone światełko, jarzące się jak rozżarzony węgielek. Skierował ku niemu latarkę i zobaczył obiektywkamery, spoglądający wprost na niego. Cóż, pomyślał, jeśli strażnicy dotąd mnie nie zauważyli, to teraz już napewno. Przyspieszył, oddychając corazciężeji starając się 275. nie myśleć o skurczu, który przy każdym kroku zmieniałjego łydkę w kamień. Zbliżając się do włazu, skierował chybotliwy promieńświatła na masywny uchwyt i wbudowaną obok klawiaturę. Znał takie zamki ze szpitala: ich otwarcie wymagałowprowadzenia czterocyfrowego kodu. To oznaczało, żeniema szans dostać się do środka. W biegu wyjąłz kieszeniaparat, który po południu kupił na stacji benzynowej. Wciąż nie słyszał kroków ochroniarzy w głębi korytarza. Możenadejdą od strony dziury, którąwyciąłemw ogrodzeniu. Jeśli tak, to będę w pułapce. Co wtedy? Kulaw łeb? A może wezwą policjęi oskarżą mnie o włamanie? Wyrok skazujący oznaczałby zakaz wykonywania zawodu. Gdyby nie Chet, wolałbym chyba kulę w łeb, pomyślałz rozpaczą. Przy czterdziestym "parowcu" stanął u włazu. Grubyiluminator wykonany z pleksiglasu rozpraszał blask latarki,ale i w tak marnym świetle Steele zauważył po drugiej stronie szafki, ławki oraz wózek z zielonymi kitlamipodobnymi do chirurgicznych i pudłem jednorazowych rękawiczek lateksowych. Pomieszczenie przypominałoprzebieralnię sali operacyjnej. Przesunął snopświatła nieco dalej i zobaczył kolejny,podobny właz, zdużymi oknami po obu stronach. Załamania światła w grubych szybach jeszczebardziej utrudniałyobserwację,ale dostrzegł w bocznych pomieszczeniach stoły laboratoryjne, wyciągi wentylacyjne, stojaki z probówkami, a nawet podobny dokuchenki inkubator - wszystkoto nie różniło się niczym od wyposażenia typowego szpitalnego laboratorium bakterio- albo wirusologicznego. Kiedyjednak skierował latarkę na wprost, w iluminator drugiego włazu, zobaczył pomieszczenie o ścianach najeżonychdyszami, a za nim trzeci hermetyczny właz - i wtedy zrozumiał, że ma przed sobą coś, czego nie widujesię w zwykłymszpitalu. Skierował latarkę dalej na prawo i drgnąłodruchowo, 276 widząc w kręgu światła coś, co przypominało ludzkie skóry wiszące rzędem na ścianie. Opanował się szybko, rozpoznawszy tuzin srebrzystoszarych kombinezonów z rękawicami, butami i hełmami oprzezroczystych wizjerach. Czarne żebrowane rurypodobne do dredów łączyły hełmyz pasami uniformów,gdzie zapewne znajdowały się zawory. Trzy inne, karmazynowe skafandry wisiały opodal - tewyposażono w znacznie solidniejsze pasy zezbiornikamipowietrza. Spodsufituzwisały zwoje dość cienkich pomarańczowych węży, zakończonych metalowymi okuciami,podobne do tych, które tłoczą do opon sprężonepowietrze. Steele powrócił świetlnąplamąnieco bliżej i dostrzegłw kącie regały pełne segregatorów, książek i kasetwideo. Na stoliku obokstały magnetowid i telewizor. Gdzieś w oddali rozległ się hukdrzwi o ścianę, a zarazpotem gwar głosów itupot nóg. Steele obróciłsię gwałtownie i zobaczył daleki prostokąt światła oraz malutkie,ciemne sylwetki. Ponad nimi sekcjapo sekcji zapalały sięjarzeniówki; ich surowe światło zbliżało się szybciej niżludzie. Steeleraz jeszcze odwrócił się ku włazowi i pospieszniepstryknął serię zdjęć z fleszem. Skończył, zanim zapaliłysię ostatnie jarzeniówki. Pognał w stronę wyjścia, alezarazem wstronę ludzi,którzy chcieligo dopaść. Naliczył sześciu ochroniarzy; z tejodległości nie widział jeszcze, czy są uzbrojeni. Słyszał natomiast ich krzyki,powielone echem w zamkniętejprzestrzeni: chcieli, żeby się zatrzymał. Narzucił kurtkę nagłowę i pochylił się, przebiegając pod obiektywem kamery,takjak ludzie mafii, gdy przemykają skuci przed obiektywami reporterów. Jeśli się z tego wykaraskam, pomyślał,najlepiej będzie nie zostawiać im mojej podobizny. Spojrzał przed siebie i ocenił, że sześciu ochroniarzypędzących z przeciwka mado pokonania dwukrotniewiększą odległość niż on. Tyle żezbliżali się dobocznego 277. tunelu, którym tu wszedł, ze znacznie większą prędkością. Spróbował przyspieszyć, czując, że serce pracuje z niemniejszym wysiłkiem niż mięśnie ud. Ciekawe,co by na topowiedział mójkardiolog, pomyślał. Od bocznegotuneludzieliło go już tylko pięćdziesiątmetrów; od pościgu - sto pięćdziesiąt. Wciąż nie widziałtwarzy strażników, ale nie miał już kłopotów ze zrozumieniem ich okrzyków: - Zatrzymaj się, łajdaku! -Stój, bo strzelam! - Już po tobie, skurwielu! Kątemokadostrzegł, że jeden z nich wyciąga zkaburypistolet. O cholera! Przyspieszył jeszcze bardziej, ignorując pulsujący bólw nodze i nie odrywając wzroku od mężczyzny z bronią w ręku. Nie może zaryzykować strzału,pomyślał przytomnie. Mógłby przecież rozbić iluminator we włazie; to dlategocelujetylko w sufit. Ale kiedy znajdziemy się na górze,będą do mniewalić jak do tarczy. Znowu skrócił o połowę dystans dzielącygo od odnogi korytarza; do nadbiegających miał jeszcze stometrów. Gdy wreszcie skręcał wprawo, dzieliło go od nich już tylkopięćdziesiąt metrów. W kilka sekund wbiegł po schodachi przez szczelinę obok klapy wymknąłsię na powierzchnię. Wbiegu porwał z ziemiłomi sprintempomknął kudziurze w ogrodzeniu. Rzuciłsię szczupakiem w błotoi błyskawicznie przecisnął na drugą stronę. W okamgnieniu podniósł odchylony strzęp siatki i przypiął go zagiętym drutem, by nie opadł. Odwróciwszy się, pomknąłw ciemność najbliższego pola. Nie zanosiłosię na rychły koniec burzy. Deszcz bił prostow jego twarz niczym zimny prysznic, a stopyzapadały się w rozmiękłąziemię. Błyskawiceprawie nie gasły; dawały tyle białego światła, że gdybytylko ktoś spojrzałteraz w jego stronę, dostrzegłby go bez trudu. Steele rzu278 cił sięznowu na ziemię, by wykorzystać zasłonę niskiegojeszcze łanu kukurydzy, i na czworakach ruszył przed siebie. Pokonał dobrych sto metrów, zanim odważył sięspojrzeć za siebie, na niezbyt dobrzeoświetlony plac zabudynkiem Agrenomics. Ścigający go ochroniarze biegali odszklarni do szklarni,przyświecając sobielatarkami. Niewyszliza ogrodzenie, pomyślałz nadzieją Steele. Jeszczenie zauważyli dziury, którą sobie wyciąłem. Poruszał się kursem ukośnym do torukolejowego,wciąż na czworakach, i dopiero pokonawszy kolejnych kilkaset metrów, odważył się wrócić do pionu, osłonięty jużpierwszą linią drzew. Dotarł do bocznicyw jednejz nielicznych chwil całkowitej ciemności i potknął się o niskinasyp. Wylądowałna twarzy i z impetem prześliznął siępo szutrze, po czym zatrzymał się głową ledwie o centymetryprzed szyną. -I gdzie te przeklętebłyskawice, kiedy ich człowiekpotrzebuje? -wymamrotał ze złością. Kwadrans później wsiadł do samochodu, dojechał doszosy i pomknął nią przed siebie, byle dalejodlaboratorium. Wiedział, że musi dotrzećdo Nowego Jorku innątrasą; za żadne skarbyświatanie przejechałby teraz przedbramą Agrenomics. - Używają tamksiężycowych skafandrów, Kathleen,a całe pomieszczenie zakończone jest śluzą,w której zamontowali baterię pryszniców do odkażania. Byłem kiedyś na konferencji w CDC i widziałem instalację czwartegopoziomu, z której korzystali wirusolodzy. Właśnie tam badają najbardziej niebezpiecznemikroorganizmy świata,takie jakEbola czy Lassa. Przysięgam ci, to była pomniejszona kopia tamtej instalacji! Rozmawiali przezkomórkę, gdy Steele zatrzymał się na stacji benzynowej,żebynapełnić bak i zapytać o drogę doNowego Jorku. - Niewiem, jak to zrobię,ale muszę tam wrócić i dostać się dośrodka, żeby przejrzeć dokumenty i nagrania, które tam 279. mają. - Nie dodał: "Jak nie skończę w więzieniu", ale takwłaśnie pomyślał. - Zaczekaj, aż usłyszysz moje nowiny, Richard - odpowiedziała Sullivan i streściła mu swą rozmowę z JulieCarr. -Mój Boże -jęknął Steele, gdywysłuchał jej relacji. - Uważam wręcz, że szczepionka może być elementemłączącym Tajwan i Oahu,a Pierre Gaston chciał mipewnie pokazać w próbkach z Rodez właśnie wektory. -Dlaczego szczepionka miałaby trafić naTajwan? - Dlatego, że właśnietak zadziałałyby niektóre firmybiotechnologiczne. Wykorzystałyby naturalną epidemięptasiej grypy do zrobienia niezłych pieniędzy na sprzedażymiejscowym hodowcomniedorobionejszczepionki. Tylkoże w tej sprawie postąpiły wyjątkowo głupio. Rzekłabymnawet, że zbrodniczo. - Świadomie zbrodniczo? Chcesz powiedzieć, że od początku przewidywały, że może dojść do rekombinacji? - Nie, ale prawdopodobniebyły w tej sprawie równienieświadome jakreszta świata. Jednocześnie celowo zignorowały bezsporny fakt, iż stosowanie jakiejkolwiek szczepionki przeciwko ptasiej grypie w takim momencie i w takim miejscu jest niewskazane. Tak samo jakniewskazanejest podawanie szczepionki przeciwko grypie ludziom,którzy już są na nią chorzy, ponieważpowodujeona jedyniepogorszenie ich stanu. Hodowcy żywiący chore ptactwoziarnem ze szczepionką zwyczajnie dolewaliby oliwy doognia. - Mój Boże! Ale jak udowodnisz, że właśnie tego dopuścili się ludzie z Agriterre? - Gdy tylko dostanę od Julie primery, wykażę, że towłaśnie oni wyprodukowali szczepionkę. Inspektor Racineustali zaś,komu ją sprzedali. - I właśnie po to obojemieliśmy zginąć? Żeby nie wydała się sprawa niebezpiecznej szczepionki dlakurczaków? - Raczej po to, żebyzatuszować prawdziwe okoliczności 280 śmierci Tommy'ego Arnessa i być może także dziecka, które zmarło na Tajwanie. Każdy z tamtejszych prawnikówmógłbyco najmniej bronić twierdzenia,że szczepionka pogorszyłasytuację w obliczu epidemii. Gdybywięc historiaujrzała światło dzienne, mielibyśmypodwójne nieumyślnezabójstwo oraz potencjalny pozew zbiorowy tajwańskichhodowców, z żądaniem odszkodowania za poniesione straty. Nie sądzisz, że chęć uniknięcia więzienia i wypłaty poważnychrekompensat jest wystarczającym motywem dlapopełnienia morderstwa? Steele nie wiedział, jak odpowiedzieć. Logika rozumowania Sullivan wydawała się nienaganna- w pewnymsensie. Gdyby mówiła wyłącznie o Biofeed na Hawajachi o kilku osobach usiłujących uniknąć więzienia,być możezabicie Hacketai usiłowanie zabójstwa Sullivan byłobysensownymdziałaniem z ich strony. Lecz ogromnaskala i międzynarodowy zasięg sprawy, z którą mieli do czynienia - Agriterre we Francji, morderstwo francuskiegogenetyka, zabójcy na Hawajach biegający z tłumikamii mówiący językiem rodem z Iranu czy Afganistanu,wreszcie Pizzowaty i jego psy w Nowym Jorku - wszystkoto wyglądało na coś znacznie większego. Zbytwielkiego,by mogło chodzić o ukrycie nierozważnej próby uodpornienia stadka kur. Poza tym, myślałSteele, gdy firma takichrozmiarów popełnia błąd, nawet śmiertelny błąd, z\vyklezatrudnia prawników, nie zabójców. - Szczerzemówiąc, Kathleen, wiele spraw jakoś tu niepasuje - powiedział, po czym wyjaśnił jej swoje wątpliwości. Gdy skończył, nadługą chwilę zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskami wsłuchawce, gdyniebo w oddalirozjaśniała kolejna błyskawica. Coraz bardziej odchodziłod samochodu, szukając lepszego zasięgu. Mokre, zabłocone ubranie lepiło się do jego ciała; dobre było jedynie to, żewreszcieprzestałopadać. - Kathleen? -Jestem tu. Tylko zastanawiam się nad tym, co powiedziałeś. 281. -Jest jeszcze coś, czego nie rozumiem. Jakiinteres maw tym wszystkim Agrenomics? Przecież tafirma zaczęładziałalność rok po zarażeniu Tommy'ego Arnessa! Sullivan wahała się chwilę. - Nie wiem. Możeosoba lub osoby odpowiedzialne zastworzenie szczepionki w tym czasie zmieniły pracę, przechodząc do Agrenomics? Niewykluczone, że podobnie zajmowały się ptasiągrypą, w laboratorium, które widziałeś,aby znowu spróbować wprowadzić na rynek szczepionkę. Może zależy im,żeby nikt się nie dowiedział, jak niebezpieczna jest w rzeczywistości? - Nikt nie wydaje majątku nainstalację czwartegopoziomu, żeby zapanować nad zwyczajnym wirusem grypy,nawetjeśli jest to H5N1. Maski, rękawiczki, kitlei dobrawentylacja w zupełności wystarczą. Nie trzeba niczegopoza zwykłymi środkami ostrożności, choćby takimi, jakiesama stosujesz w laboratorium, żeby uniknąć rozprzestrzeniania się wektorów genetycznych. - Rzeczywiście, wydaje się, że przesadzili - przyznała. -Cokolwiek kombinują wAgrenomics, chyba musimyprzyjąć, że wyłożyli majątek na budowę tego, co widziałem, ponieważ naprawdę potrzebują antywirusowych zabezpieczeń czwartego poziomu. Czekając wmilczeniu na kolejną odpowiedź Kathleen,zaczął drżeć. Przemarzł do kości, stojąc nawietrze w mokrym ubraniu. - Jak myślisz, co oni tam robią? - spytała w końcu Sullivan. Wykrzywił usta, byzapanować nad mięśniami twarzyi ukryć szczękaniezębami. - Pojęcianie mam. Ty lepiej znasz tę branżę. Czegomożechciećgenetyk pracujący nad takimi patogenami,o jakich mówiłem? - Oho! Przerażasz mnie, Richard. - Jakie są możliwości? -To czysteszaleństwo. Genetycy wiecznie dyskutują 282 o próbachatenuacjinaprawdę zaraźliwego draństwa, w rodzaju wirusa AIDS, w celu wykorzystania go jako jeszcze bardziej agresywnego nośnika niż te, których zwykleużywamy do transportu genów. Ale nawet ten wirus niewymaga zabezpieczeń czwartego poziomu. Na myśl otym,że komercyjna instytucja w rodzaju Agrenomics zabawiasię organizmami, o których wspomniałeś, ciarki mnieprzechodzą. - Sullivan umilkła, a sądząc po urwanymraptem oddechu, naprawdę przeszył ją dreszcz. -Do licha,tylko szaleniec pomyślałby o czymś takim. Zastanawiając się, czy i jego zaliczałado tejkategorii,zapytał: - Co teraz zrobimy? -Przede wszystkim powinieneś przyjechać tu, do laboratorium, i pocieszyć damę, którą właśnie cholernie przeraziłeś. Steele wstrzymał oddech. - Słyszę, że trzęsiesz się zzimna, Richard. Pewnieprzemokłeś. Nie wiem, jak jest naprawdę, ale stąd wyglądami to na straszną burzę w twojejokolicy. Nie odpowiedział. - Mamy tu prysznic,gorący napój też się znajdzie. Niemam tylko ubrań, ale na pewno nie zabraknie laboratoryjnychkitli i fartuchów. Możeszz nichskorzystać,póki niewysuszymy twoich ciuchów. A przy okazji podyskutujemyo strategii. Po tym, co zasugerowałeś, musimy zacząć myśleć naprawdę szybko. Coty nato,Richard? Tylko zanimprzyjedziesz, zadzwońdo Marthy i powiedz, żejesteś całyizdrowy. Rozmawiałam z nią wcześniej i wiem, że umieraze strachu. Steele doskonale wyczuwał, co się kryjeza tą propozycją. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że chce ją przyjąć. Ledwie kilka tygodniwcześniej zapewne wycofałby się,mówiąc: "Dzięki, Kathleen, ale muszę wracać do domu. Jestempiekielnie zmęczony, rano na pewno będę myślałbardziej efektywnie". Teraz jednak potrzebował tylko 283. chwili na dobranie właściwych słów, by zostawić Kathleenchoć furtkę do wycofania się, na wypadek gdyby przeżywała podobne rozterki. - Jesteś pewna, żetego chcesz? Jest wpół do jedenastej, a ja dotrę do Nowego Jorku nie wcześniej niżo północy. Ledwie zdążyłwypowiedziećtesłowa, a jużopuściłago cała odwaga i namyśl o tym, że mógłby przystaćnajej zaproszeniew całej jego kuszącej rozciągłości, przeraziłsię tak, że znowu był gotów zrezygnować. Jakby czytając w jego myślach, odpowiedziała: - Chcę, żebyś domnie przyjechał, Richard, jeśli itytego chcesz. Znowu zapadłacisza. Leczw przeciwieństwie do milczenia Steele'a, ciężkiegood niewyartykułowanychwątpliwości i niezdecydowania, milczenie Sullivan było elektryzujące, drżące i przepełnione niewypowiedzianymiobietnicami. Zanimzdołał zebrać myślina tyle, by cokolwiek powiedzieć, usłyszał ciche piknięcie, gdyKathleenprzerwała połączenie. Boże, jak mogłam być tak ostentacyjna, pomyślała, jadąc windą na parter. Gdy minąłkwadrans popółnocy, właściwiestraciła jużnadzieję i czuła jedynie zażenowanie na myśl o tym, żewogóle go zaprosiła. Lecz gdy dziesięć minut później zatelefonowałz samochodu i oznajmił, że właśnie zaparkowałprzedjej budynkiem,poczuła na twarzy falę gorąca. - Jużschodzę - wydukała,myśląc wpanice, że możejeszcze udawać, iż zaproszenie nie niosło żadnych podtekstów: kawa, wymiana myśli na temat Agrenomics, zmianaubrania. - Tak, akurat- prychnęła pod nosem. -Rozbierz się,gościu, i właźpod mój prysznic. Zmokniętym facetom zawsze proponujęcoś takiego. I oczywiście to nicnie znaczy. Jak mogłeś przypuszczać, że zapraszam cię naszybki numerek w kabinie? 284 Zaczęła chichotać, gdy tylkozobaczyła go przez szklanedrzwi. Był pokryty błotem odstóp do głów i prezentowałsię absolutnie żałośnie. MójBoże, lepiej byłoby gopotraktować wężem ogrodowym, pomyślała, przesuwająckartęidentyfikacyjną przez czytnik systemu bezpieczeństwa, byotworzyć drzwi. - Jak ty wyglądasz! - zawołała ze śmiechem, podającmu rękę. Gdy tylko dotarli do jejlaboratorium, zaprowadziła gowubraniu wprost pod gorący prysznic. - Podaj mi rzeczy, kiedy spłynie z nich to błocko - zawołała,przekrzykując szumwody. - Parępięter niżejmamy pralnię dla studentów. Ty się szoruj, a ja zaniosętamtwoje ubranie. Ręcznik, laboratoryjny kombinezoni kitel znajdziesz na ławce obok kabiny. Spotkamysięw moim gabinecie. - Tak jest, proszępani - odkrzyknąłi wysunął rękę zazasłonę, podając jej ociekający wodą kłąb mokrej odzieży. Wyszła na korytarz i stanęła przy windzie. Kabina, którąwjechali na górę, zdążyła już wrócić na parter. Ktoś jeszczemusi być w budynku, pomyślała,ruszając wstronę schodów;od pralni dzieliły ją tylko trzykondygnacje. W dziesięciopiętrowym gmachu pełnym laboratoriów, w którychrealizowano projekty tysiąca studentów, obecność nocnychmarków pracujących do rana nikogo nie dziwiła. Kilka ćwierćdolarówek wystarczyło naporcję płatkówmydlanych z automatu;kolejnychkilka uruchomiło pralkę. Zapamiętawszy godzinę, o której należało przełożyćpranie do suszarki, wróciła na górę. Steele zdążyłjuż zaparzyć kawę i postawić na jej biurku dwaczarne kubki. Siedzącboso na kanapie - bo w komplecie laboratoryjnejodzieży brakowało skarpetek- wyglądał na rozluźnionego. - Nie wiedziałem, jakąpijasz - powiedział Richard,wstając i podając jejkawę stojącą bliżej niego. -Dzięki. Czarna może być - odparła, siadając w swoimfotelu z parującym kubkiem w dłoniach. - Wyglądaszdużo 285. lepiej - stwierdziła i żartobliwie dodała: - Choć oczywiścienietrudno było poprawić twój wygląd. Odpowiedział jej ciepłym uśmiechem, choć kąciki jegooczu wyglądały nadziwnie ściśnięte, jakby wykonywanierzadko praktykowanej czynności szybko je męczyło. Śladyna skórze po dawnej wesołościbyły jednak wciąż widoczne, jakzmarszczkina wyblakłym pergaminie. Postanowiła, żeożywi je na nowo. - Możliwe też, że tak znaczną poprawę prezencji zawdzięczasz ekskluzywnej odzieży, którąci zaproponowałam. Pasują ci zwłaszcza te bose stopy, doktorze Steele. Przydają ci raczej swobodnejelegancji Robinsona Crusoena plaży niż powagiszefa oddziału ratunkowego, którązazwyczaj emanujesz. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a rysy jego twarzyw jednej chwili stały się bardziej miękkie, jakby zawszepragnęły nabrać takiego kształtu. - O, dziękuję pani. To wielki komplement,usłyszeć takie słowa z ust znanej nacałym świeciedoktor KathleenSullivan. Zamiast usiąść z kawą na kanapie, wykonałznienacka szybki piruet, niczym model na wybiegu. -I przyznam z ochotą, że styl nagich stóp bije na głowę stylnagiego tyłka, który zaprezentowałem parę tygodni temuna moim oddziale. Roześmiała sięw głos nad kubkiem, pryskając na podłogę kropelkami kawy. - Proszę cię, Richard, nie zaczynajmy tego od nowa. Ale zaczęli. Wskazała na jego pośladki, a on udał, żewpośpiechu próbuje je zakryć. Już po chwili poich obolałych ze śmiechu policzkach ciurkiem płynęły łzy. Unosilisię nafali wesołości, aż wreszcie, rycząc ześmiechu, osiągnęli szczyt, poktórym Sullivan poczuła ulgę i wyczerpanie, jakby właśnie skończyli uprawiać seks. Steele stałprzy jej biurku, podpierając się rękamii próbujączłapać oddech. Pochyliła się w fotelu i zadarłagłowę,by spojrzeć mu w twarz. Ich spojrzenia spotkały 286 się, a wtedy Richard wolno opuścił głowę i pocałowalisiędelikatnie. - Dziękuję, Kathleen- szepnął. Musnęła dłonią jego policzek. - Za co? -Za śmiech. Przyzwyczaiłem siędo myśli, że już niebędę się śmiał. Znów się pocałowali -jeszczedelikatniej, a potem coraz głębiej, mocniej i dłużej. Kathleen poczuła szybsze bicie serca; oddychając płytko, wyciągnęła ręce, żeby objąćgoza szyję i wpleśćpalcew jego włosy. Podniósłją delikatnie, agdy stanęła, całowali się jeszcze namiętniej, choćwciąż dzieliłoich biurko. Obeszła jew końcu i padła muw ramiona, mocno przyciskającsię całym ciałem. Przezcienkimateriałlaboratoryjnego kitla czuła, że jest gotowy. Zrobiło jej się gorąco, gdy mocno ocierała się oniegopodbrzuszem, aon nie mniej zapalczywie całował ją, muskając wargami linię jejszczęki i szyję. Usłyszała własnegardłowe jęki i jeszcze mocniej przywarła do niego. - Masz coś? -Nie -odpowiedział, rozpinającguziki jejbluzki igładząc szczyty jej piersi. - Aty? - Tak - szepnęła bez tchu. Rozsunęła poły bluzki,a on przywarłustami do jej piersi, muskając brodawki językiem i ssącdelikatnie. Zaczęła gorozbierać. Z łatwością rozpięła luźnykiteli kombinezon,a potem wolno zsunęłago z ramion i bioder,aż Richard stanął przed nią nagi. Był szczupły, a ciało, które poznawała palcami, wydawało jej się muskularne. Delikatnie wodziła opuszkami pojego brzuchu i niżej, rozkoszując się drżeniem i cichymijękami, które wydawał z siebie pod wpływem jej dotyku. - Rozłożymykanapę? - zaproponowała, pozbywając siębluzki i pozwalając, by w ślad zanią opadła nadywanspódnica. 287. - Na podłogę jestem za stary - odpowiedział, wsuwającdłoń w jej majtki, by pogładzić pośladki i przycisnąć jąmocniej do siebie. Wygięła siędo tyłu, raz jeszcze pokazując jego wargom drogę dopiersi. Całowałje i ssał, akażdapieszczota posyłała fale elektryzujących dreszczyaż do jejkrocza. I wtedy włączył się alarm przeciwpożarowy. Ostra woń benzyny drażniła ich nozdrza i wypełniałapłuca, kiedy biegli schodamiw dół, dźwigającpudła próbek z Rodez,które miały zostać przebadane na obecnośćwirusa ptasiej grypy. Oboje mieli na sobie laboratoryjnekitlezapięte na wszystkie guziki - i nic ponadto. Nie byłoczasu na szukanie ubrań. - Poczułem zapach, kiedy poszedłem do automatu zesłodyczami - wyjaśnił student, któryuruchomił alarm,a teraz towarzyszył im w ewakuacji. W stronę wyjściazmierzało jeszczekilka osób; wszyscy nieśli ze sobą jakieśpudła. - Ale skąd tu benzyna, u diabła? - wysapała Sullivan. - Smród idzie z szybu windy! - odkrzyknąłktoś zzajejpleców. Parę minut później wszyscy byli już na chodniku przedpustym budynkiem i zadzierając głowy, spoglądali w pociemniałe okna. Z oddali dobiegało coraz głośniejsze wyciesyren. Zzasłyszanych rozmów Kathleen poznała co najmniej kilka prób wyjaśnienia tajemniczego pojawienia siębenzyny w szybie windy. Żadna nie brzmiała przekonująco. Jeślinie liczyć uciekinierów z budynku, ulica byłapraktyczniepusta. Przy przeciwległym krawężnikustało zaledwie kilka samochodów, w większości tak wyeksploatowanych, że właściciele raczej nie obawiali się jużzłodziei. Nieco dalej zaczynał się już plac Waszyngtona,a jego kwietniki,place zabawi trawniki kąpały się wżółtawym blaskulamp sodowych. Wysadzane drzewami 288 alejki były puste, podobnie jak chodniki ulic otaczającychplac. Szorstki beton podnagimi stopami, chłodne powietrzenocy przenikające cienki kitel oraz wymowne spojrzeniastudentów przypomniały Sullivan,że podobnie jak Steelema na sobie raczej niekompletne ubranie. - Sądzicie, żebędzie jeszcze padać? - spytała,mającnadzieję, żerozmowa o pogodzie skutecznie odwróci uwagę pryszczatych młodzieńców, którzy jakoś niemogli oderwaćod niej wzroku. Szybko skierowali oczy kuniebu. - Nie,proszę pani, raczej nie. -Ależ skąd, doktorSullivan. - Na szczęście nie. Reakcja trzechmłodzieńców na widok jej skąpo ubranego ciała sprawiła jej przyjemność. - A moim zdaniem to możliwe. -Oczywiście, proszępani. - Zgadzam się, doktor Sullivan. -Ja też. Rozbawiony Steele mrugnął do niej porozumiewawczoi właśnie wtedy nadjegoramieniem zobaczyła elegancką czarną furgonetkęzaparkowaną o pół przecznicy dalej. Zbieg okoliczności, pomyślała. W ciemności za przednią szybą rozjarzył się pomarańczowy punkcik. Ktoś na kogoś czeka, towszystko, przekonywała sięw duchu. Nasto nie dotyczy. Steelezdążył już zauważyć, że coś przykuło jej uwagę. W tym momencie kierowca uruchomił silnik i włączyłświatła. Wóz ruszył w ich stronęniespiesznie, z powagąkarawanu. - O kurwa -jęknąłSteele. -Tędy! - zawołała, biegiem przecinając ulicę. Nie wypuszczając z rąk pudła z próbkami, pognała w kierunkuparku. 