Childe #9 Mlody Bleys - DICKSON GORDON R

Szczegóły
Tytuł Childe #9 Mlody Bleys - DICKSON GORDON R
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Childe #9 Mlody Bleys - DICKSON GORDON R PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Childe #9 Mlody Bleys - DICKSON GORDON R PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Childe #9 Mlody Bleys - DICKSON GORDON R - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DICKSON GORDON R Childe #9 Mlody Bleys (Young Bleys) GORDON R. DICKSON Przelozyl Miroslaw P. JablonskiData wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 2003 Rozdzial l Kobieta siedziala na rozowej tkaninie miekko wyscielanego dryfowego siedziska i - mruczac do siebie - czesala wlosy przed owalnym lustrem. Te pomruki byly powtorkami komplementow prawionych jej przez ostatniego kochanka, ktory dopiero co ja opuscil. Nielamliwy, przejrzysty brazowy grzebien przesuwal sie gladko przez lsniace pasma jej kasztanowatych wlosow. Wlosy nie wymagaly czesania, ale bedac sama, lubila oddawac sie temu drobnemu, prywatnemu rytualowi - po tym, gdy mezczyzni, ktorzy trzymali ja w podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miala nagie i delikatne, o gladkiej, bladej skorze; rownie blada kolumne jej karku zaslanialy pasma wlosow, ktore opadaly az do poziomu dryfu. Od kobiety bila slaba won - jakby perfum zmieszanych z pizmem - tak delikatna, ze nie wiadomo bylo czy rzeczywiscie musnela skore perfumami, czy tez byl to jej naturalny zapach - jeden z tych, ktore inna osoba tylko z trudem mogla poczuc. Za kobieta stal chlopiec i obserwowal ja; nie bylo go widac w lustrze, gdyz zaslaniala go czeszaca sie, ktorej obraz odbijal sie w migoczacej elektronicznej powierzchni. Sluchal slow, ktore powtarzala kobieta i czekal, az z jej ust padnie konkretna fraza. Wiedzial, ze w koncu tak sie stanie, gdyz stanowilo to czesc litanii, ktorej - choc byli nieswiadomi, ze sa poddawani indoktrynacji - uczyla wszystkich swoich mezczyzn, by recytowali ja podczas i po uprawianiu seksu. Chlopiec byl wysoki i szczuply, w wieku wyznaczajacym zaledwie polowe drogi do doroslosci, a jego waska twarz miala niemal nienaturalnie regularne rysy, ktore - stezawszy - obdarza go, jako dojrzalego czlowieka, nadzwyczajna uroda i beda wystarczajaco meskie, by nie kojarzyc sie z delikatnoscia. Jednoczesnie, chlopiec byl podobny do kobiety spogladajacej w lustro. Wiedzial, ze tak jest, chociaz w tej chwili nie widzial jej twarzy. Wiedzial, gdyz mowilo mu to wielu ludzi, a on w koncu zrozumial, co mieli na mysli. Teraz nie mialo to dla niego znaczenia w innych sytuacjach, niz podczas tych rzadkich spotkan z chlopcami w jego wieku, ktorzy patrzac na niego uwazali, iz mozna go latwo zdominowac - i przekonywali sie, ze tak nie jest. Chlopiec - zarowno sam, jak i dzieki obserwowaniu kobiety podczas tych niewielu lat swego zycia - nauczyl sie roznych sposobow obrony. Teraz dochodzila do kwestii, na ktora czekal. Na chwile wstrzymal oddech. Nie mogl sie temu oprzec pomimo determinacji, zeby tego nie robic. - "...Jestes taka piekna" - mowila kobieta do swego obrazu na ekranie. - "Zadna inna nie byla nigdy taka piekna..." Pora byla odezwac sie. -Ale wiemy, ze jest inaczej, prawda mamo? - powiedzial chlopiec tak opanowanym tonem, ze tylko dorosly moglby sie nan zdobyc; nawet on, inteligentny ponad swoj wiek, osiagnal owo brzmienie glosu dopiero po calych godzinach cwiczen. Kobieta umilkla. Obrocila sie na wiszacym w powietrzu dryfie, ktory zakolysal sie na skutek ruchu ciala, a jej twarz znalazla sie przed twarza chlopca w odleglosci nie wiekszej niz szerokosc dloni. W tej chwili jej oczy plonely zielonym blaskiem. Kostki zacisnietej na grzebieniu dloni byly bezkrwiste; trzymala grzebien jak bron - jakby chciala przeciagnac jego zebami po gardle chlopca i otworzyc mu tetnice szyjna. Nie wiedziala, nie myslala - a on to zaplanowal - ze mogl stac za nia w takim momencie. Przez dluzsza chwile chlopiec patrzyl smierci w oczy, a jesli wyraz jego twarzy nie zmienil sie, to nie dlatego, by chlopak nie odczuwal ogromnego strachu z powodu wiszacej nad nim grozby zaglady, tylko dlatego, ze zastygl jak zahipnotyzowany, z martwym obliczem. W koncu zdecydowal sie podjac ryzyko, chociaz wiedzial, ze jego slowa mogly rzeczywiscie sklonic kobiete do zabicia go. Zrobil to, gdyz osiagnal w koncu ten punkt, w ktorym przekonal sie, ze mogl przezyc tylko z dala od niej. A mlody czlowiek ma silny instynkt samozachowawczy; chce przetrwac nawet kosztem narazenia sie na smierc. Jeszcze kilka lat i bylby wiedzial, co zrobi, gdyby powiedzial to, co wlasnie powiedzial; ale nie mogl czekac, zeby sie o tym przekonac. Za kilka lat byloby za pozno. Mial jedenascie lat. Wiec czekal... zeby podazyla za impulsem zabicia, ktory plonal w jej oczach. Gdyz okrucienstwo jego slow - nawet dla niej - bylo najwiekszym, do jakiego mogl sie posunac. Poniewaz powiedzial prawde. Prawde nigdy nie wspominana. Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wygladala niezle, jesli pominac grubokoscista, prostokatna twarz. Dzieki niemal magicznej sztuce makijazu, jaka opanowala, mogla uchodzic za atrakcyjna - mozliwe nawet, ze za bardzo atrakcyjna. Ale nie byla piekna. Nigdy nie byla piekna i nigdy nie bedzie; uzywala poteznej broni swego umyslu w celu sklonienia wybranych przez siebie mezczyzn, by w odpowiednich momentach powtarzali jej to slowo, ktorego laknela jej dusza. Pomimo tego, co posiadala, nie potrafila pogodzic sie z brakiem urody. Z faktem, ze cala sila jej inteligencji i woli, ktora mogla dac jej wszystko inne, nie byla w stanie uczynic jej piekna. A jedenastoletni Bleys zmusil ja do skonfrontowania sie z ta rzeczywistoscia. Grzebien, zebami na zewnatrz, wzniosl sie w drzacej rece kobiety. Bleys obserwowal zblizanie sie ostrzy. Czul strach. Przewidzial go; mimo to - by przezyc - nie mial innego wyboru, jak powiedziec, co powiedzial. Grzebien, drzac, wznosil sie jak nieswiadomie kierowana bron. Obserwowal jak sie zblizala, i zblizala... az zatrzymala sie tuz przed jego gardlem. Strach nie minal. Zostal tylko powstrzymany, jak bestia na lancuchu, chociaz teraz Bleys przynajmniej wiedzial, ze przezyje. Coz w koncu ryzykowal? Dziedzictwo pokolen i wychowanie jako Exotika, czlowieka niezdolnego do uzycia przemocy, sprawialy, ze kobieta nie byla w stanie