Clancy Tom - Czerwony królik
Szczegóły |
Tytuł |
Clancy Tom - Czerwony królik |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clancy Tom - Czerwony królik PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy Tom - Czerwony królik PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clancy Tom - Czerwony królik - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
TOM CLANCY
CZERWONY KRÓLIK
Strona 4
RED RABBIT
Przełożył: Jan Kraśko
Wydanie oryginalne: 2002
Wydanie polskie: 2003
Danny’emu O.
i strażakom z 52. drużyny 52. jednostki
2
Bohaterami bywają często najzwyklejsi
ze zwykłych ludzi.
Strona 5
Henry David Thoreau
Najdonioślejsze w życiu człowieka jest to,
że opanował on sztukę przekonywania duszy
do dobra lub zła.
Strona 6
Pitagoras
Człowiek, który nie uznaje zrządzeń niebios,
zawsze będzie człowiekiem przeciętnym.
Strona 7
Konfucjusz
3
Strona 8
Prolog
Ogród
Doszedł do wniosku, że najbardziej przerażające będzie prowadzenie samochodu. Kupił
już jaguara – dżegjuaara: będzie musiał zapamiętać, że tak to się tu wymawia – ale chociaż był w
salonie aż dwukrotnie, za każdym razem podchodził do samochodu ze złej strony.
Sprzedawca się z niego nie śmiał, lecz Ryan był pewien, że chciał. Dobrze chociaż, że nie wsiadł
lewymi drzwiami i nie zrobił z siebie kompletnego idioty. Prawidłową stroną drogi była tu strona
lewa: to też będzie musiał wbić sobie do głowy. Lewy pas międzystanówek –
nie, autostrad: w tym kraju nazywano je autostradami – był pasem wolnym. Wszystkie elek-tryczne
wtyczki miały tu tęgiego zeza. A w domu nie było centralnego ogrzewania, mimo wysokiej ceny, jaką
za niego zapłacił. Ani centralnego ogrzewania, ani klimatyzacji, chociaż klimatyzacja nie była tu
pewnie konieczna. Angielski klimat nie należał do najgorętszych: miejscowi zaczynali padać na
ulicach, gdy temperatura przekraczała dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza. Ciekawe, jak by się
czuli w Waszyngtonie. Najwyraźniej rymowanka o
„wściekłych psach i angolach” była już nieaktualna.
Ale cóż, mogło być gorzej. Ostatecznie miał kartę uprawniającą do zakupów w Greenham Commons,
pobliskiej bazie sił powietrznych, w sklepie zaopatrywanym przez Air Force Exchange Service,
służbę kwatermistrzowską znaną jako PX, tak więc nie groził im przynajmniej brak amerykańskich
hot dogów i produktów podobnych do tych, które kupował w rodzinnym Marylandzie.
I wszędzie te fałszywe nuty, tyle fałszywych nut. Ot, choćby angielska telewizja. Zupeł-
nie nie przypominała amerykańskiej, to oczywiste. Nie, żeby chciał wegetować przed fosfo-
ryzującym ekranem – to mu raczej nie groziło – ale mała Sally potrzebowała codziennej dawki
kreskówek. Poza tym, nawet jeśli czytał coś ważnego, wyciszone, dochodzące z tła odgłosy jakiegoś
idiotycznego talk-show zawsze działały na niego uspokajająco. Ale dzien-niki były całkiem niezłe,
natomiast gazety bardzo dobre – lepsze od tych, które czytywał w domu, chociaż już teraz wiedział,
że będzie mu brakowało porannej „Far Side”. Miał nadzieję, że zastąpi ją „International Tribune”.
Mógł kupować ją w kiosku na stacji. Tak, musiał
przecież śledzić przebieg rozgrywek baseballowych.
Ci od przeprowadzek – tu nazywano ich spedytorami – uwijali się jak w ukropie pod czujnym okiem
Cathy. Dom jako taki nie był zły, choć dużo mniejszy od ich domu na Peregrine Cliff; na czas wyjazdu
wynajęli go pułkownikowi piechoty morskiej, który nauczał
dziarskich młodzieńców i poważne dziewczęta z Akademii Marynarki Wojennej. Okna sypialni
wychodziły na ogród o powierzchni – tak na oko – tysiąca metrów kwadratowych; pośrednik handlu
Strona 9
nieruchomościami bardzo go wychwalał. Poprzedni właściciele musieli spędzać tam masę czasu,
sadząc szpalery pięknych róż, głównie czerwonych i białych, pewnie dla uczczenia dynastii
Lancasterów i Yorków. Między czerwonymi i białymi zasadzili też różowe dla przypomnienia, że
rodziny te połączyły się ze sobą, by stworzyć dynastię Tudo-rów i – po śmierci Elżbiety I, ostatniej
przedstawicielki tego rodu – założyć królewską dynastię, którą Ryan nie bez powodów bardzo
polubił.
