DICKSON GORDON R Childe #9 Mlody Bleys (Young Bleys) GORDON R. DICKSON Przelozyl Miroslaw P. JablonskiData wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 2003 Rozdzial l Kobieta siedziala na rozowej tkaninie miekko wyscielanego dryfowego siedziska i - mruczac do siebie - czesala wlosy przed owalnym lustrem. Te pomruki byly powtorkami komplementow prawionych jej przez ostatniego kochanka, ktory dopiero co ja opuscil. Nielamliwy, przejrzysty brazowy grzebien przesuwal sie gladko przez lsniace pasma jej kasztanowatych wlosow. Wlosy nie wymagaly czesania, ale bedac sama, lubila oddawac sie temu drobnemu, prywatnemu rytualowi - po tym, gdy mezczyzni, ktorzy trzymali ja w podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miala nagie i delikatne, o gladkiej, bladej skorze; rownie blada kolumne jej karku zaslanialy pasma wlosow, ktore opadaly az do poziomu dryfu. Od kobiety bila slaba won - jakby perfum zmieszanych z pizmem - tak delikatna, ze nie wiadomo bylo czy rzeczywiscie musnela skore perfumami, czy tez byl to jej naturalny zapach - jeden z tych, ktore inna osoba tylko z trudem mogla poczuc. Za kobieta stal chlopiec i obserwowal ja; nie bylo go widac w lustrze, gdyz zaslaniala go czeszaca sie, ktorej obraz odbijal sie w migoczacej elektronicznej powierzchni. Sluchal slow, ktore powtarzala kobieta i czekal, az z jej ust padnie konkretna fraza. Wiedzial, ze w koncu tak sie stanie, gdyz stanowilo to czesc litanii, ktorej - choc byli nieswiadomi, ze sa poddawani indoktrynacji - uczyla wszystkich swoich mezczyzn, by recytowali ja podczas i po uprawianiu seksu. Chlopiec byl wysoki i szczuply, w wieku wyznaczajacym zaledwie polowe drogi do doroslosci, a jego waska twarz miala niemal nienaturalnie regularne rysy, ktore - stezawszy - obdarza go, jako dojrzalego czlowieka, nadzwyczajna uroda i beda wystarczajaco meskie, by nie kojarzyc sie z delikatnoscia. Jednoczesnie, chlopiec byl podobny do kobiety spogladajacej w lustro. Wiedzial, ze tak jest, chociaz w tej chwili nie widzial jej twarzy. Wiedzial, gdyz mowilo mu to wielu ludzi, a on w koncu zrozumial, co mieli na mysli. Teraz nie mialo to dla niego znaczenia w innych sytuacjach, niz podczas tych rzadkich spotkan z chlopcami w jego wieku, ktorzy patrzac na niego uwazali, iz mozna go latwo zdominowac - i przekonywali sie, ze tak nie jest. Chlopiec - zarowno sam, jak i dzieki obserwowaniu kobiety podczas tych niewielu lat swego zycia - nauczyl sie roznych sposobow obrony. Teraz dochodzila do kwestii, na ktora czekal. Na chwile wstrzymal oddech. Nie mogl sie temu oprzec pomimo determinacji, zeby tego nie robic. - "...Jestes taka piekna" - mowila kobieta do swego obrazu na ekranie. - "Zadna inna nie byla nigdy taka piekna..." Pora byla odezwac sie. -Ale wiemy, ze jest inaczej, prawda mamo? - powiedzial chlopiec tak opanowanym tonem, ze tylko dorosly moglby sie nan zdobyc; nawet on, inteligentny ponad swoj wiek, osiagnal owo brzmienie glosu dopiero po calych godzinach cwiczen. Kobieta umilkla. Obrocila sie na wiszacym w powietrzu dryfie, ktory zakolysal sie na skutek ruchu ciala, a jej twarz znalazla sie przed twarza chlopca w odleglosci nie wiekszej niz szerokosc dloni. W tej chwili jej oczy plonely zielonym blaskiem. Kostki zacisnietej na grzebieniu dloni byly bezkrwiste; trzymala grzebien jak bron - jakby chciala przeciagnac jego zebami po gardle chlopca i otworzyc mu tetnice szyjna. Nie wiedziala, nie myslala - a on to zaplanowal - ze mogl stac za nia w takim momencie. Przez dluzsza chwile chlopiec patrzyl smierci w oczy, a jesli wyraz jego twarzy nie zmienil sie, to nie dlatego, by chlopak nie odczuwal ogromnego strachu z powodu wiszacej nad nim grozby zaglady, tylko dlatego, ze zastygl jak zahipnotyzowany, z martwym obliczem. W koncu zdecydowal sie podjac ryzyko, chociaz wiedzial, ze jego slowa mogly rzeczywiscie sklonic kobiete do zabicia go. Zrobil to, gdyz osiagnal w koncu ten punkt, w ktorym przekonal sie, ze mogl przezyc tylko z dala od niej. A mlody czlowiek ma silny instynkt samozachowawczy; chce przetrwac nawet kosztem narazenia sie na smierc. Jeszcze kilka lat i bylby wiedzial, co zrobi, gdyby powiedzial to, co wlasnie powiedzial; ale nie mogl czekac, zeby sie o tym przekonac. Za kilka lat byloby za pozno. Mial jedenascie lat. Wiec czekal... zeby podazyla za impulsem zabicia, ktory plonal w jej oczach. Gdyz okrucienstwo jego slow - nawet dla niej - bylo najwiekszym, do jakiego mogl sie posunac. Poniewaz powiedzial prawde. Prawde nigdy nie wspominana. Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wygladala niezle, jesli pominac grubokoscista, prostokatna twarz. Dzieki niemal magicznej sztuce makijazu, jaka opanowala, mogla uchodzic za atrakcyjna - mozliwe nawet, ze za bardzo atrakcyjna. Ale nie byla piekna. Nigdy nie byla piekna i nigdy nie bedzie; uzywala poteznej broni swego umyslu w celu sklonienia wybranych przez siebie mezczyzn, by w odpowiednich momentach powtarzali jej to slowo, ktorego laknela jej dusza. Pomimo tego, co posiadala, nie potrafila pogodzic sie z brakiem urody. Z faktem, ze cala sila jej inteligencji i woli, ktora mogla dac jej wszystko inne, nie byla w stanie uczynic jej piekna. A jedenastoletni Bleys zmusil ja do skonfrontowania sie z ta rzeczywistoscia. Grzebien, zebami na zewnatrz, wzniosl sie w drzacej rece kobiety. Bleys obserwowal zblizanie sie ostrzy. Czul strach. Przewidzial go; mimo to - by przezyc - nie mial innego wyboru, jak powiedziec, co powiedzial. Grzebien, drzac, wznosil sie jak nieswiadomie kierowana bron. Obserwowal jak sie zblizala, i zblizala... az zatrzymala sie tuz przed jego gardlem. Strach nie minal. Zostal tylko powstrzymany, jak bestia na lancuchu, chociaz teraz Bleys przynajmniej wiedzial, ze przezyje. Coz w koncu ryzykowal? Dziedzictwo pokolen i wychowanie jako Exotika, czlowieka niezdolnego do uzycia przemocy, sprawialy, ze kobieta nie byla w stanie zrobic tego, do czego naklanialo ja jej rozdarte ego. Porzucila blizniacze swiaty Exotikow i zostawila za soba wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko mozliwe, ale nie mogla, nawet teraz, zerwac okow wyszkolenia i uwarunkowan, jakie wpojono jej, zanim jeszcze nauczyla sie chodzic. Krew ponownie naplynela do jej klykci. Grzebien wolno opadl. Polozyla go ostroznie za soba, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobila to tak delikatnie, jakby grzebien nie byl twardy jak stal, ale kruchy i mogl peknac na skutek najlzejszego dotkniecia. Ponownie byla opanowana i pewna siebie. -No coz, Bleys - powiedziala absolutnie spokojnym glosem. - Mysle, ze nadeszla pora, zeby nasze drogi sie rozeszly. Rozdzial 2 Bleys wisial w przestrzeni, samotny i calkowicie odizolowany, oddalony o lata swietlne od najblizszych gwiazd, nie mowiac juz o jakimkolwiek swiecie zamieszkalym przez chocby jedna ludzka rase. Samotny, ale na zawsze wolny... Tylko jego wyobraznia nie poddawala sie. Nagle stracil i to. W sali klubowej statku wpatrywal sie w indywidualny ekran, pelen gwiazd rozmaitej jasnosci. Byl sam, ale towarzyszylo mu zimne, przerazajace uczucie, ktore nie opuscilo go od chwili, gdy wszedl na poklad i usadowil sie w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie wyscielonych obrotowych foteli statku rejsowego, ktory zabieral go z Nowej Ziemi, gdzie dwa dni wczesniej zostawil swoja matke, na planete Zjednoczenie, majaca od tej pory byc jego domem. Jeszcze dzien i znajdzie sie tam. Jakos nie wybiegl wczesniej mysla w przyszlosc poza ten moment, kiedy doprowadzi do konfrontacji z matka. W jakis sposob spodziewal sie, ze kiedy juz uwolni sie od niej i legionu wciaz zmieniajacych sie opiekunow, ktorzy zamykali go w okowach zelaznej rutyny nauki i cwiczen, sprawy automatycznie obiora lepszy kurs. Ale teraz, gdy w koncu znalazl sie w tej przyszlosci, troche sie zagubil. Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu mial byc wielki port kosmiczny w Ekumenii. Na calej planecie znajdowalo sie zaledwie dwanascie takich kosmodromow, gdyz byl to biedny swiat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia. Wiekszosc religijnych kolonistow, ktorzy zasiedlili oba swiaty, utrzymywala sie z pracy na roli, korzystajac z narzedzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich planecie, gdyz brakowalo na niej miedzygwiezdnych kredytow, by zaplacic za importowane urzadzenia - z wyjatkiem tych sytuacji, gdy oddzialy mlodych mezczyzn z poboru sprzedawano jako najemnikow na terminowy kontrakt na inna planete, na ktorej nadal toczyly sie walki miedzy koloniami. Bleys udawal zaabsorbowanego widokiem celu podrozy na swoim ekranie. Szczegolnie gwiazda przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokol ktorej krazyla zarowno Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegajace Alfe Procjona Kultis i Mara - blizniacze swiaty Exotikow, gdzie urodzila sie i wychowala matka Bleysa i skad odleciala na zawsze w furii, czujac obrzydzenie do Exotikow, ktorzy nie chcieli przyznac jej przywilejow i swobod, do jakich - byla pewna - uprawniala ja jej wyjatkowosc. Zjednoczenie dzielilo od Nowej Ziemi tylko osiem skokow fazowych - jak zwyczajowo, choc niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie. Gdyby rzecz sprowadzala sie do wykonania kazdego przesuniecia fazowego po kolei, znalezliby sie na Zjednoczenia po uplywie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze skokami fazowymi wiazal sie pewien problem. Polegal on na tym, ze im wieksza byla - w euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odleglosc, ktora "pozerala" pojedyncza zmiana fazowa, tym mniej pewny stawal sie punkt, w ktorym statek mial sie wylonic w normalnej czasoprzestrzeni po dokonaniu przejscia. A to oznaczalo koniecznosc przeliczenia pozycji statku po kazdym wykonanym skoku. W zwiazku z tym, w celu zapewnienia pasazerom maksymalnego bezpieczenstwa, te podroz odbywano na zasadzie malych przesuniec fazowych, co sprawialo, ze kosmiczna zegluga trwala pelne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys mial sie spotkac z mezczyzna, ktory od tej pory bedzie sie nim opiekowac - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z bylych kochankow matki. Jak daleko Bleys siegal pamiecia, Ezechiel byl jedynym czlowiekiem, ktory na trwale zaistnial w jego zyciu. Ezechiel stanowil jedyny jasniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodzil sie przyjac na siebie odpowiedzialnosc i zastapil ojca nie tylko Bleysowi, ale takze Dahno, jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, zostal kilka lat temu odeslany na farme Henry'ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawil to Ezechiel. Dziwne bylo to, w jaki sposob Ezechiel jednoczesnie byl i nie byl podobny do matki Bleysa. Ona opuscila planety Exotikow. On, urodzony jako Zaprzyjazniony na Zjednoczeniu, odlecial z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekal, a nie z pogarda i wsciekloscia, z jaka matka Bleysa strzasnela ze swoich stop pyl jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean byl absolutnym przeciwienstwem tego, w jaki sposob mieszkancy innych swiatow wyobrazali sobie Zaprzyjaznionych. Byl lagodny, cieply, wyrozumialy - w jakis sposob wszystkie te cechy mial rozwiniete w takim stopniu, ze cierpial, pozostajac w poblizu Bleysa i jego matki, widzac korowod jej kochankow. Normalnie, matka Bleysa odprawiala od siebie bylego partnera, kiedy wybierala nastepnego, ale zdawalo sie, ze Ezechiel jest sklonny przystac na pozycje pol przyjaciela, pol sluzacego. Swoja okragla, piegowata i zawsze radosna twarza, na ktorej malowal sie wyraz usluznosci, podnosil na duchu matke Bleysa - a zwykle nie byly to dobre duchy. Ezechiel przydawal sie jej, chociaz odkad zamknely sie przed nim drzwi jej sypialni, minelo sporo czasu. Jednym z przykladow tej przydatnosci - gdyz matka Bleysa nie miala pojecia, kto byl jego prawdziwym ojcem - bylo to, ze dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktowal sie z Henrym na Zjednoczeniu, zeby zapytac, czy ten przyjalby jeszcze jednego domniemanego bekarta swego blakajacego sie po swiecie, niereligijnego brata. Bleys podejrzewal zawsze, ze Henry lubil Ezechiela, chociaz ten przedstawial swego brata jako czlowieka twardego jak glaz. Jednak Henry nie odmowil wczesniej przyjecia Dahno, o dziesiec lat starszego od Bleysa; i nie postapil tez tak teraz w stosunku do samego Bleysa. To Ezechiel, ktorego nigdy nie opuszczal dobry humor i uprzejmosc, dawal Bleysowi nieco wytchnienia od wprowadzajacych zelazna dyscypline opiekunow i od nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie bylo przy nim. W swoim czasie matka trzymala Dahno przy sobie, twierdzac, ze tylko ona moze nad nim zapanowac. Ale to tez sie nie sprawdzilo i Dahno, tylko pare lat starszy niz Bleys obecnie, usilowal uciec od niej. W rezultacie, wyslala go statkiem do Henry'ego i postanowila, ze nie popelni wiecej tego samego bledu. I nie popelnila. Ona sama robila wszystko, co chciala i byla niezalezna, ale Bleys zostal oddany pod kuratele opiekunow, zmieniajacych sie za kazdym razem, gdy nowy kochanek przenosil ich do innego miejsca i wynajmowal inna grupe nauczycieli. Strzegli go i rozkazywali mu caly czas, pozwalajac wyjsc tylko po to, by pokazal sie gosciom matki, ktora plawila sie wowczas w chwale posiadania genialnego dziecka. I byl geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach bylo dzielem przypadku, uzupelnialy dlugie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunow. W istocie nauka byla ostatnia rzecza, ktora go obchodzila. Wszystko go fascynowalo. Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotikow, nie ukaralaby go fizycznie, ale zasady, jakie ustanowila dla niego - sprawiajac, ze znajdowal sie caly czas pod nadzorem opiekunow - byly tak surowe jak w wiezieniu. Stanowilo to tylko niewielka pocieche, ze kara nie byla fizyczna, a byl nia pokoj, do ktorego wysylano go, by "przemyslal to, co zrobil". Pokoj nie byl nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczalo sie do lozka z pola silowego, ktore nie wymagalo poscieli. Bylo to zwyczajnie pole, w ktorym cialo tonelo bez reszty, utrzymywane w pozadanej temperaturze i wilgotnosci, zaleznych od zyczenia zajmujacej je osoby. Byl to pokoj z narzucona bezczynnoscia; nie bylo w nim nawet ksiazek - nie tylko tych w archaicznym sensie tego slowa, w postaci polaczonych kartonow i papieru, ale nowoczesnych wrzecion lub dyskow, wsuwanych do czytacza. Robil wiec to, co robiloby kazde samotne dziecko i pozwalal, by wyobraznia przenosila go w inne miejsca. Marzyl o krainie bez opiekunow i bez matki; o krainie, w ktorej dysponowalby czarodziejska rozdzka o mocy, dajacej mu nieograniczona wladze i wolnosc. Byl to kraj, gdzie otaczajacy go ludzie nie zmieniali sie. Byla tylko jedna rzecz, przy ktorej obstawal jako absolutny wladca. To byla kraina, w ktorej zyl w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego zycia. Siedzial teraz, wspominajac to wszystko na statku kosmicznym lecacym na Zjednoczenie. Z poczatku pomysl ucieczki zachwycil go, ale stopniowo, w trakcie lotu, zaczynalo mu switac, ze byc moze zmierza ku czemus w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy opiekunow. Tak jak korzystal ze swojej szybkiej, dzieciecej pamieci (szkolonej i cwiczonej do tego stopnia, az byla niemal eidetyczna), w celu zapamietywania tabeli akcji i biezacych wiadomosci, tak teraz studiowal materialy religijne, ktore zabral ze soba, by przygotowac sie i stworzyc sobie ochronna tarcze przed tym nowym spotkaniem - z "wujem" i jego dwoma synami, ktorych imion Bleys jeszcze nie znal. Miedzy tymi okresami, kiedy siedzial i patrzyl w gwiazdy, nie czul sie otoczony przez cieplo statku kosmicznego, ale jak ktos stojacy na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy, oddalony o cale lata swietlne od innego czlowieka czy od zamieszkalego przez ludzi swiata. Studiowal w samotnosci przyniesiony ze soba material, magazynujac w pamieci obszerne fragmenty, az wszystko mial opanowane do tego stopnia, ze mogl to powtorzyc jak papuga. Tak jak powtarzal dane z tabel kursow akcji, cen nieruchomosci i wiadomosci polityczne z planety swojej matki, by sprawic na jej gosciach wrazenie uczonego, choc w istocie, w wiekszosci wypadkow, nie mial pojecia co znaczy wiele sposrod slow, ktore wypowiadal. Bylo to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupelnie nieprzygotowany poczul nagle obecnosc kogos obcego u swego boku. Chociaz Bleys nie wiedzial o tym, od jakiegos czasu byl przedmiotem toczonej w sali klubowej rozmowy. -Mysle, ze jest samotny - mowila jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. - Wiekszosc dzieci ciagle biega. Domagaja sie napoi z barku. Nudza sie i nie daja ci spokoju. A on po prostu siedzi, nie sprawiajac w ogole klopotu. -Ciesz sie zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziala druga stewardesa. -Nie, sadze, ze jest samotny - upierala sie pierwsza. - Tam, skad przybyl, musialo wydarzyc sie cos powaznego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma sie na uboczu. Druga stewardesa byla nastawiona sceptycznie. Z nich dwoch, miala wieksze doswiadczenie zawodowe i odbyla wiecej lotow niz ta zaniepokojona, ktora byla mlodym rudzielcem o zuchwalej twarzy i szczuplym ciele wypelniajacym srebrnoniebieski uniform. W koncu, pomimo silnych sugestii kolezanki, zeby zostawila chlopaka w spokoju, ruda zblizyla sie do Bleysa, usiadla w sasiednim fotelu i obrocila go tak, by moc patrzec z boku na chlopca. -Poznajesz gwiazdy? - spytala. Bleys natychmiast stal sie czujny. Zycie nauczylo go ostroznosci w stosunku do wszelkich pozornie przyjacielskich prob zawarcia znajomosci. Pomimo jej wygladu i sposobu mowienia, kobieta byla najprawdopodobniej kolejnym udajacym przyjazn opiekunem, traktujacym to jako wstep do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucal kazda nachalna probe nawiazania przyjazni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; zycie zbyt czesto pokazywalo, ze z ich strony byl to falsz. -Tak - odparl, majac nadzieje, iz udajac pochlonietego studiowaniem gwiazd, utnie momentalnie awanse kobiety. Mozliwe, iz zamierzala tylko zaproponowac mu, ze zapozna go z obsluga niektorych przyrzadow, chociaz sam juz do tego doszedl. Potem stewardesa odeszlaby i zostawilaby go w spokoju. -Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegala. - Oczywiscie, ktos tam na ciebie czeka w porcie kosmicznym? -Tak - odparl Bleys. - Moj wujek. -Jest mlody, twoj wujek? Bleys nie mial pojecia, ile jego wuj mialby miec lat. Potem uznal, ze to naprawde nie ma znaczenia, co odpowie. -Ma dwadziescia osiem lat - powiedzial Bleys. - Jest rolnikiem w malym miasteczku, lezacym w pewnej odleglosci od kosmoportu i ma na imie Henry. -Henry? Ladne imie - pochwalila stewardesa. - Znasz takze jego nazwisko i adres? -Nazywa sie "McClain". W istocie pisze sie to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu. To bylo klamstwo. Bleys przeczytal adres, a jego pamiec, ktorej teraz niemal nic nie umykalo, zmagazynowala informacje. Ale chlopiec ukrywal ten fakt, tak jak nauczyl sie ukrywac swoja inteligencje i talenty - z wyjatkiem tych chwil, kiedy matka wzywala go, by je ujawnil albo, gdy z jakiejs sytuacji wynikalo, ze moglby cos zyskac na takim przedstawieniu. -Ale mam adres w torbie - powiedzial i siegnal w dol do malej torby, lezacej u podstawy fotela, w ktorej mial dowod tozsamosci i akredytywy. -Och, nie musisz mi pokazywac - odparla kobieta. - Wierze, ze jestes odpowiednio przygotowany. Nie chcialbys dla odmiany zrobic czegos innego, niz tylko siedziec tutaj i obserwowac gwiazdzisty ekran? Nie masz ochoty na jakis napoj z baru? -Nie, dziekuje - odparl Bleys. - Przygladanie sie gwiazdom to czesc mojej nauki. Z powodu tych wakacji u wuja Henry'ego zarywam troche szkoly, wiec w takim stopniu, w jakim to mozliwe, musze kontynuowac nauke. Pomyslalem, ze dokonam wiekszosci obserwacji przestrzeni podczas drogi w te strone, abym nie musial spedzac na tym czasu w trakcie drogi powrotnej. -Och, rozumiem - powiedziala stewardesa. Tym, co przekonalo dziewczyne byly nie tyle slowa Bleysa, ile pewnosc, jaka potrafil nadac swemu glosowi - raznemu i zywemu. Stewardesa zaczynala rewidowac swoj pierwotny domysl, ze podroz chlopca byla wynikiem czyjejs smierci lub innego kryzysu w rodzinie, i ze w zwiazku z tym potrzebowal ucieczki od wlasnych mysli. W rzeczywistosci ona takze znala nazwisko i adres czlowieka ze Zjednoczenia, ktory mial odebrac Bleysa. Od calej obslugi pokladowej kosmicznych liniowcow wymagano przyjecia pewnej dozy odpowiedzialnosci za kazdego podrozujacego samotnie pasazera w wieku do lat dwunastu. -Jesli ci to nie przeszkadza - odezwal sie Bleys - to powinienem natychmiast zabrac sie do nauki. Wzialem ze soba czytacz i ksiazke, podlug ktorej mam sprawdzac gwiazdy. -Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzac. Ale gdybys czegos chcial, nacisnij guzik, a zaraz sie zjawie. Zgoda? -Zgoda. Dziekuje - odparl Bleys, siegajac do torby podroznej. - Tak zrobie. Wstala i odeszla. Nie zadala sobie trudu, by spojrzec na nieco wiekszy od waskiego pudelka czytacz, ktory Bleys mogl trzymac wygodnie obu rekami na kolanach. Dlatego nie zauwazyla, ze na pierwszej stronie ksiazki wyswietlonej na elektronicznym ekranie urzadzenia, widnial zlozony z wielkich liter tytul: BIBLIA. Nie domyslala sie takze, ze poza ta ksiazka, w czytaczu byly zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznan. Bleys siedzial, trzymajac czytacz na kolanach. Chlopiec potrafil sprawiac takie wrazenie, jakby cos robil, pozwalajac jednoczesnie umyslowi zajmowac sie czyms innym. Rzeczywiscie chcial cos przeczytac z Biblii, ktora Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dal mu, gdy Bleys odlatywal. Juz dawno temu nauczyl sie na pamiec imion prorokow, ale czytywal takze to, co uwazal za opowiesci, za male fragmenty dziejow i przygod - jak, na przyklad, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - ktore byly bardziej interesujace i, po jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamieci lepiej niz cokolwiek innego. Ale stewardesa odeszla i w tym szczegolnym momencie Bleys czul sie bardziej zagubiony i porzucony niz kiedykolwiek wczesniej. To bylo dziwne. Chcialby zaufac tej kobiecie i zaakceptowac oferowane mu emocjonalne cieplo, ale nie mogl tego zrobic. Nikomu nie mogl ufac. Nie uwazal swoich uczuc wobec stewardesy za oznake tego, ze jest samotny. W pewnym sensie nie wiedzial, czym naprawde jest "samotnosc". Czul ja, mocno; ale nigdy dotad nie mial okazji, by poznac jej rozmiary. Wiedzial tylko, ze gdy byl bardzo maly, mial wrazenie, ze matka go kocha. Potem, dosyc wczesnie, przekonal sie, ze tak nie bylo. Albo ignorowala go, albo okresowo byla zadowolona z niego, kiedy byl w stanie zrobic cos, co rzucalo na nia dobre swiatlo. Teraz powinien zrobic to, co powiedzial, ze zrobi - czytac. Ale wola uczynienia tego zawiodla go, zapadajac sie jeszcze glebiej w obawy o przyszlosc, ktore zostaly wyzwolone na skutek odrzucenia podjetych przez stewardese prob dotarcia do niego. Czytacz z Biblia, Koranem i innymi religijnymi ksiegami, jakie biblioteka na Nowej Ziemi wybrala dla niego jako te, ktore sa najprawdopodobniej uzywane do uprawiania kultu na planetach Zaprzyjaznionych, lezal zapomniany na jego kolanach. Ponownie doznawal uczucia straszliwego oddzielenia; mial wrazenie, ze tkwi w przestrzeni z dala od planet i zamieszkujacych je ludzi, i by zwalczyc ten stan przywolal swoj stary sen o czarodziejskiej rozdzce, za pomoca ktorej moglby sie otoczyc dokladnie takimi ludzmi i prowadzic takie zycie, za jakim tesknil. Ale teraz nawet to nie zadzialalo. Zapamietane fragmenty ksiazek w czytaczu, ktory trzymal na kolanach, wydawaly sie czyms zbyt blahym i niemal bezuzytecznym, by zjednac mu przyjaciol wsrod ludzi, jakich mogl spotkac na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawial i robil wrazenie na doroslych gosciach matki nie sprawdza sie na farmie, na ultrareligijnym swiecie, jakim bylo Zjednoczenie. Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagac i oczekiwac wszystkiego, procz madrosci czy uczonosci. Nigdy dotad nie czul sie tak bezradny. Naprawde nie mial im nic do zaoferowania, Henry'emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamietanymi slowami z Biblii i innych ksiazek, ktore zabral ze soba. Kim byl, poza wszystkim, jak nie malpa z workiem sztuczek? Wrocilo nieublagane wspomnienie zwiazane z tym, gdzie uslyszal to zdanie. Na krotko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawil sie przyjaciel Ezechiela - najwyrazniej za obojetnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawial z Bleysem. Byl to siwowlosy mezczyzna o lekkiej nadwadze, ktory wyslawial sie z pewnym sladowym akcentem. W sposobie jego mowienia bylo cos odmiennego, czego Bleys nie byl w stanie nazwac. Jak obecnie stewardesa, tamten czlowiek tez probowal byc przyjacielski. Bleysa kusilo, zeby go polubic, ale ci, ktorych pozwolil sobie obdarzyc afektem, byli zawsze zabierani z jego otoczenia, wiec automatycznie skrywal swoje uczucia. Mezczyzna zadawal mnostwo pytan, a Bleys odpowiadal szczerze na te, co do ktorych uwazal, ze moze na nie bezpiecznie i otwarcie odpowiedziec; co do innych udawal, ze nie rozumie ich prawdziwego znaczenia. Po paru spotkaniach nie widzial siwowlosego mezczyzny przez kilka dni. Potem, tuz przed odlotem, Bleys wchodzil wlasnie do bocznego pomieszczenia odchodzacego od glownego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, ktory zajmowala jego matka, kiedy uslyszal dobiegajacy z sasiedniego pokoju glos Ezechiela. Odpowiedzial mu glos siwowlosego mezczyzny. Ale siwowlosy mowil teraz zupelnie inaczej; uzywal innych slow i stosowal inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumial nagle, ze to byl rodzaj basicu uzywanego przez niektorych ultrareligijnych Zaprzyjaznionych - jezyka zwanego "poboznym". Bleys zatrzymal sie, ukryty w bocznym pokoju, i sluchal. Siwowlosy mezczyzna mowil o nim. -Malpa z torba sztuczek - powiedzial siwowlosy - tobie wiadomo tak dobrze, jak mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagala od niego i wszelki uzytek, jaki kiedykolwiek czynila z niego. To madre z twojej strony bylo, zes wezwal mnie, bym chlopcu sie przyjrzal. Nie brak dobrych psychomedykow w tym miescie, ale nie ma w nim ani jednego takiego, ktory, tak jak ja, w tym samym okregu Zjednoczenia wychowal sie, co Henry i ty. Gdyz, rzeczywiscie, cos ci powiedziec o chlopcu moge. Po pierwsze, drugi Dahno to nie jest. -Wiem o tym - odparl Ezechiel. - Dahno takze byl bardzo inteligentny, ale w wieku dwunastu lat mial wzrost doroslego mezczyzny i z latwoscia dorownywal mu sila. Bog raczy wiedziec, jak duzy jest teraz. -Tego nie wiem - rzekl siwowlosy - ale slyszalem, ze obecnie gigantem jest, i prawdopodobnie wola Pana bylo, ze sile olbrzyma ma. -Ale powiedziales, ze Bleys jest inny - rozlegl sie glos Ezechiela. - Jak to mozliwe? Matka trzymala go pod kontrola bardziej, niz pilnowala Dahno. Jestes psychomedykiem. Widziales i poznales Dahno, kiedy trzymala go na smyczy. -Mowie tobie, ze roznica olbrzymia jest - odparl siwowlosy mezczyzna. - Dahno przy ich matce wyrosl, gdyz ta nie ufala nikomu na tyle, by pod czyjas opieke go oddac; Dahno jak ona jest, pod kazdym wzgledem. Potrafi nawet, tak jak ona, weza zaczarowac, zeby zadlawil sie na smierc, wlasny ogon polykajac. Ale ten chlopak, Bleys, chociaz pod tym samym dachem mieszkal, wychowywany zupelnie inaczej byl. -Och, wiem - powiedzial Ezechiel. - Masz na mysli opiekunow. To prawda, ze byl mocniej spetany niz Dahno, ale... -Nie, roznica duzo wieksza jest - przerwal siwowlosy mezczyzna. - Zapewniono mu zupelnie inne wychowanie. Dahno czesc zycia matki stanowil. Ten maly do niego nie nalezal. Jak mowie, dla niej tylko malpa z torba sztuczek byl. Czyms, co mogla innym pokazac i z jego powodu pysznic sie. Ale teraz o zyciu Bleysa pomysl, jakie byc musi i jakie bylo. Jakby zolnierzem byl, caly czas scislej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory zniszczone by zostalo. Zniszczony nie zostal, dzieki niech za to beda Bogu, ale na zupelnie innej drodze jest. Zakonotowales stan izolacji chlopca? Ze nie ufa nikomu - z wyjatkiem ciebie - zauwazyles? Bleys uslyszal westchnienie Ezechiela. -Tak - powiedzial - w wiekszosci to prawda. Kiedy tylko mialem okazje, staralem sie wydobyc go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musial robic przez reszte czasu, wciskalo go do niej z powrotem. W kazdym razie, nie w tym rzecz. Chce, zebys mi powiedzial, czy mu bedzie dobrze u Henry'ego na Zjednoczeniu? -Twoj brat Henry - rozlegl sie glos siwowlosego mezczyzny - kims jest, z kim wychowalem sie. Moze tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiscie bardzo dobrze go znam. Tak, na dobre czy na zle, Bleys przezyje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzdluz sciezki posuwal sie bedzie, ktora wyruszyl juz. To, co w nim wyksztalcone jest, duzo blizsze temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od ktorych ty sam, Ezechielu, uciekles - niz temu swiatu, na ktorym mieszkamy, czy nawet swiatom Exotikow. Jednak, takze Exotikiem jest i pojecia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henry'ego rade sobie da. Uwazasz, ze na chwile zobaczyc sie z nim moglbym? -Pewnie, pewnie - rzekl Ezechiel. - Zaraz pojde i zamienie slowko z szefem opiekunow, a potem wroce i zaprowadze cie do niego. Chcesz tutaj zaczekac? -Tylez tutaj, co w kazdym innym miejscu tego przeladowanego poduszkami apartamentu - powiedzial siwowlosy mezczyzna. -Zaraz wracam - rzekl Ezechiel, a jego glos oddalil sie. Bleys odwrocil sie i pognal do swoich pokoi. Byl pograzony w lekturze ksiazki o starozytnych jezykach Starej Ziemi, kiedy wszedl Ezechiel. -Medyk Jemes Selfort chcialby znowu z toba porozmawiac - rzekl Ezechiel. - Masz na to ochote? -Tak - odparl Bleys, odkladajac czytacz z ksiazka tkwiaca nadal w srodku urzadzenia. -Lubie go. Tych ostatnich kilka slow, jak wiele innych, ktore Bleys wypowiedzial, nie bylo calkiem szczerych. Ale prawda bylo, ze bardziej lubil tego czlowieka, niz nie lubil; a teraz, podsluchawszy czesc rozmowy, nabral cieplejszych uczuc do Jamesa Selforta, ktory - wraz z Ezechielem - zdawal sie stac po jego stronie, pomimo wygloszonego przez psychomedyka stwierdzenia: "Malpa z workiem sztuczek". Zatem Bleys poczul, ze chce ponownie rozmawiac z Selfortem, gdyz mial nadzieje, ze uslyszy o sobie wiecej podnoszacych na duchu opinii. Jak sie okazalo, nie uslyszal. Ale przez cala podroz pocieszal sie tym, ze w podsluchanej rozmowie Selfort powiedzial do Ezechiela, iz on, Bleys, przezyje na Zjednoczeniu. Wspominajac to teraz, poczul sie osmielony tym zdaniem i jego przygnebienie rozwialo sie. Jedyna rzecz przemawiajaca na korzysc ludzi i miejsca, do ktorego zmierzal. Ani oni, ani to miejsce nie zmienia sie w ciagu tygodni czy kilku miesiecy, tak jak zmieniali sie opiekunowie i cale jego otoczenie w trakcie mieszkania z matka. Kiedys nauczy sie panujacych tam zasad i bedzie ich pewny. Teraz byl tylko malpa, jak nazwal go Selfort. Z pewnoscia nie byl Exotikiem, dwukrotnie wyzuty z tej tozsamosci - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matke, a dwa przez fakt, ze wszystko, co mialo zwiazek z Exotikami - procz siebie - trzymala z dala od niego. W zwiazku z tym mogl byc kimkolwiek, scigajac sen, jaki snil tyle razy, kiedy znajdowal sie w "pokoju rozmyslan" opiekunow, zamkniety w solidnym, niewzruszonym wszechswiecie, w ktorym trzymal magiczna rozdzke, by dzieki niej zachowac wszystko w takim stanie, w jakim chcial. Nie bylo powodu, by nie mogl spelnic tego marzenia, stajac sie na poczatek Zaprzyjaznionym. To oznaczalo koniecznosc nauczenia sie wszystkiego od podstaw - wszystkiego, co bylo odmienne od rzeczy, jakie juz wiedzial. Ale dostosuje sie do innego ludu i zachowa wolnosc. Bylo nawet mozliwe, ze wuj Henry moze okazac sie skala, na ktorej Bleys moglby sie wesprzec - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, ktorzy byli jego sasiadami, uczeszczajacy do tego samego kosciola. Istniala znikoma szansa, ze Bleys moglby znalezc u nich zrozumienie, akceptacje i miejsce, do ktorego by nalezal. Wszystko to zalezalo od jego umiejetnosci stania sie Zaprzyjaznionym. Moze potem, w swoim czasie, potrafi rzeczywiscie stac sie tym, kogo udawal; i nikt nie mialby zadnych watpliwosci, on sam by ich nie mial... Siedzial w wielkim fotelu, patrzac niewidzacym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego dostrzegal przyszlosc, ktora mogla byc taka, jakiej zawsze pragnal. Otucha plynaca z tej mozliwosci skierowala jego mysl z powrotem ku marzeniu, w ktorym wisial w przestrzeni, samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego wszechswiata. Spojrzal na te wszystkie gwiazdy, wokol ktorych wirowaly swiaty zasiedlone przez ludzi. Ale patrzyl na planety, nie na ich slonca. Nadejdzie czas, powiedzial sobie, nadejdzie nieuchronnie taki czas, gdy na zadnej z nich nie bedzie nikogo, kto moglby kierowac jego zyciem. To on bedzie kierowal zyciem wszystkich ludzi. Ta ostatnia mysl byla tak ekscytujaca, ze az siegala skraju przerazenia. Pohamowal sie. Ale ociagal sie jeszcze chwile... -Widzisz to? - zapytala mloda, rudowlosa stewardesa swoja starsza kolezanke. -Nie, co takiego? - zapytala tamta. -Chlopca. Wyraz jego twarzy. Spojrz! Starsza zajeta byla remanentem alkoholi. Nie od razu podniosla wzrok. -Jaki wyraz? - zapytala, kiedy w koncu podniosla glowe. -Juz zniknal - rzekla mlodsza. - Ale przez chwile chlopak wygladal bardzo dziwnie. Bardzo dziwnie... Rozdzial 3 Zanim statek wszedl w atmosfere planety, ktora stanowila cel podrozy, przeszedl z napedu fazowego na naped normalnych silnikow. Przed uplywem godziny wyladowal w Ekumenii, a pasazerow przeprowadzono z sali klubowej do zludnie malego dworca, ktory byl w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej rowninie otaczajacej miasto. Bleys, majac wszystkie zmysly w stanie pogotowia, niczym jakies male, ostrozne zwierze, niosl walizke i szedl ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciala doroslych, ktorzy dolaczyli do niego w ciasnocie wyjscia. Byl napiety jak cieciwa luku. Teraz, poniewaz przylecial na miejsce, jego plany, Biblia i pozostale ksiazki, ktore studiowal w drodze, wydawaly sie czyms niezwykle kruchym, by mogl polegac na nich z nadzieja na nawiazanie nowych przyjazni. Rzeczywistosc, jaka stalo sie przybycie wreszcie na miejsce, byla jak wkroczenie w nowy wszechswiat. Poczekalnia terminalu okazala sie wielkim, okraglym pomieszczeniem z jasnosrebrna wykladzina stanowiaca przeciwwage dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie wypchanych foteli swietlicy; wielu ludzi czekalo tu na przybywajacych podroznych. Rudowlosa stewardesa, ktora z wlasnej woli zaopatrzyla sie w zdjecie Henry'ego, poszla z Bleysem; powiedziala, ze pokaze mu wuja, kiedy dotra na miejsce. Stal na uboczu czekajacych i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiedly. Nie mial ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachecajacego usmiechu. Byl to mezczyzna, ktorego wiek zaskakujaco trudno poddawal sie ocenie; wlosy nie tyle mu posiwialy, co splowialy, bedac sygnalem zblizajacego sie wieku sredniego. Z cala pewnoscia mial wiecej niz dwadziescia osiem lat. Byl wysoki i niemal tak chudy, ze sprawialo to wrazenie wycienczenia; mial waska, zapowiadajaca nieustepliwosc twarz, spowita aura niecierpliwosci. Jego odzienie stanowil uniwersalny stroj roboczy - skladaly sie nan zgrzebne ciemne spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skoropodobna kurtka uszyta z jakiegos czarnego tworzywa. Czaszke mial tak waska, ze rysy twarzy zdawaly sie byc sciagniete na podobienstwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy Henry'ego byly skupione na nich niczym otwory blizniaczych luf strzelby. -Bleys - odezwala sie stewardesa, pochyliwszy sie nieco, by powiedziec mu to do ucha - to jest twoj wuj, Henry MacLean. Pan MacLean? -We wlasnej osobie - odparl mezczyzna; timbre jego glosu plasowal sie gdzies miedzy zardzewialym a ochryplym brzmieniem lagodnego skadinad barytonu. - Dziekuje Panu za twoja uprzejmosc, stewardeso. Teraz ja sie nim zaopiekuje. -To zaszczyt wreszcie pana poznac, sir - odezwal sie Bleys. -Bez fanfaronady, chlopcze - rzekl Henry MacLean. - Chodz ze mna. Odwrocil sie i wyszedl z poczekalni terminalu tak dziarsko, ze chociaz wzrostu byl zaledwie kilka cali powyzej przecietnego, szedl krokiem, ktory zmusil Bleysa do klusowania u jego boku. Przed budynkiem dworca ruszyli w dol pochylni do dlugiego podziemnego tunelu, po czym weszli na ruchomy chodnik, ktory wiozl ich przed siebie - z poczatku wolno, potem z coraz wieksza i wieksza predkoscia, a powietrze najwyrazniej towarzyszylo temu ruchowi, gdyz nie czuc bylo zadnego powiewu. Jednak tak szybko przestali sie przemieszczac, ze Bleys domyslil sie, iz w ciagu kilku minut pokonali wiele kilometrow, po czym chodnik zwolnil ponownie i zeszli z niego na przeciwleglym koncu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, ktore otworzyly sie automatycznie. Wyszli, a na zewnatrz byl szary, chlodny dzien; uporczywy wiatr niosl wilgotne powietrze pod wiszacymi nisko chmurami, zapowiadajacymi deszcz. -Sir! Wuju! - odezwal sie Bleys, klusujac obok mezczyzny. - Mam bagaz... -Bedzie juz na miejscu - odpowiedzial Henry, nie patrzac na niego. - I nie chce slyszec od ciebie zadnych wiecej "sir", chlopcze... Bleys. "Sir" sugeruje range, a w naszym kosciele nie ma rang. -Tak, wuju - powiedzial Bleys. Szli jeszcze jakis czas, az ilosc zaparkowanych pojazdow zmalala. Wreszcie dotarli do innych srodkow transportu, zmotoryzowanych, ale na kolach, a nie z oslonami wokol dolnych krawedzi - fartuchy takie wskazywaly, ze chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne, ktore stanowily wiekszosc wehikulow stojacych w mijanych dotad rzedach. Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych srodkow transportu. Wsrod tych byly wozy i fury, a w koncu dotarli do czegos, co nie bylo ani wozem, ani fura, ale czyms w rodzaju skrzyzowania ich obu, i co - jak reszta pojazdow - mialo byc ciagniete przez kilka spetanych teraz koz. Obok stal maly bagaz Bleysa. -W jaki sposob dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytal Bleys, zafascynowany widokiem drogiego kuferka, blyszczacego obok niepomalowanego, koziego zaprzegu. -Zrzucili pojemnik z bagazem przed podejsciem do ladowania - odpowiedzial krotko wuj. - To dzieje sie automatycznie. Poloz bagaz z tylu; przykryjemy go brezentem. Zanim dojedziemy do domu, zacznie pewnie padac. My siadziemy z przodu, w kabinie. Bleys ruszyl, by pomoc, ale wuj byl za szybki dla niego. Torba zostala zaladowana i przykryta, zanim zrobil cokolwiek wiecej, niz postanowienie pomocy. -Wsiadz z drugiej strony, chlopcze - powiedzial Henry, otwierajac dla siebie drewniane drzwi po lewej stronie kabiny. Bleys obiegl pojazd i usadowil sie na prawym siedzeniu, po czym zamknal za soba drzwi i zabezpieczyl je petla z liny, ktora spelniala role zamka. Widziana od wewnatrz, kabina okazala sie bardziej domowej roboty, niz wygladala na to z zewnatrz. Byla jak zamkniety wagonik z otworami na wodze, wycietymi w desce ponizej przedniej szyby wykonanej z jakiegos przezroczystego tworzywa - nie szkla, gdyz miejscami bylo pogiete i sfalowane. Lejce koz wychodzily na zewnatrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czyms, co wygladalo jak stara lawka wyscielona cienka warstwa slomy lub wyschnietej trawy, ktorej zdzbla sterczaly spod brezentu podobnego do tego, jakiego uzyli do przykrycia bagazu na otwartej platformie pojazdu. Oparcie bylo tapicerowane w ten sam sposob. Bleys ochoczo wsiadl do kabiny. Mial na sobie stroj odpowiedni do podrozy na pokladzie statku kosmicznego. W rzeczywistosci nie nosil nigdy nic innego procz lekkich ubran, gdyz cale zycie spedzal albo wewnatrz budynkow albo w miejscach, gdzie panowalo lato. Ale w kabinie, pomijajac to, ze nie hulal w niej wiatr, bylo rownie wilgotno i chlodno, jak na zewnatrz. Bleys drzal. -Masz - powiedzial burkliwie Henry MacLean. Podniosl cos, co okazalo sie kurtka troche mniejsza od jego wlasnej, ale nadal o zbyt dlugich rekawach dla Bleysa i zbyt szeroka w ramionach. Jedna reka Henry pomogl ubrac ja chlopcu. Bleys z wdziecznoscia otulil sie kurtka, zapinajac ja dokladnie na nieporeczne, prymitywne guziki. -Pomyslalem, ze nie bedziesz mial co na siebie wlozyc - stwierdzil Henry; szorstkie brzmienie zniknelo na chwile z jego glosu. - Nie bedzie ci teraz zimno? -Nie, wuju - odparl Bleys, a cieplo sprawilo, ze jego umysl zaczal znowu pracowac. Praktykowana przez cale zycie sztuka przetrwania, polegajaca na udzielaniu doroslym odpowiedzi, ktore tamci uwazali za celowe i poprawne, automatycznie wlozyla Bleysowi w usta wlasciwy respons. -Dziekuje Bogu za twoja dobroc, wuju. Henry, ktory podjal wodze i patrzyl przed siebie, zamarl nagle. Jego glowa obrocila sie zywo i mezczyzna spojrzal na Bleysa. -Kto ci kazal tak powiedziec? - jego glos brzmial ponownie szorstko i groznie. Bleys spojrzal na wuja z wyrazem krancowej niewinnosci na twarzy. W istocie to sam Henry poddal mu te slowa, zwracajac sie nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawilo chlopca w panike. Jak mial wyjasnic temu niemal obcemu czlowiekowi, ze nauczyl sie podchwytywac zdania doroslych, a potem uzywac w stosunku do nich tych samych sformulowan? -Kobieta - sklamal. - Kobieta, ktora opiekowala sie mna powiedziala, ze tak nalezy tutaj mowic. -Jaka kobieta? - Zapytal Henry. -Kobieta, ktora opiekowala sie mna - odparl Bleys. - Opiekowala sie mna, przygotowywala dla mnie posilki i ubrania, i wszystko. Pochodzila z Harmonii. Poslubila kogos na Nowej Ziemi, jak sadze. Na imie miala Laura. Henry patrzyl na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy byly szperaczami, ktore mogly oswietlic i ujawnic kazde klamstwo. Ale Bleys mial bogate doswiadczenie w udawaniu i potrafil sprawiac wrazenie kogos kompletnie obojetnego, zle ocenionego i niewinnego. Oddal wujowi spojrzenie. -Dobra - rzekl Henry, obracajac ponownie glowe w strone przodu pojazdu. Potrzasnal lejcami, co zmusilo kozy do ruszenia z miejsca. Bylo ich osiem, zaprzezonych parami; zdawalo sie, ze stosunkowo latwo pociagnely woz. Wstrzasy kol pojazdu na powierzchni, po ktorej przejezdzali, robily na Bleysie dziwne wrazenie; przyzwyczajony byl do poruszania sie poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole magnetyczne. -Pozniej porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedzial Henry. Pomimo tych ostatnich slow, MacLean milczal przez dluzszy czas, koncentrujac sie na powozeniu swoim kozim zaprzegiem po rozmaitych drogach wiodacych od kosmoportu. Z poczatku szosa byla jak potezna wstega o pol tuzinie barwnych pasow, ulozonych na powierzchni gruntu. Pola wokol lezaly nagie, nie widac bylo zadnych drzew, tylko w oddali migal od czasu do czasu jeden z terminali ladowniczych. Wszystkie zmysly Bleysa znajdowaly sie w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos rejestrowaly widoki, dzwieki i zapachy - koziego zaprzegu, powierzchni drogi pod kolami i dnia za szyba kabiny pojazdu. Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pasow, ktore tworzyly wiele rownoleglych drog prowadzacych od portu kosmicznego i byly najwyrazniej zaprojektowane na uzytek roznych srodkow lokomocji. W prawo droga rozciagala sie tak szeroko, ze Bleys nie widzial wyraznie poruszajacych sie po niej pojazdow. Jej odlegly brzeg musial miec niemal biala nawierzchnie, pozbawiona spoin i niemal elektronicznie gladka, i Bleysowi wydawalo sie, ze widzi poruszajace sie, zawieszone nad nia na magnetycznej poduszce pojazdy. Mialy ksztalt dyskow, wiec i tak trudno byloby sie im dobrze przyjrzec. Nie chodzilo o to, ze Bleys chcial wiedziec, jak wygladaly, gdyz wiele razy w zyciu przemieszczal sie takimi srodkami transportu, przenoszac sie z matka z hotelu do hotelu, albo z hotelu do jakiegos przypominajacego palac prywatnego domu. Tuz obok pasa dla pojazdow magnetycznych ciagnal sie kolejny - dla poduszkowcow. Nastepnym byl pas dla malych, kolowych pojazdow pasazerskich, takze zmotoryzowanych, a potem, jeszcze blizej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kolowych pojazdow ciezarowych. Ostatni ze wszystkich, na samej krawedzi drogi, biegl ich pas, przeznaczony dla najwolniejszych srodkow lokomocji, takich jak woz z kozim zaprzegiem. Pomiedzy pasem dla kozich zaprzegow, a tymi dla pojazdow kolowych, lezaly pasy dla innych niezmotoryzowanych wehikulow najrozmaitszych typow. Poczawszy od innych modeli kozich wozow, jak ten Henry'ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o kolach napedzanych sila miesni dwoch mezczyzn naciskajacych pozioma dzwignie, co sprawialo takie wrazenie, jakby ludzie ci cos pilowali. Wsrod calej reszty srodkow transportu przemykaly rowery; niektore z nich ciagnely wozki. Wraz z tym, jak ich woz zmierzal naprzod, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodzily od drogi. Pierwszym byl ten niemal bialy, nad ktorym unosily sie pojazdy magnetyczne. Zmierzal za horyzont po ich prawej stronie. Niedlugo potem od szosy odbil pas dla poduszkowcow. Po dluzszym czasie - chociaz Bleys nie potrafil ocenic, czy po pokonaniu przez nich wiekszego dystansu, czy nie - od drogi oddalily sie takze pasy zmotoryzowanych srodkow transportu. W koncu podrozowali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych srodkow lokomocji, chociaz droga miala nadal szerokosc co najmniej pieciu pojazdow. W koncu jednak nawet ten pas zaczal sie zwezac wraz z tym, jak wozy i fury skrecaly w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczylo teraz kilka drzew i Bleys poznal, gdyz w swoim nienasyconym glodzie wiedzy dobral sie takze do ksiazek o dendrologii, ze sa to w wiekszosci gatunki ziemskiej flory - glownie drzewa o miekkim drewnie i iglaste. Tylko od czasu do czasu pojawiala sie miedzy nimi odmiana klonu, wiazu, debu czy drzewa zelaznego. Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupelnie zniknely, drzewa zblizyly sie do drogi i wkrotce przemierzali cos, co wydawalo sie niemal gestym lasem, ktory okresowo ustepowal miejsca trawiastym lakom lub dolinom przecietym malymi rzeczkami. Jechali pod gore, chociaz po kozach ciagnacych woz Henry'ego nie bylo widac, ze wymagalo to od nich dodatkowego wysilku. Dopiero wtedy, gdy mieli droge niemal wylacznie dla siebie, Henry MacLean odezwal sie ponownie. -Ta kobieta - powiedzial, zerkajac w dol na Bleysa, a potem przenoszac wzrok z powrotem na droge. - Co ci jeszcze mowila? -Glownie opowiesci, wuju - odparl Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O Mojzeszu i Dziesiecgu Przykazaniach. Opowiesci o krolach i prorokach. -Pamietasz ktoras z nich? - zapytal Henry. - Co pamietasz z opowiesci o Dawidzie i Goliacie? Bleys wzial gleboki oddech i zaczal mowic takim tonem, jakim zabawial gosci matki. Okazja zaprezentowania sie tak wczesnie nowemu wujowi sprawila, ze nadzieje w nim wzrosly. Mowil uroczystym, pewnym glosem, ktory czynil kazdy wyraz zrozumialym. Slowa plynely swobodnie z jego pamieci: - "Wtem wystapil z szeregow filistynskich" - powiedzial Bleys - "pewien harcownik imieniem Goliat, z Gat, o wzroscie szesc lokci i piedz..." [Wszystkie cytaty z Biblii Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.] Czul spoczywajacy na sobie wzrok Henry'ego, ale to spojrzenie nie dawalo mu zadnej wskazowki. Bleys mowil dalej. - "Na glowie mial helm spizowy, a odziany byl w pancerz luskowy, a waga jego pancerza wynosila piec tysiecy sykli kruszcu. Mial rowniez nagolennice spizowe na nogach i dzide spizowa na plecach. Drzewce jego wloczni bylo jak drag tkacki, grot jego dzidy wazyl szescset sykli srebra, a giermek z jego tarcza kroczyl przed nim..." Katem oka Bleys widzial ciagle twarz Henry'ego, niezmieniona. Chlopiec czul, ze zamiera w nim serce. Ale jego glos pozostal pewny; mowil dalej. - "Ten stanal i zawolal w strone hufcow izraelskich te slowa: Po co wychodzicie, aby sie sposobic do bitwy? Czyja nie jestem Filistynczykiem, a wy slugami Saula? Wybierzcie sobie wojownika i niech wystapi przeciwko mnie! Jezeli potrafi walczyc ze mna i polozy mnie trupem, bedziemy waszymi niewolnikami; ale jezeli ja go przemoge i poloze go trupem, wy bedziecie naszymi niewolnikami i bedziecie nam sluzyc. Rzekl jeszcze Filistynczyk: Ja zelzylem dzisiaj szeregi Izraela, powiadajac: Stawcie mi wojownika, a bedziemy walczyc z soba. Gdy zas Saul i caly Izrael uslyszeli te slowa Filistynczyka, upadli na duchu i bali sie bardzo..." Henry MacLean patrzyl nieruchomym wzrokiem na Bleysa, ktory obserwowal nadal mezczyzne katem oka, udajac jednoczesnie, ze spoglada przed siebie przez przednia szybe. Wodze zwisaly luzno w dloniach Henry'ego, ale kozy szly nadal, trzymajac sie drogi. Bleys mowil dalej: - "A Dawid byl synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego, imieniem Isaj..." Recytowal dalej. Henry sluchal, nie zmieniajac wyrazu twarzy, a woz, ktorym nikt nie kierowal, posuwal sie droga pod obnizajacym sie szarym niebem; chmury pociemnialy, zapowiadajac deszcz. Doswiadczenie nauczylo Bleysa, w jaki sposob intonacja glosu przykuc uwage publicznosci i jak budowac napiecie w opowiesci. Teraz dochodzil do punktu kulminacyjnego relacji z walki Dawida z Goliatem Filistynczykiem. Jesli Henry mial w ogole okazac jakas reakcje, to powinien zrobic to teraz, ale wuj nie dal nic po sobie poznac. Bleys podniosl odpowiednio ton glosu i przyspieszyl bieg slow: - "Wtedy Dawid odpowiedzial Filistynczykowi: Ty wyszedles do mnie z mieczem, z oszczepem i z wlocznia, a ja wyszedlem do ciebie w imieniu Pana Zastepow, Boga szeregow izraelskich, ktore zelzyles. Dzisiaj wyda cie Pan w moja reke i zabije cie, i odetne ci glowe, i dam dzis jeszcze trupy wojska filistynskiego ptactwu niebieskiemu i zwierzynie polnej i dowie sie cala ziemia, ze Izrael ma Boga. I dowie sie cale to zgromadzenie, ze nie mieczem i wlocznia wspomaga Pan, gdyz wojna nalezy do Pana i on wyda was w nasze rece..." Wyraz twarzy Henry'ego nie zmienil sie. - "Gdy tedy Filistynczyk ruszyl i zaczal sie zblizac do Dawida, Dawid spiesznie wybiegl z szyku bojowego, aby podejsc blisko Filistynczyka. I siegnal Dawid swoja reka do torby, wyjal stamtad kamien, wypuscil go z procy i ugodzil nim Filistynczyka w czolo; kamien utkwil w jego czole i Filistynczyk upadl twarza na ziemie. Tak zwyciezyl Dawid Filistynczyka kamieniem wyrzuconym z procy i powalil Filistynczyka, i zabil go, choc nie mial Dawid miecza w reku. Potem pobiegl Dawid, stanal przy Filistynczyku, chwycil za jego miecz, wyciagnal go z pochwy, dobil go i ucial mu glowe; Filistynczycy zas, ujrzawszy, ze zginal ich rycerz, pierzchneli." Bleys obserwowal teraz otwarcie Henry'ego, ktorego twarz byla rownie martwa, co wnetrze wozu. - "...Wtedy powstali wojownicy izraelscy i judzcy, wydali radosny okrzyk i puscili sie w pogon za Filistynczykami az do doliny Gat i do bram Ekronu, tak iz trupy Filistynczykow lezaly na drodze od Szaaraim az do Gat i Ekronu. Potem powrocili synowie izraelscy z poscigu za Filistynczykami i spladrowali ich oboz..." Bleys przerwal recytacje. Odwrocil sie i spojrzal bezposrednio na Henry'ego. Dluzsza chwile mezczyzna patrzyl zwyczajnie na chlopca. Potem, jakby gwaltownie obudzony, szarpnal glowa, zebral wodze i skierowal swoja uwage na droge; potrzasnal lejcami, zmuszajac na chwile kozy do biegu klusem, ktory zamieral stopniowo wraz z tym, jak jechali dalej, az w koncu zwierzeta szly znowu w swoim normalnym tempie. Henry patrzyl prosto przed siebie i nic nie mowil. -Czy to naprawde tak bylo, wuju? - spytal w koncu Bleys, czujac rozpaczliwa potrzebe przerwania milczenia. Przez chwile zdawalo sie, ze Henry nie uslyszal pytania. Potem mezczyzna wzial gleboki oddech. -Dzisiaj cuda nie zdarzaja sie! - powiedzial gwaltownie w strone szyby, jakby Bleysa w ogole tutaj nie bylo. - Nie! Zadnych cudow! A potem odwrocil sie i spojrzal na chlopca. -Tak, chlopcze - powiedzial. - Tak bylo. Jak zapisano w Pierwszej Ksiedze Samuela, w siedemnastym rozdziale. -Tak myslalem - rzekl Bleys cicho, gdyz czas udawania minal. W kazdym razie odniosl pewien sukces. Wszystko to, i wszystko czego jeszcze mial dokonac, bylo tylko podstawa, na ktorej zbuduje, byc moze, lepszy zwiazek. -Wiedzialem, ze bedziesz mogl zapewnic mnie o tym. Henry, prowadzac kozi zaprzeg, nie odpowiedzial. Bleys pozwolil, by milczenie trwalo znowu jakis czas. W koncu odwazyl sie podjac kolejna niesmiala probe. -Chcialbys, zebym opowiedzial ci co wiem o Mojzeszu i o Dziesieciu Przykazaniach? - zapytal. -Nie! - Henry, z nieruchoma twarza, patrzyl przez przednia szybe. - Na razie ani slowa wiecej na ten temat! Jechali w milczeniu. Niebo obnizylo sie i pociemnialo, i Bleys zaczal odczuwac zmeczenie. Robil co mogl, zeby wykorzystac swoja umiejetnosc siedzenia nienaturalnie nieruchomo, ale rozpierajaca go naturalna energia jedenastolatka grozila, ze rozsadzi go od srodka. Zastanawial sie, ile jeszcze musza przejechac, zanim dotra do celu. Czekal, zdesperowany. Czasami jedyny sposob polegal na tym, by pozwolic innej osobie prowadzic rozmowe. Potem mozna odpowiedziec ze stosowna pewnoscia i slowami skrojonymi na miare tego, co zostalo powiedziane. -Do jakiego kosciola nalezala? - zapytal nagle Henry. -Kosciola? - powtorzyl Bleys. - Och, masz na mysli Laure? Nie pamietam. -Imion ktorych prorokow cie nauczyla? - zapytal Henry. -Mozesza i Izajasza, Daniela, Obadiaha, Malachiusza, Jana i Jezusa... - powodowany naglym impulsem, i na wypadek gdyby kosciol Henry'ego mial innych prorokow, Bleys dorzucil dwa kolejne imiona - Alego i Mahometa... -Wiedzialem! - przerwal mu Henry z wsciekloscia i uderzyl sie piescia w kolano. - Byla z Kosciola Pomostowcow! -Nie wiem, co to jest Kosciol Pomostowcow - rzekl Bleys. - Nigdy o niczym takim nie wspomniala. -Dobra - natezenie glosu Henry'ego opadlo do satysfakcjonujacego poziomu szmeru. -To bedzie cos podobnego, jeden z tych kosciolow. Blednie cie uczyla, chlopcze! Ali i Mahomet nie sa prorokami. To falszywi prorocy i falszywi sa ci, ktorzy ich nimi mienia! Usiadl prosto i oparl sie; w tej chwili byl bardziej rozluzniony niz przez caly czas, jaki uplynal od momentu, gdy Bleys uzyl wyrazenia, ktorym podziekowal Bogu za dobroc Henry'ego. -Ciesze sie, ze mi to powiedziales, wuju - rzekl. - Nie wiedzialbym, gdybys tego nie zrobil. Henry obrzucil go aprobujacym spojrzeniem. -Tak - powiedzial - jestes mlody. Ale nauczysz sie. Chociaz to zaskakujace, jak wiele zapamietales z Biblii. Bleys... co jeszcze mozesz mi zacytowac z Ksiegi? -Jest Mojzesz i Dziesiec Przykazan... - zaczal Bleys. -Tak - przerwal Henry - wyrecytuj mi to. Chlopiec wzial gleboki oddech. - "Mojzesz zwolal wszystkich Izraelitow i rzekl do nich: Sluchaj, Izraelu, ustaw i praw, ktore wam dzisiaj oglaszam, abyscie sie ich nauczyli i przestrzegali ich wykonywania. Pan, nasz Bog, zawarl z nami przymierze na Horebie..." Bleys recytowal piaty rozdzial Piatej Ksiegi Mojzeszowej. Henry sluchal. Zdawalo sie, ze jego twarz jest niezdolna do usmiechu, ale widnial na niej wyraz zadowolenia, jakby wuj sluchal dobrze znanej i lubianej muzyki. Podczas gdy Bleys mowil, o przednia szybe zaczely uderzac pierwsze krople deszczu; splywaly w dol jak krople oleju. Henry ignorowal to, wiec Bleys recytowal dalej nawet wtedy, gdy deszcz nasilil sie, w gorze rozlegl sie grzmot, a w oddali, nad horyzontem po prawej stronie dalo sie widziec od czasu do czasu lsnienie blyskawic. Henry nie patrzyl juz na Bleysa. Jego uwaga byla calkowicie skupiona na tym, co chlopiec mowil. Bleys pozwolil sobie na to, by skurczyc sie i poruszyc na siedzeniu, ktore - z cienkim pokryciem ze slomy i brezentu - stalo sie bardzo twarde. Za namowa Henry'ego, Bleys wyrecytowal Dziesiec Przykazan, a potem przeszedl do trzydziestego osmego rozdzialu Ksiegi Hioba - w ktorej Pan odpowiada Hiobowi z traby powietrznej - a stad przeskoczyl do Psalmow. Wciaz recytowal Psalmy - dokladnie Psalm Sto Dwudziesty - kiedy poczul, ze woz przechyla sie i zrozumial, ze skrecili z drogi na polny trakt, ktory wiodl miedzy drzewami. Gruntowa droga byla krotka; dotarli na nieogrodzone podworze gospodarcze przed parterowym budynkiem z drewnianych bali; kilka przybudowek wzniesiono podobnie. -Jestesmy na miejscu - odezwal sie Henry, przerywajac recytacje. Deszcz padal teraz mocno. Przez jego zaslone i przez przednia szybe Bleys widzial chlopca nieco mlodszego od siebie, ktory wybiegl na spotkanie przybylych i chwycil wodze koz. Tymczasem drzwi po stronie Henry'ego otworzyl szarpnieciem chlopak o rok lub dwa starszy od Bleysa, mocniej zbudowany i wygladajacy na duzo silniejszego. -Ojcze... - zaczal, a potem urwal, widzac Bleysa. -Joshua, to jest twoj kuzyn Bleys - powiedzial Henry, wychodzac na deszcz z taka dezynwoltura, jakby w ogole nie padalo; obejrzal sie i zajrzal w glab kabiny. - Bleys, musisz przebiec do drzwi wejsciowych. Przez chwile Bleys patrzyl bystro na Joshue. Taki starszy i silniejszy chlopiec mogl posunac sie do uzycia przemocy fizycznej. Potem Bleys otworzyl drzwi po swojej stronie i wyszedl pod prysznic ulewnego, zimnego deszczu. Kurtka, ktora dal mu Henry, wygladala na wodoodporna, ale reszta jego ubrania przemokla momentalnie. Widzial niejasno, ze na prawo od niego, w samym srodku sciany wielkiego budynku z bali, najwyrazniej domu mieszkalnego, znajdowaly sie drzwi, a do nich - z blotnistego podworza, na ktorym Bleys teraz stal - wiodly trzy stopnie. Pobiegl tam, pokonal schodki, chwycil za drewniany klocek, ktory sluzyl za klamke i pchnal. Drzwi nie otworzyly sie. -Musisz go obrocic - rozlegl sie za nim czyjs glos; obejrzal sie i ujrzal starszego chlopca, Joshue, ktory stal tuz za nim. Bleys obrocil galke i wszedl do srodka, wdzieczny, ze znalazl sie w cieplym wnetrzu budynku. -Stoj w miejscu - rozlegl sie ponownie glos Joshui; Bleys uslyszal, ze drzwi za nim zamykaja sie. - Zostan na dywaniku. Jesli zamoczysz podloge, ojcu wcale sie to nie spodoba. Mial glos nawykly do wydawania polecen. Bleys stal tam, gdzie sie zatrzymal; woda sciekala z niego na grubo tkany kobierzec, ktory zdawal sie absorbowac ja bez wiekszego problemu. Pokoj, do ktorego Bleys wszedl, stanowil wyraznie wieksza czesc calego domostwa. Prosty sufit skladal sie z ulozonych jedna obok drugiej dluzyc z mlodych drzew, a przepierzenia po dwoch stronach pomieszczenia byly wzniesione ze sredniej wielkosci klod, ustawionych pionowo miedzy podloga a sufitem. Przy przeciwleglej scianie domu, drugiej zewnetrznej scianie zwroconej ku tylowi obejscia, rozpieral sie wielki kamienny kominek - jak wszystko inne tutaj, najwyrazniej takze samodzielnie zbudowany - na ktorym plonal duzy ogien stanowiacy zrodlo ciepla; nad plomieniami rozkraczal sie trojnog, a pod nim wisial wielki metalowy gar. Umeblowanie pomieszczenia skladalo sie z paru foteli o wypchanych sloma, brezentowych siedziskach, a prostokatny stol otaczaly krzesla pozbawione jakiejkolwiek tapicerki. Wyjatek stanowilo stojace w rogu olbrzymie, mocno zbudowane krzeslo. Niespodzianka bylo to, ze podloga, ktora ulozono z rozlupanych klod, okazala sie niemal idealnie rowna; najwyrazniej szorowano ja dokladnie, gdyz byla rownie czysta, jak cala reszta domu i same meble. Drzwi za Bleysem otworzyly sie i zamknely. Odwrocil sie i ujrzal Henry'ego oraz mlodszego chlopca. Henry stanal z boku, wchodzac na gruby dywanik, co uczynil tez chlopiec, tak ze wszyscy tloczyli sie razem. -Will, poznaj swego kuzyna, Bleysa. Bleys, to jest Will, moj mlodszy syn. -Czesc - powiedzial Will, obdarzajac goscia usmiechem. Wygladal jak bardziej kruchy Joshua, zbudowany w mniejszej skali. -Czuje sie zaszczycony ta znajomoscia - odparl Bleys. -Nie zawracaj sobie glowy formalizmami! - rzekl Henry. - Bleys, ta rodzina nie mowi jezykiem poboznych, ani nie aspiruje do wyszukanych manier. Powiedz "czesc" swojemu kuzynowi. -Czesc, Will - powiedzial Bleys. Will zaczerwienil sie, najwyrazniej dlatego, ze zwrocono sie do niego bezposrednio i po imieniu. Nie odezwal sie. -No dobra - mowil Henry nad glowa Bleysa. - Joshua, zaprowadz kuzyna do swojego pokoju i znajdz dla niego jakies inne ubrania poza twa stara kurtka, ktora juz ma na sobie. To beda musialy byc twoje ubrania i nie ma powodu, zeby nie mogl dostac tych starszych, skoro zjawil sie w tym domu pozniej. Beda za duze dla niego, ale to nie szkodzi - dorosnie do nich. Idz z Joshua, Bleys. Nie przejmuj sie podloga. Do tej pory juz niezle obciekles. Bleys ruszyl za Joshua i przez drzwi po lewej stronie wszedl bezposrednio do stosunkowo malego pokoju, w ktorym byly dwa krzesla i trzy lozka przymocowane do sciany. Ostatnie z nich najwyrazniej swiezo wyciosano, ale jak dotad nie bylo na nim nic, procz materaca. To moglo byc poslanie przeznaczone dla niego. -Masz - powiedzial Joshua, podajac Bleysowi spodnie i koszule. Kleczal, grzebiac w skrzyni, ktora wyciagnal spod jednej z dwoch pozostalych pryczy przymocowanych do przeciwleglej sciany pokoju. Mowil nadal rozkazujacym, ale nie wyzywajacym tonem. -Jak mowi ojciec, beda za duze, ale mozesz podwinac rekawy i nogawki, wtedy beda pasowac. Za moment znajde dla ciebie skarpety, a byc moze powinnismy dac ci inne buty. Beda znoszone, bo po mnie, ale mozesz wypchac je szmata. Twoje buty nie wytrzymaja tutaj pieciu dni. Pospiesz sie teraz, czas na kolacje. Rozdzial 4 Bleys czul sie dziwnie w ubraniu, ktore okazalo sie ciezkie i sztywne, mimo ze material koszuli na lokciach, a spodni na kolanach, byl mocno zuzyty. Na szczescie spodnie mialy szlufki na pasek. -Bedzie ci potrzebny pasek... Och, juz masz - powiedzial Joshua, grzebiac dalej w skrzyni. Bleys istotnie mial pasek. To bylo rozmyslne dzialanie, gdyz obecnie takie dodatki do garderoby byly jedynie ozdobami noszonymi do tego rodzaju ubran, w jakich zwykle chodzil. Ale pomimo mlodego wieku, przeczytal mnostwo opowiesci, ktorych bohater wybierajacy sie do obcych krajow martwil sie, czy bedzie mial przy sobie dosyc funduszy, zeby kupic wszystko, co mogloby sie okazac niezbedne. Zatem od chwili podjecia decyzji o przeciwstawieniu sie matce, Bleys zaczal zbierac wszystkie pieniadze, jakie wpadly mu w rece; i w swoim rozrzutnym gospodarstwie domowym zebral zaskakujaco duza kwote. Uzyl jej calej, by kupic przyjmowane wszedzie miedzygwiezdne kredyty. Noszony teraz przez niego pasek mial po wewnetrznej stronie magnetyczny zamek i byl w rzeczywistosci dluga, waska skrytka, w ktorej Bleys upchnal poskladane swiadectwa na okaziciela wartosci okolo poltora tysiaca kredytow miedzygwiezdnych - dosyc, by starczylo na pokrycie kosztow przelotu na statku z tego swiata. Gdyby do tego przyszlo. Poza tym, w trakcie dwoch tygodni, jakie jego matce zabralo zalatwienie wyslania go tutaj, zdolal sklonic bank do zaopatrzenia go w troche drobnej, zdenominowej waluty Zjednoczenia, ktorej wiekszosc trzymal w obligacjach. Teraz przeciagnal pasek przez szlufki za duzych spodni, sciagnal je ciasno w talii i zapial klamre. -Pod swoim lozkiem takze znajdziesz skrzynie - odezwal sie Joshua, wskazujac skinieniem glowy samotna prycze naprzeciwko tych dwoch, przed ktorymi kleczal. - Mozesz tam trzymac zapasowe skarpety i bielizne. Pokaze ci, jak je skladac. Ojciec lubi porzadek. Mial wlasnie zamknac skrzynie i wsunac ja z powrotem pod lozko, kiedy zobaczyl, ze Bleys stoi nadal - w nowym ubraniu i butach, ale obejmujac sie ramionami. -Zimno ci? - spytal Joshua; siegnal do skrzyni i rzucil Bleysowi cos ciemnego i miekkiego. - Masz, mozesz wziac ten sweter. Jest nieco wytarty na lokciach, ale pomoge ci go zalatac. Umiesz robic na drutach? Nie? Wszyscy tutaj robimy na drutach - w zimie, kiedy nie ma zadnych innych zajec lub gdy z powodu deszczu siedzimy w domu. Naucze cie. Zamknal skrzynie i wepchnal ja z powrotem pod poslanie. Bleys ubral sweter i przekonal sie, tak jak sie tego spodziewal, ze jest za duzy dla niego, wiec podwinal oba rekawy powyzej nadgarstkow. To byl pulower, ktory przylgnal do niego dosyc scisle pomimo tego, ze byl za duzy; dzianina dopasowala sie do szczuplego ciala chlopca. Sweter byl ciemnoniebieski. -Lepiej chodzmy do stolu - powiedzial Joshua. - Will nakryje go i bedzie gotow podawac, a ojciec skonczy modlitwy. Po powrocie poszedl do swojego pokoju, by sie modlic, gdyz opuscil dwie pory modlow, kiedy pojechal po ciebie. -Pory modlitw? - zapytal Bleys. -Tak - Joshua patrzyl na niego, czujac sie niemal tak samo zagubiony, jak Bleys. - Nie nazywano tak tego tam, skad przybyles? Modlimy sie cztery razy dziennie. Rano, po wstaniu z lozka, podczas porannej przerwy, tuz przed lunchem i w porze udawania sie na spoczynek. W niektorych kosciolach ludzie modla sie szesc, a nawet siedem razy dziennie, ale nasz kosciol nie jest taki. Ojciec mowi, ze to straszne, jak wiele jest tutaj kacerskich zborow. Ale nie mozna na to nic poradzic. My trzymamy sie prawdziwej ewangelii i prawdziwego obrzadku. Przez chwile slowa Joshuy rozbrzmiewaly echem w umysle Bleysa. Prawdziwa ewangelia... prawdziwy obrzadek. Serce walilo mu na mysl o mozliwosci znalezienia czegos, czego pragnal. Wierzyc w jedyna prawde w kazdej bez wyjatku sytuacji - i ta stalosc, ktora to obiecywalo... Rozmyslajac o tym, szedl za Joshua; wyszli z sypialni. Jak Joshua to przewidzial, stol byl juz nakryty. Jego wyszorowana powierzchnia byla teraz przykryta obrusem, ktory kiedys mial wzor w postaci bialo-czerwonej kraty, ale od tamtej pory prano go tyle razy, ze teraz byl niemal caly bialy. Na obrusie lezaly drewniane lyzki i widelce oraz domowej roboty noze, ktore byly wystarczajaco ostre, jak odkryl Bleys przez przypadek podczas posilku, by moc sie nimi ogolic. -Co was zatrzymalo? - zapytal Henry, kiedy chlopcy wylonili sie z sypialni. - Dobra, niewazne. Siadajcie, Will, mozesz nas teraz obsluzyc. Przed Bleysem stala miska zawierajaca gulasz; byl ciemnej barwy i pochodzil z zelaznego kotla, ktory wisial w kominku nad ogniem. Potrawa miala dziwny zapach, glownie warzyw, ale byl apetyczny, a Bleys stwierdzil nagle, ze jest mu slabo z glodu. Zrozumial, ze to byl dlugi dzien; od kiedy zszedl z pokladu statku i jadl ostatni raz, minelo wiele czasu. Mial wlasnie podniesc drewniana lyzke i zanurzyc ja w gulaszu, kiedy spostrzegl, ze nikt inny z siedzacych przy stole tego nie uczynil. Czekali, majac rece zlozone na podolkach i patrzac wyczekujaco na Henry'ego. W koncu, kiedy wszyscy zostali obsluzeni, a Will wspial sie na stolek przed swoja miska gulaszu, Henry przemowil. -Modlitwa, Will. -Dzieki ci, Panie, za Twe hojne dary, ktore dzis spozywac mamy, i daj, bysmy w kazdej chwili chlebem slowa Twego zyli... - zaczal natychmiast Will mlodym, czystym glosem; chlopiec recytowal przez jakis czas modlitwe, a nadzwyczajne przekonanie nadawalo szczegolna intensywnosc temu, co mowil. Patrzac na niego, Bleys uznal, ze Will nie moze byc mlodszy od niego wiecej jak o rok, ale w jakis sposob wydawal sie duzo bardziej dziecinny. Bylo teraz oczywiste, ze w tej chwili Will dziekowal nie tylko bostwu, w jakie wierzyl. Zwracal sie bezposrednio do niewidzialnej, wszechmocnej obecnosci, ktora stala tuz za jego ojcem u szczytu stolu, i ktora wazyla wszystkie wypowiedziane przez chlopca slowa pod katem ich poprawnosci i szczerosci. Wplyw, jaki to mialo na Bleysa, byl potezny. Po raz pierwszy zrozumial, jak gleboka jest plynaca w trojgu siedzacych z nim ludziach ciemna rzeka wyznawanej prawdy ich religii i wszystkich jej praktyk. Wreszcie Will dotarl do konca modlitwy. Nadal zaden z czlonkow rodziny nie poruszyl sie, poki Henry nie podniosl swojej lyzki. -Teraz bedziemy jesc - powiedzial. - Joshua, podaj swemu kuzynowi chleb i ser. Bleys nie zauwazyl, ze na stole staly jeszcze dwa drewniane talerze - jeden z grubo pokrojonymi plastrami ciemnego, gruboziarnistego chleba, a drugi z bialawym serem pocietym w calowe kostki. Przyjal talerze od Joshui. -Dziekuje, Joshua - powiedzial. -Tutaj mowimy: dziekuje Panu - rzekl Henry. - Pamietaj o tym, Bleys. -Tak, wuju - odparl chlopiec. - Dziekuje Panu za to pozywienie. Skonczyl mowic i dopiero wtedy nalozyl sobie chleb i kilka kostek sera, a potem przekazal z powrotem talerz Joshui, ktory chyzo, nie biorac niczego, podal go Henry'emu. Po raz pierwszy rysy Henry'ego okrasil chlodny usmiech skierowany do starszego syna. -Bleys dopiero co znalazl sie w naszym gronie, Joshua - rzekl Henry - i to dlatego, ze jestes starszy, poprosilem cie, bys obsluzyl go jako pierwszego. To bylo uprzejmie z twojej strony, iz pamietales, zeby nie brac jedzenia przed podaniem talerzy ojcu. Wziawszy co chcial, Henry, za posrednictwem Joshui, przekazal z powrotem talerze do Willa; obaj chlopcy mogli w koncu wziac chleb i ser. Bleys staral sie zrozumiec siedzacych obok niego ludzi - ale szczegolnie poszukiwal klucza do Henry'ego. To jego chcial rozgryzc i doprowadzic do tego, by wuj go polubil; a dzieki ktoremu mogl w koncu zyskac najwiecej wolnosci i wzgledow. Rzeczywiscie, na dluzsza mete mial pewne nadzieje - ale byly one watle - ze uda mu sie w koncu, przynajmniej w malym stopniu, wplynac na tego czlowieka, tak jak w doslowny sposob panowal nad kilkoma doroslymi z otoczenia matki. Niemal od wszystkich potrafil uzyskac to, czego chcial - najpierw wkradajac sie w ich laski, a potem grajac na ich checiach i niecheciach - ale tylko kilkoro z nich stalo sie tak uleglych, ze byl w stanie dostac od nich absolutnie wszystko. Henry nie wygladal na ustepliwego czlowieka, od ktorego moglby cokolwiek otrzymac. Na szczescie w tej chwili Bleys mial czas, zeby to sobie przemyslec. Nikt nic nie mowil, gdyz usta mieli pelne, a szczeki zajete zuciem gulaszu, sera i chleba. Przy kazdym talerzu staly wielkie kubki pelne ciemnego plynu. Bleys posmakowal napoju i przekonal sie, ze byl to napar z jakiegos lokalnego ziola, uwazanego prawdopodobnie za ekwiwalent kawy. Jemu smak wydal sie cierpki i nieprzyjemny, ale tak czy inaczej wypil troche - nie tylko dlatego, ze chcial sprawic wrazenie, ze wszystko mu smakuje i wydac sie tak bardzo jednym z nich, jak to tylko mozliwe, ale dlatego, ze musial splukac czyms jedzenie, ktore pracowicie pochlanial. Osobliwe, ze wszystko inne mu smakowalo. Gulasz byl istotnie glownie warzywny, ale zostal wzbogacony o male wlokna i grudki tlustawego miesa. Prawdopodobnie koziego, domyslil sie Bleys, gdyz na planecie nie bylo miejscowych zwierzat; a gdyby takie zyly, bylyby nieprzyswajalne dla ukladu trawiennego czlowieka. Poza tym, nie widzial tutaj zadnego innego inwentarza. Pozniej odkryl, ze sie mylil. Planeta cierpiala na skutek plagi dzikich krolikow, a mieso w gulaszu pochodzilo z jednego z nich. Kozy, powiedzial sobie teraz, musza byc wszystkim dla tej farmy. Nie tylko jako zwierzeta pociagowe zaprzegniete do wozu czy pluga, ale jako dostarczycielki skor, miesa, a nawet mleka, z ktorego zrobiony byl ser. Gdyz ser byl jedynym pokarmem, ktory mial choc troche znajomy mu smak. Nie byl dokladnie taki sam, jak kozi ser, ktory Bleys jadal czasami u matki, ale okazal sie wystarczajaco podobny, by jako taki go zidentyfikowac. A jesli chodzi o probe zintegrowania sie z Henrym... to wyraznie najwazniejsza dla Henry'ego i jego rodziny byla religia. Ezechiel poinformowal Bleysa, ze dotyczylo to wszystkich mieszkancow Harmonii i Zjednoczenia, ktorzy nalezeli do niezliczonych kosciolow rzucajacych sie sobie do gardel z powodu dzielacych ich roznic rytualu religijnego i doktryny. Bleys czul instynktownie, ze cytujac podczas jazdy Biblie, zdobyl u Henry'ego duzy punkt. Ale dokad isc z tego punktu - oto bylo pytanie. Tutaj, we wlasnym domu, na swojej ziemi, Henry zdawal sie byc kompletny i nie podatny na perswazje w innej postaci niz religijnych wersow, bedacych jedyna droga do takiej wolnosci, jakiej Bleys chcial i jaka musial sobie wywalczyc. W zasadzie pragnal uciec od wszystkich ludzi i od wszelkich restrykcji, tak jak chcial uciec od swojej matki; chcial zyc w otoczeniu przypominajacym to, do jakiego przywykl w trakcie minionych jedenastu lat. Mysl o tym, ze spedzi zycie w tej prymitywnej chalupie z jej grubo ociosanym stolem, na ktorym bedzie jadl przygotowywane w domu jedzenie, budzila w nim wstret. Ale byl gotow zaryzykowac zycie, by uciec od matki, wiec nie cofnie sie przed niczym, co okaze sie konieczne. Odczuwal gleboki glod czegos, czego nie umial nawet ubrac w slowa, ale o czym wiedzial, ze to rozpozna, kiedy w koncu znajdzie - jesli tylko nie bedzie ustawal w poszukiwaniach i probach zrozumienia. Wiedzial tyle: bylo to cos wiekszego od wszystkiego, o czym ktokolwiek, kogo znal - nie wylaczajac matki - marzyl kiedykolwiek, ze posiadzie. Teraz pierwszy raz poczul mocna nadzieje, ze moglby to znalezc tutaj, na Zjednoczeniu. Ale pierwsze i najwazniejsze - to cos musi oznaczac wolnosc dla niego, wolnosc pod kazdym wzgledem... Z zadumy wyrwal go glos Henry'ego. -Bleys - mowil jego wuj - jaka odebrales edukacje? Umysl chlopca ozywilo pragnienie znalezienia wlasciwej odpowiedzi na to pytanie. W rzeczywistosci nie mial prawdziwego wyksztalcenia. Od czasu do czasu, kiedy jego matka o tym pomyslala, w jego zyciu pojawiali sie nauczyciele takich czy innych przedmiotow. Poniewaz jednak znajdowali sie caly czas w ruchu, trudno bylo znalezc kogos na stale. Cokolwiek innego, z punktu widzenia matki, bylo nie do pomyslenia. W rezultacie, Bleys nie tyle byl ksztalcony, co ksztalcil sie sam, a jego edukacja byla zorientowana na te przedmioty, ktore interesowaly go lub mogly zrobic wrazenie na ludziach, przed ktorymi popisywal sie, by na matke mogly spasc pochwaly. Teraz staral sie myslec o dziedzinach, w ktorych jego lektury mogly wyszkolic go w takim stopniu, aby mogl sprawic wrazenie, ze posiadl na ten temat gruntowna wiedze - tak jak udawal, ze zna Biblie. Poszukiwal w glowie tematow, ktore moglyby uczynic go wartosciowym w oczach Henry'ego. -Umiem czytac i pisac - powiedzial, siegajac na poczatek po najbardziej oczywiste kwestie. - Znam takze arytmetyke do poziomu algebry i geometrii. Znam podstawy matematyki praktycznej, takie jak zasady pomiarow i obliczen wysokosci drzewa na podstawie jego cienia, i tak dalej. Jest taki wzor - gdyby twoj dom byl zbudowany z desek zamiast z bali, wuju, moglbym prawdopodobnie oszacowac, ile metrow biezacych dluzyc na to wykorzystano. Dalej, wiem takze co nieco o chemii, mechanice... -Co rozumiesz przez mechanike? - spytal Henry. -Och, jak sa zbudowane silniki i rozne maszyny - skorzystal z okazji i posunal sie do klamstwa. - Mam takze za soba troche praktyki warsztatowej. -Warsztat? - zapytal Henry. -To jest miejsce, gdzie pokazuja ci, jak rozlozyc na czesci i zlozyc silniki oraz inne urzadzenia. To uczy, jak sie je buduje - wyjasnil Bleys. -Naprawde? - rzekl Henry i po raz pierwszy chlopcu wydalo sie, ze w glosie wuja uslyszal zainteresowanie. - Czego jeszcze sie uczyles? Bleys stwierdzil, ze konczy mu sie zapas pomyslow i tematow edukacyjnych; szczegolnie takich, ktore moglyby zaciekawic Henry'ego. Nie zainteresowalaby go muzyka, literatura, starozytna historia Ziemi i temu podobne kwestie. -Nauczono mnie zasad udzielania pierwszej pomocy i zapoznano z podstawami medycyny - powiedzial Bleys - ale w niewielkim zakresie. Ale naprawde dobry jestem w rachunkach, wuju. Potrafie dodawac liczby, nie mylac sie i umiem prowadzic rejestry. -Mozesz to zrobic teraz? - spytal Henry. Siedzial przez chwile, zastanawiajac sie. Potem przemowil. -Nie jestesmy magazynierami - rzekl w koncu - ale sa pewne spisy, ktorymi moglbys sie zajac. Sam je prowadzilem, ale gdybys potrafil mi w tym pomoc, Bleys, bylaby z tego korzysc - tak jak i z innych twoich obowiazkow - nadzieje Bleysa zwiedly gwaltownie na mysl, czym moga sie okazac owe "inne obowiazki". - Zastanowie sie nad tym i mozemy wrocic do tego pozniej. Jest jeszcze cos, co masz mi do powiedzenia o dziedzinach, w jakich byles ksztalcony? Do Bleysa dotarlo, ze lepiej nie przyznawac sie do zbytniej erudycji. -Byc moze, wuju - odparl - ale teraz nic wiecej nie przychodzi mi do glowy. Powiem ci, gdy sobie przypomne. -Jedna rzecz, Bleys, dotyczaca ciebie i twoich kuzynow - Henry przeniosl wzrok z Joshui na Willa - ktora powinniscie zapamietac. Chcesz byc pomocnym. To jest wlasciwa postawa. -Dziekuje, wuju - powiedzial Bleys z ulga. Nie byl pewny, czy kladzenie nacisku na poczucie obowiazku przedstawia go w dobrym swietle w oczach Henry'ego, ale wnioskujac z tego, czego dowiedzial sie wczesniej o Zaprzyjaznionych, i sadzac po tym, co dostrzegal w samym Henrym, zdawalo sie to prawdopodobne. Nagle dotarlo do niego, ze Henry mogl chciec poslac go do jakiejs miejscowej szkoly, a to byla ostatnia rzecz, jakiej pragnal sam Bleys. Kazda chwila spedzona na nauce w miejscowym wydaniu bylaby dla niego strata czasu; a ponadto okrutna meka, gdyz niemal na pewno wiedzial na temat wielu rzeczy wiecej, niz tutejsi ludzie. A nawet gdyby tak nie bylo, to w kilka tygodni nauczylby sie wszystkiego tego, czego uczono tutaj dzieci w jego wieku. Bleys skurczyl sie ze strachu na mysl o probie dostosowania sie do pozostalych uczniow. -Bardzo dobrze, zatem - powiedzial Henry, odsuwajac krzeslo i wstajac. - Will, Joshua, zabierzcie sie do swoich wieczornych obowiazkow. Chodz ze mna, Bleys. Wyszli przez frontowe drzwi. Podazajac za wujem, Bleys porwal z kolka kurtke, ktora Hemy dal mu wczesniej. Na twarzy MacLeana pojawil sie ponownie chlodny usmiech, gdy obserwowal jak Bleys, schodzac po stopniach wiodacych na podworze, zmaga sie z okryciem. Henry zaprowadzil go do jednej z przybudowek, odczepil petle z liny, ktora przytrzymywala drzwi, a potem obaj weszli do srodka; wuj dokladnie zamknal za nimi drzwi, jakby chronil cos cennego. Pomieszczenie, w ktorym panowal mrok, bylo niemal tej wielkosci, ze moglo pomiescic dwa takie wozy, jakim tutaj przyjechali. Henry siegnal na polke i zdjal z niej lampe z wysokim szklanym kominkiem; jej przezroczysta podstawe wypelnial w trzech czwartych blady, oleisty plyn. Na zewnatrz wystawal knot. Henry zdjal szkielko i zapalil lampe. Blask, jaki rzucala, byl zolty, ale jasny. Bleys zobaczyl, ze weszli do czegos w rodzaju warsztatu. Na srodku lezal blok jakiegos silnika wewnetrznego spalania. Na podstawie tego, co pamietal z ksiazki historycznej, Bleys rozpoznal w nim jeden z uproszczonych modeli, jakie zostaly zaprojektowane specjalnie dla Mlodszych Swiatow, gdy rozpoczela sie kolonizacja. Silnik mial trzy cylindry i zgodnie z tym, co Bleys czytal na ten temat, zostal skonstruowany tak, by mozna go bylo napedzac kazdym paliwem doprowadzonym do plynnej postaci. Moglo byc do tego wykorzystane nawet drewno, czy zwyczajne chwasty zmielone w drobny pyl. Ten konkretny blok mial ponizej miske olejowa, ale brakowalo mu glowicy. Trzy cylindry zialy pustka. Z boku, na polce lezaly trzy tloki, ktore pasowaly do otworow; byly tam takze rozne inne czesci. Bleys patrzyl na to wszystko zadziwiony, a potem nagle zrozumial. Henry, jak wielu innych ubogich kolonistow, o jakich czytal, budowal silnik, ktory mogl byc uzyty do napedzania domowej roboty traktora lub innego pojazdu; konstruowal go czesc po czesci, w miare naplywu funduszy. -Poznajesz go dzieki swoim zajeciom? Jak je nazwales - warsztatowym? - zapytal Henry. -Tak... sadze. Tak wuju, poznaje - odparl Bleys. - Istnieja, oczywiscie, rozmaite modele. Zeby wiedziec, ktory to z nich, musialbym obejrzec plany. -Mam jej tutaj. Siegnal w glab polki, poza stojace na jej koncu tloki, po czym podszedl z rulonem roboczych planow, wydrukowanych na plastikowych arkuszach o wymiarach szescdziesiat na dziewiecdziesiat centymetrow. Rozpostarl je na pustej czesci lawki, a obok siebie postawil lampe. -Sa tutaj. Przyjrzyj sie im i powiedz mi, czy