zrobic tego, do czego naklanialo ja jej rozdarte ego. Porzucila blizniacze swiaty Exotikow i zostawila za soba wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko mozliwe, ale nie mogla, nawet teraz, zerwac okow wyszkolenia i uwarunkowan, jakie wpojono jej, zanim jeszcze nauczyla sie chodzic. Krew ponownie naplynela do jej klykci. Grzebien wolno opadl. Polozyla go ostroznie za soba, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobila to tak delikatnie, jakby grzebien nie byl twardy jak stal, ale kruchy i mogl peknac na skutek najlzejszego dotkniecia. Ponownie byla opanowana i pewna siebie. -No coz, Bleys - powiedziala absolutnie spokojnym glosem. - Mysle, ze nadeszla pora, zeby nasze drogi sie rozeszly. Rozdzial 2 Bleys wisial w przestrzeni, samotny i calkowicie odizolowany, oddalony o lata swietlne od najblizszych gwiazd, nie mowiac juz o jakimkolwiek swiecie zamieszkalym przez chocby jedna ludzka rase. Samotny, ale na zawsze wolny... Tylko jego wyobraznia nie poddawala sie. Nagle stracil i to. W sali klubowej statku wpatrywal sie w indywidualny ekran, pelen gwiazd rozmaitej jasnosci. Byl sam, ale towarzyszylo mu zimne, przerazajace uczucie, ktore nie opuscilo go od chwili, gdy wszedl na poklad i usadowil sie w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie wyscielonych obrotowych foteli statku rejsowego, ktory zabieral go z Nowej Ziemi, gdzie dwa dni wczesniej zostawil swoja matke, na planete Zjednoczenie, majaca od tej pory byc jego domem. Jeszcze dzien i znajdzie sie tam. Jakos nie wybiegl wczesniej mysla w przyszlosc poza ten moment, kiedy doprowadzi do konfrontacji z matka. W jakis sposob spodziewal sie, ze kiedy juz uwolni sie od niej i legionu wciaz zmieniajacych sie opiekunow, ktorzy zamykali go w okowach zelaznej rutyny nauki i cwiczen, sprawy automatycznie obiora lepszy kurs. Ale teraz, gdy w koncu znalazl sie w tej przyszlosci, troche sie zagubil. Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu mial byc wielki port kosmiczny w Ekumenii. Na calej planecie znajdowalo sie zaledwie dwanascie takich kosmodromow, gdyz byl to biedny swiat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia. Wiekszosc religijnych kolonistow, ktorzy zasiedlili oba swiaty, utrzymywala sie z pracy na roli, korzystajac z narzedzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich planecie, gdyz brakowalo na niej miedzygwiezdnych kredytow, by zaplacic za importowane urzadzenia - z wyjatkiem tych sytuacji, gdy oddzialy mlodych mezczyzn z poboru sprzedawano jako najemnikow na terminowy kontrakt na inna planete, na ktorej nadal toczyly sie walki miedzy koloniami. Bleys udawal zaabsorbowanego widokiem celu podrozy na swoim ekranie. Szczegolnie gwiazda przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokol ktorej krazyla zarowno Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegajace Alfe Procjona Kultis i Mara - blizniacze swiaty Exotikow, gdzie urodzila sie i wychowala matka Bleysa i skad odleciala na zawsze w furii, czujac obrzydzenie do Exotikow, ktorzy nie chcieli przyznac jej przywilejow i swobod, do jakich - byla pewna - uprawniala ja jej wyjatkowosc. Zjednoczenie dzielilo od Nowej Ziemi tylko osiem skokow fazowych - jak zwyczajowo, choc niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie. Gdyby rzecz sprowadzala sie do wykonania kazdego przesuniecia fazowego po kolei, znalezliby sie na Zjednoczenia po uplywie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze skokami fazowymi wiazal sie pewien problem. Polegal on na tym, ze im wieksza byla - w euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odleglosc, ktora "pozerala" pojedyncza zmiana fazowa, tym mniej pewny stawal sie punkt, w ktorym statek mial sie wylonic w normalnej czasoprzestrzeni po dokonaniu przejscia. A to oznaczalo koniecznosc przeliczenia pozycji statku po kazdym wykonanym skoku. W zwiazku z tym, w celu zapewnienia pasazerom maksymalnego bezpieczenstwa, te podroz odbywano na zasadzie malych przesuniec fazowych, co sprawialo, ze kosmiczna zegluga trwala pelne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys mial sie spotkac z mezczyzna, ktory od tej pory bedzie sie nim opiekowac - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z bylych kochankow matki. Jak daleko Bleys siegal pamiecia, Ezechiel byl jedynym czlowiekiem, ktory na trwale zaistnial w jego zyciu. Ezechiel stanowil jedyny jasniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodzil sie przyjac na siebie odpowiedzialnosc i zastapil ojca nie tylko Bleysowi, ale takze Dahno, jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, zostal kilka lat temu odeslany na farme Henry'ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawil to Ezechiel. Dziwne bylo to, w jaki sposob Ezechiel jednoczesnie byl i nie byl podobny do matki Bleysa. Ona opuscila planety Exotikow. On, urodzony jako Zaprzyjazniony na Zjednoczeniu, odlecial z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekal, a nie z pogarda i wsciekloscia, z jaka matka Bleysa strzasnela ze swoich stop pyl jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean byl absolutnym przeciwienstwem tego, w jaki sposob mieszkancy innych swiatow wyobrazali sobie Zaprzyjaznionych. Byl lagodny, cieply, wyrozumialy - w jakis sposob wszystkie te cechy mial rozwiniete w takim stopniu, ze cierpial, pozostajac w poblizu Bleysa i jego matki, widzac korowod jej kochankow. Normalnie, matka Bleysa odprawiala od siebie bylego partnera, kiedy wybierala nastepnego, ale zdawalo sie, ze Ezechiel jest sklonny przystac na pozycje pol przyjaciela, pol sluzacego. Swoja okragla, piegowata i zawsze radosna twarza, na ktorej malowal sie wyraz usluznosci, podnosil na duchu matke Bleysa - a zwykle nie byly to dobre duchy. Ezechiel przydawal sie jej, chociaz odkad zamknely sie przed nim drzwi jej sypialni, minelo sporo czasu. Jednym z przykladow tej przydatnosci - gdyz matka Bleysa nie miala pojecia, kto byl jego prawdziwym ojcem - bylo to, ze dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktowal sie z Henrym na Zjednoczeniu, zeby zapytac, czy ten przyjalby jeszcze jednego domniemanego bekarta swego blakajacego sie po swiecie, niereligijnego brata. Bleys podejrzewal zawsze, ze Henry lubil Ezechiela, chociaz ten przedstawial swego brata jako czlowieka twardego jak glaz. Jednak Henry nie odmowil