Pogoda też była całkiem, całkiem. Przyjechali tu przed trzema dniami i przez ten czas ani razu nie
padało. Słońce wschodziło wcześnie i zachodziło późno, natomiast zimą, tak przynajmniej słyszał,
pokazywało się tylko i momentalnie znikało. Nowi przyjaciele z Departamentu Stanu mówili mu, że
długie noce mają fatalny wpływ na zdrowie dzieci, że maluchy 4
źle je znoszą: maluchy takie jak ich czteroipółletnia Sally. Pięciomiesięczny Jack pewnie jeszcze
takich rzeczy nie zauważał i spał jak zabity. Spał i teraz, pod opieką niani, Margaret van der Beek,
młodej, rudowłosej córki pastora metodystów z Afryki Południowej; dziewczyna miała świetne
referencje, które tutejsza policja dokładnie sprawdziła. Pomysł zatrudnienia niani nie przypadł Cathy
do gustu. Na myśl, że jej własnym dzieckiem miałby opiekować się ktoś obcy, krzywiła się tak, jakby
ktoś przeciągnął przy niej paznokciami po tablicy, lecz tu, w Anglii, był to stary, powszechnie
szanowany zwyczaj, który sprawdził się doskonale w przypadku niejakiego Winstona Spencera
Churchilla. Panna Margaret została też prześwietlona przez agencję sir Basila, natomiast agencja, w
której pracowała, miała oficjalne poparcie rządu Jej Królewskiej Mości. Ale cóż, znaczyło to tyle co
nic i Jack był tego świadom. Przed wyjazdem przeszedł odpowiednie przeszkolenie i wiedział, że
„opozycja” – tego angielskiego określenia używano również w Langley – wielokrotnie penetrowała
brytyjski wywiad. W
CIA panowało przekonanie, że ich spenetrować jeszcze nie zdołała, ale on miał co do tego duże
wątpliwości. Ci z KGB byli cholernie dobrzy, a ludzie, wiadomo: są chciwi. Rosjanie płacili dość
kiepsko, lecz niektórzy byli gotowi zaprzedać duszę i wolność za marne grosze.
No i nie nosili na ubraniu tablic z migającym napisem: Jestem zdrajcą.
Ze wszystkich szkoleń najbardziej zmęczyło go szkolenie na temat środków bezpieczeń-
stwa. Chociaż jego ojciec był policjantem, Jack nigdy nie nauczył się myśleć tak jak on.
Żmudne selekcjonowanie i analizowanie informacji napływających do wydziału wraz z tonami nic
niewartych śmieci nie miało nic wspólnego z podejrzliwym zerkaniem na kolegów i udawaniem, że
cudownie się z nimi współpracuje. Często zastanawiał się, czy którykolwiek z nich tak na niego zerka
i doszedł do wniosku, że chyba jednak nie. Ostatecznie ciężko na to stanowisko zapracował, czego
dowodziły stare blizny na ramieniu, nie wspominając już o koszmarnej nocy w Chesapeake Bay, o
snach, w których pistolet – mimo jego rozpaczliwych wysiłków – nigdy nie chciał wypalić, o krzyku
przerażonej Cathy, o alarmowych dzwon-kach, które wciąż dzwoniły mu w uszach. Tamtą bitwę
wygrał, wygrał ją na pewno. W takim razie dlaczego w snach zawsze było inaczej? Może potrafiłby
mu to wyjaśnić jakiś psychiatra, ale, jak mawiały doświadczone żony, trzeba było mieć tęgiego
Strona 10
świra, żeby do niego pójść.
Sally biegała w kółko, oglądając nową sypialnię, podziwiając nowe łóżko, które składali ci od
przeprowadzek. On schodził im z drogi. Cathy twierdziła, że nie nadaje się do nadzo-rowania tego
rodzaju prac, mimo swojej skrzyneczki z narzędziami, bez której żaden Amerykanin nie czuje się
prawdziwym mężczyzną i którą rozpakował niemal natychmiast po przyjeździe. Oczywiście ci od
przeprowadzek mieli swoje narzędzia i – co było równie oczywiste – zostali prześwietleni przez
Secret Intelligence Service, wywiad brytyjski, żeby jakiś prowadzony przez KGB agent nie podłożył
im w domu pluskwy. Nic z tego, staruszku, nie tym razem.
– Gdzie jest nasz turysta? – Czyjś głos. I ten amerykański akcent.
Ryan zajrzał do holu, żeby sprawdzić, kto to, i...
– Dan! Jak się masz?
– Wynudziłem się w biurze, więc wpadliśmy z Lizą, żeby zobaczyć, co u was. – I rzeczywiście: tuż
za Danem Murrayem, doradcą prawnym ambasady amerykańskiej w Londynie, stała jego piękna żona,
święta Liza, słynna męczennica, patronka żon pracowników FBI.
5
Podeszła do Cathy, żeby objąć ją jak siostrę i ucałować, po czym natychmiast wybyły do ogrodu.
Cathy uwielbiała róże, co Jackowi bynajmniej nie przeszkadzało. Posiadaczem wszystkich genów
ogrodniczych w rodzinie Ryanów był jego ojciec, lecz nie wiedzieć czemu, nie przekazał ich synowi.
Dan spojrzał na niego.
– Wyglądasz... koszmarnie.
– Długi lot, nudna książka – odparł Jack.
– Nie spałeś? – Murray był wyraźnie zaskoczony.
– W samolocie?
– Aż tak cię to dobija?
– Dan, płynąc okrętem, widzisz przynajmniej, że po czymś płyniesz. W samolocie nie widać nic.
Dan zachichotał.
– Lepiej do tego przywyknij, brachu. Będziesz latał tam i z powrotem, jak maszynka.
Strona 11
Nabijesz tyle kilometrów, że dadzą ci zniżkę.
– Pewnie tak. – To dziwne, ale przyjmując propozycję pracy w Londynie, jakoś o tym nie pomyślał.
Dureń. Co za dureń. Będzie musiał latać do Stanów co najmniej raz w miesiącu –
dla kogoś, kto boi się samolotów, nie była to zbyt kusząca perspektywa.