wiesz, jaki to konkretnie model silnika. Bleys spojrzal. Jego najblizy kontakt z podobnymi planami sprowadzal sie do ogladania ich reprodukcji w podreczniku mechaniki. Pociagalo go wtedy to, co widzial, tak jak pociagalo go wszystko inne, ale szczegolnie historia i matematyka. Nadal fascynowaly go wszelkie nowosci. Wszystko, co bylo nowe, zapoznawalo go z rzeczami, dowodzilo ich istnienia. Historia relacjonowala i informowala. Tak jak plany. I matematyka. Ale matematyka miala dodatkowy walor w postaci mocy udowadniania czegos. Szczegolnie zachwycil go tom stereometrii. Dostrzegal piekno laczace solidne, trojwymiarowe bryly przedstawiane na ekranie jego czytacza z formulami dowodzacymi tych ksztaltow. Teraz patrzyl z zainteresowaniem na plany silnika. Nie byly to rysunki, ktore widzial w podreczniku mechaniki, ale wygladaly na tyle podobnie, ze potrafil je szybko porownac. Zasadniczo, silnik zostal zaprojektowany w ten sposob, aby mogl go zlozyc kazdy czlowiek dysponujacy minimum inteligencji i cierpliwosci do pracy. Instrukcje, w miare jak przebiegal montaz silnika, byly proste i jasne. -Tak; sadze, ze go poznaje, wuju - powtorzyl. Spojrzal ponownie na czesci, ktore lezaly uszeregowane na lawce. -Nie brakuje ci wiele elementow, ktore sa potrzebne do zlozenia wszystkiego w calosc i puszczenia w ruch. Najwieksza brakujaca czescia jest glowica i szpilki do osadzenia jej na uszczelce. Albo masz juz moze uszczelke - zaczal szukac wsrod rupieci na blacie stolu stolarskiego. -Nie - odparl Henry. - Glowice, szpilki i uszczelki sa deficytowe. Sa drogie, szczegolnie uszczelki. Tak czy inaczej, zdobede uszczelke przed koncem roku. -Dzieki niej i jeszcze tylko kilku drobniejszym czesciom - rzekl Bleys na wpol do siebie - silnik moze zostac zlozony i bedzie dzialac. Podniosl wzrok na Henry'ego. -Moge pomoc ci go zlozyc, wuju? -Tak - powiedzial Henry. - Mysle, ze tak, Bleys. Sadze, ze wiesz dosyc, aby twoja pomoc byla uzyteczna. Ale to sprawa przyszlosci. Odwrocil sie od bloku silnika, dmuchnal w glab szkielka lampy, by zgasic plomien, po czym odstawil ja na polke. Stali w szopie, rozjasnianej tylko przez resztki swiatla zmierzchu, ktore migotalo slabo za oknami. Henry zaprowadzil Bleysa z powrotem do domu. Kiedy weszli do srodka, stol byl sprzatniety, a Will pracowicie zmywal naczynia. -Bleys, pomoz swemu kuzynowi powycierac talerze - polecil Henry - a potem obaj do lozek. Odwrocil sie i opuscil ich, znikajac za drzwiami znajdujacymi sie naprzeciwko wejscia prowadzacego do sypialni chlopcow. Musiala tam byc, pomyslal Bleys, jego sypialnia. Bleys podszedl do lawy z miednica, gdzie pracowal Will, a ten wreczyl mu talerz pokryty mydlinami i scierke. -Joshua zaraz tu bedzie - powiedzial. - Jest zajety oporzadzaniem inwentarza. -Inwentarz... to te kozy, ktore ciagna woz? - upewnil sie Bleys, biorac talerz i zaczynajac go wycierac. -Tak - potwierdzil Will. - Ale te, ktorych ojciec uzywa do ciagniecia wozu i innych rzeczy, musza byc specjalnie tresowane. Reszta daje po prostu mleko, ser i mieso, kiedy jestesmy w stanie przeznaczyc jedna na rzez. Bleys skinal glowa. Skonczyl wraz z Willem mycie i wycieranie talerzy; wyszorowali miednice, w ktorej myli naczynia, wytarli ja i powiesili na kolku na scianie. Razem wyniesli brudna wode pozostala po myciu naczyn, zlana do kubla wraz z woda uzyta do przygotowania posilku oraz do umycia stolu zarowno przed kolacja, jak i po niej. -Lepiej sie tego naucz - powiedzial Will - gdyz, jak sadze, bedziesz teraz to robil. Skoro jestes tutaj, ojciec bedzie chcial, zebym pomagal mu na zewnatrz, w obejsciu. Pokazal Bleysowi, gdzie mozna wylac brudna wode, pokazal wygodke i zaprowadzil go z powrotem do ich sypialni. Pojedyncze lozko przy scianie, ktora musiala byc ta dzielaca ich pokoj od pokoju Henry'ego, nadal bylo przykryte tylko golym materacem. Ale na srodku, ulozone porzadnie w stos, znajdowaly sie koce, posciel i poduszka. -Joshua bedzie za chwile, za momencik i pokaze ci, jak poscielic lozko - wyjasnil Will; wspial sie na wlasna prycze i zaczal sie rozbierac. Zrzucil buty z wysokosci poslania, wyraznie cieszac sie, pomyslal Bleys, glosnym tapnieciem, jakie kazdy z nich spowodowal, uderzajac o podloge. Reszte swojego ubrania Will wlozyl do siatki, ktora byla zawieszona na dwoch kolkach, na wewnetrznej scianie koi. Kiedy to zrobil, zszedl ponownie na dol, uklakl obok pryczy Joshui i zaczal sie modlic. Bleys stal obok swego lozka, niepewny, czy powinien sprobowac poslac je samodzielnie. Wszystko, z czym zetknal sie w zyciu, fascynowalo go; a czynnosci wykonywane przez pokojowki sprzatajace pokoje hotelowe, ktore zajmowali z matka, byly rownie interesujace. Naklonil jedna z nich, by nauczyla go slac lozko i uwazal, ze moglby powtorzyc to dzialanie bez pomocy Joshui. Ale w tym wlasnie momencie wszedl starszy kuzyn; zdjal swoja ciezka wierzchnia kurtke i powiesil ja na kolku w scianie sypialni, a nie na zadnym z tych przy drzwiach wejsciowych do domu. -Czy kiedykolwiek wczesniej scieliles lozko? - zapytal Bleysa, podchodzac do niego. -Tak - odparl zagadniety. -Dobra, tak czy inaczej chcialbym, zebys przyjrzal sie temu uwaznie - stwierdzil Joshua; glos mial lagodny i generalnie, od chwili ich spotkania, wydawal sie Bleysowi sympatyczny. - Ojciec chce, by wszystko bylo robione jak nalezy. Pierzemy posciel w soboty i jesli - tak jak dzisiaj - pada na dworze, wieszamy ja wewnatrz domu, zeby wyschla. Zwykle bedziesz musial zajmowac sie swoja wlasna posciela, ale czasami bedziesz pral posciel nas wszystkich. A teraz, jesli chodzi o scielenie, obserwuj mnie. Bleys obserwowal. Najwyrazniej lozko nie mialo sprezyn, tylko materac, ktory byl z grubej tkaniny wypchanej czyms, co do czego chlopiec zywil nadzieje, ze jest miekkie. Joshua zaczal najpierw od wlozenia materaca do swoistego rodzaju worka, ktory nazywal poszewka, a potem polozyl na nim przescieradlo. -To jest rog Boga - powiedzial, skladajac porzadnie koniec tego, co zbywalo z przescieradla i wtykajac material pod materac, aby utworzyc trojkat prostokatny w miejscu, gdzie bok poslania przechodzil w stopy lozka. - Zrobisz boskie rogi na czterech rogach wszystkich zbywajacych fragmentow poscieli. Polozyl kolejne plotno, odwinal je, umiescil na wierzchu poduszke, a potem przykryl to kilkoma pledami, ktore wygladaly tak, jakby byly utkane w domu. Wszystkie byly ciemnoszare. Na nich takze zrobil boskie rogi. Bleys patrzyl na to z przyjemnoscia. Ich schludnosc i regularnosc przemawialy do niego, a aluzja kryjaca sie w tym, ze przez materialny przedmiot mozna bylo dotknac Boga, poruszyla w nim jakas rezonujaca strune. -Na pewno przez pierwsze dwa, trzy dni - odezwal sie Joshua - ojciec bedzie sprawdzal, czy wlasciwie scielisz lozko. Po tym okresie moze zajrzec w dowolnej chwili. Bedziesz wiec chcial byc pewny, ze lozko jest zawsze wlasciwie poslane. Rozdzial 5 W dzien po swoim przyjezdzie Bleys obudzil sie i ujrzal, ze wszyscy pozostali wkladaja cos, co bylo wyraznie lepszymi ubraniami. Zanim rozbudzil sie na tyle, by zrozumiec sytuacje, Will ubral sie, poslal prycze i wyszedl juz z sypialni. Joshua, wygladajacy nadzwyczaj doroslo w czarnej marynarce i spodniach uszytych z dosyc sztywnego, choc najwyrazniej niezbyt drogiego materialu, konczyl slanie swojego lozka. Bleys wygramolil sie z koi, nadal w pizamie (pozostali dwaj chlopcy uzywali nocnych koszul) i podszedl do kuzyna. -Co jest? - zapytal. - Co sie dzieje? -Dzien kosciola - rzekl Joshua krotko. -Nie mam nic czarnego - odparl Bleys. - Co powinienem wlozyc? Mam jechac z wami, jak sadze, co? Joshua zaprzestal swoich dzialan, wyprostowal sie nad lozkiem i spojrzal na kuzyna obcym wzrokiem, ktory wspolgral z jego ubraniem. -Nie mnie to mowic - odpowiedzial krotko; odwrociwszy sie, naciagnal mocno wierzchni pled, a potem wyszedl. Nie Joshui to mowic? Bleys mogl tylko zgadywac, iz musialo to oznaczac, ze decyzja nalezala wylacznie do Henry'ego. Naciagnal pospiesznie najciemniejsze spodnie, koszule i marynarke, jakie mial i z rownym pospiechem wyszedl na zewnatrz. Henry i pozostali wsiadali juz do wozu, do ktorego zaprzegnieto pociagowe zwierzeta. Bleys podszedl do wozu i stal, czekajac, by Henry zwrocil na niego uwage, ale wuj tylko spojrzal na chlopca przelotnie, obszedl woz i wsiadl do niego. Klasnely wodze i kozi zaprzeg zakrecil, wyjezdzajac z podworza; zmierzal ku drodze, zostawiajac Bleysa za soba. Chlopiec stal, obserwujac odjazd. Uwazal, ze skoro to byl wyjazd do kosciola, to powinien zostac automatycznie zabrany - ze nakazaliby mu jechac ze soba. Zamiast tego zostawili go bez slowa wyjasnienia. Czul sie osobliwie zignorowany. Ostatnia rzecza, na ktora mial ochote, bylo siedzenie podczas nabozenstwa w kosciele Zaprzyjaznionych, ale jednoczesnie odniosl takie wrazenie, jakby zostal odrzucony przez rodzine MacLeanow. To nie mialo sensu. Jasne, jedynie Henry mogl mu to wytlumaczyc. Jednak wuj nie zadal sobie najmniejszego trudu, by to zrobic, a Bleys nie mial pojecia, czy powinien byl zapytac o to Henry'ego, czy nie. Wrocil wolno do domu i przekonal sie, ze zostawiono dla niego nieco owsianki w kotle, odsunietym na bok od ognia, by utrzymac potrawe w cieple. Przy jednym krzesle na stole lezalo nadal nakrycie. Usiadl tam i, czujac niedowierzanie, zjadl owsianke. Co powinien zrobic? Mogl po prostu zapytac Henry'ego, lub zaczekac na jakas wskazowke od innych, zanim zapyta; albo mogl czekac, az Henry zdecyduje sie powiedziec mu o tym w czasie, ktory sam uzna za stosowny. Im wiecej Bleys na ten temat rozmyslal, tym mocniejszego nabieral przekonania, ze w jego sytuacji najlepiej bylo nic nie robic, tylko czekac i przekonac sie, co sie stanie. Najwyrazniej nawet chlopcy nie chcieli, zeby ich pytano. Posprzatal po swoim sniadaniu, umyl talerze i miednice, i wykonal wszelkie inne czynnosci porzadkowe, ktorych zdawalo sie wymagac glowne pomieszczenie domostwa. Podczas tych zajec udalo mu sie w koncu wyrzucic z glowy cala kwestie. Po ponad trzech godzinach wrocil Henry i jego chlopcy, a zycie potoczylo sie tak, jakby ten dzien nie roznil sie niczym od innych. Podczas kilku nastepnych dni Bleys polubil Joshue i zaprzyjaznil sie z nim do takiego stopnia, do jakiego udawalo mu sie to ze wszystkimi innymi ludzmi do tej pory. Starszy chlopiec okazywal zawsze sympatie i zdecydowanie, ale byl wyrozumialy. Najwyrazniej znal swoje rozliczne zadania i obowiazki na farmie tak samo dobrze, jak Henry znal swoje; i wydawalo sie, ze nigdy nie niecierpliwi sie ani nie jest zmeczony wyjasnianiem ich Bleysowi. Jak o to chodzi, to zdawalo sie, iz Joshua nie jest nigdy wytracony z rownowagi. Bleys prawie nie znal dzieci w swoim wieku. Te, ktore poznawal od czasu do czasu, tak bardzo ustepowaly mu pod wzgledem wiedzy i inteligencji, ze nie mial z nimi nic wspolnego; a one szybko spostrzegaly te roznice i czuly sie dotkniete z jej powodu. Z drugiej strony, tych kilku starszych chlopcow, z jakimi Bleys mial kontakt, bylo - z jego punktu widzenia - wyraznie zredukowanymi doroslymi. Nie okazywali sie ani tak bystrzy, ani tak wyksztalceni jak dorosli, z ktorymi Bleys, sila rzeczy, musial miec do czynienia. Zdawalo sie, ze nawet nie mogl zaczac mowic o rzeczach, ktorymi tamci sie interesowali, nie czyniac w jakis sposob dla nich jasnym, ze chociaz jest mlodszy, to jednoczesnie duzo od nich zdolniejszy. Ci starsi chlopcy takze pojmowali szybko roznice i czuli sie dotknieci. W rezultacie, Bleys nie mial nigdy przyjaciela w normalnym znaczeniu tego slowa. Wiedzial o tym, tak jak swiadom byl faktu, ze roznil sie od doroslych - chociaz zabawial ich, a oni zgadzali sie poswiecic mu troche swojego czasu. Bylo wyrazenie, na ktore natknal sie przypadkiem w trakcie swoich lektur, a ktore pasowalo do niego tak dobrze, ze czesto o nim myslal. Czul sie, jak "ni pies, ni wydra". Byl przeklety przez to, ze byl wyjatkowy; i ze odsunal sie na taka odleglosc, iz zdawalo sie, ze nikt nie ma zadnego powodu, by sie nim interesowac. Jedyna osoba, ktora moglo to obchodzic, byla ta sama, ktora w oczywisty sposob byla niezainteresowana - jego matka. W zwiazku z tym brak oznak zazdrosci i urazy ze strony Joshui, a zamiast tego okazywanie przez niego akceptacji, zawladnelo podswiadomoscia Bleysa. Bylo to nieco przed tym, gdy pojal, ze z punktu widzenia kuzyna nie istnialo miedzy nimi wspolzawodnictwo, poniewaz pozycja Joshui w rodzinie byla ustalona - byl najstarszy i pewne przywileje nalezaly mu sie z prawa. Pozycja Bleysa, z punktu widzenia Joshui, takze byla ustalona. Byl kuzynem, ktory zostal przyjety do rodziny i postawiony na probe miedzy nim, a Willem. Krotko mowiac, nie istniala obawa, ze Bleys moglby wyrugowac Joshue lub naruszyc jego terytorium, gdyz Bog zadecydowal, ze ich indywidualne sfery powinny byc rozdzielne; a ojciec Joshui, jako najblizszy przedstawiciel Boga, wymusi te rozlacznosc. Ku swemu zaskoczeniu, Bleys przekonal sie, ze znajduje pewne zadowolenie plynace z tego ustalonego porzadku rzeczy, ktory wiazal sie z jego uznaniem dla powszechnie panujacego wokol ladu. Wczesniej byl zdecydowany zostac Zaprzyjaznionym tylko po to, by osiagnac swoj cel, teraz przekonal sie, ze zapragnal byc jednym z nich z powodu tego, ze w jakis sposob pasowalo to do jego marzen, i byl nawet pewien typ Zaprzyjaznionego, ktorym chcial zostac. Zdawalo sie, ze najbardziej podziwianymi przez innych Zaprzyjaznionych byli ludzie, zwani przez nich "Nosicielami Prawdziwej Wiary". Po Nosicielu Prawdziwej Wiary spodziewano sie, ze powinien poswiecic sie calkowicie swoim religijnym przekonaniom. Wyniesc je ponad wszystko inne, nawet ponad wlasne zycie. Jak przewidzial Will, Bleysowi przypadl obowiazek zajmowania sie domem. Laczylo sie to z przygotowywaniem posilkow - niemal nieodmiennie skladajacych sie z tego samego prostego gulaszu i ze sprzataniem domu, za utrzymanie ktorego w porzadku nie byl odpowiedzialny nikt inny. To oznaczalo, ze stol, lawy, krzesla, podloga, sciany i podlogi w sypialni chlopcow oraz w pokoju Henry'ego mialy byc szorowane codziennie. Czyste mialy byc takze okna, zastawa stolowa i narzedzia gospodarstwa domowego. Pomimo tych obowiazkow, Bleys mial duzo swobody i w tym wolnym czasie zarowno Will jak i Joshua wprowadzali go w tajniki prac, ktore wykonywali poza domem. Willa, uwolnionego teraz od zajec domowych, uczyniono odpowiedzialnym za obejscie. To oznaczalo sprzatanie obory koz, codzienne dogladanie zwierzat w poszukiwaniu oznak chorob skornych, dolegliwosci wewnetrznych lub ran oraz wykonywanie drobnych napraw, ktorych moglo wymagac ktorekolwiek z zabudowan. Joshua odpowiadal za wszystko, co wykraczalo poza zakres obowiazkow Willa. Nalezalo do tego codzienne wyprowadzanie koz na lake, dojenie zwierzat, produkcja sera oraz naprawa i utrzymanie w dobrym stanie ogrodzen z rozlupanych szczap, ktore otaczaly zewnetrzne tereny farmy, takie jak pastwisko. W jego gestii znajdowalo sie wykonywanie ciezszych remontow i konserwacja wszystkich budynkow. -Procz tego wszystkiego Joshua byl odpowiedzialny za pilnowanie, pomoc lub zastapienie ktoregokolwiek z mlodszych chlopcow, jesli potrzebowali wsparcia lub natkneli sie na jakies trudnosci podczas wykonywania obowiazkow. W sumie, kazdy dzien byl dluga, ciezka harowka. Henry spedzal czas sprawdzajac, czy na farmie bylo wszystko w porzadku, i robiac rzeczy, ktore mogly byc wykonane tylko przez mezczyzne. Uprawiali kilka akrow ziemi; Henry oral, sial i pilnowal, zeby praca zostala wykonana. Poza tym, niemal codziennie jezdzil do malego pobliskiego sklepu, w ktorym mozna bylo nabyc niezbedne towary; a takze, czasami, odbywal calodniowe wyprawy do Ekumenii po wazniejsze i trudniejsze do zdobycia przedmioty, takie jak dodatkowe czesci do silnika. Przez caly wzor codziennego zycia biegla nic nadzwyczajnej regularnosci. Wstawali o swicie, modlili sie i jedli sniadanie; jak tylko ich lozka zostaly poscielone, a pokoje posprzatane, wychodzili do swoich codziennych obowiazkow, ktore trwaly do pory modlow o dziesiatej. Potem pracowali ponownie do okolo wpol do dwunastej przed poludniem, co bylo pora kolejnej modlitwy i lunchu - najobfitszego posilku dnia. Po lunchu wracali do obowiazkow i pracowali prawie do zachodu slonca, kiedy to Henry obchodzil teren farmy i nawolywal wszystkich do przerwania zajec. Bleys przywykl szybko do klekania tam, gdzie aktualnie przebywal i do modlenia sie. Ale chociaz staral sie ze wszystkich sil, to zdawalo sie, ze nie jest zdolny sprawic, by jego umysl lub serce zaakceptowaly jakakolwiek forme religii. Czwartego dnia jedli lunch, kiedy ich rozmowe zaczal zagluszac potezny ryk, coraz bardziej zblizajacy sie do farmy. -To bedzie twoj brat - odezwal sie Henry, patrzac na Bleysa. Chlopiec poczul nagle chlod, ktory graniczyl z panika. Zupelnie zapomnial o swoim starszym bracie, lata temu wyslanym przez matke do Henry'ego - w istocie krotko po narodzeniu sie Bleysa. Nie widzac go, ani nie slyszac nic o nim na farmie, Bleys przypuszczal, ze tamten albo nie zyl, albo odszedl stad. Powstrzymywal sie od myslenia o przyrodnim starszym bracie, jakby taka osoba w ogole nie istniala. Teraz mozliwosc ta stala sie nagle rzeczywistoscia, szybko zblizajaca sie poduszkowcem, sadzac z ryku wentylatorow, utrzymujacych pojazd nad prowadzaca do farmy niebrukowana droga, ktora musiala byc ledwo dosyc szeroka, zeby pojazd tamtedy sie przeslizgnal. Zdawalo sie, ze przez dwoch pozostalych chlopcow przeplynal prad podniecenia. Henry spojrzal na nich z dezaprobata. -Wasz starszy kuzyn zjawia sie w porze posilku - powiedzial ostro. - Moze sie do nas przylaczyc albo zaczekac, az skonczymy jesc i wszystko zostanie posprzatane. Nie bedzie zmian z tego tylko powodu, ze mamy goscia. Ryk wzmogl sie ogromnie, halas dotarl na podworze i ucichl. Lunch dobiegl niemal konca, ale Joshua i Will jedli nieco szybciej niz zwykle - nie na tyle, by narazic sie na nagane ze strony ojca, ale tak predko, jak to bylo mozliwe bez sciagniecia jej na siebie. Bleys, jak zwykle, nalozyl sobie mniej od pozostalych i jego miska byla niemal pusta. Dotarlo do niego jednak, ze to on byl tym, ktory musi posprzatac i pozmywac po posilku. Przez jakis czas na zewnatrz panowala cisza. Potem daly sie slyszec ciezkie kroki, drzwi otworzyly sie i do srodka wszedl Dahno, starszy przyrodni brat Bleysa. Bleys slyszal o Dahno jako o chlopcu, ktorego opisywali mu rozni przyjaciele matki, ale glownie slyszal o nim od Ezechiela, starszego brata Henry'ego. Od Ezechiela, ktory byl odpowiedzialny za ojcowanie obu chlopcom i zalatwil, ze Dahno - a potem Bleys - zostali wyslani do Henry'ego. W zwiazku z tym Bleys spodziewal sie ujrzec kogos mocno przerosnietego, o grubych kosciach i wielkich muskulach. Ale nie spodziewal sie ujrzec czlowieka, ktory wszedl przez drzwi. Dahno musial sie pochylic, zeby przez nie przejsc; a kiedy stal juz wewnatrz, to zdawalo sie, ze jego glowa znajduje sie zaledwie kilka cali ponizej sufitu. Starszy Ahrens ubrany byl w ciemny garnitur z miekkiego materialu, a na nogach mial wysokie do kostki, czarne i wypolerowane do polysku buty, ubrudzone teraz blotem z podworza. Dahno osiagnal tak wielkie rozmiary, ze zdawal sie przycmiewac ich wszystkich, dominujac w pokoju. Byl jak grubo ciosany mezczyzna normalnego wzrostu i tuszy, ktorego rozdeto nastepnie poltora raza. Miesnie ramion i ud rozpychaly rekawy i nogawki noszonego przez niego ubrania. Pod kreconymi, blyszczacymi, czarnymi wlosami widniala okragla i wesola twarz; mial dla nich wszystkich radosny, sympatyczny usmiech. -Nie przeszkadzajcie sobie z mojego powodu podczas lunchu - powiedzial cieplym jak jego usmiech glosem; miekki baryton nie pasowal do reszty ciala. -W zadnym razie nie nam przeszkodzisz - rzekl Henry. Ale wuj, zauwazyl Belys, oddal usmiech Dahno; obdarzyl go tym chlodnym grymasem, ktory stanowil najwiekszy mimiczny wyczyn, na jaki Henry potrafil sie zdobyc. -Znasz nasze zwyczaje. Zaczekasz, poki nie bedziemy gotowi. -W porzadku - odparl Dahno, machajac wielka reka. - Przy okazji, przywiozlem ci troche czesci do twojego wymarzonego silnika. -Dziekuje Bogu za twoja dobroc - stwierdzil Henry formalnie. - Moze usiadziesz, twoje krzeslo stoi w rogu. Bleys zastanawial sie wczesniej nad przeznaczeniem tego olbrzymiego mebla, ale przypuszczal, ze sluzyl Henry'emu podczas specjalnych okazji. -Dzieki, ale chetnie postoje - powiedzial Dahno. Czy bylo to zamierzone, czy nie, ale poniewaz przybyly wznosil sie nad nimi, lunch trwal krocej. Nawet Henry, obojetny - zdawalo sie - na gabaryty Dahno i jego obecnosc, szybciej konczyl gulasz. -W istocie przyjechalem po to, zeby zobaczyc sie z moim malym bratem - rzekl Dahno, patrzac na Bleysa. -Tak? - odezwal sie Henry, kladac w koncu lyzke obok pustej miski. - W takim razie, Bleys, jestes zwolniony z normalnego sprzatania po lunchu. Will, zrobisz to za kuzyna. Bleys siedzial, patrzac na wielkiego mezczyzne. -Bleys - w glosie Henry'ego zabrzmialy ostre tony - mozesz isc. Wstan zatem i idz ze swoim bratem. Bleys odsunal krzeslo, wstal, a potem z powrotem przysunal je do stolu. Obszedl mebel i zaczal zblizac sie do Dahno, czujac sie - przez kontrast z olbrzymim cielskiem - mniejszy z kazdym krokiem. -Chodz, Maly Bracie - powiedzial Dahno. Odwrocil sie i otworzyl drzwi prowadzace na zewnatrz. Bleys podazyl za nim, dokladnie zamykajac je za soba, tak jak nauczylo go tego tych zaledwie kilka dni, ktore tutaj spedzil. -Przejdziemy sie kawalek - rzekl Dahno. Kroczyl wolno na swoich dlugich nogach, zeby Bleys nie musial biec, chcac dotrzymac mu kroku. Obeszli biale, zachlapane teraz blotem cielsko poduszkowca, ktory przysiadl na blotnistym gruncie; pojazd wygladal na nowy. Dahno skierowal sie za zagrody koz, gdzie znalezli sie poza zasiegiem wzroku mieszkancow domu. Juz za obora odwrocil sie do Bleysa. Przez dluzsza chwile spogladal w dol, a usmiech na jego twarzy poszerzal sie stopniowo, az w koncu Dahno wybuchnal smiechem na cale gardlo. -Wiedzialem, ze w koncu cie tu przysla! - powiedzial. Nadal sie smial, gdy jedna ze swoich poteznych dloni, niedbalym trzepnieciem z backhandu, gladko zwalil Bleysa z nog, posylajac go na sciane obory. Chlopiec, oszolomiony, osunal sie na ziemie. Lezal tam, gdzie upadl, na pasie trawy obok zagrody koz. Byl ledwo przytomny, na wpol znokautowany tym w koncu lekkim ciosem wielkiej reki; i potrwalo troche, zanim wrocily mu zmysly. -Wstawaj - odezwal sie Dahno. Bleys poczul, ze jego nadgarstek i prawa dlon zostaly zamkniete w poteznej piesci, a on sarn poderwany na rowne nogi. Nadal nie byl calkiem swiadomy i nie w pelni odzyskal sily po ciosie, by trzymac jezyk za zebami, jak to mial w zwyczaju. -Dlaczego to zrobiles? - spytal. Dahno rozesmial sie ponownie. -Poniewaz musisz sie nauczyc, Maly Bracie - odparl - ze masz wielkie szczescie, majac we mnie przyrodniego brata. Wiesz o tym? Ale jesli naprawde chcesz miec szczescie, a ja naprawde znajde ci zajecie, to musisz zaczac rozumiec, jaki naprawde jestem. Pierwszy wsciekly wybuch bolu szybko wywietrzal z glowy Bleysa i jego umysl zaczynal normalnie funkcjonowac. -Tak czy inaczej, szybko bym to odkryl - powiedzial. -Ach, braciszek ma zeby - rzekl Dahno - ale to sa mleczaki, mlody Bleysie. Nie probuj uzywac ich na mnie. Tak, odkrylbys to, ale uznalem, ze wole, zebys dowiedzial sie o tym od razu. Teraz juz wiesz. Nie jestem tym rozesmianym chlopakiem, za jakiego wszyscy mnie biora. -Jestes zatem taki, jak matka - stwierdzil Bleys. -Ach, bystrzak. Nawet bystrzejszy, niz myslalem! - powiedzial Dahno. - Tak, dokladnie tak. Pod tym wzgledem jestem taki sam jak ona; pod tym i pod jeszcze tylko jednym. Tym drugim jest to, ze dostaje zawsze wszystko, czego chce. Co oznacza, ze zamierzam postepowac z toba na swoj sposob. Chce, zebys od samego poczatku dobrze to rozumial. Jasne? -Tak - od parl Bleys; na krotko przylozyl dlon do skroni. - Zrozumialem to bardzo dokladnie. -Dobrze - pochwalil Dahno - poniewaz to, co ci przed chwila zrobilem, jest niczym w porownaniu z tym, co uczynie, jesli bede musial. Ale nie spodziewam sie, ze do tego dojdzie. Mysle, ze bedziemy bardzo scisle wspolpracowali. Naprawde jak rodzenstwo, Maly Bracie. Ale nie nastapi to szybko. Jest kilka rzeczy, ktore musze wczesniej zrobic, a tobie nie zaszkodzi, jesli pokiblujesz troche na farmie "wujka" Henry'ego. Umysl Bleysa osiagnal ponownie pelnie swoich wladz. Chlopiec stwierdzil, ze to, co powiedzial Dahno, bylo prawda. Ten mezczyzna byl jedynym czlowiekiem, nad ktorym jeszcze przez jakis czas nie bedzie mogl sprawowac kontroli. Bleys zrejterowal za parawan dziecinnosci. -Co zamierzasz ze mna zrobic? - zapytal. Dahno nie odpowiedzial wprost. Przez dlugi czas przygladal sie Bleysowi z zaduma. Nawet jego usmiech zniknal. -Wiesz - odezwal sie w koncu - kiedy tu przybylem, bylem dokladnie taki, jak ty. Och, istniala pewna roznica, gdyz nawet wowczas mialem wzrost Henry'ego - i bylem dwa razy silniejszy od niego, jesli o to chodzi - chociaz nie bylem wiele starszy od ciebie w tej chwili. Ale tym, z czego korzystalem, by ochronic sie przed wujem i calym tym modelem jego zycia, byla inteligencja. Ty zaczales juz to robic. Zaczales? -Tak - potwierdzil Bleys. Nie bylo sensu usilowac tlumaczyc sie komus takiemu. -Tak trzeba - rzekl Dahno z namyslem. - W koncu zrobimy dobry uzytek z twojego umyslu oraz zdolnosci, Maly Bracie. Ale jeszcze nie teraz. Musisz sie jeszcze nauczyc mnostwa rzeczy. Jak dotad, ogolnie mowiac, miales do czynienia tylko z ludzmi, ktorzy po czesci byli sklonni zgadzac sie z toba. Prawdziwy test nastepuje wtedy, gdy wplywasz na kogos, kto od samego poczatku jest ci przeciwny. To prawdziwa proba. Wiec, jak mowie, zostajesz u wuja Henry'ego. -A w koncu? Kiedys? - zapytal Bleys. - Co sie wtedy stanie? -Przeniesiesz sie tam, gdzie mieszkam. Do Ekumenii, do miasta - wyjasnil Dahno. - Do tego czasu znajde dla ciebie odpowiednia role w tym, czym sie zajmuje. -A co robisz? - chcial wiedziec Bleys. -Bedziesz musial poczekac, zeby sie tego dowiedziec - odparl Dahno. Odwrocil sie. -Powinnismy chyba wracac do naszych krewnych - rzekl. -Zaczekaj - powstrzymal go Bleys. - Jak dlugo tu zostane? -Kilka tygodni? Miesiecy? Moze nawet kilka lat - powiedzial Dahno, ogladajac sie na niego przez ramie. - To zalezy. -Ode mnie? Bleys musial ruszyc za bratem, zeby zadac to pytanie, poniewaz Dahno szedl juz w strone wegla obory. -Och, w pewnym stopniu od ciebie - potwierdzil Dahno - ale rowniez od innych czynnikow. Nie martw sie. Bede wpadal do ciebie od czasu do czasu. Ty zas bedziesz odkrywal, w jaki sposob mozesz wplynac na postepowanie krewniakow. Dahno obszedl obore. Henry i Joshua stali na podworzu. Will znajdowal sie przypuszczalnie w domu, nadal sprzatajac po lunchu. Z powodu emocji, ktore splataly sie w duszy Bleysa w ciasny wezel, ledwo widzial wuja i kuzyna. W glowie mial tylko jedna prosta mysl. Nigdy wiecej. Nigdy wiecej Dahno go nie uderzy! Potem wezel rozplatal sie, a umysl Bleysa byl ponownie wolny - i chlopiec zrozumial. Stwierdzil, ze oczywiscie Dahno nie uderzy go nigdy wiecej. Starszy brat nie mial takiego zamiaru, wiedzac, ze to nie bedzie konieczne. Uderzenie nie bylo ciosem w normalnym rozumieniu tego slowa, a raczej sygnalem. Bleysowi dano do zrozumienia, ze Dahno przejmowal role, jaka w zyciu chlopca pelnila jego matka. Wiadomosci przekazanej przez ten policzek wymierzony ciezka reka Dahno, nie mozna bylo opacznie zrozumiec. Teraz Dahno posiadal Bleysa. I w tej chwili nie bylo nic, co chlopak moglby z tym zrobic. Jak to szczerze, az do bolu, powiedzial jego starszy brat, Bleys mogl przeciwstawic broni Dahno tylko swoje mleczne zeby. Ale czas zmieni relacje miedzy nimi. Bleys zepchnal caly epizod w glab swego umyslu, by przemyslec wydarzenie w przyszlosci. Dahno pomachal reka do Henry'ego. -Jesli nie masz nic przeciwko temu, Henry - powiedzial - to zabiore swojego braciszka do miasteczka i kupie mu jakies ubrania. A jesli podejdziesz do bagaznika wozu, to dam ci te czesci silnika, ktore przywiozlem. -To bedzie absolutnie w porzadku, Dahno - odparl Henry. - Bleys i ja dziekujemy Bogu za twoja hojnosc. Mowiac to, szedl w ich strone, by spotkac sie z nimi za poduszkowcem. Dahno otworzyl pokrywe bagaznika i wyjal dwie owiniete w papier paczki, ktore calkowicie zajely jego wielkie dlonie. Wreczyl pakunki Henry'emu, a ten objal je ramionami. -Dzieki Panu za twoja szczodrosc - rzekl Henry. Rozdzial 6 Henry stal z tylu, a Dahno obszedl bok poduszkowca, podczas gdy Bleys zaszedl maszyne z drugiej strony i otworzyl drzwiczki. W srodku byly dwa osobne, obrotowe fotele. Przed kazdym z nich znajdowal sie drazek sterowniczy, i gdy drzwi po obu stronach zamknely sie, Dahno chwycil swoja sterownice. -Wiesz, zeby nie dotykac dodatkowego drazka, kiedy prowadze pojazd, co? - odezwal sie do Bleysa. -Oczywiscie - odparl chlopiec. Dahno rozesmial sie. Pod nimi z rykiem obudzily sie do zycia dolne wirniki. Poduszkowiec uniosl sie, obrocil i ruszyl w strone szosy wzdluz gruntowej drogi wiodacej z farmy. Dahno prowadzil szybko i znakomicie. Gdy dotarl do glownej szosy i znalazl sie na pasie dla poduszkowcow, gdzie mogl rozhulac maszyne do pelnej szybkosci, predkosciomierz w desce rozdzielczej pokazal, ze gnali ponad dwiescie piecdziesiat kilometrow na godzine. Bleys przypuszczal, ze jechali tylko do miejscowego sklepiku, ale Dahno zabral go w poblize Ekumenii. Tam, w jednym z wiekszych sklepow, kupili dla Bleysa rozmaite ubrania robocze, kurtki i buty - oraz elegancki garnitur z takiego samego miekkiego, czarnego materialu, jaki nosil Dahno. -To bedzie na niedziele - powiedzial straszy brat, majac na mysli ubranie. - Nie zaszkodzi, jesli olsnisz nieco wuja Henry'ego i jego dwoch chlopakow. Niezbyt mocno, ale troche. I to ubranie powinno spelnic ten cel, jak rowniez przycmic wszystko to, co bedzie miala na sobie w kosciele reszta ludzi. Zatrzymali sie na przekaske w restauracji i Bleys stwierdzil, ze ten dzien jest przyjemny. Dahno byl teraz innym czlowiekiem, serdecznym i dostarczajacym Bleysowi informacji na temat Ekumenii, kosciola Henry'ego i setek innych spraw, ktore beda chlopcu przydatne. Bylo jasne, ze wiedzial, iz byly to wiadomosci, ktorych Bleys potrzebowal; i w zwiazku z tym mu je przekazywal. Gdy juz zjedli, zrobilo sie pozne popoludnie. Opuscili restauracje, odnalezli poduszkowiec i ruszyli z powrotem w strone farmy. Kiedy jechali, duch w Bleysie - wbrew jego woli - podupadl. Spedzil dzis taki dzien, jakie zawsze chcialby spedzac. Dodajace otuchy, przyjemne towarzystwo oraz nieskonczony natlok interesujacych informacji, ktore mozna zebrac i zmagazynowac w glebi umyslu do wykorzystania w przyszlosci. Teraz zmierzal z powrotem ku miejscu, gdzie w nocy w pokojach panowal ziab, lozko pod materacem bylo twarde, a nastepny brzask przyniesie domowe obowiazki - za to nie bedzie zadnych wartosciowych rozmow. W koncu Dahno przestal mowic, a i Bleys nie mial na to ochoty. Patrzyl przed siebie przez przednia szybe, i milczenie panowalo w kabinie poduszkowca do chwili, poki nie wjechali w koncu na gruntowa droga prowadzaca na teren obejscia. -Nie miej takiej kwasnej miny, Maly Bracie - odezwal sie Dahno. Na wpol kpiaca nuta, jaka brzmiala w jego glosie, kiedy pierwszy raz odezwal sie do Bleysa, pojawila sie w nim ponownie. -Beda jeszcze takie dni, gdy cie odwiedze; i znowu pojedziemy do miasta. Po prostu rob tutaj to, co musisz i ucz sie jak najwiecej. Wyciagnal reke i otworzyl drzwiczki po stronie mlodszego brata. Bleys wysiadl wolno, siegnal w glab poduszkowca po swoje manatki i przez chwile patrzyl na Dahno, stojac w otwartych drzwiach. -Dobrze sie bawilem - powiedzial. -Ciesze sie - odparl Dahno i zdawalo sie, ze w jego glosie brzmi nuta prawdziwej aprobaty. Potem zamknal drzwi Bleysowi przed nosem, a wirniki uniosly ponownie poduszkowiec, ktory obrocil sie i zniknal w perspektywie drogi prowadzacej z farmy ku autostradzie. Bleys stwierdzil, ze stoi samotnie na podworzu, z rekami pelnymi pudelek i zawiniatek. Dretwo obrocil sie ku domostwu, by zaniesc te rzeczy do srodka, ale zanim dotarl do domu, wyszedl stamtad Will, raczej pospiesznie. Zatrzymal sie na moment, by cicho zamknac za soba drzwi, a potem szybko zszedl po schodkach. Will przebieglby pedem obok przybylego, nie patrzac nawet na niego, gdyby Bleys go nie zatrzymal. Twarz mlodszego chlopca byla tak biala, ze na tej bladosci odznaczaly sie tu i owdzie piegi, ktorych Bleys wczesniej nie zauwazyl. -Co sie dzieje? - spytal, chwytajac kuzyna za ramie. -Glowa jednej z koz uwiezia miedzy sztachetami przewroconego ogrodzenia i zwierze udusilo sie - wyjasnil Will. Wyzwolil sie z uchwytu Bleysa i podjal bieg, znikajac za rogiem obory. Zamyslony Bleys pokonal schodki i wszedl do domu. Henry siedzial na krzesle na wpol odwroconym od stolu, a przed nim stal Joshua. Jego nieruchoma twarz nie byla blada, ale malowal sie na niej wyraz powagi. -Zatem nie widziales, ze zdycha? - pytal Henry Joshue. -Nie, ojcze. -To znaczy, ze nie widziales, iz czesc ogrodzenia poluzowala sie i przewrocila, sprawiajac, ze zwierze znalazlo sie w pulapce? -Nie, ojcze. -Jedna z naszych najmleczniejszych koz - w glosie Henry'ego pojawila sie nuta zalu; zdawalo sie, ze mowi bardziej do siebie, niz do Joshui. Spojrzal na syna. -No coz - rzekl. - Nie pozwolisz juz, zeby cos takiego zdarzylo sie ponownie, co? -Nie, ojcze. -Dobrze. Zatem przyjdz do mnie po kolacji - Henry wstal. - Mozesz wracac do pracy, synu. Joshua odwrocil sie i wyszedl, nie patrzac na Bleysa. Henry spostrzegl chlopca i przywolal go skinieniem dloni do stolu, gdzie lezalo wiele skrawkow papieru. -Bleys - zaczal Henry, a potem urwal. - Zanies do swojego pokoju rzeczy, ktore niewatpliwie kupil ci brat i zostaw je na pryczy. Potem wroc tutaj. Chcialbym ci zadac kilka pytan. Bleys zrobil, co mu polecono. Kiedy wrocil, Henry siedzial znowu na krzesle, najwyrazniej porzadkujac kartki, ktore rozlozyl w rownych rzedach, ciagnacych sie niczym karty podczas ukladania pasjansa. -Bleys - odezwal sie Henry. - To sa dzienne zapisy dotyczace tego, ile mleka dala kazda koza. Rozna jest nie tylko ilosc mleka, ale i jego jakosc. Czy jest cokolwiek w matematyce, ktorej - jak mowisz - uczyles sie w szkole, co pomogloby mi obliczyc, ktore z moich koz sa najbardziej dochodowe? Bleys spojrzal na karteczki. Kazda z nich byla po prostu skrawkiem papieru z data i imieniem kozy oraz z liczba, ktora musiala odpowiadac ilosci mleka, ktore dalo zwierze. -Czy te liczby przedstawiaja objetosc czy ciezar, wuju? - zapytal. -Objetosc... Ach, rozumiem - powiedzial Henry. - Tak, to jest ilosc litrow mleka, ktore dala kazda koza. Dlaczego pytasz? -Pomyslalem po prostu... - Bleys zawahal sie. Zastanawial sie usilnie, skladajac do kupy kilka informacji zaslyszanych od ludzi w roznych miejscach i w innym czasie. -Gdybys wazyl mleko kazdego dnia, zamiast po prostu mierzyc jego objetosc, moglbys wyrobic sobie pojecie, jak jest pozywne. Mysle, ze im jest pozywniejsze, tym wiecej w nim tluszczu. Wiec koza dajaca tlustsze mleko, powinna byc wiecej warta. Zawahal sie ponownie. -Sadze, ze tak jest, wuju - powiedzial. - Nie moge byc pewny. Moze istnieja inne sposoby, inne czynniki, ktore maja wplyw na to czy daje wiecej sera, czy nie - mam na mysli mleko. -Hmmm... - zadumal sie Henry. - To mozliwe. Moge pojechac do biblioteki okregu i zapytac ich czy ciezar mleka jest miara tego, czy jest z niego lepszy ser, czy nie. Ale nadal pozostaje problem, jak porownac ze soba kozy. -Moglbys zrobic w tym celu arkusz kalkulacyjny, wuju - powiedzial Bleys nieco smielej. Jeden z mezczyzn, ktory mieszkal z jego matka, pokazal mu, jak sie robi podobny arkusz, ale zostalo to wykonane na ekranie monitora i za pomoca klawiatury. Mozna to jednak bylo zrobic za pomoca olowka na kartce papieru. -Wypisujesz imiona koz wzdluz gornej krawedzi arkusza - powiedzial Bleys - a daty w lewej kolumnie, po czym codziennie wpisujesz ilosc mleka pod imieniem kazdej kozy, ktora je dala; dzieki temu pod koniec roku mozesz poznac calkowita mase. Moze nawet te sumy moglyby ci cos powiedziec. -Tak - stwierdzil Henry, patrzac nadal na skrawki papieru. - O to takze moge zapytac. Mozesz okazac sie bardzo pomocny, Bleys. Dziekuje Panu za twoje starania. -Dziekuje Panu, ze uwazasz mnie za pozytecznego, wuju - odparl Bleys. Henry spojrzal na niego i obdarzyl go jednym ze swoich chlodnych usmiechow, ktory trwal tylko kilka sekund. -Dobra, wystarczy tego - powiedzial nagle MacLean. - Will posprzatal po lunchu, ale musi byc sporo innej roboty w domu, ktora nie zostala wykonana, poniewaz wyjechales wczesnie, a wrociles dopiero teraz. Powinienes zabrac sie do tego natychmiast. -Tak, wuju - rzekl Bleys i ruszyl w strone szafki, gdzie trzymano przybory do sprzatania. -Och, jesli chcesz, mozesz najpierw rozpakowac te zakupy, ktore przywiozles - odezwal sie Henry. Bleys rozwinal paczki, schowal ubrania do kufra pod prycza i stal, niepewny, co ma poczac z pudelkami. W koncu wyniosl je na zewnatrz i polozyl w jednej z szop, w ktorej trzymano dodatkowe sprzety, ich czesci oraz zuzyte przedmioty. Kilka rzeczy, zauwazyl, bylo rozrzuconych po farmie. Nie wiedzial, czy pudelka okaza sie potrzebne, ale nie mial odwagi ich wyrzucic. Henry zniknal, gdyz inaczej zapytalby wuja, co ma z nimi zrobic. Wrocil i posprzatal dom. Poniewaz szorowal wszystko codziennie, dom nie wymagal wiele uwagi. Jednoczesnie Bleys zaczal przygotowywac w kotle nad paleniskiem gulasz na kolacje, a o wlasciwej porze wszyscy przyszli i zjedli. Jak zwykle, Henry oglosil koniec posilku przez to, ze odlozyl sztucce i wstal od stolu. -Will - powiedzial - poniewaz sprzatales po lunchu, masz teraz wolne. Mozesz isc wczesniej spac, albo robic co chcesz do normalnej pory pojscia do lozka, ale wtedy badz lepiej na swojej pryczy. Bleys, posprzatasz wszystko, a potem bedzie pora na sen takze dla ciebie. Joshua, w moim pokoju, gdy skonczysz modlitwy. Bleys zauwazyl, ze wchodzac w drzwi swojego pokoju, Henry zdjal z gwozdzia dlugi pasek, ktory zabral ze soba. Chopiec uznal to dzialanie za intrygujace. Nie widzial zadnego powodu, zeby wuj bral takie rzeczy do sypialni. O ile wiedzial, nikt nie wybieral sie w droge, a byl to pasek, ktorym moglby przymocowac walizke do wozu. Na razie wyrzucil ten fakt z glowy, zabierajac sie do pracy, zwiazanej ze sprzataniem po kolacji i myciem naczyn. Mycie i sprzatanie nie trwalo dlugo, gdyz teraz byl juz w tym zaprawiony. Skonczyl i poszedl do sypialni, ktora dzielil z dwoma pozostalymi chlopcami. Gdy Bleys wszedl do pokoju, Will nadal kleczal, co oznaczalo, ze modlil sie nadzwyczajnie dlugo. Ale na widok Bleysa kuzyn wstal, wspial na swoje gorne poslanie, rozebral sie pospiesznie i owinal kocem, odwracajac twarz do sciany. Od chwili wejscia Bleysa ani razu nie spojrzal na niego. Zaintrygowany tym dodatkowo, choc w niewielkim stopniu, Bleys rozebral sie i wdrapal sie na swoja koje. Po kilku pierwszych pobudkach o swicie przyzwyczail sie do wczesnego chodzenia spac, zeby wykorzystac w pelni calonocny odpoczynek. Dopiero naciagajac na siebie przykrycie spojrzal na gorna prycze, ktora przywierala do zewnetrznej sciany z bali, i ujrzal, ze Will ma glowe calkowicie schowana pod poduszka. Kiedy Bleys byl duzo mlodszy, nauczyl sie, ze nie ma sensu zastanawiac sie na prozno nad tajemnicami, ale nalezy zasadzic sie na nie, gromadzac kolejne wskazowki, az w koncu sekret sam sie ujawni. Powiedzial sobie, ze to dziwne zachowanie Willa wyjasni sie w koncu samo, obrocil sie na koi twarza do sciany dzielacej go od sypialni Henry'ego i ulozyl wygodnie glowe na poduszce. Po kilku minutach zapadl w drzemke. Byl niejasno swiadomy glosow dochodzacych z pokoju wuja, ale dzwieki byly zbyt stlumione, by Bleys mogl cokolwiek zrozumiec. Zaczal wlasnie odplywac w sen, gdy glosy umilkly. Nastapil dlugi okres ciszy, w ktorej trwal na samej krawedzi snu, a potem uslyszal dziwny dzwiek, ktorego nie potrafil