289. - Na pewno tędy? - krzyknął, pędząc tuż za nią. - Tak. Do Pączka! - Do czego? -Biegnij! Ryk motoru ipisk opon zachęcił ich do zdwojonego wysiłku. Sullivan obejrzała się w biegu przezramię i zobaczyła, że furgonetka się zatrzymuje, a z jej wnętrza wyskakuje sześciu mężczyzn w mundurach ochroniarskich. Nie zwolniła tempa. Steele też musiał ich zauważyć,pomyślała. Nie zadawał już pytań; słyszała tylko jego rytmiczne sapanie. Posterunek policji znajdował sięna przeciwległymkrańcu parku, a jego obecność wyznaczała niewidzialnąlinię graniczną między spokojną okolicąplacu a terytoriumnależącym do gangów, które nocami okupowały boiska dokoszykówki i włóczyły się ulicami zachodnich kwartałów. Sullivan miała nadzieję, że dyżurni policjanci ruszylijużw stronę budynku laboratorium, zwabieni sygnałem alarmowym. Uważnieprzyglądała się ścieżkom, wypatrującchoćby jednegoz nich,ale bez rezultatu. - Pomocy! Policja! - krzyknęła. Steele szybko podchwycił pomysł: - Chcąnas zabić! Tupot nógnapastników na żwirowej alejce wydawałsięcoraz głośniejszy,ale ich bliskość nie przeraziła Sullivan, jedynie skłoniła do myślenia. Możeuda się złapaćktóregoś z nich? Wreszcie dostrzegła po lewejdwóch policjantów, biegnących w ich stronęz bronią w ręku. Skręciłagwałtownie i pomknęła ku nim, krzyczącw niebogłosy. Sekundę później usłyszała za plecami wiązanki przekleństw i odgłosy gwałtownegohamowaniana kamienistym podłożu. - Cholera! -Gliny! - Spadamy! Sullivan i Steele przyspieszyli, niczym wytrawni biega 290 cze wpadający na metę, a policjanci minęli ich wpędzie,goniąc zawracających ochroniarzy. Kilka wozów strażypożarnej zdążyłojuż zablokować ulicę przedbudynkiemlaboratorium, odcinając furgonetce drogę ucieczki. Napastnicy rozpierzchli się więc na wszystkie strony, ale widząc to, jeden z funkcjonariuszywyrzucił serię rozkazówdo mikrofonu,który nosił w klapie bluzy, i po chwili kwartet biało-niebieskich wozów patrolowych na sygnaleobstawił wszystkie cztery narożniki parku. Policjanciz megafonami wezwali uciekających do poddania się i wkrótcesześciuniedoszłych zabójców leżało już na ziemi,z rękamiskutymi na plecach. Sullivan stała pochylona, wspierając dłonie na kolanach i próbując zapanować nad przyspieszonym oddechem. Steele zatrzymał się obok niej i przyjął identycznąpozycję. - Cała jesteś? - spytał, dyszącciężko. Zdołała jedynie skinąć głową. Dopierogdy młody funkcjonariusz, który donich podszedł, zaczął chichotać, zdali sobie sprawę, że podczasucieczki rozpięło im się kilka guzików w newralgicznychmiejscach. Policjant odsunął czapkę na tył głowy,uśmiechnął sięszeroko i spytał: - Co właściwie państwo tam robili? Eksperyment naukowy? Rozdział 17 Poniedziałek, 12 czerwca, 22. 45 - Połączcie mniez Racine'em - rozkazała, nie odrywając oczu od okularu mikroskopu. - Czeka namój telefon. Włączyłazainstalowany wysoko ekran i pokazała swoim ludziomto,co zobaczyła w próbkach z Rodez. PrimeryH5N1 oddzieliły fragmenty odzjadliwionej szczepionki jaknuty na pięciolinii. Odpowiedziały jej gromkie wiwaty. - Dobra robota! -Brawo! -Ho ho! Azrhan stanął przy telefonie i zaczął wybierać numer,bardziej przygnębiony niż kiedykolwiek w ciągu tych sześciu dni, które minęły od ich konfrontacji. Po piątkowymatakunapięcie między nima szefowąstało się nieznośne. Sullivan starała się ze wszystkich siłnie poddawać się takim myślom, ale dawnepodejrzenia względem jego osobyuparcie wracały. Wiedziała przy tym,że on to wyczuwa,bo coraz trudniejbyło zignorować urazę i gniew widocznew jegooczach. Wreszcie zaczęła sobągardzić, tym bardziejżenie miała anicienia dowodu przeciwko niemu. W ichstosunkach zapanowała nieufność. - Piękna robota,Kathleen - stwierdził Steele, stajączajej plecami. Oparła się pokusie wtulenia się w niego; wciąż jeszcze wstydziła się swoich podwładnych. Właściwieod czasu 292 alarmu pożarowego nie mieliz Richardem czasu dla siebie,a przecież minęły już trzy noce. Po laboratorium kręcili siępolicjanci, a technicy przychodzili i wychodzili,by pracanie ustała w weekend. Nie było czasu na prywatność. Ze względów bezpieczeństwa Lisa przeniosła się do laboratorium. Sullivan nie chciała, by dziewczyna siedziałasama w mieszkaniu; było przecież możliwe, że i tam zjawią się mężczyźni w ochroniarskich uniformach. - Super, mamo- powiedziała nastolatka, spoglądającnaekran, i mocno uścisnęła matkę. -Dzięki,skarbie. - Sullivan uwielbiała chwile bliskości z córką, ale terazzastanawiała się, czy powinnajużjejpowiedziećo Richardzie. Choć z drugiej strony, nie mogłapowiedzieć zbytwiele. Przez tych kilka dni skradli sobiejedynie parę całusów w bardziej zacisznych zakątkach laboratorium. - Nie żałujesz tego, co zacząłeś? - spytała go podczasjednego z tych gorączkowych, przelotnych spotkań. - Żałuję tylko tego, że nie mogę dokończyć - odparłszeptem, drżąc, gdy jego usta muskały jej szyję, a dłoniewpełzały pod kitel, by odnowić przerwaną znajomość z jejpiersiami. -Dokończysz, Richard- odpowiedziała, oddychającpłytko wprost do jego ucha, mokrai gotowa. - Dokończysz. - Doktor Sullivan, inspektor Racine przy telefonie -obwieścił Azrhan, przerywającjej chwilę wspomnień. Gdy skończyła opisywać wyniki testów i wyjaśniła, czego od niego oczekuje, francuskidetektyw westchnął głośnowprost do słuchawki. - Bez obaw, doktor Sullivan. Naszwspólny projekt potoczy się bezprzeszkód. Odkrywając sekret Pierre'a Gastona, ujawniła pani motyw jego morderstwa, co oznacza,że zamrożone aktafirmy Agriterre zostaną odmrożone,gdy tylko będę mógł zbudzić sędziego. Wtedy je zajmiemy. Wszelkie dokumenty dotyczące Biofeedalbo Agrenomicsosobiście prześlę do odpowiednich jednostek policji w pani 293. kraju, omijając biurokratyczną hydrę, której karmieniejest niestety naszym narodowym sportem. -Jest pan pewny, że da się to zrobić wystarczającoszybko? Gdy wspomniałamdetektywompracującymnadsprawą tu i w Honolulu, że być możemamy dla nich nowedowody, obaj podkreślili konieczność błyskawicznego działania, zanim dokumenty zaczną znikać. - Mais, certainement, Madame. Daję pani słowo, żerzecz dokona się w czterdzieści osiem godzin. Wyobraziłasobie grand gęste jegoręki, którym zbywa jej obawy, przy okazji zostawiając wpowietrzu smugędymu z kolejnego gauloise'a. Mimo to coraz silniej dręczyło ją przeczucie, że jej wysiłkizostaną zatopione w grzęzawisku jurysdykcyjnychsporów. Wtorek, 13 czerwca, 9. 00 - Pan chyba żartuje! -Przykro mi, doktor Sullivan - odparł McKnightz bardzo głupią miną. - Moi szefowie, niech Pan mawopiece ich jajowate główki, od dziś wycofują stąd naszych ludzi. Uważają, że niepotrzebujejuż pani ochrony,bo nikt nie majużpowodu, by panią zgładzić, skoro rozpracowane przez panią próbki ujawniły cały sekret. - Nie wiedziałam, że zabójcy działają tak racjonalnie. -Nie,to tylko księgowi, którzy przydzielają funduszejednostkom specjalnym. Wedługnich, w tej chwili mapani takie sameszansę na nagłą śmierć jak wszyscy innimieszkańcyNowego Jorku. To oznacza,żemusipani zadbać o siebiewe własnym zakresie. - Pan też jest tego zdania? -Szczerze? W całej tej sprawie więcej jest dziur niżw sweterkach dzierganych przez mojąteściową. - Nie istnieje żadenzwiązekmiędzy ochroniarzami,których aresztowano, a firmą Agrenomics? 294 - Żaden. Ci ludzie nigdy tam nie pracowali. No, w każdym razie nie wykazują tego dokumenty i nikt się nieprzyznaje do znajomości z tymi facetami. - Jakie są szansę, by skłonić ich do mówienia? -Marne. Zwykleludzie nie puszczają farbyz dwóch powodów. albo za pieniądze, albo zestrachu. Zdaje się, żetych sześciu ma podwójną motywację. Stać ich na bardzodrogichprawników, az drugiej stronynie pamiętam, kiedyostatni raz widziałem tak przerażonychbandziorów. Zupełniejakby to, że dali się złapać, oznaczało wyrok śmierci. - Nie powiedząnawet, kto ich wynajął? -Nie. A kiedy pytam ich oPizzowatego, bledną, zaczynają siępocić i twierdzą, że nie znająnikogo takiego. - A możewyjaśnili,po co wlali benzynę doszybu windy? -Nie musieli. Znaleźliśmy urządzenie, które miało jązapalić. skrzyżowanedruty, którespuścili na dół, podłączone do czasomierza wymontowanego z ekspresu dokawy. Podłączyli toto do gniazdka w ścianie inastawilitak, żeby zaczęłodziałać o pierwszej trzydzieści nad ranem. Plan był taki: iskra z zetkniętych przewodów zapala oparybenzyny, olej zprowadnic windy przenosiogieńw górę jak rzymska świeca, a wtedy, jeśli wszystkie piętranie staną w płomieniach, to przynajmniej dym wykurza was z budynku. Na to właśnie czekali w tej swojejfurgonetce. - McKnight wstał, zbierającsię do wyjścia. -Przeczytam jeszcze raz wasze zeznania z piątkowej nocy. Wiem, że oboje ze Steele'em twierdzą państwo, że niemają pojęcia, kto jest odpowiedzialny za tę akcję, ale wybórpory ataku sugeruje, że ten ktoś wiedział, co planujecie naponiedziałek. Zapytamwięc prywatnie. Czy jestktoś, kto mógł posiadać taką informacjęi kto wydaje siępaństwu podejrzany? - Nie - odpowiedziała Sullivan zpółsekundowym opóźnieniem, mimowolnie myśląc o Azrhanie. - Wiele osóbmogło wiedzieć, co się święci - dodała. -Włącznie z personelem w laboratorium JulieCarr. 295 i.. Policjant spoglądał na nią z irytującą przenikliwością. - Jeszczejedno - rzekłpo chwili. - Mamy doniesieniez Agrenomics o włamaniu dokonanym w piątkową noc. Trafiłona moje biurko, bo tamtejsza policja już wie,żeinteresuje mnie ta firma. Pewnie nie mają państwo nic dopowiedzenia w tej sprawie? - Absolutnie nie. Dlaczego mielibyśmy. - To dobrze, bo nie chciałbym być zmuszonydoaresztowania prominentnych obywateli tego miasta pod zarzutem włamania. -Chyba nie sądzi pan, że ja. - Istniejetylko jedensposób na legalne wejście doAgrenomics. Racine musi znaleźć dowód na związek tegoośrodka ze sprawą szczepionki. Czy tojasne? - Naturalnie, ale przecież. -To dobrze! Bojeśli na przykład parka napaleńcówwybierze si tamnielegalnie i w ten sposób da jakiemuśnarwanemu prawnikowi okazję do odrzucenia nielegalniezdobytego dowodu, to będzie to ostatnia rzecz, której nampotrzeba. Zrozumiano? Ależ oni tam mają tajne laboratorium do pracynadBóg wie czym, omal nie wykrzyknęła Sulłivan. W ostatniejchwili ugryzła się w język. Zupełnie nieprzyzwyczajona dotakich taktycznych, milczących odwrotów,poczerwieniałana twarzy z niepohamowanejfrustracji. W ciągu kolejnych kilku godzin jej personel - w tymi Azrhan - powrócił do rutynowych zajęć. Praca nad próbkami z Rodez dobiegła końca. Lecz Sulłivan jakośnie mogła się skupić. Za każdymrazem, gdy dzwoniłtelefon, spodziewała sięnowin zFrancji. Nie mogła przestać myśleć o drugim sekrecie Agriterre,o którym pisał Pierre Gaston. Po lunchuznowu wyjęła preparaty i studiowała je aż do późnego popołudnia. Wiedziona przeczuciem, że coś przegapiła, zdołała przejrzeć jedynieułamek materiału i nie znalazła w nim niczego nowego. 296 Zbliżała się osiemnastai perspektywa powrotu do normalnego, domowego życiaz Lisą orazregularnego snupodniosła ją na duchu. Jeszczebardziej kuszącawydałajej się wizja bardzo prywatnego spotkania z Richardem. - Może wpadłbyś do mnie wieczorem- zaproponowała,dzwoniąc do niego przed wyjściem z laboratorium. Sądziła, że zależy mu na spotkaniu co najmniej tak samo jakjej. Na samą myśl o tym, co im przerwano, czuła mrowienie w sutkach i przyjemne ciepło w zgoła innym miejscu. - Otworzę butelkę szampana. Uczcimy pierwszy dzieńwolności. Steele milczał kilka sekund, zanim odpowiedział. Wystarczającodługo,żeby daćjej odczuć, że się waha. - Przykro mi, Kathleen, ale Chet gra dziś na gitarze naszkolnymkoncercie, aja obiecałem mu, że przyjdę. -Zatem musisziść - odrzekła, mając nadzieję,że tojedyna przyczyna jego wahania. Jeśli chcesz, mogę naciebie zaczekać. -A co z Lisą? - Trzecia wojnaświatowa by jej nie obudziła. To co,otwierać bąbelki? Cisza. - A może wynajmiemy hotelowy pokoik na godziny,z obsługą - zasugerowała na poły żartobliwie. Śmiech, którym odpowiedział,brzmiałodrobinę sztucznie. Zaczęłapodejrzewać, że jego wstrzemięźliwość ma głębsze przyczyny niż wstyd przed harcowaniem w obecnościLisyśpiącej w sąsiednim pokoju. - Richard, o co chodzi? Bo jeszcze pomyślę, że podobamci się tylko wtedy, gdy dookoła biegają gliniarze,strażacyi setka laborantów, uniemożliwiając namfigle. Znowu się zaśmiał, ale nie tak szczerze, jak się spodziewała. - Uwierz mi, jesteś równiepociągająca jak zawsze-odparł. - Gdybychodziło tylko o mnie, byłbymu ciebie 297. w sekundę. Ale to jest wieczór Cheta. Wiesz,że dopierozacząłem na nowo zbliżać się do niego. Może to irracjonalne, ale obawiam się, że tojedyny powód, dla któregoznów zaczyna mi ufać. Wierzy,że on i Marthato jedyneosoby naświecie, które mi pozostały. Nie ma sensuodciągać mnie teraz od niego. Chet jest jedyną osobą, którejutrata mogłaby raz jeszcze mnie złamać. Zaczyna czuć siębezpiecznie i nie wiem, jak by przyjął fakt, że wychodzęsobie w środku nocy, żeby się z tobą spotkać. Mógłby sięo tym dowiedzieć,a ja nie chciałbym go okłamywać. Sullivan była oszołomiona. - Brzmi to tak, jakbyś uznał,że jestmiędzy nami problem, który dotyczy nie tylkotej jednej nocy. -Okłamałbym cię, mówiąc, że jest inaczej. Milczenie otworzyło się między nimi jak otchłań. - Czego więc chcesz, Richard? -Czasu. Niech Chet przyzwyczai się domyśli, żenigdywięcej go nie zawiodę, cokolwiek by siędziało. Pożądanie ostygło w niej i wyciekło jak śluz. - A długoto potrwa,zanimpokonasz własnystrach? -Słucham? - Słyszałeś. -Chodzi o to, że to Chet się lęka. - Nie, chodzio to, że uciekasz przede mną. Chet maz tym wspólnego tyle, że używasz go jako wymówki. - To nie fair. -To ty jesteś nie fair,Richard. Owszem, Chetmusinauczyć się zaufania, ale to nie nastąpi, jeżeli spróbujeszotoczyć swoje życie murem,żeby nikt inny nie mógł konkurować z twoim uczuciem do niego. Do diabła, komu potrzebna tak słaba miłość? Wiem, że ja bymjej nie chciała. Czułabym,że zajmujęmiejsce w twoim sercu tylko dlatego, żeakurat nie ma tam nikogo innego. Chet zasługujena coś lepszego. Chciałbyś, żeby poczuł się bardziej bezpieczny? Kochaj go tak, żeby czuł, że jest dla ciebie najważniejszy nawet wtedy, gdy wszyscy ludzie tego świata 298 biją się otwojeserce. Oczywiście przy założeniu, że dotego czasu nie odepchnieszwszystkich odsiebie. Nie odpowiedział, tylko westchnął przeciągle. Słyszącto, wyobraziła go sobie jako przebity balon, z któregouchodzipowietrze, i wiedziała, że trafiła w dziesiątkę. Lecz mimo to poczuła się zbyt urażona, odrzucona, a nadewszystko zbyt wściekła,bysię przejmowaćtym, czySteelepojmuje, cowłaśnie narobił. - Jestem facetem z ciężkim życiowym bagażem - odezwał się w końcu, a ton jego głosu był, jak na jejgust,zbyt bliski użalaniu się nad sobą. - Niepotrzebne cicałeto gówno, które ciągniesię za mną. - Niech cię szlag, Richardzie Steele! Na pewno nie jesteś mi potrzebny, kiedy użalaszsięnad sobą. W tych czasach znamy już lekarstwo na ten stan. Nazywasię kręgosłup! A co do tego, co jest mipotrzebne albo nie, to ja samabędę o tym decydować! -I rzuciła słuchawkę. W środę wieczorem Racine przyniósłdobrenowiny. -Jak pani podejrzewała, doktor Sullivan, dokumentyz Agriterredotyczyły i Oahu, i Tajwanu- rzekłtonem,który podczas pokonywania pięciu tysięcy kilometrów niestracił ani jednej triumfalnej nuty. - Wtysiąc dziewięćsetdziewięćdziesiątymsiódmym roku doktor Franęois Dancereau, dyrektor generalny firmy, postanowił wykorzystaćepidemię ptasiej grypy wAzji i zarządził rozpoczęcie produkcji doustnej szczepionki przeciwko wirusowi. Poleceniewykonał Pierre Gaston, nasz zamordowany genetyk. Firma zarobiła okrągłe szesnaście milionów franków,a pierwszy frachtowiec z ładunkiem zmodyfikowanej kukurydzy wypłynął w morze na zamówienie tajwańskiegooddziału Biofeed International, firmy-matki francuskiejAgriterre. Sześć miesięcy później Dancereauzaczął otrzymywać wiadomościod kierownictwa Agrifoodna Tajwanie, z których wynikało, że zdaniem miejscowych hodowców karma powiększa zasięg epidemii ptasiej grypy. 299. Dancereau przyznał, że to możliwe, i zalecił sprzedawaniezmodyfikowanego ziarna jako zwykłej karmy w tych rejonach świata, gdzie problem ptasiej grypy nie występuje. W ciągu dwóch tygodni sprzedano całądostawę oddziałowi Biofeed na Hawajach. -Czy Dancereau lub ktokolwiek inny wpadł nato, żeszczepionka możebyć groźna dlaludzi? - spytała Sullivan. -I że odegrała rolę w zakażeniu ptasią grypą tegodziecka naTajwanie? - Według dokumentów firmy nikt nie brałpod uwagętakiej możliwości. Przeważała opinia,iż nietrzeba przesadzaćz ostrożnością, bo chodzi jedynieo karmę dla drobiu. Taki przejaw arogancji odebrał jej mowę. - Kim właściwie jest ten Francois Dancereau? - spytała w końcu. -Nazwiskowydaje mi się znajome. - To jeden z wirusologów odpowiedzialnych za skandalz krwią zarażoną wirusemHIV, którywybuchł tu wpołowielat osiemdziesiątych, wdodatku typek, któregonazwalibyście w Ameryce prawdziwym przyjemniaczkiem. Proszę sobiewyobrazić, że uniknął skazania, donosząc naswoich kolegów. Według not wewnętrznych,które znaleźliśmy,firma Agriterre postawiła go na czeleswego programu inżynierii genetycznej właśnie ze względu na jegoskłonność do naginania procedur w imię maksymalizacjizysków. 4 Sullivan przypomniała sobie zdjęcia, które Steele pokazał jej kilka dniwcześniej: śluza powietrzna, prysznice dekontaminacyjne iksiężycowe skafandry. Oznaczałoto, że nader niepokojące rzeczy dzieją się i tu, w Stanach,z woli kogoś, kto "naginając procedury",gotów jest podjąćznacznie bardziej szalone eksperymenty. Zakończywszyrozmowę, Sullivan wzdrygnęłasię mimowolnie, razjeszcze bez powodzeniapróbując zapanować nad galopującąwyobraźnią. Wciąż miała problemy z koncentracją między innymiz powodu Steele'ai przepaści, która pojawiła się między 300 nimi;ta myśl męczyłająjak ból zęba. Jezu, ja tomam dobrą rękę, lamentowała w duchu, wściekła,że pozwoliła, bykolejny niewłaściwy mężczyzna odebrał jej spokój ducha. W piątek detektyw Billy Ho z Honolulu sprawił, że kierownictwo oddziałuBiofeed naHawajach wpadło w panikę. -Materiały Racine'a uczyniłyz nich oficjalnychpodejrzanych numer jeden w sprawie morderstwa Hacketai nieudanegozamachu na panią - opowiadał przez telefon. - I właśnie dlatego rozeszliśmy się po wszystkich kątach ich biur jaksmród. Wszyscy oczywiście twierdzą, żenie wiedzą, kto zezwolił na zakup zmutowanej kukurydzy, i równie pewnie zaprzeczają, jakoby usiłowali potemzacierać ślady. Tylko że nam udałosię znaleźć coś bardzociekawego. Fakturę za nowiutkiego pikapa, kupionegow październiku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Numer seryjny wozu jest zgodnyz numerem półciężarówki Hacketa. Policjant zapewnił ją, że śledztwo nie ustanie, póki całaprawda nie ujrzy światła dziennego, choć przesłuchaniewszystkich może potrwać wiele tygodni, a badanie archiwów -jeszczedłużej. W poniedziałek sprawa trafiła na pierwsze strony gazet we Francji iw Stanach Zjednoczonych. VACCIN GENETIOUE MORTEL, krzyczały nagłówki we francuskiej prasie. ŚMIERTELNA SZCZEPIONKA GENETYCZNA MA ZWIĄZEK ZPTASIĄ GRYPĄ, twierdziły nowojorskie pisma. BIOFEED: NIEUMYŚLNE ZABÓJSTWO? , pytałaprasa w Honolulu. Niestety, policja żadnego z krajów nie znalazła anijednegopisma, e-maila czyzapisu rozmowy telefonicznej,który wskazywałby na związek Agrenomics ze sprawą. - Nie ruszę ich -stwierdziłMcKnight, ze smutkiempotrząsając głową. 301. Wtorek, 20 czerwca, 7. 00Gabinet dziekana - Musimy tam wrócić, Greg - rzekł Steele, zbierającz biurka zdjęcia. -Nie chcę nawet wiedzieć,żejuż tam byłeś. Jezu, Richard,przecież to było zwyczajne włamanie! - Chryste, od dwóch latpróbujesz mnie przekonać, żebym wreszcie ruszył tyłek i zajął się życiem. I to ty zafundowałeś mi mowę pod hasłem "boję się o moje dzieci", dodiabła! Ateraz ja boję się owszystkie nasze dzieci. - Tak się składa, że twoja posada wisi na włosku, przyjacielu, a Aimes po ostatnich artykułach prasowych dostałszału. Jakoże doktor Sullivan najwyraźniej wymknęła sięz jego łap, Aimes bardziej niż kiedykolwiek chce znaleźćkozła ofiarnego i w tej chwili wszystko wskazuje na to, żeto ty będziesz tym szczęściarzem. - Ale dlaczego? - wtrąciła Sullivan. -Przecież zniszczenie kariery Steele'a nie sprawi, że sprawa szczepionkizostanie zamknięta. - Nazwisko Richarda wypowiedziaław chłodny, oficjalnysposób,a czyniąc to, kątem oka spostrzegła,że się skrzywił. Pocałuj się, frajerze, pomyślałazezłością, wciąż urażona jegoodrzuceniem. - To sięnazywa minimalizacja strat - odparłStanton. - Jeżeli Richard dostanie porządne,publiczne lanie zasianie bezpodstawnych spekulacji, wszyscy staną się nagle bardzo ostrożni w wypowiedziach na ten temat. Będągadać wyłącznie o potwierdzonych badaniami zagrożeniach, a konkretnie o szczepionce, natomiast nie pozwoląsobie na bardziej ogólną krytykę, dotyczącą czegokolwiekpoza dwiema firmami zamieszanymi w skandal. Tymsposobem, zdaniem Aimesa, uda sięograniczyćstraty doBiofeedi Agriterre, co oznacza ochronę wszystkich innychklientów przed podobnymtraktowaniem. - Powiedział ci to osobiście? spytała. - Jasne, że nie. Ale każdy głupiecdostrzeże, że wła302 śnieo to mu chodzi odparł Stanton, po czym spojrzał naSteele'a. I dlategoani sięważ atakować Agrenomics beztwardych dowodów przestępstwa,Richard, jeśli jesteś choćtrochę zainteresowany powrotem na dawne stanowisko. -Nie sądzisz, że zdjęcia, które właśnie ci pokazałem,są wystarczającym dowodem na to, że dzieje się tam cośniebezpiecznego? - spytał wyzywająco Steele, pochylającsięw fotelu. Stanton parsknął pogardliwie. - Na podstawie tych fotek nie możesz stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że prowadzona jest nielegalnadziałalność. Skąd wiesz, że oni, obchodząc się zwektorami, po prostu nie zachowują jeszcze większejostrożności,niż zaleca doktor Sullivan? Kathleen przewróciłaoczami, a Steele jęknął. - Daj spokój, Greg, do cholery! - zawołała. - Kathleen, musisz cośzrozumieć. Chwilowo nie jesteśjuż na celownikuAimesa i zachowałaś swoją pozycję nauniwersytecie, ale nie przeginaj. Jeśli tylko znowu zaczniesz kogoś bezpodstawnie oskarżać, Aimes w mgnieniu oka skoczyna ciebie ponownie, tymrazem bez oporuwywierającfinansową presję. Nie myśl, że przestałaś byćnajgorszym wrogiem wszystkich tych firm, które on reprezentuje. Zawsze będą cię atakować. Sullivan cofnęłasię instynktownie. - Czy atakowanie totakże podpalenia i wynajętezbiryw czarnych furgonetkach? -Co takiego? - Stanton zmarszczył brwi i potrzebowałkilku sekund, by zrozumieć, do czego zmierza. -Aimesjest dupkiem, ale niemożesz poważnie myśleć, że uciekłbysię do takiejtaktyki. O, właśnie, to był klasyczny przykładbeztroskiej gadaniny, która da mu podstawy do nękaniacię choćby procesem o zniesławienie. - Apropos beztroskiej gadaniny, Greg - przerwała muSulłivan. - Wspominałeś może komuś o odkryciuJulieCarr, po naszej piątkowej rozmowie? 