– Jak tam przeprowadzka? Można im zaufać. Bas korzysta z ich usług od ponad dwudziestu lat, moi
kumple z Yardu też na nich nie narzekają. Połowa z tych facetów to byli gliniarze. – A gliniarze –
Dan nie musiał tego dodawać – są bardziej wiarygodni niż agenci czy szpiedzy.
– Aha, to znaczy, że w kiblu nie ma podsłuchu – wymruczał Jack. – Świetnie. – Nie miał
w tej branży zbyt wielkiego doświadczenia, ale wiedział już, że życie funkcjonariusza agencji
wywiadowczej różni się nieco od życia wykładowcy historii w Akademii Marynarki Wojennej
Stanów Zjednoczonych. Podsłuch w kiblu pewnie był, tyle tylko, że podsłuchiwali go ludzie sir
Basila.
– Wiem, stary, wiem – odrzekł Murray. – Ale są też i dobre nowiny: będziesz mnie czę-
sto widywał, jeśli tylko nie masz nic przeciwko temu, rzecz jasna.
Ryan ze znużeniem kiwnął głową i zdołał się nawet uśmiechnąć.
– Przynajmniej będę miał z kim chodzić na piwo.
– To ich narodowy sport. Więcej spraw załatwiają w pubie niż w biurze. My jeździmy do
podmiejskich klubów, oni chodzą do pubu.
– Piwo mają niezłe.
– Lepsze niż siuśki, które pijemy w Stanach. Ja już się przestawiłem.
– W Langley mówili, że robisz dla Emila Jacobsa.
– Owszem, coś tam dla niego robię. – Murray kiwnął głową. – Prawda jest taka, że jeste-
śmy w tym lepsi od was. Ci z operacyjnego nie otrząsnęli się jeszcze po siedemdziesiątym siódmym i
nie wiem, czy prędko się otrząsną.
6
Ryan musiał się z tym zgodzić.
Strona 12
– Admirał też tak uważa. Bob Ritter to błyskotliwy facet, może nawet aż za bardzo błyskotliwy, ale
ma w Kongresie za mało kumpli i nie może rozbudować swego imperium, jak by tego chciał.
Admirał Greer był zastępcą dyrektora CIA do spraw wywiadu, Bob Ritter szefem wydziału
operacyjnego. Często dochodziło między nimi do kłótni.
– Po prostu mu nie ufają, i tyle – dodał Murray. – Scheda sprzed dziesięciu lat, po Fran-ku Churchu,
przewodniczącym senackiej komisji do zbadania działalności CIA. Wiesz, jak to jest. Ci z Senatu
szybko zapomnieli, kto tymi operacjami tak naprawdę kierował. Kanonizo-wali szefa i ukrzyżowali
wojskowych, którzy próbowali – choć niemrawo – wykonywać jego rozkazy. Kurczę, to była
zwyczajna... – Murray długo szukał odpowiedniego słowa. – Nie wiem, Niemcy mówią:
Schweinerei. Nie umiem tego przetłumaczyć, ale dobrze to brzmi.
Jack rozciągnął usta w uśmiechu.
– Tak – mruknął. – Lepiej niż „obsuwa”.
Próba zabójstwa Fidela Castro, operacja CIA przeprowadzona za wiedzą i pod kierow-nictwem
prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych za prezydentury Johna Kennedy’ego, przypominała
operację rodem z kreskówek z Wesołym Dzięciołem i siostrzeńcami kaczora Donalda: wzięli w niej
udział politycy próbujący udawać Jamesa Bonda, postać stworzoną przez nieudacznego brytyjskiego
agenta. Ale filmy to filmy, a życie to życie, o czym Ryan przekonał się na własnej skórze najpierw w
Londynie, a potem w salonie swego własnego domu.
– Powiedz mi, Dan, jak to naprawdę z nimi jest. Dobrzy są?
– Angole? – Murray ruszył do drzwi i wyszli na trawnik. Ci od przeprowadzek byli niby czyści, ale
Dan pracował w FBI. – Basil to fachman światowej klasy. Dlatego tak długo siedzi na tym stołku.
Był świetnym agentem operacyjnym, jako pierwszy zaczął podejrzewać Philby’ego; pamiętaj, że był
wtedy nieopierzonym żółtodziobem. Jest dobrym administratorem, to jeden z najlotniejszych
umysłów, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia. Tutejsi politycy, i ci z rządu, i ci z opozycji
lubią go i darzą zaufaniem. Niełatwo do tego dojść. Przypomina naszego Hoovera, z tym że Hoovera
bez kultu jednostki. Lubię go. Miło się z nim pracuje. Poza tym on bardzo lubi ciebie.
– Mnie? Dlaczego? Nic takiego nie zrobiłem.
– Bas to łowca talentów. Uważa, że masz w sobie to coś. Zachwycał się twoją zeszłoroczną
„Pułapką na Kanarki”, tą sztuczką na przecieki, poza tym to, że uratowałeś ich przyszłego króla, też ci
chyba nie zaszkodziło. Będziesz tu bardzo popularny, chłopie. Jeśli uznają, że trafiłeś na afisz nie bez
powodu, czeka cię świetlana przyszłość, przynajmniej w tej branży.
– Bomba. – Ryan wciąż nie był pewny, czy tej przyszłości chce. – Pamiętasz? Byłem zwykłym
bukmacherem, a teraz jestem wykładowcą historii.
– To już przeszłość. Patrz w przyszłość, Jack. W Merrill Lynch byłeś ponoć całkiem niezły, tak?