zidentyfikowac. Potem byla przerwa, a pozniej dzwiek powtorzyl sie. Potem znowu przerwa i powtorzenie... A pozniej zaczal slyszec glos Joshui... Ogarnelo go przerazenie, ktore sprawilo, ze stal sie zimny jak sopel lodu. Nagle, jasno i bezblednie, zidentyfikowal dzwieki wydawane przez Joshue jako wyraz bolu; a w rytmicznie powtarzajacym sie pierwszym odglosie rozpoznal dzwiek, z jakim skorzany pas uderza o ludzkie cialo. Dla kogos takiego jak on, urodzonego przez matke z Exotikow, ktora - cokolwiek by o niej nie powiedziec - byla niezdolna do przemocy, i wychowanego z dala od jakiejkolwiek fizycznej presji (z wyjatkiem przypadkowych starc z rowiesnikami), obraz mezczyzny bijacego chlopca byl przerazajacy ponad wszelkie pojecie. Rzucil przez ramie szybkie spojrzenie na Willa. Mlodszy chlopiec nie tylko mial na glowie poduszke, ale przyciskal ja mocno oboma rekami. Na ten widok Bleys poczul, ze reakcja Willa staje sie jego reakcja. Zwinal sie na poslaniu, naciagnal poduszke na glowe, zeby zaslonic uszy i lezal drzac. Ale dzwiek nadal do niego docieral. Choc bardzo sie staral, nie mogl wyrzucic z wyobrazni obrazu Joshui bitego przez ojca. Zawladnal nim przerazajacy strach; tak wielki, ze poczul sie wydrazony od wewnatrz. Nie znioslby czegos takiego. Nigdy! Dzwiek ucichl w koncu; albo przynajmniej ucichl odglos pasa, a placz Joshui scichl wkrotce na tyle, ze nie bylo go slychac przez sciane. Bleys lezal, trzesac sie z przerazenia, ale jednoczesnie przepelniony byl jakas straszliwa ciekawoscia - taka sama, jaka mogl czuc skazaniec, patrzac na miejsce swej kazni. Pomyslal o Joshui; umysl mial rozdarty jak otwarta rana. Za wszelka cene, pomyslal, musi isc do starszego chlopca. Teraz. Trzesac sie, wstal z pryczy. Powietrze bylo zimne, wiec odruchowo na pizame wlozyl kurtke. Will lezal nadal nieruchomo, zwiniety przy scianie, z poduszka na glowie. Bleys wszedl do glownego pomieszczenia i niemal wpadl na Henry'ego. Wuj nie mial pasa i nie wygladal inaczej niz kiedykolwiek przedtem. Bleys nie myslal. Po prostu szedl w strone wejscia do sypialni Henry'ego. Mezczyzna przecial mu droge. -Bleys! - rzekl wuj ostro, trzymajac go za ramie. - Co robisz? Dokad idziesz? -Joshua - odparl chlopiec ze wzrokiem wbitym nadal w drzwi. - Musze isc do Joshui. Probowal sie wyrwac, ale Henry przytrzymal go za drugie ramie i powstrzymal go. -Nie! - powiedzial. - Nie pojdziesz! Jego glos zmiekl po raz pierwszy, odkad Bleys go slyszal. -Joshua nie bedzie chcial cie teraz widziec - rzekl. - Wracaj do lozka. Bleys podniosl wzrok na mezczyzne. To byla ta sama surowa twarz. Nie bylo w niej zadnej zmiany. Zwyczajna twarz czlowieka, a nie jakiegos potwora. -Ty... - Bleys nie znalazl slow, ktorymi chcial powiedziec to, co czul. -Jestem tylko narzedziem w reku Boga, niczym wiecej - rzekl Henry, ale w jego glosie brzmiala nadal niezwykla lagodnosc. Wykorzystujac swoja przewage fizyczna odwrocil Bleysa - wbrew jego woli - w przeciwnym kierunku. -Idz teraz do lozka. Nauczysz sie, chlopcze. Nauczysz sie. Odretwialy, Bleys pokustykal z powrotem do drzwi swojego pokoju, wszedl do srodka i polozyl sie do lozka. Przykryl sie wraz z glowa, jakby mogl odciac sie od wszystkiego i czekal. Po chwili, w ciemnosci, nadszedl w koncu sen. Rozdzial 7 Nastepny ranek nie roznil sie niczym od innych porankow, jakie Bleys widzial w tym domu, pominawszy fakt, ze on sam byl nieprzytomny ze snu. Will musial doslownie sciagnac go z pryczy. Kiedy byl wreszcie w stanie podniesc sie i zaczac ubierac, zobaczyl, ze Joshua jest juz gotowy i wlasnie wychodzi, a Will podaza tuz za nim. Pospieszyl sie i wszedl do glownego pomieszczenia, zeby rozdmuchac zar w kominku i uzyskac plomien, na ktorym daloby sie podgrzac kawe - jak w istocie nazywano ten ciemny plyn podany mu podczas pierwszego posilku w tym domu. Drzal w otrzymanym od Joshui swetrze, gdy male plomyki pojawily sie miedzy kawalkami hubki, ktore polozyl delikatnie na wciaz zarzacych sie weglach. Kiedy dodal wiecej opalu, ogien wzmogl sie, az w koncu wysokie plomienie oblizaly poczernialy spod czajnika z kawa. Byl w domu zupelnie sam. Henry, Joshua i Will wyszli na zewnatrz do swych porannych obowiazkow. Bleys zajal sie przygotowaniem sniadania - gotowal wode na platki, ktore robiono ze zmielonych ziaren miejscowej odmiany zboza podobnego do owsa. Jak kawa, owsianka nie smakowala mu, ale glod i przyzwyczajenie zrobily swoje. Przekonal sie, ze tego ranka mial na sniadanie taki sam apetyt, jak jego obaj kuzyni i wuj. Po okolo dwudziestu minutach tamci znalezli sie z powrotem w jadalni, a do tego czasu zarowno kawa jak i owsianka byly juz gotowe. Bleys podal do stolu i wszyscy jedli w ciszy wczesnego poranka, kiedy nie ma wiele do powiedzenia, ani tez specjalnego powodu, zeby mowic cokolwiek. Bylo to zupelnie zwyczajowe milczenie. Bleys zerkal ukradkowo na Joshue, ale chlopiec nie sprawial wrazenia innego niz poprzedniego dnia. Zdawalo sie, ze to, co mu sie przytrafilo, nie dotknelo go ani nie zmienilo w zaden sposob. -Joshua - odezwal sie w koncu Henry, odsuwajac od siebie pusta miske. - Jako pierwsze sprawdzisz, czy ogrodzenie jest zamocowane. -Juz to zrobilem, ojcze - odparl chlopak, konczac ostatnia lyzke owsianki. - Sprawdzilem to wczoraj poznym popoludniem. -Dobrze - rzekl Henry; spojrzal na Bleysa. - Bleys, jade dzis rano do sklepu i chce, jak tylko tutaj posprzatasz, zebys mi towarzyszyl. Trzeba, zeby sklepikarz poznal cie, a ty powinienes poznac jego na wypadek, gdybym musial poslac cie po zakupy samego. Wstal, a na ten znak, ze sniadanie jest skonczone, wstali wszyscy pozostali i przysuneli krzesla do stolu. Henry wyszedl z obu synami. Bleys pozbieral kubki i miski po owsiance, potem zabral sie za mycie. Praktyka sprawila, ze uporal sie z tym szybko. Nie minelo wiele czasu, gdy znalazl sie na zewnatrz, rozgladajac sie za Henrym. Wuj byl na podworzu i stojac obok zaprzegu koz, ogladal uwaznie kopyta zwierzat. Gdy Bleys sie zblizyl, Henry spojrzal na niego. -Wedrowka po bitych drogach nie przysluzyla sie im - powiedzial. - Pamietaj o tym, chlopcze. Tych stworzen nie podkuwa sie metalowymi podkowami, tak jak robi sie to z konmi na Starej Ziemi. A teraz, wsiadaj do wozu. Bedziemy jechac. Jazda kozim zaprzegiem po gruntowych drogach do malego miejscowego sklepu trwala mniej wiecej pol godziny. Dla Bleysa, sklep byl dziwnym, malym lokalem zawalonym rozmaitymi towarami. Od Joshui dowiedzial sie, ze prowadzono tu jednoczesnie kupno i sprzedaz - byl to rynek zbytu na takie produkty, jak kozi ser, ktory wytwarzano na farmie Henry'ego; czesc sera wysylano do Ekumenii, zatrzymujac wiekszosc na uzytek miejscowych. Na skladzie byl takze sprzet rolniczy i rozne zapasy - w tym mielone ziarno, z ktorego robili platki owsiane - i inne suche produkty. -Jamesie Breeder - Henry przedstawil Bleysa sklepikarzowi - to jest moj bratanek, ktory teraz u nas mieszka. Nazywa sie Bleys Ahrens. Bleys, to jest pan Breeder. -Jestem zaszczycony poznaniem pana - rzekl chlopiec. Breeder - niski, ciemnowlosy mezczyzna zmarszczyl brwi. -Takze milo mi cie poznac, Bleys - odparl. - A jesli chodzi o ten "zaszczytny" sposob mowienia, to nie naduzywaj go. -Zdaje mi sie, ze ci to mowilem, Bleys - odezwal sie ostro Henry. - Nie uzywamy oficjalnej mowy w naszym kosciele, a pan Breeder jest jego czlonkiem. -Niech mi Bog wybaczy - powiedzial Bleys szybko. - Juz nie zapomne, wuju. Breeder powstrzymal sie od usmiechu, a Bleys, wrazliwy jak lisc na najlzejszym powiewie, czul, ze wlasciciel sklepu nie zaakceptowal go jako czlonka spolecznosci, do ktorej nalezal on i rodzina Henry'ego. Bleys odwrocil sie bez wahania do Henry'ego i pochylil ku niemu; znizyl przy tym glos, jakby chcial przemowic do niego na osobnosci. -Wuju - niemal zaszeptal - w jaki sposob pan Broeder kontroluje kupno i sprzedaz wszystkich towarow? A takze, jak panuje nad tym, co my i inni ludzie kupujemy na kredyt? Henry zwrocil wolno na Bleysa grozne spojrzenie swoich ciemnych oczu i chlopiec poczul sie tak, jakby ochronna kurtyna miedzy nimi ulegla zerwaniu. -Bleys - powiedzial lodowato wuj - zawsze masz mowic prawde! W jakis sposob odczytal intencje Bleysa z tonu jego glosu. Ale Broeder usmiechal sie teraz, a uczucia, jakie plynely od niego, Bleys odebral jako zabarwione serdecznoscia. -Jest w tym wiele prawdy, Henry - rzekl sklepikarz. - Masz bystry rozum, chlopcze. Nie kazdy moze dopilnowac obrotu wszystkim, co jest na skladzie w podobnym sklepie. Bleys poczul, ze odniosl sukces swoim pochlebstwem, ale jednoczesnie chlopca przeszyl nagle strach, niczym lodowaty skurcz. Henry okazal sie nieobliczalny. Bleys nie mial pojecia, co mogloby pchnac tego czlowieka do zbicia go tak, jak wuj zbil Joshue. Z pewnoscia, jezeli zginie koza, to jest to przynajmniej czesciowo wina zwierzecia, ale Henry postepowal tak, jakby winny byl wylacznie Joshua. Nie dalo sie zatem przewidziec, co moze sklonic go do wymierzenia kary. Bleys powiedzial sobie, ze musi odkryc, co mozna bezpiecznie powiedziec i zrobic przy Henrym, a czego nie. Nie wystarczylo po prostu mowic caly czas tego, o czym sadzil, ze Henry chce to uslyszec. Musial wiedziec na pewno, do czego mogl sie posunac, a jakich granic nie powinien przekraczac; jakie tematy sa tabu, o ktorych nie powinien wspominac. Istniala mozliwosc, ze uzywanie przez niego uprzejmych form towarzyskich, ktorych uczono go od dziecka, bylo czyms wystarczajacym, by Henry podniosl na niego pas. Nagle MacLean stal sie niebezpieczny. Ale, powiedzial sobie Bleys, musi istniec jakis wzor, reguly. Musial pogadac z Joshua. Joshua mu to powie. Jednoczesnie cos kurczylo sie w nim na mysl o zblizeniu sie do Joshui. Z pewnoscia przejscie tego rodzaju tortury, jaka starszy chlopiec przecierpial poprzedniej nocy, musialo cos w nim zmienic. Bleys nie potrafil sobie wyobrazic, by wynik podobnego doswiadczenia mogl okazac sie czyms innym, jak gwaltowna zmiana. Sprawa, ktora Henry mial do zalatwienia ze sklepikarzem, okazala sie calkiem blaha. Dotyczyla zwyczajnego rozdysponowania kilku kregow przywiezionego sera; wuj kupil troche platkow sniadaniowych i potargowal sie o funt gwozdzi, ktorych cena, okazalo sie, wzrosla nieznacznie od ostatniej bytnosci Henry'ego. MacLean dostal w koncu swoje gwozdzie po starej cenie, ale transakcja zostala opatrzona kategorycznym oswiadczeniem Broedera, ze od teraz Henry bedzie musial kupowac po nowej, wyzszej cenie. Bleys i wuj ruszyli z powrotem na farme. W czasie drogi Henry milczal, najwyrazniej zajety wlasnymi myslami. Bleys cenil sobie milczenie wuja z dwoch powodow. Jesli Henry nie odzywal sie do niego, to istniala mniejsza szansa na to, ze chlopak popelni jakis blad i w rezultacie wpedzi sie w klopoty. Po drugie, sam Bleys chcial troche pomyslec. Nie wyobrazal sobie, ze mialby mieszkac z kims, kto bilby go jak zwierze. Nie wiedzial co - dokladnie - zrobilby lub mogl zrobic, by tego uniknac. I to go przerazalo. Poranek spedzil, martwiac sie tym. Lunch przebiegal jak zwykle. Bleys obserwowal Joshue - teraz bardziej otwarcie - poszukujac w chlopcu jakiejs zmiany, ale niczego takiego nie dostrzegl. Joshua byl nadal zwyklym kuzynem, mowiacym cichym glosem. Wygladalo na to, ze doznane przezycie nie poruszylo go wewnetrznie - i Bleys uznal to za niepojete. Nie potrafil sobie wyobrazic, by tortura nie zniszczyla wrodzonego wzorca osobowego. Bleys musial dowiedziec sie, jak to jest, a tylko Joshua mogl mu to wyjasnic. Zebral wszystkie sily i zwrocil sie do Henry'ego. -Wuju - odezwal sie Bleys podczas posilku - nie znam sie na kozach, a moze sie tak zdarzyc, ze bede musial miec z nimi do czynienia. Czy po tym, jak skoncze tutaj sprzatac po poludniu, moglbym pojsc i pomoc Joshui przy oporzadzaniu zwierzat i dojeniu? Henry spojrzal na niego. -To rozsadna prosba, Bleys - odparl. - Tak, sadze, ze mozesz isc. Joshua... -Tak, ojcze? - odezwal sie chlopiec, spogladajac znad swojej miski. -Niech Bleys ci towarzyszy, tak jak mowi - rzekl Henry. - Potem powiesz mi, jak szybko chwyta rozne rzeczy i do jakiego stopnia moglby byc uzyteczny, gdyby z jakiegos powodu musial sam zajac sie kozami. -Tak, ojcze - odparl zgodnie Joshua. W rezultacie, w poznopopoludniowym sloncu - gdyz pogoda tego dnia byla ladna - Bleys znalazl sie z Joshua na terenie ogrodzonego pastwiska. Joshua wzial powaznie nakaz swego ojca, by nauczyc Bleysa obchodzenia sie z kozami. Robil to sumiennie, nazywajac kazda po imieniu i pokazujac chlopcu drobne roznice w ubarwieniu ich siersci, w zachowaniu sie lub wielkosci, dzieki czemu kazde zwierze moglo zostac zidentyfikowane. -Na mniej wiecej dziesiec samic przypada jeden koziol - wyjasnial Joshua. - Dzieje sie tak dlatego, ze to kozy - mlekiem, serem i malymi - pokrywaja koszt swego utrzymania. Wszystkie zwierzeta, ktore tu widzisz, sa odmianami wyhodowanymi na potrzeby tego swiata. Sa potomkami tuzina przyslanych ze Starej Ziemi zamrozonych embrionow, ktore wyhodowano potem do stadium porodowego w zakladzie rozrodczym w Ekumenii. Spojrzal na Bleysa. -Rozumiesz? -Tak - odparl Bleys. Joshua kontynuowal. -Poniewaz wiekszosc rodzacych sie koz przychodzi na swiat zdeformowana lub niezywa, musimy bardzo czesto kupowac nowe embriony, zeby uniknac chowu wsobnego. To strasznie drogie, ale nie ma innego wyjscia. W kazdym razie mamy teraz ponad czterdziesci zwierzat, a wiekszosc z nich to wysoko mleczne samice. Kozly sa dobre na skory. Otrzymujemy z nich nieco mocniejsza skore, lepsze sa takze do ciagniecia wozu, orki i tym podobnych prac. Uzywamy do tuzina kozlow do ciagniecia pluga, ale kierowanie zwierzetami jest trudne. Wszyscy bedziemy zadowoleni, kiedy ojciec zlozy silnik; mozemy zbudowac rodzaj traktora, ktory pociagnie plug, brone i inne sprzety rolnicze. Przerwal i spojrzal na Bleysa. Ten skinal glowa. Wiedzial, ze kozy - tak jak i wiele innych gatunkow zwierzat - nie reprodukowaly sie na wiekszosci Nowych Swiatow - fakt, ktory nie przestawal zdumiewac biologow. Reszta wiadomosci byla mu wczesniej nieznana. -Masz jakies konkretne pytanie? - chcial wiedziec Joshua. - Patrzysz na mnie tak, jakbys pragnal o cos zapytac. Smialo. To cala rzecz. Moge ci powiedziec wszystko co wiem, ale nie dowiem, co chcesz wiedziec, poki nie zapytasz. Bleys czul sie tak, jakby stal na krawedzi urwiska. Tym niemniej wszystko co wiedzial o ludziach mowilo mu, ze teraz nadszedl odpowiedni moment, by przemowic, wiec odezwal sie. -To tylko... - zawahal sie. - Dobrze sie czujesz? Joshua wygladal na zaintrygowanego. -Dobrze? - powtorzyl. - Oczywiscie. Nie chorowalem od ponad szesciu miesiecy, od zeszlej zimy, a nawet wtedy bylo to drobne niedomaganie zoladka wywolane czyms, co zjadlem. Bylismy tym jednak zdumieni, bo ani Will, ani ojciec nie zachorowali. Co ci przyszlo do glowy? Joshua byl tak szczery i zdecydowany, udzielajac odpowiedzi, ze Bleysowi brakowalo przez chwile slow, ktorych powinien uzyc. Zawahal sie ponownie. -To... zeszlej nocy... - powiedzial i ponownie zapomnial jezyka w gebie. -Och! - rzekl Joshua. - Chodzi ci o lanie, jakie spuscil mi ojciec, poniewaz zdechla koza? To masz na mysli? Musiales wychowac sie wsrod bardzo dziwnych ludzi, Bleys, skoro sie nad tym zastanawiasz. To nie bylo nic takiego - zwykle baty. -Ale nie rozumiem - Bleys czul sie nadal zagubiony - dlaczego ojciec sprawil je tobie? Chodzi mi o to, ze to byl wypadek, ze koza zginela, prawda? -Tak - odparl Joshua - ale moja wina bylo to, iz nie sprawdzilem, czy ogrodzenie dobrze sie trzyma; a w zwiazku z tym zbyt luzny drag, ktory spadl lub zostal zrzucony, uwiezil kark zwierzecia. Koza udusila sie, a my stracilismy cenne zwierze. A ja bylem odpowiedzialny za to, zeby ogrodzenie bylo bezpieczne. Kto inny mialby za to odpowiadac, jak nie ja? -Ale to byl wypadek - upieral sie Bleys. -Nie - powiedzial Joshua powaznie. - Nic nigdy nie dzieje sie przypadkiem. Sprawil to Bog, gdyz bylem niedbaly i pokazal mi wynik mojej beztroski. To dlatego ojciec mnie zbil. Zapamietam to i nigdy wiecej nie skrewie w podobny sposob. -Ale to jest dla ciebie takie... trudne - rzekl Bleys. -Trudne? - Joshua potrzasnal glowa. - Sciezki Pana zawsze sa trudne. Bylo to tak samo trudne dla mnie, co i dla ojca. Ale to byl dany mu od Boga obowiazek, by dopilnowac, zebym zostal nalezycie ukarany za niedbalstwo. Bleys milczal. Zgodnie z tokiem rozumowania Joshui i jego ojca - a prawdopodobnie Willa oraz wszystkich innych czlonkow ich kosciola - istnial jakis wzorzec i sens, ktory usprawiedliwial wszystko, co przydarzylo sie Joshui. Przypomnial sobie ton lagodnosci, ktora - zdawalo mu sie - uslyszal w glosie wuja, kiedy probowal isc do Joshui, a Henry zatrzymal go w glownym pomieszczeniu domu i odeslal z powrotem do lozka. A teraz nawet Joshua zgadzal sie z tym, ze to, co go spotkalo, bylo wlasciwe; jednoczesnie bylo to cos najbardziej przerazajacego, co Bleys mogl sobie wyobrazic. -Kiedy bede mial wlasna rodzine - odezwal sie Joshua - bede musial bic swojego syna, kiedy zasluzy na kare. Czyniac inaczej, nie wychowalbym go na sposob Pana. Bleys skinal glowa, majac nadzieje, iz Joshua potraktuje to jako znak, ze zrozumial. Nie zrozumial. Nadal plonal w nim jego wlasny, swiezo wzbudzony strach przed Henrym; Bleys w dalszym ciagu musial odkryc, co powinien robic, zeby czuc sie w tym domu bezpiecznie. Wciaz byl niepewny, pozbawiony ochrony. Ale zostal z Joshua, uczac sie tego, co tamten mial mu do powiedzenia o kozach podczas zaganiania ich pod wieczor do obory. Czesc jego umyslu poszukiwala bez przerwy odpowiedzi. Musial byc ktos, od kogo moglby uzyskac informacje. Musial istniec jakis wzor postepowania, ale pytanie o to samego Henry'ego bylo nie do pomyslenia, a Joshua wyraznie nasiakl juz tak gleboko wyznawanymi przez siebie zasadami wiary, iz nie potrafil opisac tego, co przyjmowal za rownie naturalne, jak grawitacja i tlen. Bleys rozwazal takze, czy nie zapytac o to Willa, ale dotarlo do niego, ze przerazenie okazywane przez mlodszego chlopca podczas chlosty Joshui, jego mlodosc i religijne wychowanie swiadczyly, iz Will takze nie bedzie pomocny. Jednak wzor musial istniec. Podczas powrotnej drogi na farme, Bleysowi przyszedl do glowy pomysl. -Kto jest... - byla to jedna z niewielu chwil w jego zyciu, kiedy szukal wlasciwego slowa. Nie mial pojecia, jak ci ludzie nazywaja swoich przywodcow religijnych praktyk. -Kto jest pastorem w waszym kosciele? -Pastorem? - Joshua spojrzal na niego, odwracajac uwage od kozy, ktora zagonil wlasnie do stada tloczacego sie podczas wchodzenia do obory. -Ktos, kto odprawia poslugi religijne - rzekl Bleys. Zastanowil sie w duchu, czy nie powinien uzyc slowa "ksiadz", ale silne przeczucie kazalo mu je odrzucic. - Religijny przywodca w waszym kosciele. -Och, chodzi ci o Nauczyciela - powiedzial Joshua. - Tak, mieszka jakies dwie mile stad, tuz obok kosciola. Nazywa sie Gregg; naprawde ma dluzsze nazwisko, ale nikt z nas nie potrafil go poprawnie wymowic, wiec skrocil je. -Rozumiem - rzekl Bleys, kiwajac glowa. Zapedzili kozy do obory i dopilnowali, by kazda z nich znalazla sie w przegrodzie, kazda na wlasciwym miejscu. Tego wieczoru, gdy tylko skonczyli kolacje, Bleys odezwal sie do Henry'ego. -Wuju - powiedzial. - Czy uwazasz, ze to bylby dobry pomysl, zebym porozmawial z Nauczycielem z waszego kosciola? Chce sie uczyc od niego. MacLean odlozyl lyzke i popatrzyl na chlopca. Wzrok wuja byl ponownie tym samym srogim spojrzeniem, ktore spoczelo na Bleysie na samym poczatku, gdy chlopiec ujrzal Henry'ego w terminalu portu kosmicznego. -Jestem czlonkiem kosciola i sam naleze do Boga. Jakich potrzebujesz odpowiedzi, ktorych nie moglbym ci udzielic? Bleys myslal szybko. -Chce zrozumiec... wszystko, co dotyczy waszego kosciola - odparl. Spojrzenie Henry'ego stracilo swa przerazajaca intensywnosc. -Rozumiem - powiedzial. - Jesli chodzi o cala wiedze na temat kosciola, to istotnie powinienes porozmawiac z Nauczycielem. Zrozum mnie, Bleys - moi synowie slyszeli to wczesniej, ale nie zaszkodzi, jesli uslysza ponownie... Lyzki Joshui i Willa opadly plasko na stol. -Jak wlasnie powiedzialem, naleze do Boga, a on jest wszystkim, czego potrzebuje. Nie brakuje takich, nawet w naszym Kosciele, ktorzy oddaliby sie prozelityzmowi lub zostali misjonarzami i dazyli do nawracania ludzi innych wyznan. Ale ja nigdy tego nie robilem i nie bede robil. Gdyz pragne tylko Boga. Nie sa mi potrzebni inni wyznawcy obok mnie, ktorzy by podsycali moja wiare. Gdyby mialo stac sie tak, ze zostalbym sam z tym, w co wierze, to ten fakt nie zmienilby mnie - tak jak nie powinno to zmienic zadnego nalezacego do Boga mezczyzny lub kobiety. Urwal, by spojrzec wprost na Joshue i Willa. -Dzieci, kiedy dorastaja, moga potrzebowac rady albo przewodnictwa w swoim poszukiwaniu Pana - ciagnal po chwili Henry - ale kiedy moi dwaj synowie stana sie mezczyznami, bede oczekiwal od nich, ze sami dokonaja wyboru; a jesli ich wybor padnie na inny kosciol niz moj, to bedzie mi smutno patrzec jak odchodza, ale uszanuje to. Ci, ktorzy wierza, znajda Boga tam, gdzie Go szukaja. Ci bez wiary musza zyc bez Pana. Skonczyl na chwile mowic, a Bleys przekonal sie, ze wraz z dwoma pozostalymi chlopcami wstrzymuje oddech. -W zwiazku z tym - Henry spojrzal na Bleysa, a jego glos zlagodnial - powinienes istotnie porozmawiac z Nauczycielem. Odkad jestes z nami, Bleys, minely trzy koscielne dni, a ty ani raz nie poprosiles, zebysmy wzieli cie na nabozenstwo. Porozmawiaj z Greggiem i postanow wedle swojej woli. Zadna decyzja, jaka potem podejmiesz w zwiazku z Bogiem, nie zmieni ani o wlos tego, co kazdy z nas czuje, czy jak postepuje w stosunku do ciebie. Urwal. -Nazywa sie Albert Gregg, a jego dom stoi troche dalej przy tej samej drodze, co nasza farma - mowil dalej wuj. - Dzis jest juz za pozno, ale jutro po lunchu Will posprzata za ciebie po posilku, a ty mozesz pojsc i spotkac sie z Nauczycielem. Jest zawsze w domu, a jesli nie, to do drzwi bedzie przyczepiona kartka z wiadomoscia, gdzie mozna go znalezc. Tak, Bleys, musisz podziekowac Bogu, ze o tym pomyslales. Rozdzial 8 Nastepnego dnia po lunchu Bleys poszedl droga w kierunku, ktory - jak na ironie - wiodl w strone Ekumenii. Deszcz nie padal od kilku dni i bylo juz goraco, a droga wysychala i stala sie nawet nieco pylista. Zblizalo sie lato. -Nie mozesz nie trafic - powiedzial mu Will. - To maly brazowy dom obok kosciola. Nauczyciel stwierdzil, ze nie byloby wlasciwe, by pomalowac dom na ten sam kolor, co kosciol. Po drodze nie ma drzew, a nawet gdybys zabladzil, to nie mozesz nie znalezc kosciola, gdyz jego wieza jest wyzsza od wszystkich drzew rosnacych w okolicy. Wedrowka uplynela Bleysowi na zastanawianiu sie, jak ma sie zabrac do wypytywania Nauczyciela. Nigdy dotad nie byl bardziej swiadomy, ze nie plywal po glebszej wodzie. Nie dotarlo to do niego wczesniej, ale wszystkie kobiety i mezczyzni, jakich poznal do tej pory, kierowali sie pewnym wzorcem postepowania i zachowywali postawy, ktore byly skutkiem zupelnie odmiennego stylu zycia, niz tutejszy - ale takiego, z jakim Bleys byl zaznajomiony od urodzenia. Tutaj wszystkie imperatywy byly inne. Ludzie nie beda reagowac w ten sam sposob na bodzce, jakich moglby uzyc, zeby cos od nich uzyskac. Pokazala sie wieza koscielna, a krotko potem w polu widzenia znalazl sie sam kosciol oraz maly, brazowy dom. Bleys podszedl i przyjrzal sie zabudowaniom z bliska, gdyz ani kosciol, ani dom nie staly daleko od drogi, od ktorej oddzielalo je cos w rodzaju parkingu. Maly brazowy dom mial malutki ganek, a w jego glebi widac bylo drzwi. Bleys podszedl do nich i zapukal. Odpowiedziala mu cisza. Spojrzal na drzwi, ale nie bylo na nich zadnej wiadomosci. Zastukal nieco mocniej. Tym razem uslyszal szurajace kroki i drzwi otworzyly sie. Wyjrzal zza nich niski czlowiek, nizszy nawet od Bleysa; gospodarz spojrzal na chlopca i usmiechnal sie. -Ach - odezwal sie - ty musisz byc bratankiem Henry'ego. Wejdz do srodka. Odsunal sie na bok, otwierajac szerzej drzwi przed Bleysem, zeby chlopiec mogl wejsc do malego, ciemnego korytarza. Drzwi za przybylym zamknely sie, a jego gospodarz, powloczac nogami, poszedl przodem, po czym skrecil z korytarza w lewo do pomieszczenia, ktore zdawalo sie pelnic role saloniku lub pokoju dziennego, chociaz wnetrze takze bylo bardzo male. Bleys zauwazyl, ze mezczyzna byl niemal zgiety we dwoje, wiec musial odchylac glowe do tylu, zeby widziec z kim rozmawia. W pokoju zajal krzeslo zbudowane najwyrazniej na jego potrzeby, gdyz kiedy sie juz w nim usadowil, mogl patrzec wprost na Bleysa, ktoremu machnieciem reki wskazal inny mebel. Oba krzesla byly male, ale miekko wymoszczone i wygodne, choc przydaloby sie je odkurzyc. Ostatnich kilka dni spedzonych w domu Henry'ego sprawilo, ze Bleys zwracal baczna uwage na kwestie czystosci, i byl swiadom, ze nie tylko temu domowi daleko jest do tego, by byc tak czystym, jak czysto utrzymywany byl dom wuja, ale i sam gospodarz zalatywal stechlizna, jakby ostatnio sie nie kapal. Gregg usmiechnal sie do Bleysa. -A wiec przyszedles zobaczyc sie ze mna - powiedzial. - Jestem Albert Gregg, ale wiesz o tym, nauczyciel w tym kosciele. Poza nim, czlonkowie zboru mowia do mnie po prostu Gregg. Gdyby byl tutaj ktos dorosly - niemal mrugnal - musialbys przypuszczalnie nazywac mnie Nauczycielem, ale poniewaz jestesmy sami, to wystarczy Gregg. Niech cie nie przeraza to, w jaki sposob patrze. Mam artretyzm. Tak, wiem, to uleczalne, ale koszt kuracji jest wyzszy, niz mozemy sobie tutaj na to pozwolic. A teraz - ty jestes Bleys Ahrens, prawda? -Zgadza sie, Nauczycielu... to znaczy Gregg - odparl Bleys. Czul sie bardziej zagubiony i zmieszany, niz sie tego spodziewal. Zakladal, ze spotka kogos skrojonego na modle Henry'ego. Kogos prostego, stanowczego i mocno nietolerancyjnego. Ten czlowiek nie wygladal na takiego, a na dodatek byl zwierzchnikiem miejscowego kosciola. Bleys czul sie zaintrygowany. -Chcialbys troche kawy? - spytal Gregg. - W kuchni jest goracy czajnik i wszystko, co potrzeba. Poprosze cie, zebys przygotowal dla nas obu, jesli sam chcesz, gdyz troche trudno jest mi sie tutaj krzatac. -Nie, dziekuje Gregg - nazwisko w ustach Bleysa zabrzmialo nieco niezrecznie. - Jestem tuz po lunchu. -Nie chodzi tylko to - powiedzial Nauczyciel, wydajac z siebie cos bardzo przypominajacego chichot - ale, jak sadze, nie przywykles jeszcze do tego, co nazywamy tutaj kawa. Co cie do mnie sprowadza? -Potrzeba mi - tym razem Bleys mial przygotowane odpowiednie slowa - nauki religii obowiazujacej w waszym kosciele, gdyz zamierzam zostac jego czlonkiem. -Nauki? Jestes pewien, ze nie chodzi ci po prostu o informacje? - Gregg spojrzal na niego bystro. - Przede wszystkim, w naszym kosciele nie ma zadnej formalnej nauki, a po drugie, nie sprawiasz na mnie wrazenia kogos bardzo potrzebujacego instruktazu - zwlaszcza, jesli znalazles sie tutaj z wlasnej woli. Czy tez przyslal cie Henry? -Nie - odparl Bleys. - To byl moj pomysl, zeby przyjsc i spotkac sie z toba. Masz racje, chcialem zadac ci kilka pytan. -Dobrze - rzekl Gregg, wiercac sie i rozsiadajac nieco glebiej i wygodniej w fotelu. - To trafniejsze i bardziej pozadane. Wole kogos, kto zadaje mi pytania we wlasnym imieniu i kieruje sie wlasnymi powodami niz setke ludzi wyslanych do mnie po nauki. -Az do tej pory cale swoje zycie spedzilem z matka - powiedzial Bleys. - Zostala urodzona i wychowana jako Exotik, wiec, jak sadze, ze mna tez sie tak stalo. Az dotad nie znalem zadnych ludzi z Harmonii czy z Zjednoczenia, z wyjatkiem jednego, a on... Bleys stwierdzil, ze sie waha. - ...nie byl taki, jakimi przedstawia sie ludzi z waszych dwoch planet. -Innymi slowy - powiedzial Gregg - byl prawdopodobnie kims takim, jak brat Henry'ego, Ezechiel - jesli nie Ezechielem we wlasnej osobie. A Ezechiel byl kims, kto uciekl po prostu od wszystkich spraw Wiary - zostawil te dwa swiaty, na ktorych kwitnie Slowo i calkowicie zmienil swoje zycie. Czy to byl Ezechiel? -Tak, Gregg - potwierdzil Bleys. - Lubilismy go wszyscy. -Tak, o tak - w glosie Nauczyciela brzmial namysl. - Ezechiel to jeden z najsympatyczniejszych ludzi, jakich znalem. Bez watpienia nadal jest taki. Ale mow dalej. Powiedziales mi, ze twoja matka jest Exotikiem, wiec i ty wyrosles jako Exotik. Z faktu, ze jestes teraz tutaj, wnosze, iz nie mogles juz zostac z matka. Jest zdrowa, co? -Och, ma sie swietnie - rzekl Bleys. - Po prostu nie bylo... praktyczne dla mnie, bym mieszkal z nia i podrozowal, jak to wczesniej robilem. Uznala, ze lepiej mi bedzie u Henry'ego. -Tak - stwierdzil Gregg. - Wyobrazam sobie. Tak jak twemu starszemu bratu. -Znasz Dahno? - zapytal Bleys. Z jakiegos powodu nie przyszlo mu do glowy, ze moglo tak byc. -O, tak. Bylem tutaj Nauczycielem, kiedy zjawil sie twoj brat - odparl Gregg. - Sadze, ze zmierzasz do tego, iz nie wiesz, jak powinienes postepowac jako czlonek naszego kosciola. Gdyz do tej pory nie miales z czyms takim do czynienia. Czy tak? -Zgadza sie - potwierdzil z ulga Bleys. -Cos jeszcze? - zapytal Gregg. Bleys zawahal sie. -Czy nie chodzi o to - rzekl Gregg - o czym czesciowo wspomniales: o problem z dopasowaniem rzeczywistosci do tego, co mowiono ci zawsze o ludziach, ktorzy nazywaja siebie Zaprzyjaznionymi? Czy o to takze chodzi? Bleys skinal glowa. -Ja... - nagly przyplyw szczerosci przyniosl slowa, ktorych nie zamierzal powiedziec. -Zawsze slyszalem o Zaprzyjaznionych, jako o swego rodzaju fanatykach. Och, slyszalem takze, ze nazywano ich Nosicielami Prawdziwej Wiary lub Prawdziwie Wierzacymi Czy ktoras z tych nazw jest sluszna, czy moze obie? Jesli obie, to jaka jest roznica? Gregg usmiechnal sie. Mial mala, okragla twarz, z powodu mocno zaawansowanego wieku poznaczona teraz zmarszczkami, spod ktorych wyzieraly jednak nadal slady mlodosci. -Oczywiscie - odpowiedzial - wszyscy lubimy myslec o sobie jako o Prawdziwie Wierzacych. Zwykle nazywamy sie Nosicielami Prawdziwej Wiary. Musimy myslec w ten sposob; inaczej nie moglibysmy zyc ze soba i z Bogiem. Ale tak, niektorzy z nas sa fanatykami, i tak, istnieje roznica pomiedzy Fanatykami, a Nosicielami Prawdziwej Wiary. -Zatem to jest to, co chce zrozumiec - powiedzial Bleys. - Kto jest kim i jak moge poznac te roznice? -W istocie - rzekl Gregg - rozroznienie jest bardzo proste. "Po owocach ich poznacie je", co jest cytatem z Nowego Testamentu... -Wiem - powiedzial Bleys z ozywieniem; czul sie zupelnie swobodnie w obecnosci tego malego, zgietego czlowieczka. - Mateusz, rozdzial siodmy, werset dwudziesty, jak sadze. -Znasz Biblie? - spytal Gregg, patrzac na niego przenikliwie. Bleys poczul sie nagle zaklopotany. -Bardzo wczesnie nauczylem sie czytac - wyjasnil. - Mnostwo czytalem i zwykle wszystkie lektury zostawaly mi w pamieci. Ale masz na mysli to, ze Fanatyka od Nosiciela Prawdziwej Wiary odroznia to, co robi? -Wlasnie - mruknal Gregg. - Jestes bardzo podobny do Dahno, wiesz? A jednoczesnie rozny. Ale masz racje w tym, co wlasnie powiedziales. Rozroznienie jest proste. Nosiciel Prawdziwej Wiaiy zyje po to, by sluzyc Bogu. Fanatyk - czy jest tego swiadomy, czy nie - czyni z wyznawania Boga i z samego Boga narzedzie, sluzace jego wlasnym celom. -Rozumiem - rzekl Bleys z namyslem. Nastapilo krotkie milczenie. -Czy w zwiazku z tym ostatnio cos zaniepokoilo cie w szczegolny sposob? - zapytal Gregg. Bleys mial pokrecic glowa, ale potem powstrzymal sie. -Tak - powiedzial, a slowa rodzily sie w jego ustach niemal bolesnie; czul straszliwa potrzebe zaufania temu malemu, zgietemu Nauczycielowi. - Jak mowilem, dzieki mojej matce wychowano mnie jako Exotika. Sama idea przemocy jest czyms, czego po prostu w ogole nie bierzemy pod uwage, jesli myslimy jak Exoticy. -Zatem byles ostatnio swiadkiem aktu przemocy? - spytal Gregg. -Tak - odparl Bleys wolno. - Ja... Nagle wszystko zen wyplynelo gwaltownie - opowiedzial o Henrym, ktory zbil Joshue z powodu martwej kozy, o tym, jak zareagowal na to Will i co czul on sam, zarowno w trakcie chlosty, jak i pozniej. -Rozumiem - rzekl wreszcie Gregg, kiedy chlopiec skonczyl. Przez moment nie padlo ani jedno slowo, a potem Nauczyciel mowil dalej. -Widze, jakie to moze byc dla ciebie trudne - powiedzial w koncu wolno. - To, czego byles swiadkiem, jest zwiazane z sama istota wiary Henry'ego, a takze wiary wiekszosci z nas. Czy zrozumiales, wtedy lub potem, ze Henry nie czerpal z faktu karania syna zadnej przyjemnosci? Bleys skinal glowa. -Przekonalem sie o tym - rzekl - gdy powstrzymal mnie, kiedy po chloscie chcialem isc do Joshui, a wuj zachowywal sie niemal... laskawie. I na podstawie tego, co powiedzial sam Joshua, kiedy rozmawialem z nim o tym nastepnego dnia. Stwierdzil, ze kiedy bedzie dorosly, bedzie bil swego syna z tego samego powodu. -I tak sie stanie - powiedzial Gregg - kiedy nadejdzie pora. W dodatku, bedzie dobrym i kochajacym ojcem. Urwal niemal gwaltownie. -Niebawem cie opuszcze - rzekl; podciagnal sie nieznacznie w rym zbudowanym specjalnie dla niego krzesle. - Jeden z czlonkow mojego kosciola przyjezdza po mnie zmotoryzowanym wozem, by zawiezc mnie do swojego domu. Jego babcia jest bardzo stara i bliska smierci. Powiedziala, ze bylaby wdzieczna, gdybym ja odwiedzil; w tej chwili jestem bardziej potrzebny jej, niz tobie. -Rozumiem - powiedzial Bleys. Czul sie zlekcewazony, odepchniety na bok i niewazny. -Nie patrz tak - rzekl Gregg. - Nie sadze, zebys rozumial. Po prostu tak jest; przepraszam, ze to mowie, ale prawda jest taka, ze nie moge ci wiele pomoc. Mysle, ze wiem, czego chcesz; a tym czyms jest potrzeba zrozumienia, dlaczego jestesmy tacy, jacy tutaj jestesmy - w tym kosciele, na tej planecie, na Zjednoczeniu. Nie sadze, zebym mogl ci w tym pomoc, gdyz w celu zrozumienia tego musialbys wyznawac nasza wiare w Boga. A jestem pewny, ze - jak twoj starszy brat - nie masz jej w sobie. Usmiechnal sie. -Trzydziesci lat temu, gdy bylem mlodszym Nauczycielem - ciagnal - czulbym obowiazek wbicia ci do glowy pojecia Boga. Teraz wiem, ze takie postepowanie nigdy sie nie sprawdza. Bog, pod zadna postacia, nie przyjdzie do ciebie, jesli sam Go nie znajdziesz; a na podstawie tego, co wiem o Exotikach za sprawa spotkan z twoim bratem, a nawet widzac ciebie, uwazam, ze to bedzie bardzo trudne, jesli nie wrecz niemozliwe. Urwal i spojrzal wspolczujaco na Bleysa. -Jednakze moge wzbogacic twoje zycie, jesli wejdziesz na sciezke, ktora musi kroczyc Zaprzyjazniony - mowil dalej Gregg. - Nawet radzilbym ci sprobowac tego, zamiast aspirowac do wiary, ktora jest poza twoim zasiegiem. -Rozumiem - powiedzial znowu Bleys. - Ale co, jesli tym czego chce, jest wlasnie wiara? -Nadal sam musisz Go znalezc - odparl Gregg, patrzac wspolczujaco na chlopca. - Jestes rozczarowany i nie winie cie o to. W pewien sposob ja takze jestem rozczarowany. Poniewaz dla mnie znaczyloby to bardzo wiele, gdybys potrafil odnalezc Boga lub zrozumial, co czyni Henry'ego takim, jakim jest; i jakimi jest reszta nas. Byc moze, gdybys zostal tutaj bardzo dlugo... ale bedzie, jak chce Bog. W kazdym razie, jak mowie, jesli sam Go nie znajdziesz, to nie znajdziesz Go nigdy. -Ale jak mam chociaz sprobowac to zrobic? - zapytal Bleys. -Przyjmij, ze za wszystkim co tutaj robimy, kryje sie budowla w postaci przyczyny - rzekl Gregg. - Zdajesz sie byc niewiarygodnie inteligentny na swoj wiek i byc moze znajdziesz ulge w tym, ze dostrzezesz przynajmniej szkielet tej budowli. Nawet nie wierzac. Nie wiem. Mam nadzieje. Zawahal sie i westchnal. -Jesli ma to dla ciebie jakies znaczenie - kontynuowal - moge ci powiedziec, ze Henry nie jest Fanatykiem. Jest czlowiekiem Prawdziwej Wiary. Byc moze, jesli wyjdziesz od tego, to zaczniesz rozumiec. Umilkl i usmiechnal smutno sie do Bleysa. -A teraz - powiedzial - jesli pomozesz mi wstac z tego fotela - z pewnym trudem moglbym zrobic to sam, ale jest duzo latwiej, jesli ktos mi w tym pomoze - to bede ci wdzieczny. Chce wlozyc plaszcz, zanim wybiore sie z wizyta. Kiedys nie potrzebowalbym plaszcza, ale teraz, gdy sie starzeje, czuje, ze chlod mnie dopada; nawet niewielki chlod, a poniewaz wielu z nas uwaza, ze bledem jest rozpieszczac sie nadmiernym goracem, pomijajac inne wygody, marzne czesto. Bleys wstal z krzesla i podszedl do starego czlowieka, zeby mu pomoc. Kiedy podnosil Gregga z fotela, stechla won starca wypelnila nozdrza chlopca. Nauczyciel usmiechnal sie do niego. -Za to takze powinienem cie przeprosic - odezwal sie. - Czujesz, ze cuchne, co? Obawiam sie, ze to wynik glupiego slubu, ktory zlozylem wiele lat temu, gdy bylem mlody i silny. Przyrzeklem solennie nie kapac sie nigdy w sztucznie ogrzanej wodzie, ale uplyw lat sprawil, ze kapiel w wodzie o temperaturze panujacej na zewnatrz domu stala sie dla mnie nie tylko niewygodna, ale wrecz niebezpieczna. Usmiechnal sie ponownie do Bleysa. -To znaczy, ze chociaz kapie sie w lecie, to zimowe miesiace czynia ablucje trudnymi - a jak wiesz, wlasnie konczy sie u nas zima. Kiedy nadejdzie lato, slonce podgrzeje zewnetrzny zbiornik wody do takiej temperatury, ze bede sie mogl bezpiecznie umyc. Zanim to jednak nastapi, staram sie trzymac od ludzi co najmniej na odleglosc wyciagnietego ramienia. -Nie przeszkadza mi to - powiedzial Bleys - a szczegolnie nie przeszkadzaja mi rzeczy, ktore ktos mi wytlumaczy. Gregg usmiechnal sie ponownie. -Wiesz - rzekl - sadze, ze mimo wszystko moge miec co do ciebie pewna nadzieje. Szurajac nogami, ruszyl do wyjscia z pokoju. Potem zatrzymal sie i odwrocil. -Proponuje, zebys zostal w domu, poki Walser Doyle nie wpadnie tutaj i nie zabierze mnie. Bedzie lepiej dla ciebie, jesli reszta zboru nie dowie sie jeszcze przez jakis czas o tym, iz czules potrzebe porozmawiania ze mna. Och, i tak przy okazji - kiedy bedziesz mowil Henry'emu o naszej rozmowie, nie zaszkodzi jesli to, co ci powiedzialem, okreslisz mianem nauki. To slowo, ktore uspokoi Henry'ego. -Zapamietam - obiecal Bleys - i zaczekam tutaj, az odjedziesz... Och, przepraszam, jest jeszcze jedna rzecz. Mam chodzic do kosciola wraz z innymi? -Oczywiscie, jesli chcesz. Wyjdz, kiedy mnie nie bedzie - rzekl Gregg, znikajac wolno za drzwiami. - Ten dom nie jest nigdy zamkniety ani za dnia, ani w nocy. Nie jest zamykany od ponad czterdziestu lat. Bleys usiadl ponownie na krzesle i czekal. Nie minelo wiecej jak dwadziescia minut wedlug jego zegarka, kiedy uslyszal, ze na parking, w poblize malego, brazowego domu podjechal zmotoryzowany pojazd. Otworzyly sie drzwi wejsciowe i ktos zawolal: -Gregg! -Ide, Walser! - Bleys uslyszal glos Gregga. Gdzies dalej rozlegl sie odglos cichych, szurajacych krokow Nauczyciela; padlo jedno lub dwa slowa wypowiedziane zbyt cicho, by Bleys je zrozumial. Potem drzwi wejsciowe otworzyly sie i zamknely, calkowicie odcinajac dzwieki. Chwile pozniej Bleys uslyszal, ze ktos uruchamia ponownie pojazd, ktory odjechal niebawem sprzed domu. Chlopiec odczekal jeszcze troche, zeby wehikul znalazl sie poza zasiegiem wzroku, a potem wyszedl na zewnatrz. Nie poszedl jednak od razu w strone farmy Henry'ego. Zamiast tego okrazyl dom i zobaczyl pomalowany na czarno zbiornik, przymocowany wysoko na scianie pod okapem. O tej porze dnia znajdowal sie w cieniu, gdyz dom byl tak usytuowany, ze ta sciana byla zwrocona na wschod. Bleys wszedl z powrotem do domu. Poszukiwania zabraly troche czasu, ale w koncu znalazl mlotek, srubokret i rozne inne narzedzia. W piwnicy znalazl rozkladana drabinke, ktora wyniosl na zewnatrz. Wspiawszy sie na drabine, przekonal sie, ze zbiornik - mniej wiecej tak jak Bleys sie tego spodziewal - przymocowany byl do sciany domu dwoma pasami przykreconymi na obu koncach srubami, a biegnaca od zbiornika po zewnetrznej scianie rura byla zwyklym, gietkim, plastikowym przewodem uzywanym do polaczen hydraulicznych. Zaczal odkrecac pierwsza z osmiu srub, ktore mocowaly pasy, kiedy stwierdzil, ze skoro zbiornik jest pelen wody, to prawdopodobnie nie podniesie go. Znalazl zawor dolotowy i spustowy na dnie zbiornika. Zanim odkrecil sruby, zamknal