303. Stanton spurpurowiał. - Kathleen! Oczywiście, że nie. Jak śmiesz sugerować, że postąpiłbym tak nieostrożnie z tajnym materiałem. - Jak śmiem? Śmiem, bo nie przepadam za sytuacjami,w których ktoś próbuje mnie zabić albo spalić mi laboratorium. - Zaraz, chwileczkę. -Czy ty siebie słyszysz,Greg? Zdaje się, żeteraz, kiedy moje nazwiskoznowu może przynieść uczelni pieniądze, martwisz się tylko o jedno: żebym pozostała grzecznądziewczynką i robiła swoje. - Doktor Sullivan! Ja protestuję. - Nie rozumiesz? Guzik mnie obchodzi, ilu darczyńcówzwabi tu moje nazwisko. Moim priorytetem jest ustalenie tożsamości tych sukinsynów,którzy nękają Richardai mnie. I nie obchodzi mnie, kto się zato obrazi. Agrenomics, Sydney Aimesczy ty! - Przecież już rozwiązałaś zagadkę. Ci ludzierobiliwszystko, żebyś nie odkryłasprawy szczepionki. Niechsobie policja ścigawinowajców, czy to w Agrenomics, czygdziekolwiekindziej. Sullivan spojrzała na Stantona w bezbrzeżnym zdumieniu. Mgła w kolorze rozwodnionego mleka wisiała zaoknami, przesłaniając nawet sąsiedniebudynki. Jej widokprzyprawiał Sullivan o mdłości; przypominało białawymleku, który matka kazała jej brać wdzieciństwie. - Gregu Stantonie, albo jesteśniewiarygodnie głupi,albo mnie uważaszza taką - oznajmiła. - Czy trzymanie mnie na krótkiej smyczy to jest najnowszy sposób na podtrzymanie strumieniadotacji od firm z branży biotechnologicznej? Nie wspominając o tym, że i moja praca przydaje się akademii medycznej. Zanim Stanton zdążył odpowiedzieć, wstała, obróciłasię na pięcie i wyszła z gabinetu. Chryste, potrzebna mi kawa, pomyślała, wysiadając 304 z windy w holu na parterze. Wyszłanaulicęi pomaszerowała do kawiarni naprzeciwko. Na poziomie ziemi mgłabyła nieco rzadsza: przypominała chłodną,szarą emulsję,ale przynajmniej działała kojąco na skórę. Niestety, nieukoiła złościSullivan na Stantona za gorliwość, z jakąpróbował zmusić ją, by wróciła do szeregu. Bezczelnytyp, zżymała się w duchu,otwarcie grana dwa fronty,a wszystko dlatego, żełotrw rodzaju Aimesa potrafi takpokierować swoimi klientami,byużyli pieniędzy jakośrodka szantażu! Weszła do lokalu, zamówiłakawę i usiadła przy stolikuz widokiem na bramę, czekając na Steele'a. Dodając do parującego napoju strumyk białej śmietanki, zastanawiałasię, do czego jeszcze przyzwoity dziekan może się posunąćw trosce o finanse uczelni. Na przykład, rozmyślała corazodważniej, mieszając ciemnobrązowy wir, skoroAimesijego klienci byli gotowi namały szantażyk, todlaczegonie mieliby się zdobyć na wypłacenie łapówki? Dodiabła,może właśnie dlatego Stanton odstawia takie szopki! Możliwe, że skurwieleobiecalimu zwiększenie nakładównauczelnię,jeśliutrzyma mnie w ryzach, anasz porządnydziekan się zgodził. Nie, to szaleństwo. Niemoże być aż takim łajdakiem,powtarzała sobie w duchu, wrzucając do kawy ze śmietanką trzecią łyżeczkę cukru. Wciąż jednak była naniegowściekła i nie mogła przestać myśleć jak najgorzej ojegotaktyce. Zastanawiałasię, czy jego naleganiana codzienne raporty o postępie prac niebyły jedynie sposobem nakontrolowaniejej poczynań. - Sukinsyn - mruknęła, przełknąwszy łyk słodkiegojak syropnapoju. Jej pusty żołądek łapczywie zabrał się do trawienia,burcząc przy tym takgłośno, że Sullivan obawiała się, czynie słychać tego przy sąsiednim stoliku. W ciągu paru minut ciepła fala kofeiny iglukozy zaczęła przenikać do jejmózgu,alenie rozpędziła jejfatalnego humoru, jedynie 305. spłodziła w nim hipotezę mroczniejszą niż wszystko, co dotej pory przychodziło jej do głowy. A jeśli śledziłmoje poczynania nie tylko z przyczynogólnych,ale właśnie po to,żebypowstrzymać mnie, gdybym zbliżyła się zbytnio do prawdy, której nie powinnamodkryć? W końcu gdy tylko powiedziałam mu, że zaczynam badać próbki pod kątem wektorów ukrytych w szczepionce, pojawiły się tezbiry - ledwie po paru godzinach. Sullivanomalnie zapomniała oddychać. Czy to on celowo sprowadził napastników do mojego laboratorium alboprzekazał informacjękomuś, kto to zrobił? Jaka kwotamogła skłonić go do takiego działania? Próbowała odsunąć od siebietę myśl, ale bez skutku. Podejrzenie zaczęło kiełkowaćna żyznym gruncie niepewności. - Jesteśmy idiotami- szepnęła, uświadamiając sobie,że być może wraz ze Steele'em podzielili się wiedzą o tajnym laboratoriumz zupełnie niewłaściwym człowiekiem. Coraz bardziej roztrzęsiona raz po raz spoglądała nazegarek. Dalej, Richard, dlaczego tak długo totrwa? Musimypogadać. I to nie tylko otym, co wydarzyło się tam, na górze,pomyślała. Od czasu, gdyprzed tygodniem doszło do kłótni między nimi, nie rozmawiali ze sobą, jeśli nie liczyćzwięzłej wymiany informacji. Tego dniapostanowiła więcprzyprzeć go do murui oczyścić atmosferę, przynajmniejna tyle, by mogli razem pracować bezzbędnego napięcia. Jeślisłowa wystarczą,pomyślała. Może intelektualnie jesttak samo zdolny jak ja, ale jeśli chodzi osprawy osobiste,bystry jest jak spróchniały pniak. Kwadrans później wreszcie ujrzałago w bramiebudynku. - Co cięzatrzymało? - spytała, przebiegłszy na drugąstronę ulicy. - Opowiadałmi, jaki to ze mnie dupek. -Przez piętnaście minut? 306 - Mówił też, jak bardzo nie mam wyboru. Przynajmniejw tym jesteśmy zgodni, pomyślała. Właśnie zaczęła zapraszaćSteele'ado kawiarni, gdy zadzwonił jej telefon. - Kathleen! - powiedział Steve Patton, gdy tylko odebrała. -Jak poszło spotkanie z dziekanem? - Niepytaj. -Aż tak źle? W takim razie mam cośnapocieszenie. Rzuć wszystko w diabły i przyjeżdżaj do mojego biura. - Cotakiego? - spytała ostrożnie. Dzwonił do niej praktycznie codziennie, oferując moralne wsparcie i słuchająccierpliwie,jak wyładowuje swoją frustrację spowodowaną brakiem tropówprowadzących do Agrenomics. Było jejz tym nawet dobrze - nareszcie znalazło się ramię, na którym mogła się wypłakać - ale gdzieś wcichymkącie jejświadomości zawsze czaiła się obawa, że Steve spróbujeją odzyskać. Zaproszenia takie jak to sprawiały, żemiała ochotę zrobić w tył zwrot i odmaszerowaćjakwzorowamażoretka. - Posłuchaj, Steve, doceniam twoją propozycję, alew tej chwili nie mogę. - Nie powiem ci przez telefonnic więcej ponad to, żenie tylko znalazłem sposób na wprowadzenie cię do Agrenomics, ale także na spenetrowanie tego tajnego laboratorium. Jeśli masz podręką Steele'a, zabierz go ze sobą -powiedział Patton i przerwałpołączenie. Rozdział 18 - Emerytowany portier dorabiający w weekendy w Agrenomics? - powtórzyłaKathleen. -Czy to nie nazbyt dogodny zbiegokoliczności,Steve? - Dogodny? - Patton wyciągnąłręce ku niebu zamaszystym gestem, który powaliłby na kolana publicznośćw Carnegie Hali. -Do licha, to istna mannaz nieba! Przyszedł do nas całkiem niespodziewanie, Kathleen,i zwyczajnie zaproponował pomoc. Długo siedzęw tym biznesie, alechyba już nigdy nie przestanę się dziwić, jakczęsto zdarzasię, że człowiek przeżywający kryzys sumienia występujez tłumu i ofiarowuje dokładnie to, czego nam potrzeba. Czy sześć miesięcytemu ktoś by odgadł, żewszyscy cinaukowcy przeprowadzą ogólnoświatowe badania wektorówwewłasnym miejscu pracy, a wszystko to w odpowiedzi nasugestię, którą zawarłaś w internetowej publikacji? A jednakto zrobili. -Patton przechadzał się w tę i z powrotemprzed ogromnymi oknami sięgającymi od podłogipo sufit,a zajmującymi trzy ścianyjego gabinetu. Dzięki nim miałpanoramiczny widok z południowego Manhattanu niemalna wszystkieznane miejsca Nowego Jorku, począwszy odHudsonRiver i TriBeCa wtle. Steele wiedział, że trudno było w tych czasach o bardziej prestiżową lokalizację. Rozglądając siępo gustownym wnętrzu -a były tu i mahoniowe panele, i pluszowedywanyna drewnianych podłogach, i mnóstwo cennych,zabytkowych mebli - zastanawiał się, ile drzew musiałozginąć, by wyposażyć te piękne biura na osiemnastym 308 piętrze wieżowca. Zauważył też, że personel obsługującyPattona tworzyły samemłode i atrakcyjne kobiety. Jak na"prowincjonalnego ekologa, który nigdynie wyrósł z latsześćdziesiątych", całkiem nieźle radzi sobie z prowadzeniem Stowarzyszenia BłękitnaPlaneta i z własnymżyciem, pomyślał Steele. Nie bez satysfakcji zaobserwował coś jeszcze: to, z jakąrezerwą Kathleen odnosiła się do Pattona. Niewątpliwienie podzielała jegoentuzjazmu. - Nadal uważam, że zbyt łatwo to poszło - powiedziała. - Skądmamy wiedzieć, czy on niewspółpracuje z Pizzowatym albo tymi drabami, którzy chcieli mi spalić laboratorium? - Masz absolutną rację, podejrzewając podstęp,szczególniepo tym wszystkim, co zaszło. Tylkoże my prześwietliliśmy faceta. Dotarł do nas przez swoją siostrzenicę, która pracuje dla nas jako wolontariuszka. Mieszkaw White Plains, znudził się wczesną emeryturą i znalazłsobie robotę na weekendy, gdy tylko otwarto Agrenomics. Jego siostrzenica oczywiście wiecznie mu truła o niebezpieczeństwachzwiązanychz genetycznie modyfikowanążywnością, więc wkońcu zaczął czytać to i owo. Teraz, gdypojawiły się artykuły o szczepionce, postanowił zadziałać. -Wszystko to może być tylko przykrywką - upierała się Sullivan. - Nic nie stoi na przeszkodzie, by pokumałsię z tamtymi. - Nic na to niewskazywało, kiedynasi ludzie z nimrozmawiali i grzebali w jego przeszłości. Bez specjalnychoporów przyznał, że widywałtam faceta z bliznami po trądziku,ale, jak mówił, nie miał z nim nic wspólnego. Pamiętaj, że to tylkoportier, anieczłonek dobrze uzbrojonejgrupy, która nocą patroluje teren. Facet łazi najwyżej korytarzami i sprawdza, czy nikt nie zostawiłodkręconegokranu albowłączonego czajnika. Nie nosi nawet broni. - Nadal mi się to nie podoba. -Jaki mamyplan? - przerwał jej Steele. -A przede 309. wszystkim, w jaki sposób portier chce mnie przemycić dopodziemnego laboratorium? Patton zatrzymał się i spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby zupełnie zapomniał o jego obecności. Światłosłoneczne odbijało się od szkiełjego okularów o drucianej oprawie, nadając im wygląd wielkich, okrągłych oczu. Siwe loki nadawały mu wygląd nastroszonego puchacza. - Pójdziesz tam? - spytał. Steele skinął głową. W miejscu ptasiego dzioba pojawił się szeroki uśmiech. -To doskonale, Richard. Kathleen milczała. - W takim razie plan jesttaki, żewykorzystamyzbliżającesię świętoCzwartegoLipca - zaczął, wciąż stojącnieruchomona tle wielkiego okna. - Jak oboje wiecie,z nieznanych przyczyn Agrenomics zawiesza swoją działalność. Wdniach roboczych trzymają tam tylko szkieletowązałogę, ale jako że w tym roku czwarty lipca przypada wewtorek, aponiedziałek ogłoszono dniem wolnym, nawetci nieliczni pracownicy chcą skorzystać z czterodniowego weekendu. Kiedy więc ludziezaczęli zgłaszać, że chcąmieć wolne, nasz człowiekzgłosił sięna dodatkową wachtę, prosząc w zamian o urlop na Święto Dziękczynienia. Oznacza to,że w świąteczne popołudnie i wieczórbędziejedynym strażnikiem w całym ośrodku badawczym. - Jak się tamdostanę? -Tak samojak ostatnio. Steele nie ukrywał zaskoczenia. - Portier nie możewyłączyć kamer przygłównej bramie - wyjaśnił Patton. - Może natomiast wyłączyćte, które ustawiono na tyłach posesji. Podobno jest to sprzęt cyfrowy przeznaczony do obserwacji w słabym oświetleniu,więc podczas burz ciągle gowyłączają, żeby nie przepalićelektroniki. A kiedyznajdziesz się w tunelu, nie będzieproblemu. Tamtejsze kamery nie mają łącznościz syste310 mem alarmowym. Dostaniemy też kody otwierające włazydo laboratoriów. Kiedy skończysz, wyjdziesz tą samą drogą. Wszystkie taśmy,na którychuwiecznisię twój obraz,zostaną nagrane na nowo. Jeśli niezdarzają się wypadki,nagrania i tak są kasowane. - Wydaje się, że sprawa jest prosta. -Jest, ale pod pewnymi warunkami, Richard. Zewzględuna bezpieczeństwo naszego portiera,Stowarzyszenia BłękitnaPlaneta oraz wszystkich zaangażowanychw to osób musimyzachować ścisłą tajemnicę. Nie mów nikomu, nawet najbliższym,co planujesz. Wszyscysą zgodni, że moment, w którym nastąpił atak na laboratoriumKathleen, świadczy o tym, iż gdzieś nastąpił przeciek. celowy lubwynikający z nierozwagi. Jeżeli zostaniesz złapany. Cóż, wiemy już, do czego zdolni są cinajemnicy. Możliwe, żewszyscy zapłacimy wysokącenę. Nawet gdyby przeciwnik zdecydował się tylko na walkę metodamiprawnymi, czekanas aresztowaniei sąd, plus zrujnowanekariery. Obowiązuje absolutna tajemnica. - Naturalnie. -To oznacza, że musisz sobie wymyślić wiarygodną historyjkę, która wytłumaczy twoją nieobecność przez całydzień. - Nie ma problemu. -I ostatnie zalecenie. Niech żadne z was pod żadnympozorem i w żaden sposób nie próbuje atakować Agrenomics przez najbliższe trzynaście dni. Szefowie firmy myśląpewnie, że wykaraskali się z tarapatów, bo dane z Rodezich w ogóle niedotyczą. Chcemy wziąć ich z zaskoczenia. Niech oniczymnie wiedzą, przynajmniej dopóki nie wejdziemy do laboratorium. - Ileczasu będę mógł spędzić w środku? Przejrzeniewszystkich tych materiałów, które tam widziałem, możepotrwać. - Maksymalnie sześć godzin. Wejdziesz mniej więcejo siedemnastej, a wyjdziesz przed dwudziestą trzecią, 311. wszystko to w trakcie jego zmiany. Choć oczywiście niemusiszsiedzieć tam aż tak długo. Steele nie miał więcej pytań. Rozparty w fotelu z podnieceniem rozmyślał już o informacjach, które znajdziew dokumentach Agrenomics. Cała ta misja sprawiaławręcz, żeczuł się pozytywnie naładowanyenergią, jakwtedy, gdy przekraczał próg swojego oddziału. Z chwiląrozpoczęcia dyżuru zawsze dokonywała się w nim przemiana, napełniająca go poczuciem sensu działania, dającasiłę do walki o czyjeś życie. Praca wydawała mu się wtedystanemłaski, jakby - niech Bóg wybaczytakie myśli -w padole ludzkiego cierpienia odnajdywał jedyne miejsce, w którym ponad wszelką wątpliwość potwierdzał swoją wartość. Tego eliksiru nie kosztował już od ponadsześciu miesięcy. Od dawna nieczułsię potrzebny,dlatego wycieczkaw święto Czwartego Lipca tak mu pasowała. Patton uśmiechał sięod ucha do ucha, najwyraźniejzadowolony z jegoreakcji. Po chwili jednak przeniósłspojrzenie na Kathleen. - Pomyśl tylko, już czwartego być może będziemy wiedzieli dokładnie, co knują te sukinsyny. Nie kusi cię? Westchnęła ciężko, powietrzemtak przesyconym wysokooktanową złością,że Steeleskrzywił się mimowolnie,choć tonie on był przyczyną jej rozterek. Rany, pomyślał,pewnie uważa mnie za palanta, ale Patton wygląda terazw jej oczach jeszcze gorzej. Ciekawe, co takiego przeskrobał. - Pójdę zdoktorem Steele'em - oznajmiła. - Jeżeli cośtam znajdziemy, będzie potrzebował mojej wiedzy z genetyki. Ale następnym razem, Steven, gdy będziesz wymyślał jakiś świetny plan, który dotyczy i mnie, zwracaj sięz tym do mnie, zanim zaczniesz na dobre. Rozumiesz? - Przepraszam,ale byłaś tak zajęta glinamii badaniami próbek z Rodez, no i doniczego nie doszłaś w sprawieAgrenomics. Pomyślałem, że będziesz zachwycona, 312 jeśli ci trochępomogę. Ale jeśli chcesz, mogę wszystko odwołać. Steele wyprostowałsię gwałtowniew fotelu, gotów zaprotestować,ale Kathleenodpowiedziała: - Nie. Wszystko to dzieje się wbrew rozsądkowi,alemożemy spróbować. Jeżeli ten człowiek jest uczciwy, byćmoże tym sposobem najszybciej rozwikłamy całą sprawę. Jestem za. Ale ija stawiam warunki. Masz bez zastanowienia wezwać policję, jeśli będziemy potrzebowalipomocyalbo spóźnimy się z wyjściem choćby o minutę. Słyszałeś,Steven? Lepiej, żebyśmy wszyscy skończyli w kajdankach,włącznie z tobą, niż żebyśmy z Richardem zostali pod ziemią nazawsze. Puchacz spojrzałna nią ze szczerymoddaniem. - Oczywiście, Kathleen. Przecież wiesz, że waszebezpieczeństwo jest dla mnie najważniejsze. Steele zauważył z zadowoleniem, że Sullivan znówużyłajego imienia. Przez chwilę przypatrywała się Pattonowi bez słowa,jakby szukała skazy w jego zachowaniu. - Zatem w porządku - powiedziała, widocznie usatysfakcjonowana. - Jeżelito już wszystko na dziś,wracam dolaboratorium. Nad detalami popracujemy innym razem. Patton podjąłprzerwany marsz pogabinecie. -I jakjej nie kochać, Steele? Taka konkretna i takapiękna. W dodatku wiedziałem, że mogę na nią liczyć. W takich chwilach wychodzi jejprawdziwy rodowód. Zaprowadź ją na wyścigi, a nie oprze się i pobiegnie z innymi, całym sercem. Sullivan wyraźnie zesztywniała. I dobrze, pomyślał Steele. Nie liczył zbytnio, że pomyłki Pattona znacząco poprawią jego sytuację. Jeśli nie liczyć tego,że Kathleen użyła jego imienia, w zasadzie nicsię nie zmieniło w jej zachowaniu wobec niego: wciąż byłachłodna, a ściślej tak irytującouprzejma, że aż obojętna. Mimo to naswój sposób ucieszyła goświadomość,że nie 313. jest jedynym mężczyzną w tym pomieszczeniu, któregoemocjonalne IQ wyraża się jedną cyfrą. - Cóż za wspaniały dzieńdla obrońców środowiska tokował rozpromieniony Patton. Kathleenprzyglądała mu się z rosnącym niesmakiem. Oby tak dalej, pomyślał Steele, uśmiechając się zachęcająco do Pattona. - Wiecie co? Właśniewpadłem na pewien pomysł - ciągnął ekolog. - Jeśli dopisze wam szczęście iwcześniejskończycie misję, może dołączycie do mnietutaj i razemobejrzymy wieczorne fajerwerki? Spójrzcie tylkona tenwidok. - Odwrócił się plecami do nich i kolejnym szerokimgestem rozpostarł ramiona,jakby osobiście, po razpierwszy i specjalnie dla nich odkrywał najbardziej znaną miejską panoramę na świecie. -Porozmawiamy o tym,cotamznajdziecie, omówimy dalszą strategię i napijemysię szampana, podziwiając spektakl. Zaczynamy nowe tysiąclecie, więc pokaz zapowiada sięwyjątkowo. Pomyślcietylkoo tych czerwonych,białych i niebieskich ogniachna niebie. Stąd będziemy mogli podziwiać praktyczniewszystkie najważniejsze zakątki Nowego Jorku! Steele musiał przyznać, że świąteczna noc zapowiadasię imponująco. Zwykle obserwowali fajerwerki z dachuszpitala, z Chetem, Marthą i Luaną - póki żyła. - Wybacz - powiedział - ale jeśli wrócę dość wcześnie,dołączę dorodziny. To takanasza tradycja. - Aty, Kathleen? Zaproszę też paru rządowych ważniaków. Będzieszmogła osobiście opowiedzieć im o brudach, które wykopiesz w laboratorium. Impreza na pewnotrochę potrwa, będziesz mogła przyjść wdowolnym momencie. - Ja teżmamplany rodzinne - powtórzyła Kathleen,a potem już bez słowa wyszła z gabinetu. Steele wymamrotał krótkiepożegnanie i podążył jejśladem. Rozdział 19 Wtorek, 4 lipca 2000,17. 05 Stanęliu wejścia do długiego korytarza, nasłuchującw całkowitej ciemności. W porównaniu z żarem, który został na zewnątrz, podziemią powietrze opływające twarz Steele'a wydawało sięchłodne i lepkie. Bardzo mu ciążyła tacisza,kompletnybrak jakichkolwiek dźwięków. Wyciągnąłrękę w czerń,którą miał przed sobą, żeby sięupewnić, czy ściany niezbliżają się do siebie. - Którędy? - szepnęła stojąca za jego plecami Kathleen. Zrobił kroknaprzód i włączył lampę-czołówkę (Sullivan uparła się, żeby takiej użył), kierując wiązkę światław stronę laboratorium. Daleki właz wyglądał jak miniaturka zawieszona w błękitnawej plamie światła. - Czujęsię jak biały królik - mruknęła. Kilka minut później wybijali już na klawiaturzeczterocyfrowy kod, który portier dostarczył Pattonowi. Z wnętrzalaboratorium dobiegło ciche brzęczenie. Steele pochwyciłmasywne koło umocowane pośrodku drzwi, przekręcił jew kierunkuprzeciwnym do ruchu wskazówek zegara i pociągnął do siebie. Właz otworzył się z sykiem zasysanegopowietrza. Pamiętał z wycieczkido Atlanty, że w laboratoriumutrzymywano niższe ciśnienie niż na zewnątrz, by zapobiec wydostawaniu się skażonego powietrza. Weszli dośrodka, zamknęli za sobąwłaz i usłyszeli głośne kliknięcie 317. automatycznego mechanizmu zamka, który natychmiastuszczelnił pomieszczenie. Steele spojrzał w okienko namroczny korytarz, którym tu przyszli, i wyobraził sobieniewidzialne postacie skradające się w stronę wejścia. Bylibyśmy tu łatwym celem, pomyślał, czując zimny dreszcz. Chcąc zapanować nad strachem, odwrócił się iskierowałlampę w ciemność, którą mieli zbadać. W pomieszczeniunicsię nie zmieniło - tak sądził, póki nieoświetlił regału,na którym poprzednim razem widział stertydokumentów. Były puste. - Cholera! - powiedział niezbyt głośno, ale wtej absolutnejciszysłowo zabrzmiało jak krzyk. Sullivan aż podskoczyła i pisnęłaze strachu. - Wszystkiepapiery zniknęły - wyjaśnił Steele, niezwracającuwagi na jej reakcję. Przesunął snop światładalej w prawo izobaczyłpusty stół. - Taśmy wideo też. Nawet magnetowid. - Niestrasz mnie tak więcej. -Przepraszam, ale skoro dane zniknęły, to co, u diabła, możemy tu zdziałać? - Na dobry początek, musimy rozejrzeć siędokładniej. -Włączyła własną czołówkę iza jej pomocą odnalazłana ścianie rządprzełączników. Z trzaskiem uruchomiławszystkie po kolei i pomieszczenie zalało ostre, białe światło. Widząc śluzę prowadzącą dalej orazwiszące rzędemksiężycowe skafandry, gwizdnęła z uznaniem. - Niczegosobie laboratorium. - Lepiej włóżmyto - powiedziałSteele, wskazując narękawiczki chirurgiczne i strojerodem z sali operacyjnej,leżące na wózku obok włazu. 