Strona 13
7
– Fakt, trochę zarobiłem – przyznał Ryan. Tak naprawdę zarobił bardzo dużo i nadal zarabiał. Ci z
Wall Street paśli się jego krwią.
– No to zajmij się teraz czymś na serio. Mówię ci to z prawdziwą przykrością, ale w wywiadzie nie
ma zbyt wielu bystrzaków. To moja branża, siedzę w tym i wiem. Mnóstwo pa-sożytów, kilku w
miarę inteligentnych facetów i jedna, może dwie gwiazdy pierwszej wielkości. Masz wszelkie
zadatki, możesz zostać kimś. Jim Greer też tak uważa. I Basil. Umiesz myśleć niekonwencjonalnie. Ja
też. Dlatego nie uganiam się już za bankowymi rabusiami z Riverside w Filadelfii. Ale ja, brachu, nie
zarobiłem miliona dolców na giełdzie.
– Dan, to, że ktoś ma szczęście, nie znaczy jeszcze, że jest równym facetem. Joe, ojciec Cathy, zarobił
dużo więcej, niż kiedykolwiek zdołam zarobić, mimo to jest apodyktycznym, zadufanym w sobie
sukinsynem.
– Ale jego córeczka wyszła za rycerza Jej Królewskiej Mości, prawda?
Jack uśmiechnął się z zażenowaniem.
– No wyszła.
– To otwiera tu mnóstwo drzwi, stary. Anglicy uwielbiają tytuły. – Murray westchnął. –
No dobra. Dacie się namówić na piwo? Tu niedaleko jest miły pub, Cygańska Ćma. Ta
przeprowadzka doprowadzi was do szału, zobaczysz. To gorsze niż budowa domu.
Jego biuro mieściło się w podziemiach Centrali. Pewnie tak było bezpieczniej, ale dlaczego, tego
nikt mu nigdy nie wyjaśnił. Okazało się jednak, że dokładnie takie samo po-mieszczenie znajduje się
w centrali Głównego Przeciwnika, z tym że tam nazywano je imieniem wysłannika bogów,
Merkurego – musiał przyznać, że gdyby jego naród wierzył w jakiegoś boga, byłaby to nazwa bardzo
adekwatna. Na jego biurko spływały wszystkie depesze i szyfrówki z dekryptażu. Analizował je pod
kątem treści i kodów, przekazywał do odpowiednich biur, a gdy do niego wracały, odsyłał je tam,
skąd przyszły. Ilość materiałów kryptograficznych wahała się w zależności od pory dnia: rano
dominowały materiały przychodzące, po południu wychodzące. Najżmudniejszą rzeczą było
oczywiście szyfrowanie, ponieważ niemal wszyscy agencji operacyjni używali jednorazówek,
jedynych w swoim rodzaju kluczy kodowych. Przechowywano je w pomieszczeniach po jego prawej
stronie. Pracujący tam urzędnicy strzegli i przekazywali odpowiednim władzom wszelkiego rodzaju
tajemnice, sekrety dotyczące zarówno życia seksualnego włoskich parlamentarzystów, jak i dokładnej
hierarchii celów amerykańskiego ataku nuklearnego.
To dziwne, ale żaden z nich nigdy nie rozmawiał o tym, co odszyfrował, co zaszyfrował, co odebrał i
Strona 14
co wysłał. Robili to niemal bezmyślnie. Może właśnie dlatego ich zwerbowano?
Zupełnie by go to nie zdziwiło. Pracował w agencji stworzonej przez geniuszy i obsługiwa-nej przez
ludzkie roboty. Gdyby ktoś potrafił zbudować roboty mechaniczne, na pewno by je tu zatrudniono,
ponieważ maszyny niemal zawsze robiły to, do czego je zaprojektowano.
Ale maszyny nie potrafiły myśleć, tymczasem jeśli Centrala miała funkcjonować – a funkcjonować
musiała – myślenie i zapamiętywanie bardzo się przydawało, przynajmniej w jego pracy. Centrala
była tarczą i mieczem państwa, a państwo potrzebowało i tarczy, i miecza. Natomiast on był kimś w
rodzaju listonosza: musiał pamiętać, gdzie co szło. Nie wiedział wszystkiego, wiedział jednak dużo
więcej niż ludzie pracujący na innych piętrach gmachu. Znał nazwy poszczególnych operacji,
miejsca, gdzie je przeprowadzano, znał nawet 8
niektóre rozkazy operacyjne i przydział zadań. Nazwiska i twarze większości agentów były mu obce,
znał za to ich cele oraz kryptonimy zwerbowanych przez nich konfidentów. W
większości przypadków wiedział również, jakiego rodzaju informacje ludzie ci przekazywali.