doplyw i wypuscil wode. Trzymajac w ramionach pusty rezerwuar, Bleys rozciagnal elastyczna rure i zagial ja za rog domu, zeby zobaczyc, czy przewod siegnie tam. Siegal. Jedna sruba przymocowal zbiornik na dawnym miejscu. Potem zszedl z drabiny, przestawil ja za rog domu i wszedl na nia ponownie. Siegnal za rog budynku, wykrecil srube i przeniosl zbiornik na poludniowa sciane domu. Slonce nie tylko ogrzeje go teraz mocniej, ale bedzie na niego padalo przez wieksza czesc dnia - zarowno w zimie jak i w lecie. Solidnie przymocowal rezerwuar, zamknal zawor spustowy i odkrecil dolotowy, by ponownie napelnic zbiornik. Kiedy uslyszal, ze woda wypelnila go, a jej doplyw zostal automatycznie zatrzymany - wewnatrz musial byc, uznal Bleys, jakis plywak odcinajacy strumien wody - zszedl ponownie z drabiny. Zlozyl ja; niosac drabine i narzedzia wrocil tam, skad zdjal zbiornik. Otwory po srubach, ktore sluzyly zarowno do zamocowania zbiornika jak i rury, byly widoczne - ale tylko wtedy, jesli patrzylo sie z bliska i wiedzialo sie, gdzie nalezy ich szukac. Zadowolony, Bleys zaniosl narzedzia i drabine z powrotem do domu, odlozyl wszystko na miejsce, a potem wyszedl na droge prowadzaca do farmy Henry'ego. Rozdzial 9 Z malego domku Gregga przy kosciele Bleys powedrowal z powrotem na farme Henry'ego. Jeden z ostatnich dni zimy byl bezchmurny, naznaczony oddechem pierwszego, intensywnego goraca majacego nadejsc lata. Zdawalo sie, ze Bleys mial w sobie taki sam zar. Gregg byl na tyle szczery, ze powiedzial mu, iz nigdy nie stanie sie Zaprzyjaznionym, gdyz nie wierzyl w Boga; a z tego wynikalo, ze nie ma sensu, zeby staral sie zostac jednym z nich. Bylo cos wiecej w jego potrzebie stania sie Zaprzyjaznionym, niz tylko chec udowodnienia Nauczycielowi, ze ten sie myli. Bleys poczul juz mocno, ze istnialo cos takiego, co chcial zrozumiec - pojmie to, chocby wszyscy ludzie na wszystkich zamieszkalych planetach mowili mu, ze to jest niemozliwe. Jego przyszlosc musiala byc po prostu czyms daleko wiekszym od tego, co ktos taki jak Gregg, czy nawet Henry lub Dahno, potrafili sobie wyobrazic. W celu osiagniecia tego konieczne bylo, by stal sie Zaprzyjaznionym - zatem nim bedzie. Znajdzie takze droge ku Bogu - lub Boga - jesli to bedzie konieczne. Tyle postanowil. Rozmyslnie odsunal to na bok, jako rzecz juz zalatwiona. Zmusil sie natomiast do przemyslenia swojej rozmowy z Greggiem, by zbadac, co takiego moglby wykorzystac z niej jako pomoc w osiagnieciu swego celu. Teraz, kiedy o tym myslal, dotarlo do niego, ze zgiety i kaleki mezczyzna dal mu do zrozumienia wiecej swoja osobowoscia i postawa niz tym, co powiedzial. Zwazywszy na to, ze Gregg i wuj nalezeli do tego samego kosciola, wczesniej doprowadzilo to Bleysa do przekonania, ze beda myslec dokladnie tak samo. Teraz waznym punktem okazalo sie to, co roznilo Nauczyciela od Henry'ego. Owo odkrycie pozwolilo Bleysowi spojrzec calkiem nowym wzrokiem na tutejszych ludzi. Pozwolilo zrozumiec, ze wszyscy byli niewolnikami tego, w co wierzyli. To nie byla kwestia tego, jak uznal z poczatku na podstawie postepowania Henry'ego, ze wiara pozwala im robic rzeczy, ktore w innym wypadku bylyby nie do przyjecia. Ewidentnie zle bylo to, co robili Fanatycy. To wszystko zmienialo. Czynilo ludzi, takich jak Henry i Gregg, tylko innym gatunkiem doroslych, z jakimi Bleys mial do czynienia przez cale zycie. W kazdym wypadku czlowiek byl wiezniem zyciowej postawy, jaka zdecydowal sie przybrac. Gdy zrozumie sie, jaki to wybor, pozostawala tylko kwestia odkrycia tego, co pozwalalo czlowiekowi postepowac tak, jak postepowal, a co powstrzymywalo go od robienia innych rzeczy. Kiedy sie to wiedzialo, mozna bylo uzyc tej wiedzy do zrozumienia kazdego na duzo glebszym poziomie. Nawet matka Bleysa, mimo calego jej zapierania sie exotikowych korzeni, byla do szpiku kosci Exotikiem w tym, jak zyla i postepowala. W wypadku Henry'ego, Bleys bedzie musial sie dowiedziec wszystkiego o jego zyciu, a w przypadku spolecznosci koscielnej - czym bylo to, co do czego wszyscy sie zgadzali. Niewatpliwie bylo to prawdziwe, gdy chodzilo o Joshue i Willa, chociaz w tym momencie nie sprawiali Bleysowi zadnych szczegolnych klopotow. Wrecz przeciwnie - obaj spieszyli z pociecha i sluzyli pomoca. Pozostawalo wciaz niejasne, czy Dahno uczynil to, co Bleys zamierzal zrobic w celu stania sie Zaprzyjaznionym. Ale to takze uda mu sie w koncu odkryc. Sam Dahno, oczywiscie, wiedzial to; i starszy Ahrens bedzie przeciwny temu, by Bleys to odkryl. Ale na dluzsza mete, jesli Dahno pozwoli mlodszemu przyrodniemu bratu na bliski kontakt ze soba, nie bedzie mogl ukryc ani tego, co go porusza, ani tego, co go ogranicza. Poniewaz Dahno znajdowal sie kiedys w sytuacji Bleysa, to prawdopodobnie sam bedzie probowal odkryc model postepowania mlodszego brata. Cokolwiek sie stanie, Bleys nie moze dac mu poznac, ze postanowil zostac Zaprzyjaznionym, by osiagnac dzieki temu jakis wyzszy cel. To bedzie szachowy mecz miedzy nimi, przy czym wiek i doswiadczenie Dahno beda mu dawaly przewage. Bleys wrocil na farme w sama pore, by przejac od Willa obowiazki posprzatania domu i przygotowania poludniowego posilku, a potem skoncentrowal sie na dwoch rzeczach, ktore - jak juz wiedzial - mialy wielki wplyw na Henry'ego. Jedna byla sprawa silnika, ktory wuj usilowal zbudowac. Druga byl wyraznie objawiany przez niego zamiar, by nie tylko synow, ale i Bleysa wychowac zgodnie z tym samym systemem wartosci, jaki on aprobowal. Podczas reszty zajec domowych Bleys rozwazal pomysl za pomyslem. -Czy duzo dowiedziales sie od Nauczyciela Gregga? - spytal tego wieczoru Henry przy kolacji. -Tak, wuju - odparl Bleys. - Dziekuje Bogu, ze wyslales mnie do niego po nauke. W tym momencie Bleys zdecydowal sie zaryzykowac. Bylo watpliwe, zeby Henry sprawdzil u Gregga, co dokladnie Nauczyciel mu powiedzial, a Bleys jemu. -Od nastepnego dnia koscielnego musze zaczac chodzic z wami do kosciola. - rzekl - I kiedy to bedzie dogodne, chcialbym znowu porozmawiac z Nauczycielem. Powiedzial, ze to bedzie w porzadku. -W takim razie zrobisz to - rzekl Henry. - Na to zawsze mozemy znalezc czas. Do tej pory Bleys poznal juz swego wuja w wystarczajacym stopniu, by wiedziec, ze takie oswiadczenie, jakie Henry wlasnie wyglosil, nie zostanie zapomniane, a obietnica zlamana. Zatem chlopiec poddal sie codziennej rutynie zycia na farmie, gotow zaczekac na odpowiedni moment, w ktorym zasugeruje Henry'emu, ze czas na jego kolejna wizyte u Gregga. Zanim jednakze nadszedl kolejny dzien koscielny, dzien czy dwa pozniej Dahno zlozyl kolejna ze swoich wizyt, przywozac znowu drobne prezenty w postaci czesci do silnika Henry'ego. I ponownie zabral Bleysa na wycieczke do Ekumenii, gdzie mieli dla siebie cale popoludnie, zeby pogadac. Bleys ucieszyl sie na widok brata. Czul, ze jest pewna rzecz, o ktorej szybko musi porozmawiac z Dahno. Niebawem zacznie sie szkola, a nie chcial tloczyc sie w niej wraz z miejscowymi dziecmi. Zaczekal, poki nie usadowili sie w jednym z lokali gastronomicznych. Ekumenii, i dopiero wtedy poruszyl interesujacy go temat. -Do pelni lata pozostalo tylko kilka tygodni - powiedzial bratu - a wiesz, ze jedyna rzecza, ktora sprawia, ze Joshua, Will i ja nie chodzimy do szkoly, jest to, ze teraz doglada sie zimowych upraw, a na farmie jest wiele innych zajec. Sadze, ze byloby duzo lepiej, gdyby nie wyslano mnie do tej szkoly. Po pierwsze, prawdopodobnie jest to mala szkola o niskim poziomie nauczania. Po drugie, nawet przy najwiekszym wysilku z mojej strony, zeby to ukryc, reszta dzieci bardzo szybko sie polapie, ze nie jestem taki, jak oni. -Dobrze kombinujesz - powiedzial Dahno z namyslem. -Sadze - ciagnal Bleys, dobierajac slowa tak ostroznie, jakby nie mowil, ale szedl przez pokoj, ktorego podloge wylozono jajkami - iz to, ze jestem inny, wyjdzie na jaw wczesniej czy pozniej, ale byloby lepiej, gdyby po prostu mysleli, ze powodowal mna jakis kaprys. Nie uwazasz? -Tak - rzekl Dahno wolno. - Tak sadze. Nie, zebym myslal, ze zrodzi to natychmiast jakies problemy, ale zawsze lepiej jest nie ryzykowac, jesli nie ma takiej potrzeby. Szczegolnie, jezeli bedziesz musial zostac tutaj trzy czy cztery lata. Na mysl o tym, Bleys poczul zimny dreszcz. Nadal byl tak mlody, ze trzy czy cztery lata brzmialo jak dozywocie. -W niedziele bede uczeszczal do kosciola z Henrym, Joshua i Willem - ciagnal Bleys. -Ale gdybym, poza tymi wyjsciami, mogl jak najrzadziej opuszczac farme, to i sprawy gmatwalyby sie wtedy w tak niewielkim stopniu, jak to tylko mozliwe, czyz nie? -Nie przyzwyczajaj sie do mysli, ze bede sie z toba zgadzal - powiedzial Dahno. - Wiesz, moge sie po prostu nie zgodzic. Jednak w tym wypadku uwazam, ze masz racje, im mniej nowy bratanek postrzegany jest jako inny, tym lepiej. Oznacza to takze, ze harmonogram twoich zajec bedzie roznil sie od planow pozostalych chlopcow, a to pozwoli mi czesciej zabierac cie do miasta i poddac cie szkoleniu, gdy nadejdzie wlasciwa pora. -Tez o tym myslalem - powiedzial Bleys. - Pozostaje jeszcze fakt, ze prawdopodobnie wiem wiecej, niz wszyscy inni uczniowie wiejskiej szkolki - a przypuszczalnie nawet wiecej od nauczyciela. -Na tyle, na ile chodzi o uczenie sie z ksiazek - powiedzial Dahno - to wielce prawdopodobne. Przez chwile bebnil w zamysleniu palcami po stole. -Tak - stwierdzil - masz racje, bedziesz sie wyroznial jak brzydkie kaczatko. I nic sie na tym nie zyska, a prawdopodobnie raczej straci. Ale jesli nie pojdziesz do ich szkoly, trzeba bedzie zalatwic dwie sprawy. Pierwsza - bedziesz musial kontynuowac edukacje w jakis inny sposob. A druga, wazniejsza, ze trzeba im dac jakies wytlumaczenie, dlaczego zostaniesz w domu. -Moglbym byc kims w rodzaju idiot savant - poddal Bleys ochoczo. - Wiesz, co mam na mysli. Kims obdarzonym pewnym talentem, ale z drugiej strony niezbyt rozgarnietym... -Wiem, o co ci chodzi - rzekl Dahno. - Zapomniales, z kim masz do czynienia? W porzadku, zalatwimy na dluzsza mete pierwszy problem zwiazany z twoja edukacja. Skontaktuje sie w Ekumenii z prywatnym nauczycielem i polece mu, by opracowal dla ciebie kurs nauki. Moge ci przywozic materialy edukacyjne, ksiazki do twojego czytacza i wszystko inne, co jest niezbedne. To zalatwia sprawe... -Jeszcze tylko jedna rzecz - przerwal Bleys szybko. - Czy poza czytaczem z ksiazkami i innymi materialami do nauki, moglbym miec takze ksiazki, o ktore sam poprosze? Henry wspominal cos o miejscu zwanym Biblioteka Okregowa... -Och, tak - przerwal z kolei Dahno - kiedy zasiedlono te dwa pierwsze swiaty, korporacja oplacajaca transport, terraformowanie i wszystko inne ustanowila darmowe Biblioteki Okregowe. Mieszkancy mieli otrzymywac w nich informacje na temat tego, w jaki sposob uzyskac plony, jak hodowac zwierzeta i wznosic duze budowle; a nawet o miejskich i krajowych finansach. Chcialbys miec do tego dostep? -Jesli nie masz nic przeciwko temu - powiedzial Bleys z przelotnym uczuciem oniesmielenia. -Dlaczego mialbym miec? - spytal Dahno. - Im lepiej sie przygotujesz, tym bardziej mi sie przydasz, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Prosze bardzo; ucz sie wszystkiego, co jest pod gwiazdami, Maly Bracie. Tylko to pochwale. -Dziekuje, Dahno - powiedzial Bleys. -Nigdy mi nie dziekuj - odparl jego brat. - Cokolwiek robie dla ciebie, w takim samym stopniu czynie to dla siebie samego; w istocie robie to, bardziej majac na uwadze swoje korzysci niz twoje. A teraz, co sie tyczy przedstawienia Henry'emu dobrego powodu, zeby zatrzymal cie w domu i pozwolil ci sie uczyc, zamiast zebys pomagal na farmie... To moze wymagac nieco namyslu. Siedzial przez chwile w milczeniu, tak jak i Bleys, ktory chcial, by brat zastanowil sie w spokoju. Potem na twarzy Dahno rozlal sie usmiech. Olbrzym spojrzal na chlopca. -Co bys powiedzial na to, zeby sie rozchorowac na dzien czy dwa? - zapytal. -Chodzi ci o udawanie choroby? - upewnil sie Bleys. Poczul dreszcz bardzo podobny do tego, ktory czul wczesniej. Byl pewny, ze jezeli Henry odkrylby, ze jego choroba nie jest prawdziwa, klamstwo mogloby okazac sie czyms, co usprawiedliwialoby ponowne uzycie pasa - tym razem na nim. -Absolutnie nie - odparl Dahno, usmiechajac sie nadal. - Zastosujemy cos, po czym naprawde bedziesz chory; przez dwa dni bedziesz mial wysoka goraczke i rozstroj zoladka. Zaczekaj do czasu, az ktoregos dnia na farmie bedziesz bardzo ciezko pracowal albo spedzisz duzo czasu na zewnatrz, na sloncu, a potem wez srodek. Henry bedzie mial niezbity dowod, ze jestes chory. Powiedz mu, ze to jest cos, co przydarza ci sie czesto i ze ja mu to wytlumacze. Powiedzialem ci, ze jesli cie to dopadnie, to musi wezwac mnie z Ekumenii, a ja powiem mu, co ma robic. Bleysa skrecilo nieco w srodku na te mysl - nie o wywolywaniu temperatury, ale z powodu tego, ze bedzie mial mdlosci. Bardzo nie lubil sytuacji, kiedy jego cialo nie bylo mu w pelni poslusznym i nieswiadomym sluga. A przede wszystkim, nie lubil wymiotow. -Czy to musi byc tego rodzaju choroba? - zapytal. - Nie moglbym miec tylko goraczki? -Nie - rzekl Dahno zdecydowanie. - Musisz miec inne objawy niz tylko podwyzszona temperature. Musisz byc na tyle chory, by Henry wezwal mnie, a nie miejscowego medyka. Powiesz wujowi, ze zadne tamtejsze lekarstwa nie pomoga ci. Powiesz mu, ze nie mozesz ich przyjmowac; byloby to dla ciebie niebezpieczne. Powiesz mu, ze tylko ja moge ci zaaplikowac odpowiedni medykament. -Zgoda - rzekl Bleys. Tak jak stanal w obliczu problemu skonfrontowania sie z matka, tak Bleys pogodzil sie z faktem, ze zazycie srodka jest nieuniknione. Mial sposob na uporanie sie z tym. Umiescil po prostu koniecznosc przyjecia leku w kategoriach rzeczy nieuniknionych, ktore wyrzucal z umyslu. -Tak naprawde - ciagnal Dahno - to nawet dzisiaj mozemy wziac ten srodek, ktory masz zazyc, zebys mogl zabrac go ze soba, kiedy wrocisz na farme. Jeszcze kiedy mowil, zwrocil wzrok na swoj nareczny monitor, by uzyc go jako telefonu. Mial wlaczone wyciszenie, wiec Bleys nie slyszal, co Dahno powiedzial do urzadzenia, ale po chwili brat opuscil nadgarstek i odwrocil sie do Bleysa. -Idziemy - oswiadczyl, podnoszac sie zza stolu. - Musimy pojechac po lek na drugi koniec miasta. Potem bedzie pora, zeby odwiezc cie z powrotem na farme. Trzy brazowawe pigulki byly tak male, ze Bleysowi trudno bylo uwierzyc, ze moga wywolac pozadany efekt. Mial wziac tylko jedna na raz. Wreszcie nadszedl ten dzien, nieco przed uplywem tygodnia, kiedy polecono mu przekazac domowe obowiazki Willowi i wczesnym popoludniem wyjsc z Joshua; mieli przeprowadzic kozy z zimowego pastwiska na letnie, ktore lezalo jakies trzysta metrow w gore zbocza pobliskiego, niewysokiego wzniesienia. Kiedy Bleys wracal po pracy na farme, skorzystal z okazji i polknal ukradkiem jedna pigulke. Przelknal ja bez trudu; przez jakies pol godziny nie czul sie wcale inaczej i zaczynal sie zastanawiac, czy czasem nie powinien zazyc drugiej. Potem poczul pierwszy atak goraczki, a pietnascie minut pozniej pojawil sie pierwszy, slaby napad mdlosci. W ciagu godziny wymiotowal kilka razy. Henry'ego nie bylo na farmie, gdyz pojechal kozim zaprzegiem w jakichs swoich sprawach, ale Joshua, przejawszy dowodzenie, kazal Bleysowi isc do lozka; polecil tez Willowi, by ten zmienial kuzynowi zimne oklady na glowie, poki ich ojciec nie wroci do domu i nie podejmie bardziej stanowczych krokow odnosnie tego, co nalezy zrobic z Bleysem. Bleys przezyl bardzo ciezka noc. Henry zjawil sie w domu tuz przed kolacja i byl zdziwiony tym, ze chlopiec lezy w lozku. Joshua pracowal na zewnatrz, poza zasiegiem wzroku, wiec pierwsza osoba, ktora powiedziala Henry'emu o Bleysie, byl Will. Henry poczul sie zaklopotany. Choroba byla niecodziennym zjawiskiem w jego rodzinie. Przyjrzal sie Bleysowi, wyjal z magazynka lekarski termometr i zmierzyl chlopcu temperature. Byla o dwa i pol stopnia wyzsza od normalnej i zdawalo sie, ze wzrasta. -Bedziemy musieli sprowadzic medyka Krisa Rodericka - powiedzial Henry, spogladajac na termometr. - Moze to nic nie jest, ale z drugiej strony bede czul sie spokojniejszy, jesli Roderick go obejrzy. Bleys zaprotestowal slabo, wyjakujac historyjke, ktora Dahno polecil mu wmowic wujowi. -Dobrze, w porzadku - rzekl Henry. - Moge zadzwonic do miasta ze sklepu. Wroce najszybciej, jak to mozliwe. Kiedy wrocil po rozmowie z Dahno, byl wyraznie pogodzony z mysla, ze ma czekac na jego przyjazd - ktory mogl nastapic pozno w nocy albo dopiero nastepnego dnia. Wypytywal Bleysa o jego przypadlosc i jej historie, ale chlopiec powtarzal tylko, ze to cos, co przytrafia mu sie od czasu do czasu, kiedy sie przemeczy. Henry poddal sie w koncu i zostawil chorego samemu sobie, choc pod dorazna opieka Joshui i Willa, ktorzy na przemian zmieniali mu oklady na glowie. W koncu chlopcy poszli do lozek, a Henry przejal obowiazek zmiany kompresow, a takze podawania Bleysowi nocnika, do ktorego chlopiec mogl wymiotowac, kiedy mdlosci stawaly sie zbyt silne. Wuj czuwal przy Bleysie cala noc, opiekujac sie nim z zaskakujaca delikatnoscia. Bleys zwymiotowal wszystko wczesnym wieczorem i przez reszte ciemnych godzin meczyly go mdlosci. W sumie, przezyl przykra noc. Ale z rana, calkiem wczesnie - w istocie niewiele pozniej, jak dwie godziny po wschodzie slonca - z drogi dojazdowej do farmy dobiegl go ryk poduszkowca, a juz chwile pozniej Dahno znalazl sie przy bracie. -No no, znowu cie zlapalo, co? - powiedzial lagodnie starszy Ahrens, podchodzac do jego pryczy. - No coz, to nie uzdrowi cie natychmiast, ale sprawi, ze poczujesz sie lepiej i pozwoli ci zlapac troche snu. Wyjal kolejne trzy pigulki, tym razem biale i niewiele wieksze od tych, ktore dal wczesniej Bleysowi, by wywolac atak choroby; jedna wielka dlonia podtrzymal brata na poslaniu w pozycji siedzacej, zeby chlopiec mogl polknac proszki i popic je kubkiem wody. Delikatnie ulozyl Bleysa z powrotem w poscieli. Chlopiec lezal, ledwo dbajac o to, co sie z nim dzialo lub co sie moglo zdarzyc za chwile... ale czymkolwiek byl srodek, ktory dal mu Dahno, to zaczal dzialac z zaskakujaca szybkoscia. Mdlosci zaczely w koncu mijac, a goraczka opuszczala cialo. Zrobil sie senny - byl tak wyczerpany, ze nie bral zupelnie pod uwage tego, jak w istocie musial byc zmeczony Henry po spedzeniu przy nim calej nocy. Nie podziekowawszy nawet Dahno czy wujowi, Bleys zamknal oczy i zapadl w gleboki sen. Nastepnego dnia czul sie duzo lepiej, ale nadal mial zawroty glowy, kiedy probowal usiasc, i potrzebowal pomocy, by przejsc chocby tylko do nocnika. Na trzeci dzien nie czul sie juz w ogole chory, ale nadal byl bardzo slaby, wiec wieksza czesc dnia spedzil w lozku. Zanotowal sobie w pamieci, ze nastepnym razem, kiedy bedzie musial zazyc leki, powinien postarac sie poznac zrodlo ich pochodzenia i upewnic sie, ze wie, co zazywa; lub powinien uprzec sie przy tym, by Dahno zabral go do dostawcy, ktorego bedzie mogl poddac krzyzowemu ogniowi pytan. Dzieki temu chcial sprawic, ze lek nie znokautuje go tak mocno, jak tym razem - ktore to dzialanie wydawalo mu sie silniejsze od niezbednego. Czwartego dnia czul sie na tyle dobrze, by wstac i zaczac cos robic, chociaz nie byl na tyle silny, by moc sprzatac, wiec zajeli sie tym dwaj pozostali chlopcy. Dzien pozniej Bleys byl juz w pelni sil. Wrocil Dahno, ktory wyjechal po dostarczeniu bialych pigulek i odbyciu bardzo krotkiej rozmowy z Henrym. Brat przywiozl czytacz, ksiazki i harmonogram nauki, ktora Bleys mial zaczac. -Podejmiesz ponownie obowiazki domowe - poinstruowal go Henry - a takze lekkie prace na zewnatrz, ktore sam ci wyznacze, ale cztery ostatnie godziny kazdego popoludnia poswiecisz na nauke wedlug dostarczonego przez Dahno planu. To zastapi twoja regularna edukacje, kiedy zacznie sie rok szkolny. Patrzac na Henry'ego, Joshue i Willa, Bleys nie widzial na twarzach chlopcow wyrazu, ktory mozna by uznac za zawisc czy odbicie mysli, ze kuzyn jest faworyzowany; takze Henry nie okazywal innych uczuc, niz normalnie. Rozdzial 10 - Wuju - powiedzial Bleys - dziekuje Bogu za uprzejmosc i opieke nade mna przez cala noc, kiedy bylem chory. Mialo to miejsce dwa dni po tym, gdy Dahno zjawil sie z pomocami naukowymi i odbyl krotka rozmowe z Henrym. Byla to pierwsza okazja, kiedy Bleys znalazl sie w domu sam na sam z wujem i mogl z nim porozmawiac. To, co musial powiedziec, moglo odniesc duzo wiekszy skutek, gdy byli sami. Nie wiedzial, co dokladnie Dahno powiedzial Henry'emu, ale nie musial znac szczegolowo tresci rozmowy. Brat trzymalby sie bardzo blisko wersji, ktora uzgodnili wspolnie podczas ostatniej bytnosci Bleysa w Ekumenii. W tej chwili Henry siedzial przy koncu stolu w jadalni, zajety rachunkami zwiazanymi z hodowla koz, a na drugim koncu Bleys czytal ksiazke dotyczaca rachunku rozniczkowego i calkowego. Slyszac slowa Bleysa, Henry podniosl wzrok. Twarz mu nieco stezala. Byl to, choc nie calkiem, dosyc posepny wyraz. -Za to nie musisz nigdy dziekowac Bogu, chlopcze - powiedzial. - Wykonalem tylko swoj obowiazek. Tam, gdzie sa chorzy, posluzysz im - nie wiecej, jak trzy miesiace temu Nauczyciel Gregg wyglosil kazanie na ten temat. Ale niepotrzebne mi kazanie, bym pamietal o swoich powinnosciach. -Tym niemniej - odparl Bleys - dziekuje Bogu za twoja uprzejmosc, wuju. Podziekowalem takze Bogu nie jeden raz, ale wiele razy, za to, ze sprowadzil mnie tutaj, gdzie mieszkam z Joshua i Willem. Szczegolnie jestem wdzieczny za poznanie Joshui i Willa. Ucza mnie wszystkiego, co musze wiedziec. Rzeczy, ktorych nauczyli sie prawdopodobnie od ciebie, a ktorych wczesniej nie mialem nigdy okazji poznac. Przez zesztywniala twarz Henry'ego przebiegl drobny grymas. Po chwili zniknal, a wuj wygladal jak zwykle. -To ladnie z twojej strony, ze myslisz dobrze o kuzynach - powiedzial Henry sucho. - Byc moze to chelpliwosc z mojej strony, ale uwazam, ze sa dobrymi synami; a w nadchodzacych latach maja stac sie dobrymi mezczyznami. Bede szczesliwy, jesli tak sie stanie; i bede takze szczesliwy, jesli wyrosniesz na im podobnego. Przeniosl gwaltownie wzrok na swoje skrawki papieru, jak zwykle ulozone przed nim w idealnym porzadku. -Wracaj teraz do swojego zajecia, Bleys! - powiedzial. - A ja musze wracac do swojego. Zaden z nas nie ma czasu na pogwarki. Bleys wrocil z radoscia do swojej ksiazki o teorii fal. Jak to mial w zwyczaju, przeczytal najpierw wszystkie podreczniki, jakby to byly ksiazki sluzace rozrywce; pozwolil po prostu, by napelnily go pieknem przedstawianych i udowadnianych teorii. Potem czytal je drugi raz, powoli, gotow przerwac lekture i sprobowac przecwiczyc zagadnienia, ktore wyjasnialy. Tym razem jednak czul zadowolenie z zupelnie innego powodu. Wlasnie dowiodl czegos, co podejrzewal, ze Henry kochal gleboko swoich synow i zaczynal lubic rowniez Bleysa - chociaz nigdy by tego nie przyznal, ani nie okazal. Bleys nie widzial nigdy, by wuj objal czy chocby dotknal Joshue i Willa. Najdalej, do czego sie posuwal, to do wypowiedzenia rzadkich slow pochwaly lub do obdarzenia ich tym sladem chlodnego usmiechu, ktory - zdawalo sie - byl wszystkim, na co Henry potrafil sie zdobyc, chcac okazac swoje zadowolenie. Bleys obserwowal chlopcow w tych momentach i widzial, ze nie dawali sie zwiesc. Czytali w swoim ojcu z taka latwoscia, do jakiej Bleys dopiero dochodzil. Wiedzieli, ze obdarzal ich uczuciem i ze przelotny usmiech byl ekwiwalentem goracej pochwaly kogos o odmiennej naturze. Teraz Bleys czul, ze przebil sie w koncu przez zewnetrzna zbroje Henry'ego i dotarl do jego glebiej skrytych emocji. To byl poczatek. Na czwarty dzien po tej rozmowie wypadala niedziela i wszyscy pojechali do kosciola kozim zaprzegiem - Henry, Joshua, Will i Bleys. Byli jedna z pierwszych rodzin, ktore dotarly na miejsce. Bleys zauwazyl, ze Gregg stal w wejsciu do swiatyni i wital tych, ktorzy przyszli na nabozenstwo. Chlopiec przekonal sie jednak, ze czlonkowie innych rodzin, ktore dotarly juz na miejsce i tych, ktore przybyly pozniej - gdyz on, Henry i chlopcy stali na zewnatrz az do samego rozpoczecia nabozenstwa - pozdrawiali cieplo wuja i jego synow, ale okazywali wyrazny chlod w stosunku do niego samego nawet wtedy, gdy Henry przedstawial go jako swojego bratanka. W koncu weszli do srodka. Tuz za drzwiami, w malym przedsionku z haczykami na ubrania - najwyrazniej bylo to cos w rodzaju szatni - Henry zatrzymal Bleysa, podczas gdy chlopcy szli srodkowym przejsciem koscielnej nawy. -Dzielimy lawke z rodzina Howardsonow - wyjasnil Bleysowi wuj - i nie ma juz w niej miejsca dla nikogo wiecej. Obawiam sie, ze bedziesz musial siedziec z tylu sam. Bleysowi to nie przeszkadzalo. Wolal siedziec z tylu, skad mogl obserwowac, sam nie bedac obserwowanym przez reszte zboru. -Nic nie szkodzi, wuju - odparl. - W domu bozym kazde miejsce jest tak samo dobre, prawda? -Tak - rzekl Henry, patrzac na niego przenikliwie. - Masz absolutna racje. Kilka tylnych lawek bylo zupelnie pustych. Bleys usiadl w ostatniej z nich, po lewej stronie przejscia i obserwowal inne rodziny, ktore wchodzily do kosciola i szly na swoje miejsca, ktore znajdowaly sie z przodu. Wreszcie, gdy zdawalo sie, ze weszli ostatni wierni, we wnetrzu pojawil sie mezczyzna w srednim wieku. Na biodrze mial pusta kabure miotacza, ktora wisiala na pasie otaczajacym jego spory brzuch; grubas usiadl obok Bleysa i obdarzyl go przyjaznym usmiechem. -Nazywam sie Adrian Wiseman - wyszeptal i wyciagnal dlon. - Jestem koscielnym policjantem. - Ty musisz byc Bleysem Ahrensem, bratankiem Henry'ego MacLeana, ktory dopiero co do niego zjechal, by z nim zamieszkac. -Tak - odparl rowniez szeptem Bleys, ujmujac z wdziecznoscia oferowana dlon. - Dlaczego nosi pan kabure na bron? I gdzie pistolet, ktory do niej nalezy? -Szzz - powiedzial Adrian. - Zaczyna sie nabozenstwo. Pozniej ci wszystko wyjasnie. Po nabozenstwie, ktore trwalo nieco ponad dwie godziny, Bleys wstal i wyszedl za Adrianem do szatni na czas, by zobaczyc, jak mezczyzna zdejmuje z polki miotacz i wklada do kabury u swego boku. Konstabl odwrocil sie, ujrzal Bleysa, zlapal go za rekaw i wciagnal chlopca z powrotem do kosciola, by usunac go z drogi wychodzacych na zewnatrz czlonkow zboru. Usiadl w lawce, ktora obaj dopiero co opuscili i pociagnal za soba Bleysa. -Policjant koscielny - powiedzial Adrian cicho, nadal prawie szeptem - ma obowiazek nie dopuscic do zaklocenia nabozenstwa z zewnatrz. -Kto mialby przeszkadzac? - zapytal zafascynowany Bleys. -Czlonkowie innych kosciolow, ktorzy nie lubia naszego - wyjasnil Adrian. - Moze dojsc do prawdziwego ataku ze strony czlonkow innego kosciola. Ale zwykle sa to nastolatki, ktore chca wykazac sie odwaga w ten sposob, ze przeszkodza nam w modlitwie. Chociaz nawet to nie zdarza sie czesto. Ale kiedy do tego dochodzi, musze szybko chwycic bron; raczej nie po to, by jej uzyc, ale jako straszak, zeby ich przegnac. -Dlaczego zatem nie nosi pan jej caly czas? - spytal zafascynowany Bleys. - Och, wiem, to dlatego, ze nie powinien pan wnosic miotacza do kosciola. Adrian usmiechnal sie do niego z aprobata. -Masz racje - powiedzial. - Gdy chodzi o moje cele, to szatnia jest uwazana za zewnetrzna czesc kosciola; a jednoczesnie chce miec bron pod reka na wypadek, gdybym jej potrzebowal. -I dlatego nie zdejmuje pan samego pasa? - chcial wiedziec Bleys. -Tak - potwierdzil Adrian. W tym momencie podszedl Henry z chlopcami i po wymienieniu kilku przyjaznych slow z Adrianem zabral Bleysa. Dopiero kiedy MacLeanowie znalezli sie w wozie koziego zaprzegu, Bleys mial mozliwosc zadac Henry'emu kolejne pytania. -Wuju? - odezwal sie. - Jak czesto jeden kosciol napada na inny? To znaczy, gdy czlonkowie zboru dokonuja ataku. -Rzadko, w dzisiejszych czasach - odparl Henry; jego usta staly sie nagle prosta kreska. - Widzialem to i mam nadzieje, ze zaden z was tego nie zobaczy. To straszna rzecz, kiedy widzi sie, jak bracia i siostry w Panu zabijaja sie z powodu roznej interpretacji jednej linijki Pisma. Bleys nie byl rownie zmrozony zachowaniem sie czy tonem glosu Henry'ego od czasu ich pierwszego spotkania w kosmoporcie. Nastepnego dnia po poludniu, najszybciej jak to bylo mozliwe, zapytal Joshue, dlaczego sprawa wojen miedzy kosciolami wprawila jego ojca w tak ponury nastroj. Joshua zawahal sie. -Jesli bedzie chcial, zebys wiedzial, to sam ci powie - odparl. Nigdy wczesniej kuzyn nie uchylil sie od odpowiedzi na pytanie Bleysa. -Wiesz, ze nie powie - rzekl. - Nigdy mi nic nie mowi. Joshua wahal sie nadal. W koncu odezwal sie, mowiac z pewnym oporem. -Polecil mi, zebym opowiedzial o tym Willowi, kiedy bedzie starszy. Sadze, ze zgodzilby sie, zebym ci to zdradzil. Ty takze nalezysz do rodziny - znowu sie zawahal. - Bleys, on byl Zolnierzem Boga! - Zolnierzem Boga? Masz na mysli to, ze zostal zwerbowany podczas jednego z tych poborow rekrutow, ktore macie tutaj tak czesto, zeby mlodzi mezczyzni walczyli poza planeta w celu powiekszenia dochodow Zjednoczenia, liczonych w miedzygwiezdnych kredytach? -Nie, nie - odparl Joshua - chociaz w tym takze uczestniczyl. Moze ci o tym opowiedziec, jak bedzie chcial. Tak naprawde, nigdy mi tego nie mowil. Nie, Zolnierz Boga jest, no coz... czasami, Bleys, kiedy jeden kosciol jest atakowany przez inny, ten napadniety otrzymuje pomoc ze strony czlonkow bliskich mu zborow, z ktorymi jest na przyjacielskiej stopie. Ojciec walczyl raczej za inne koscioly niz za swoj wlasny. -Och, rozumiem - powiedzial Bleys. - Zarabial w ten sposob pieniadze... -Pieniadze?! Oczywiscie, ze nie! - Joshua byl przerazony. - Nawet Fanatyk nie walczylby tylko dla pieniedzy! Nie, przede wszystkim walczyl za ludzi kosciola, ktory zostal napadniety. -Nie rozumiem - rzekl Bleys. - Powiedziales "przede wszystkim". A o co walczyl poza tym? -Nie, nie rozumiesz, Bleys - przyznal Joshua cierpliwie. - Walka za Ludzi Boga jest w porzadku. Wiekszosc z tych, ktorzy oferuja w ten sposob swoja pomoc, robi to dla wiernych zboru, ktoremu pomagaja. Ale... niekiedy, po jakims czasie, zaczyna im sie to podobac. Sama walka. Walka, i - Boze, pomoz nam - zabijanie. W koncu przenosza sie, biorac udzial w jednej wojnie o kosciol po drugiej. Ojciec przekonal sie pewnego dnia... no coz, nie ufal juz sobie, ze walczy z czystym sercem. Milicja zostala w koncu wycofana z wojny, w ktorej uczestniczyl i... ale on sam bedzie ci musial to opowiedziec, Bleys. Ja nie moge. Joshua byl zaniepokojony, a Bleys nigdy wczesniej nie widzial go w takim stanie. -Nawet jesli trzeba zastrzelic kroliki na wieczorny gulasz - ciagnal Joshua pelnym napiecia glosem - to kaze mi to robic. Widziales, ze biore bron, wychodze i przynosze kroliki, ale nigdy nie widziales, zeby on to robil, prawda? To dlatego, ze teraz nawet nie lubi dotykac broni. Nie sadze, zeby za mojej pamieci wzial do reki pistolet iglowy wiecej, niz dwa czy trzy razy, a i tak zrobil to tylko wtedy, gdy trzeba bylo wyczyscic go w specjalny sposob lub przygotowac dla mnie. -W porzadku, Josh - rzekl Bleys pospiesznie. - Niewazne. Masz racje. Sam mi powie, kiedy nadejdzie wlasciwa pora. W dniach, tygodniach i miesiacach, ktore nadeszly, staral sie dopasowac do wzorca zycia Henry'ego i pozostalych czlonkow kosciola. Od czasu do czasu pewne rozwiazania same przychodzily mu do glowy, nawet bez swiadomych rozmyslan z jego strony. Nagle rozumial, ze jakies dzialanie, postawa lub slowo uzyte przez kogos z pozostalej trojki mialo znaczenie, ktorego wczesniej nie podejrzewal. Zachowywal te fragmenty informacji i dopasowywal do siebie. Krok po kroku, poznawal lepiej kazdego z MacLeanow. Ale najlepiej poznal Henry'ego. Nadeszla krotka jesien, a po niej nastapila dluga zima - w tych szerokosciach geograficznych pora ulewnych deszczy i porywistych wiatrow. Bleys kontynuowal samodzielna nauke, ale nie chodzil do malej szkoly, do ktorej codziennie uczeszczal teraz nie tylko Joshua, ale i Will. Poza tym, byl czescia ich zycia i zaczynal znajdowac w jego regularnosci spokoj i wygode. Chodzil z MacLeanami do malego kosciola i sluchal kazan Gregga. Przylaczal sie do ich hymnow, ktore spiewano - zgodnie z zasadami ich odlamu - bez zadnego muzycznego akompaniamentu, a takze klekal i modlil sie wraz z innymi. Mimo ze wysilal sie jak mogl, nic z tego nie przywiodlo go ani troche blizej do ich wiary w Boga. Ale zaczal solidaryzowac sie z nimi; solidarnosc byla niczym jeden wielki, cieply, opatulajacy ich wszystkich pled. Przywracala zaufanie, ze Bleys stanowi czesc ich malej spolecznosci; dawala wrazenie stabilnosci, jakiej nie czul nigdy wczesniej, bedac z matka i jej przyjaciolmi. Wszystko to znaczylo bardzo wiele dla Bleysa, ktory tesknil za taka staloscia. Kiedy przebywal w towarzystwie kogos z miejscowych, zdawalo mu sie, ze jest lubiany i akceptowany. Ale niewielka zmiana w postawie tego czlowieka, gdy tamten odwrocil sie, by poswiecic uwage innemu czlonkowi zboru, wydawala sie Bleysowi sygnalem, ze ta wyrazna sympatia w stosunku do niego zmniejsza sie. Obawial sie, ze to, co od dawna postrzegal jako problem - ze jest odbierany jako inny - wplywal, nawet jesli tylko nieswiadomie, na ich stosunek do niego. Tak, jakby czuli jego niemoznosc uwierzenia w Boga i stania sie podobnym do nich. To przekonanie zostalo poparte pewnego dnia, kiedy Bleys byl w sypialni i uslyszal glos Willa, ktory wszedl wlasnie do domu i zwrocil sie do Henry'ego: -Ojcze? - spytal Will. -Tak, Will? - powiedzial Henry. -Dlaczego inni czlonkowie kosciola nie lubia Bleysa? Modli sie wiecej od nich i zawsze jest niezwykle grzeczny dla kazdego. Joshua i ja bardzo go lubimy! -Will - odparl Henry - kazdy czlowiek ma prawo do tego, by cos lubic lub nie. Nie zwracaj uwagi na to, co inni czuja w stosunku do twojego kuzyna. Z czasem moga zaczac postrzegac Bleysa tak, jak widzisz go ty i Joshua. Na farmie te same rzeczy zdarzaly sie przez szesc dni w tygodniu, z wyjatkiem dnia koscielnego i wszyscy wspolnie w tym uczestniczyli. Ten sam rytm pracy i zycia dotyczyl ogolu mieszkancow, a Bleys byl jednym z nich. Chociaz ten styl zycia nie mogl w zadnym wypadku zajac miejsca milosci, jakiej nigdy nie doznal od matki, to w dziwny sposob tlumil bol wywolany przez brak tego uczucia - bol, ktory nigdy nie opuscil go calkowicie. Ale zrodlo, skad plynela ta pociecha, umykalo mu. Zrozumial jednak, w jaki sposob efekty wynikajace z wiary Henry'ego tworzyly solidna strukture ludzkiej rasy i otaczajacego ja wszechswiata. To wszystko bylo zaplanowane, sprowadzone do jednosci i trwalosci, ktorych pragnelo duchowe ja" Bleysa. Jesli kryl sie w tym sposob na uwierzenie w Boga, to z pewnoscia na drodze docenienia i zrozumienia tego pojedynczego, uporzadkowanego wszechswiata, ktory wirowal wokol niego. Bleys postanowil podwoic liczbe modlitw i wzmoc wysilki prowadzace do poznania istoty Boga. Jesli nie mogl miec milosci, to mogl przynajmniej miec ten pojedynczy, uporzadkowany wszechswiat. Wszystko, co musial zrobic, to zaakceptowac idee wszechmocnego, panujacego nad wszystkim Boga. Jednoczesnie wizyty u brata Bleysa dostarczaly coraz wiekszej liczby informacji i stawaly sie coraz ciekawsze. Dahno wprowadzal stopniowo Bleysa w zycie Ekumenii i zapoznawal go z miastem. Ahrens zaczal zabierac mlodszego brata do miasta, pokazywal mu rozne jego fragmenty i wyjasnial, jak one funkcjonuja na tym religijnie zorientowanym Nowym Swiecie. Unikal jednak jakichkolwiek uwag dotyczacych celow, do ktorych dazyl i ucinal wszelkie pytania na ten temat. Bleys nie potrafil wydobyc z Dahno odpowiedzi na pytanie, jaka role odgrywal jego brat w tym miescie i na tej planecie. I tak to trwalo, az w pewien weekend Dahno poprosil Henry'ego o pozwolenie zabrania Bleysa do Ekumenii na cztery dni; w tym na niedziele. -Oczywiscie - MacLean zmarszczyl czolo - ale chlopiec opusci nabozenstwo. -Nie, wuju - powiedzial Bleys. - Nie opuszcze, prawda Dahno? Brat usmiechnal sie. -Nie wiem, czy w Ekumenii jest wasz kosciol - zwrocil sie do Henry'ego. -Jest - odparl MacLean. - Zapisze ci adres. Uczynil to na jednym ze swoich swistkow papieru i - dosyc zastanawiajace - wreczyl go nie Dahno, ale Bleysowi. Chlopiec zlozyl kartke i wsunal ja do kieszonki koszuli. -No dobrze - odezwal sie Dahno - zatem to zalatwione. Czy jest jeszcze jakis powod, dla ktorego Bleys mialby nie jechac? -Nie - odparl Henry; spojrzal bezposrednio na starszego z braci. - Oczywiscie, dobrze sie nim zaopiekujesz. -Oczywiscie - odparl Dahno. -Rozumiesz, o co mi chodzi - powiedzial MacLean, zwracajac sie nadal wprost do Dahno. - Chlopiec mieszka z nami juz od pewnego czasu i na sposob Pana. Nie wezmiesz go w jakies miejsce, w ktorym nie powinien sie znalezc? -Nie, wuju - rzekl Dahno cieplo. - Przyrzekam. A wiec zostalo postanowione. Ale w poduszkowcu, kiedy wjechali na autostrade, starszy brat wybuchnal nagle glosnym smiechem. Odwrocil glowe i spojrzal przelotnie na Bleysa, majac na twarzy szeroki usmiech. -Dobry stary wujaszek Henry! - powiedzial. - Pilnuje, zebym nie sprowadzil cie na manowce! -I tak nie zostalbym sprowadzony z wlasciwej drogi - odparl spokojnie Bleys, patrzac bratu w oczy. Kiedy Dahno zerknal ponownie na Bleysa, usmiech nie opuscil ust olbrzyma, ale byl stonowany; wyraz twarzy starszego Ahrensa zmienil sie. -Nie zapominaj o swoich mleczakach, Maly Bracie - powiedzial Dahno. - Zaczekaj, az urosna ci prawdziwe kly. Bleys zamilkl; poki nie znalezli sie niemal w miescie, nie padlo miedzy nimi ani jedno slowo. Potem Bleys odezwal sie ponownie. -Dlaczego chcesz, zebym zostal cztery dni? - zapytal. -Poniewaz nadeszla pora, zebys zaczal nauke - odparl Dahno, nie patrzac na niego. - Innego rodzaju nauke, Maly Bracie. W mojej szkole. To miejsce, gdzie czlowiek sam sie uczy; i w tym wypadku to jest wlasnie najwazniejsze: ze uczysz sam siebie, zamiast zeby uczyl cie ktos inny - w tym i ja. Bleys zadal to pytanie, gdyz Dahno kierowal poduszkowiec w strone innej dzielnicy Ekumenii niz ta, do ktorej wczesniej jezdzili. Mlodszy brat zepchnal odpowiedz starszego w glab umyslu, by pozwolic jej tam fermentowac; miala czekac na kolejne drobne fragmenty informacji, ktore mogly zaczac skladac sie w cos, co Bleys potrafilby lepiej zrozumiec. Dahno zwolnil teraz, gdyz byli juz na ulicach miasta, gdzie obowiazywalo ograniczenie predkosci. Dzielnica, do ktorej wjechali, byla obskurniejsza od wszystkich innych, jakie Bleys do tej pory widzial w tym miescie - czy w ogole gdziekolwiek indziej, jesli o to chodzi. Byl to obszar biurowcow, magazynow i nielicznych budynkow mieszkalnych o wysokosci pieciu, szesciu pieter - co w miescie na tej planecie stanowilo cos niezwyklego. Wlasnie przed jednym z takich domow Dahno podjechal w koncu poduszkowcem do kraweznika. -Wysiadamy - powiedzial, zerkajac na Bleysa. Rozdzial 11 Dahno opuscil poduszkowiec, Bleys wysiadl i wszedl za swoim starszym przyrodnim bratem do budynku. Na parterze miescil sie maly, stechly hol, dluzszy niz szerszy, na obu scianach widnialy skrzynki na listy. Za biurkiem siedzial stary mezczyzna, dozorca domu, jakich spotykalo sie na tej planecie, ale z reguly nie w miejscach wygladajacych tak tandetnie jak to. Jego wzrok spotkal sie ze wzrokiem Dahno. Dozorca nie odezwal sie slowem; nie zrobil tego tez Ahrens. Poznali sie, to wszystko. Dahno ruszyl w strone szybow trzech wind i wcisnal do szczeliny zamka najdalszej z nich krotki, gruby walec klucza. Drzwi rozsunely sie. Weszli na platforme; drzwi zamknely sie za nimi. Plyta uniosla ich w gore szybu. Bleys obserwowal uwaznie Dahno. Zastanawial sie, dlaczego przyjechali w podobne miejsce. Na podstawie tego, czego dowiedzial sie do tej pory o tym czlowieku, podobny budynek oraz mieszkanie, jakie przypuszczalnie sie w nim znajdowalo, w ogole nie byly w stylu brata. Czekal, az Dahno pospieszy z jakimis wyjasnieniami, ale brat milczal. Winda zatrzymala sie na najwyzszym pietrze budynku, a drzwi otworzyly sie w krotkim korytarzu ze splowialym dywanem i tandetnymi dekoracjami sciennymi. Przed nimi