4 - Na ubrania? -Niestety, nie. W Atlancie mówili nam: "tylko kombinezony, a wszystko, czego nie dał wamBóg, zostaje nazewnątrz poza skarpetkami". Rozbierającsię przy Kathleen -choć zdenerwowany 318 świadomością, że sąnieproszonymi gośćmi w tajnym laboratoriumnie mógłznieść całkiem spokojnie jejnagości. Przypomniała mu o tym, jakim byłgłupcemi jaką straciłszansę. Nie tylko na seks, choć oczywiście zajmował onwysokie miejsce na jego liście utraconych możliwości. Widok jejnagiego ciała uzmysłowił mu, jak bardzo delikatną jest istotą, szczególnie wobec niebezpieczeństw, któremogli napotkać a jednak była tu, stała u jego boku i bezsłowa szykowała się na spotkanie z losem. Nie mógł teżdłużej odsuwać od siebie oczywistej myśli: ta wspaniała,pełna pasji kobieta mogła być jego partnerką; przyjacielem,bratnią duszą ikochanką. I właśnie dlatego się wycofał. Przerażała go myśl, że ktoś znów mógłby znaczyćw jego życiu tak wiele. Wydawało musię, że Kathleen jest zupełnie nieświadoma jego emocjonalnej zawieruchy. Przebierała się takszybko i mechanicznie, jakby wcale niebyło go w pobliżu. Pewnie już mnie skreśliła,pomyślał, naciągając lateksowerękawice. Zamknęła rozdział i ruszyła dalej zadowolona,że rozstała się z emocjonalnym tchórzem. Uszczelniwszy rękawyi nogawki, podeszli do okienw głębi sali,bysię przyjrzećwciąż pogrążonej wciemnościczęści laboratoryjnej. Pod dużym panelem kontrolnymzpokrętłami, zapewneregulującymi ciśnienie, Steele znalazł drugi zestaw przełączników, a gdy ich użył, za szybami włączyły siępod sufitem dziesiątki lamp jarzeniowych,oświetlających halę wielkości lotniczego hangaru. Kathleen gwizdnęłapo raz drugi. - Jasna cholera! - powiedział Steele. -Nie miałem pojęcia, żeto takie wielkie! Na pierwszymplanie znajdowały się stoły laboratoryjne i okapywentylacyjne, które widział poprzednim razem. Zanimi zaś stały niezliczone rzędy przestronnych klatek; większość była pusta, ale w niektórych leżały duże, zwinięte w kłębek zwierzęta. Jedno z nich sennie uniosło łeb. - To małpy - stwierdziła Kathleen. 319. W głębi hali zobaczyli kilkanaście wielkich kadzi, doktórych podłączone były węże i przewody. Steeleoszacował, że każda z nich musi miećdobre cztery metry średnicy. - Co to ma być, udiabła? - spytał. -Wyglądają jakpożyczone zbrowaru. - Prawie trafiłeś. Tyle żenie warzą w nichpiwa. Tomasowa produkcjagenów albo ich produktów - odpowiedziała Sullivan. - Jak to możliwe? -Wiesz, jak się produkuje ludzką insulinę? Steele zawstydził się z lekka. - Właściwie to nigdy się nad tymnie zastanawiałem. Wiesz, jestem z tych, cotylko pobierają lek z ampułkii podają pacjentom. Drobnezmarszczki otoczyły jejoczy, gdy się uśmiechnęła. - W życiu nie spotkałam lekarza, któryby to wiedział,więc sięnie przejmuj. Otóż właśniew takich kadziach. -Ale jak? - Najpierw izoluje się gen odpowiedzialny za produkcję insuliny,z komórek występujących w wyspach Langerhansa, w trzustce człowieka. - Kathleen urwałai roześmiała się. Boże, pomyślał Richard, chyba mógłbym polubić tendźwięk. Uczucia, które starał się trzymać pod kluczemprzez ponad dwa lata, zaczynały niepewniewypełzaćz ukrycia. - Przepraszam -powiedziała. - Oczywiścietego niemuszę ci tłumaczyć. Tak czy owak, używają metodyPCK,czyli reakcji łańcuchowej polimerazy, by replikować ogromne ilości tego genu. W przeszłościdodawalito wszystko dospecjalnejzupy z bakteriami E. coli, ale nie chorobotwórczego, tylko oswojonej odmiany. To grzeczne maleństwa,które w świeciezewnętrznym nie przetrwałyby samodzielnie nawet minuty. Obecnie używa się drożdży. W każdym 320 razie wprowadza się do nich geny insuliny, ich maszyneriagenetyczna odczytuje je, a mitochondria zaczynają produkować ludzką insulinę. Wszystko to, jak mówiłam, dziejesię w takich właśnie komorach. - Wobec tego majątu całą fabrykę DNA, RNA, całychgenów albo tego, co ma z nich powstać. Innymisłowy,może tu byćdosłownie wszystko. Tylko jakoś nie wydajemi się, żeinsulina. - Maszrację. -Niech to szlag! Bez dokumentacji nigdy się nie dowiemy, co kombinują. Uciszyła go lekkim kuksańcem w żebra, poczym wskazała na kontuar poddaleką, przeciwległą ścianą hermetycznego laboratorium. Leżały na nim sterty segregatorów i kaset wideo, byłteżodtwarzacz. Tak! - ucieszył się nagle Steele. Więc jednak coś zdziałamy. - Aledlaczego przełożyli to wszystkotutaj? - myślałana głos Sullivan. -Ta sala jest skażona. Nigdy nie wydobędą z niej tych materiałów. - Pewnie chcieli, żeby były stuprocentowo bezpieczne. Czy można sobie wyobrazić lepszą kryjówkę? Niktnie wlezie tam przypadkiem, żeby sobie poczytać. Opróczmnie, boja właśnie się tam wybieram. - Steele podszedłdo jednego ze srebrzystych skafandrów, a zdjąwszy goz haczyka, zdziwiłsię, jaki jest lekki. - Chwileczkę! Mówiłeś mi, że zwiedzałeś CDC,a nieże robiłeś kurs użytkowania takich ciuszków albo obsługiśluz powietrznych. - Ale widziałem, jak oni to robili. Raz zobaczysz, razspróbujesz, możesz uczyć. takmawiamy naszym rezydentom. Poza tym portier dał Pattonowi kody do wszystkichdrzwi w podziemiu. To oznacza, że jeślichcemy, możemytam wejść. Czy to możebyćtrudne? - Steele przysiadł najednejz ław i zaczął wkładać strój podobny do jednoczęściowegokombinezonu narciarskiego. 321. - A po co używają tych? - spytała Sullivan, podchodzącdo trzech skafandrów z czerwonego materiału. - Nie wiem. Takich nigdy nie widziałem. Zdaje się, żeniesą do niczego podłączane - powiedział, kończąc wciąganie nogawic skafandra i siłując się z talią. - Wiem zato, jak działają te. Nie tylko zapewniają dopływ powietrza poprzez węże podwieszonepod sufitem, ale też, dziękipodwyższonemu ciśnieniu, sprawiają, że jeśli w ogólezachodzi wymiana cząsteczkowa z otoczeniem, to tylkow jednym kierunku, ze skafandra na zewnątrz. - Wsunąłramiona w rękawy, akiedy włożył hełm,natychmiast pojawiłosię klaustrofobiczne uczucie, wzmocnione kwaśnąwonią gumy, plastiku iodparowanego potu. Zapanowałnad odruchem wymiotnym i z pomocą Kathleen zamknąłsuwak spinający kombinezonod prawego barku po lewebiodro. Zakryli zamek klapą izapięli kolejnym suwakiem. W szczelnie zamkniętej przestrzeni słyszał wyraźnie każdy swój oddech, pokrywający mgiełką przezroczystą częśćtwarzowąhełmu. Było mu zagorąco. Jak w cholernymworeczku śniadaniowym, pomyślał. Odwrócił się w stronę stołów i zaczął przeglądać zawartość ukrytych pod nimi szuflad. - Widzisz możecoś, cowyglądajak taśmaklejąca? -zawołałniepewny,czy Sullivan usłyszy go zza pleksiglasowej maski. - Spece w Atlancie używali jej do wzmacnianiapołączeń kombinezonu z rękawicami i butami. - Taśma klejąca? -No, tak to wyglądało. Przypuszczam, że nie całkiemzwyczajna. - Richard, to jakieś szaleństwo. Bóg jedenwie, z czymoni tam igrają, a ty chcesz się uszczelniać taśmą kleJącą? - Jest - mruknął, wyjmując kilka szerokich rolekszarej taśmy samoprzylepnej. Oderwałdługi pasek i mocnoowinął nim kostkę. - Pomożesz mi z nadgarstkami? - Richard, do cholery, słuchaj mnie! 322 - Kathleen, nie zamierzam się wycofać, gdy jesteśmytakblisko. -Ale. Głośny dźwięk darcia kolejnego, sześćdziesięciocentymetrowego odcinka taśmy, przerwał jej w pół zdania. Steelewręczyłgo jej,mrugnął figlarnie i rzekł: - Hej! Nie udawaj, żegdybym naprawdę cię usłuchałi zrezygnował, niepoleciałabyś tam sama, korzystającz mojej nieuwagi. Przez chwilępatrzyła na niego bykiem, a potem bezsłowa zaczęła owijać taśmą jego nadgarstki. W kącikachjej oczu znów się pojawiłydrobniuteńkie zmarszczki,wskazując, żenie tylko lada chwilana jejustach pojawisię kolejny promienny uśmiech, ale także że komentarzSteele'a trafił w sedno. Sięgnął ręką pod sufit ichwycił za końcówkę jedenzpodwieszonych tam węży. - Widzisz gdzieśna pasie wtyczkę do tego? - Głośnowypowiedziane słowa wydawały mu się ogłuszającymwrzaskiem. - Sprawdzę. Tak, to chyba to. Nie,tu pasujeta grubarura biegnąca do hełmu. Steele ledwie jąsłyszał. Skafander musi mieć wbudowane dwukierunkowe radio, pomyślał. Czując, że Kathleenuważnie bada pas, szukając właściwych połączeń osprzętu, rozejrzał się po wnętrzu hełmu i spostrzegł niewielkiczarnydysk na cienkim drucie, ledwie wystającyponaddolną krawędź maski. Czyżby mikrofon? - pomyślał. Wreszcie usłyszał gdzieś z tyłu trzask i wokółjego głowy popłynęłoz sykiem chłodne powietrze. Oddychającz ulgą, przypomniał sobie cośjeszcze z wycieczki do ośrodka w Atlancie. Po pięciu minutach spędzonychw takimskafandrzebez węża tłoczącego powietrze delikwent zaczynał słabnąć z powodu braku tlenu i nadmiaru dwutlenku węgla. Razem zdołali uruchomić radio: odnaleźli nie tylko 323. przełącznik w hełmie, który uruchamiał nadajnik, ale także - przy jednym z biurek - konsolę sterującą systememłączności. Gdy trafili na właściwą częstotliwość, z głośników umocowanych wsali popłynął głosSteele'a. - Chyba jestem gotowy - powiedział, stając u wejścia do śluzy. Nieswojo się czuł, gdyopóźniony stereofonicznym przetwarzaniemgłos konkurowałz jego własnym. - Mam nadzieję - odrzekła, marszcząc czoło i spoglądając na niego oczami w kolorze głębokiej zieleni,terazpełnymi niepokoju. Po uśmiechachnie było jużśladu. Steele wpisał kodi cofnął się, czekając, aż zamek sięotworzy. Przekręcił koło ipociągnął właz. Rozległ się szumi powietrze omiotło go po raz drugi, tym razem płynącw stronę komory. Słuchawki przetworzyły ten dźwięk nienajlepiej, upodabniając go do pierdnięcia. Steele odczepiłod pasawąż dostarczający powietrze i chłodny powieww hełmie natychmiast ustał. Wszedłdo śluzy, pociągnąłza sobą ciężkiwłaz i przekręcił koło. Znowu znalazł sięw strefie kompletnej ciszy, którą przerywał jedynie własnym oddechem. Teraz, gdy został sam i nie bardzo wiedział,co robić dalej, poczucieizolacjidokuczało mu jeszcze bardziej. Od razu zobaczył czerwone koło pośrodkutrzeciego włazu, prowadzącego do laboratorium,aleniebył pewny, czy powinien przekręcić je od razu, czy zaczekać kilka minut w nadziei, że jakiś automat kontrolujeprzechodzenie przez śluzę. Maska znów pokryła się parąi stalowe ściany ciasnego pomieszczenia rozmyły się; powróciło nieprzyjemne wrażenie, że zaczynająsięzbliżać. Teraz dopiero Steele spostrzegł kolejny wąż zawieszonypod sufitem. Sięgnął po niego i podłączył do gniazda w pasie. Strumień chłodnegopowietrza przyniósł ukojenie, jakskok na główkę do górskiego jeziora. - Mów do mnie, Kathleen poprosił i zaśmiał się nerwowo. -O cochodzi? Źle się czujesz? 324 - Po prostu przyda mi się towarzystwo. Upiorna tacisza. Z każdą chwilą coraz bardziej czuł się uwięziony i miałochotę uciec; wreszcie nie wytrzymał i chwycił czerwonekoło obiema rękami, próbującprzekręcić jeprzeciwnie doruchu wskazówek zegara. Jego chrapliwy oddech wzmocniony przez głośnikizmienił się po chwili w jęk wysiłku,ale mechanizm zamka nie ustąpił. - Spokojnie, Richard -odezwała się Kathleen. Nawetpo cyfrowym przetworzeniu jej głos brzmiał łagodnie, kojąco. - Ciśnieniomierze wskazują, żeproces trwa. Niedługo powiniensię skończyć. Jak gdybyna potwierdzenie jej słów koło ustąpiłoznienacka,a właz się rozszczelnił. Steele pchnął go mocno, odłączył wąż iwszedł do laboratorium. Ledwiezdążyłzatrzasnąć za sobą właz,a już ożyłydysze umieszczonew stropie śluzy. Zmywały czystą podłogę, ale Steele wiedział, że właśnie taka kąpiel czekago w drodze powrotnej. Pamiętał, że w Atlancie używano do tego celu dezynfekującego roztworu lizolu. Laboratoriumnie wyglądało atrakcyjnie. W zasadziewszystko tu było szare: ściany, podłoga i sufit. Ponury wystrój hali przyprawiał go o dreszcze. Odnalazł najbliższy wąż i podłączyłgodo pasa. Przepływ świeżego powietrza działał ożywczo, ale jego sykw głębokiejciszy spotęgowałpoczucie osamotnienia. Steele odwrócił się w stronęokna, zza któregoSullivanobserwowała go, nie kryjąc zatroskania. Poruszała ustami, ale nie słyszał jej. Wskazał palcem nauchoi potrząsnąłgłową, pokazując, że stracili łączność. - A możechociażmnie słychać? - zapytał. Gorliwie pokiwała głową i znów powiedziała coś, czegonie usłyszał. - Pewnieproblem zczęstotliwością - orzekł Steele. Bezdodającego otuchy głosu Kathleen czułsię jeszcze bardziejsamotny niż wtedy,gdy zamknął się za nim ostatni właz. 325. Spojrzał na klawiaturę przy włazie, ale oparł się impulsowi, by natychmiast wpisać kod i wracać. Uniósł kciukiw stronęKathleen i spróbował zapanować nad przyspieszonym oddechem. Uspokoiwszy sięnieco, poszedł w stronę ławz rzędamiklatek, po drodze odłączając się i podłączając do kolejnychwęży systemu wentylacyjnego. Zwierzęta nie reagowałyna jegoobecność. Nawet to,które wcześniej uniosło głowę,teraz nie okazało zainteresowania. Zbliżywszy się, Steelezauważył, że wszystkieklatki są opakowane w przezroczysty plastik, do któregopodłączono wąskie rurki i wężyki. - Widzę kilkadziesiąt naczelnychróżnych gatunkówi mniej więcej tyle samo pustychklatek - zameldował. -Zdajesię, że każde zwierzę żyje w środowisku zamkniętym, z własnym źródłem powietrza. Steele pochylił się,by z bliska spojrzeć na jednąz małp. Nie wiedział, w jakimtempie powinien oddychaćzdrowy osobnik, ale wysiłek, zjakim unosiła się drobnapierś, wskazywał na to,żestworzenie cierpi na poważne zaburzenia oddechowe. Gdyzamrugało powiekami, oczy pozostały suche i wyblakłe. Steele dostrzegł w nichpustkę, którąwidywał w oczach mocno odwodnionych dzieci. Naczyniaz wodą ikarmą stojące na uboczu wyglądały nanietknięte. Małpka o ciemnym futrze i białym pyszczku w sąsiedniej klatce była w równie złym stanie, tyleże z jejczarnych nozdrzy ispomiędzy pomarszczonych warg wydobywała się krwista piana. Kolejneosobnikiwydawałysię zdrowe. Układ pierwszego tuzina klatek powtarzałsięi w dalszych: mniej więcej połowa zwierząt była poważniechora, a pozostałe względniezdrowe, przy czym u większości z tych pierwszych widocznym objawem była krwistapiana. Czy to ptasia grypa? - zastanawiałsię Steele, czując narastającą suchość w gardle, w miaręjak wyobraźniapodpowiadała mu dalekoidące wnioski. Zdrugiej strony,lekarskanatura nakazywała mu zachowaćostrożnośćw ocenie. Wiele infekcji układu oddechowego mogło spowo- 326 dować uszkodzenie płuc, a w konsekwencjikrwawienie. Zjawisko to doczekało sięnawet własnej nazwy: ARDS,czyli zespół ostrej niewydolności oddechowej dorosłych. Pomału, upominał się w myśli Steele. To wcale nie musibyć infekcja H5N1. Alewygląda tak, jakbybyła, do cholery. Pochylał się właśnie nad względnie zdrowym okazemczepiaka, gdy nagle zdyszy umieszczonej w suficie klatkitrysnęła mgiełka w kolorze mleka. Opadła swobodnie napyski korpus zwierzęcia, które natychmiastzaczęło trzećoczy, oblizywaćsię i wcierać substancję w gęste futro. Preparat wyglądałna oleisty; matowi! sierść i zostawiałlśniące smugi. Stworzenie nie wyglądało na szczególnieprzejęte. Po dwudziestu sekundach dało się słyszeć cichekliknięcie, resztki aerozolu zniknęły, a małpaniezrażonapodjęła przerwaną czynność. Zaniepokojony i jeszcze bardziej zdezorientowanySteele ruszył w stronę kolejnego rzędu klatek. Dotarłszydo niego, stanął jak wryty. Miał przed sobą zwierzętabliskie śmierci, ale bez wątpienia z innej przyczyny. Z ich pysków płynęły wymioty w kolorze strawionejkawy, a z odbytów - czarny jaksmoła,rzadki kał. Znozdrzy i dziąsełciekła krew. Leżały bezradne, unurzane we własnych odchodach obficie znaczonychkrwią, które pokrywały całą podłogęklatek. Cofnął się odruchowo, czując gwałtownyatak mdłości. Zacząłsię zastanawiaćnad przyczyną fatalnego stanuzwierząt. Czarne, rzadkie odchodypodpowiadały, że i wżołądku doszło do krwotoku - kwas solny z soku żołądkowego nadał ciemną barwę żelazu zawartemu whemoglobinie. Świeża krew płynąca z nozdrzy i dziąsełwskazywałazkolei na problemy zkrzepliwością. To jednak były tylkodrugorzędneobjawy. Obfite wymiotyi rozwolnienie wskazywały, że ośrodkiem choroby jest przede wszystkim przewód pokarmowy. Ale cokonkretnie? Steele zauważył bezspecjalnego zdziwienia, że i te zwierzęta nie tknęły kar327. my, za to ziarna były rozrzucone i zmieszane z odchodami. Jedno z leżącychnieszczęsnych stworzeń zaczęłooddawaćmocz. Wątły strumień miał czerwonąbarwę, cooznaczało,że krwawienie występuje też w nerkach lub pęcherzu moczowym. W umyśle Steele'a pojawiały się coraz to straszniejsze potencjalne diagnozy,a wszystkie nawiązującedo najgorszych koszmarów znanych medycynie. Wycofując się, szczerze pragnąłodwrócić głowę, ale wbrew sobiewciąż wpatrywałsię w konające zwierzęta. Miał wrażenie,że spogląda na obszar próżni, gdzie logikai rozum zostaływyssane do cna. Nagle uświadomiłsobie, żeotostoi w obliczu nauki,która stała się złem. Istniały tylko dwie opcje: albo firma Agrenomics niespodziewanie zajęła się badaniami naturymedycznej, a ściślej poszukiwaniem lekówna straszliwe choroby, które właśnie zabijały mieszkańców klatek, albo działał tu jakiś szaleniec. Choć ubranyw ochronny strój, Steele poczuł nagle przeszywający chłód,jakbydotej szarej krypty pozbawionej dźwięków i barwciepło i moralność również nie miały dostępu. Nie zważając na mętlikw głowie, ruszył w stronę sterty dokumentów i kolekcji taśm wideo, rozpaczliwie szukając odpowiedzi, a zarazem obawiając się, że je znajdzie. Podrodze minąłstół z nierdzewnej stali,długi mniej więcejna metr, zaopatrzony w solidnepasy z klamrami, przytwierdzone doczterech rogów. Stał tużpod okapemwentylacyjnym,a zagłębienie pośrodku metalowegoblatu zakończone było rurką odpływową,pod którą stałowiadro. Tutajdokonują sekcji zwłok tych małp, pomyślał, zatrzymując się gwałtownie. I być może tu mam największeszansę dowiedzieć się prawdy. Podobnie jak starożytnioglądali ludzkie wnętrzności, by odkryćwielkie prawdy,tak i dzisiejsza medycyna niezna lepszego sposobu napostawienie definitywnej diagnozy niż otwarcie zwłok i zbadanie organów wewnętrznych - choć może za pomocą nowocześniejszego sprzętu. Ta zasada musiała odnosić sięi do chorych małp. 328 Steele rozpoczął gorączkowe poszukiwanie typowychśladów sekcji: słojówz zakonserwowanymi sercami, płucami, wątrobami i innymi częściami ciała, a także gotowych preparatów mikroskopowych. Lecz w szafce, wśródpustych pojemników na próbki oraz butelek ze środkamikonserwującymii reagentami, nie znalazł nic. Na półkach podlśniącymi kontuarami również nie pozostawiono niczego poza koszami probówek na krew, wacikamii podkładami pod kultury bakterii. Steele otworzył jeszczekilka szuflad, leczodkrył w nich tylko kolekcję skalpeli,rozszerzaczyi pił do kości -narzędzi niezbędnych doprzeprowadzenia sekcji zwłok - ułożonąniczym wachlarzykkart igotową do kolejnego eksperymentu. W porządku,pomyślał, rozglądając się. Skoro już wszystko pokroili, togdzie pochowali gotowe preparaty? O trzystoły dalej stały rzędem mikroskopy. Podszedłdonich izniecierpliwiony zaczął kolejno otwierać szuflady, aż wreszcie ujrzał część tego,czego szukał: zestawznajomo wyglądających, płaskich pojemników, a w nichużywane na całym świecie tacki znacięciamido przechowywaniapreparatów mikroskopowych. Ktoś nawet opisał je jako PRÓBY AEROZOLOWE: WEKTORRNA 2, i podzielił preparaty na grupy: OBIEKT 1, OBIEKT 2,OBIEKT 3 - aż do dwusetnego. - O mój Boże - powiedziałgłośno, bo teraz dopierouświadomił sobie, co mogło znajdować się w sprayu, którego użycieobserwowałchwilę wcześniej. Przypomniałsobie, że Kathleen go słyszy;poruszony tym, co tu widział,zupełnie zapomniał o składaniu meldunków. - Przepraszam - rzucił do mikrofonu, obracając się w stronę okien. Kathleen była już ubrana wochronny kombinezon iwłaśnie owijała nadgarstki taśmą. Najwyraźniejzamierzałado niego dołączyć. - Zaczekaj! To istny dom grozy. Musiszbyć naprawdę dobrze zabezpieczona. Potrzebujesz pomocyze skafandrem albo z taśmami? Pokręciła głową. 329. - Na pewno? Ci ludzie zabawiają się tu co najmniejdwoma śmiercionośnymi organizmami. Jednym może byćhybryda wirusaptasiej grypy,którą próbują przenosić zapomocą wektorów genetycznych. Sullivan zamarła z naciągniętym paskiem taśmy uszczelniającej, którym właśnie owijałapołączenie rękawa z rękawiczką lateksową. Nawet ztej odległości i zza pleksiglasowej bariery Steele widział w jej oczach przerażenie. - Dowiesz się więcej, jeśli sama to zobaczysz odezwałsię w końcu. - Wchodzisz? Wolno skinęła głową iruszyła w kierunku śluzy. Odwrócił się znowu ku stołowi,włożył donajbliższegomikroskopu pierwsze szkiełkoz grupy oznaczonej kryptonimem "obiekt 1", włączył monitor i ustawił ostrość. To, co zobaczył, zaparło mu dech w piersi. Natychmiastrozpoznał różowe, koronkowe utkanie tkanki płucnej - niemiał z tym problemu, bo niewiele różniło ją od ludzkiej. Komórki tworzące pęcherzyki płucne, w których zachodzi procesnatlenowaniakrwi, były w strzępach, skąpane w czerwonych krwinkach i popękane, jakby jakaś siła rozsadziłaje od środka. Co ważniejsze, zniszczenia wyglądały bardzoznajomo: Steele miał świeżo w pamięci widok tkanki płucnej Tommy'ego Arnessa, którą pokazano mu w Honolulu. Szybko przejrzał kolejne preparaty -w ponad połowiez nich zobaczył niemal identyczne zmiany. - Słyszysz mnie teraz, Richard? - przerwała murozmyślania Kathleen. Głos dobiegający ze słuchawek ledwieparę centymetrówod jego uszu przeraził go tak, że omalniespadł zestołka. Bo zdaje mi się, że w końcu pokręciłam właściwą gałką. Odwrócił się i zobaczył, że Sullivan jest już w śluziei właśnie podłącza wąż do skafandra. Pięć minut później stalijużrazem przed górą dokumentów,które tak bardzo chcieliprzejrzeć. Steele zerkałna Kathleen ukradkiem, przejęty tym, jak bardzo pobladła,gdy pokazał jej umęczone zwierzęta w klatkach. 