Pracował w Centrali już dziesiąty rok. Zaczął w 1973, zaraz po ukończeniu wydziału matematyki na
państwowym uniwersytecie w Moskwie. Miał ścisły, wysoce zdyscyplino-wany umysł i łowcy
talentów z KGB szybko go wytropili. Świetnie grał w szachy i, jak przypuszczał, to właśnie dzięki
szachom wyrobił sobie doskonałą pamięć. Natomiast dzięki wiedzy, którą zyskał, analizując
rozgrywki starych arcymistrzów, niemal zawsze potrafił przewidzieć następny ruch przeciwnika. Był
taki czas, gdy zamierzał nawet poświęcić się szachom zawodowo, lecz chociaż zawzięcie trenował,
jego wysiłki spełzły na niczym. Borys Spaski, naonczas młody szachista, rozgromił go sześć do zera
– dwa rozpaczliwe remisy niczego mu nie dały – raz na zawsze grzebiąc jego nadzieje na sławę,
fortunę i... podróże. Zajcew ciężko westchnął. Podróże. Przeczytał mnóstwo książek geograficznych i
zamknąwszy oczy, często widział przeróżne obrazy, głównie czarno-białe: Canale Grande w
Wenecji, londyńską Regent Street, cudowną Copacabanę w Rio de Janeiro, szczyt Mount Everestu
zdoby-ty przez Hillary’ego, gdy on, kapitan Zajcew, uczył się dopiero chodzić, wszystkie te miejsca,
których nie dane mu będzie zobaczyć. Nigdy. Nie, on na pewno ich nie zobaczy. Nie zobaczy ich
przecież ktoś z jego uprawnieniami, ktoś, kto miał dostęp do najpilniej strzeżonych tajemnic
państwowych. Nie, Komitet Bezpieczeństwa Państwowego bardzo na takich ludzi uważał. Nikomu
nie ufał, o czym wielu przekonało się na własnej skórze. Tylu próbowało z tego kraju uciec –
dlaczego? Tylu próbowało uciec, jednocześnie tyle milionów oddało za ten kraj życie. Za Związek
Radziecki, za rodinu... Od wojska uchroniły go początkowo matema-tyka i szachy, a potem to, że
zwerbowano go do KGB, że zaczął pracować w gmachu na placu Dzierżyńskiego numer 2. Wraz z
pracą przyszło ładne mieszkanie, całe siedemdziesiąt pięć metrów w nowo zbudowanym bloku. I
stopień wojskowy: Zajcew był już kapitanem-majorem, a za kilka tygodni czekał go awans na
pełnego majora, co w sumie nie było takie złe. Ba!, niedawno zaczęto wypłacać mu pensję w
kupończykach, mógł więc robić zakupy w sklepach za żółtymi firankami, w których sprzedawano
zachodnie towary i w których – to najważniejsze – nie było tak długich kolejek. Żona bardzo się z
tego cieszyła. Wkrótce, niczym młody carewicz, miał stanąć na pierwszym szczeblu nomenklatury i
zadzierając głowę, zastanawiać się, jak wysoko może zajść. Lecz w przeciwieństwie do
Strona 15
prawdziwych carewiczów, znalazł się tam nie dzięki błękitnej krwi i pochodzeniu, tylko dzięki
swoim zasługom.
Fakt ten bardzo wzmacniał jego poczucie męskości.
Tak, całkowicie na to zasłużył, to ważne. Dlatego powierzano mu tak liczne tajemnice, ot, choćby tę:
agent o kryptonimie Kassjusz, Amerykanin z Waszyngtonu – wyglądało na to, że ma dostęp do
ważnych informacji politycznych, wielce cenionych przez ludzi z czwartego piętra Centrali, do
informacji, które często przekazywano do Instytutu Amerykańsko-Kanadyjskiego. A instytut je
analizował. Kanada interesowała KGB tylko pod względem jej uczestnictwa w amerykańskim
systemie obronnym i tylko dlatego, że niektórzy z tamtejszych polityków, zwłaszcza ci starsi, nie
przepadali za swoim południowym sąsiadem – tak przynajmniej donosił ich rezydent z Ottawy.
Ciekawe, myślał Zajcew. Polacy też nie kochali swych wschodnich sąsiadów, ale oni – jak z
nieukrywaną przyjemnością doniósł przed miesiącem warszawski rezydent KGB – robili to, co im
kazano, o czym – ku swej niewątpliwej niewygodzie – przekonał się ten związkowy rozrabiaka.
Towarzysz pułkownik Igor Aleksie-jewicz Tomaszewski nazywał ich „kontrrewolucjonistycznymi
szumowinami”. Uważano go 9
za wschodzącą gwiazdę KGB, pewnie dlatego, że służył na Zachodzie. To właśnie tam wysy-
łano najlepszych.
Niewiele ponad trzy kilometry dalej, po drugiej stronie miasta, Ed Foley i jego żona Ma-ry Patricia
właśnie wchodzili do mieszkania. Mary prowadziła za rączkę synka, małego Eddiego. W jego
wielkich, niebieskich oczach gościła dziecięca ciekawość, ale nawet on, czteroipółletni brzdąc,
wyczuwał już, że Moskwa to nie Disney World. Jego rodzice zdawali sobie sprawę, że szok
kulturowy grzmotnie go w głowę niczym młot bojowy samego Thora, choć wiedzieli również, że cios
ten poszerzy trochę jego horyzonty. Nie tylko jego, ich też.
– No tak... – mruknął Ed Foley, omiatając wzrokiem wnętrze. Przed nimi mieszkanie zajmował
urzędnik konsularny ambasady, który spróbował przynajmniej trochę tu posprzą-
tać, bez wątpienia z pomocą jakiegoś moskwianina. Podsyłał im ich sowiecki rząd: byli bardzo
pracowici i wierni... obu szefom naraz. Tak... Przed długim lotem z nowojorskiego lotniska imienia
Kennedy’ego na moskiewskie Szeremietiewo Ed i Mary Pat przeszli wielotygo-dniowe
przeszkolenie.
– A więc to jest nasz nowy dom, hę? – rzucił Foley z wystudiowaną obojętnością w głosie.