wczesniej przyjecia Dahno, o dziesiec lat starszego od Bleysa; i nie postapil tez tak teraz w stosunku do samego Bleysa. To Ezechiel, ktorego nigdy nie opuszczal dobry humor i uprzejmosc, dawal Bleysowi nieco wytchnienia od wprowadzajacych zelazna dyscypline opiekunow i od nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie bylo przy nim. W swoim czasie matka trzymala Dahno przy sobie, twierdzac, ze tylko ona moze nad nim zapanowac. Ale to tez sie nie sprawdzilo i Dahno, tylko pare lat starszy niz Bleys obecnie, usilowal uciec od niej. W rezultacie, wyslala go statkiem do Henry'ego i postanowila, ze nie popelni wiecej tego samego bledu. I nie popelnila. Ona sama robila wszystko, co chciala i byla niezalezna, ale Bleys zostal oddany pod kuratele opiekunow, zmieniajacych sie za kazdym razem, gdy nowy kochanek przenosil ich do innego miejsca i wynajmowal inna grupe nauczycieli. Strzegli go i rozkazywali mu caly czas, pozwalajac wyjsc tylko po to, by pokazal sie gosciom matki, ktora plawila sie wowczas w chwale posiadania genialnego dziecka. I byl geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach bylo dzielem przypadku, uzupelnialy dlugie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunow. W istocie nauka byla ostatnia rzecza, ktora go obchodzila. Wszystko go fascynowalo. Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotikow, nie ukaralaby go fizycznie, ale zasady, jakie ustanowila dla niego - sprawiajac, ze znajdowal sie caly czas pod nadzorem opiekunow - byly tak surowe jak w wiezieniu. Stanowilo to tylko niewielka pocieche, ze kara nie byla fizyczna, a byl nia pokoj, do ktorego wysylano go, by "przemyslal to, co zrobil". Pokoj nie byl nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczalo sie do lozka z pola silowego, ktore nie wymagalo poscieli. Bylo to zwyczajnie pole, w ktorym cialo tonelo bez reszty, utrzymywane w pozadanej temperaturze i wilgotnosci, zaleznych od zyczenia zajmujacej je osoby. Byl to pokoj z narzucona bezczynnoscia; nie bylo w nim nawet ksiazek - nie tylko tych w archaicznym sensie tego slowa, w postaci polaczonych kartonow i papieru, ale nowoczesnych wrzecion lub dyskow, wsuwanych do czytacza. Robil wiec to, co robiloby kazde samotne dziecko i pozwalal, by wyobraznia przenosila go w inne miejsca. Marzyl o krainie bez opiekunow i bez matki; o krainie, w ktorej dysponowalby czarodziejska rozdzka o mocy, dajacej mu nieograniczona wladze i wolnosc. Byl to kraj, gdzie otaczajacy go ludzie nie zmieniali sie. Byla tylko jedna rzecz, przy ktorej obstawal jako absolutny wladca. To byla kraina, w ktorej zyl w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego zycia. Siedzial teraz, wspominajac to wszystko na statku kosmicznym lecacym na Zjednoczenie. Z poczatku pomysl ucieczki zachwycil go, ale stopniowo, w trakcie lotu, zaczynalo mu switac, ze byc moze zmierza ku czemus w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy opiekunow. Tak jak korzystal ze swojej szybkiej, dzieciecej pamieci (szkolonej i cwiczonej do tego stopnia, az byla niemal eidetyczna), w celu zapamietywania tabeli akcji i biezacych wiadomosci, tak teraz studiowal materialy religijne, ktore zabral ze soba, by przygotowac sie i stworzyc sobie ochronna tarcze przed tym nowym spotkaniem - z "wujem" i jego dwoma synami, ktorych imion Bleys jeszcze nie znal. Miedzy tymi okresami, kiedy siedzial i patrzyl w gwiazdy, nie czul sie otoczony przez cieplo statku kosmicznego, ale jak ktos stojacy na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy, oddalony o cale lata swietlne od innego czlowieka czy od zamieszkalego przez ludzi swiata. Studiowal w samotnosci przyniesiony ze soba material, magazynujac w pamieci obszerne fragmenty, az wszystko mial opanowane do tego stopnia, ze mogl to powtorzyc jak papuga. Tak jak powtarzal dane z tabel kursow akcji, cen nieruchomosci i wiadomosci polityczne z planety swojej matki, by sprawic na jej gosciach wrazenie uczonego, choc w istocie, w wiekszosci wypadkow, nie mial pojecia co znaczy wiele sposrod slow, ktore wypowiadal. Bylo to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupelnie nieprzygotowany poczul nagle obecnosc kogos obcego u swego boku. Chociaz Bleys nie wiedzial o tym, od jakiegos czasu byl przedmiotem toczonej w sali klubowej rozmowy. -Mysle, ze jest samotny - mowila jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. - Wiekszosc dzieci ciagle biega. Domagaja sie napoi z barku. Nudza sie i nie daja ci spokoju. A on po prostu siedzi, nie sprawiajac w ogole klopotu. -Ciesz sie zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziala druga stewardesa. -Nie, sadze, ze jest samotny - upierala sie pierwsza. - Tam, skad przybyl, musialo wydarzyc sie cos powaznego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma sie na uboczu. Druga stewardesa byla nastawiona sceptycznie. Z nich dwoch, miala wieksze doswiadczenie zawodowe i odbyla wiecej lotow niz ta zaniepokojona, ktora byla mlodym rudzielcem o zuchwalej twarzy i szczuplym ciele wypelniajacym srebrnoniebieski uniform. W koncu, pomimo silnych sugestii kolezanki, zeby zostawila chlopaka w spokoju, ruda zblizyla sie do Bleysa, usiadla w sasiednim fotelu i obrocila go tak, by moc patrzec z boku na chlopca. -Poznajesz gwiazdy? - spytala. Bleys natychmiast stal sie czujny. Zycie nauczylo go ostroznosci w stosunku do wszelkich pozornie przyjacielskich prob zawarcia znajomosci. Pomimo jej wygladu i sposobu mowienia, kobieta byla najprawdopodobniej kolejnym udajacym przyjazn opiekunem, traktujacym to jako wstep do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucal kazda nachalna probe nawiazania przyjazni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; zycie zbyt czesto pokazywalo, ze z ich strony byl to falsz. -Tak - odparl, majac nadzieje, iz udajac pochlonietego studiowaniem gwiazd, utnie momentalnie awanse kobiety. Mozliwe, iz zamierzala tylko zaproponowac mu, ze zapozna go z obsluga niektorych przyrzadow, chociaz sam juz do tego doszedl. Potem stewardesa odeszlaby i zostawilaby go w spokoju. -Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegala. - Oczywiscie, ktos tam na ciebie czeka w porcie kosmicznym? -Tak - odparl Bleys. - Moj wujek. -Jest mlody, twoj wujek? Bleys nie mial pojecia, ile jego wuj mialby miec lat. Potem uznal, ze to naprawde nie ma znaczenia, co