330 Jej twarz lśniłaod potu, a mięśnie naprężyły się tak mocno, że napięta skóra na policzkach wydawała się niedokrwiona. Odczego zaczniemy? spytała drżącym głosem. Steele spojrzał na kupkę beżowych teczek z naklejkami TESTY KUKURYDZY: WEKTOR RNA 1. Ja wezmę te powiedział, otwierając pierwszą. Kathleen spojrzała na podobną stertę, opisaną jako PRÓBY AEROZOLOWE: WEKTOR 2, ale po namyśle zmieniła zdanie. To raczej twoja działka- powiedziała i zabrała się dosegregowania kaset wideo. Steele szybko zdał sobie sprawę, że ma przed sobą raporty kliniczne dotyczące małp cierpiących na krwotocznezaburzenia jelitowe. Przypominałykartychorobowe pacjentów szpitala: były w nich notatkio postępach zaburzeń, zapisparametrów życiowych i wyniki badań laboratoryjnych. Przeglądając kolejne teczki, dowiedział się, żechoroba rozpoczynałasię jednymlub dwoma dniami wymiotów i biegunki, którym towarzyszyła lekko podwyższona temperatura. W dniach piątym i szóstym następowałyintensywne krwotoki z górnej i dolnej części układu pokarmowego oraz dodatkowe objawy: krwawieniedziąseł,wysoka gorączka, niskie ciśnienie krwi. Wyniki biochemiczne z tejfazy ujawniały ostrą niewydolnośćwątroby,zaburzenia krzepliwości krwi, immunosupresję ze spadkiem liczby białych ciałek oraz początkiniewydolności nerek. Śmierćnastępowała między siódmym a czternastymdniem; śmiertelność sięgała dziewięćdziesięciu procent. Każdy nowy ponury fakt zmniejszałliczbę możliwych diagnoz, aż wreszcie Steele miał już pewność, że tylko jedenorganizm na Ziemi mógł dokonać takich spustoszeń. WirusEbola. Suchość w gardle nie pozwoliła mu wypowiedzieć anijednego słowa; głowęmiał pełną pytań, ale nieodpowiedzi. Spojrzał na Kathleeni zobaczył, że w jej rękach została 331. już tylko jedna kaseta. Inne, oznaczone komputerowo sporządzonymi naklejkami z napisem TESTY KUKURYDZY alboPRÓBY AEROZOLOWE, leżały rozrzucone na stole. Ta ostatnia,wybrana, wydawała się bardziej zużyta niż pozostałe, a jejposzarzałą etykietkę zapisano odręcznie. GdySullivan zorientowała się, że jest obserwowana,odwróciła kasetę tak, by Steelemógł sam przeczytaćtytuł. PRÓBY NA LUDZIACH. WEKTOR 1: AFGANISTAN. Bez słowa włożyła ją do magnetowidu iwcisnęła klawisz PLAY. Rozdział 20 W pierwszej chwili Richard pomyślał, że to czarno-białe nagranie, ale pochwili surowy,ziarnisty obraz ożywiła czerwona plama krwi. Był to jedyny barwny element; ciemne sińce, wymiociny i odchody widocznena tle nagiejskóry właściwie nie miały koloru. Kamerapokazała korytarzz rzędem cel, w którychnadzy i wycieńczeni ludzie drżeli z zimna lub strachu. Niektórzy odsuwali się od jaskrawegoświatła lampy, innitylko mrugali intensywnie,spoglądając tępo w obiektyw. Jeszcze inni leżeli naposadzce i wymiotowali krwiąalbokucaliw kącie,a rozrzedzony kał wypływał z nich strumieniem, jak woda- czasem czarny, a czasem czerwony. W tle dały się słyszeć męskie głosy; rozmowatoczyła sięjakby w arabskim dialekcie. -To farsi - stwierdziła Sullivan drżącym szeptem. Operator wykonał zbliżenie, a narrator zaczął opowiadać po angielsku, choć z obcym akcentem, oobjawach klinicznychposzczególnych chorych - o dreszczach, odwodnieniu i krwawieniu z wszystkich otworów ciała. Czasemrzucał szczekliwe rozkazy, każąc ofiarom wstać iprzyjąćpozycjędogodnądo ukazania przed kamerą jakiegośaspektu ich tragicznej kondycji. Niekiedy umieszczałw kadrze kartę dokumentującą szybki wzrost gorączki. Zakażdymrazem pokazywał teżpokarm, który podawanochoremu, by nie było wątpliwości, iż jest to niegotowanapapka kukurydziana. Steele zacisnął dłonie na krawędzi stołu,gdy w kadrze 333. ukazało się wnętrze kolejnych cel. Tu ofiarami były dzieci, wszystkie w podobnym stanie jak dorośli. Kuliły się zestrachu i kwiliły z cicha, gdy kamera rejestrowała zmianyw ich ciałach. Niektóre zaczynały głośno płakaći drżały; gdy kazano im wstać. Gdy któreś było zbyt słabe, byzareagować na rozkaz, dręczycielewrzeszczeli na nie takdługo, aż jęcząc z wysiłku i trzęsąc się ze strachu, nawette nieszczęsne istoty próbowały podnieść się z ziemi, alesił starczało im tylko na podparcie się chudziutkimi, drżącymi ramionami. - Tosierotypo tych, którzy już zmarli - powiedziałnarrator. - Teraz zobaczymy,jaki wpływ ma ten organizmna całe rodziny. Steele wyłączył magnetowid, nie mogąc znieść tego widoku. - Matko Boska -jęknęła Kathleeni rozpłakała się. Richardobjął ją ramieniem; nawetprzez warstwy materiału ochronnego wyczuwałjejszloch. Zaczęła siękołysać jak dziecko, które potrzebuje pocieszenia. Steele przełykał ślinę, próbując zapanować nad odruchem wymiotnym. - Wynośmy się stąd - powiedział wreszcie. Omal niedostał torsji, gdy tylko otworzył usta. - Przecież jeszcze nie sprawdziłam, co jest w tych kadziach. -Pieprzyć kadzie, Kathleen! Oni tu fabrykująbroń genetyczną. Tymnieszczęśnikom podali Ebolę. Znaleźli sposób na przenoszenie wirusa w kukurydzy. Nic więcej niemusimy wiedzieć. Zabieramy się stąd iwracamy, sprowadzając tym łajdakom na kark wszystkich gliniarzy, żołnierzygwardiii agentów FBI w promieniu stu pięćdziesięciukilometrów. W drogę. - Masz rację -odpowiedziała. - Dajmi tylko sekundę - dodała, ruszając biegiem ku wielkim pojemnikom. Wiesz, dlaczego wykorzystali kukurydzę? Zdenerwowanie uczyniło jej głos piskliwym, a dla 334 . Steele'a był to znak ostrzegawczy: pacjenci,którzy zaczynalitak mówić, znajdowali sięna pograniczu histerii. - Kathleen, musimy iść. -Dlatego, że to genetyczny burdel. Kukurydza przyjmuje wszelkie geny, replikuje je, uaktywnia i przekazuje następnemu pokoleniu. Wszystko jedno, czybędzie toEbola czy ptasiagrypa. akceptuje wszystko. Steele dogonił ją, chwyciłpod łokieć ipoprowadziłw stronę śluzy. - Gdyby ludziegotowali kukurydzę - ciągnęła corazbardziejpiskliwym głosem - być może wirus Ebola uległby denaturacji,ale gdy naprzykład pieką coś, używającmąki kukurydzianej. do diabła, w tej temperaturze składa się do kupy wektory genetyczne! ...zarównoRNA, jaki DNA może przetrwać. Efektywność wirusa oczywiściewzrasta, jeślizostanie spożyty z surowym ziarnem,choćby jakopasza. Nagła gadatliwość była kolejnym złym znakiem. Sullivan była z każdąchwilą bledsza, choć Steele miał wrażenie, że tojuż niemożliwe. - Jasne -odpowiedział, przyspieszająckroku. Byli jużw połowie drogi do wyjścia. - Richard,jaki jest typowy wektor dla Eboli? -Tego nie wie nikt. - Jeszcze dziesięć kroków. - Może chcieli stworzyć specjalnie taki, który przekazałby wirusa ludziom? -Może - zgodził się Steele, stającprzed klawiaturą. Wpisał kod otwierający właz. Nic się nie wydarzyło. - Co, udiabła? - mruknął i wpisał kod powtórnie. Nic. Strach rozszerzył źrenice Kathleen. - Jesteś pewny, że wpisałeś dobry numer? -Tak. - Spróbował poraztrzeci. Znowu nic. - O Boże! -jęknęła Kathleen. 335. Steele się nie odezwał, ale poczuł, że poci się od stópdo głów. - Richard,co teraz? - Sullivan była autentycznie przerażona. - Nie wiem. Widzisz gdzieś może przełącznik awaryjnyalbo panel kontrolny? Rozejrzeli się,ale niczego takiego nie zobaczyli. - Musi istnieć inna droga,jakieś wyjście awaryjne nawypadek pożaru, prawda? - W jej głosie więcej było rozpaczy niżnadziei. - Nie sądzę, żeby ludzie tego pokroju przejmowalisięprawem budowlanym. Gdzie twojakomórka? - W przedsionku, razem ze wszystkim, czego nie dałmi Bóg, pamiętasz? Steele ruszył w stronęmetalowego stołka laboratoryjnego, który stał przy jednym z kontuarów. - Możeuda sięczymś takim rozwalić okno. Znajdziemytwój telefon i wezwiemy pomoc. Przerwał mu jejprzeraźliwy krzyk. Odwróciłsiębłyskawicznie iprzez okna zobaczył, żegłówny właz laboratorium jest już otwarty. Sześciu smagłych mężczyzn w mundurach ochroniarzy właśnie wchodziło do przedsionka. Dwaj z nich trzymali w dłoniach pistolety z tłumikami. Z głośnikóww hełmie Steele'a popłynęły rozkazy, wypowiadane w tym samym języku, którysłyszał na nagraniu wideo. - Do diabła, to pułapka! - wymamrotała Kathleenprzez zaciśniętezęby. Steele dźwignął ciężki stołek na wysokość ramieniai cisnął go w stronę okna. - Pomóż mi rozbić szybę, zanim włożą skafandry! Możetoichodstraszy! Pocisk trafił w gładką powierzchnię i odbił się od niejjakod muru. Pleksiglas, przypomniał sobie Steele. Nigdy się nie przebijemy. Mężczyźnipo drugiej stronie wystraszyli się nagłego huku, ale skończywszy wkładać lek336 kie stroje chirurgiczne, podeszli do wieszaków ze skafandrami. Kathleen sięgnęła po inny stołek i wspięła sięz nim nablat stołu laboratoryjnego, gotowa bronić się przedintruzami. Steele pomyślał o innej broni. Pobiegł do stołu sekcyjnego, otworzył szufladęnarzędziowąi zabrał garść skalpeli. Powróciwszy w rejon śluzy, wręczył kilka Kathleen. - Trzymaj w ten sposób - polecił, zaciskając jej dłoń naobsadkach dwóch ostrzy, tak że sterczały poobu stronachpięści. - Ja przywitamich przy drzwiach. Jeżeli uda misię przeciąć skafander pierwszego,którywejdzie do laboratorium, pozostali pomyślą dwa razy, zanim pójdą jegośladem. Uśmiechnęłasię lekko, żebydodać mu odwagi, ale wyglądała na śmiertelnie przerażoną. Jeden z ochroniarzy zauważył teprzygotowania iuśmiechnąłsiędrwiąco. Podszedł do paneluz ciśnieniomierzami. Gdy przekręcił jedną z gałek, Steele poczuł, że dopływ powietrza do skafandra został odcięty. - Dranie! - usłyszał wściekłe mruknięcie Kathleen. Wewnętrzna strona jego maski natychmiast zaparowała; chwilę później to samo się stałoz maską Sullivan. Jeszcze chwila i już nic niezobaczymy, pomyślał. - Plecami do siebie! - zarządził. Gdy zeskakiwała ze stołu, by zająć pozycję obok Steele'a, ten sam mężczyznazbliżył siędo konsoli radioweji wyłączył system łączności. Samna sam z własnym oddechemSteelepróbowałzapanować nad ogarniającą go paniką. Mimoparynaszybie hełmu wciąż jeszcze widział swojei Sullivan odbiciewoknie. Widząc tę zniekształconą postać wymachującąskalpelami, pomyślał o grze komputerowej Cheta, w której stwóro ośmiu kończynach zawsze wymachiwał żądłami niczym skorpion, gdy pojawiali się wrogowie. Człowiek,który wyłączył łączność, już się nie uśmiechał na widokstalowych ostrzy błyskających w świetle jarzeniówek. 337. Przynajmniej nie wezmą nas bez walki, pomyślałSteele. Po paru minutachwidział już tylko białawe zarysyprzedmiotów. Musiałby krzyczeć, żeby się porozumiećz Sullivan, wolał więc zachować milczenie, oszczędzającpowietrze - wystarczyło mu, że czuje plecami bliskość jejciała. Oddychanie przychodziłomu zcoraz większym trudem;skumulowaneciepło własnego ciała odbierało musiły równie skuteczniejak brak tlenu i nadmiar dwutlenku węgla. Sekundy mijały nieskończenie wolno, a Steele zaczynałjuż czuć zawroty głowy. Wiedział, że długo nie wytrzymają. Próbował nasłuchiwać, czy przeciwnicy już się zbliżają,ale słyszał jedynie doprowadzający go do szału odgłos własnego, corazszybszego oddechu. Gdy próbował wstrzymaćoddech, w nadziei że jednak coś usłyszy, absolutna ciszanatychmiastgo przytłaczała i czuł się tak, jakby zakopanogo żywcem. Po upływie kolejnej minuty zaczął się słaniać na nogach. Gdy przyklęknął, zprawej bez ostrzeżenia skoczyłana niego ciemna postać. - Sątu! - krzyknął i zamachnął się skalpelami w stronę napastnika. Poczuł kontakt i instynktownie pchnąłdalej, a potem pociągnął w bok, niczym chirurg jednymcięciem otwierający brzuch pacjenta. Nawet hermetyczny hełm nie mógł zagłuszyć okrzyku bólu, któryprzerwałciszę. Steelepoderwał sięi skoczyłw lewo, ku drugiemuprzeciwnikowi. W tej samej chwiliktoś pociągnął mocnoza wąż umocowany do jego pasa, a kopniak od tyłu w łydki przyspieszył jego upadek na plecy, od którego straciłdech. Sekundę później ktoś stanął na jego nadgarstkach,zmuszając do wypuszczenia z rąk broni. Zanim zdążył zaczerpnąć powietrza, czyjeś ręce zdarły mu zgłowy hełmi z mocąpochwyciły za twarz. Zobaczył wszystkie gwiazdy,gdy jego czaszka zderzyła sięz posadzką, alenie stracił 338 przytomności. Zanim odzyskał zdolność widzenia, mięśniew jego klatce piersiowej poddały się instynktowii napełniły płuca powietrzem -wraz z tym, co się w nim unosiło. - Łajdaki! - ryknęła Kathleen gdzieś bardzo bliskoi wtedy dopierozobaczył, że i jej odebrano hełm. Dwaj mężczyźni zaciągnęli go w pobliże kadzi, skrępowali taśmą izolacyjnąi rzucilina podłogę pod wielkądyszą, której wcześniejnie zauważył. Parę sekund później tuż obok zostawili Kathleen, spętaną w nadgarstkachi kostkach, mimo szaleńczego oporu. - Tchórzliwepsy! - wrzeszczała. -Nie macie jaj i tyle! Nie macie jaj! Zignorowali obelgi i powrócili do rannego towarzysza. Krew płynęła obficiez ukośnej rany na jego piersi, barwiącrozcięty kombinezon. Dwaj ochroniarze próbowali załataćtaśmą dziurę w materiale; ich rękawice szybko stały sięczerwone. Pozostali trzej podeszli do zwisającychz sufituwęży i gestem poprosili oprzywrócenie obiegu powietrza. Ledwie widoczna ciemna postać po drugiej stronie oknaspełniłaich życzenie. Obserwując to wszystkokątem oka,Steele miotał siędesperacko, szukając czegoś, co mogłoby ichjeszcze uratować. Nie miał czasu zastanawiaćsię nad tym, że przybyłim siódmy przeciwnik, zwłaszcza że miał problem zposkładaniem w logiczną całośćluźnych myśli, które przemykały mu przez głowę. Ebola nie rozprzestrzenia siędrogą powietrzną, przypomniałsobie. Ptasia grypa - tak. Alezarażone małpy są odizolowane. Rozległ się syk powietrza, właz śluzy otworzył sięi siódmy intruz w księżycowym skafandrze wkroczył dolaboratorium. Steele zignorował go całkowicie, skupiony na ocenieryzyka:czy powietrze, którymoddychali zKathleen,napewno przyniesie im śmierć? Jedynie technicyzajmującysię zwierzętamimogą roznosić wektory po samym laboratorium, rozumował. Żadnegoz nich nie było tu przez cały 339. weekend. Zatem jeśli oddychamy teraz genami wirusaptasiej grypy, to tylko w ograniczonym stopniu i być możenie oznacza to wyroku śmierci - zwłaszcza gdyby udałonam się zaraz odzyskać hełmy. Może jeśli obiecam tymłajdakom, żenie będziemy stawiać oporu. Lecz zanim zaczął błagać o darowanie życia, z dyszynad ich głowami buchnął obłokmlecznobiałej mgiełki,której krople swobodnie opadły na ich twarzei włosy. Kompletniezaskoczony próbował zaciskać powiekii usta, by ograniczyć kontakt aerozolu z błonami śluzowymi, ale zareagował zbytpóźno. Czuł już śliską substancję wewnątrz ust, a choć nie miała smaku, omal nie zwymiotowałod jej oleistego posmaku na języku. Oddychającprzeznos, nie czuł żadnejwoni,ale wiedział, że już zacząłwchłaniać preparat: czułcoś śliskiego na tylnej ścianiegardła zakażdym razem, gdy przełykałślinę. Kathleen obrazowo nazwała kiedyś "genetycznymi robakami" to, co teraz próbowało przeniknąć ich oczy, ustai skórę. O dziwo, dotyk białej substancji nie wywoływałżadnych sensacji; zapewne czuliby się podobnie,gdybyspryskano ich wodą z mydłem. Imoże właśnie ten brakwidocznychskutków sprawiał, że atak na ich ciała wydawał się szczególnie podstępny. Złowieszczy łomot sprawił, że głośne krzyki Sullivanumilkły jak ucięte nożem. - Nie! - ryknął Steele,gwałtownie obracając się wjejstronę. Zobaczyłjednak tylko plecymężczyzny,który właśnie uderzył głową Kathleen o podłogę. Pochylony uniósłją znowu, ciągnąc za krótkie, rude włosy. Głowa wydawała sięzupełnie bezwładnai chyba to przekonało go, żedrugi ciosnie będzie potrzebny. Puścił ją więci opadła naposadzkę z cichym plaśnięciem. Odwrócił się, odsłaniająctwarz. Steele poczuł,że żołądek wywraca mu się na nice. - O Boże! - wyszeptał. To, co widział, nie miało sensu. Może aerozol zaburzył 340 pracęwzroku? Potrząsnął głową, by odpędzić to, co mogło być jedynie halucynacją. Lecz kiedyznowu spojrzał namężczyznęw hełmie, czuł siętak, jakby ktośwrzucił jegomózg do miksera, zza szybki bowiem wciąż spoglądały naniego oczy starego puchacza. A potem Steve Patton wyciągnął rękę, pochwycił go za włosyi uderzył z całej siłyo podłogę. Steele zobaczył gwiazdy jeszcze jaśniejsze niżpoprzednio, apotem ciemność rozlałasię w jego mózgujak krew. Rozdział 21 18.25 Spoglądając w okular mikroskopu, Azrhan Doumanipoczuł, że jego tętno gwałtownie przyspiesza. Od dwóch tygodni starał się myśleć jak terrorysta. Ściślej mówiąc, próbował wyobrazićsobie, jakich radudzielałby komuś takiemu jakSaddam Husajn w kwestii wykorzystania ptasiej grypy wirusa H5N1 jakobroni. Naturalnie wcale nie zamierzał tego robić. Obsesyjne zainteresowanie tematem było owocem niedawnychdoniesień prasowych o nowojorskich przypadkach zarażenia wirusem Zachodniego Nilu, patogenem pochodzącymz Ugandy i aż do ubiegłego roku nieznanym w StanachZjednoczonych. Choroba dotknęła już sześćdziesiąt dziewięć osób w regionie nowojorskim i zabiła siedem z nich,a jako że z ptaków na ludzi przenosiły ją komary, groźbajej rozszerzenia się doprowadziła do wdrożenia kontrowersyjnego programu rozpylania nad miastem środkówowadobójczych. Odkrycie zaledwie tydzień wcześniej zarażonego kurczaka w Oueens sprawiło, że podniosłysięgłosy nawołującedo wznowienia oprysków, alenieto interesowało Azrhana najmocniej,lecz fakt, żeiracki dyktator przechwalał się kiedyś,iż dysponuje szczepem wirusaZachodniego Nilu, który posłuży mu jako broń przeciwkoStanom Zjednoczonym. Nikt, włącznie z Azrhanem, niewierzył, by to Saddam stał za niedawnymi kłopotami Nowego Jorku, ale cała sprawa kazała mu się zastanowić, 342 czego taki szaleniec mógłbyspróbować dokonać,dysponując wirusem ptasiejgrypy. Azrhan przychodził więc po godzinachdo laboratorium, bypoddawaćdodatkowym badaniom próbki z Rodezi żele do elektroforezy. Próbował ustalić,czy znajduje sięw nich "coś jeszcze bardziej śmiercionośnego", jak pisałPierre Gastonw liście do doktor Sullivan. Poświęcał temuniemalkażdą nocod pamiętnego ataku na laboratorium,który tak zatruł jego stosunkiz mentorką. Bo choć raniły go niesłuszne podejrzenia, to pod wpływem niedawnych artykułów o terroryzmie musiał przyznać, żepoczynaniazakapturzonych morderców mówiących językiem farsi świadczyły o tym, iżgenetyczny biznesmożemiećstrony bardziej mroczne, niż ktokolwiek przypuszczał. Widząc, jak doktor Sullivanbezskuteczniebadakolejne fragmenty materiału z Rodez, pomyślał,że jeśliuda mu się odkryć ów drugi sekret, będzie to pierwszykrok do odzyskaniajej zaufania. Dla przyjaźni tak cennejjak ta gotów był podążyć w najciemniejszy zaułek i znieśćnajbardziejwyczerpującąpracę. O czwartej nadranem nareszcie coś zauważył. Jedenz żelów, na których wyodrębnione zostały fragmenty wektora zH5N1, zawierał też u dołu smugę resztek, która niepojawiła się w innych preparatach. Wedługdokumentacji,była to próbka pochodząca ze źdźbła trawy rosnącej w pobliżuwylotujednego z kanałów wentylacyjnych budynku w Rodez. Wiedział doskonale, że takipojedynczy ślad materiaługenetycznego może być skutkiem przypadkowego zanieczyszczenia próbki, ale skoro geny ptasiej grypy znaleziono w podobnej "anomalii", niemógł tak po prostu nieprzebadać tego materiału. Jako że wcielał sięw rolę bioterrorysty, doskonale wiedział, jakich primerów należy użyć, by odkryć tajemnicętej próbki. Najbardziej interesowałaterrorystów zakażalność hybrydowym łańcuchem. Nie mogli więc polegać na 343. spontanicznej rekombinacji genów, takiej, jaka zdarzyłasię na Tajwanie i na Hawajach, z pomocą wektorów genetycznych. Woleliby z pewnością stworzyć i wykorzystaćgotową hybrydę. Czyż mogłoistnieć coś bardziej śmiercionośnego niż wektor genetyczny niosący gotową,w pełnisprawną hybrydę ludzkiej i ptasiej grypy? Teoretycznieskutki mogły być równie katastrofalne jak niesławna epidemia grypy hiszpanki. Czternaście godzin wcześniej,o wschodzie słońca, potraktował smugę primerami ptasiej grypy H5N1 orazludzkiej grypy H2N3. - O pierwszym brzasku. podśpiewywałprzy pracy. Chwilę później układał się jużdo snu na składanym łóżku. Teraz,gdy zapadał zmierzch, jegorękadrżała, kiedyregulował ostrośćmikroskopu, zabierając się dobadaniażelu poddanego elektroforezie. Jego oczom ukazałsię obraz poziomych smug reprezentującychobie odmiany wirusa. Odnalazł hybrydę. Chwycił słuchawkę i wybrałnumer telefonu komórkowego Sullivan. - Abonent jest czasowo niedostępny. Proszę zostawićwiadomość. Przerwał połączenie i pospiesznie zatelefonował na numer domowy. - Nie majej tu, doktorze Doumani - powiedziała Lisa. Wyszła wczesnym popołudniem. Mówiła, że będziepracować w laboratorium, z doktorem Steele'em. - Co takiego? -Takmi powiedziała. - Ależja właśnie jestem w laboratorium. Nie ma jej tu. - O rany! Cóż, przykro mi. Możewyszli? - Nie, Liso, spędziłem tucały dzień i poprzednią noc. Sprawajest bardzo pilna. Nie wiesz, gdziejeszcze mógłbym jej poszukać? - A próbował pan dzwonićna komórkę? -Jest wyłączona. 344 - Naprawdę mówi pan, że topilne? Azrhan wyczuł coś w jejpytaniu. Być może jednak wiedziała, jak się skontaktowaćz matką. - Daję cisłowo, że to sprawa życia i śmierci. -Naprawdę nie wiem, co panu poradzić. Mama mówiła jedynie, że wieczorem postara się wrócić na tylewcześnie,żeby zdążyć na fajerwerki, ale niczego nie mogła obiecać. Zdaje się, że rozkoszujesię fajerwerkami zupełnie innegorodzaju, pomyślał Doumani, podejrzewając, żewłaśnie zniszczył alibi doktor Sullivan, którym próbowałamaskować romans z doktorem Steele'em. Słyszał niedawno plotki, jakoby podczasniedoszłego pożaru ewakuowalisię z budynkuw dość niekompletnej odzieży. - Liso, czy jesteś pewna,że nie możesz się z nią skontaktować? -Już mówiłam, że nie. Głos dziewczyny zaczął lekko drżeć. Co teraz? Czy powinienem naciskaćmocniej? - Czy grozi jejniebezpieczeństwo? spytała Lisa, przerywając jego rozmyślania. - Coś się jejstało. -dodałałamiącym się głosem. Cholera, teraz dopiero ją przeraziłem, zmartwił się Azrhan. Powinienem był zachować się delikatniej. Po dwóchzamachach na jej matkę dziewczyna ma pewnie nerwyw strzępach. - Nie, Liso, nic jej nie grozi. Po prostu udałomi sięodkryć to, czego szukała. - Ale powiedział pan, że to sprawa życia i śmierci. -Przepraszam, zagalopowałemsię. Chodzi o nowegeny, które odnalazłem. Pewnienieraz słyszałaś od mamy,że dla nas, genetyków, takie odkrycia tozawsze spraważycia i śmierci. Tak czy owak, przekaż jej, żeby zadzwoniłado mnie jaknajszybciej. Na pewno chciałaby usłyszećto, co mam do powiedzenia. Doumani przerwał połączenie, zastanawiając się, komu 345. jeszcze mógłby powiedzieć o tym odkryciu. Racinez Francji powiniensię jak najszybciej dowiedzieć, że prawdziwympowodem zabicia Gastona jest sprawa broni genetycznej,a nie próba tuszowania przekrętów wielkiej firmy, jak podejrzewa. Policjęz Honolulu też trzeba uprzedzić. Logikanakazuje odezwać się najpierw do McKnighta, uznałponamyśle. On najszybciejzawiadomi pozostałych, rozumował, wyjmując z kieszeni wizytówkę detektywa. - Niech sobie gliny gadają z glinami - mruczał, wybierając numer. - Zresztą kto by uwierzyłw taką zwariowaną historię opowiedzianą przez irańskiego imigranta. Abonent jest czasowo niedostępny. 