– Witajcie w Moskwie – powiedział Mike Barnes, urzędnik służby zagranicznej, miejscowy
karierowicz, który z ramienia ambasady – akurat miał dyżur – witał przybywających do Moskwy
dyplomatów. – Przed wami mieszkał tu Charlie Wooster. Świetny facet. Wrócił
Strona 16
do Foggy Bottom. Grzeje się pewnie w letnim słoneczku.
– A tutaj? – spytała Mary Pat. – Jak jest tu latem?
– Tak jak w Minneapolis – odrzekł Barnes. – Niezbyt gorąco i niezbyt parno. Zimy też nie są zbyt
surowe. Pochodzę z Minneapolis – dodał wyjaśniająco. – Oczywiście niemieccy żołnierze by się z
tym nie zgodzili, napoleońscy też, ale z drugiej strony nikt nie twierdzi, że Moskwa to Paryż, prawda?
– Tak, opowiadano mi o tutejszym nocnym życiu. – Ed zachichotał. Akurat jemu w zu-pełności to
odpowiadało. Nie musiał być szefem paryskiej placówki i czaić się na każdym kroku, poza tym
placówka w Moskwie była najlepszą, najciekawszą fuchą, jakiej mógł się kiedykolwiek spodziewać.
Ba! nie przypuszczał nawet, że ją dostanie. Myślał, że wyślą go ot, do Bułgarii czy gdzieś, ale żeby
tak od razu tu, do Moskwy, do jaskini lwa? Dzięki Bogu, że Mary Pat urodziła Eddiego, kiedy go
urodziła. Na ile? Ledwie na trzy tygodnie przed prze-wrotem w Iranie. Ciąża przebiegała z kłopotami
i lekarz nalegał, żeby wróciła na poród do Nowego Jorku. Tak, rzeczywiście, dzieci to boży dar... No
i dzięki temu mały Eddie był no-wojorczykiem, a on, Ed, chciał, żeby jego syn od urodzenia
kibicował Jankesom i Rangersom.
Nie licząc spraw zawodowych, najbardziej cieszył się z tego, że tu, w Moskwie, zobaczy w akcji
najlepszych hokeistów świata. Chrzanić balet i koncerty symfoniczne. Ci skurwiele naprawdę umieli
jeździć na łyżwach. Szkoda, że nie rozumieli baseballu. Pewnie był dla nich za trudny. Ech, mużyki,
mużyki. Tyle tam uderzeń, że nie wiadomo, które wybrać...
– Małe jest – powiedziała Mary Pat, spoglądając na pękniętą szybę w oknie. Mieszkanie mieściło się
na piątym piętrze. Przynajmniej nie będzie dochodził tu uliczny hałas. Osiedla dla obcokrajowców –
ich getto – było ogrodzone i strzeżone. Rosjanie twierdzili, że to dla ich bezpieczeństwa, ale napady
uliczne na obcokrajowców nie stanowiły w Moskwie wielkiego 10
problemu. Obowiązujące prawo zakazywało przeciętnemu obywatelowi posiadania obcej waluty,
poza tym obywatel ów nie miałby gdzie jej wydać. Dlatego napadanie na Amerykanów czy
Francuzów było bez sensu. Ewentualna pomyłka też nie wchodziła w grę: dzięki swemu ubraniu
ludzie ci wyróżniali się w szarym tłumie jak pawie wśród wron.
– Dzień dobry! – Brytyjski akcent. Rumiana twarz ukazała się chwilę później. – Jesteśmy waszymi
sąsiadami. Nigel i Penny Haydock. – Facet, wysoki i chudy, miał około czterdziestu pięciu lat i
przedwcześnie posiwiałe rzadkie włosy. Jego żona, młodsza i ładniejsza, niż na to zasługiwał,
weszła za nim z tacą kanapek i białym winem na powitanie.
– Eddie, prawda? – spytała.
Dopiero wtedy Ed zauważył, że kobieta ma na sobie obszerną sukienkę: tak na oko, była w szóstym
miesiącu ciąży. A więc informacje, które przekazano im podczas szkolenia, potwierdzały się w
każdym szczególe. Foley ufał CIA, ale z doświadczenia wiedział, że trzeba je sprawdzać, zawsze i
wszystkie, od nazwisk sąsiadów poczynając, na niezawodności spłuczek toaletowych kończąc.
Strona 17
Zwłaszcza w Moskwie, pomyślał, wchodząc do ubikacji. Nigel Haydock ruszył za nim.
– Kanalizacja działa, choć jest trochę hałaśliwa – wyjaśnił. – Ale nikt nie narzeka.
Ed pociągnął za uchwyt. Rzeczywiście, spłuczka hałasowała jak wszyscy diabli.
– Sam naprawiłem – pochwalił się Nigel. – Złota rączka jestem. – I cicho dodał: – Uważaj, co tu
mówisz. Wszędzie są te cholerne pluskwy. Zwłaszcza w sypialni. Ci przeklęci ruscy uwielbiają
liczyć nasze orgazmy. Penny i ja staramy się ich nie zawieść. – Uśmiechnął się chytrze.
Cóż, do niektórych miast nocne życie trzeba było importować...
– Siedzisz tu już dwa lata? – Woda leciała i leciała. Foley miał ochotę podnieść pokrywę i
sprawdzić, czy Haydock nie zastąpił zaworu patentem własnego pomysłu. Nie, po co. Doszedł do
wniosku, że na pewno zastąpił, nie musiał tam nawet zaglądać.