odpowie. -Ma dwadziescia osiem lat - powiedzial Bleys. - Jest rolnikiem w malym miasteczku, lezacym w pewnej odleglosci od kosmoportu i ma na imie Henry. -Henry? Ladne imie - pochwalila stewardesa. - Znasz takze jego nazwisko i adres? -Nazywa sie "McClain". W istocie pisze sie to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu. To bylo klamstwo. Bleys przeczytal adres, a jego pamiec, ktorej teraz niemal nic nie umykalo, zmagazynowala informacje. Ale chlopiec ukrywal ten fakt, tak jak nauczyl sie ukrywac swoja inteligencje i talenty - z wyjatkiem tych chwil, kiedy matka wzywala go, by je ujawnil albo, gdy z jakiejs sytuacji wynikalo, ze moglby cos zyskac na takim przedstawieniu. -Ale mam adres w torbie - powiedzial i siegnal w dol do malej torby, lezacej u podstawy fotela, w ktorej mial dowod tozsamosci i akredytywy. -Och, nie musisz mi pokazywac - odparla kobieta. - Wierze, ze jestes odpowiednio przygotowany. Nie chcialbys dla odmiany zrobic czegos innego, niz tylko siedziec tutaj i obserwowac gwiazdzisty ekran? Nie masz ochoty na jakis napoj z baru? -Nie, dziekuje - odparl Bleys. - Przygladanie sie gwiazdom to czesc mojej nauki. Z powodu tych wakacji u wuja Henry'ego zarywam troche szkoly, wiec w takim stopniu, w jakim to mozliwe, musze kontynuowac nauke. Pomyslalem, ze dokonam wiekszosci obserwacji przestrzeni podczas drogi w te strone, abym nie musial spedzac na tym czasu w trakcie drogi powrotnej. -Och, rozumiem - powiedziala stewardesa. Tym, co przekonalo dziewczyne byly nie tyle slowa Bleysa, ile pewnosc, jaka potrafil nadac swemu glosowi - raznemu i zywemu. Stewardesa zaczynala rewidowac swoj pierwotny domysl, ze podroz chlopca byla wynikiem czyjejs smierci lub innego kryzysu w rodzinie, i ze w zwiazku z tym potrzebowal ucieczki od wlasnych mysli. W rzeczywistosci ona takze znala nazwisko i adres czlowieka ze Zjednoczenia, ktory mial odebrac Bleysa. Od calej obslugi pokladowej kosmicznych liniowcow wymagano przyjecia pewnej dozy odpowiedzialnosci za kazdego podrozujacego samotnie pasazera w wieku do lat dwunastu. -Jesli ci to nie przeszkadza - odezwal sie Bleys - to powinienem natychmiast zabrac sie do nauki. Wzialem ze soba czytacz i ksiazke, podlug ktorej mam sprawdzac gwiazdy. -Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzac. Ale gdybys czegos chcial, nacisnij guzik, a zaraz sie zjawie. Zgoda? -Zgoda. Dziekuje - odparl Bleys, siegajac do torby podroznej. - Tak zrobie. Wstala i odeszla. Nie zadala sobie trudu, by spojrzec na nieco wiekszy od waskiego pudelka czytacz, ktory Bleys mogl trzymac wygodnie obu rekami na kolanach. Dlatego nie zauwazyla, ze na pierwszej stronie ksiazki wyswietlonej na elektronicznym ekranie urzadzenia, widnial zlozony z wielkich liter tytul: BIBLIA. Nie domyslala sie takze, ze poza ta ksiazka, w czytaczu byly zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznan. Bleys siedzial, trzymajac czytacz na kolanach. Chlopiec potrafil sprawiac takie wrazenie, jakby cos robil, pozwalajac jednoczesnie umyslowi zajmowac sie czyms innym. Rzeczywiscie chcial cos przeczytac z Biblii, ktora Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dal mu, gdy Bleys odlatywal. Juz dawno temu nauczyl sie na pamiec imion prorokow, ale czytywal takze to, co uwazal za opowiesci, za male fragmenty dziejow i przygod - jak, na przyklad, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - ktore byly bardziej interesujace i, po jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamieci lepiej niz cokolwiek innego. Ale stewardesa odeszla i w tym szczegolnym momencie Bleys czul sie bardziej zagubiony i porzucony niz kiedykolwiek wczesniej. To bylo dziwne. Chcialby zaufac tej kobiecie i zaakceptowac oferowane mu emocjonalne cieplo, ale nie mogl tego zrobic. Nikomu nie mogl ufac. Nie uwazal swoich uczuc wobec stewardesy za oznake tego, ze jest samotny. W pewnym sensie nie wiedzial, czym naprawde jest "samotnosc". Czul ja, mocno; ale nigdy dotad nie mial okazji, by poznac jej rozmiary. Wiedzial tylko, ze gdy byl bardzo maly, mial wrazenie, ze matka go kocha. Potem, dosyc wczesnie, przekonal sie, ze tak nie bylo. Albo ignorowala go, albo okresowo byla zadowolona z niego, kiedy byl w stanie zrobic cos, co rzucalo na nia dobre swiatlo. Teraz powinien zrobic to, co powiedzial, ze zrobi - czytac. Ale wola uczynienia tego zawiodla go, zapadajac sie jeszcze glebiej w obawy o przyszlosc, ktore zostaly wyzwolone na skutek odrzucenia podjetych przez stewardese prob dotarcia do niego. Czytacz z Biblia, Koranem i innymi religijnymi ksiegami, jakie biblioteka na Nowej Ziemi wybrala dla niego jako te, ktore sa najprawdopodobniej uzywane do uprawiania kultu na planetach Zaprzyjaznionych, lezal zapomniany na jego kolanach. Ponownie doznawal uczucia straszliwego oddzielenia; mial wrazenie, ze tkwi w przestrzeni z dala od planet i zamieszkujacych je ludzi, i by zwalczyc ten stan przywolal swoj stary sen o czarodziejskiej rozdzce, za pomoca ktorej moglby sie otoczyc dokladnie takimi ludzmi i prowadzic takie zycie, za jakim tesknil. Ale teraz nawet to nie zadzialalo. Zapamietane fragmenty ksiazek w czytaczu, ktory trzymal na kolanach, wydawaly sie czyms zbyt blahym i niemal bezuzytecznym, by zjednac mu przyjaciol wsrod ludzi, jakich mogl spotkac na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawial i robil wrazenie na doroslych gosciach matki nie sprawdza sie na farmie, na ultrareligijnym swiecie, jakim bylo Zjednoczenie. Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagac i oczekiwac wszystkiego, procz madrosci czy uczonosci. Nigdy dotad nie czul sie tak bezradny. Naprawde nie mial im nic do zaoferowania, Henry'emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamietanymi slowami z Biblii i innych ksiazek, ktore zabral ze soba. Kim byl, poza wszystkim, jak nie malpa z workiem sztuczek? Wrocilo nieublagane wspomnienie zwiazane z tym, gdzie uslyszal to zdanie. Na krotko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawil sie przyjaciel Ezechiela - najwyrazniej za obojetnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawial z Bleysem. Byl to siwowlosy mezczyzna o lekkiej nadwadze, ktory wyslawial sie z pewnym sladowym akcentem. W sposobie jego mowienia bylo cos odmiennego, czego Bleys nie byl w stanie nazwac. Jak obecnie stewardesa, tamten czlowiek tez probowal byc przyjacielski. Bleysa kusilo, zeby go polubic, ale ci, ktorych pozwolil sobie obdarzyc afektem, byli zawsze zabierani z jego otoczenia, wiec automatycznie skrywal swoje uczucia. Mezczyzna zadawal mnostwo pytan, a Bleys odpowiadal szczerze na te, co do ktorych uwazal, ze moze na nie bezpiecznie i otwarcie odpowiedziec; co do innych udawal, ze nie rozumie ich prawdziwego znaczenia. Po paru spotkaniach nie widzial siwowlosego mezczyzny przez kilka dni. Potem, tuz przed odlotem, Bleys wchodzil wlasnie do bocznego pomieszczenia odchodzacego od glownego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, ktory zajmowala jego matka, kiedy uslyszal dobiegajacy z sasiedniego pokoju glos Ezechiela. Odpowiedzial mu glos siwowlosego mezczyzny. Ale siwowlosy mowil teraz zupelnie inaczej; uzywal innych slow i stosowal inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumial nagle, ze to byl rodzaj basicu uzywanego przez niektorych ultrareligijnych Zaprzyjaznionych - jezyka zwanego "poboznym". Bleys zatrzymal sie, ukryty w bocznym pokoju, i sluchal. Siwowlosy mezczyzna mowil o nim. -Malpa z torba sztuczek - powiedzial siwowlosy - tobie wiadomo tak dobrze, jak mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagala od niego i wszelki uzytek, jaki kiedykolwiek czynila z niego. To madre z twojej strony bylo, zes wezwal mnie, bym chlopcu sie przyjrzal. Nie brak dobrych psychomedykow w tym miescie, ale nie ma w nim ani jednego takiego, ktory, tak jak ja, w tym samym okregu Zjednoczenia wychowal sie, co Henry i ty. Gdyz, rzeczywiscie, cos ci powiedziec o chlopcu moge. Po pierwsze, drugi Dahno to nie jest. -Wiem o tym - odparl Ezechiel. - Dahno takze byl bardzo inteligentny, ale w wieku dwunastu lat mial wzrost doroslego mezczyzny i z latwoscia dorownywal mu sila. Bog raczy wiedziec, jak duzy jest teraz. -Tego nie wiem - rzekl siwowlosy - ale slyszalem, ze obecnie gigantem jest, i prawdopodobnie wola Pana bylo, ze sile olbrzyma ma. -Ale powiedziales, ze Bleys jest inny - rozlegl sie glos Ezechiela. - Jak to mozliwe? Matka trzymala go pod kontrola bardziej, niz pilnowala Dahno. Jestes psychomedykiem. Widziales i poznales Dahno, kiedy trzymala go na smyczy. -Mowie tobie, ze roznica olbrzymia jest - odparl siwowlosy mezczyzna. - Dahno przy ich matce wyrosl, gdyz ta nie ufala nikomu na tyle, by pod czyjas opieke go oddac; Dahno jak ona jest, pod kazdym wzgledem. Potrafi nawet, tak jak ona, weza zaczarowac, zeby zadlawil sie na smierc, wlasny ogon polykajac. Ale ten chlopak, Bleys, chociaz pod tym samym dachem mieszkal, wychowywany zupelnie inaczej byl. -Och, wiem - powiedzial Ezechiel. - Masz na mysli opiekunow. To prawda, ze byl mocniej spetany niz Dahno, ale... -Nie, roznica duzo wieksza jest - przerwal siwowlosy mezczyzna. - Zapewniono mu zupelnie inne wychowanie. Dahno czesc zycia matki stanowil. Ten maly do niego nie nalezal. Jak mowie, dla niej tylko malpa z torba sztuczek byl. Czyms, co mogla innym pokazac i z jego powodu pysznic sie. Ale teraz o zyciu Bleysa pomysl, jakie byc musi i jakie bylo. Jakby zolnierzem byl, caly czas scislej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory zniszczone by zostalo. Zniszczony nie zostal, dzieki niech za to beda Bogu, ale na zupelnie innej drodze jest. Zakonotowales stan izolacji chlopca? Ze nie ufa nikomu - z wyjatkiem ciebie - zauwazyles? Bleys uslyszal westchnienie Ezechiela. -Tak - powiedzial - w wiekszosci to prawda. Kiedy tylko mialem okazje, staralem sie wydobyc go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musial robic przez reszte czasu, wciskalo go do niej z powrotem. W kazdym razie, nie w tym rzecz. Chce, zebys mi powiedzial, czy mu bedzie dobrze u Henry'ego na Zjednoczeniu? -Twoj brat Henry - rozlegl sie glos siwowlosego mezczyzny - kims jest, z kim wychowalem sie. Moze tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiscie bardzo dobrze go znam. Tak, na dobre czy na zle, Bleys przezyje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzdluz sciezki posuwal sie bedzie, ktora wyruszyl juz. To, co w nim wyksztalcone jest, duzo blizsze temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od ktorych ty sam, Ezechielu, uciekles - niz temu swiatu, na ktorym mieszkamy, czy nawet swiatom Exotikow. Jednak, takze Exotikiem jest i pojecia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henry'ego rade sobie da. Uwazasz, ze na chwile zobaczyc sie z nim moglbym? -Pewnie, pewnie - rzekl Ezechiel. - Zaraz pojde i zamienie slowko z szefem opiekunow, a potem wroce i zaprowadze cie do niego. Chcesz tutaj zaczekac? -Tylez tutaj, co w kazdym innym miejscu tego przeladowanego poduszkami apartamentu - powiedzial siwowlosy mezczyzna. -Zaraz wracam - rzekl Ezechiel, a jego glos oddalil sie. Bleys odwrocil sie i pognal do swoich pokoi. Byl pograzony w lekturze ksiazki o starozytnych jezykach Starej Ziemi, kiedy wszedl Ezechiel. -Medyk Jemes Selfort chcialby znowu z toba porozmawiac - rzekl Ezechiel. - Masz na to ochote? -Tak - odparl Bleys, odkladajac czytacz z ksiazka tkwiaca nadal w srodku urzadzenia. -Lubie go. Tych ostatnich kilka slow, jak wiele innych, ktore Bleys wypowiedzial, nie bylo calkiem szczerych. Ale prawda bylo, ze bardziej lubil tego czlowieka, niz nie lubil; a teraz, podsluchawszy czesc rozmowy, nabral cieplejszych uczuc do Jamesa Selforta, ktory - wraz z Ezechielem - zdawal sie stac po jego stronie, pomimo wygloszonego przez psychomedyka stwierdzenia: "Malpa z workiem sztuczek". Zatem Bleys poczul, ze chce ponownie rozmawiac z Selfortem, gdyz mial nadzieje, ze uslyszy o sobie wiecej podnoszacych na duchu opinii. Jak sie okazalo, nie uslyszal. Ale przez cala podroz pocieszal sie tym, ze w podsluchanej rozmowie Selfort powiedzial do Ezechiela, iz on, Bleys, przezyje na Zjednoczeniu. Wspominajac to teraz, poczul sie osmielony tym zdaniem i jego przygnebienie rozwialo sie. Jedyna rzecz przemawiajaca na korzysc ludzi i miejsca, do ktorego zmierzal. Ani oni, ani to miejsce nie zmienia sie w ciagu tygodni czy kilku miesiecy, tak jak zmieniali sie opiekunowie i cale jego otoczenie w trakcie mieszkania z matka. Kiedys nauczy sie panujacych tam zasad i bedzie ich pewny. Teraz byl tylko malpa, jak nazwal go Selfort. Z pewnoscia nie byl Exotikiem, dwukrotnie wyzuty z tej tozsamosci - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matke, a dwa