18.57 Lisa Sullivanspacerowała nerwowo obok telefonu, niewiedząc, co robić. Od półgodziny co pięć minut próbowałasię dodzwonić do matki, ale odzywała się tylko poczta głosowa. Dlaczego nie odsłuchujesz wiadomości, zamartwiałasię,swoim zwyczajem machinalnie obgryzając paznokcie. Gdy przypadkiem zobaczyła się w lustrze, przyłapana nagorącym uczynkunatychmiast opuściła rękę. Zazwyczaj uwielbiała wspieraćmamę w jej szalonychprzedsięwzięciach, ale tego wieczoru była naprawdę przerażona i wciąż wracała myślą dochwili, kiedy się żegnały. -Jeżeli nie zadzwonię do dwudziestej trzeciej, maszzatelefonować dodetektywaMcKnightai powiedzieć mu,gdzie naprawdę jesteśmy zdoktorem Steele'em - poinstruowała ją popołudniu Kathleen, stojąc już na progu. Doktor Steele spojrzał na nią wtedy ze zdziwieniemi powiedział: - Zdawało mi się, że Patton ma to zrobić. -Jak na mój gust,za bardzo sięprzywiązał do tegowystawnego trybu życia. Niewydaje mi się, żeby był takijak dawniej, gotów iść do więzienia za sprawę. A my nie 346 możemy polegać na kimś,kto może mieć opory przed wezwaniem policji. Chwilępóźniej matka przekazała jej ostatnie polecenie: - Jeżeli ktośbędzieo mnie pytał, odpowiadaj, że jestem w laboratorium,z doktorem Steele'em. Dotyczytozwłaszcza dwóchosób, które mogą tuzadzwonić,a które powinnaś traktowaćze szczególną ostrożnością. Jednąz nich jest Greg Stanton. - Dziekan? Tym razem Steele spojrzał na nią z niekłamanym zdumieniem. -Tak. - Ale dlaczego? -Mam swoje powody. Bądź ostrożna, Liso. - A druga osoba? Słysząc nazwisko Azrhana Doumaniego, Lisa spojrzałana nią z oburzeniem. - Chybanie mówisz poważnie? -Jak powiedziałam, mam swoje powody. Co więc miało oznaczaćto, żezadzwonił tu i konieczniechciałwiedzieć, gdzie jest jej matka? Ico ważniejsze, czygdybywyczuł, że Kathleen kazała jej kłamać, domyśliłbysię, że wrzeczywistości postanowiła się zakraść doAgrenomics? Lisa nie umiałaodpowiedzieć sobie na te pytania,ale sama ewentualność bardzo ją niepokoiła - w końcumatka wyraźnie nie życzyła sobie, by mu ufać. Muszę jejopowiedzieć, jak to było, powtarzała sobiew duchu. Kolejny raz minęła lustro i znowu złapała się na obgryzaniu paznokci. Tym razem jednak już sięnie zatrzymała, tylko zmieniła trasę, by więcej nie patrzeć na swojeodbicie. - Zadzwoń,do cholery - mamrotała. - Odsłuchajwiadomościi zadzwoń. Uświadomiła sobie, że czuje potężny ból w samym środku czaszki, promieniujący w stronę oczu i w dół, ku szyi, 347. i poczuła niekontrolowane od zbyt długiego bezruchu skurcze mięśni ramion i nóg. Była jednak tylko półprzytomna: wiedziała, że boli, ale nie rozumiała dlaczego. Dopiero gdy uniosłapowieki i zobaczyła Steele'a, któryleżałnieruchomo obok niej, przypomniała sobie wszystko,ze szczegółami. Prawdaukazała się jej z brutalną jasnością; szczególnie te ostatnie sekundy, kiedy próbowałasiębronić przed aerozolem, kiedy ktoś szarpnął ją za włosyi kiedy zobaczyła pochylonego nad nią Steve'a Pattona. Ten ostatni widok przewrócił jej świat do góry nogami, naułamek sekundy przedtym, jak eksplodował, zmieniającsię w jaskrawy błysk. Niedowierzanie, przerażenie,dezorientacja- wszystkoto w ułamku sekundy. On próbował nas zabić! I pewniejużto zrobił, posługując się sprayem, myślała. Ale nie,to nie mógł być on. Dlaczego miałby mieć coś wspólnegoz tym, co tu znaleźliśmy? Jej myślistawałysię zkażdą chwilą bardziej chaotyczne. Mieszały się w nich wydarzenia mniej i bardziej odległe; na przemian zaprzeczałatemu, co rozegrało się na jejoczach, albo desperacko poszukiwałaodpowiedzi czy przynajmniej wskazówki, która pozwoliłaby jej stwierdzić: tak,teraz rozumiem, że przegapiłam taki a taki szczegół, którypowinien się stać sygnałem ostrzegawczym. Przeszłojejteżprzezmyśl, że być możePatton potrafił tak doskonaleukryć przed nią całeto zło, że poprostu nie było żadnychsygnałów ostrzegawczych. Tej ostatniej ewentualnościwolała nie braćpod uwagę, uderzała bowiem wjej zdolnościpoznawania ludzi i obdarzania ich zaufaniem. Wspomnienia jednak wracały jak zbłąkane pociski, a tenajbardziej odrażające trafiały w nią z mocą odłamków. To, jak w Honolulunaciskał, bywreszcie pokazała konkretne wynikibadań. Właśnie z tego powodu odwiedziłafarmęHacketa wposzukiwaniu próbek. Pojechałaprostow pułapkę. Te wszystkie pytania, które zadawał owej nocy, gdy 348 dowiedziała się o szczepionce - zapewne sondował ją, próbując ustalić, jak bliska jestodkrycia całej prawdy. I zaraznasłał nanią tych zbirów. A później wymyślił, że powinni ze Steele'em powstrzymać się od jakichkolwiek działań przeciwkoAgrenomics,tym samym nadwa tygodnie skutecznie odstawiając ichna boczny tor, by nie moglijuż w niczym przeszkodzić. Jego cynizm oraz skalajego zdradyprzyprawiały jąteraz ozawrót głowy. Wszystko, co dotej pory wiedziałao tym człowieku, sypało sięw gruzy. Wciąż nieumiałazgłębić szerszej perspektywy tej sprawy, ale furia, jakaogarnęła ją na myśl o potwornej, osobistejzdradzie, którejsię dopuścił, nareszcie zamieniła jej mózg w zimno kalkulującą maszynę logiczną. Zanim umrę, poprzysięgła sobie, zniszczę go za to, cozrobił. I jeśli Bóg pomoże, niepozwolę, żeby zrealizowałswoje plany. Ale co on właściwiezamierza? I dlaczego postanowił zabić naswłaśnie dziś, w świętoCzwartego Lipca? Właśnie ta myśl, w której użyła oficjalnej nazwy święta, sprawiła, że odpowiedź nagle stałasię zupełnie oczywista. Czy możnasobie wyobrazićlepszymoment na atakterrorystyczny? Nagła fala mdłości pochwyciła ją za gardło i przez długi czas musiała się powstrzymywać, by niezwymiotować, ale w końcu zwróciła ostatnie resztki lunchu. Nie przyniosło jejto ulgi; poczuła się może nieznacznie lepiej od szyi w dół, lecz w jejgłowie na nowo rozpętałsię wściekły chaos. - Richard? - wyjąkała, intensywnie przełykając ślinę,by skurcze żołądka nie wróciły. -Richard, żyjesz? Musiszsięobudzić. Oni chcą użyć tej bronigenetycznej jeszczedziś w nocy. Jestem tego pewna. Steele nie odpowiedział. - Słuchaj mnie, Richard. Pamiętasz, jakie środkiostrożnościprzedsięwziętoprzed sylwestremw związkuz początkiem nowego tysiąclecia? Władze udaremniły wtedy kilka zamachów bombowych. I tak sobie myślę, że ta 349. banda szykuje się teraz do odwetu, chcąc upokorzyć Stany Zjednoczone akurat w Dniu Niepodległości. To dlategoPattonusunąłnasz drogi właśnie teraz. Cisza. Boże, aż tak źle z nim? Porządnie wystraszona zebrałasiły i zdołała obrócić sięw miejscu natyle, by móc położyćgłowę na jego piersi. Z ulgą stwierdziła, że jeszcze oddycha. Poruszając się, zauważyła coś jeszcze: prócz plastikowejtaśmy pętał ją teraz i łańcuch, któregoogniwa podzwaniały o posadzkę. Opasywał ją w talii i byłzamkniętysolidną kłódką. Usiadłszy zwysiłkiem,podążyła wzrokiem zastalowymi ogniwami istwierdziła, żeprzypiętojądo jednej z wielkich kadzi. Steele'a unieruchomionow ten sam sposób. Matko Boska szepnęła, kładąc się na powrót. Pociłasię intensywnie,a jej sercebiło tak mocno, że wyobrażałasobie sińcena jego powierzchni, spowodowane uderzeniami o żebra. Nie wyrwiemy się stąd, póki Lisa nie zawiadomi policji,pomyślała. Ale to nastąpi dopiero po dwudziestej trzeciej,czyli grubo po zakończeniu wieczornej imprezy. Cokolwiekzaplanowali ci dranie, na pewno chcą wykorzystać okazję: potraktują wektorami gęsty tłum,żeby zmaksymalizowaćliczbęofiar. Zegar ścienny wskazywał dziewiętnastą dziesięć. Sullivan wzdrygnęła się na myśl o setkach tysięcy widzów, którzy zapewne już się tłoczyli na całej długości trasy FDR. Jezu, mogą zaatakować w każdej chwili, pomyślała. Jak to zrobią? Jeśli chcą rozpylić wirusa ptasiej grypy, potrzebująspryskiwaczy. Wystarczyłyby ręczne, podłączone do kanistrów i użyte w tłumie. Tyle że byłbyto atak samobójczy,jeśli sprawcynie mieliby na sobie strojów ochronnych. Znacznielepszym rozwiązaniem byłyby śmigłowce, uznała. Nie umiała tylko odgadnąć, jak zostanie rozprzestrzeniony wirus Ebola. 350 Znowu złapała sięna tym, żepróbuje znaleźć odpowiedź na jedno pytanie: dlaczego Steve Patton zaangażował sięw takie szaleństwo. Czy postradał zmysły? A możeod początku był wariatem? Myśl o tym, że uprawiała seksz tym człowiekiem, była zdecydowanie niena miejscu, tymbardziej że wywołała kolejną falę wymiotów. Nie chcąc się zadławić, uniosłasię nieco i prawie zdołała usiąść. Rozejrzała się, szukając jakiegokolwieknarzędzia, które pomogłobyjej się wyzwolić z łańcuchów. Krople tłustegoaerozolu przylgnęły do koniuszków jej rzęsi teraz obraz, który miałaprzed oczami, otaczały rozbłyski zminiaturowych pryzmatów. Jak ostry nóż zraniło jąwspomnienie burzy śnieżnej, którą przeżyła kiedyś z Lisą: płatki śniegu wpadały im do oczu, wywołując ten sam -wtedyzachwycający - efekt. Ile czasu będę miała,żeby przygotować ją namojąśmierć? Dzień? Godziny? Powstrzymującłzy, rozglądałasię dalej, lecz nie dostrzegła niczego przydatnego, nawetostrej krawędzi, o którą mogłaby przeciąć przynajmniejtaśmę krępującą jej nadgarstki i kostki. Olbrzymie laboratorium wydawałosię kompletnie opuszczone, a głębokąciszę zakłócał tylko cichy świst oddechu Steele'a. - Zaskoczyłem cię, prawda, Kathleen? - odezwał sięznienacka głos zza jej pleców. Krzyknęła,obróciła się gwałtownie i zobaczyła Pattona: stał nie dalej niżtrzy metry od niej, oparty biodramio kontuar, z rękamizłożonymi na piersi. Wciąż miał nasobie księżycowy skafander, a jego głos dobiegał z głośników, które po zerwaniu hełmuz głowy Sullivan zwisałyluźno z jej ramion. Wydawało się, że nie ma twarzy, bo odbicieświatła w szybce przesłaniało dolną jej połowę, górnązaś chroniły duże, okrągłe okulary. Oczy kryły się za nimitak samo jakdwa tygodnie wcześniej, w jego gabinecie. Kathleen odchyliłasię odruchowo, na tyle, na ile pozwalałjejna tołańcuch. 351. Chet stanął na stopniach przed frontowymi drzwiamidomu, przyglądając się tłumom ciągnącym nad rzekę. - Chodźmy już,Martho - zawołałprzez ramię. -Cierpliwości. Cierpliwości, mój chłopcze - odpowiedziała gospodyni, podnosząc koszyk piknikowy i na wszelki wypadek wyjmując z szafy parasolkę. W prognozach niebyło mowy o deszczu, ale dzień był pochmurny i parny; reumatyzm dawał się jej weznaki. - Dach szpitala namnieucieknie. - Tak, ale chcę zająć dobre miejsce, blisko krawędzi. Marthadołączyłado niego i zamknęła drzwi naklucz. - Nie będziemy się zbliżać do żadnej krawędzi. Chet uśmiechnął się do niej. Każdego roku powtarzalitę samą dysputę, nawet kiedy matka jeszcze żyła. Zwyklewygrywał, ale pod warunkiem że ojciec stanie obok iotoczy go ramieniem. Tym razem jednakMartha obawiała się, że doktorSteele niezdąży naczas. Gdy po południu wychodził z domu, raczej nie wspominał o wieczornych pokazach sztucznych ogniz przesadną nadzieją. A Martha ani przez chwilęnie wierzyła w te bzdury, któreim opowiadał, jakobymiał do późna pracować z doktor Sullivan. - Ze wszystkich dniakurat dziś mruknęławtedy dosiebie, głęboko przekonana, że postanowiliodwiedzićwedwoje jakiś zaciszny hotel. W każdy inny dzień ucieszyłabysię z tego, ale widząc rozczarowanie w oczach Cheta,wzięła Steele'a na stronę i powiedziała: - Że też akuratteraz, kiedy zaczyna pan do czegoś dochodzić ze swoimsynem, robi mu pan taki numer. Richard tylkosię skrzywił i odparł: - Nic nie poradzę. Chet włączył się w strumieńidących, a Martha podążyłaza nim. Powietrze wydawało się naładowane elektrycznością, a wokół dały się słyszećgłosy, śmiechy i krokinietylko setek ludzi maszerującychtą ulicą, alei setek tysięcy innych, przemierzających równoległe ulice na półno352 cy i południu. Nadmiastem zawisłachmura w kolorzeochry i nawet najdelikatniejszy wietrzyk nie poruszał niezliczonymi gwiaździsto-pasiastymi flagami zawieszonymina balkonach idachach. Idąc za Chetem, Martha nie spuszczała goz oka - łatwo było wyłowićw tłumie jegociemne loki. Znowu urósł,pomyślała, a spostrzeżenie to wprowadziło ją w melancholijny nastrój. Zaczęła rozmyślać o przemijającym życiu,odorastaniu Cheta oraz o tym, jak niewiele dzieciństwamu pozostało, a więc jak niewiele Richard miał czasu nazaleczenie ran, które zepsuły ich ojcowsko-synowskiestosunki. Spróbowała się wczuć w klimat zabawy, by zapomnieć o smutkach - w końcu otaczali ją sprzedawcy hotdogów, baloniarze i ludzie poprzebierani za klaunów. Wkrótce dogoniła też Cheta, który przystanął, podziwiając umiejętności żonglera na szczudłach, w kostiumieWuja Sama. Martharozluźniła się wreszcie, widząc w jegooczach dziecięcy zachwyt. Dziesięć minut później byli jużw szpitalu i jechaliwindą wprost na dach. Grupka świętujących, którazebrałasię w kabinie, złożonabyła głównie z lekarzy,pielęgniareki salowych. Wielu rozpoznało chłopca i jego opiekunkę. - Cześć, Chet. -Rany, aleś ty urósł! - Czympani go karmi, Martho? Gdy tylko rozsunęły się drzwi, Chet pobiegł do narożnika, w którym zwykle zajmowali miejsce,i wychylił sięza murek sięgający mu do pasa, przyprawiając Marthęo nerwowy dreszcz. Stanęła za nim i położywszy dłoń najego ramieniu,ogarnęłaspojrzeniem znajomą panoramę. Pośrodku nurtu East River zakotwiczonopół tuzina barek najeżonychtysiącami rur, z których miało pomknąć ku niebu kilkadziesiąttysięcy fajerwerków. W dole, na półtorakilometrowym odcinku trasy FDR, tłumbył już bardzo gęsty, alenowi ludzie ustawiali się jeszczena łącznicach. Nabrzeże 353. również było pełne gapiów, których różnokolorowe koszulei koszulki, a nawet kostiumy kąpielowe tworzyły mozaikęfalującą w rytmie muzyki calypso, której rytm akcentowało od czasu do czasu chóralne "Hot! Hot! Hot! " Chet odwrócił się i powiedział cośdo Marthy, alenieusłyszała go. Rykprzelatującego nad nimi wielkiego śmigłowca skutecznie zagłuszył jego słowa. - Dlaczego, Steve? - zapytała. Milczał przez chwilę, a sala stopniowo wypełniała sięciszątak zimną,że Sullivan miała wrażenie, iż zamknięto ją w brylelodu. Wreszcie westchnął głęboko i przeciągle, jakby chciał dać dozrozumienia, jak bardzo ma jejdosyć. - I pomyśleć, że budziłem sięw nocy z lęku, że stanieszna moim progu i wyjawisz mi senscałego tegoprzedsięwzięcia. A tu proszę,masz wszystko jakna dłoni - tuwystraszył ją nieco, wykonując ramieniem nagły ruch, którym wskazał co najmniej połowę laboratorium -i nadalnie pojmujesz anitego, co zamierzamzrobić, ani tego,z jakich pobudek? -Patton potrząsnął głową,odwrócił sięw stronę pokaźnegokartonustojącego za nim i wyjąwszyzeń plik kartek, zacząłje sortować. Jego obojętność przerażała ją nie mniejniż wzniesionapięść, ale jednocześnie prowokowała do buntu. - Ależ doskonale pojmuję, co zrobiłeś. To się nazywazdrada. Zdradziłeś mnie, Stowarzyszenie Błękitna Planeta, a także. sądząc po tym, że zwerbowałeś swoich bandziorów wkrajach nieszczególnie przyjaznych Ameryce. własny kraj. Zdradziłeś wszystko, na czym podobnoci zależało, więc chcę wiedzieć dlaczego! Obrócił sięgwałtowniei wtrzech susach znalazł sięprzy niej. Chwycił obiema rękamiza kombinezon Sullivanizbliżył jej twarz na odległość paznokcia od swojej maski. - Zdradziłem to, na czymmi zależało? - Jego głosbyłnapięty jakstruna fortepianu i dziwnie piskliwy; przypo354 minął skrobanie paznokciem po tablicy. - O nie, Kathleen. Togodzinamojej chwały, moje koronne osiągnięcie. Gdybym nie zrobił tego, cozrobiłem, wtedy zdradziłbym dorobek całego życia. Nie mogłempozwolić, żeby wszystkietwoje ostrzeżenia trafiały do niesłyszących uszu, podczasgdytakie firmyjak Biofeed dodają zmutowane DNA doproduktów, które stają się częścią łańcucha pokarmowegomężczyzn, kobiet i dzieci. - Daruj sobie tę mowę, Steve, znam ją napamięć! Możejuż zapomniałeś, ale powtarzam ją od lat. Zamarł, wciąż zaciskając pięści na jejkombinezonie. Z bliska widziała wyraźnie jegooczy ukryte za maskąiokularami. Były szeroko otwarte i pełne zdumienia,jakbyjej widok wydał mu się nagle zaskakujący. Wolnoopuściłją na podłogę. Patrzyła, jak jego oczy tracą blaski stają się czarne, a półprzymknięte powieki zamieniają się w skórzaste dziurki na guziki. Wyprostował sięi sztywnym krokiem powróciłdo kontuaru. Pochyliwszysię nieco, podparł siędłońmi. -I nikt cię niesłucha,Kathleen- powiedział głośnymszeptem. -Nie słuchają nawet kogoś tak wykształconegojak ty. Cytują cię wszędzie, ale jakiz tego pożytek. Mojeulubione słowa napisałaś ponad dziesięć lattemu: "Jeślispojrzymy nanią z perspektywy potencjalnego wpływu nażycieczłowieka, manipulacja DNA jest środkiem równiepotężnym jak rozszczepienie atomu". Doktor KathleenSullivan, Szczyt Ziemi w Riode Janeiro, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi. Tyle lat i wciąż nikt cięnie słucha. Za to coraz liczniejsze stada kretynów własnąpiersią bronią swegoprawa do genetycznego modyfikowania żywnościw imię wolnego handlu i gigantycznej kasy. Nadszedł czas na lekcję,którejnie zignorują. Stojąc ze spuszczoną głową, emanował takim napięciem,że choćokrywał go luźny kombinezon, wyczuwała,żejego mięśnie sąnaprężone do granic wytrzymałości. Wyczuwałato tak, jakzwierzęwyczuwa zbliżający się 355. atak innego zwierzęcia. Tyle że w tym wypadku miałado czynienia z człowiekiem, którego wściekłość z jednejstrony była spoiwem osobowości, a z drugiej mszczącą siłągrożącą rozerwaniem go na strzępy. W dodatku chciałby, żebym podziwiała jego geniusz,pomyślała Sullivan. Kalkulując na zimno, postanowiławykorzystać tę sposobność i sprowokować go do mówienia. Jeśli każę mu bronić tego, co zrobił, może wymknie musię parę cennych szczególików: wspomni choćby o miejscu,w którym zamierzasię ukryćpo dzisiejszej nocy. A jawyślętamgliniarzy, żeby dobrali się do tej jego smętnejdupy. Byłoby jeszcze lepiej,gdybyzdradziłmi informację,która pomogłaby złagodzić skutki ataku, pomyślała,zerkając nerwowo na klatki z małpami. - Jaką to lekcję masz na myśli? - spytała możliwie pokornym tonem. Nieznacznie zmieniłpozycję, jakby nieco uspokojony. Tak to jestz facetami, którzy mają świra na punkciedominacji, pomyślała. Odzyskał kontrolę. Ale Patton się nie odezwał, tylko spojrzał na zegari szybko wrócił do sortowania papierów. Może sprowokuję gojeszcze raz, pomyślała, niech pozwoli sobie na kolejny wybuch. - Przepraszam, Steve, alemoże coś mi umknęło? Mówisz, że będziesz zabijał ludzi bronią genetyczną, żeby daćimlekcję na temat genetycznie modyfikowanej żywności? Daj spokój! Brzmi to jak te brednie kolesi z Wietnamu: "Spaliliśmy wioskę, żebyją uratować". - Niektórzyzginą, przyznaję - odparł Patton, machającprzy tym ręką, jakbychciałodpędzić dokuczliwą muchę. -Ale nikt więcejnie waży siębezmyślnie manipulować łańcuchempokarmowym. Zaszczepię ten krajprzeciwko obojętności, dzięki czemu ocalimy miliony istnień. - A ile milionów dolarów zarobisz, pomagając tej bandzie terrorystów? Odpowiedział jej, nie przerywając pracy: 356 - To był konieczny kompromis. Potrzebowałem ichnieskończonych zasobów gotówkii zaplecza. Oni dostanąswój atak terrorystyczny, a ja pokażęAmeryce, jak samasiebie potrafi sterroryzować. Patton kolejnyraz spojrzałna zegar. - I dlatego też dopilnuję, żeby i to laboratoriumzostałoodkryte we właściwym czasie, wraz ze wszystkimimateriałami,które pozwolą odkryć prawdę: z zapiskami,próbkami, nawet ze zwłokami doktorów Steele'a i Sullivan, na których będzie można dokonać autopsji. Skrzywiła się nie tylko na myśl o tym, jaki los im zgotował, aletakże, z jakąobojętnością wypowiadał te słowa. Zdarzało jej się już słyszeć laborantów opowiadającycho szczurach z większym uczuciem. - A podczas gdy nas będą kroić, ty zapewne będzieszbawił gdzieś wbezpiecznymmiejscu, ze swymi milionamiw kieszeni? Sullivan konsekwentnie próbowała pokierować rozmową. - Wręcz przeciwnie. I właśnie dlatego musicie umrzeć. Żeby nikt nigdy nie podejrzewał, że odegrałem jakąkolwiek rolę w tym, co się wkrótcewydarzy. Zamierzam zostać tu, opłakiwać tragedię, pilnować, żeby wszyscyzrozumieli jej wymowę, oraz odgrywać rolę ekologa, który od samego początku miałrację. Czeka mnie gwałtownywzrostwiarygodności,obfitość grantów oraz wielkie wpływy,niewspominając o tym, że cały świat będziewstrzymywał oddech,czekając na każdą moją wypowiedź. A mniej więcej za cztery godziny zaciągną cię do pudła, dupku,chciała wrzasnąć Sullivan. Tam będzieszmógłwieszczyć sobie, co tylko zechcesz! Alepowiedziałatylko: - Naprawdę? Leżący obok niej Steele jęknął i poruszył głową. - Do diabła, Kathleen, planujęnawet coś większego -odparł Patton. - Ustanowienie Funduszu Pamięci DoktorSullivan stanie się moim priorytetem. Przyniesie mi onmnóstwopieniędzy, oczywiście przeznaczonych wyłącznie 357. na ekologicznie słuszne przedsięwzięcia. Będę mógł jeszcze skuteczniej kształtować opinię publiczną, zwalczająctwory takie jak Biofeed International, na przykład dającdo zrozumienia, że ich wektory genetyczne, takie jak te,które wywołały przypadki ptasiej grypy u ludzi na Tajwanie i Oahu, mogły być inspiracją dla terrorystów poszukujących broni genetycznej. - Patton znowu wykonał zamaszysty gest, tym razem wskazującna klatki, w którychprowadzono próby aerozolowe. -Między nami mówiąc,właśnie w tensposóbwpadłem napomysł wykorzystaniahybrydowego szczepu wirusagrypy. Gdy zdarzyłosię tow naturze, z pomocą wektora genetycznego, pomyślałem,że specjalnie zaprojektowana wersja hybrydy mogłabyznacznie skuteczniej siać zniszczenie. Takczy inaczej,zanim skończęnapełniaćludziom głowy tego rodzaju skojarzeniami, przemysł biotechnologiczny będzie leżał nałopatkach. Przynajmniej tę odrobinę satysfakcji możeszzabrać ze sobą do grobu. A po co wam Ebola? zapytała, stawiając wszystkona jedną kartę. Znowu zapadła cisza, ale nie taka jak poprzednio. Patton bacznie nasłuchiwał. I nagleto usłyszała: spoza ścian dobiegał szybko narastający łopot śmigieł dużego helikoptera. -Powóz czeka - oznajmił swobodnie, ruszając w stronę śluzy. - Muszę cięprzeprosić,ale jak wiesz, za półtorej godziny urządzamświąteczne przyjęcie, na wypadekgdybym potrzebował alibi. Zkim lepiej spędzić ten wieczór niż z grubymi rybami Nowego Jorku? - zaśmiał się,a głośniki nadałytemudźwiękowi metaliczny pogłos. -Szkoda, że niemam czasuna dalsze wykłady, Kathleen. Na pewno z chęcią posłuchałabyś o rozwiązaniach genetycznych, które zastosowałem w Eboli. -Pattonwszedłdo śluzy, sięgnąłpouchwyt włazu izawahał się. - Aha,omal o czymś niezapomniałem. Zawsze bawiło mnieto,jak zatrudniałaś Lisę wcharakterze jednostki wsparcia 358 dla swoich ryzykownych wycieczek. Nawypadekgdybyśzlekceważyła moje zaleceniai powiedziałajej, dokądsiędziś wybierałaś, mojebandziory, jakich ładnie nazwałaś,złożą jej wkrótce wizytę. Musimy mieć pewność, że niezadzwoni na policję. Już nigdy. Rozdział 22 20.15Queens, Nowy Jork Gdy Butkis łagodnie odrywał maszynę od płyty lądowiska, Morgan patrzył, jak śmieci zaczynają tańczyćw wirze powietrznym wytworzonym przez wirniki. Wznieśli się na wysokość trzydziestu metrówponad zaśmieconym placem; chmury pyłu i stare gazety kotłowały sięponiżej jak miejska odmianabiegacza stepowego. Niecowyżej lewitował drugi helikopter, ze zbiornikami zatankowanymi do pełna. Poniżej ciągnął się park przemysłowy -hektary fabrycznych budynków,wysokich na trzyi cztery piętra, połączonych siecią pordzewiałych torowisk i zarośniętych chwastami parkingów. W świątecznydzień nikt tu nie zaglądał, ale Butkis i tak wolał utrzymaćwystarczającowysoki pułap, by nikt się nie zainteresował, co tu robią. Odlecieli nieco w bok itrzeci śmigłowiecszybko obniżył lot, by wylądować obok cysterny kolejowej. Pilot wyskoczył z kabiny, bypodłączyć węże dozbiorników. Morgan postarałsię nie reagować, gdy zobaczył, że odrobinamlecznobiałego płynu wylewasię z końcówki przewoduipadana ziemię. Morgan nigdy jeszcze nie widział człowieka z wyrokiem śmierci, ale wyobrażał sobie, że ktośtaki musiczućsię podobniejak on w tej chwili. Wydarzenia pchały go naprzód z niedorzecznąprędkością, a pasy, którymi przypiął 360 się do fotela w kabinie helikoptera, wywoływały w nimreakcję klaustrofobiczną. Przygotował sobie drogę ucieczki, przelał pieniądze, które zdeponowano na jego zagranicznych kontach bankowych, na jeszcze innezagranicznekontabankowe i spakował bagaże, gotów wyjechać jeszczetej nocy. Mimo to byłniemalpewny,że atak, który miałsię zacząćza godzinę, rozpocznie teżodliczanie do jegowłasnej śmierci, równie nieuniknionej jak śmierć ludzi,którzy zetkną się z kropelkami aerozolu. Klient bowiemdomagał się usunięcia wszystkichświadków,a skoro Patton ostatnio miał go naokui komentowałjego "utraconyzapał" oraz własne obawy codo zachowaniaprywatności,Morgan zaczął ostatnio uważać na siebie. Bywały chwile, w których strach przed śmiercią zwalałgo z nóg. Kiedyindziej znów było mu całkiem obojętne,czy długo jeszcze pożyje. Wiedział bowiem, że czekanie nakulkę, bez względu nato, ile miałoby potrwać, uczyni gożywym trupem do końcajego dni. Trzeci helikopterzakończył napełnianiezbiornikówi uniósłsię w powietrze. Wszystkie trzy maszyny osiągnęłypułap trzystu