– Dwudziesty dziewiąty miesiąc. Siedem do końca. Urocze miejsce. Na pewno ci mówili, że
dokądkolwiek pójdziesz, zawsze będziesz miał pod ręką „przyjaciela”. Ale nie wolno ich
lekceważyć. Ci z Drugiego Zarządu Głównego są nieźle wyszkoleni... – Woda przestała lecieć i
Haydock ponownie zniżył głos. – Prysznic. Ciepła woda zwykle jest, ale rura potwornie klekoce, tak
samo jak u nas. – Odkręcił kran, żeby to zademonstrować. Rzeczywiście, rura klekotała. Czyżby ktoś
celowo ją poluzował? Pewnie tak. Na pewno obecna tu złota rączka.
– Ekstra.
– Tak, czeka cię tu sporo roboty. Oszczędzaj wodę: bierz prysznic z przyjaciółką. Tak mówią w
Kalifornii?
Foley parsknął śmiechem – pierwszy raz od przyjazdu do Moskwy.
– Tak, chyba tak. – Przyjrzał się Nigelowi. Był zaskoczony, że Haydock przedstawił się tak
wcześnie, ale może skrytość na odwyrtkę, czyli pełna jawność, była u Anglików czymś normalnym.
W szpiegostwie obowiązywało wiele różnych zasad, a Rosjanie słynęli z tego, że ich przestrzegali.
Dlatego Bob Ritter powiedział mu tak: zapomnij o regułach, a przynajmniej o części reguł. Nie wyłaź
spod przykrywki i kiedy tylko będziesz miał okazję, uda-11
waj głupiego jankesa. Powiedział też, że Nigel Haydock jest jedynym facetem, któremu mo-gą zaufać.
Był synem oficera wywiadu. Jego ojciec, zdradzony przez samego Kima Philby’ego, należał do grupy
nieszczęśników, którzy polecieli do Albanii, by opaść na spado-chronach prosto w ramiona komitetu
powitalnego KGB. Nigel miał wtedy pięć lat i był już na tyle duży, by zapamiętać, jak to jest, gdy
wróg zabija ci ojca. Musiały nim kierować motywacje równie silne jak te, które kierowały Mary Pat,
a te były nie do przebicia. Po kilku drinkach Ed mógłby nawet przyznać, że pod tym względem żona
jest jeszcze bardziej zawzięta od niego. Nienawidziła tych sukinsynów jak dobry Pan Bóg
nienawidził grzechu.
Strona 18
Haydock nie był szefem placówki, był za to filarem niemal wszystkich operacji, jakie SIS, wywiad
brytyjski, przeprowadzał w Moskwie. Sędzia Moore, dyrektor CIA, bardzo Anglikom ufał: po aferze
z Philbym na własne oczy widział, jak miotaczami płomieni gorętszych nawet od tych, jakimi
oczyścił agencję James Jezus Angleton – szef kontrwywiadu CIA za kadencji Williama Colby’ego –
sterylizują wszystkie kąty, likwidując wszystkie potencjalne przecieki. Foley z kolei ufał sędziemu,
prezydent też. Właśnie to było w tym fachu najbardziej zwariowane: nie mogłeś nikomu ufać, jednak
ufać komuś musiałeś.
Cóż, pomyślał, sprawdzając, czy woda jest gorąca. Nikt nigdy nie twierdził, że w naszej branży
obowiązuje jakaś logika. Klasyczna metafizyka. Po prostu metafizyka.
– Kiedy przyjadą meble?
– Kontener powinien być teraz na dworcu kolejowym w Leningradzie. Myślisz, że będą w nim
grzebać?
Haydock wzruszył ramionami.
– Wszystko sprawdź – ostrzegł groźnie i nagie złagodniał. – Nigdy nie wiadomo, jak bardzo będą
dokładni. KGB to wielka machina, biurokracja do potęgi. Słyszysz jakieś słowo, ale jego prawdziwe
znaczenie poznajesz dopiero wtedy, gdy za słowem idzie czyn. Ot, choćby pluskwy w waszym
mieszkaniu: ile z nich tak naprawdę działa? Tu nie ma ani brytyjskiego Telecomu, ani AT&T. To
przekleństwo tego kraju i woda na nasz młyn, ale woda też może być zatruta. Nigdy nie ma całkowitej
pewności. Kiedy ktoś cię śledzi, nigdy nie wiesz, czy facet jest doświadczonym fachmanem, czy
zasmarkanym kretynem, który nie potrafi trafić do kibla. Wszyscy wyglądają tak samo i tak samo się
ubierają. Z naszymi też jest różnie, ale ich biurokracja jest tak koszmarnie rozbuchana, że
niekompetentny kretyn ma tu dużo większe szanse na przetrwanie. To oczywiste: rozdęta biurokracja
ich chroni. Chroni albo i nie. W Century House też mamy paru kretynów.
Foley kiwnął głową.
– W Langley nazywamy to wydziałem do spraw wywiadu.
– Tak? A my Pałacem Westminsterskim – odrzekł Haydock z charakterystyczną dla niego
stronniczością. – Prysznic działa. Chyba dość już tego sprawdzania.
Foley zakręcił kran i wrócili do salonu, gdzie Penny i Mary Pat zawierały bliższą znajomość.
– Mamy przynajmniej gorącą wodę, kochanie.
– To miło. – Mary Pat spojrzała na swego gościa. – Gdzie robicie zakupy?
– Mogę cię tam zabrać – odrzekła z uśmiechem Penny. – Niektóre rzeczy można sprowadzić z
Helsinek. Są świetnej jakości: angielskie, francuskie, niemieckie, nawet amerykań-
Strona 19
12
skie. Wiesz, soki owocowe, konserwy i tak dalej. Produkty łatwo psujące się pochodzą zwykle z
Finlandii, ale są bardzo dobre, zwłaszcza jagnięcina. Mają świetną jagnięcinę, prawda, Nigel?