przez fakt, ze wszystko, co mialo zwiazek z Exotikami - procz siebie - trzymala z dala od niego. W zwiazku z tym mogl byc kimkolwiek, scigajac sen, jaki snil tyle razy, kiedy znajdowal sie w "pokoju rozmyslan" opiekunow, zamkniety w solidnym, niewzruszonym wszechswiecie, w ktorym trzymal magiczna rozdzke, by dzieki niej zachowac wszystko w takim stanie, w jakim chcial. Nie bylo powodu, by nie mogl spelnic tego marzenia, stajac sie na poczatek Zaprzyjaznionym. To oznaczalo koniecznosc nauczenia sie wszystkiego od podstaw - wszystkiego, co bylo odmienne od rzeczy, jakie juz wiedzial. Ale dostosuje sie do innego ludu i zachowa wolnosc. Bylo nawet mozliwe, ze wuj Henry moze okazac sie skala, na ktorej Bleys moglby sie wesprzec - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, ktorzy byli jego sasiadami, uczeszczajacy do tego samego kosciola. Istniala znikoma szansa, ze Bleys moglby znalezc u nich zrozumienie, akceptacje i miejsce, do ktorego by nalezal. Wszystko to zalezalo od jego umiejetnosci stania sie Zaprzyjaznionym. Moze potem, w swoim czasie, potrafi rzeczywiscie stac sie tym, kogo udawal; i nikt nie mialby zadnych watpliwosci, on sam by ich nie mial... Siedzial w wielkim fotelu, patrzac niewidzacym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego dostrzegal przyszlosc, ktora mogla byc taka, jakiej zawsze pragnal. Otucha plynaca z tej mozliwosci skierowala jego mysl z powrotem ku marzeniu, w ktorym wisial w przestrzeni, samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego wszechswiata. Spojrzal na te wszystkie gwiazdy, wokol ktorych wirowaly swiaty zasiedlone przez ludzi. Ale patrzyl na planety, nie na ich slonca. Nadejdzie czas, powiedzial sobie, nadejdzie nieuchronnie taki czas, gdy na zadnej z nich nie bedzie nikogo, kto moglby kierowac jego zyciem. To on bedzie kierowal zyciem wszystkich ludzi. Ta ostatnia mysl byla tak ekscytujaca, ze az siegala skraju przerazenia. Pohamowal sie. Ale ociagal sie jeszcze chwile... -Widzisz to? - zapytala mloda, rudowlosa stewardesa swoja starsza kolezanke. -Nie, co takiego? - zapytala tamta. -Chlopca. Wyraz jego twarzy. Spojrz! Starsza zajeta byla remanentem alkoholi. Nie od razu podniosla wzrok. -Jaki wyraz? - zapytala, kiedy w koncu podniosla glowe. -Juz zniknal - rzekla mlodsza. - Ale przez chwile chlopak wygladal bardzo dziwnie. Bardzo dziwnie... Rozdzial 3 Zanim statek wszedl w atmosfere planety, ktora stanowila cel podrozy, przeszedl z napedu fazowego na naped normalnych silnikow. Przed uplywem godziny wyladowal w Ekumenii, a pasazerow przeprowadzono z sali klubowej do zludnie malego dworca, ktory byl w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej rowninie otaczajacej miasto. Bleys, majac wszystkie zmysly w stanie pogotowia, niczym jakies male, ostrozne zwierze, niosl walizke i szedl ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciala doroslych, ktorzy dolaczyli do niego w ciasnocie wyjscia. Byl napiety jak cieciwa luku. Teraz, poniewaz przylecial na miejsce, jego plany, Biblia i pozostale ksiazki, ktore studiowal w drodze, wydawaly sie czyms niezwykle kruchym, by mogl polegac na nich z nadzieja na nawiazanie nowych przyjazni. Rzeczywistosc, jaka stalo sie przybycie wreszcie na miejsce, byla jak wkroczenie w nowy wszechswiat. Poczekalnia terminalu okazala sie wielkim, okraglym pomieszczeniem z jasnosrebrna wykladzina stanowiaca przeciwwage dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie wypchanych foteli swietlicy; wielu ludzi czekalo tu na przybywajacych podroznych. Rudowlosa stewardesa, ktora z wlasnej woli zaopatrzyla sie w zdjecie Henry'ego, poszla z Bleysem; powiedziala, ze pokaze mu wuja, kiedy dotra na miejsce. Stal na uboczu czekajacych i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiedly. Nie mial ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachecajacego usmiechu. Byl to mezczyzna, ktorego wiek zaskakujaco trudno poddawal sie ocenie; wlosy nie tyle mu posiwialy, co splowialy, bedac sygnalem zblizajacego sie wieku sredniego. Z cala pewnoscia mial wiecej niz dwadziescia osiem lat. Byl wysoki i niemal tak chudy, ze sprawialo to wrazenie wycienczenia; mial waska, zapowiadajaca nieustepliwosc twarz, spowita aura niecierpliwosci. Jego odzienie stanowil uniwersalny stroj roboczy - skladaly sie nan zgrzebne ciemne spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skoropodobna kurtka uszyta z jakiegos czarnego tworzywa. Czaszke mial tak waska, ze rysy twarzy zdawaly sie byc sciagniete na podobienstwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy Henry'ego byly skupione na nich niczym otwory blizniaczych luf strzelby. -Bleys - odezwala sie stewardesa, pochyliwszy sie nieco, by powiedziec mu to do ucha - to jest twoj wuj, Henry MacLean. Pan MacLean? -We wlasnej osobie - odparl mezczyzna; timbre jego glosu plasowal sie gdzies miedzy zardzewialym a ochryplym brzmieniem lagodnego skadinad barytonu. - Dziekuje Panu za twoja uprzejmosc, stewardeso. Teraz ja sie nim zaopiekuje. -To zaszczyt wreszcie pana poznac, sir - odezwal sie Bleys. -Bez fanfaronady, chlopcze - rzekl Henry MacLean. - Chodz ze mna. Odwrocil sie i wyszedl z poczekalni terminalu tak dziarsko, ze chociaz wzrostu byl zaledwie kilka cali powyzej przecietnego, szedl krokiem, ktory zmusil Bleysa do klusowania u jego boku. Przed budynkiem dworca ruszyli w dol pochylni do dlugiego podziemnego tunelu, po czym weszli na ruchomy chodnik, ktory wiozl ich przed siebie - z poczatku wolno, potem z coraz wieksza i wieksza predkoscia, a powietrze najwyrazniej towarzyszylo temu ruchowi, gdyz nie czuc bylo zadnego powiewu. Jednak tak szybko przestali sie przemieszczac, ze Bleys domyslil sie, iz w ciagu kilku minut pokonali wiele kilometrow, po czym chodnik zwolnil ponownie i zeszli z niego na przeciwleglym koncu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, ktore otworzyly sie automatycznie. Wyszli, a na zewnatrz byl szary, chlodny dzien; uporczywy wiatr niosl wilgotne powietrze pod wiszacymi nisko chmurami, zapowiadajacymi deszcz. -Sir! Wuju! - odezwal sie Bleys, klusujac obok mezczyzny. - Mam bagaz... -Bedzie juz na miejscu - odpowiedzial Henry, nie patrzac na niego. - I nie chce slyszec od ciebie zadnych wiecej "sir", chlopcze... Bleys. "Sir" sugeruje range, a w naszym kosciele nie ma rang. -Tak, wuju - powiedzial Bleys. Szli jeszcze jakis czas, az ilosc zaparkowanych pojazdow zmalala. Wreszcie dotarli do innych srodkow transportu, zmotoryzowanych, ale na kolach, a nie z oslonami wokol dolnych krawedzi - fartuchy takie wskazywaly, ze chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne, ktore stanowily wiekszosc wehikulow stojacych w mijanych dotad rzedach. Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych srodkow transportu. Wsrod tych byly wozy i fury, a w koncu dotarli do czegos, co nie bylo ani wozem, ani fura, ale czyms w rodzaju skrzyzowania ich obu, i co - jak reszta pojazdow - mialo byc ciagniete przez kilka spetanych teraz koz. Obok stal maly bagaz Bleysa. -W jaki sposob dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytal Bleys, zafascynowany widokiem drogiego kuferka, blyszczacego obok niepomalowanego, koziego zaprzegu. -Zrzucili pojemnik z bagazem przed podejsciem do ladowania - odpowiedzial krotko wuj. - To dzieje sie automatycznie. Poloz bagaz z tylu; przykryjemy go brezentem. Zanim dojedziemy do domu, zacznie pewnie padac. My siadziemy z przodu, w kabinie. Bleys ruszyl, by pomoc, ale wuj byl za szybki dla niego. Torba zostala zaladowana i przykryta, zanim zrobil cokolwiek wiecej, niz postanowienie pomocy. -Wsiadz z drugiej strony, chlopcze - powiedzial Henry, otwierajac dla siebie drewniane drzwi po lewej stronie kabiny. Bleys obiegl pojazd i usadowil sie na prawym siedzeniu, po czym zamknal za soba drzwi i zabezpieczyl je petla z liny, ktora spelniala role zamka. Widziana od wewnatrz, kabina okazala sie bardziej domowej roboty, niz wygladala na to z zewnatrz. Byla jak zamkniety wagonik z otworami na wodze, wycietymi w desce ponizej przedniej szyby wykonanej z jakiegos przezroczystego tworzywa - nie szkla, gdyz miejscami bylo pogiete i sfalowane. Lejce koz wychodzily na zewnatrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czyms, co wygladalo jak stara lawka wyscielona cienka warstwa slomy lub wyschnietej trawy, ktorej zdzbla sterczaly spod brezentu podobnego do tego, jakiego uzyli do przykrycia bagazu na otwartej platformie pojazdu. Oparcie bylo tapicerowane w ten sam sposob. Bleys ochoczo wsiadl do kabiny. Mial na sobie stroj odpowiedni do podrozy na pokladzie statku kosmicznego. W rzeczywistosci nie nosil nigdy nic innego procz lekkich ubran, gdyz cale zycie spedzal albo wewnatrz budynkow albo w miejscach, gdzie panowalo lato. Ale w kabinie, pomijajac to, ze nie hulal w niej wiatr, bylo rownie wilgotno i chlodno, jak na zewnatrz. Bleys drzal. -Masz - powiedzial burkliwie Henry MacLean. Podniosl cos, co okazalo sie kurtka troche mniejsza od jego wlasnej, ale nadal o zbyt dlugich rekawach dla Bleysa i zbyt szeroka w ramionach. Jedna reka Henry pomogl ubrac ja chlopcu. Bleys z wdziecznoscia otulil sie kurtka, zapinajac ja dokladnie na nieporeczne, prymitywne guziki. -Pomyslalem, ze nie bedziesz mial co na siebie wlozyc - stwierdzil Henry; szorstkie brzmienie zniknelo na chwile z jego glosu. - Nie bedzie ci teraz zimno? -Nie, wuju - odparl Bleys, a cieplo sprawilo, ze jego umysl zaczal znowu pracowac. Praktykowana przez cale zycie sztuka przetrwania, polegajaca na udzielaniu doroslym odpowiedzi, ktore tamci uwazali za celowe i poprawne, automatycznie wlozyla Bleysowi w usta wlasciwy respons. -Dziekuje Bogu za twoja dobroc, wuju. Henry, ktory podjal wodze i patrzyl przed siebie, zamarl nagle. Jego glowa obrocila sie zywo i mezczyzna spojrzal na Bleysa. -Kto ci kazal tak powiedziec? - jego glos brzmial ponownie szorstko i groznie. Bleys spojrzal na wuja z wyrazem krancowej niewinnosci na twarzy. W istocie to sam Henry poddal mu te slowa, zwracajac sie nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawilo chlopca w panike. Jak mial wyjasnic temu niemal obcemu czlowiekowi, ze nauczyl sie podchwytywac zdania doroslych, a potem uzywac w stosunku do nich tych samych sformulowan? -Kobieta - sklamal. - Kobieta, ktora opiekowala sie mna powiedziala, ze tak nalezy tutaj mowic. -Jaka kobieta? - Zapytal Henry. -Kobieta, ktora opiekowala sie mna - odparl Bleys. - Opiekowala sie mna, przygotowywala dla mnie posilki i ubrania, i wszystko. Pochodzila z Harmonii. Poslubila kogos na Nowej Ziemi, jak sadze. Na imie miala Laura. Henry patrzyl na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy byly szperaczami, ktore mogly oswietlic i ujawnic kazde klamstwo. Ale Bleys mial bogate doswiadczenie w udawaniu i potrafil sprawiac wrazenie kogos kompletnie obojetnego, zle ocenionego i niewinnego. Oddal wujowi spojrzenie. -Dobra - rzekl Henry, obracajac ponownie glowe w strone przodu pojazdu. Potrzasnal lejcami, co zmusilo kozy do ruszenia z miejsca. Bylo ich osiem, zaprzezonych parami; zdawalo sie, ze stosunkowo latwo pociagnely woz. Wstrzasy kol pojazdu na powierzchni, po ktorej przejezdzali, robily na Bleysie dziwne wrazenie; przyzwyczajony byl do poruszania sie poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole magnetyczne. -Pozniej porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedzial Henry. Pomimo tych ostatnich slow, MacLean milczal przez dluzszy czas, koncentrujac sie na powozeniu swoim kozim zaprzegiem po rozmaitych drogach wiodacych od kosmoportu. Z poczatku szosa byla jak potezna wstega o pol tuzinie barwnych pasow, ulozonych na powierzchni gruntu. Pola wokol lezaly nagie, nie widac bylo zadnych drzew, tylko w oddali migal od czasu do czasu jeden z terminali ladowniczych. Wszystkie zmysly Bleysa znajdowaly sie w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos rejestrowaly widoki, dzwieki i zapachy - koziego zaprzegu, powierzchni drogi pod kolami i dnia za szyba kabiny pojazdu. Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pasow, ktore tworzyly wiele rownoleglych drog prowadzacych od portu kosmicznego i byly najwyrazniej zaprojektowane na uzytek roznych srodkow lokomocji. W prawo droga rozciagala sie tak szeroko, ze Bleys nie widzial wyraznie poruszajacych sie po niej pojazdow. Jej odlegly brzeg musial miec niemal biala nawierzchnie, pozbawiona spoin i niemal elektronicznie gladka, i Bleysowi wydawalo sie, ze widzi poruszajace sie, zawieszone nad nia na magnetycznej poduszce pojazdy. Mialy ksztalt dyskow, wiec i tak trudno byloby sie im dobrze przyjrzec. Nie chodzilo o to, ze Bleys chcial wiedziec, jak wygladaly, gdyz wiele razy w zyciu przemieszczal sie takimi srodkami transportu, przenoszac sie z matka z hotelu do hotelu, albo z hotelu do jakiegos przypominajacego palac prywatnego domu. Tuz obok pasa dla pojazdow magnetycznych ciagnal sie kolejny - dla poduszkowcow. Nastepnym byl pas dla malych, kolowych pojazdow pasazerskich, takze zmotoryzowanych, a potem, jeszcze blizej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kolowych pojazdow ciezarowych. Ostatni ze wszystkich, na samej krawedzi drogi, biegl ich pas, przeznaczony dla najwolniejszych srodkow lokomocji, takich jak woz z kozim zaprzegiem. Pomiedzy pasem dla kozich zaprzegow, a tymi dla pojazdow kolowych, lezaly pasy dla innych niezmotoryzowanych wehikulow najrozmaitszych typow. Poczawszy od innych modeli kozich wozow, jak ten Henry'ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o kolach napedzanych sila miesni dwoch mezczyzn naciskajacych pozioma dzwignie, co sprawialo takie wrazenie, jakby ludzie ci cos pilowali. Wsrod calej reszty srodkow transportu przemykaly rowery; niektore z nich ciagnely wozki. Wraz z tym, jak ich woz zmierzal naprzod, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodzily od drogi. Pierwszym byl ten niemal bialy, nad ktorym unosily sie pojazdy magnetyczne. Zmierzal za horyzont po ich prawej stronie. Niedlugo potem od szosy odbil pas dla poduszkowcow. Po dluzszym czasie - chociaz Bleys nie potrafil ocenic, czy po pokonaniu przez nich wiekszego dystansu, czy nie - od drogi oddalily sie takze pasy zmotoryzowanych srodkow transportu. W koncu podrozowali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych srodkow lokomocji, chociaz droga miala nadal szerokosc co najmniej pieciu pojazdow. W koncu jednak nawet ten pas zaczal sie zwezac wraz z tym, jak wozy i fury skrecaly w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczylo teraz kilka drzew i Bleys poznal, gdyz w swoim nienasyconym glodzie wiedzy dobral sie takze do ksiazek o dendrologii, ze sa to w wiekszosci gatunki ziemskiej flory - glownie drzewa o miekkim drewnie i iglaste. Tylko od czasu do czasu pojawiala sie miedzy nimi odmiana klonu, wiazu, debu czy drzewa zelaznego. Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupelnie zniknely, drzewa zblizyly sie do drogi i wkrotce przemierzali cos, co wydawalo sie niemal gestym lasem, ktory okresowo ustepowal miejsca trawiastym lakom lub dolinom przecietym malymi rzeczkami. Jechali pod gore, chociaz po kozach ciagnacych woz Henry'ego nie bylo widac, ze wymagalo to od nich dodatkowego wysilku. Dopiero wtedy, gdy mieli droge niemal wylacznie dla siebie, Henry MacLean odezwal sie ponownie. -Ta kobieta - powiedzial, zerkajac w dol na Bleysa, a potem przenoszac wzrok z powrotem na droge. - Co ci jeszcze mowila? -Glownie opowiesci, wuju - odparl Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O Mojzeszu i Dziesiecgu Przykazaniach. Opowiesci o krolach i prorokach. -Pamietasz ktoras z nich? - zapytal Henry. - Co pamietasz z opowiesci o Dawidzie i Goliacie? Bleys wzial gleboki oddech i zaczal mowic takim tonem, jakim zabawial gosci matki. Okazja zaprezentowania sie tak wczesnie nowemu wujowi sprawila, ze nadzieje w nim wzrosly. Mowil uroczystym, pewnym glosem, ktory czynil kazdy wyraz zrozumialym. Slowa plynely swobodnie z jego pamieci: - "Wtem wystapil z szeregow filistynskich" - powiedzial Bleys - "pewien harcownik imieniem Goliat, z Gat, o wzroscie szesc lokci i piedz..." [Wszystkie cytaty z Biblii Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.] Czul spoczywajacy na sobie wzrok Henry'ego, ale to spojrzenie nie dawalo mu zadnej wskazowki. Bleys mowil dalej. - "Na glowie mial helm spizowy, a odziany byl w pancerz luskowy, a waga jego pancerza wynosila piec tysiecy sykli kruszcu. Mial rowniez nagolennice spizowe na nogach i dzide spizowa na plecach. Drzewce jego wloczni bylo jak drag tkacki, grot jego dzidy wazyl szescset sykli srebra, a giermek z jego tarcza kroczyl przed nim..." Katem oka Bleys widzial ciagle twarz Henry'ego, niezmieniona. Chlopiec czul, ze zamiera w nim serce. Ale jego glos pozostal pewny; mowil dalej. - "Ten stanal i zawolal w strone hufcow izraelskich te slowa: Po co wychodzicie, aby sie sposobic do bitwy? Czyja nie jestem Filistynczykiem, a wy slugami Saula? Wybierzcie sobie wojownika i niech wystapi przeciwko mnie! Jezeli potrafi walczyc ze mna i polozy mnie trupem, bedziemy waszymi niewolnikami; ale jezeli ja go przemoge i poloze go trupem, wy bedziecie naszymi niewolnikami i bedziecie nam sluzyc. Rzekl jeszcze Filistynczyk: Ja zelzylem dzisiaj szeregi Izraela, powiadajac: Stawcie mi wojownika, a bedziemy walczyc z soba. Gdy zas Saul i caly Izrael uslyszeli te slowa Filistynczyka, upadli na duchu i bali sie bardzo..." Henry MacLean patrzyl nieruchomym wzrokiem na Bleysa, ktory obserwowal nadal mezczyzne katem oka, udajac jednoczesnie, ze spoglada przed siebie przez przednia szybe. Wodze zwisaly luzno w dloniach Henry'ego, ale kozy szly nadal, trzymajac sie drogi. Bleys mowil dalej: - "A Dawid byl synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego, imieniem Isaj..." Recytowal dalej. Henry sluchal, nie zmieniajac wyrazu twarzy, a woz, ktorym nikt nie kierowal, posuwal sie droga pod obnizajacym sie szarym niebem; chmury pociemnialy, zapowiadajac deszcz. Doswiadczenie nauczylo Bleysa, w jaki sposob intonacja glosu przykuc uwage publicznosci i jak budowac napiecie w opowiesci. Teraz dochodzil do punktu kulminacyjnego relacji z walki Dawida z Goliatem Filistynczykiem. Jesli Henry mial w ogole okazac jakas reakcje, to powinien zrobic to teraz, ale wuj nie dal nic po sobie poznac. Bleys podniosl odpowiednio ton glosu i przyspieszyl bieg slow: - "Wtedy Dawid odpowiedzial Filistynczykowi: Ty wyszedles do mnie z mieczem, z oszczepem i z wlocznia, a ja wyszedlem do ciebie w imieniu Pana Zastepow, Boga szeregow izraelskich, ktore zelzyles. Dzisiaj wyda cie Pan w moja reke i zabije cie, i odetne ci glowe, i dam dzis jeszcze trupy wojska filistynskiego ptactwu niebieskiemu i zwierzynie polnej i dowie sie cala ziemia, ze Izrael ma Boga. I dowie sie cale to zgromadzenie, ze nie mieczem i wlocznia wspomaga Pan, gdyz wojna nalezy do Pana i on wyda was w nasze rece..." Wyraz twarzy Henry'ego nie zmienil sie. - "Gdy tedy Filistynczyk ruszyl i zaczal sie zblizac do Dawida, Dawid spiesznie wybiegl z szyku bojowego, aby podejsc blisko Filis