metrów. Z tej wysokości, mimo zapadającego zmroku, Morgan dostrzegł linię barek zakotwiczonychpośrodku rzeki oraz masy kolorowych punkcików na trasieFDR, wzdłuż brzegu Manhattanu. Wpowietrzu widaćbyło wiele innych śmigłowców, w większości opatrzonychoznaczeniami stacji telewizyjnych. Zakaz lotów miał zacząć obowiązywać dopiero za kilka minut. Butkispchnąłdrążek do przodu, maszyna posłuszniepochyliła dziób i z wolna zaczęli nabieraćprędkości, kierując się w stronęlądowiska. Dwa pozostałe helikopterypodążyły zaprzewodnikiem niczymwielkie,opalizująceważki. Czaszka Steele'a pękała z bólu. Sala wirowała muprzed oczami za każdym razem, gdypróbował odwrócićgłowę, ale i tak było lepiej, niżgdy po raz pierwszy otwo361. rzył oczy wtedy najlżejszy nawet ruch oznaczał serię wymiotów. Teraz przynajmniej panowałnad mdłościami, aleod ciągłego przełykania zaczynało mu brakować śliny. - Już,Kathleen! - powiedział, uwalniając jej ręce. Dwadzieścia minut wcześniej zdołał obrócićsię tak, byjegodłonie znalazły się nawysokości jej nadgarstków. Od tamtej pory pracował nadrozerwaniem krępującej jątaśmy. Na szczęście teraz, gdy miała wolne ręce, mogłaszybko rozprawić się z jego więzami. - OBoże -jęknęła, spojrzawszy na zegar ścienny. Wiedział, co ma na myśli. Dochodziła dwudziesta trzydzieści, a to oznaczało, żeludzie Pattonamogli już dotrzeć do Lisy. Podczas gdyoboje próbowali zerwać taśmę krępującąich nogi, milczał uparcie, nie wiedząc,jak podnieść Kathleen na duchu. Równiebezradny był w pocieszaniusamegosiebie, na myśl o losie czekającym Marthę i Cheta. Pewnie już zajęli miejsca na dachu szpitala, pomyślał. Wreszcie nadszedłczas na zdjęcie łańcuchów. Jednymkońcem owijałysiękilkoma zwojami wokół ich talii;drugimw podobny sposób umocowano jedo ciężkich stalowychpodpór, na których stała jedna z kadzi. Kłódki wydawałysię niezniszczalne, alebyć może udałoby się rozczepić nienajlepszej jakości ogniwa Steele się domyślał, że takimisamymiłańcuchami krępowano wcześniej małpy - tylkoże nie mogli tego dokonać gołymi rękami. Spróbował zerwać łańcuch ciężarem własnegociała,rozpędzającsię i szarpiąc z całej siły, alenie dałrady - zatrzymał się jak po starciu z obrońcą drużyny futbolowej. Kathleen podjęłapodobną próbę, z identycznym rezultatem. Po kilku razach zrezygnowali,rozumiejąc, żeprędzejnie wytrzymają ich żebraniż stalowe ogniwa. Przy okazji jednak odkryli, że łańcuch pozwala im sięoddalić na trzy metry od kadzi. - Możemy spróbowaćotworzyć któreś z ogniw w miejscu, gdzie są przytwierdzone do podpory, pod warunkiem 362 że znajdę coś na kształt łomu - powiedział Steele, przeglądając zawartość szuflad, do których mógł dosięgnąć. Kathleen naprężyła swojączęśćstalowej smyczy, bydostać się do papierów, którymi zajmował się Patton. - Spójrzna to. Zostawił listy ładunkowe. Wiadomo,dokąd wysyłali kukurydzę. Są też papiery cystern. Steele zbliżył się do niej i przez chwilę prężyli się ramięw ramię, by sięgnąć po dokumenty. - Dlaczego zależy mu,żeby wszyscy się dowiedzieli, dokąd pojechały transporty? Chce spotęgować panikę? - W regionach wymienionych w dokumentach na pewno właśnie tak będzie. A chodzi tu o kilkanaściestanów. Ale kiedyz nimrozmawiałam, powtarzał, żechce, żebywszyscyzrozumieli. Chyba chciał w ten sposóbpowiedzieć,że opinia publiczna powinna znać szczegóły. Mówił,że to lekcja, której nie zignorują. - Sullivan wyciągnęłarękę i udało jej się sięgnąć po gruby plikpapierów, którewyglądały inaczej niż pozostałe. Steele podjął poszukiwaniałomu. - Matko Boska! - odezwała się Sullivan po chwili. -Tujest wyjaśnienie całegoprogramu Eboli. - Co takiego? -Wymienili nawet miejsca, w którychspryskali kukurydzę wektorem Eboli. Są daty, dużo liczb, nazwyfarm. Wszystkienależą do Biofeed. - Ale dlaczego. -Posłuchaj - przerwała mu i zaczęła czytać na głos. -"Wektor przenoszący Ebolęznajdujesię i wzwykłej, i wpastewnejodmianie kukurydzy, którarośnie już na licznychfarmach na południu kraju. Niektóreziarna hodowaliśmyna górze, włączając wektor Eboli do młodych pędów. Losowe badaniauzyskanego w ten sposób ziarna wykazały,że genyEboli trafiły na miejsce, a kiedy rośliny wzeszłyi dojrzały, przekazały cały wektor kolejnemu pokoleniu". - Mój Boże - szepnął Steele. Sullivan przerzuciłakartkę. 363. - Jest tego więcej. "Zebraliśmy wystarczająco dużoziarna, by wysłać kilka wagonów na pogranicze Oklahomy i Teksasu, w celu dokonania wiosennego siewu. Drugie pokolenie wyhodowane z tego ziarna jest już w ziemii dajestukrotnie większy plon - wciążz genami Eboli. Jeśli chodzi o pozostałe, wprowadziliśmy wektory, używająctechniki aerozolowej na młodychroślinach, bezpośredniona polu. Teoretyczniemetoda ta powinna być skuteczna,ale nie ryzykowaliśmy pobrania próbeki badania ich. Nie poznamy więc prawdy, póki nie dojdzie w okolicy dopierwszego przypadku choroby Ebola". - Czy to możliwe? - przerwał jej Steele. Nie odpowiedziała. W milczeniu przewróciłajeszczekilka kartek. -Jeśli wierzyć temu, co tu napisali,obawiam się, żetak. Jezu Chryste,posłuchajtego. - Wyciągnęła z raportu pojedynczą kartkę. -"Wprowadziliśmy do wektoratimerygenetyczne, które uruchomią gotylko wtedy, gdyzostanie wchłonięty przez naturalnego gospodarza. Wtedywirus Ebolabędzie znów żywy, to znaczy zacznie się replikować ifunkcjonować". - Sullivanspojrzała naSteele'a. -Rozumiesz, jak działa trigger genetyczny? W jaki sposóbniektóre geny włączają inne geny tylkow obecności konkretnych enzymów? - Mów dalej - odparł, całkiem nieźlepojmując, o czymmowa. Kathleen pochyliła się nad kartką. - "Wiruspotrafi przetrwać,nie czyniąc krzywdyorganizmowi-nosicielowi, a jednocześnie jest gotowy dozarażenia każdej ludzkiej istoty, która wejdzie z nim w kontaktpoprzez gospodarza. -Zidentyfikowali nośnik? Kathleen doczytała tekst do końca strony. - Tak, ale nie wspominają tu, co nim jest. Piszątylko: "Jedynie garstka naszych uczonych pracujących w Afganistanie znała sekret, a większość z nich zginęła pod koniec 364 tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmegoroku, podczas ataku bombowegoamerykańskich Sił Powietrznychna ich laboratorium". - Kathleen urwałana moment. -Ja nawet to pamiętam. Pisali o tymw gazetach. LudzieCIA twierdzili, że w próbce tamtejszej gleby znaleźli cośpodejrzanego, i uznali,że produkuje się tam broń biologiczną. Steele teżprzypominał sobietamtą sprawę i kontrowersje, jakie wzbudziła. Rząd Afganistanu twierdził, żewzniszczonym budynku mieściła się firma wytwarzającaprodukty dla rolnictwa. Kathleen czytała dalej. - Piszą tu, że ci naukowcy nie mieli wątpliwości codojednego. Odpowiednik tegogospodarza zamieszkuje Amerykę Północną. Czy to nie naciągane? Steele westchnął. - Chyba nie. W ciągu ostatnich dwunastumiesięcyarenawirus podobny do gorączki Lassa zabił dwoje ludziw południowej Kalifornii. Jego jedynym gospodarzem byłdawniej szczur żyjący wyłącznie w Afryce. Nie ma wątpliwości, że dziś wirus czuje się równie dobrze wciele amerykańskiego gryzonia. Do zeszłego roku wirusZachodniegoNilu rozprzestrzeniał się, wykorzystując ptakii komaryżyjące wyłącznie w Ugandzie i paru ościennych krajach. Dziś radzi sobie równie dobrze, wykorzystując ptaki i komaryCentral Parku czy Queens, a pewniei w całym stanie NowyJork. Dlaczego więc Ebola nie miałbyznaleźćodpowiednika w starych, poczciwych Stanach? Pewnie jedynym powodem,dla którego tak się jeszcze nie stało, jestto, że ofiary żyjązbyt krótko,by sprowadzićgo tutaj. Twarz Sullivan,podobna do porcelanowej maski, stałasię jeszczebledsza. - Niemówisz poważnie. -Jest w tymwszystkim ijaśniejsza strona - dodał,próbując złagodzić cios. - Transmisja od gospodarza doczłowieka, przynajmniej w Afryce, zdarza się dość rzad365. ko - może raz czy dwa razy na kilka lat. Większość zgonówto skutekprzekazywania wirusa od człowieka doczłowieka. Zatem nawet jeśli ci łajdacy zrobili to, czymsięchwalą, i wirus rzeczywiście znalazł amerykańskiego gospodarza, to przypadki zachorowań wśród ludzi mogą byćniezmiernie rzadkie. Steele niedodał,że geograficznaizolacjaofiar w Afryce zawsze była kluczem do niewielkiego zasięgu choroby. Rolnicza część Ameryki byłaby znacznie podatniejszym gruntem,o pojawieniu sięzaś chorobyw miastachSteele wolał w ogóle nie myśleć. Kathleen milczała przezchwilę,z ponurą miną przeglądając pozostałe dokumenty. Gdy sięgnęła po ostatni,wstrzymała oddech. - O co chodzi? - spytał Richard. Podała muwydruk. Wektory zaprojektowano również tak,by się uruchamiały, jeżeli jakiekolwiek naczelne, również człowiek,spożyją kukurydzę. W ziarnie zmielonym na mąkę RNAEbolimożeprzetrwać nawet pieczenie. Zjedzone w całości,prosto zkolby, czy nawet gotowana łupina ziarna jest dostatecznąochroną dla dodanego genu. W rezultacie sporadawka wirusa dostaje się do przewodu pokarmowegonietknięta, a tam dochodzi do spotkania z enzymem wyzwalającym, któryaktywuje gen. Innymi słowy, wierzymy,żestworzyliśmy dla Eboli drogę do atakowania człowiekawprost, z pominięciem gospodarza, co powinno zwiększyćodsetek zachorowań. Steele nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Wiesz, dlaczego jeszczePatton wyjaśnił nam towszystko tak szczegółowo? - spytała Kathleen drżącymgłosem, spoglądając w przestrzeń. Richard pokręcił głową. - Władze będą musiały wycofać to ziarno z obiegu, a tookaże się logistycznym koszmarem. Odnalezieniewszystkich farmerów, którzy go użyli, oraz zidentyfikowanie 366 konkretnych pól będzie wystarczająco trudne. Ustalenie,czy w sąsiednich uprawachnie doszło do przypadkowegowysiewu skażonego ziarna, będzie praktycznie niemożliwe. Sullivan umilkła i załkała, a w jej oczach pojawiłysię łzy. Innymi słowy, pokazuje nam wszystkimdobitnie, że genetycznych pomyłeknie da sięcofnąć, a Ebolazostanie w naszym środowisku na zawsze. - Odebrała Richardowi wydruk i cisnęła go z powrotem na kontuar. Wybacz, ale w tej chwili niemogę nad tym deliberować. Myślę wyłącznie o Lisie. Muszę stąd wyjśćna czas,żebyostrzec. - Urwała iznowu zaczęła płakać. -Te sukinsynyjązabiją! - Nie mów tak! - zaoponował, obejmującją. Sam ledwie panował nad paniką, myśląc o najbliższych, ale wiedział, że jeśli mają choćbyspróbować stąduciec i uratować kogokolwiek, przedewszystkim nie mogą się terazrozkleić. Odepchnęła go i zaczęłaotwieraćszafki,doktórych jużzaglądał. - Pomóż mistąd wyjść! - zawołała, spoglądając na niego błagalnie. Czuł się bezradny, widząc jej ból. Próbując nie myślećo najgorszym, podszedł do następnego kontuaru, ale myślpowracała uparcie: nie mamy szanswydostać się stądna czas. Poszukiwanianarzędzinie przyniosły rezultatu; zrezygnowany zacząłsię zastanawiać, wjaki sposóbnajskuteczniej ukryć wiadomość otym, że prawdziwymwinowajcą jest Steve Patton. Mógłbym ją połknąć, myślał,żeby została znaleziona w żołądku podczasautopsji. Aleczy pismo zniesie działanie kwasów żołądkowych? Znieruchomieli, gdy gdzieś spoza ściandobiegł dalekiłomot. - Chryste, wrócili - powiedziałaSullivan, spoglądającna zegar. Dwudziestaczterdzieści pięć. Ich czas dobiegł końca, ale Steele znowu zaczął szukać 367. czegoś - czegokolwiek! - co nadawałoby się do rozerwaniałańcucha. - Jeśli się uwolnimyi ukryjemy, możemy ich zaskoczyć - powiedział. - I zmusićdo podaniawłaściwegokodu. Kathleen spojrzała na stołek, który stał mniej więcejtrzy metry dalej, niż byli w stanie sięgnąć. - Moglibyśmy użyć jego nogi -powiedziała, zsuwającz ramion kombinezon,by uwolnić górną połowę ciała. Zaraz potemzdjęła bluzę, ściągając ją przez głowę. - Terazty, Richard. Daj mi swoje ubranie. W niespełna minutę byli nadzy, jeśli nie liczyć skarpetek. Dwa księżycowe kombinezony i dwa komplety lekarskich strojów związali wtrzymetrowe lasso; nogawkispodni posłużyły jako pętla na końcu. Steele wykonał pierwszy rzut. Pętla upadła obok celu. - Ja spróbuję - powiedziała Kathleen. Nogawki opadły na siedzisko, ale zsunęły się bokiem. Spróbowała po razdrugi, z tym samym rezultatem. Steele obserwował światłoostrzegawcze nad zewnętrznymwłazem laboratorium. Za trzecim razem pętla zahaczyła o krawędź siedziska. Kathleen pociągnęła lekko, przechylając stołek w ich kierunku. Oboje wstrzymali oddech. Gdy pociągnęła nieco mocniej, pętla ześlizgnęła się,a stołek zakołysał i runął na podłogę,ale w przeciwnymkierunku. Steele spostrzegł, że światłoostrzegawcze zaczyna migać. - Chowaj się! - krzyknął, padając za kontuar. Kathleen przykucnęłaobok niego. Czekali. - Może jednak uda się nanich skoczyć szepnąłSteele. Głośniki ożyły, transmitującrozmowę prowadzonąw zewnętrznym pomieszczeniu. 368 - Nie widać ich? - spytał męski głos. - Ani śladu odpowiedział inny. -Więcgdzie się podziali? - wykrzyknęłamłoda kobieta. - Co u diabła? - zdumiała się Kathleen, zrywając sięna równe nogi. Steele dołączyłdo niej i zobaczył za oknem zdumionetwarze Azrhana, Lisy i detektywa Roosevelta McKnighta. 21.28Lądowisko helikopterów nad EastRiver Z trzynastominutowym opóźnieniem rozkwitły na nocnym niebie kwiatysrebrnych eksplozji. Pierwszej salwietowarzyszyły dźwięki Stars and Stripes Forever JohnaPhilipa Sousy. - Bądź dobry dla błoniastonogich przyjaciół- zawodziłButkis na melodię znanego marsza, płynącąz głośnikówrozstawionych wzdłużFDR. - Bo kaczusia może być czyjąś mamuuuusią. - Zamknij się wreszcie,na miłość boską - warknąłMorgan. - Pora spieprzać. Zaczęli o trzynaście minut zapóźno. - Zacisnął dłonie nabrzegach fotela, byukryć ich drżenie. Szef lądowiska leżał w swojejprzyczepie służącej zabiuro, az jego głowy płynęła krew oraz coś, co wyglądałojak szara pasta do zębów. Choć wydawałosię, że kupiłhistoryjkę Butkisa o kłopotachtechnicznych, upierał się,że pozostali piloci powinnistartować, żebyopuścić strefęzakazu lotów przed wyznaczoną godziną. Gdy odmówili,wrócił do biura, grożąc, że zawiadomi policję. - Zostawcie to mnie - powiedział Morgan, ruszając zanim z ciężkim kluczem w ręku. - Ogłuszę go i zwiążę. Pierwszy ciosprzerwał szefowi lądowiska wybieranienumeru alarmowego 911. Mężczyzna opadł na kolana,wciąż ściskając w ręku słuchawkę. Ku przerażeniu Mor369. gana, przesunął jeszcze kciuk i nacisnął ostatnią jedynkę. Drugiemu uderzeniu towarzyszył już nie tylko trzask, alei mokre mlaśnięcie. Pilot spojrzał na niego z ukosa i powiedział: - Hej, facet, wyluzuj. Masz gębę koloru kredy. - Nucąc pod nosem, włączył mikrofon sprzężony ze słuchawkami. -Jazda,panowie - powiedział, zwiększając obrotyikąt natarcia wirnika, aż maszyna zaczęła się wolno odrywać od lądowiska. Minął stojące najbliżej głośniki i zająłpozycję trzydzieści metrów nad trasą FDR. Pozostałe dwaśmigłowce zawisły wpobliżu: jeden po lewej, nad nabrzeżem, drugi po prawej,nad dachami domów. Spoglądając pionowo w dół, Morgan spostrzegł mozaikętwarzy skierowanych ku górze;jedne wyrażały zdziwienie, inne uśmiechały się przyjaźnie. Wszędobylskie dzieciaki błyskałyzębami w świetle lamp sodowych. Kilkorodorosłych pomachało pilotowi. Morgan zaczął się pocić; niemógł dłużej znieść ich spojrzeń. Butkis pochylił się niecoi zawiesił dłońnad przyciskiem otwierającym dyszęrozpylacza. Morganpoczuł suchość w ustach i przez krótką chwilę zastanawiał się,czy nie powinien odtrącić ręki pilota, jakbyw ostatniejchwili mógł zmienić nie tylko plan,który mieli do wykonania, ale także własne przeznaczenie. Gdzieś nad kokpitem pojawiły się nowelśniące, błękitne kule eksplozji, z których na podobieństwo komet wystrzeliły czerwone smugi. Morganzacisnął powieki, ale wyobraźnia i tak podsunęłamu obraz roześmianych twarzy. - Chryste - wymamrotał. Zapatrzył się w daleką przestrzeń, byletylko nie widzieć już tej galerii fantomów. NadNowym Jorkiem rozpostarła się kopuła złotego deszczu. Impuls minął, a wraz z nim iluzja, że powstrzymującButkisa, mógłby ocalićsiebie. Wiedział, żeprzekroczył jużzbyt wiele granic, za każdym razem bezprawa powrotu - 370 począwszy od księżycowejnocy w Oklahomie, a skończywszy na tejponurej chwili w ciasnej przyczepie, trzydzieścimetrów niżej. Pilot otworzył dyszę i rozpoczął niespieszny lot nawprost. Delikatna biała mgiełka opadła ku zgromadzonym w dole tłumom. Morgan obserwował jej powolne szybowanie. Gdy dotarła do miejsca przeznaczenia, na twarzach ludzi odmalowały się noweemocje: zaskoczenie, złość i strach. Niektórzy ocierali czoła dłońmi i próbowali się z bliskaprzyjrzeć nieznanej substancji. Niektórzy wąchaliją, trzymająckrople na koniuszkach palców. Inni starali się tylkozetrzeć jaz oczu i ust. Wypatrzył teżkilka osób, którenajwyraźniej słyszałyplotkę o promocji kosmetyków. Młody mężczyzna ubranyjedynie w kąpielówki pomachał pilotowi i uniósł obie ręce,udając, że bierze prysznic. Rozcierał preparat na ramionach, pod pachami i na głowie. Inni zaczęli go naśladować; wielupokazywało uniesione kciuki - widocznie chłodnamgiełka sprawiła im przyjemność w tęgorącą noc. Ci, którym pomysł się nie spodobał, wygrażali pięściami albo pokazywali środkowy palec. - Pamiętajcie, panowie- odezwał się Butkis do mikrofonu - lecimy naprzódz prędkością piętnastuwęzłówi spędzamy nad celem nie więcej niż czteryminuty. Morgan rozejrzał się naboki i zobaczył, żedwie pozostałe maszynyrównież rozpoczęły swą misję. Sekundy ciągnęłysię nieznośnie, a niewielka prędkośćlotusprawiała, że czuł się jakzawieszony w próżni. Miałwrażenie, że pasy bezpieczeństwa nie pozwalają mu oddychać - znowu dopadło go uczucie, żeznalazł się w potrzasku. Pod nim zaś, niczym niekończący się ludzki dywan, falowały tłumy jego ofiar i wydawało mu się, że każda znichspogląda wprostna niego. 371. -Ooo! - Piękny widok, Steve! -Spójrzcie na to! Gejzery różu i fioletu startowały ku niebu z kompleksu barek zakotwiczonych na rzece Hudson, hipnotyzującgości zebranych w jego gabinecie. Lecz sam Patton zerkałraczej w kierunku East River, gdzie rozpoczął się właśnieinnyshow, przygotowany przez niego. Naturalnie z tej odległości nie mógł goobserwować, ale doskonale widział fajerwerki stanowiące jego tło i to wystarczyło,by nie mógłoderwać oczu od horyzontu. - Tak, cudowne, nieprawdaż? - odpowiedział, by niewzięto goza gbura. Połowa zaproszonych gości się niezjawiła, a na domiar złego większość z nich przysłała kogośw zastępstwiei bez wątpienia były to osoby z listy B. Zastępca asystenta zastępcy dyrektora parków stanowych. Nie liczący się członek Partii Demokratycznejz Albany. Nawet kierownik robót publicznych w biurze burmistrza! NaBoga, myślał ze złością Patton,wcisnęli mi tu byle kogo,jeśli tylkodał sięod biedy podciągnąć pod "zielonego". Pochwycił w locie kieliszek szampana z tacy niesionejprzez kelnera i opróżnił go do połowy jednym haustem. W ciągu doby pojawią się pierwsze symptomy,pomyślał. Potem ktoś pierwszy zdiagnozuje ptasią grypę. Za czterdzieści osiem godzin na mój stanowczy wniosek policja oficjalnie uzna Sullivan i Steele'a za zaginionych. Następniezasugeruję, aby przeszukano posiadłość Agrenomics, ponieważ Sullivanpodejrzewała, że za dwoma nieudanymizamachami najejżycie stoją osoby związane z tą firmą. Gdy gliny odnajdą laboratorium, stanęw pierwszymszeregu zaproponuję moją interpretację wydarzeń ibędę najbardziej poszukiwaną osobistością Nowego Jorku. Wtedywszystkie te zera będą mogły pocałować mnie w dupę. Kolejne erupcjezłotego ogniarozświetliły noc, odbijając się efektownie wszklanych ścianach wieżWorld TradeCenter,odległych ledwie o kilka przecznic na wschód. 372 - Cudo! -Świetna impreza, Steve! - Jest może jeszcze to pyszne quiche? No jasne. W polu widzenia pojawiały sięnowe twarzeofiar. -Boże,nie możesz lecieć trochę szybciej? - spytałMorgan,wiercącsię w fotelu. -Nie zniosę tego. - Ejże, Bob - odparł pogodnie Butkis. - Sam kazałeś miutrzymywać taką prędkość. Morgan zaczął manipulować przy zamku pasów bezpieczeństwa. - Muszę je poluzować. Są za ciasne, nie mogę oddychać! - Rozluźnij się i podziwiaj widowisko. Mamy jeszcze co najmniej pięćminut, zanim gliny się zorientują, że coś jestnie tak, i sprowadzą własne śmigłowce. A my będziemywtedyjuż w Queens. Wysoko nad kabiną pojawiły siępurpurowe pióropusze idrobne białe iskry. - Czujęsię,jakbym robił pokaz lotniczy na Broadwayu! Morgan bez skutku próbował spowolnić oddech. Butkistymczasem znowu poczuł wenę: - Nie ma to jakw show-biznesie. - zawył. Helikopter lecący po prawej zbliżał się właśnie do gmachu szpitala. Morgan zerknął wjego stronę, spodziewającsię ujrzeć dachszczelnie wypełniony ludźmi. O dziwo, był praktycznie pusty, jeśli nie liczyć trzechpostaci stojących przynajbliższym narożniku. Morganmiał wrażenie, żedwie z nich mają na sobie czerwone stroje. Zdziwiony wytężył wzrok, by przyjrzeć się lepiej tym trzem. Nagle uświadomiłsobie, że wszystkie są ubranew księżycowe kombinezony; te dwa czerwone niczym sięnie różniły od skafandrów używanych w Agrenomics! Poczułnagłą falę zimna gdzieś we wnętrzu czaszkii przyszłamu do głowy niesłychana myśl:czy to możli373. we, że Sullivan i Steele uciekli? Czyżby zdążyliostrzecwszystkich w szpitalu? - Szlag! - kwiknął Butkis. Morgan spojrzał na wprost i zobaczył zbliżającą sięszybko tyralierę świateł. - Rozproszyć się! To gliny! - krzyknął Butkisdo mikrofonu, zwiększając obroty silnika i pochylając dziób maszyny ostro do przodu. Tyle że przeciwnicyzbliżali się takżeod góry i z tyłu. - Przezfajerwerki! -ryknął, gwałtownieskręcając nad wodę, wprost kubarkom, inabierając wysokości. Kule wielkie jak planety eksplodowały przed nimi czerwienią, bielą ibłękitem. - Juhuuu! - zawołał, nurkując maszyną między eksplozjami. Doleciał mniej więcej do połowy ognistej zapory,gdy śmigłowiec lecący po lewej zamienił się wkulę płomieni. Morgan zaczął krzyczeć. Butkisspojrzał w dół w samą porę, by zobaczyć gromadę rakiet lecących prosto nanich. - O kurwa. Bezpośrednie trafieniew zbiornikiz paliwem przeniosłoich w niebyt. Z punktu obserwacyjnegona dachu Steele dobrze widział szczątki spadające do wody oraz przerażenie,z jakim tłum stojący przed szpitalem zareagował na tęstraszną scenę. Ludzie stojący dalej, natrasie, w ogólenie zwrócili uwagi na to, co sięstało - sądzili, że huki płomienie to element zaplanowanego pokazu. Nieco trudniejbyło imprzegapić chmarę policyjnych helikopterów,które zawisływzdłuż nabrzeża, trzymając się zdala odlinii ognia. Stanton wychylił się za murek ipokazałKathleenumundurowanych funkcjonariuszy, którzy zaczynali właśnie tworzyć kordon wokół kilkusetmetrowego pasa, nad 374 którym napastnicy zdążyli rozpylić swą genetyczną broń,zanimich przepędzono. - Gdy tylko zadzwoniliście do mniez Agrenomics - powiedział zatelefonowałem na policję i rozmawiałem z dyrektorem grupy szybkiego reagowania. Zajmą się tym takjak masowymi napromieniowaniami. Wszyscy zostaną rozebrani i odkażeni, ich ubrania spakowanei zniszczone. Nawet woda, którą zostaną umyci, pozostanie w zamknięciu. A potem zmyjemy lizolem całą FDR. Większość gapiówwciąż przyglądała się trwającemupokazowi sztucznych ogni. Nikt niespodziewał się jeszcze, że czeka go kwarantanna, a tylko nieliczni,stojącyna obrzeżach odizolowanej strefy, zaczynali wskazywaćpalcami na potężny kordon policyjny i szkolne autobusy,które setkami ustawiały się tuż za nim. - Oczywiście będzieto operacja na wielką skalę - ciągnął Stanton. - Przydadząsię duże obiekty. MadisonSquare Garden, stadionJankesów, Shea. ale i tak będzie to koszmar dla zwolenników obywatelskich swobód. Za parę minut trzebabędzie zwinąć i przetrzymać w zamknięciu sto pięćdziesiąt tysięcyosób. - Zaproponuj im nadzieję poradził Steele. -Nadzieję? Dla tych, którzy zachorują, nie ma nadziei. I właśnie dlategobędzie to tak cholernie trudne. Wszyscybędą próbowali zwiać. - Tamiflu - powiedziałSteele, przerywając mu niespodziewanie. -Tami-co? - spytała zdziwiona Kathleen. Stanton wyprężył sięjak rażony gromem. - Mój Boże! -Ten pomysł przyszedł mi do głowy, kiedy tu jechaliśmy. - Richard, to może być to! Bardzo pomysłowe. Dlaczego sam na to nie wpadłem? - Bo utknąłeśw tej swojej wieży z kości słoniowej? -podpowiedział Steele, szczerząc zęby wuśmiechu. 