widnialy samotne drzwi. Dahno posluzyl sie ponownie kluczem. Wyjal go z kieszeni, ale Bleys nie potrafil powiedziec, czy to byl ten sam klucz, ktorym brat otwieral winde, czy nie. Przypuszczalnie tak. W kazdym razie wsuniecie klucza w gniazdo zamka sprawilo, ze drzwi przed nimi odsunely sie do tylu, a oni przeszli przez wielki pokoj przypominajacy sale klubowa, w ktorym siedzialo z tuzin mezczyzn na miekko tapicerowanych, dryfowych siedziskach - niektorzy z nich czytali, inni mieli przed soba na wpol wypelnione szklanki. Kiedy drzwi zamknely sie, wszyscy obecni gramolili sie, zeby podniesc sie na rowne nogi. -Dzien dobry, panowie zastepcy - powital ich jowialnie Dahno. - Zastepcy w trakcie szkolenia, powinienem byl raczej powiedziec. Siadajcie, panowie, siadajcie. Wszyscy zajeli ponownie swoje miejsca. Tym razem Bleys przyjrzal sie obecnym dluzej i dokladniej. Wszyscy byli slusznej postawy, dziarsko wygladajacymi ludzmi; zaden z nich nie mial mniej jak dwadziescia kilka lat i zaden nie byl prawdopodobnie po trzydziestce. Wszyscy byli nadzwyczaj dobrze ubrani, ale w niedbalym stylu. Ich ubrania byly drogie, ale nie krzykliwe. Jednoczesnie nie byly to ubrania, jakie Bleys widzial, by nosili je mieszkancy tej planety. Pomimo postury, w porownaniu z Dahno wszyscy wygladali jak mlodziency. Stojac, starszy Ahrens gorowal nad wszystkimi. -To jest moj brat Bleys - powiedzial Dahno, machajac reka w jego kierunku. - Chcialbym, zebyscie wszyscy dobrze mu sie przyjrzeli. Urwal, a ta przerwa podkreslila znaczenie jego nastepnych slow. -Chce, zebyscie wszyscy go zapamietali - ciagnal wolno - i mogli wszedzie go rozpoznac. Urosnie w nadchodzacych latach, ale zawsze poznacie go od jednego rzutu okiem. Bedziecie sie nim opiekowac. Jesli nie powiem wam inaczej, bedziecie strzec go z narazeniem zycia - w kazdym czasie, miejscu i w kazdej sytuacji, w jakiej go ujrzycie. Przerwal, by ponownie sie usmiechnac. Glos mu zlagodnial, jego brzmienie stalo sie zartobliwe. -To dlatego, ze jest wiecej wart od kazdego z was z osobna lub wszystkich razem - powiedzial. - Pamietajcie o tym, jak powinni to miec na uwadze lojalni adepci. Zatem bedziecie go ochraniac caly czas, kiedy tylko bedzie to niezbedne, a jesli powiem, zebyscie go przyprowadzili do mnie, to go sprowadzicie. Czy to jasne? -Tak, panie przewodniczacy - rozlegl sie chor glosow. -Dobrze - rzekl Dahno; odwrocil sie do Bleysa. - Przynajmniej jeden z nich powinien zawsze byc tutaj. Sa jeszcze inni, teraz nieobecni, z ktorymi bedziesz musial poznac sie w przyszlosci. Tymczasem zostawmy ich, by zasluzenie odpoczeli, a ja cie oprowadze. Ruszyl przed siebie, a Bleys poslusznie poszedl z nim, czujac na sobie spojrzenia wszystkich mezczyzn zgromadzonych w pokoju. To nie bylo przyjemne uczucie. Mial wrazenie, ze jest raczej wrogiem wskazywanym jako ewentualny cel, a nie wartosciowym przyjacielem, ktorym nalezy sie opiekowac - jak to sugerowal Dahno. Przeszli przez kolejne drzwi, ktore odsunely sie, gdy sie do nich zblizyli. Znalezli sie w pomieszczeniu kuchennym; wejscie po lewej stronie stronie prowadzilo do nastepnej sali, ktora byla albo wielkim pokojem konferencyjnym, albo jadalnia. Dahno zatrzymal sie i wskazal machnieciem pomieszczenie z dlugim stolem. -Pokoj, w ktorym moi przyszli zastepcy szkola sie w swoich obowiazkach - wyjasnil Bleysowi. - Nie musimy zostawac tu ani chwili. Chodz dalej, pokaze ci najpierw ich kwatery prywatne. Kazdy z nich ma osobny pokoj z lazienka. W istocie, ten kompleks zajmuje cale gorne pietro budynku... Kiedy Dahno mowil, szli srodkiem korytarz; otwarte drzwi po obu jego stronach ukazywaly pokoje z poslanymi lozkami. Rzeczy znajdujace sie w kazdym pomieszczeniu byly mniej czy bardziej porzadnie poukladane, ale to bylo wszystko, co Bleys mogl o tym powiedziec. Bleys, wyszkolony teraz za sprawa prac porzadkowych i szorowania domu Henry'ego uznal, ze pokoje sa bardzo kiepsko utrzymane. Nie brakowalo kurzu w rogach i na parapetach, co wskazywalo, ze sprzatano je albo niedbale, albo nieczesto; a przede wszystkim mialy one niechlujny wyglad, pomimo eleganckich mebli. Ale Dahno prowadzil juz Bleysa do bardzo duzego pokoju, ktorego sufit wnosil sie nad ich glowami na wysokosci co najmniej dwoch kondygnacji. Taka przestrzen byla najwyrazniej niezbedna, gdyz pomieszczenie bylo wyposazone jak sala gimnastyczna. Na podlodze lezaly maty, a z sufitu zwisaly liny sluzace do wspinania sie. Jeden z rogow sali zajmowal basen plywacki, ktory nie byl wcale taki maly, jak sie Bleysowi z poczatku wydawalo, gdy porownywal go z powierzchnia pomieszczenia. -Tutaj cwicza moi rekruci - powiedzial Dahno; szedl nadal przed siebie. - Mam ludzi, ktorzy przychodza tu, by cwiczyc ich w roznych dziedzinach sportu. Szkoleniowcow ze wszystkich planet, ktorzy chca trenowac innych. Przeszedl przez cala sale gimnastyczna i przez kolejne rozsuwane drzwi wszedl do pomieszczenia, ktore najwyrazniej pelnilo role sali wykladowej lub klasy. Tutaj zatrzymal sie wreszcie. Nad ich glowami i na scianach zapalily sie automatycznie swiatla, chociaz w pomieszczeniu nikogo wiecej nie bylo. -Tutaj - powiedzial - prowadzona jest czesc ich edukacji. Przede wszystkim przez nauczycieli ze swiata naszej matki, przez Exotikow. To jest absolutnie niezbedne, gdyz kiedy zostana w koncu pelnymi wiceprzewodniczacymi, udadza sie na inne planety i zaloza wlasne grupy, a kazdy z tych, ktorych dopiero co widziales, stanie sie lokalnym przewodniczacym i bedzie rekrutowal wlasnych zastepcow. Co o tym wszystkim sadzisz, Bleys? -Ci mezczyzni z pierwszego pokoju - zapytal chlopiec - wszyscy pochodza z tego swiata? -Tak, z wyjatkiem jednego czy dwoch - odparl Dahno. - Ale nie powiedzialbys tego o tych, ktorzy sa teraz nieobecni. Poza tym, wszyscy zostali przeze mnie bardzo uwaznie dobrani. Dowiesz sie o tym z uplywem lat. Wazna rzecza, jaka chcialbym, zebys wyniosl z tej krotkiej wizyty, jest to, ze oni ucza sie jak zostac przywodcami. Zeby mogli rozpowszechniac slowo - moje slowo. Rozumiesz juz, Bleys? -Tylko czesciowo - odrzekl jego brat. Dahno rozesmial sie. -Dobrze! - powiedzial, a potem jego glos bardzo spowaznial. - Chce, zebys wyrobil sobie wlasne zdanie na ten temat. Miej oczy szeroko otwarte i wyciagaj wlasne wnioski. I pamietaj, ze musisz jeszcze dorosnac. To daje ci kilka lat na przemyslenie spraw. Zawrocil nagle. -Pokazalem ci to miejsce, zajmijmy sie zatem innymi rzeczami. Ruszyl z powrotem przez pomieszczenia, ktore mineli - mezczyzni we frontowym pokoju znowu wstali, gdy Dahno przechodzil, ale machnieciem reki polecil im usiasc. Wyszli, zjechali winda i wsiedli do poduszkowca. -A teraz - glos Dahno brzmial znowu wesolo i bardzo przyjaznie - pojedziemy do mojego mieszkania. Sadze, ze przynajmniej jedna zwiazana z nim rzecz spodoba ci sie bardziej od tego, co widziales tutaj. Zostawili za soba poprzednia dzielnice i wjechali do innej, ktora znacznie sie od tamtej roznila. Staly tutaj wielopietrowe apartamentowce i wygladalo na to, ze zamieszkuja je bogaci samotni ludzie i rodziny. Poduszkowiec zanurkowal w dol po pochylni i zjechal do podziemi jednego z budynkow; pokonali winda kilka pieter i wjechali na korytarz bogato wylozony granatowymi chodnikami. Na scianach - z wyjatkiem jednej, w ktorej bylo wysokie, podobne koscielnemu okno - znajdowalo sie mnostwo ozdobnych roslin. Okno pozwalalo dostrzec zadrzewiony teren, co sprawialo takie wrazenie, jakby calkowicie zostawili za soba miasto i mieli przed soba las. Dahno uzyl ponownie jakiegos klucza, po czym weszli do zupelnie odmiennego wnetrza, niz ogladane poprzednio. Bylo to jasne mieszkanie, ktorego korytarz oswietlal umieszczony w dachu swietlik. Okno, widoczne na wprost nich po drugiej stronie wielkiego salonu, rozciagalo sie na cala sciane. Zdawalo sie, ze po prawej stronie znajduje sie cos w rodzaju oranzerii pelnej roslin, dochodzilo stamtad cwierkanie ptakow. Po lewej stronie znajdowal sie maly hol, ktory prowadzil do sporej - ale nie ogromnej - jadalni, ktora mogla prawdopodobnie pomiescic dwanascioro ludzi; w korytarzu za nia widac bylo kolejne pokoje. Dywany byly nadzwyczaj grube i miekkie, w odcieniu starego zlota, a bialy sufit przebijaly tu i owdzie swietliki, wpuszczajace sloneczny blask. Sciany byly zolte, obwieszone obrazami scen rodzajowych. Sluchajac uwaznie Bleys, doszedl do wniosku, ze z cieplarni dobiega odglos szemrania wody, strumyka albo malego wodospadu. W sumie, apartament mogl ujsc za kopie widzianych przez Bleysa pomieszczen mieszkalnych, jakie mozna bylo spotkac na obu planetach Exotikow. -No i? - spytal Dahno. - Wiesz juz, co mialem na mysli mowiac, ze bedzie tu cos, co ci sie spodoba? Bleys wiedzial od razu, co brat mial na mysli. Nie chodzilo tylko o gust Exotikow, stanowiacy dodatek do luksusu i dobrego smaku, z jakim urzadzono mieszkanie, lecz o to, ze apartament byl nieskazitelnie czysty. Sciany, podlogi, sufity; kazda powierzchnia w zasiegu wzroku. Wszystko blyszczalo, jakby zostalo odkurzone lub wypucowane zaledwie kilka minut wczesniej. Dom Henry'ego nie moglby byc czysciejszy. -Tak, rozumiem - powiedzial Bleys. Przyszedl tutaj zbuntowany, gotow oburzyc sie na wszystko, co brat mu pokaze. Teraz ta chec walki opuscila go. To bylo przyjemne i atrakcyjne mieszkanie; i nie bylo sensu temu zaprzeczac. Jesli odzwierciedlalo postawe jego lokatora, to Bleys byl bardziej nieufny w stosunku do Dahno, niz powinien byc. -Podoba mi sie twoje mieszkanie - powiedzial swemu poteznemu bratu. Poczul na swoim ramieniu lekkie dotkniecie jednej z wielkich dloni. -Milo mi to slyszec - odparl Dahno. Glos mial znowu powazny. - Chodz zatem dalej; zjemy w innym miejscu, niz restauracja. W jadalni, za falszywa sciana, ktora wslizgnela sie w podloge za dotknieciem czujnika, znajdowala sie mala, czysta, automatyczna kuchnia, mogaca najwyrazniej zaspokoic wszelkie gusta. W tym wypadku byly to kanapki i napoje - bardzo dobra imitacja soku pomaranczowego z Nowej Ziemi, do jakiego Bleys przyzwyczail sie podczas spedzonych tam lat i ciemne piwo dla Dahno, a do tego talerz malych zakasek - wszystko przygotowane w kilka minut. -To dla uczczenia zjazdu rodzinnego - powiedzial Dahno, podnoszac swoja szklanke. -Gdybys byl nieco starszy, Bleys, wypilibysmy za to obaj. Nie w tym rzecz, zeby mnie obchodzilo czy bedziesz pil teraz, pozniej, czy w ogole, ale w tym tygodniu, kiedy jestes ze mna, chce, zebys dysponowal pelnia zmyslow, a nie, zeby twoj mozg byl zamulony alkoholem - chocby w najmniejszym stopniu. Bleys usmiechnal sie w duchu, ale na zewnatrz zachowal powage. Kilka lat temu, jeszcze u matki odkryl, ze z jakiegos powodu jest szczegolnie odporny na dzialanie alkoholu. Nie, zeby nie mogl sie upic - przeprowadzil eksperyment i stalo sie tak, ale - jak na ledwo szescioletniego chlopca - musial pochlonac spora ilosc trunku. To byl odprysk wiedzy, ktora lepiej bylo zachowac wylacznie dla siebie. -Przyrzadzilem tylko przekaski - wyjasnil Dahno - poniewaz pozniej zjemy kolacje. Dzieki temu dotrwamy do niej. Zjedli, Dahno wrzucil naczynia z resztkami posilku do szczeliny na odpadki, a potem opuscili mieszkanie. -Wezme dla ciebie klucz z biura - powiedzial starszy brat, zamykajac za nimi drzwi - gdyz zostaniesz tutaj kilka dni. To po drodze. Poszli z powrotem do poduszkowca. Bleys zastanawial sie nad zrodlem dochodow Dahno, ale czul zbytni respekt przed zdolnosciami umyslowymi brata, by pokusic sie o probe jakichkolwiek dociekan. Wyobrazal sobie wiele rzeczy, ale zaden z domyslow nie byl bliski rzeczywistosci, to znaczy apartamentowi w biurowcu. Brazowa plakietka na ciezkich drzwiach z ciemnego drewna oglaszala po prostu: DAHNO AHRENS, DORADCA INWESTYCYJNY. Weszli do gabinetu, w ktorym dwie kobiety pracowaly przy zautomatyzowanych biurkach, zajmujac sie calkiem sporym stosem dokumentow. -Cos waznego? - zapytal Dahno. Obie potrzasnely glowami. Brat poprowadzil Bleysa przez pokoj wylozony dywanem w kolorze trawy; najwyrazniej pomieszczenie znajdowalo sie w srodku budynku, gdyz w ogole nie mialo okien, a potem weszli do kolejnego wnetrza. To bylo duzo wieksze. Stalo w nim wielkie, czarne biurko, wokol ktorego unosilo sie kilka wygodnych dryfow. Jeden, dostosowany do rozmiarow Dahno i odpowiednio wyscielony, znajdowal sie za biurkiem. Ten pokoj, prawem kontrastu, mial okna w dwoch scianach. -Co o tym myslisz, Bleys? - spytal Dahno, kiedy weszli do srodka. -Musi ci sie powodzic - odparl Bleys. - Co to jest "doradca inwestycyjny"? To znaczy, co robisz jako doradca? Dahno rozesmial sie. -Daje dobre rady - wyjasnil. - I zwykle powod jest taki, ze wiem, jaka rada jest wlasciwa. Och, nie zawsze. Moze w dwudziestu pieciu procentach przypadkow zgaduje lub szacuje. Ale reszte wiem. Co bys zrobil z takim biurem, jak to, Bleys? Chlopiec rozejrzal sie po olbrzymim gabinecie, ktorego powierzchnia byla wieksza od powierzchni calego domu Henry'ego. -Przeksztalcilbym je w centrum przetwarzania danych - odparl szczerze. Dahno usmiechnal sie. Skinal na Bleysa, poprowadzil go ku jednej z bezokiennych scian pokoju, w ktorej byly drzwi; kiedy podeszli do nich, odsunely sie w bok. Przekroczyli prog i Bleysa, postepujacego za bratem, zatchnelo z niedowierzania. W pomieszczeniu znajdowal sie dzial czytaczy ksiazek i urzadzen skanujacych, a reszta przestrzeni byla zajeta przez polki i przegrodki na ksiazki w postaci cylindrow i dyskow. -Widzisz teraz, co mialem na mysli, mowiac, ze w wiekszosci przypadkow wiem, jaka rada jest wlasciwa - powiedzial Dahno. - To przede wszystkim tutaj znajduje odpowiedzi. Moze teraz zrozumiesz, dlaczego jestem toba tak zainteresowany, Maly Bracie. Bleys zawahal sie. Byl zaintrygowany; ciekawosc go zzerala. Byl takze swiadom, ze Dahno wie o tym. I ze jego starszy przyrodni brat rozmyslnie wstrzymywal sie z udzielaniem mu informacji, by go zachecic do zadawania pytan. Przez cialo Bleysa przebieglo ukryte drzenie. Dahno podsuwal atrakcyjny trop, liczac, ze Bleys nim podazy, ale - bardziej niz pewne, chociaz Dahno za nic by tego nie przyznal - taki, ktory prowadzil do sytuacji, z ktorej mlodszy brat nie moglby uciec. Jednak ciekawosc nadal walczyla w Bleysie - i zwyciezyla. -Jakim ludziom doradzasz? - zapytal. Twarz Dahno rozdzielil szeroki usmiech. -Przedstawicielom wszystkich zawodow - powiedzial. Spojrzal na zegar na scianie pokoju, w ktorym byli. - I prawie nadeszla pora, zebysmy ruszyli tam, gdzie mozemy ich spotkac Rozdzial 12 Pojechali do restauracji. Ta jednak roznila sie od wszystkich innych lokali, do ktorych Dahno zabieral wczesniej Bleysa. Tamte byly wrecz luksusowe, ale male, dyskretne i lezaly z dala od centrum miasta. Ta restauracja byla bardzo duza i droga do takiego stopnia, w jakim wystawnosc staje sie ostentacja; czteropietrowej wysokosci okna po jednej stronie ujete byly w ramy ciezkich, udrapowanych zaslon. W zbiorniku wielkosci polowy basenu olimpijskiego, ale podzielonym na groty i sekcje przez ozdobne rzezby i elementy architektoniczne, plywaly roznoksztaltne ryby, ktorych zarodki musialy zostac sprowadzone naprawde wielkim kosztem Ryby mialy stope lub wiecej dlugosci, rozmaite kolory i plywaly leniwie w tym bogatym srodowisku. To byla restauracja w stylu, jakiego Bleys nie spodziewalby sie znalezc na zadnym z Zaprzyjaznionych Swiatow, jesli wziac pod uwage jego wyobrazenia o tym, jacy byli Zaprzyjaznieni przed przybyciem tutaj oraz na podstawie pogladu, jaki powzial w trakcie spedzonych na farmie Henry'ego miesiecy. Byl to raczej lokal, jaki pasowalby do Nowej Ziemi, Freilandu lub do jednej z niewyspecjalizowanych planet, na jakich prowadzono handel i produkcje na wielka skale i gdzie duzo ludzi szastalo kredytami. Ludzi, ktorych cieszylo wydawanie pieniedzy w takich miejscach, gdzie mogli pokazac, na co ich stac. Gdy tylko zblizyli sie do wejscia do sali jadalnej, Dahno zostal rozpoznany i bez slowa poprowadzony do stolika - okraglego, o czystym, przezroczystym blacie, przy ktorym moglo siedziec co najmniej szescioro ludzi. -Siedz spokojnie - powiedzial Dahno Bleysowi. - Zamow co chcesz u kelnera, ale przygotuj sie na dlugie posiedzenie. Picie i jedzenie to tutaj marginalne zajecie. Kelner stal juz przy nich i Dahno zamowil kolejne ciemne piwo, a Bleys, na wszelki wypadek, nastepny sok owocowy. Zainteresowalo go to, ze w menu byly wymienione nie tylko miejscowe soki, ale i inne, okreslone jako importowane. Nie byly sprowadzane, tylko zrecznie podrobione, jak ten pomaranczowy z Nowej Ziemi, ktory pil w mieszkaniu Dahno. Na razie Bleys postanowil zachowac ostroznosc, kierowac sie przykladem brata, siedziec spokojnie i patrzec, co sie dzieje. Nie byli sami dluzej niz piec minut, gdy przy ich stoliku, nie pytajac o pozwolenie, usiadl wysoki, szczuply, raczej elegancko ubrany mezczyzna przed siedemdziesiatka. W szklance w jego dloni musowal niebieski drink. -No coz, stoimy pod sciana - odezwal sie do Dahno, saczac swoj napoj. Urwal i spojrzal z powatpiewaniem na Bleysa. -Znasz moja zasade - powiedzial Dahno. - Przy kazdym, kto siedzi przy tym stole, mozna mowic otwarcie. Gdyby tak nie bylo, odeslalbym taka osobe, kiedy usiadles. -Skoro tak twierdzisz - powiedzial starszy mezczyzna, nadal z powatpiewaniem w glosie. - No coz, zdarlem buty, ale rozmawialem ze wszystkimi delegatami w Izbie i nie sadze, zebysmy przepchneli 417B. -Kto sie wstrzymuje? - zapytal Dahno. -Tylko piecioro. Piec Siostr - znasz ich. W tej sprawie sa glusi na argumenty. Chca pozaswiatowego handlu dla Zjednoczenia i zamierzaja miec pozaswiatowy handel; niewazne, kto dostanie przez to po kieszeni. Wszyscy pragna profitow, kazde z nich, a w zdjeciu restrykcji dostrzegaja boski zamysl... Wzruszyl bezradnie ramionami. -Przyszlo mi do glowy, ze moze bedziesz mogl cos wymyslic - dodal. -Na przyklad? - zapytal Dahno. -Nie wiem - starszy czlowiek wzruszyl ponownie ramionami. - Ty jestes Zlotym Uchem... -W porzadku - rzekl Dahno. - Zastanowie sie nad tym. Mozliwe, ze uda mi sie wymyslic sposob na wykolowanie ich. Jesli dojde do czegos, dam ci znac. -Dziekuje - powiedzial starszy mezczyzna. Wstal i odszedl od stolika. Jego miejsce niemal natychmiast zajal niski, mocno zbudowany czlowiek po trzydziestce, o czarnych wlosach i zawadiackiej twarzy, w ktorej byly osadzone blyszczace, brazowe oczy. Nie mial ze soba nic do picia i patrzyl twardo na Bleysa, nie mowiac slowa. -Znasz moje zasady - rzekl Dahno. Brazowooki mezczyzna gwaltownie odwrocil ku niemu twarz. -Tak, pewnie - powiedzial, jakajac sie, a do Bleysa dotarlo, ze prawdopodobnie byl nie tyle zawadiacki, co raczej niepewny siebie. Mowil dalej na swoj urywany sposob. -Mysle, ze chca mnie dorwac - powiedzial do Dahno. -Kto? -Bombaj - odparl tamten. Bleys spojrzal na mezczyzne z zainteresowaniem. Jedyny Bombaj, o jakim slyszal, byl miastem na Starej Ziemi. I nie wiedzial o nim nic wiecej, z wyjatkiem tego, ze byl to port na wschodnim wybrzezu Polwyspu Indyjskiego. Przypuszczal, ze w tym wypadku musi chodzic o miejscowa nazwe jakiejs grupy interesow lub firmy. -Co ci kaze tak myslec? - zapytal Dahno. -Dzieja sie rozne rzeczy - powiedzial brazowooki. - W tym tygodniu ktos ostro wyprzedaje udzialy Core Tap. -Nie moge tego powstrzymac - wyszczerzyl sie Dahno. - Nikt nie moze. -Nie; ale mozesz sie dowiedziec, kto sie za tym kryje, prawda? - spytal mezczyzna. -Byc moze - odparl Dahno. - Jesli ktos sie kryje. -Masz na to moje slowo, ze tak! - zapewnil go tamten, wstajac. Brazowooki odszedl. Nastapila kilkuminutowa przerwa, podczas ktorej Bleys i Dahno siedzieli przy stole sami. -Co to jest Piec Siostr? - zapytal Bleys swego brata. Kiedy Dahno odwrocil sie, zeby spojrzec na niego, na jego twarzy widnial szeroki usmiech. -Czterej starzy mezczyzni i jedna kobieta - wyjasnil. - Przedstawiciele jednego z wiekszych kosciolow na Zjednoczeniu. -A wiec teraz to kwestia polityki, co? - chcial wiedziec Bleys. -Tak sadzisz? - spytal Dahno, ale dokladnie w tej samej chwili przy ich stole usiadla kolejna osoba. Tym razem byla to kobieta po czterdziestce i o uderzajacym wygladzie - jesli ktos, w przeciwienstwie do Bleysa (ktory wiedzial to dzieki mieszkaniu z matka), nie mial pojecia, co moze sprawic uzywanie kosztownych kosmetykow i odpowiedni makijaz. Przybyla, kompletnie ignorowala chlopca. -Dahno - powiedziala - musisz wpasc w najblizsza sobote po poludniu. Bedzie u mnie kilkoro ludzi, ale chcialabym, zeby cie poznali. I mysle, ze spodobaja ci sie. -Jestem zachwycony - rzekl Ahrens. Kobieta wstala i odeszla bez slowa. Dahno odwrocil sie i stwierdzil, ze mlodszy brat przyglada mu sie nadal. -Zanim zapytasz - wyjasnil - to przypuszczalnie druga pod wzgledem bogactwa kobieta na tej planecie. Uwierzysz, ze jest Nosicielka Prawdziwej Wiary? Bleys byl zszokowany. -Nie wyglada na jedna z nich - odparl. -Ale jest - rzekl Dahno. - Jest takze jedna z Pieciu Siostr. Kilka minut pozniej przy ich stole usiedli dwaj mezczyzni wygladajacy jak bracia; powiedzieli do Dahno kilka enigmatycznych slow i uslyszeli od niego w odpowiedzi kilka nawet bardziej tajemniczo brzmiacych monosylab, a potem odeszli. I tak ta parada trwala przez kilka godzin. Bleys zaczal w koncu odczuwac zmeczenie, wiec zeby je przezwyciezyc, zamowil cos do jedzenia; na chwile to pomoglo, ale nie minelo pol godziny, gdy pelny zoladek sprawil, iz Bleys zaczal czuc sie jeszcze bardziej spiacy i znuzony niz wczesniej. Za wysokimi oknami na miasto opadla noc. O tej porze na farmie sprzatalby po kolacji i szykowal sie do snu. -Dosyc na dzisiaj - stwierdzil Dahno, ktory obserwowal brata. Dahno wstal; Bleys ruszyl za nim na chwiejnych nogach. Odprawiwszy machnieciem reki mocno zbudowanego ochroniarza, ktory zblizal sie wlasnie do ich stolika, Dahno poprowadzil mlodszego brata przez zatloczona sale restauracyjna, teraz wypelniona gwarem rozmow i przez frontowe drzwi. Nie zatrzymal sie, zeby zaplacic za to, co zjedli i wypili. Bleys byl zbyt zmeczony, by zadawac pytania; wyszedl po prostu za Dahno z restauracji, wsiadl do windy i zjechal nia do podziemnego garazu, gdzie czekal ich poduszkowiec. Wsiadl do pojazdu i pozwolil, zeby brat zawiozl go z powrotem do mieszkania, gdzie Dahno przydzielil mu sypialnie. Na wpol spiac, Bleys rozebral sie i wgramolil na lozko z polem silowym, w jakim nie spal od czasu, gdy opuscil matke. Zasnal natychmiast. Nastepnego dnia obudzil sie i stwierdzil, ze Dahno juz wyszedl i ze minelo juz kilka godzin dnia. Przez lata spedzone z matka nauczyl sie obslugiwac automatyczna kuchnie, wiec teraz przygotowal sobie sniadanie. Potem, jako ze Dahno nie zostawil najwyrazniej zadnej wiadomosci na temat tego, kiedy wroci, Bleys skorzystal z okazji i wybral na ekranie monitora w salonie wiadomosci telegazety. Wydrukowal je, siedzial i czytal dokladnie. Staral sie powiazac ich tresc z czymkolwiek z tego, co zobaczyl lub uslyszal poprzedniego dnia, ale nie ujawnil sie zaden zwiazek. Bylo jednak faktem, ze wydruki wiadomosci zawieraly wiecej informacji finansowych i biznesowych, niz Bleys spodziewal sie tego na podstawie swego wczesniejszego przekonania, ze Zjednoczenie jest tylko planeta biednych farm i prostych rolnikow - takich jak Henry. Najwyrazniej Ekumenia i kilka innych wielkich miast, w bardzo niewielkim stopniu roznilo sie od podobnych metropolii na reszcie Mlodszych Swiatow. Szczegolnie prawdziwe wydalo sie to stwierdzenie w stosunku do Ekumenii. Byla siedziba rzadu planetarnego i mnostwa zarzadow wielkich miejscowych firm. Przypuszczal, zwlaszcza na podstawie tego, co uslyszal poprzedniego wieczoru, ze rzady Zaprzyjaznionych nie lubily lobbystow - albo ludzi, ktorzy uchodzili tutaj za lobbystow. Ale ich wczorajszy pierwszy gosc przy restauracyjnym stoliku zachowywal sie z cala pewnoscia jak lobbysta. Lub, w ostatecznosci, jak ktos, kogo zajecie polega na wywieraniu wplywu na przedstawicieli planetarnego rzadu. Najwyrazniej Dahno byl w to jakos zaangazowany. Ale w jaki sposob wiazalo sie to z jego rola konsultanta finansowego, a szczegolnie jak laczylo sie z ta grupa w oczywisty sposob inteligentnych, dobrze zbudowanych mezczyzn, ktorych Bleys zobaczyl wczoraj pierwszy raz, tego chlopiec nie mogl sobie wyobrazic. Ale nauczyl sie nie przejmowac podobnymi rzeczami. Zepchnal informacje w glab umyslu, zeby czekaly tam na nastepne, ktore zaczna budowac mosty nad dzielacymi je szczelinami i latac dziury w tej tkaninie, az w koncu ujawni sie caly obraz. Ale nastepne trzy dni byly mniej wiecej takie same. Codziennie udawali sie w porze kolacji do tej samej restauracji i siadali przy tym samym stoliku, do ktorego podchodzili rozni ludzie. Jednak informacje, jakie Bleys podsluchal, byly zbyt fragmentaryczne, by mogl pojac wiekszosc z nich bez jakiejs interpretacji. Poza tym, nawet jesli potrafil zrozumiec pojedyncze rozmowy, to daleko mu bylo do stworzenia sobie ogolnego obrazu tego, w co zaangazowany byl Dahno. Jadac poduszkowcem do domu, z powrotem do wuja Henry'ego, Bleys zepchnal po prostu wspomnienie o calych czterech dniach, wypelnionych samymi znakami zapytania i zlozonych z niewyjasnionych danych, w glab swojego umyslu i zostawil je tam. Przekonal sie dawno temu, ze podobne tajemnice, nazywane przez niego "zmasowanymi pytaniami", duzo lepiej rozwiazywala jego podswiadomosc niz swiadomosc. Jesli zaprzegniesz swiadomy umysl do tego, zeby uporal sie z wyjasnieniem sytuacji, na temat ktorej dysponujesz tylko czesciowymi informacjami, to skonczysz, krecac sie w kolko za wlasnym ogonem, a jedne domysly beda gonily drugie, az znajdziesz sie duzo dalej w polu, niz byles wtedy, kiedy zaczales swoje dociekania. Pomimo tego, ze przez trzy noce Bleys spal u Dahno na lozku dryfowym, czul sie skonany, gdy poduszkowiec zblizal sie do farmy. Wyczerpanie bylo nie tyle fizyczne, co mialo raczej swoje zrodlo w napieciu, towarzyszacym mu w trakcie trzech ostatnich dni. Byla to szczegolna idiosynkrazja Bleysa, ze kiedy zmagal sie z jakims problemem, to wydalo sie, ze jest w to zaangazowane cale jego cialo, mimo ze mogl sobie z tym poradzic sam umysl. Jedyny sposob uwolnienia sie od tego polegal na zepchnieciu problemu w glab umyslu, tak jak to zrobil ze wspomnieniami z pobytu w Ekumenii. W koncu odpowiedzi zaczna pojawiac sie i burzyc na powierzchni swiadomosci, a wtedy Bleys bedzie mogl zaatakowac problem. Spieral sie sam ze soba, czy ma wprost zapytac Dahno, jaka tamten przewidywal dla niego przyszlosc. Nie chcial zapytac zbyt wczesnie albo zanim bedzie dysponowal jakas wiedza na temat swojego starszego brata. Ale teraz, podczas powrotnej jazdy - nie majac wlasciwie pojecia dlaczego to robi, ufajac jedynie instynktowi - Bleys postanowil zapytac. W ciagu ostatnich kilku dni miedzy nim a Dahno powstalo pewnego rodzaju kolezenstwo, a jesli nie zapytalby teraz, to nie bylo wiadomo, kiedy mialby nastepna okazje. Mozliwe, ze zanim pojawilaby sie, uczucie kolezenstwa wyparowaloby. -Dahno - odezwal sie pospiesznie, gdyz zblizali sie szybko do farmy - dlaczego sie mna interesujesz? Brat spojrzal na niego, namyslal sie chwile, a potem zjechal poduszkowcem na pobocze drogi i wylaczyl silnik. Spojrzal ponownie na Bleysa. Twarz mial smiertelnie powazna. -Znam cie - powiedzial. - Jestem jedynym czlowiekiem sposrod zyjacych na szesnastu planetach ludzi, ktory cie zna. Sadze, ze wiem, do czego jestes zdolny. Twoje mozliwosci izoluja cie od innych. Tak jak i mnie izolowaly. Tak jak izoluja nadal, tylko nauczylem sie z tym zyc. Teraz jest juz za pozno. Zawsze bedziemy odizolowani, ty i ja, nawet jeden od drugiego. Ale moge cie wykorzystac w tym, co robie, Bleys. -A co to takiego? - spytal mlodszy brat. Dahno zignorowal pytanie. -Mieszkales z matka dopoty, dopoki nie dorosles na tyle, by wiedziec, jak dostac od kogos innego to, czego chcesz - ciagnal Dahno. - To kwestia patrzenia przed siebie, planowania przyszlosci i tworzenia jednokierunkowej sciezki, ktora prowadzi tylko tam, dokad chce sie dojsc. Wiesz, ze to moze zostac zrobione i wiesz, jak mozna to osiagnac. Urwal. Bleys po prostu patrzyl na niego. -Nadazasz? - spytal Dahno. -Tak - odparl Bleys. - Ale nadal nie odpowiedziales na moje pytanie. -Odpowiadam - rzekl starszy brat. - Mowie ci, ze potrzebuje twojej pomocy, ale chce jej tylko wtedy, jesli udzielisz mi jej z wlasnej woli. Nie ma innego wyjscia i choc jestes taki mlody, to wiesz rownie dobrze jak ja, Maly Bracie, ze kazdy z nas potrafi narzucic swoja wole innym. Chce wiec, zebys wybral prace ze mna. Pozwalam ci zatem przygladac sie wszystkiemu, co robie; i bedziesz sie temu przygladac tak dlugo, az nie bedzie juz nic wiecej do ogladania, a to wszystko w nadziei, iz uznasz, ze chcialbys w tym wspoluczestniczyc. To wszystko. -Jestes pewny? - spytal Bleys nieco cierpko. -Wspominasz nasza matke - powiedzial Dahno. - Nie rob tego. Nie jestem nia. Jesli nie ma miedzy nami innej roznicy, to pragne czegos duzo wiekszego niz to, o czym ona kiedykolwiek marzyla. Ale sam musisz odkryc, co to takiego. Odkryc na wlasny uzytek, a potem zdecydowac czy chcesz brac w tym udzial, czy nie. W ten sposob bede wiedzial, ze przychodzisz do mnie calkowicie z wlasnej woli. Zgoda? -Jak na razie - odparl Bleys - zgoda. W jego strone wyciagnela sie jedna z ogromnych dloni. Bleys ujal ja swoimi waskimi, teraz juz dwunastoletnimi palcami. Potem Dahno uwolnil dlon; bez slowa uruchomil poduszkowiec, wyjechal na droge, po czym przejechali reszte dystansu dzielacego ich od farmy, w milczeniu. Rozdzial 13 Bleys, niosac swoja walizke i kilka paczek, przeszedl ostroznie przez podworze i wspial sie po stopniach do domu, spodziewajac sie, ze zastanie go pustym. Jego trzej mieszkancy byli na miejscu. Wuj Henry, Joshua i Will zajmowali sie produkcja sera, co mogla robic jedna czy dwie osoby, ale szlo szybciej, gdy bylo wiecej rak do pracy. Najwyrazniej obecnosc Henry'ego powstrzymala chlopcow przed wybiegnieciem na podworze, gdy uslyszeli zblizajacy sie do farmy poduszkowiec. Teraz patrzyli na Bleysa blyszczacymi oczami, ale Henry obdarzyl go na powitanie swoim normalnym, chlodnym usmiechem. -Poloz swoje rzeczy w sypialni - rzekl - a potem przebierz sie w czyste ubranie robocze i przyjdz nam pomoc. Bleys posluchal wuja. Dziwnie male i nierzeczywiste wydaly mu sie spartanskie pokoiki farmy po obszernych, luksusowych pomieszczeniach, do ktorych przywykl przez weekend; a jeszcze ten zapach towarzyszacy produkcji sera! Polozyl walizke i pakunki na dolnej pryczy, przebral sie w ubranie robocze, a potem wrocil do kuchni i przylaczyl sie do pracujacych. -Dobrze wygladasz, Bleys - powiedzial nieoczekiwanie Henry, stojac przy drugim koncu stolu, przy ktorym pracowali. - Weekend dobrze ci zrobil. -Tak, Bleys, promieniejesz caly i... -Will - przerwal mu Henry - moja uwaga nie byla sygnalem do ogolnej pogawedki. Praca laczona z rozmowami idzie wolno. Jego dwaj synowie milczeli, ale zerkali na Bleysa za kazdym razem, kiedy tylko mieli okazje. Bleys wiedzial, do czego nawiazywal Henry i co wywolalo jego uwage. Na skutek slow wuja opadlo go nagle poczucie winy, ktore teraz poglebilo sie jeszcze bardziej. Przez cztery dni nawet nie pomyslal o swoich dazeniach do stania sie Zaprzyjaznionym. Rzecz w tym, ze jego umysl porywala kazda nowa zagadka, z jaka sie spotykal. Ale to nie stanowilo wymowki. Styl zycia Dahno nie byl stylem Bleysa. W kazdym razie - jeszcze nie, a prawdopodobnie nigdy. Jego dom byl teraz tutaj. Jego zmaganie sie z zyciem bylo zmaganiem religijnym. Produkowanie sera bylo wazniejsze niz wszyscy tajemniczy rekruci Dahno i przepytywani przez niego w restauracji ludzie. Teraz, skoro o tym pomyslal, to stwierdzil, iz podczas pobytu w Ekumenii pozwolil sobie na stopniowe zapominanie o modlitwach, a przez ostatnie dwa dni zupelnie o nich nie pamietal. Powiedzial sobie, ze pomodli sie nad wyraz zarliwie i dlugo przed pojsciem wieczorem do lozka. Tym niemniej wrazenie nierzeczywistosci, ktorego doznal po wkroczeniu do domu i malej, prymitywnej sypialni dzielonej z Willem i Joshua, utrzymywalo sie. Chlopcy wyraznie mieli mnostwo pytan. Zadadza je w ciagu nastepnych kilku dni, gdy tylko nadarzy sie po temu okazja. Ale na razie, pod okiem ojca, koncentrowali sie na swojej pracy. Bleys przylaczyl sie do nich i proste, zwyczajne czynnosci, ktore wykonywali, wzmogly wrazenie nierealnosci; przezroczysta, niewidzialna sciana zdawala sie otaczac go i oddzielac od pozostalych nawet wtedy, gdy pracowal z nimi ramie w ramie i od czasu do czasu dotykal w trakcie produkcji sera. Pozniej tego samego wieczoru, przy stole w jadalni, chlopcy zarzucili Bleysa pytaniami, a Henry pozwolil na to. Pytania przyczynily sie do rozrzedzenia tej atmosfery nierzeczywistosci, ale trwalo jeszcze kilka dni, zanim ta aura rozproszyla sie calkowicie. Co ciekawe, kiedy tak sie stalo, nierealna z kolei zaczela sie wydawac Ekumenia i spedzony w niej czterodniowy pobyt. Wygladalo to tak, jakby farma Henry'ego i miasto Dahno nalezaly do dwoch roznych wszechswiatow i jakby nie bylo mozliwosci, by mogly realnie wspolistniec w tym samym czasie. Jednak od tej pory codzienne dzialania szly swoim normalnym trybem. Dahno wpadal co najmniej pare razy w miesiacu, a wyprawy, na ktore zabieral Bleysa, trwaly wciaz dluzej i dluzej, az niemal kazdy wyjazd oznaczal cztero-, jesli nie szesciodniowa nieobecnosc na farmie, gdzie Bleys jednoczesnie rozwijal sie i porzadkowal w glowie nurtujace go zagadnienia. Dopiero gdy Will wspomnial o tym pewnego dnia, Bleys stwierdzil, ze jest teraz dobre piec centymetrow wyzszy od Joshui. Sam Joshua nie uczynil zadnej uwagi na ten temat; po prostu nie byl w ogole zainteresowany czy Bleys byl od niego wyzszy, czy nie. Joshua pozostal niewzruszony, gdyz w jego postrzeganiu swiata wzrost krewnych nie mial zadnego znaczenia. Tym niemniej Bleys wystrzelal w gore jak chwast. Wkrotce bedzie tak wysoki jak Henry, chociaz byl chudy i wygladal niemal niezgrabnie. Teraz byl w domu na farmie. Na temat tego, co trzeba na niej zrobic, wiedzial obecnie wiecej, niz ktokolwiek inny - prawdopodobnie lacznie z samym Henrym. Wuj, zapytany w koncu bezposrednio przez Bleysa, czy moglby mu pomoc przy budowie motoru, pozwolil na to. Prawda na ten temat byla taka, ze Henry nie mial zdolnosci technicznych. Bleys takze nie byl mechanikiem, ale mial wrodzone poczucie logiki jak i tego, w jaki sposob pasowaly do siebie elementy realnego swiata - lacznie z czesciami silnika. Do chwili, gdy skonczyl trzynascie lat, mieli silnik na chodzie, a cztery miesiace pozniej, na nalegania Bleysa, ktory wywieral presje na Dahno, by ten wyasygnowal na to fundusze, kupili uzywany traktor, do ktorego mozna bylo zamontowac motor. Henry byl szczesliwy, ale nie okazal tego. Posunal sie do nieslychanej rzeczy, gdyz nie tylko podziekowal Bogu za pomoc Bleysa, ale osobiscie podziekowal i chlopcu. W tym samym czasie Bleys zaczal rozumiec, ze ponownie zostal odizolowany. Henry i obaj chlopcy zaakceptowali go, ale spolecznosc - szczegolnie ta jej czesc, ktora gromadzila sie najblizej kosciola - postrzegala go nadal jako kogos obcego. Przyjeli wyjasnienie Henry'ego, podsuniete przez Dahno, ze Bleys jest nadzwyczaj inteligentny i musi zdobywac wiedze na poziomie wyzszym od tego, jaki mogla zaoferowac lokalna szkola. To bylo wygodne zmyslenie, ktore pozostali mogli latwo zaakceptowac - i tak tez sie stalo. Tym niemniej nie bylo to cos, co - samo w sobie - zjednywaloby Bleysowi serca miejscowych. Poza tym, sam Bleys przekonal sie, ze bez wzgledu na to co robil, mial sklonnosc do trzymania sie na dystans od pozostalych ludzi. W koncu uznal, ze prawda w tej kwestii byla taka, iz po nie prostu chcial byc blisko zwiazany emocjonalnie z innymi ludzmi. Zaakceptowal Henry'ego i swoich dwoch mlodych kuzynow tylko dlatego, ze tu byli i nie dalo sie mieszkac z nimi bez uczuciowego zblizenia. Na swoj sposob lubil kuzynow. Z wrazliwoscia dana mlodym ludziom czuli to i odplacali mu prawdziwym przywiazaniem, ktore wprawialo poczatkowo Bleysa w zaklopotanie, gdyz nie wiedzial, jak na nie odpowiedziec. To bylo dziwne, poniewaz przez cale zycie, od swych najwczesniejszych lat spedzonych z matka, Bleys pragnal uczucia, ale w koncu to wlasnie od niej nauczyl sie go nie okazywac i teraz nie potrafil czuc sie swobodnie. Wraz z uplywem tygodni, miesiecy i lat bardziej pociagajaca dla niego stala sie solidna jak skala religijna struktura, ktorej Henry stanowil tak pewna czesc. W idei doskonale uporzadkowanego i kontrolowanego wszechswiata, Bleys znalazl swego rodzaju zimne, acz gleboko pocieszajace uczucie. Ale w obliczu calej znanej mu nauki i logiki nie umial sobie wyobrazic, ze taki wszechswiat moglby istniec bez jakiejs opoki, bez jakiegos kontrolujacego i regulujacego go czynnika. Dla Henry'ego i innych Zaprzyjaznionych, tym regulatorem, wiedzial Bleys, byl Bog. Ale Bleys nie potrafil zmusic sie do tego, by uwierzyc w dominujace bostwo. Z jakiegos powodu jego umysl, jego wyobraznia, jego wiara - czegokolwiek uzywal, zeby dojsc do tego - nie dzialalo na niego. W minionych latach probowal wszystkiego, nawet sekretnie zrobil sobie wlosienice z kawalka koziej skory - byl to raczej pas, a nie koszula - i nosil ja pod ubraniem, wlochata strona do ciala, ale jedynym skutkiem poddania sie tej niewygodzie bylo to, ze trudno mu bylo zasnac w nocy. Podejmujac ostatni wysilek, wpadl na desperacki pomysl, by poddac sie postowi. Prorocy i pustelnicy glodowali, a w nagrode doswiadczali bostwa. Byc moze moglby to powtorzyc, na cos takiego musialby jednak dostac zgode Henry'ego. -Wuju - powiedzial, przypierajac starszego mezczyzne do sciany w szopie koz pewnego popoludnia, gdy zajmowali sie kozlem, ktory skaleczyl sie w przednia prawa noge, a Henry usilowal oczyscic zwierzeciu rane. - Wiem, ze chociaz nigdy nic nie powiedzialem, to zauwazyles, wuju, jak bez powodzenia staram sie zblizyc do Pana. Pomyslalem, ze powinienem moze sprobowac sposobu, w jaki przez wieki robili to Swieci Mezowie. Jesli nie masz nic przeciwko temu, to chcialbym poddac sie postowi. Henry kucal na podlodze koziej szopy przed przyniesiona z domu miednica z odrobina wody i ich domowej roboty mydlem. Oplukal dlonie i wytarl je w czysta tkanine, ktora wyciagnal z kieszeni spodni, a potem podniosl wzrok na Bleysa. Nie zmarszczyl twarzy, ale po jego oczach, ktorymi nie mrugal, widac bylo, ze zastanawia sie powaznie. -Bog jeden wie, ze nie sprzeciwilbym sie czyjemukolwiek poszukiwaniu sciezki do Niego - powiedzial, podnoszac miednice i wstajac. Wlozyl recznik do kieszeni i mowil dalej. -Ale nadal rosniesz, Bleys. Musisz sie regularnie odzywiac. Dla zdrowia. Urwal. Bleys stal, obserwujac go. Niezwyklym bylo widziec Henry'ego niezdecydowanego w jakiejs kwestii. -Mysle - odezwal sie wuj po chwili - ze powinienes zobaczyc sie z medykiem Roderickiem. Jesli on powie, ze mozesz poscic, zgodze sie na to. -Moge pracowac jak zwykle - powiedzial Bleys. - Nie bede tylko jadl. -O szczegolach powinien zadecydowac Roderick - rzekl Henry. - Mieszka o dobra godzine drogi stad; powrot to kolejna godzina. Moze uwinalbys sie ze sprzataniem i ruszyl od razu? Po powrocie do domu powiesz mi przy kolacji - jesli nie spotkamy sie wczesniej - jaka byla jego decyzja. Stosownie do tego Bleys opuscil farme i udal sie na dluga, mozolna wedrowke po gruntowych drogach, prowadzacych do polaczonego z gabinetem domu medyka. Na Zjednoczeniu panowalo krotkie, bardzo gorace lato, czego przyczyna bylo nadzwyczaj duze nachylenie osi planety wobec Epsilon Eridiani. Bleys mial na glowie upleciony ze slomy kapelusz z szerokim rondem i ubrany byl w najciensze spodnie i koszule; obie te czesci garderoby mialy przedluzone rekawy i nogawki, laczace sie z rekawiczkami i cholewkami wysokich butow. Spodnie i koszula nalezaly wczesniej do Joshui i byly, pomijajac inne niedostatki, zbyt obszerne w talii, ale pasek niwelowal te niedogodnosc. Tylko Bleys mial odkryta twarz. Jesli mozna bylo tego uniknac, nie nalezalo wystawiac golego ciala na promienie Epsilon Eridiani podczas jej