– Fakt – zgodził się z nią mąż. – Nie ustępuje nowozelandzkiej.
– Ich steki pozostawiają trochę do życzenia – wtrącił Mike Barnes. – Ale my mamy swoje. Co
tydzień ściągamy je z Omaha. Całe tony; rozprowadzamy je wśród przyjaciół.
– To prawda – potwierdził Nigel. – Karmicie krowy kukurydzą, dlatego mają znakomite mięso. Boję
się, że wszyscy wpadliśmy w nałóg.
– Niech Bóg ma w opiece Amerykańskie Siły Powietrzne – ciągnął Barnes. – Zaopatrują w
wołowinę wszystkie NATOwskie bazy, a my jesteśmy na ich liście. Mięso przyjeżdża zamrożone, nie
tak dobre jak prosto ze sklepu, ale i tak przypomina nam dom. Mam nadzieję, że przywieźliście
grilla. Ustawiamy je na dachu i pichcimy. Węgiel drzewny też sprowa-dzamy. Te Iwany ani w ząb
tego nie rozumieją. – Mieszkanie nie miało balkonu, może dlatego, żeby ochronić ich przed smrodem
dieslowskich spalin, które spowijały miasto.
– A jak jest z dojazdem do pracy? – spytał Foley.
– Najlepiej jeździć metrem – odrzekł Barnes. – Jest naprawdę świetne.
– Czyżbyś chciał zostawić mi samochód? – spytała Mary Pat z pełnym nadziei uśmiechem. Taki mieli
plan, tego oczekiwała, ale wszystko to, co spodziewane i oczekiwane, było w ich branży jedną
wielką niespodzianką. Tak samo jak z prezentami pod choinkę: zawsze miało się nadzieję, że Święty
Mikołaj dostał list, ale nigdy nie było się tego całkowicie pewnym.
– Miasto jak miasto – powiedział Barnes. – Da się jeździć, tylko trzeba przywyknąć.
Przynajmniej macie państwo ładny samochód. – Poprzedni lokator zostawił im w spadku białego
mercedesa 280. Wóz był rzeczywiście ładny. Nawet trochę za ładny, jak na czteroletni pojazd. W
Moskwie było niewiele samochodów. Dyplomatyczne tablice rejestracyjne rzucały się w oczy i
tutejsi milicjanci, ci z drogówki, natychmiast je zauważali. Niechybnie zauważali je również
zmotoryzowani agenci KGB, którzy nieustannie te wozy śledzili. I znowu: Anglia na odwyrtkę. Mary
Pat będzie musiała nauczyć się jeździć jak mieszkanka India-napolis na pierwszej wycieczce do
Nowego Jorku.
– Ulice są ładne i szerokie – kontynuował Barnes. – A stancja benzynowa jest ledwie trzy przecznice
stąd, w tamtą stronę. – Machnął ręką. – Wielka, olbrzymia. Rosjanie takie lubią.
– Bosko. – Mary Pat grała pod publiczkę i już wchodziła w rolę pięknej, słodkiej idiotki.
Na całym świecie uważano, że ładne kobiety są zwykle głupie, szczególnie blondynki. Ostatecznie
Strona 20
kobietę głupią odgrywało się dużo łatwiej niż mądrą; wystarczyło popatrzeć na hollywoodzkie
gwiazdy.
– Mają tu warsztaty samochodowe? – spytał Ed.
– To mercedes, mercedesy się nie psują – zapewnił ich Barnes. – W ambasadzie niemieckiej jest
facet, który naprawi każdą usterkę. Z NATO-wskimi sojusznikami łączą nas bardzo serdeczne
stosunki. Lubicie piłkę nożną?
– To dobre dla dziewczynek – odrzekł Foley.
– Grubianin – mruknął Nigel Haydock.
13
– Amerykański futbol: to jest to – odparował Foley.
– Beznadziejnie głupia, barbarzyńska gra, pełna przemocy i przerw na naradę – pogardliwie prychnął
Anglik.
Ed posłał mu szeroki uśmiech.
– Zjedzmy coś.
Usiedli. Tymczasowe meble były całkiem niezłe, podobne do tych, jakie widywało się w
bezimiennych motelach w Alabamie. Na łóżku dawało się spać, a trujący psikacz uśmiercił
pewnie większość tego, co łaziło i pełzało po podłodze. Taką przynajmniej mieli nadzieję.
Kanapki były niezłe. Mary Pat wstała, wzięła szklanki, odkręciła kran i...
– Na pani miejscu bym tego nie robił – ostrzegł ją Haydock. – Niektórzy od tej wody chorują.
– Tak? Przejdźmy na „ty”, Nigel. Mam na imię Mary Pat.
Dopiero teraz zostali sobie oficjalnie przedstawieni.
– Tak. Pijemy tu butelkowaną. Kranówka jest dobra do kąpieli. Można ją też przegoto-wać do
mrożonej herbaty czy kawy. Tu jest jeszcze gorzej niż w Leningradzie. Podobno moskwianie są na nią
odporni, ale my, zagraniczniacy, możemy mieć poważne kłopoty żołądkowo-jelitowe.
– A szkoły? – Mary Pat bardzo martwiła się o szkołę dla małego Eddiego.
– Amerykańsko-Brytyjska jest bardzo dobra – odrzekła Penny. – Sama pracuję tam na ćwierć etatu.