375. - Co to jest Tamiflu, do cholery? - spytała zirytowanaKathleen. - Powinniśmy zacząć od najazdu na wszystkie aptekiw mieście - ciągnął Steele, jakby wcale jej nie słyszał. -Oczywiścienajważniejszy jestczas. Wątpię, żebyśmy mieli standardowe trzydzieści sześć godzin, skoro wektorydokonują bezpośredniej inwazji komórek. Poza tym trzebabędziesprowadzić chyba wszystkie dawki dostępnew Ameryce i do jutra zgromadzić je tutaj. - Zaraz się tym zajmę - odparł Greg. - Producent teżpowinien mieć jakieś zapasy. - Czy któryśz was wreszcie miodpowie? - przerwałamu Kathleen. -Powiedziałam: "Co to jest Tamiflu, do cholery? " Brzmi to jak tytuł filmu,w którym Debbie Reynoldssięprzeziębią. Obaj mężczyźnispojrzeli na nią w milczeniu. Po chwili Steele zachichotał irzekł: - To nie tytuł, ale możliwe,że zapewni nam szczęśliwezakończenie, jak tozwykle w jej filmach. -Zatem co to jest? - Inhibitor neuraminidazy. -Zwany fosforanem oseltamiwiru- uzupełnił Greg. Steelespojrzał naniego spod uniesionych brwi. - Ejże, kolego, zrobiłeś namnie wrażenie. -Sam się ejże. Nadal czytam ijestem nabieżąco, więckomentarze o wieży z kości słoniowej możeszsobie darować. -Albo zaraz zaczniecie gadać do mnie po angielsku,albo zrzucę was z tego dachu. - Dobrze, już dobrze -odparłze śmiechemSteele. -Pamiętasz, jak Julie Carr pokazała nam zdjęcia tego kolczastegowirusa grypy spod mikroskopu elektronowego? Mówiła nam wtedy, że struktury te zawierają neuraminidazę, cząsteczkę zdolną do przecięcia połączenia między wirusem a komórką, co pozwala mu wędrować daleji zarażać kolejne komórki. Lek Tamiflu, jeśli poda się go 376 dostatecznie wcześnie, blokuje ten proces uwalniania. Wirus grypynie może się więc replikować i rozprzestrzeniaćpoza pierwsze zainfekowane komórki, zatem straty mająograniczony zasięg. - Ale czy ten lek zadziała nahybrydę? Zwłaszcza wprowadzoną wektorem genetycznym? - To jest pytanie za milion dolarów - odparł Stanton. -Nie powstrzyma wektorów przed wnikaniem dokomóreki wstępną replikacją wirusa, ale może zapobiec ich przenikaniu do innychkomórek. Kłopot w tym, że zdarzająsię nawet szczepy zwykłej grypy, wktórych występujenieznaczna odmiana neuraminidazy, czyniąca je mniejpodatnymi na działanieleku. Czy hybryda zachowa siępodobnie, nie dowiemy się, póki nie spróbujemy. - Gregotoczył ją ramieniem i uścisnął. -Ale przynajmniej będziecie mieli szansę powalczyć. Teraz, kiedy wydaje misię, że odzyskałemnajlepszego przyjaciela - dodał, zwracając siędo Steele'a - który w dodatku obraża mnie takjak dawniej, na pewno niechciałbym go stracić przez jakiegoś przeklętego mikroba. Jeden zpolicyjnych śmigłowców odłączył się od stadaizawisł nad szpitalnymlądowiskiem, gdzie zwyklelądowałymaszyny pogotowia. Otworzyły się drzwi i ukazałsięw nichMcKnight. - Czy mogęzaprosić do mnie doktorów Sullivan i Steele'a? - zawołał. -Pewnie nie chcielibyścieprzegapićtego,co teraz nastąpi. Pokaz zbliżał się do wielkiego finału, gdystarszy kelner wziąłPattona pod ramię i powiedział: - Proszę pana, zdajesię, że u drzwi czekają nowi goście. Ekolog rozpromienił się przekonany,że nareszcie zjawili się ludzie, których naprawdę chciał tu widzieć. - No to proś ich dośrodka. Zawszemówię: lepiej późnoniż wcale. 377. Stanął pośrodku gabinetu, jak zawsze gdy chciał kogoś oficjalnie powitać, właśnie tu bowiem prezentował sięnajlepiej na tle wielkich okien. Od razu poczułsię lepiej. Misja pewnie już zakończona, pomyślał. Przeżył wprawdzie chwilę niepewności, gdy brudnopomarańczowa smuga nad East River przyćmiła blask sztucznych ogni, aleniktprócz niego nawet jej nie zauważył, więc uznał, żektóryś z fajerwerków po prostu nie wypalił. W pierwszej chwilizobaczył tylko cienie licznej gromady gości, którzy pojawili sięprzy drzwiach - w gabineciewyłączono prawie wszystkie światła,by wzmocnić efektpokazu. No proszę,jaka silna grupa, pomyślał zadowolony, że jednak tak wieluznajomychprzyjęłozaproszenie. Wyciągnął rękę i uśmiechnął się, ale nie wyszedł przybyłym na powitanie - wolał, żeby to oni przychodzili doniego. Pierwszych dwóchzaskoczyło go krwistą czerwieniąstrojów. Dopiero po chwili dostrzegł,jak zwaliste są ichkształty, i cofnął się odruchowo, niewierzącwłasnymoczom. Kaskadyzłotego ognia, które przelewały się po niebie za jego plecami,odbiły się wiernie w pleksiglasowychmaskach księżycowych skafandrów. Sullivan oburącz pochwyciła go za klapysmokingui przyciągnęłado siebie, tak że oparł sięnosem o jej hełm. Wysoki, smukły kieliszek z szampanem wysunął sięz jegopalców, azawartość opryskała mu buty, dając efekt miniaturowych ciekłychfajerwerków, po których została mokra plama na dywanie. - Już po tobie, Steve - krzyknęła przez szybę hełmu. -I wiesz co? Bardzo wielu ludzi będzie chciało zafundowaćci karę śmierci za to, co zrobiłeś. Powinieneś zwłaszcza zacząć się modlić, żeby nikt na Południu nie zmarł z powoduwirusa Ebola. U stóp Pattona pojawiła się nowaplama. Gdy McKnightszedł w jego stronę z kajdankamiw dłoni,coraz bardziejrosła. 378 Epilog "The New York Herald",poniedziałek, 24 lipca 2000 Liczba ofiar ataku na Nowy Jork z czwartego lipca wzrosła do 423 po tym, jak ostatniej nocy na ptasiągrypę zmarło dwoje niemowląt. Nieszczęsnedzieciprzezszesnaściedni przebywały na oddziale intensywnej opieki medycznej. "Liczby wydają się ponure, ale naprawdęmogło być znacznie,znacznie gorzej", mówi doktor GregStanton, dziekan NewYork City Medical School. "Dziękiostrzeżeniu, które przekazali nam doktor Kathleen Sullivan i doktor Richard Steele, mogliśmy interweniowaćbardzo szybko i zwalczyć większość przypadków infekcji. Jak się okazało, dzięki nowego typu lekomzwanym inhibitorami neuraminidazy u większości z 75 tysięcyludzinarażonych na kontakt z aerozolemw ogóle nie wystąpiłyobjawy chorobowe. Spośród 10 procent poważnie chorychprawie 7000osób wróciło do pełni sił. Naturalnieliczbytenie są żadnym pocieszeniem dla rodzin, które straciłynajbliższych. Jak to zwykle bywa, ucierpieli najsłabsi -najstarsi i najmłodsi z nas". Niemal wszystkie osoby objęte kwarantannązostałyjuż zwolnione. Zapytany o to, czy ryzyko epidemii ptasiej grypy zostało zażegnane, doktor Stanton odpowiedział: "Nie dowiemy się tego jeszcze przez wielemiesięcy,anajwiększe ryzyko powrotu choroby przyniesiejesień,tradycyjny sezon grypowy. Jak na ironię,technicy, którzy współpracowali przy tworzeniu tej potwornejbroni,być może mimowolnie udzielilinam pomocy. Pozostawili 379. dziesiątki małp, które przetrwały walkę z wirusem i noszą w sobie przeciwciała przeciw hybrydzie. Dzięki nimnasi badacze już prowadzą prace nad szczepionką,którabędzie zapobiegać nowym zachorowaniom. Powinna onabyćgotowa do masowej dystrybucji już za sześć miesięcy. Tymczasem zaś każdy, ktopoczuje symptomy podobnedoprzeziębienia, powinien natychmiast udać się do swojegolekarza". "The New YorkHeralćT, środa, 26lipca 2000 Policja kontynuuje prace dochodzeniowe, by poznaćkulisy i przebieg ataku w Dniu Niepodległości. Zeznaniaczłonków Stowarzyszenia Błękitna Planeta ujawniają, żeSteve Patton wykorzystał członków ogólnoświatowej sieciobrońców środowiska jako mimowolnych wspólników w realizacji swego planu. Wolontariusze azjatyckiego oddziałutej organizacji twierdzą, że w 1997 roku, podczas epidemiiptasiej grypy na Tajwanie, informowali go onegatywnychskutkach stosowaniagenetycznejszczepionki przeciwkotej chorobie. Byli zdziwieni, że Patton zdaje się ignorować te doniesienia, alegdy szczepionka została wycofanaprzez firmę Biofeed International,przestali się zajmowaćtąsprawą. Członkowie europejskiej społeczności ekologówwspominają natomiast, że mniej więcej w tymsamymczasie Patton okazał nagłe zainteresowanie najbardziejradykalnymi formacjami tak zwanego ruchu "zielonych",zwłaszcza tymi, które dopuszczały się w przeszłości aktówprzemocy. Zdaniem policji, właśnie poprzez takie grupyekstremistyczne Pattonnawiązał kontaktz terrorystamiafgańskimi, którzy wkrótce potem zaoferowali mu środkifinansowe, zapleczetechniczne oraz ludzi do przygotowania ataku, począwszy od zbudowania laboratoriumAgrenomics na północ od White Plains, w stanie Nowy Jork. Ani policja, ani FBI, anirzecznikCIA nie komentują doniesieńna temat domniemanej tożsamości wspomnianychludzi oraz ich przynależności organizacyjnej. Uważa się,że większość z nich pozostajena wolności. 380 Policja w Honolulu wysłuchała zeznań pracownikówfirmy Biofeed International orazzbadała jejdokumentację, dzięki czemu udało się rzucić nieco światła na postaćwspółuczestnika spisku, Roberta Morgana. Dokumenty ujawniły, że człowiek tenbył pracownikiem Biofeedwroku 1998 i pomysłodawcą odsprzedania miejscowymfarmeromwadliwej szczepionki genetycznej przeciwkoptasiej grypiejako zwykłej karmy dla drobiu. Gdy wiruspokonał barierę gatunkową, zarażając dziecko (podobnezdarzeniewystąpiło rokwcześniej na Tajwanie), Morganzostał zwolniony w ramach naprędcezorganizowanej akcji zacierania śladów. Policja przesłuchuje też byłą pracownicę Biofeed, którazgłosiła się dobrowolnie, twierdząc, żewkrótce po śmiercizarażonego dziecka i nagłośnieniu sprawy przez światowemedia odwiedził ją człowiek podający się za przedstawiciela Stowarzyszenia Błękitna Planeta. "Zadawał bardzokonkretne pytania o ziarno kukurydziane zawierającegenetyczną szczepionkę przeciwko ptasiej grypie. Chciałwiedzieć, czy firma Biofeed sprzedawała taką karmę nawyspie. Sama jestem aktywistką ruchu ochrony środowiska i dlatego postanowiłam przeprowadzić małe prywatneśledztwo. Zajrzałam ukradkiem doarchiwów danychkomputerowych i znalazłam kopie rachunków za karmęsprzedaną na Tajwan, podpisanych przez Boba Morgana. Choć nie było tam wzmianki o szczepionce genetycznej,wiedziałam, że Morgan został niedawno zwolnionyw bardzopodejrzanychokolicznościach. Przekazałam więckopie dokumentów przedstawicielowi StowarzyszeniaBłękitnaPlanetai zasugerowałam mu, że powinien odszukać Morgana, jeśli chce siędowiedzieć czegoś więcejo tej karmie. Nie odezwałsię więcej, więc uznałam, że nicz tego nie wyszło. Alekiedy zobaczyłam doniesienia o atakuz czwartego lipca, były w nich i zdjęcia człowieka, z którymwtedy rozmawiałam - Steve'a Pattona we własnejosobie". 381. "The New York Herald", wydanie niedzielne,30 lipca 2000 Władze nie podjęły jeszcze ostatecznej decyzji co dosposobu rozwiązania problemu hektarów upraw kukurydzy skażonych RNA wirusa Ebola, rozrzuconych w wielustanach na Południu i Środkowym Zachodzie kraju. "Tonie plotki", zadeklarował jeden z urzędników. "Papkęz ziarna tych roślin podano małpom w warunkach laboratoryjnych. Wszystkie zachorowały, a 90 procent z nichpadło przed upływem 10 dni". Początkoweplany spalenia skażonych upraw zawieszono pokonsultacjach z naukowcamiz Europy,biorącymi w ubiegłym roku udział w spalaniu upraw soi, w których omyłkowo znalazły sięrośliny zmodyfikowane genetycznie. "Obawiamy się,że fragmenty niszczonych roślinmogą wraz z dymem pokonać wiele kilometrów". Nikt niepotrafi dziś określić, czy taki rozrzut stanowi dla nas zagrożenie; eksperci po obu stronach Atlantyku wciąż badają tę kwestię. Sprawa jest bardzo poważna. O ilemożnazapobiecspożywaniu przezludziokreślonych produktów, otyleniemożliwe jest odizolowanie upraw od drobnych zwierzątiowadów. Jeżeli choć jedno z nich okaże się nieznanymgospodarzem wirusa Ebola, organizm tenna stałe zagościw Ameryce. Inny ekspert, wypowiadający sięanonimowo, twierdzi,że nawet środki mające zapobiec przypadkowemu spożyciu skażonych produktów przez człowieka niesą doskonałe. Jakgłosi plotka, choć większość pierwszego plonusprzedano jako nasiona odmiany pastewnej, to jednakw niewytłumaczalny sposóbkilka dostaw trafiło wprost domłynów giganta spożywczego,a następnie dosprzedażydetalicznej w znanej sieci Biofeed Grocery Chain. Przedstawiciele firmyodmawiają komentarzy w tej sprawie, alepotwierdzają, że trwa ogólnokrajowa akcja wycofywaniaich produktów zawierających mąkę kukurydzianą. Jakdotąd nie stwierdzono ani jednego zachorowania na go382 rączkę krwotoczną, ale i tak szpitalne izby przyjęć przeżywają trudne chwile,jako że każdy, kto odczuwa choćby drobnedolegliwości żołądkowe, natychmiast pragniesię zgłosić do lekarza. Dodatkowe obciążenie sprawia, żewieleszpitali ma problemy z wykonywaniem rutynowych zadań. "Choć nie istnieje lek na tę chorobę, zastosowanie działańwspierających, takich jak dożylnepodawanie płynów,może zwiększyć szansęprzeżycia",twierdzi rzecznik CDCw Atlancie. "Pracujemy też nad eksperymentalną szczepionką przeciwko śmiercionośnemu wirusowi,a wynikitestów nanaczelnych są obiecujące. Niestety, czeka nasjeszcze długotrwały proces udoskonalania jej, toteż próbyna ludziach to jeszcze melodia dalekiej przyszłości". Skutki gospodarcze ataku nadal są widoczne w sektorze rolnictwa. Ceny mięsa i drobiu z Północyszybująw górę,Amerykanie bowiem wciąż bojkotują produkcjęrolniczą z Południa,obawiającsię, że zmutowane ziarnomogło omyłkowo trafić do hodowli jako pasza dla zwierząt. Dzieje się tak mimo zapewnień władz stanowych, iż udałosię odnaleźći wyizolować wszystkie uprawy,które. Steeleskrzywiłsię irzucił gazety naziemię, układającsię wygodniej należaku. Spoglądając na lśniący wsłońcu ocean, usłyszał, że drzemiąca obok Kathleen Sullivanporuszyła się nieznacznie. Jej dłoń odnalazła jego rękęi uścisnęła ją czule. - Spróbujsię odprężyć, Richard- powiedziałasennymgłosem. - W tej chwili to nienasza walka. Steele splótł palce z jej palcami i przebiegł spojrzeniem wzdłuż plaży, szukając Cheta i Lisy, bawiących sięw falach deskami boogie. Dobrze, że przynajmniej udałomi się poskładać do kupy mój mały świat, pomyślał. Drugą połowę lata spędzali na północod Portsmouth,w stanieMaine, gdziewynajęli dom na plaży, gdy tylkozakończyli kwarantannę. GregStantonnalegał, by obojewzięli trochę wolnego,a w prezenciena drogę podarował 383. Steele'owi formalne zaproszenie do ponownego przejęcia od września obowiązków szefa oddziału ratunkowegow nowojorskim szpitalu miejskim. Martha, gdy tylko zadomowili się nad oceanem, przypomniała, że wybiera sięnadawno zasłużonąwycieczkę do Europy - zostali więcsami, we czworo. Richardmartwił się trochę o Cheta, aleLisa potrzebowała niespełna dziesięciu minut na zdobyciejego serca i od tamtej pory byli praktycznie nierozłączni. Czasem towarzyszył jej nawetw spotkaniach zniezliczonymi"narzeczonymi", którzy wpadaliz wizytą albozapraszali ją do kina wpobliskim miasteczku. - Jesteś moim środkiemantykoncepcyjnym, na wypadek gdyby przyszło im dogłowy coś głupiego - powiedziałamu razprzy kolacji. Chet zarumienił się wtedy po czubki uszu. A teraz podniósł się z piasku, na który wyrzuciła gowielka fala, spojrzał najasne wydmy, zaktórymi siedzieliRichard i Kathleen, uśmiechnął się i rzucił z powrotem dospienionej wody. Gdy promienie słońca tańczyłyna lśniącej powierzchni wodyi na twarzy jego syna, Steele był gotów przysiąc, że widzi błysk aprobaty w ciemnychoczach. Podziękowania Wielu ludzi szczodrzedzieliło się swoją wiedzą i cierpliwiegrało ze mną w "Co bybyło gdyby", kiedy opracowywałem hipotetyczne scenariusze, które pojawiają się w niniejszej powieści. Angeli Ryan,genetykowi i gorącej zwolenniczce etycznego stosowania nauki,dziękuję zawprowadzenie mniew zawiłościbudowy genu wożywczy sposób, jakiego nigdynie doświadczyłem na studiach medycznych. Moją wyobraźnię pobudziły zwłaszcza jej obawy dotyczące wszechpotężnych wektorówgenetycznych, używanych dziś doprzekazywania nagiego DNA pomiędzy organizmami różnych gatunków. Epidemiologowi, doktorowi DeWolfe'owi Millerowi, który tak ambitnie odpowiedział na moją prośbę o odegranie roli adwokata diabła i wyłuskanie z mojej opowieściwszelkich przykładów marnej nauki, dziękuję za pomocw dokonaniu przeskoku od udokumentowanych faktów do ryzykownych teorii. Doktorowi Lee Thompsonowi, który oddał do mojejdyspozycji swoje doświadczenie w pracy z instalacjamiwirusologicznymi czwartego poziomu (a miał w nichdoczynienia z najbardziej niebezpiecznymi organizmamiżyjącymi na tej planecie), dziękuję za szczegółowewyjaśnienie zasad ich funkcjonowania oraz przeprowadzenie mnieprzez proces przygotowań do wejścia do takiego środowiska. Skróty, których dokonałem, by nadać akcji właściwe 385. tempo, są wynikiem moich pisarskich zabiegów, a nie braku precyzji ze strony doktora Thompsona. Dziękuję Magdzie Bruce, która w styczniu 2000rokuumożliwiła mi zostanie obserwatorempodczas konferencjiONZ w Montrealu, dotyczącej genetycznie modyfikowanejżywności, dzięki czemu mogłem wysłuchać i poznać ekspertów z całego świata. Raz jeszcze pragnę z całego serca podziękować moimwiernym przyjaciołom,doktor Jennifer Frank i doktorowiBrianowi Connolly'emu, za ich precyzyjną korektę szczegółów natury medycznej; moim korektoromConnie,Betty, Johannie, Joan, Jimowi i Tamarze za ich sokoli wzroki zawsze przydatne uwagi stylistyczne; mojej agentce Denise Marcil za nieustające wsparcie i ciągłe podnoszeniepoprzeczki; oraz mojemu cudownemu redaktorowi, JoemuBladesowi, który dba, bym podążał w tej podróży właściwądrogą. Popełniłbymgafę, gdybym niewyraził wdzięcznościmoim kolegom po fachu, Ivanowii Michaelowi, atakżeJudy i Davidowi, którzy opiekowali się pacjentami, dającmi czas napisanie, a także doktorJulie St. Cyr z mojegoszpitala, za wprowadzenie mnie w szczegóły elektroforezy. I wreszcie wielkie dziękiskładam Bettyi Nathalie, zazorganizowanie wszystkiego. Źródła Następujące prace były mi nieocenioną pomocą w tworzeniu niniejszej powieści. Too Early May be Too Łatę("Zbyt wcześnie może okazać sięzbyt późno") oraz Ań Orphan in Science: Enuironmental Risks o f GeneticallyEngineered Vaccines ("Sierotanauki: szczepionki tworzone metodą inżynierii genetycznej jako zagrożeniedla środowiska"),obie autorstwaTerjeTraavika (Norwegia, MinisterstwoŚrodowiska, 1999), dostarczyły mi komentarzy na temat badań nad technologiągenową i organizmami modyfikowanymi genetycznie w ciągu ostatniechdziesięciu lat. (To ich fragmenty napotkał Richard Steele w toku swych internetowych poszukiwań). Molecular Biology of the Celi ("Biologia molekularnakomórki"), wydanie trzecie, B. Alberts i inni, (Nowy Jork,Garland, 1994); Yirus Ground Zero ("Wirusy: poziom zero"),Ed Regis,(Nowy Jork, Pocket Books, 1996) oraz Principles of Molecular Yirology ("Pryncypia wirusologii molekularnej"), wydanie drugie, Alan J. Cann, (San Diego,Academic Press, 1997) były równie przydatnymi źródłami. Wśród pomocnych artykułów publikowanychw prasiefachowej znalazły się między innymi: J. A. Nordleę i inni, Identification of a Brazil-nut allergen in transgenic soybeans "Identyfikacja alergenu orzecha brazylijskiegow soitransgenicznej", "New EnglandJournal ofMedicine" 1996, nr14, s. 688-728. R. Schubert i inni, Ingested foreign(phage M13)DNA 387. suruiues transiently in the gastrointestinal traci and enters the bloodstream o f mice ("Czasowe przetrwanie wchłoniętego obcego DNA (M13) w przewodzie pokarmowymmyszy i jego przenikanie do układu krwionośnego"), "Mol. Gen. Genet. " 1994, nr 242, s. 495-504. R. Schubert i inni, ForeignDNA (M13) ingested bymice reaches peripheral leukocytes, spleen, and liver viaintestinal wali mucosa and can becoualently linked tomouse DNA("Przenikanie obcego DNA (M13) wchłoniętego przez mysz do leukocytów obwodowych, śledzionyi wątroby poprzez błonę śluzową ściany jelita i jego kowalencyjne połączenie z DNA myszy"), "Proc. Natl. Acad. Sci. USA" 1997, nr94, s. 961-966. M. Syvanen, Cross-species genetransfer: A major factor in evolution? ("Międzygatunkowy transfer genów: kluczowy czynnik ewolucji? "), "Trends Genet. " 1987, nr 28,s. 237-261. Molecular clocks and euolutionary relationships: Possible distortion due to horizontal geneflow? ("Zegarymolekularnei stosunki ewolucyjne: możliwe deformacjez powodu poziomego przepływu genów? "), ". Mol. Evol. "1987, nr 26, s. 16-23. Horizontal gene transfer: Evidence and possible consequences ^"Poziomy transfergenów: dowody i możliwe konsekwencje"), "Annu. Rev. Genet. " 1994, nr28, s. 237-261. Seria artykułów w czasopiśmie "Lancet"z 16 października 1999roku, pod wspólnym tytułem Genetically Modified Foods: TheScientific DebatęNów Begins ("Żywnośćmodyfikowana genetycznie:początek debaty naukowej")(s. 1314, 1315, 1353, 1354) stała się źródłemargumentów - dla obu stron sporu - wlicznychdyskusjach, w którychuczestniczy Steele. Na dorobek Konferencji ONZ poświęconej bioróżnorodności, która odbyła sięw Montrealu w styczniu 2000 roku - również będący źródłem niektórych koncepcji przedstawionych w powieści - złożyły się między innymiraporty ioświadczenia delegatów z Europy, Afryki i Azji, 388 którzy apelowali o przestrzeganie zasady szczególnej ostrożności w tworzeniu regulacji prawnych sterujących komercjalizacjątechnologii genoweji obrotem genetyczniemodyfikowanymi organizmami. W dorobku owym znalazły się też protesty przeciwko apelowi uczonych, wystosowane przez tak zwaną grupę państw z Miami (należądo niej Stany Zjednoczone, Kanada, Brazylia, Australiai Nowa Zelandia). Fakty dotyczące reakcjiłańcuchowejpolimerazy zaczerpnąłem ze strony internetowej Wydziału Biochemii Uniwersytetuw Arizonie. polecamy Robin Cook MUTANT Poczęty w probówce syn Marshy i Yictora Franków wyrasta nachłopca o niewiarygodnie wysokim ilorazie inteligencji. Dumnych z genialnego dzieckarodziców zaczynaj jednakniepokoićniektóre jego zachowania. Boją się,jak wykorzysta swoje zdolności, czy będzie dla nich pociechą, czy też przekleństwem. W Mutancie, jednym z najgłośniejszych thrillerów medycznych,autor Comy,Sfinksa i Chromosomu 6 z niezrównanym mistrzostwem i medyczną fachowością ożywia mit Frankensteina. Przerażająco realistyczna lektura.