letniego polozenia na niebie. Byl to jeden z powodow, dla ktorego na czas lata konczono wszystkie prace na zewnatrz farmy, a wszelka dzialalnosc przenosila sie do pomieszczen - lacznie z nauka w miejscowej szkole. Bleys mial szczescie, ze dotarlszy na miejsce, zastal medyka Rodericka w domu. Mimo ze wedrowka na zewnatrz nie nalezala do przyjemnosci, to Roderick wzywany byl do naglych wypadkow bez wzgledu na okolicznosci. Byl mocno zbudowanym, ciemnoskorym mezczyzna po szescdziesiatce, zniszczonym przez lata pracy o najprzerozniejszych porach dnia i nocy, kiedy ratowal zycie i udzielal pomocy farmerom. Mogl obchodzic sie, wiedzial Bleys, nadzwyczaj lagodnie ze swoimi pacjentami, ale lata praktyki medycznej obdarzyly go takze wybuchowym temperamentem, ktory dochodzil do glosu, jesli ktos sprzeciwial sie jego opiniom. W zwiazku z tym podczas wedrowki do domu Rodericka Bleys zastanawial sie caly czas, w jaki sposob najlepiej przedstawic mu pomysl dotyczacy postu. Gospodarz posadzil go na drewnianym krzesle z ukosnym oparciem; mebel stal na werandzie, ktora w lecie byla przychodnia medyka. Cien wznoszacej sie wysoko nad glowa strzechy sprawial, ze miejsce - po wedrowce w sloncu - zdawalo sie Bleysowi niemal lodowate. -Tak, Bleys? - zagail Roderick, kiedy chlopiec siedzial juz, trzymajac w dloni szklanke chlodnej, odpowiedniej na lato odmiany miejscowej kawy. - Powiedziales, ze to nie jest nagly przypadek. Rozumiem zatem, ze wszyscy na farmie maja sie dobrze. O co zatem chodzi? Bleys zaczal od opowiedzenia o swoich dlugich zmaganiach, prowadzonych w celu ujrzenia bostwa. Przedstawil to tak, jakby trwalo latami, aby Roderick zrozumial, ze nie chodzi o nagly kaprys, ale o desperacka probe rozwiazania najwyrazniej nierozwiazywalnego problemu. W koncu, w prostych slowach wyjasnil, co chcial zrobic. -Pomyslalem wiec - zakonczyl Bleys - ze sprobowalbym postu. Istnieja zapisy na temat wielu ludzi, ktorzy ujrzeli Pana, gdy na jakis czas powstrzymali sie od jedzenia. Powiedzialem Henry'emu, ze moglbym pracowac... -Niemozliwe! - przerwal mu Roderick. - Jeslibys poscil, nie moglbys jednoczesnie pracowac. Och, byc moze przez pierwsze dwa, trzy dni, ale pozniej bedziesz chcial dac sobie z tym spokoj. Ponadto, mlodziencze, jesli pragniesz stanac twarza w twarz z Panem, to bedzie najlepiej, zebys znajdowal sie z dala od znajomego otoczenia i byl pozostawiony samemu sobie. -To mozna by urzadzic - powiedzial Bleys. - Niedaleko od farmy, na jej tylach, mamy zagajnik, przez ktory plynie strumien z woda, ktora jest doskonala nawet w czasie upalow. Moglbym tam zbudowac cos w rodzaju pochylego daszku i po prostu siedziec tam, modlic sie i... poscic. -Nie tak predko - warknal Roderick. - Jeszcze nie zgodzilem sie na twoja glodowke. Wszystko zalezy od tego, w jakiej jestes kondycji. Jak pamietam, masz sklonnosc do pewnej niezwyklej choroby, na ktora lekarstwo przywozi ci twoj brat. -Och, ta przypadlosc nie wystepuje nigdy o tej porze roku - odparl Bleys niewinnie. -No coz - rzekl Roderick - rozbierz sie i pozwol, ze cie dokladnie zbadam. Ile masz teraz lat? -Za trzy miesiace skoncze siedemnascie - odparl Bleys, zdejmujac ubranie. -Jestes juz jak drapacz chmur - mruknal medyk, osluchujac go urzadzeniem, ktore przypial sobie do prawego ucha. - Zanim staniesz sie dorosly, mozesz sie wzniesc poza pole widzenia. Mowiac, kontynuowal badanie Bleysa; opukiwal go, kazal mu sie polozyc, obmacywal mu brzuch i zadawal pytania na temat sposobu odzywiania sie oraz tego, ile Bleys je. Na koniec pobral pelna strzykawke krwi z zyly na przegubie reki chlopca, po czym wlozyl probke do malego urzadzenia na podrecznym stoliku, ktore po kilku sekundach wydrukowalo na pasku papieru szereg liczb. Aparat zamarl wreszcie, a Roderick oderwal tasme i zaczal studiowac dane. -Obrzydliwie zdrowy - medyk niemal zagderal. - Typowy chlopak Henry'ego; ciezka praca i prosta, ale odpowiednia dieta. Ogolnie rzecz biorac - odpowiednie warunki. Usiadl na krzesle, machnal dlonia, by Bleys zajal swoje miejsce, i polozyl wydruk na malym stoliku obok siebie. -Powiedz mi, jak sypiasz? - spytal. -Och, calkiem dobrze - odparl Bleys. -Co to znaczy "calkiem dobrze"? -Czasami budze sie w nocy - powiedzial chlopak - a potem, po chwili, zasypiam ponownie. Zawsze tak bylo - od tak dawna, jak tylko pamietam. -Ale ostatnio moze nieco czesciej, odkad starasz sie zobaczyc Boga? -Mozliwe... ze nieco czesciej - stwierdzil Bleys ostroznie. - Ale widzi pan, zawsze w ten sposob postepowalem z problemami - nocami troche sie nad nimi zastanawiam. -Rozumiem - rzekl Roderick. - Wiec myslisz o tych swoich probach ujrzenia Boga, kiedy jestes rozbudzony w nocy? I ostatnio budzisz sie czesciej? -Coraz trudniej jest znalezc sposoby, by zblizyc sie do Niego - powiedzial Bleys. - A zatem, budze sie naturalnie czesciej i mysle na ten temat. -Rozumiem - stwierdzil medyk. - Jestes na cos uczulony? Masz ciemne kregi pod oczami. -Och, nie! Na polecenie matki poddano mnie testom genetycznym na wydziale autoimmunologii i okazalo sie, ze wypadlem doskonale. -Rozumiem - powtorzyl Roderick. - No coz, jak powiedzialem, jestes obrzydliwie zdrowy - z wyjatkiem jednej rzeczy. Skoro nie jestes na nic uczulony, to musze uznac, ze spisz duzo krocej, niz to powiedziales. -Nie, absolutnie nie! - zaprzeczyl Bleys. - Nie jestem inny, niz bylem wczesniej. Medyk spojrzal na niego ponurym wzrokiem. -Sadze, ze masz depresje - stwierdzil. -Na pewno nie mam depresji! - rzekl Bleys pospiesznie. - To wynik tej wielkiej przygody, jaka przezywam, probujac ujrzec Boga. Wolalbym robic to niz cokolwiek innego. -Jestes pewny? -Tak, calkowicie! Nastapila dluga chwila ciszy, podczas ktorej lekarz i pacjent patrzyli sobie w oczy. -No coz, sam jestem czlonkiem kosciola - odezwal sie w koncu Roderick. - I to dobrym. Nie ma sposobu, zebym z reka na sercu mogl zaprzeczyc, iz masz prawo poszukiwac Boga. Ale faktem jest takze i to, ze nadal rosniesz, potrzebujesz duzo jedzenia i odpowiedniej ilosci snu. Przygnebiony czlowiek nie powinien poscic w taki sposob, w jaki ty chcesz to zrobic. -Mysle o tym od bardzo dawna - odparl Bleys. - Przez wszystkie te lata, ktore tutaj spedzilem, bardzo mocno staralem sie znalezc Boga, i - jak dotad - nie powiodlo mi sie. Prawie na pewno jest to ostania proba. Musze to zrobic! -Dobrze zatem - Roderick wstal. - Ubierz sie, zaraz wracam. Zanim Bleys sie ubral, medyk wszedl do swojego domu polaczonego z klinika i wrocil z butelka zawierajaca okolo cwierc litra ciemnego plynu. -Nie smakuje najlepiej - powiedzial - ale jesli zamierzasz odstawic jedzenie, mikstura jest absolutnie niezbedna dla twojego zdrowia fizycznego. Zawiera witaminy oraz istotne mineraly i mikroelementy, ktorych potrzebujesz, plus kilka innych skladnikow, ktore sa szczegolnie wskazane dla kazdego zyjacego na tej planecie - zwlaszcza dla kogos, kto nadal rosnie. Pij dwie lyzeczki dziennie. Poza tym, bedziesz musial cos jesc. Wielka miske bulionu, dwa razy dziennie. Chce takze, zebys pozwolil Henry'emu, by odwiedzal cie przynajmniej raz dziennie. Moge na tobie polegac, ze tak postapisz? -Tak - odparl Bleys. Roderick podal butelke Bleysowi, ktory otworzyl ja i powachal na probe. Plyn nie pachnial wiele lepiej od tego, jak medyk obiecal, ze bedzie smakowac. -Powiedz Henry'emu, ze moze mi za to zaplacic, gdy zarznie nastepnym razem koze i bedzie mial troche zbednego miesa - ciagnal Roderick. - Przy okazji, jak sobie radzicie, przy waszych dochodach, wobec koniecznosci kupowania caly czas nowych embrionow? -Wiedzie nam sie tak, ze wychodzimy ciut lepiej, niz na zero - odparl Bleys. - Ale tylko tyle. -Dobra - Roderick odprawil go machnieciem reki. - Powiedz wujowi, ze moze mi zaplacic, kiedy naprawde bedzie mial nadmiar miesa. Nie policzylbym nic, gdyby nie fakt, ze butelka, ktora trzymasz, kosztowala mnie troche grosza. A sklepy w Ekumenii sprzedaja tylko za gotowke. -Dziekuje - powiedzial Bleys. - Dziekuje Bogu, ze byl pan dla mnie taki uprzejmy. -Moze wezmie pod uwage, ze jestem taki "uprzejmy", moze to zrobi... - odparl Roderick, odwracajac sie od Bleysa. - A teraz ruszaj lepiej w droge, jesli chcesz, zeby zostalo ci jeszcze troche dnia, kiedy dotrzesz do domu. Rozdzial 14 Bleys, ze skrzyzowanymi nogami, siedzial przed swoim pochylym daszkiem na stosie sprezynujacej jedliny przykrytej starym kocem. Letni upal byl niewyobrazalny. Chlopak mowil sobie, ze przynajmniej ma wode, nawet jesli byla tak ciepla, a rosnace wokol jodly rzucaly na niego gleboki cien, oslaniajac przed bezposrednim dzialaniem slonca. Przez chwile myslal leniwie, ze to musial byc trudny problem dla genetykow zaangazowanych w terraformowanie Zjednoczenia - wyhodowanie rozmaitych gatunkow sosen, ktore mogly zniesc upal por letnich, nawet jesli tylko krotkotrwaly, a takze przetrzymac okres bujnego wzrostu w bardziej sprzyjajacym klimacie, panujacym podczas zim. Byl to dwunasty dzien proznowania i poszczenia Bleysa, ktory przekonal sie, ze jego mysli maja sklonnosc do ulatywania w dal bez wzgledu na to, jak usilnie staral sie skupic na konkretnym problemie. W koncu postanowil po prostu, ze pozwoli im wedrowac. Mial wrazenie, ze jego podswiadomosc byla mocno zaangazowana w potencjalnie uzyteczny proces rozwazania wielu kwestii. Byl to stan niemal taki, jak tuz przed zasnieciem, kiedy bylo najbardziej prawdopodobne, ze najdzie go natchnienie - pomijajac tylko to, ze Bleys nie byl gotow isc spac. Nie, zeby sen nie nachodzil go od czasu do czasu. Byla to wyraznie ta czesc stanu jawy, ktora miala swoje zrodlo w poscie. W koncu Bleys osiagnal punkt, w ktorym naprawde nie czul glodu. Dni od drugiego do piatego byly tortura laknienia. Kusilo go bardzo, by sie poddac i wrocic do domu. Chociaz to pragnienie bylo mocne, jego cialo pozostawalo tam, gdzie bylo. Cos wiekszego niz fizyczne doznania sprawialo, ze trwal przy poscie. Nie dostrzegl Boga, ale jego umysl - szczegolnie podczas tych pozniejszych dni - zlozyl duza czesc struktury, ktora musiala wynikac z Boga, znajdujacego sie w centrum wszelkich rzeczy. Wczesniejsze przekonanie Bleysa, ze wszechswiat nie moglby istniec jako jedna i skonczona calosc pozbawiona jakiegos poteznego, sterujacego kola zebatego, ktorym bylo bostwo, z opinii zmienila sie w wiare. Nie bylo co do tego watpliwosci; Bog, nawet jesli Bleys nie mogl go dostrzec, istnial. W pewnym sensie stanowilo to odpowiedz na jego dlugie poszukiwania. Nawet jesli byl slepy na wszelkie bezposrednie przejawy boskiej egzystencji, to zywil jednak przekonanie, iz bostwo musialo istniec. Ze, na swoj sposob, znajdowal To lub Go. A zatem, mogl wlasciwie przerwac teraz swoj post, twierdzac, ze osiagnal to, co chcial. Nikt nie zaprzeczylby temu. W istocie inni byliby nawet zadowoleni, gdyby przestal glodowac. Nie tylko Henry, ale i chlopcy najwyrazniej bardzo niepokoili sie o niego. Dziwne, ze chociaz na wadze stracil niewiele, to nie czul w sobie zadnej powaznej zmiany z wyjatkiem tego, ze opanowal go pewien spokoj oraz wrazenie, iz wszystko inne jest nieistotne. Gdyby nie zewnetrzne powody i polecenia medyka Rodericka, to Bleys chcialby wlasciwie spedzic w ten sposob reszte swoich dni - po prostu spiac, siedzac i pozwalajac swemu umyslowi, by wedrowal bez celu. Chlopiec rozumial teraz, ze zycie pustelnika moglo byc pociagajace. Wszechswiat, ktorego doznawal, znajdowal sie zarowno wewnatrz niego, jak i poza nim. Nie musial nawet patrzec w gwiezdny ekran - gdyby mial go pod reka - by byc swiadomym rozleglej przepascistosci przestrzeni, ktora ciagnela sie od niego, siedzacego tutaj po turecku na kocu, po czym wpadala w nieograniczone granice wiecznosci i nieskonczonosci. Nie mogl ich widziec, ale wiedzial teraz o ich istnieniu i zdumiewal sie, iz fakt, ze je kiedys odkryje, czekal od czasow sprzed narodzin ludzkosci - tylko po to, by mu sie teraz objawic. Planeta, na ktorej przebywal, przestala byc dla niego wazna, czy chocby miec jakiekolwiek znaczenie. Byl swiadom, ze jej wsciekle palace slonce zachodzilo i wkrotce bedzie wisialo tak nisko nad horyzontem, ze zaslonia je pobliskie wzgorza. Potem caly teren farmy spowije upragniony cien. Pora byla ruszac do domu, gdzie beda juz Henry i chlopcy. Bleys spotka sie z nimi i dostanie swoja wieczorna miske zupy. Nie mial teraz wielkiej ochoty na zupe i nie byl specjalnie przekonany do obowiazku polegajacego na tym, ze musi sie z nimi zobaczyc. Ale przez cale zycie sluchal polecen. Zmusil sie wiec do tego, by wstac i zaczac isc w strone domu. Od zagajnika, przez pastwisko dla koz, teren wznosil sie stopniowo ku zabudowaniom farmy. Nie byla to wielka odleglosc, a nachylenie zbocza bylo lagodne, ale pokonanie tego dystansu Bleys okupil pewnym wysilkiem. W koncu dotarl do domu, wszedl z wysilkiem po stopniach i otworzyl drzwi. Wkroczyl do srodka i zobaczyl, ze stol zostal juz nakryty, a Henry, Joshua i Will siedza przy nim. Czwarte miejsce czekalo na Bleysa i gdy chlopiec usiadl, Will zerwal sie, by przyniesc mu miske zupy. Bleys byl swiadom ich bardzo przenikliwych spojrzen, ale ponownie odebral to jako cos pozbawionego wiekszego znaczenia. Czul sie tak, jakby wszystko w tej chwili bylo relatywnie niewazne. Zjawila sie zupa; Bleys podniosl lyzke i zaczal wolno jesc. Przyjemnie bylo czuc w ustach goracy plyn, ale poza tym nie byl zbytnio zainteresowany jedzeniem. Zjadl polowe i stwierdzil, ze ma pelny zoladek. Odlozyl lyzke. -O co chodzi, Bleys? - zapytal Henry. - Nie zjadles wiecej jak pol miski. Bleys spojrzal w dol i przekonal sie, ze wuj mial racje. Podniosl ponownie lyzke, ale nadal nie mial ochoty na dokonczenie posilku. -Bleys? - odezwal sie znowu Henry. Chlopak odlozyl lyzke i spojrzal ponad stolem na mezczyzne. -Tak, wuju? - spytal. -Jak sie czujesz, chlopcze? - chcial wiedziec Henry. -Dobrze - odparl Bleys. -Czy wiesz, ze uplynal juz niemal zaplanowany przez ciebie okres dwutygodniowego postu? - powiedzial wuj. -Doprawdy? - spytal Bleys. -Czy dostrzegles Boga, tak jak tego chciales? - zapytal Henry. -Nie - odparl Bleys. Zdawalo mu sie, ze powinien byc w stanie powiedziec cos wiecej, ale nie mogl nic wymyslic. W pewien sposob dotarl do Boga, ale nie w taki sposob, w jaki zamierzal, a proba wytlumaczenia tego Henry'emu bylaby okupiona zbytnim wysilkiem. Siedzial, patrzac na swego wuja. -Uwazam, ze to zaszlo za daleko, Bleys - powiedzial Henry zdecydowanie. - Jesli nie mozesz zjesc wiecej zupy, to chce, zebys pojechal ze mna. -Dokad? - zapytal Bleys, srednio tym zainteresowany. -Chce, zebys porozmawial z Greggiem. Nie jestes w stanie dotrzec pieszo do jego domu. Pojedziemy kozim zaprzegiem. Joshua, Will - zaprzegnijcie zwierzeta i przygotujcie wszystko. Lekka obojetnosc, ktora opatulala Bleysa jak mgielka, zaczynala rzednac i rozpraszac sie. Zastanawial sie, dlaczego ma zostac zabrany na spotkanie z Greggiem. Kiedy chlopcy wrocili i oswiadczyli, ze zaprzeg jest gotowy, Bleys odepchnal sie od stolu i wstal, ostroznie ustawil swoje krzeslo na miejscu i poszedl za Henrym w strone wozu. Wsiadl do srodka. Joshua zamknal za nim drzwi. Henry podniosl wodze i ruszyli w droge. -Wuju? - spytal Bleys. - Dlaczego jade na spotkanie z Greggiem? -Poniewaz uwazam, ze powinienes z nim porozmawiac - odparl Henry. - Mysle, ze nadeszla pora, kiedy musisz z nim pomowic. Bleys zatopil sie w rozmyslaniach, o jakiz to powod moze chodzic, a zajety tym nie zwracal na nic uwagi, poki kozi zaprzeg nie podjechal przed dom Gregga. Chlopak gmeral obok siebie, szukajac klamki u drzwi, otworzyl je i wysiadl. Henry obszedl juz pojazd, wzial chlopca pod ramie i prowadzac go w strone domu, pomagal mu utrzymac rownowage kiedy dotarli do drzwi, Henry otworzyl je, wsunal glowe do srodka i zawolal: -Gregg? -Jestem w saloniku, Henry - odpowiedzial mu glos Nauczyciela. -Przywiozlem Bleysa - powiedzial Henry. Mowiac to, wzial bratanka ponownie za lokiec i poprowadzil chlopca korytarzykiem do pokoju, w ktorym Bleys siedzial kiedys i rozmawial dlugo z Greggiem. -Zostawie go u ciebie - zwrocil sie Henry do Nauczyciela. - Bede na zewnatrz przy wozie. -Dziekuje Bogu za twoja pomoc - rzekl Gregg. Siedzial w tym samym specjalnie dla niego zbudowanym krzesle, ktore pozwalalo ulozyc w nim wygodnie zgiete przez artretyzm cialo. Machnal dlonia, wskazujac miejsce naprzeciwko siebie. Bleys usiadl, a Henry wyszedl na zewnatrz. Rowniez fotel byl tym samym wyscielanym meblem z podlokietnikami, w ktorym Bleys siedzial podczas swojej pierwszej wizyty u Nauczyciela. -Dlaczego chciales mnie widziec, Gregg? - spytal Bleys. -Jestem tylko jednym z ludzi, ktorzy tego chcieli - odparl gospodarz. - Zarowno Henry jak i Roderick takze sobie tego zyczyli. Nie sadze, zebym rozmawiajac z toba poprzednim razem wspominal ci, iz zanim zostalem Nauczycielem, studiowalem psychomedycyne. Uzyskalem dyplom i nawet rozpoczalem praktyke internisty. Ale uslyszalem glos Pana i w rezultacie zostalem Nauczycielem. Nie mowilem ci tego, prawda? -Nie - potwierdzil Bleys. -Czy kiedykolwiek wczesniej badal cie psychomedyk, Bleys? - spytal Gregg. -Tak - powiedzial chlopiec. - Tuz przed przybyciem na Zjednoczenie, Ezechiel przyprowadzil czlowieka... - mimo pamieci, ktora nigdy go nie zawiodla, musial zastanowic sie chwile, zanim dotarl do wlasciwego nazwiska. - ...Jamesa Selforta. Powiedzial, ze Selfort pochodzi stad. Powiedzial, ze znal Henry'ego i byl przyjacielem Ezechiela, ktory przyprowadzil go celem sprawdzenia, jak sobie poradze na Zjednoczenia. -James Selfort? - powtorzyl Gregg. - Zatem to tam trafil ten mlody czlowiek. No coz, to prawda, ze chcac prowadzic jakakolwiek zaawansowana praktyke jako psychomedyk, musisz opuscic nasze Zaprzyjaznione planety. Nie mamy po prostu odpowiednich zasobow, by wyposazyc szkoly i kliniki, w ktorych nauczanie moze osiagnac najwyzszy poziom. Czy wiesz, jaka byla jego opinia o tobie? -Uwazal - odparl Bleys, szperajac w pamieci - ze zwazywszy na sposob, w jaki bylem wychowywany, calkiem dobrze sobie tutaj poradze. -Rozumiem - rzekl Gregg. Milczal chwile, a potem mowil dalej. - W kazdym razie, wiesz kto to jest psychomedyk i co robi. I musze ci cos powiedziec - wlasnie bardziej jako psychomedyk niz jako Nauczyciel. Nie mowilbym ci tego, ale zarowno Henry jak i Roderick stwierdzili - a w tej chwili sam to widze - ze w swoich probach zrozumienia i poznania Boga posunales sie do granic bezpieczenstwa. Bleys... Urwal i pokrecil glowa. - ...musisz stawic czola pewnej prawdzie. A brzmi ona tak, ze nie zobaczysz nigdy Boga, ani Go nie zrozumiesz. Glos Nauczyciela byl lagodny, niemal smutny. -Nie rozumiem - rzekl Bleys. - Dlaczego mi to mowisz? A jesli bylo to prawda caly czas, to dlaczego nie powiedziales mi tego wczesniej? -Obawiam sie - rzekl Gregg - ze bylem w bledzie. Sadzilem, ze tego nie zrozumiesz. Teraz uwazam inaczej. Po pierwsze, jestes wystarczajaco dorosly, a po drugie, te nieustepliwe poszukiwania, jakich dokonujesz w celu zrozumienia Boga, kaza mi wierzyc, ze nie poddasz sie, poki nie osiagniesz celu. Na twoj temat wiadomo duzo wiecej, niz ci sie zdaje. Urwal ponownie, patrzac przenikliwie na Bleysa. -Ezechiel pisal dlugie listy do Henry'ego - ciagnal - a Henry mi je pokazywal; a potem pokazal takze Roderickowi. Listy mowia o tym, co James Selfort wyjawil Ezechielowi; i to jest to, co musze ci teraz powiedziec na podstawie wlasnego doswiadczenia psychomedycznego. Twoje poszukiwania Boga nie powioda sie nigdy, gdyz znalezienie Go przez ciebie jest niemozliwe. -Dlaczego mialoby byc dla mnie niemozliwe? - zapytal Bleys. Nagle cala jego obojetnosc wobec tego, co sie wokol niego dzialo, wyparowala; umysl mial jasny i sluchal Gregga z taka uwaga, jakby nie zaczal nigdy swojego postu. -Jak pamietam, nieczesto widywales matke, kiedy dorastales, zgadza sie? - powiedzial Nauczyciel. -Tak. -Ale to jest najdalej, jak siegasz pamiecia. Jest okres wczesniejszy, ktorego nie pamietasz, bo byles zbyt maly. Wtedy, gdy byles niemowlakiem, a do pewnego stopnia i pozniej, znajdowales pod bardzo silnym wplywem matki - tak jak dzieci znajduja sie pod wplywem rodzicow. Wbrew sobie nasiakles w wielkim stopniu tym, co uczynilo ja taka, jaka byla. A tym, co ja taka uczynilo, bylo to, ze urodzila sie i wychowala jak Exotik. -Mowisz, ze nadal mam w sobie cos z Exotika i ze to mi przeszkadza? - spytal Bleys. -Tak, obawiam sie, ze nie pozbedziesz sie tych nawykow - potwierdzil Gregg. - Cech nabytych w takim wieku nie da sie wykorzenic. Jedna z postaw, jaka odziedziczyles po matce, jest wrodzony sceptycyzm Exotika, a podlapales to w wieku, gdy ja uwielbiales. Pod powierzchnia wszystkich uraz i antagonizmow, jakie was pozniej podzielily, skutek tego wczesnego wplywu, ten sceptycyzm, trwa nadal i zawsze bedziesz sie o niego potykal - jak o blokade na swojej drodze. Zawsze tam bedzie, by przeszkodzic ci w staniu sie Nosicielem Prawdziwej Wiary. -Co sprawia, ze jestes tego taki pewny? - zapytal Bleys. -Jak powiadam - cale moje studia i praktyka, jaka odbylem, zanim zostalem Nauczycielem - odparl Gregg. - Wiem, chlopcze, ze fakt, przed ktorym stoisz, jest dla ciebie nieprzyjemny, ale musisz sie z nim skonfrontowac; w przeciwnym wypadku zniszczysz samego siebie, starajac sie osiagnac niemozliwosc. Nie mozesz dluzej odrzucac tego wczesnie zaszczepionego sceptycyzmu, tak jak nie mozesz sie rozdwoic. Spojrz prawdzie w oczy, uwierz w to i daj sobie spokoj z desperackimi probami. -A jesli nie? - zapytal wyzywajaco Bleys. -Skonczysz prawdopodobnie jako samobojca - powiedzial Gregg matowym, rzeczowym tonem. -Rozumiem - rzekl Bleys; wstal. - No coz, dziekuje Bogu za twoja uprzejmosc, Nauczycielu, ze powiedziales mi to. Zastanowie sie nad tym powaznie. A teraz, pojde chyba do Henry'ego, zeby zawiozl mnie do domu. -Idz z Bogiem, Bleys - powiedzial Gregg, nie ruszajac sie z fotela - poniewaz On istnieje dla ciebie, nawet jesli Go nie znasz, ani nie dotarles do Niego. Bleys skinal sztywno glowa i wyszedl z pokoju, przeszedl przez krotki korytarzyk i opuscil dom. Na zewnatrz stal Henry, czekajac obok swego koziego zaprzegu; trzymal luzno w dloniach wodze, by powstrzymac zwierzeta przed ruszeniem z miejsca. -Rozmawiales z Greggiem? - zapytal Henry. -Tak, wuju - odparl Bleys. Nie powiedzial nic wiecej, tylko otworzyl drzwi po swojej stronie wozu. Henry pomogl mu wsiasc, a potem obszedl pojazd i wsiadl z drugiej strony, przeciagajac najpierw wodze przez szczeline w desce. Kiedy znalazl sie w srodku, zebral ponownie lejce i w milczeniu pojechali z powrotem na farme. Bleys wiedzial, ze Henry czeka, by to on odezwal sie pierwszy, ale siedzial, majac metlik w glowie; miotal sie pomiedzy uczuciem wscieklosci wywolanej przez to, ze nie powiedziano mu wczesniej tego, co Gregg przed chwila mu wyznal, a autodyscyplina, ktora nauczyla go rozwazac wszystko, co uslyszal. -Zakoncze teraz post, wuju - powiedzial nagle, kiedy skrecili w strone farmy. -Chlopcze, jestem bardzo szczesliwy, ze to slysze - stwierdzil Henry z niezwyklym uczuciem. - Niczego nie tracisz, a mozliwe, ze bardzo wiele zyskujesz! Poza tym, nadal masz przy sobie nas, twoja rodzine i zawsze bedziesz ja mial. Nuta glebokiego uczucia brzmiacego w glosie Henry'ego przebila sie do umyslu Bleysa. -Dziekuje, wuju - powiedzial, patrzac na Henry'ego. - Dziekuje Bogu, za twoje slowa. Byli w domu. Bleys wysiadl z wozu, a Joshua i Will stoczyli sie ze schodow i przejeli od Henry'ego piecze nad zaprzegiem i kozami. MacLean podtrzymywal go, gdy szli po schodach do domu. -Mysle, ze jesli nie masz nic przeciwko temu, wuju, to poloze sie teraz - powiedzial Bleys. -Oczywiscie - odparl Henry. - Musisz odpoczac i odzyskac sily. Bleys usnal w tej samej chwili, w ktorej pierwszy raz od niemal dwoch tygodni polozyl sie na pryczy. Ale obudzil sie w nocy; i lezal, patrzac w ciemnosc nad glowa. Spogladajac w nia stwierdzil, ze nigdy wczesniej nie poddal sie w zadnym dzialaniu, jakie wczesniej przedsiewzial - i to nie bedzie wyjatek. Zostanie Nosicielem Prawdziwej Wiary - bez wzgledu na to, co to znaczylo - bylo nadal jego celem. Od tej pory bedzie lepszym Zaprzyjaznionym niz ktorykolwiek z nich. Bedzie zyl tak, jakby szedl reka w reke z Bogiem; a jesli inni beda robic na ten temat uwagi, to nie bedzie mialo znaczenia. Nie bedzie o tym dyskutowal; bedzie po prostu tym, kim zamierzal byc. I na tym zbuduje w koncu takie spoleczenstwo, taki rodzaj ludzki i taki zarzadzany przez Boga wszechswiat, ktory wyobrazal sobie od samego poczatku. Rozdziai 15 Rano Bleys obudzil sie pozno w pustym domu. Pierwsza mysla chlopca bylo, ze przespal sniadanie i czas sprzatania po nim, a Henry i kuzyni sa juz na zewnatrz pracujac. Potem przypomnial sobie, ze dzisiaj jest dzien koscielny. Pozostala trojka pozwolila mu spac tak dlugo, ze minela juz pora, kiedy musialby wstac, zeby jechac razem z nimi. Zaczal wstawac z lozka i zdumial sie, jakiego wysilku to od niego wymagalo. Nie poddal sie jednak i ubral sie w swoje zwyczajne ubranie, po czym wszedl do glownego pokoju. Na stole lezalo jedno nakrycie, a miska owsianki stala w cieple, obok ognia, w zelaznym naczyniu do gotowania. Na stole znalazl notatke od Henry'ego. Co charakterystyczne dla wuja, byla krotka i tresciwa. Uznalem, ze najlepiej bedzie, zebys dzisiaj wypoczal i nie szedl do kosciola. Mozesz pojechac w przyszlym tygodniu. Henry. Bleys polozyl papier na stole obok siebie. Bylo prawda, ze nie mial sily, by isc do kosciola. Fizycznie czul sie teraz slabszy niz kiedykolwiek w trakcie calego postu. Podszedl do paleniska i nalozyl owsianke do ceramicznej miski z glazurowanej, szaroniebieskiej gliny, a potem zaniosl naczynie z powrotem do stolu i opadl na stojace przed, nim krzeslo. Siedzial jakis czas, lapiac po prostu oddech. Potem wzial lyzke i zadal sobie trud zjedzenia owsianki. Smakowala mu, ale podobnie jak to sie mialo z wczorajsza zupa, nasycilo go mniej niz polowa zawartosci miski. Powiedzial sobie, ze powinien wyskrobac reszte z powrotem do garnka, by podgrzac potrawe i zmusil sie do zrobienia tego; potem wrocil na swoja prycze, zrzucil buty i - nadal w ubraniu - wczolgal sie ponownie pod przykrycie. Natychmiast zasnal. Kiedy obudzil sie ponownie, Henry i chlopcy jeszcze nie wrocili z kosciola. Poszedl z powrotem do jadalni, nalozyl do miski resztke owsianki i tym razem zdobyl sie na zjedzenie jej do konca. Smakowala mu; pomimo pewnego oporu ze strony jego ciala, wmusil w siebie posilek lyzka po lyzce. Henry mial calkowita slusznosc co do fizycznego stanu Bleysa. Prawie tydzien trwalo, zanim chlopak przyszedl do siebie, chociaz kiedy juz zaczely wracac mu sily, szybko odzyskal dawna kondycje. Kiedy w polowie tygodnia Joshua wrocil z wyprawy do sklepu, widac bylo po nim, ze najwyrazniej uczestniczyl w bojce, ale nie chcial powiedziec, z kim sie bil ani dlaczego. -Ojcze - powiedzial do Henry'ego - czy nie mowiles nam zawsze, ze sami musimy stawiac czola wyzwaniom i staczac wlasne walki? To byla po prostu jedna z moich walk i to jest tylko moja sprawa. Henry pokrecil glowa. -Synu - rzekl z ciezkim westchnieniem - skoro cytujesz moje slowa, to nie moge nalegac, zebys mi powiedzial, co sie stalo. I to bylo ostatnie zdanie, jakie padlo na ten temat. Zanim nadeszla kolejna niedziela, Bleys czul sie tak dobrze jak zawsze, chociaz Henry zlecal mu nadal tylko lekkie domowe zajecia. Ale kiedy nastepnym razem MacLeanowie wybrali sie do kosciola, Bleys wlozyl swoj najlepszy czarny garnitur, ktory dal mu Dahno i pojechal z nimi. Byli wsrod kilku rodzin, ktore jako pierwsze dotarly na miejsce. Gregg, jak zawsze, stal w wejsciu do kosciola, pozdrawiajac przybywajacych na nabozenstwo. Bleysa powital tak, jak wszystkich innych. Chlopak zauwazyl jednakze - gdyz on, Henry i chlopcy stali na zewnatrz, czekajac na rozpoczecie sie liturgii - ze czlonkowie innych rodzin, ktore byly juz na miejscu i tych, ktore przybywaly pozniej, pozdrawiali tylko Henry'ego i chlopcow, a jego ignorowali. Zarowno Joshua jak i Will byli nieco bledsi niz zwykle, ale twarz Henry'ego nie ujawniala zadnych uczuc. Bleys, ze swej strony, przywykl juz dawno temu do tego, ze reszta zborownikow nie byla mu przychylna. Zostawil Henry'ego i chlopcow na zewnatrz i wszedl do kosciola, kierujac sie w strone stojacego tylem jedynego czlowieka, ktory - zdawalo sie - w ogole sie nie zmienil, ale powital go rownie milo i przyjaznie, jak zawsze. Byl to Adrian Wiseman. Adrian porozmawial przez chwile z Bleysem, a potem wyszedl przez szatnie pod portyk, gdzie stal Gregg, witajac przybywajacych ludzi. Bleys zostal na swoim miejscu, az w koncu zgromadzeni na dziedzincu ludzie zaczeli wypelniac kosciol. Wkrotce wszedl i Gregg, wspial sie na ambone; nabozenstwo rozpoczelo sie. Ale ta liturgia miala zostac przerwana przez incydent tego rodzaju, jaki Adrian opisal Bleysowi dawno temu i jaki sam Bleys widzial w minionych kilku latach co najmniej tuzin razy. Na zewnatrz rozlegly sie krzyki i wrzawa, a o sciane kosciola uderzyly z gluchym loskotem kamienie lub inne pociski. Adrian zerwal sie momentalnie na rowne nogi, ruszyl do garderoby po swoj pistolet i wyszedl na zewnatrz. Bleys wstal natychmiast i podazyl za nim, ale kiedy zblizal sie do drzwi, policjant odepchnal go. -Jeden z nich jest uzbrojony - powiedzial. Stojacy na ambonie Nauczyciel przerwal kazanie. -Pozwol konstablowi wykonywac jego obowiazki - rozlegly sie slowa Gregga - i wroc na swoje miejsce, Bleys. Na zewnatrz nie dzieje sie nic takiego, w czym moglbys pomoc. Bleys wrocil na miejsce i usiadl w ostatniej lawce. -Prosze Boga i ciebie, Nauczycielu, o wybaczenie - powiedzial. Byly to standardowe przeprosiny w podobnych okolicznosciach, ale Bleysa zaalarmowaly nagle pomruki, jakie przebiegly przez zbor, ktorego czlonkowie zaczeli rzucac na niego wrogie spojrzenia. Zdawalo sie, ze z obiektu powszechnego lekcewazenia stal sie nagle jedyna osoba, ktora byla zywym celem ogolnego krytycyzmu - a te postawe wyzwolila jego proba przylaczenia sie do Adriana. Kierowane od czasu do czasu do tylu spojrzenia zawieraly czysta wrogosc. Lamal sobie nad tym glowe, bardziej zaniepokojony teraz faktem, co to bedzie oznaczalo dla Henry'ego i chlopcow, niz jaki to wywrze wplyw na niego samego. Wszystko zalezalo od tego, co doprowadzilo do tej naglej zmiany uczuc czlonkow kongregacji. Postanowil w koncu, ze po nabozenstwie postara sie porozmawiac z Greggiem. Jesli w ogole ktokolwiek ma to zrobic, to Nauczyciel powie mu wprost co bylo nie tak lub co spowodowalo, ze zbor zaczal zywic do niego takie uczucia. Nie moglo chodzic o jego pokrewienstwo z Dahno, gdyz byl to fakt znany od lat. Ponadto, Dahno byl ogolnie podziwiany. Bleys nie mial pojecia, jaki procent tego podziwu mial swoje zrodlo w tym, ze jego starszy brat byl kims, kto wyjechal do miasta i stal sie bogaty. Ale byl to fakt. A jesli lubili Dahno, to dlaczego mieliby miec cos przeciwko niemu? Pod koniec nabozenstwa Bleys wyslizgnal sie szybko ze swojej lawki i staral sie dotrzec do Gregga, jednak tlum wychodzacych z kosciola zborownikow byl czyms na ksztalt ludzkiego przyplywu skierowanego przeciwko niemu i Bleys porzucil pomysl przedzierania sie przez te fale, wyraznie zywiaca do niego wrogosc. Wzruszyl ramionami, zawrocil i wyszedl na zewnatrz, by zaczekac na Henry'ego i chlopcow, ktorzy siedzieli, jak zwykle, w pierwszych lawkach. Rzesza czlonkow zboru wylala sie na zewnatrz i ludzie zaczeli rozchodzic sie do swoich pojazdow. Pomijajac kilka nieprzyjaznych spojrzen, nikt nie patrzyl w jego strone. Bleys stal sam, kiedy cos uderzylo go od tylu w ramie. Siegnal tam odruchowo; palce mial brudne od blota. Spojrzal w dol i ujrzal zwykla grude ziemi ze zdzblami trawy; najwyrazniej ktos rzucil w niego tym kawalkiem darni. Doswiadczenie nauczylo Bleysa, jeszcze wtedy, gdy przed laty mieszkal z matka, ze jest odpowiedni czas na to, by skonfrontowac sie z sytuacja i czas, by tego nie robic. Teraz byla najwyrazniej pora, by stawic czola wypadkom. Odwrocil sie i ruszyl w strone grupki chlopcow, stojacych za jego plecami. Wszyscy byli mniej wiecej w wieku Joshui, dwa lub trzy lata starsi od Bleysa, ale zaden z nich nie mial jego wzrostu. Kazdy z nich mogl rzucic gruda ziemi, ale jako mlody chlopak Bleys przekonal sie, ze w podobnej sytuacji nalezy wybrac najgodniejszego przeciwnika z grupy i zmierzyc sie z nim. Delikwent albo bedzie musial przyjac wyzwanie, albo wskaze osobe, ktora rzucila darnia. W tym wypadku liderem i osobnikiem, ktory rzucil gruda, byl najprawdopodobniej Izajasz Lerner, wysoki, smagly chlopak, majacy niemal siedemnascie lat. Raz czy dwa razy bil sie w przeszlosci z Joshua i jego kuzyn przegral. Co, zauwazyl Bleys, nie uchronilo Joshui przed koniecznoscia stoczenia z nim nastepnej bojki. Nauki Henry'ego zapadly jego starszemu synowi gleboko w serce. Jesli czujesz, ze masz racje, to jedyna droga prowadzi naprzod. Zdawalo sie, ze grupa chlopcow czeka na Bleysa. Podszedl do nich, stanal twarza z twarz z Izajaszem i spojrzal mu w oczy, patrzac nieco z gory. To, wiedzial, zirytuje dodatkowo przeciwnika. Izajasz przewyzszal Bleysa waga o dobre dziesiec kilogramow lub nawet wiecej, a jego muskulatura zaczynala nabierac juz meskich ksztaltow, ale to, ze spogladano na niego z gory, stanowilo niemal afront. Jednak miejscowi nie mieli najmniejszych watpliwosci, kto okazalby sie zwyciezca ewentualnego starcia. Izajasz odpowiadal smialym wzrokiem na spojrzenie Bleysa i nie ruszal sie. -To ty rzuciles, Izajasz? - spytal Bleys. -Zgadza sie - odparl tamten. Stal naprzeciwko Ahrensa, majac ramiona opuszczone luzno po bokach ciala. - Cos ci sie nie podoba? -Tylko kiedy to robisz - odparl Bleys. Izajasz rozesmial sie i na wpol odwrocil; i jakby to byl sygnal dla reszty otaczajacych go chlopcow, tamci takze sie rozesmiali. -Nie zrozumiales odpowiedzi? - zapytal Bleys. - Tak myslalem. Odwrocil sie do nich plecami i zaczal odchodzic, gdy ktos za nim zawolal. -Kurwi syn! - glos nalezal do Izajasza i zabrzmial Bleysowi niemal przy uchu. - Nie nalezysz do naszego kosciola, kurwi synu! Ahrens odwrocil sie gwaltownie do niego. Izajasz przygotowywal sie wlasnie do zadania ciosu - jego prawa piesc unosila sie z polozenia przy udzie i cofala. Kiedy Bleys mieszkal z matka, odbywal sporadyczne treningi, zarowno z wynajetymi instruktorami sztuk walki jak i, nieoficjalnie, z przyjaciolmi matki. Zaczekal, az reka przeciwnika zaczela swoj ruch do przodu, a potem uchylil sie lekko. Piesc Izajasza wystrzelila obok szczeki Bleysa, przecinajac tylko powietrze. Wlasna, koscista, prawa piesc Bleysa uderzyla Izajasza w gardlo. Chlopiec padl na ziemie; dlawil sie i - piejac - chwytal wielkimi haustami powietrze, by dopuscic je do pluc. Patrzac na niego, Bleys mial nadzieje, ze tamten jest bardziej przerazony niz poszkodowany. Stojacy z tylu chlopcy gapili sie na to, a wsrod doroslych, ktorzy zwrocili uwage na incydent, panowalo gluche milczenie. Cisza trwala tylko przez chwile. Potem rozlegl sie ryk gniewu i dorosli ruszyli naprzod jak jedno cialo, a chlopcy z nimi. -Stac! Tam gdzie jestescie! Glos Henry'ego dobiegl od wejscia do kosciola. Poruszajacy sie tlum zatrzymal sie nagle. Henry wyszedl wlasnie z przedsionka na maly frontowy ganek, gdzie stal Adrian z pistoletem w kaburze. Henry wylonil sie u tego boku konstabla, przy ktorym wisiala bron. Siegnal w dol i zacisnal dlon na kolbie, ale nie wyciagnal miotacza z pochwy. W glosie Henry'ego brzmial chlod i nieodwolalnosc, ktorej Bleys nigdy wczesniej nie slyszal. To byl glos, ktory mogl powstrzymac tlum. W polaczeniu z reka na miotaczu, mogacym - szerokim strumieniem - spopielic ich wszystkich w ciagu kilku sekund, wystarczyl az nadto, by zmusic obecnych do milczenia i bezruchu. Wzrok Henry'ego omiotl cale zbiegowisko; Mac Lean nie pominal przy tym nikogo z obecnych. -Znacie mnie wszyscy! - wypowiadane wolno ciezkie slowa padaly na nich jak kamienie - Jedno po drugim. Przerwal na chwile. -Nikt nie dotknie zadnego czlonka mojej rodziny, nie majac najpierw do czynienia ze mna. Ponownie powiodl wzrokiem po zgromadzonych; jego spojrzenie zatrzymalo sie na grubym, okraglolicym mezczyznie. -Carter Lerner, twoj chlopak zaczal te bojke. Podnies go. Nic mu nie jest. Rzeczywiscie, Izajasz, lezac na ziemi, przestal sie dlawic, ale nadal wciagal powietrze do pluc wielkimi, piejacymi haustami i trzymal sie jedna reka za gardlo. -Joshua, Will - ciagnal Henry w trwajacej wciaz ciszy, gdy Carter Lerner schylil sie, by pomoc wstac synowi - wsiadajcie do wozu. Ty tez, Bleys. Adrian... Odwrocil sie do konstabla. -Mozesz odebrac swoj pistolet u sklepikarza. Mowiac to, wyciagnal bron z kabury; trzymajac miotacz skierowany lufa w dol, zszedl po stopniach i dolaczyl do Bleysa, Joshui oraz Willa, ktorzy szli w strone koziego zaprzegu. Odprowadzani cisza przez tlum, wszyscy czterej wsiedli do wozu i odjechali. Henry operowal w milczeniu wodzami, trzymajac pistolet na kolanach. Jego synowie takze nic nie mowili, chociaz obaj zerkali na siedzacego z tylu Bleysa, rzucajac spojrzenia, ktore wyraznie mialy na celu pocieszenie go. Henry jechal, poki nie dotarli do sklepu. Tutaj zatrzymal w koncu woz, wysiadl i odezwal sie do chlopcow: -Skorzystam z telefonu sklepikarza - powiedzial. - Wy trzej zostancie tutaj. Zaraz wracam. Wszedl do otwartego sklepu. Sam sklepikarz byl w kosciele i zostal z tylu, ale jak to sie mialo ze wszystkim innym w obrebie tej spolecznosci, zadne drzwi nie byly zamkniete. Henry zniknal w srodku. Trzej chlopcy w wozie spogladali na siebie. -To nieprawda, co, Bleys? - spytal niesmialo Will. -Zamknij sie, Will - powiedzial Joshua. - Nie zwracamy uwagi na to, co mowia tacy ludzie jak Izajasz Lerner. -Oni mysla, ze sie wywyzszasz, uczac sie sam i w ogole - powiedzial cicho Will do Bleysa. - Mysleli, ze sie popisujesz, poszczac. A potem... -Will - odezwal sie Joshua ostro. - Slyszales, co mowilem? Niech tak bedzie. Siedzieli potem w milczeniu, poki nie wrocil Henry. Wsiadl do wozu, jakby to byl roboczy dzien i zwykla wyprawa do sklepu. -Jedziemy do domu - oswiadczyl. - Bleys, telefonowalem do Dahno. Zjawi sie tutaj przed uplywem godziny i zabierze cie do siebie. Spakuj swoje rzeczy - wszystko, co chcesz ze soba zabrac. Henry nie powiedzial, ze to pakowanie oznacza trwale rozstanie, ale Bleys poznal to latwo po tonie jego glosu. Po tej jednej, krotkiej wypowiedzi wuj nie odezwal sie juz ani jednym slowem; nie odezwal sie takze zaden z chlopcow. Wrocili na farme, milczac tak samo jak wtedy, gdy opuscili kosciol. Bleys pakowal sie; takze w milczeniu. Will i Joshua siedzieli na pryczy tego ostatniego, obserwowali w milczeniu kuzyna i spieszyli z pomoca wtedy, gdy byla ona potrzebna. Joshua wyjal jeszcze jedna walizke, gdyz przez te lata przybylo Bleysowi ruchomosci. To z tymi dwoma spakowanymi walizkami wyszedl w koncu na podworze, gdy poduszkowiec Dahno zjechal z rykiem silnika z drogi na podworze farmy. Henry i obaj chlopcy poszli za Bleysem. Odwrocil sie do nich, niepewny, jak powinien pozegnac sie z MacLeanami. Wuj stal kilka krokow przed nim, jak zawsze opanowany i zachowujacy sie z rezerwa. -No coz, Bleys - odezwal sie. - Jestem pewny, ze brat dobrze sie toba zaopiekuje. Pomimo zachowania naszych wspolwyznawcow z kosciola jestes tutaj zawsze mile widziany. Dobrze sie sprawowales i okazales sie bardzo pomocny; doceniam to. -Podobalo mi sie tutaj, wuju Henry - odparl Bleys. Joshua zawahal sie, potem wystapil naprzod i wyciagnal reke. Bleys ujal ja; przez chwile sciskali sobie dlonie. Czuli sie nieco zazenowani, ale uscisk ich rak byl mocny. -Do widzenia, Bleys - powiedzial Joshua. - Wpadaj od czasu do czasu. -Obiecuje - odparl Bleys i rzeczywiscie tak myslal. Odwrocil sie do Willa, a ten rzucil sie przed siebie, objal go i usciskal. Bleys takze objal chlopca. Jak pamietal, byl to pierwszy wypadek w jego zyciu, ze obejmowal kogos z prawdziwym uczuciem. W koncu uwolnil sie z objec kuzyna; musial doslownie odepchnal Willa od siebie. -Do widzenia, Will - powiedzial. -Niech cie Bog wspiera we wszystkim - rzekl Henry, a obaj chlopcy powtorzyli to za nim. -Niech wam Bog takze blogoslawi - odparl Bleys. Byla to zwyczajowa odpowiedz na zyczenia Henry'ego, ale - z Bogiem czy bez - Bleys przekonal sie, ze pierwszy raz mowi to z takim samym zapalem, z jakim wypowiadali te slowa inni. Odwrocil sie i wsiadl do poduszkowca, ktorego drzwi Dahno trzymal juz otwarte. -Przywioze go tutaj od czasu do czasu albo dopilnuje, zeby przyjechal - zwrocil sie starszy brat do pozostalej trojki. Dahno obszedl poduszkowiec i wsiadl do niego po swojej stronie. Silniki obudzily sie z rykiem do zycia, pojazd uniosl sie z ziemi na wysokosc swoich fartuchow, zawrocil, po czym obaj Ahrensowie odjechali z farmy droga prowadzaca do autostrady. Przez jakis czas jechali w milczeniu. Zanim Bleys sie odezwal, pokonali wiejska szose i znalezli sie na wielopasmowej autostradzie. -Ciekawe, ze ktos wlasnie teraz odkryl cos na temat naszej matki - powiedzial. -Istotnie - rzekl Dahno, majac wzrok skierowany na droge. Znowu zapadlo milczenie. -Mogla im to powiedziec tylko jedna osoba - odezwal sie ponownie Bleys. - Dlaczego to zrobiles, Dahno? Brat przelaczyl powoli poduszkowiec na sterowanie automatyczne, a potem odwrocil sie i przygladal sie Bleysowi dluzsza chwile. -Musialem byc pewny - powiedzial - ze kiedy na dobre stamtad odejdziesz, to juz tam nie wrocisz. Czego innego sie spodziewales? Ich wzrok spotkal sie. -Masz calkowita racje - stwierdzil Bleys. - Powinienem byl sie tego spodziewac. Patrzyli sobie szczerze w oczy. Rozdzial 16 Zaden z nich nie odezwal sie ponownie podczas calej drogi do Ekumenii, ani nawet w windzie jadacej w gore do apartamentu Dahno. Zachowywali sie, przeszla Bleysowi przez glowe ciekawa mysl, jak dwaj ludzie, ktorzy nie mieli zupelnie zadnego zwiazku z tym, co ich wlasnie teraz tutaj przywiodlo. Dahno zostawil Bleysa w sypialni, ktora ten zajmowal zawsze w mieszkaniu brata, i wyszedl; w luksusowym otoczeniu liche walizki wygladaly dziwnie nie na miejscu. Zaden z nich nadal nic nie mowil. Bleys zaczal sie rozpakowywac. Kiedy uporal sie z tym, polozyl sie na lozku z rekami pod glowa i zapatrzyl sie w bialy, lukowaty sufit. Znajdowal sie w przelomowym momencie swojego zycia. To nie byl dokladnie taki sam kryzys, jakiemu stawil czola, kiedy doprowadzil do konfrontacji z matka i zostal odeslany na farme Henry'ego. Teraz byl starszy, bardziej doswiadczony i zdolny do tego, by kontrolowac kazda sytuacje, w jakiej sie znalazl. Pora byla pomyslec. Puscil swoj umysl w ruch. Zawsze najlepiej bylo, gdy pozwalal noszonemu w glowie silnikowi, by ten znajdowal wlasne drogi dotarcia do odpowiedzi, zamiast zeby Bleys probowal zmusic go do poszukiwan w takim czy innym kierunku. Nie spodziewal sie tego, co zaszlo. Chociaz powinien byl to przewidziec, zganil sie ponownie. Znajac Dahno, powinien byl wiedziec, ze jego starszy brat bedzie chcial sprawic, iz przeprowadzka Bleysa z farmy do Ekumenii bedzie zmiana na stale i ze kiedy ta zmiana sie dokona, Bleys znajdzie sie calkowicie pod kontrola brata. Ale Bleys tego nie wiedzial. Z pewna bezmyslnoscia spodziewal sie, ze jego wizyty w Ekumenii beda wciaz dluzsze i dluzsze, aby - wraz z uplywem czasu - odrywal sie coraz bardziej od Henry'ego, chlopcow i farmy. Ale to nie poszlo ta droga, a teraz bylo juz za pozno, by zrobic cokolwiek w tej sprawie. Byl - przynajmniej w tej chwili - calkowicie zalezny od Dahno. Po dzis dzien nie udalo mu sie poznac prawdziwego zyciowego celu Dahno, ani nie dowiedzial sie, ku czemu brat zmierzal. Nie wiedzac tych rzeczy, Bleys nie potrafil odgadnac, jaka role przeznaczyl mu Dahno do odegrania. Jego umysl gonil w pietke. Nigdy dotad Bleys nie byl tak bliski absolutnie szczerego okazania uczuc jak w tej chwili, gdy podbiegl do niego Will i objal go ramionami - jakby chcial zatrzymac kuzyna na farmie. Juz od bardzo dawna Bleys zapytywal sam siebie, czy nie jest po prostu zimny z natury, ale obserwowal siebie, sledzil wlasne emocje, i teraz wiedzial, ze tak nie jest. To tylko to, ze byl tym, kim byl, oddzielalo go od reszty ludzkosci - potrafil postrzegac pozostalych jej czlonkow jako cos na zewnatrz niego i daleko poza nim. Ale nadal nie mial pojecia, ku jakiemu celowi w zyciu zmierzal Dahno. Wiedzial natomiast, ze jego starszy brat prowadzil doradztwo na wielka skale i ze wieksza czesc jego dzialalnosci dotyczyla w istocie finansow. Ale porady mialy takze charakter polityczny i personalny, a poza tym obejmowaly rowniez pol tuzina odmiennych dziedzin handlu. W zasadzie wygladalo na to, iz Dahno dziala - ni mniej, ni wiecej - jako doradca ogolny. -Zlote Ucho - powiedzial Bleysowi pewnego wieczoru jeden z klientow jego brata, bedac nieco pijanym, kiedy obaj siedzieli przy stole w restauracji, gdzie Dahno przyjmowal zawsze swoj dwor. Bylo to w chwili, gdy starszy Ahrens odszedl od stolu, by porozmawiac z kims na osobnosci. - Tak nazywany jest twoj brat, wiedziales o tym? Zlote Ucho! -Dlaczego Zlote? - zapytal Bleys. Jego rozmowca mrugnal. Byl to gruby mezczyzna o twarzy kogos duzo szczuplejszego, niz wskazywala na to reszta ciala, wiec siedzac, nie wydawal sie taki ociezaly, jakim okazywal sie, kiedy stal i kiedy uwidacznial sie jego sterczacy brzuch. Na lysiejacej glowie mial troskliwie zaczesane resztki wlosow. -Zlote, poniewaz to, co ci mowi, przynosi zysk - powiedzial mezczyzna. - Och, nie mowie, ze od czasu do czasu nie myli sie. Ale w wiekszosci wypadkow ma racje; i wazniejsze, a wlasciwie najwazniejsze jest to, ze zwykle wymysla taki sposob na zrobienie czegos, o jakim sam bys nie pomyslal. Sposob wejscia lub sposob wyjscia... Mrugnal ponownie. -Wiesz, o co mi chodzi? Powrot Dahno do stolu polozyl kres tej rozmowie. Ale ponad rok temu Bleys zmagazynowal jej tresc w swojej glowie, by moc w przyszlosci wrocic do tego tematu. Wypowiedz otylego mezczyzny potwierdzala to, co Bleys podejrzewal od chwili, w ktorej zobaczyl pokoj z ksiazkami i urzadzeniami skanujacymi. Dahno robil w informacji. Jednak zaskakujace bylo to, ze zdawalo sie, iz nie sprzedaje informacji, ale zwyczajnie je rozdaje. Niewatpliwie, powiedzial sobie teraz Bleys, lezac na lozku, zaplata za kazda informacje musiala byc w jakis sposob uiszczana. Takze sam Dahno musial placic za rozne rzeczy, ale jak dotad zadnej z tych transakcji nie udalo sie zauwazyc - przynajmniej Bleysowi. Pieniadze dla Dahno musialy przychodzic w jakis nieortodoksyjny sposob, ale niewidzialne byly takze oplaty, jakie wnosil sam wielki czlowiek. Dahno mogl calkiem zwyczajnie otrzymywac wynagrodzenie i regulowac swoje rachunki w normalny sposob w biurze. Z drugiej strony zdawalo sie, ze w restauracji nikt nawet nie stara sie rejestrowac tego, co ktos zamawial przy ich stoliku, by nie wspomniec juz o przedstawieniu za to rachunku. Bleysowi przyszlo teraz na mysl, ze zaplata moze byc cos innego niz pieniadze... cos, co bylo w stanie pokryc tego rodzaju rachunki, jakie regulowano zwykle gotowka. Bleys nie widzial nigdy, by jego straszy brat wreczal komus pieniadze. Byc moze w ogole nie obracal gotowka. To tlumaczyloby fakt, ze jego prezenty dla Henry'ego byly zawsze przedmiotami, ktore MacLean mogl wykorzystac na farmie, a nie byla to waluta, miejscowa czy miedzygwiezdna, o ktorej Bleys wiedzial, ze jego wuj uznalby za duzo bardziej uzyteczna - jesli, oczywiscie, bylby sklonny ja przyjac. Henry byl prawdopodobnie wystarczajaco uparty, by odmowic przyjecia pieniedzy. Lezac na lozku, Bleys doszedl do wniosku, ze nie rozwiaze tego problemu tu i teraz. W najblizszym czasie bedzie musial miec szeroko otwarte oczy i zbierac informacje, az uda mu sie dojsc do bardziej solidnych konkluzji. A przede wszystkim, nie moze nie doceniac Dahno. Tylko jedno pozwalalo mu miec nadzieje, ze moglby pobic Dahno w kazdej grze, w jaka wciagnalby go starszy brat. Tym czyms bylo jego wrodzone przekonanie o wlasnej wyzszosci i dziwna pewnosc, ze patrzyl szerzej i glebiej, a marzenia mial wieksze od Dahno. Ten wniosek nie wynikal z zadnego dowodu, a tylko z jego ogolnego doswiadczenia wyniesionego z obcowania ze starszym bratem. W jakis sposob Dahno wydawal sie duzo blizszy calej masie zwyczajnych ludzi, od ktorych Bleys - czy to mu sie podobalo, czy nie - byl bardzo oddalony; i byl sam. Ten dodatkowy dystans mogl dac Bleysowi przewage, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Zmusil mozg do porzucenia tego tematu. Jeszcze troche, a zacznie gonic w pietke. Wlasnie w tej chwili Bleys rozpoznawal u siebie objawy takiej plasawicy mysli. Bylo tak, jak to sobie wczesniej powiedzial. Niczego nie mozna bylo postanowic, poki nie bedzie mial wiecej dowodow. Rozmyslnie skierowal swoj umysl ku rozwazaniom na inny temat. Dopiero w ostatnich kilku latach Bleys zaczal zauwazac uplyw czasu. Wczesniej wydawalo mu sie, ze ma przed soba nieskonczona ilosc czasu do pracy, a takze, ze kiedy dorosnie, wiekszosc jego powazniejszych pytan znajdzie automatycznie swoje odpowiedzi. Ale tak sie nie stalo. Po pierwsze, czego on, Bleys, chcial od zycia? Zmusil sie, by rzetelnie spojrzec na ograniczona liczbe lat, miesiecy i dni swojej prawdopodobnej egzystencji. Niechby zyl najdluzej jak to mozliwe - powiedzmy sto dwadziescia lat, podczas ktorych mogl byc czynny i pozyteczny. Toz to kropla w oceanie czasu, jaki obejmowala historia ludzkiej rasy. Nie chcial byc tylko kropla w morzu minionej historii, w morzu, ktorego fale rozprzestrzeniaja sie i wplywaja przez moment na otoczenie, a potem nikna... Cale jego ja" burzylo sie przeciwko temu, ze moglby zyc i umrzec, nie wywarlszy zadnego istotnego wplywu na reszte populacji. Nigdy wczesniej o tym nie myslal. Wysunal dlonie spod glowy i zacisnal je w piesci. Musi znalezc sobie jakis wyzszy cel od tego, jaki mialy pozostale miliardy tworzace rojaca sie mase, zwaca siebie ludzkoscia. Musial zrobic cos, czego reszta nie potrafila. Moze tylko jedna rzecz, ale taka, ktora zmieni ludzi na zawsze - albo przynajmniej na tak dlugo, jak potrafil to sobie wyobrazic. Zeby tego dokonac, musial wplynac na nich wszystkich, a do tej pory mial kontakt tylko z kilkoma tuzinami. Najwyzej z setka ludzi. I byly to przelotne kontakty. W zaden sposob nie zmienil ani tego jacy byli, ani dokad zmierzali. Pierwszy raz w zyciu poczul, ze chwile jego egzystencji przeslizguja sie obok niego niczym piasek przesypujacy sie w klepsydrze - ziarenko po ziarenku, ale nieustepliwie. Musi byc cos, co Bleys moglby zrobic ze swoim zyciem. Ale zanim zabierze sie do pracy, musi to cos zidentyfikowac, a w tej chwili nie mial zielonego pojecia, co by to moglo byc. Ponownie myslal o sobie jako o czlowieku znajdujacym sie o cale lata swietlne od szesnastu swiatow, na ktorych rodzili sie, zyli i umierali przedstawiciele ludzkiej rasy. Wyobrazil sobie, ze spoglada na nich z wielkiej oddali. Byli niezorganizowana masa, zmieniajaca sie nawet wtedy, gdy ich obserwowal. Co z tego, ze wplynie na jednego z nich czy na wielu, jesli ci umra i skutki jego oddzialywania zabiora ze soba do grobu? Musi byc cos wiekszego, cos stalego, co moglby zrobic. Staral sie wyobrazic sobie ludzkosc jako calosc. Miala tez wiele wad. Miala wiele zlych cech. Ludzie rozprzestrzenili sie ze swojej rodzimej planety na pietnascie innych swiatow, ale mieszkancy wszystkich tych planet przewaznie nie roznili sie zbytnio od stworzen, ktore na Starej Ziemi zaczely myslec i przyjmowac wyprostowana postawe. Nadal byli tymi samymi ludzmi. Byc moze istnial jakis sposob, dzieki ktoremu moglby im pomoc siegnac gwiazd, moglby posunac ich chocby o jeden krok w kierunku stania sie lepszymi. Zdolniejszymi - tak, jak uzdolniony byl on. W chwili, gdy ta mysl przyszla mu do glowy, wiedzial juz, ze znalazl ten sposob. To bylo to, co chcial robic. Chcial pomoc ludzkosci wzniesc sie - o jeden krok wyzej. Tylko jeden. Mial nadzieje, ze potem, dzieki nadanemu im rozpedowi, ludzie beda wspinac sie dalej. Ale trzeba bylo zrobic ten jeden, pierwszy ruch, a on powinien dostarczyc impulsu do jego wykonania. W jaki sposob? To pytanie stalo przed nim, w milym mroku sztucznie oswietlonej sypialni, jak zywa istota. Ale to nie byla kwestia, ktora musiala znalezc swoja odpowiedz w tym momencie, ani nawet w nadchodzacych kilku tygodniach, miesiacach czy chocby latach. Jednak niebawem musi do tego dojsc, aby Bleys mogl zabrac sie za wykonanie zadania. Drzwi do jego sypialni otworzyly sie nagle i ich otwor wypelnila wielka sylwetka Dahno. Brat usmiechal sie i mowil tak samo, jak setki razy wczesniej, kiedy Bleys bywal tutaj z wizyta. Jakby to, co zdarzylo sie u Henry'ego, nigdy nie zaszlo. -Dobra! Zabierzmy sie do planowania tego, co bedziesz od tej pory robil. Bleys zdecydowal sie. Wyjal rece spod glowy, zerwal sie na rowne nogi i wyszedl z sypialni, gdy Dahno odsunal sie w bok, zeby go przepuscic. Wszedl do salonu, usiadl w jednym z ogromnych foteli i oparl dlugie przedramiona na masywnych podlokietnikach miekko wyscielonego mebla. -Nie - powiedzial. Dahno podszedl, odsuwajac sie od drzwi, przy ktorych stal i usiadl naprzeciwko brata w kolejnym wielkim fotelu. Na twarzy mial wyraz zaintrygowania i niepokoju. -O co chodzi? - zapytal. - Nie rozumiem, Bleys. -Przykro mi - powiedzial Bleys - ale tak to wyglada. Nie zamierzam z toba wspolpracowac ani chwili dluzej, poki nie powiesz mi dokladnie, co dla mnie planujesz. Dahno pochylil sie i oparl lokcie na kolanach. Widac bylo, ze jest zaniepokojony bardziej niz kiedykolwiek wczesniej. -Juz ci to powiedzialem - rzekl; w cieplym glosie brzmialo zmartwienie. - Pamietasz, za pierwszym razem, kiedy zabralem cie do mojej restauracji. Powiedzialem ci to w drodze do domu, gdy zatrzymalismy sie tuz przed wjazdem na farme. Mowilem, ze "wspominasz nasza matke. Nie rob tego. Nie jestem nia. Jesli nie ma miedzy nami innej roznicy, to pragne czegos duzo wiekszego niz to, o czym ona kiedykolwiek marzyla. Ale sam musisz odkryc, co to takiego. Odkryc na wlasny uzytek, a potem zdecydowac, czy chcesz brac w tym udzial, czy nie. W ten sposob bede wiedzial, ze przychodzisz do mnie calkowicie z wlasnej woli. Zgoda?" A ty powiedziales, ze tak. Dahno wyrecytowal swoja owczesna wypowiedz, cytujac ja niemal slowo w slowo. Bleys nie byl pod szczegolnym wrazeniem, gdyz sam potrafil zrobic cos podobnego. I zrobil to teraz. - "Jak na razie", oto, co ci powiedzialem - odparl Bleys. - Ale od tamtej pory minelo niemal piec lat. Teraz chce czegos wiecej. Spojrz na mnie, Dahno. Niebawem bede mial dwadziescia lat. Jestem innym czlowiekiem i dla nas obu to jest inny swiat, niz byl nim wtedy, gdy mi to powiedziales, i kiedy ja - wowczas - przystalem na to. -Pamietasz - rzekl Dahno - jak pytales mnie niedawno, dlaczego sie toba interesuje? -Pamietam dokladnie. Tak jak i ty - odparl Bleys. -Pamietasz zatem - ciagnal starszy brat - co ci odpowiedzialem. Mowilem, ujmujac rzecz w dwoch slowach, ze jestem jedynym czlowiekiem na szesnastu planetach, lacznie ze Stara Ziemia, ktory cie zna i rozumie, i ktory wie, do czego jestes zdolny. Wiedzialem takze, ze czujesz sie odizolowany - gdyz ze mna jest tak samo. Wskazalem jednak, ze nawet jesli zaden z nas nie moze nic zrobic w kwestii izolacji, to moglibysmy przynajmniej utworzyc pewien zwiazek, zawrzec przyjazn i polaczyc nasze wysilki. -Powiedziales rowniez, ze moge ci sie przydac - odparl Bleys. - Ale kiedy zapytalem, w jaki sposob, nie odpowiedziales mi. No coz, nadeszla pora, kiedy musze sie tego dowiedziec. Tylko tyle. -Maly Bracie - rzekl Dahno niemal smutno. - Czy wiesz, co by to znaczylo dla ciebie, gdybys odcial sie ode mnie? Jak wiesz, nie jestem powszechnie kochany. Mozesz nie byc tego swiadomy, ale jest kilkoro ludzi, ktorzy mnie nie lubia i przed ktorymi musze sie miec na bacznosci. Bylbys dla nich latwym celem, gdyz nic o nich nie wiesz; nie wiesz, po co im jestes potrzebny. Ale oni beda mysleli, ze jesli cie dorwa, to beda mieli karte przetargowa wobec mnie. -A beda mieli? - spytal Bleys. -Niestety - rysy twarzy Dahno stwardnialy na chwile - nie. Jedyna rzecz, ktorej w zadnym wypadku nie moge sie poddac, to szantaz. A to oznaczaloby twoj koniec, Maly Bracie. Potrzebujesz mnie, zeby pozostac przy zyciu. -Byc moze - rzekl Bleys. - Widzisz, nie wiem czy wrogowie, o jakich mowisz, istnieja naprawde. Ludzie, ktorzy moga przyjsc po mnie, ktorzy mogliby mnie porwac czy zrobic cokolwiek innego, moga byc twoimi pacholkami, wywierajacymi na mnie nacisk, zebym wrocil do szeregu. Byc moze, jesli nie bede z toba, ty bylbys bezpieczniejszy, gdybym nie zyl. Moze tak byc, Wielki Bracie? -Ach - rzekl Dahno lagodnie, a w jego glosie ponownie zabrzmial smutek - mleczaki zaczynaja wypadac. Jego twarz przybrala bardzo powazny wyraz. -Bleys - powiedzial wolno i z naciskiem - nie wiem, czy bylbym bezpieczny, gdybys zyl i nie pracowal dla mnie. -Wyjasnij - polecil mlodszy brat. -Poniewaz to zalezy od ciebie - powiedzial Dahno. - Przyszloby ci do glowy, zeby mi zagrozic? Czy wszedlbym ci w koncu w parade w tym, cokolwiek robilbys na wlasna reke? Oba wypadki sa mozliwe. Dlatego nie wiem. Ale wiem, ze bezpiecznym wyjsciem z sytuacji jest to, zebysmy trzymali sie razem i razem pracowali. Mysle, ze mnie potrzebujesz. -Istotnie, potrzebuje cie - powiedzial Bleys; jednak w glebi duszy przywiazywal do tych slow zupelnie inne znaczenie niz to, ktore - jak wiedzial - przekazywal bratu. - Problem w tym, ze to niczego nie zmienia. Nawet jesli wszystko co mi powiedziales jest prawda, to niczego to nie zmienia. Wyrastam ponad pozycje bycia twoim pionkiem. Jesli mam byc wspolnikiem, to nadeszla pora, zebym zaczal byc dopuszczany do istoty tego, co sie dzieje. W przeciwnym wypadku bede sadzil, ze nie ma mowy o prawdziwym partnerstwie. Zaczalem uwazac, ze przez cale zycie zamierzasz wykorzystywac mnie jako pionka. Nie moge tak zyc, Dahno. Ich wzrok spotkal sie. -Wierz mi - powiedzial Bleys. - Nie moge zyc w ten sposob. Wiesz, ze nie, skoro jestem taki jak ty. Dahno westchnal. -Wspominasz czasem nasza matke - rzekl. - Nie rob tego. Powiedzialem ci, ze nie jestem nia. Juz ci mowilem, jesli nie ma miedzy nami innej roznicy, to pragne czegos duzo wiekszego niz to, o czym ona kiedykolwiek marzyla; ale chociaz moge ujawnic przed toba nieco wiecej z moich spraw, ale dla wlasnego bezpieczenstwa nie moge, nie smiem pozwolic, bys wiedzial o wszystkim, co teraz robie. Powiem ci, co zrobie. Powiem ci, ze chce, zebys stal sie moja prawa reka. Zawahal sie, czekajac, by Bleys cos powiedzial. Ale mlodszy brat milczal. -Oczywiscie - ciagnal - nie bedziesz mial tak wielkiego udzialu jak ja. Nikt nie bedzie mial, ale ty bedziesz mial najwiekszy udzial po moim. To wszystko, co moge ci teraz wyjawic. Co do reszty, to co powiedzialem na poczatku, jest nadal prawdziwe. To, co robie i w jaki sposob, bedziesz musial odkryc samodzielnie. Potem przyjdz i powiedz mi, czy i w jakimkolwiek stopniu, chcesz uczestniczyc w tym jako moja prawa reka. Zrobisz tak? Bleys siedzial przez chwile w milczeniu, przezuwajac slowa brata. -Poki co - odparl w koncu - zgoda. W jego kierunku wyciagnela sie jedna z wielkich dloni. Bleys ujal ja swoimi waskimi, dlugimi palcami. Przez chwile trwal mocny uscisk, a miedzy bracmi przeplywal prad prawdy i szczerego uczucia, ktore Bleys czul. Potem dlonie rozlaczyly sie, wrazenie zniklo i rece opadly. -A teraz - Dahno wstal, glos mial rzeski, a na jego twarz powrocil usmiech - zajmijmy sie wprowadzaniem cie w to, co od tej pory bedziesz robil. Rozdzial 17 Galeria dla publicznosci w Sali Mowcow, tego nagromadzenia koncentrycznych lukow pulpitow, wspinajacych sie w amfiteatralny sposob od srodka pomieszczenia, ktory byl takze centrum rzadu Zjednoczenia, nie byla otwarta dla normalnych odwiedzajacych. Kiedy szli korytarzem w kierunku wejscia na galerie, Bleys zobaczyl, ze Dahno przypial do marynarki zielonobiala plakietke, a zrobiwszy to, wreczyl podobna bratu. -Przyczep ja do marynarki - powiedzial Dahno. Bleys zastosowal sie do polecenia. Zanim przypial plakietke, znalezli sie juz w wejsciu strzezonym przez wartownika w czarnym mundurze; straznik wygladal na wojskowego i mial u boku miotacz w otwartej kaburze. Czlowiek ten usmiechnal sie wesolo do Dahno, gdy obaj bracia podeszli, ale zmarszczyl sie na widok Bleysa, powstrzymal go wyciagnieta przed siebie otwarta dlonia i podszedl do niego, by przyjrzec sie z bliska plakietce. Dahno i Bleys zatrzymali sie. -Moj partner w interesach - powiedzial Dahno - a takze mlodszy brat. Tom, chcialbym ci przedstawic Bleysa Ahrensa. Straznik opuscil dlon. -Zapraszam na galerie gosci, Bleysie Ahrens - powiedzial. Byla to odpowiedz, zauwazyl Bleys, ktora pomijala zarowno zwrot "szanowny...", co bylo pozdrowieniem stosowanym powszechne na wszystkich planetach przy wszelkich formalnych okazjach, jak i wszystkie specjalne formy powitan, uzywane przez rozmaite koscioly. -Dziekuje - odparl Dahno, zanim Bleys zdolal odpowiedziec i usmiechnal sie wesolo do straznika. Obaj bracia weszli na galerie. -Nigdy nie zapominaj zwyklych ludzi - zwrocil sie Dahno lagodnie do Bleysa, gdy zostawili straznika za soba. - Moga byc uzyteczni, kiedy bedziesz potrzebowal z ich strony odstepstwa od regul. W tej chwili wydawalo sie, ze na galerii nie ma innych gosci. Byl tam tuzin rzedow foteli mogacych pomiescic moze piecdziesieciu obserwatorow; fotele byly rozdzielone przez przejscie i uszeregowane na trzech kondygnacjach schodzacych w dol do samej krawedzi balkonu. Dahno ruszyl przejsciem, idac przed Bleysem, po czym podszedl do miejsca w pierwszym rzedzie, po lewej stronie. Usiadl i pokazal bratu, by ten zajal fotel obok niego; co tez Bleys uczynil. Bariera balkonu byla na tyle niska, ze mogli widziec pod soba wieksza czesc pomieszczenia wypelnionego polkolistymi pulpitami czlonkow Izby. Sciany sali byly z ciemnego kamienia i wznosily sie do wysoko sklepionej kopuly wykonanej z tego samego kamienia; zrodla swiatla rozmieszczono wokol sali ponizej poziomu galerii i skierowano glownie w dol, na uzytek reprezentantow. Ciemna barwa kamienia wypijala swiatlo, co, przy mrocznych czerniach i szarosciach ubran poslow, nadawalo calemu miejscu wyglad jaskini, jakby Izba byla wydrazona w skale komnata. Na jej plaskim koncu, gdzie konczyly sie polkola siedzen, znajdowalo sie podium z mownica, a z tylu widac bylo dwa proste rzedy foteli. Za przemawiajacym moglo siedziec dwudziestu czterech ludzi. Teraz tylko jedno z tamtych miejsc bylo zajete przez czlowieka, ktory siedzial w raczej swobodnej pozie w fotelu na lewo od mowcy, z noga zalozona na noge. Wygladal bardziej na zwyklego widza niz na czlonka samego zgromadzenia. To zaintrygowalo Bleysa, gdyz sala byla prawie pelna ludzi, ktorzy sluchali przemawiajacego. -W przyszlosci - odezwal sie Dahno - bede cie prawdopodobnie wysylal tutaj, bys przysluchiwal sie debatom i glosowaniom nad rozmaitymi propozycjami. Ten, ktory tak nonszalancko siedzi za przemawiajacym, to Glowny Mowca. Nazywa sie Shin Lee. Zdobyl tyle glosow w naszych ostatnich wyborach, ze odebral tytul Najstarszego glownemu przedstawicielowi na Harmonii; ale do kolejnych wyborow na Harmonii jest po prostu Glownym Mowca. Nalezy do Kosciola Skruchy. -Jaka ma wladze w porownaniu z reszta? - zapytal Bleys zafascynowany cala sytuacja: pieczarowata izba, pustymi miejscami za mownica, a pelnymi przed nia, i dziwnymi nazwami. -Oficjalnie, w pewien sposob mniejsza od innych - odparl Dahno. - Moze zarzadzic dodatkowe glosowanie, ale z drugiej strony nie ma w ogole prawa glosu. Jednak poza ta sala ma ogromna wladze. Kontroluje milicje i aparat rzadowy calego swiata, a w dodatku ma prawo wkroczyc w kazda przezywajaca impas dyspute we wszystkich pozostalych kosciolach lub w spor pomiedzy nimi, i oddac decydujacy glos. Ale jego glowna przewaga jest prestiz. Odpowiada, w najwyzszym stopniu, za obrone tej planety, a jesli kiedykolwiek osiagnie tytul Najstarszego, bedzie odpowiedzialny za obrone obu planet. Bleys przeniosl na moment wzrok z rozgrywajacej sie ponizej sceny, by spojrzec na Dahno. -Nikt nie atakuje calego swiata - powiedzial - nie mowiac juz o dwoch planetach, odkad Donal Graeme napadl na Newton, a bylo to - musialo byc - ze sto lat temu. -Wiem - odparl Dahno, nie odrywajac wzroku od parkietu Izby - ale kimkolwiek jest Najstarszy, ma nadal dokladnie taka sama wladze. Moze takze wprowadzac ustawy, czy nawet inicjowac wprowadzenie ustaw w izbach obu planet. Obserwuj, co sie dzieje. Bleys spojrzal ponownie w strone miejsc mowcow. -Ten, ktory teraz przemawia - rzekl Dahno - to Svarnam Helt. Nie mowi nic szczegolnie waznego. Wyglasza te mowe bardzo czesto. Pstryknal przelacznikiem konsoli - jednej z wielu, jakie znajdowaly sie na balustradzie balkonu przed kazdym z miejsc - i do ich uszu dobiegl wyraznie glos mowcy. -I te swiatynie musza byc oczyszczone. Musza zostac oczyszczone teraz... -Nie ma sensu sluchac tego wszystkiego - rzekl Dahno. - To fragment ogolnej ustawy, przygotowanej w celu zaatakowania paru kosciolow, ktorych jego kosciol nie lubi; bardzo nie lubi. Srodek, ktory proponuje, prowadzi donikad. Politycznie jednakze, Helt duzo znaczy. Od czasu do czasu radzi sie mnie. Tak jak robi to okresowo wiekszosc szeregowych Mowcow. Nie widziales ich przy moim stoliku w restauracji, poniewaz nie chca, zeby widywano nas publicznie... Bleys zapamietal te ostatnia informacje. -Ale wielu z nich konsultowalo sie ze mna - ciagnal Dahno - i wielu z nich jest waznymi ludzmi. A teraz, jesli spojrzysz na koniec osmego rzedu, to zobaczysz tam mezczyzne o rudosiwych wlosach, gestej rudej brodzie i w turbanie. To Harold Harold z Kosciola Zrozumienia. Jest wplywowy. Tak jak i kobieta, ktora widziales kiedys w restauracji, a ktora siedzi na miejscu obok wolnego fotela po prawej rece Harolda... Dahno wskazywal Bleysowi kolejnych czlonkow Izby, mowiac jednoczesnie, jakie koscioly reprezentuja. Bleys siedzial, sluchal i magazynowal w glowie informacje. To byl pierwszy raz, kiedy jego brat posunal sie do czegos, co mozna bylo uznac za bezposrednia pomoc w umozliwieniu Bleysowi zrozumieniu tego, co Dahno robil. Chlopak czul instynktownie, ze wszystko to jest wazne. Nawet, jesli do tej pory nie mial do czynienia ze wskazywana mu osoba, to wiedza ta pomoze mu wypelnic matryce zrozumienia, ktora budowal stopniowo w zwiazku ze swoim starszym przyrodnim bratem. -Co to jest Piec Siostr? - zapytal, kiedy Dahno zamilkl w koncu. Brat spojrzal na niego. -Utkwilo ci to w pamieci, co? - stwierdzil. - No coz, oprocz kobiety, ktora ci przed chwila pokazalem, nie przebywaja tutaj razem caly czas jak komplet lyzek. Ale jeden z nich jest tam na dole; jesli spojrzysz na ostatni rzad, na prawo, to zobaczysz mezczyzne w trzyczesciowym garniturze, o lysej glowie i z wielka, krzaczasta broda, ktora stad wyglada na zupelnie biala, ale w istocie jest przetykana szarymi pasmami. To Brat Williams z Wiernego Kosciola. Wszystkich razem mozna ujrzec tylko wtedy, gdy odbywa sie stanowienie szczegolnie waznego prawa, a wtedy cala ich piatka jest zjednoczona, starajac sie usilnie przekabacic sale na strone, ktora im odpowiada. Mruzac oczy z powodu tego, w jaki sposob bylo ustawione oswietlenie, Bleys przeszukal wzrokiem pomieszczenie ponizej i w koncu zidentyfikowal mezczyzne, o ktorym mowil Dahno. Mial wlasnie zadac kolejne pytanie, gdy ktos zszedl w dol galerii, spojrzal na nich i ruszyl ku fotelom po drugiej stronie przejscia, na samym koncu innego poziomu. -Lepiej stad chodzmy - powiedzial cicho Dahno. Wstali i wyszli. Korytarz, ktory prowadzil na galerie widzow, mial sciany z tego samego ciemnego kamienia, ale byl mniej dziwacznie oswietlony niz sama galeria i Izba, wiec wygladal jak zwyczajny korytarz. Teraz byl prawie pusty; przechodzil nim tylko jeden niski, grubawy czlowiek. Bracia przeszli zaledwie kilka krokow, kiedy ktos zawolal za nimi. -Ahrens! Tutaj jestes! Tylko chwile! Chce z toba zamienic slowo! Dahno westchnal cicho pod nosem i odwrocil sie. Bleys odwrocil sie wraz z nim. Podchodzil do nich ow pulchny jegomosc, ktory przed momentem minal ich w korytarzu. Mial na sobie cos, co bylo ni to kiltem, ni normalna spodnica; widoczne ponizej pulchne kolana wygladaly smiesznie. Stroju dopelniala zwykla koszula i marynarka. Na glowie mial czarny beret, spod ktorego wyzieraly nieporzadne pukle rudych wlosow. Dahno i Bleys zatrzymali sie, a mezczyzna podszedl do nich. Ignorowal Bleysa; zwracal sie bezposrednio i z wsciekloscia do starszego z braci. -Nawet nie powinienes przebywac w tym budynku! - warknal. Z bliska Bleys widzial, ze to nadwaga obcego powodowala, iz mezczyzna wydawal sie byc w srednim wieku. W istocie musial miec dobrze po piecdziesiatce lub nawet wiecej. -To jest tylko kwestia czasu! Wykluczymy cie stad! -Przykro mi, ale spiesze sie - powiedzial Dahno. -W ogole nie jest ci przykro. Jestes jednym z boskich wyrzutkow, niezdolnych do odczuwania przykrosci! - odparowal grubas. Jego wzrok przeniosl sie nagle na Bleysa. -Kto to taki? -Moj brat, Bleys Ahrens. I wspolnik - odparl Dahno. -On takze nie bedzie mial tutaj wstepu! Nie powinien znajdowac sie tutaj nikt, kto jest z toba zwiazany lub chocby cie zna! Odwrocil sie i odszedl, tupiac, w kierunku, w ktorym zmierzal, gdy bracia wynurzyli sie z galerii. Dahno spojrzal w dol na Bleysa i usmiechnal sie lekko. -Miec kilku wrogow to cos nieuchronnego - powiedzial cicho. - Spadamy do biura, zobaczymy, co tam sie dzieje. Pojechali do biura Dahno. Bleys znalazl sie tam pierwszy raz od weekendu spedzonego przed wielu laty u brata. Zdawalo sie jednak, ze wyszedl stamtad zaledwie piec minut temu. Te same dwie kobiety siedzialy przy tych samych biurkach i zajmowaly sie stertami papierow, czytajac je, robiac notatki i wrzucajac przeczytane dokumenty, ktore - Bleys widzial to teraz - byly rozszyfrowanymi wiadomosciami, do spalarki obok biurek, gdzie natychmiast zamienialy sie w popiol. Dahno kierowal sie w strone prowadzacych do jego gabinetu drzwi w glebi pomieszczenia, ale Bleys odwrocil sie nagle, podszedl do najblizszego biurka i zaczal przegladac stos nie czytanych jeszcze wiadomosci. -Dahno Ahrens! - krzyknela kobieta za biurkiem; wyciagnela rece i polozyla je na dwoch stertach dokumentow. Bleys spojrzal na Dahno, ktory usmiechnal sie dosyc zlosliwie. -W porzadku, Arah - powiedzial. - To jest moj przyrodni brat i wspolnik, pamietasz? Pozwol mu przejrzec papiery. Niechetnie, i nadal wygladajac na wstrzasnieta, kobieta cofnela dlonie. Zaintrygowany Bleys przerzucil kilka kartek. Wszystkie wiadomosci byly zaszyfrowane. Przygladal sie im przez moment, a potem skinal glowa, usmiechnal sie do Arah i podszedl do Dahno, ktory wprowadzil go do lezacego w glebi gabinetu. Brat usiadl za wielkim biurkiem, na ktorym znajdowaly sie schludne stosy papierow - ani tak wysokie, ani tak nieporzadne, jak te na biurkach w sekretariacie. Bleys zajal jeden z miekko wyscielanych foteli. -Zaraz bede do twojej dyspozycji - rzekl Dahno. Bleys obserwowal brata, ktory czytal szybko dokumenty. Nie czytal, zauwazyl Bleys, tak szybko jak on sam, ale byc moze tresc wymagala wiekszej uwagi. W koncu Dahno wyprostowal sie i uderzyl w przycisk interkomu na panelu kontrolnym biurka. -W porzadku - powiedzial. - Mozesz wejsc i zabrac wszystko, Arah. Weszla kobieta, ktora siedziala za biurkiem, gdy Bleys przegladal wiadomosci, i zabrala dokumenty z biurka Dahno. Obdarzyla mlodszego z braci niezobowiazujacym usmiechem i wyniosla sie. Dahno wstal. -A teraz - zwrocil sie do Bleysa - chce, zebys sie zapoznal z reszta moich szkolacych sie wiceprezesow. Wyprowadzil brata ta sama droga, ktora weszli. Ponownie pojechali bialym poduszkowcem; ulice zaczynaly stawac sie coraz tloczniejsze wraz z tym, jak popoludnie nachylalo sie ku wieczorowi. Dotarli w miejsce, ktore Bleys pamietal - przed blok mieszkalny stojacy w raczej podupadlej dzielnicy. Tym razem we frontowym pokoju nie odpoczywal zaden z cwiczacych. Dahno przeszedl przez pomieszczenie i w koncu natkneli sie na mieszkancow tego lokalu w sali gimnastycznej. Najwyrazniej trwal trening sztuk walki, odbywajacy sie pod okiem brazowoskorego, spokojnego mezczyzny o wzroscie pieciu stop i dziewieciu czy dziesieciu cali, ktory pomimo swojej niepozornej postury roztaczal wokol siebie szczegolna aure fachowosci. -Usiadz - polecil Dahno bratu, a sam zajal miejsce w pierwszym rzedzie lawek pod sciana. Bleys usiadl obok niego. Siedzieli jakis czas, obserwujac. Bleys mial za soba krotkie okresy szkolenia w sportach walki, ktorych uczyli go rozni instruktorzy tradycyjnych, ziemskich stylow walk oraz systemow powstalych na rozmaitych planetach. Jesli toczacy sie trening byl typowy, tutejszy instruktaz sklanial sie ku klasycznym, ziemskim metodom. W tej chwili cwiczono jeden z bardziej podstawowych rzutow judo przez biodro, a sensei chodzil miedzy trenujacymi, chwalac ich, krytykujac lub demonstrujac jakis subtelny szczegol, ktory trudno bylo wyjasnic slowami. Bleys nie przypominal sobie nazwy rzutu, nawet jesli ja znal. Po kilku minutach instruktor klasnal w dlonie, a uczniowie rozdzielili sie i staneli w szeregu na krawedzi maty. -Randori. Pietnascie minut. Hajime! Tak, pomyslal Bleys, przypominajac sobie treningi judo, ktore odbywal, kiedy mieszkal z matka. Ten sensei byl tradycjonalista. Japonczykiem ze Starej Ziemi. Uczniowie podzielili sie na pary i zaczeli wolne cwiczenia. Ta czesc treningu mniej sie podobala Bleysowi. Na podstawie jednej czy dwoch tasm, ktore widzial, podejrzewal, ze wymagajaca musztra przepisowego kata prowadzila do glebszego zrozumienia i mistrzostwa. We wlasciwie wykonanym kata bylo piekno - takie, jakie znajdowal w dowodzie matematycznym. Instruktor porzucil swoja grupe i podszedl do braci. Kiedy zblizyl sie, Dahno wstal, a Bleys poszedl za jego przykladem. Trener podszedl do nich i zatrzymal sie; Dahno skinal szybko glowa, a Japonczyk uczynil to samo. Bleys, lepiej zaznajomiony z kurtuazja dojo, nizej pochylil glowe. -Sensei - odezwal sie Dahno - to jest moj brat, Bleys Ahrens. Bylbym wdzieczny, gdyby osiagnal poziom pozostalych cwiczacych lub wyzszy, jesli bedzie tego chcial. Ciemnobrazowe oczy instruktora spoczely na Bleysie. -Ma za soba wyrywkowy trening w sztukach walki - ciagnal Dahno, zaskakujac Bleysa, ktory nie mial podjecia, skad brat to wiedzial. -Powiedz mi wlasnymi slowami - rzekl sensei, zwracajac sie do Bleysa - czego cie uczono? Bleys uznal za roztropne przyznac sie tylko do tradycyjnych systemow walki, z jakimi zostal zapoznany. Wiekszosc instruktorow klasycznych stylow zywila malomiasteczkowa pogarde dla eklektycznych i syntetycznych systemow, ktore rozkwitly obficie na Nowych Swiatach. Procz tego, ze Bleys rozsadnie sformulowal swoja relacje, powiedzial Japonczykowi tak zwiezle, jak to tylko bylo mozliwe, ze mial za soba kilka okresow treningow, przy czym najdluzszy trwal nie dluzej, jak trzy miesiace - dwa z tych okresow dotyczyly judo, jeden karate i jeden - okolo trzy tygodnie - aikido dojo, ktore najbardziej mu odpowiadalo. -To, czego ucze na tych zajeciach - powiedzial sensei, zwracajac sie bezposrednio do Bleysa, jakby Dahno w ogole tu nie bylo - to trzy dyscypliny, z ktorymi sie spotkales, i jedna czy dwie, ktore sa mniej znane. To godne pozalowania, ze twoja nauka byla tak niesystematyczna, ale dobrze, ze zaczales za mlodu. Uczniowie, ktorzy zaczynaja wczesnie, maja mniej zlych nawykow, ktore trzeba wykorzenic, kiedy podejmuja powazne treningi. Masz do-gi? -Ma - powiedzial Dahno. - Stroj dla niego wlozylem do szafki. Numer czterdziesci dwa. -Przebierz sie - powiedzial sensei - i przekonamy sie, czy pamietasz, jak sie prawidlowo pada. Bleys znalazl stroj treningowy i wlozyl go. Spodnie byly skrojone z surowego bialego materialu tak grubego i sztywnego, jak robocze portki, ktore nosil na farmie wuja Henry'ego; wiazalo sie je w pasie tasiemka. Bluza byla biala kapota, ktora opadala mu do polowy ud. Uszyto ja z grubo tkanego materialu wzmocnionego w okolicach kolnierza i klap szerokimi pasami tej samej tkaniny, z jakiej byly spodnie. Bleys cieszyl sie, ze pamieta, jak wiaze sie dlugi, bialy pas przytrzymujacy kurtke. Nie byl zaskoczony tym, ze pas byl zwykly, niepokalanie bialy, podczas gdy ci na macie mieli pasy w rozmaitych kolorach - chociaz zaden nie mial czarnego. Wylacznie sensei nosil nie tylko czarny pas, ale i czarne dogi, ktore - z drugiej strony - mialo ten sam kroj i rozmiary, co stroj Bleysa. Wrocil do sali i stanal z boku maty - tam gdzie poprzednio. Dahno zniknal i Bleys czekal, czujac sie nieco przytloczony, niemal oniesmielony obecnoscia calej grupy. Przez jakis czas sensei nie zwracal na niego uwagi. Uczniowie, trenujac w parach, cwiczyli zahaczajace kata, ktorych Bleys nie poznawal. Wiekszosc lezala na matach po wykonaniu formalnego, stylizowanego rzutu, zmagajac sie w parterze z przeciwnikiem. Zdawalo sie, ze zaden z cwiczacych nie patrzy na niego bezposrednio, ale Bleys widzial, ze rzucaja w jego strone przelotne spojrzenia i wyraznie odnosil to samo wrazenie, jakiego doznal wowczas, kiedy wszedl pierwszy raz do frontowego pokoju tego kompleksu. Trenujacy nie darzyli go sympatia. Emanowali wyrazna aure urazy. Jesli sensei czul to takze, zupelnie to ignorowal. Po chwili zawolal, zeby przerwano wszystkie cwiczenia i gestem przywolal do siebie Bleysa. Kiedy chlopak podszedl do niego, trener poprowadzil go do jednego z mezczyzn z brazowym pasem, wysokiego czlowieka nie dorownujacego Bleysowi wzrostem, ale majacego dobrze ponad dwadziescia lat i przenoszacego go waga o co najmniej dziesiec kilogramow. -To jest James - zwrocil sie sensei do Bleysa. - James, to jest Bleys. Chce, zebys zajal sie nim przez chwile. James byl szerokoplecym mezczyzna z szopa blond wlosow i kwadratowa twarza. Nie usmiechnal sie, ale pochylil glowe w powitalnym uklonie. Bleys oddal uklon. Sensei cofnal sie i zwrocil do grupy. -Teraz popracujemy nad kombinacjami. Latwe rzuty, a po nich katamewaza, techniki blokowania stawow lub shimewaza, techniki duszenia. Nie opierajcie sie rzutom partnera. Rzut jest tylko wstepem do dzwigni lub dlawienia. -Hajime! - byla to komenda, zeby zaczynac. James usmiechnal sie do Bleysa i sklonil. Nie byl to szczegolnie zachecajacy ani przyjazny usmiech. Bleys przypomnial sobie, ze powinien oddac uklon przed siegnieciem po rekaw i klape kimona Jamesa. Podstawy przypomnialy mu sie w sposob automatyczny. Nie chwytaj klapy zbyt mocno, nie podnos stop, przesuwaj je - ale niezbyt blisko siebie. To byl niemal taniec. Bleys przyjal pozycje do wykonania podstawowego rzutu przez biodro. Ramie, ktorym James trzymal go za klape judoki zesztywnialo nagle, a Bleys zatoczyl sie w tyl i na moment stracil rownowage. Zaintrygowany spojrzal na partnera. Sensei powiedzial, zeby nie opierac sie rzutowi. Twarz Jamesa byla niewinnie beznamietna. Bleys rozluznil sie. Dobra, on, Bleys upadnie pierwszy. James nie probowal go rzucic, ale przesunal prawa dlon w gore klapy judoki Bleysa, aby chwycic kolnierz na wysokosci karku chlopaka. Bleys czul u podstawy czaszki klykiec kciuka partnera. Poniewaz nie opieral reki o piers Jamesa, nie mogl odepchnac przeciwnika na odleglosc wyprostowanego ramienia i trzymac go z dala od siebie. Bleys obrocil sie ponownie bokiem i zrobil krok w przod, usilujac rzucic partnera. Kiedy to robil, James przeniosl lewa reke z rekawa Bleysa na lewa klape jego dogi, a prawe przedramie przesunal nad glowa przeciwnika, trzymajac go jednoczesnie za kolnierz. Wlasciciel brazowego pasa zacisnal skrzyzowane jak nozyce przedramiona, naciskajac nimi na tetnice szyjne Bleysa. Chlopak pamietal ten chwyt - gyaku-juji-shime, odwrocone duszenie krzyzowe. Bleys odwrocil sie od Jamesa i zgial sie w pol. Kiedy poderwal sie, zeby sie wyprostowac, poczul, iz jego nogi sa wymiatane spod niego. Byl zbyt zaskoczony, by pamietac o zamortyzowaniu ramieniem upadku na mate i bolesne uderzenie wycisnelo z jego pluc resztki powietrza. W nadziei, ze zrobi przynajmniej dobre wrazenie na innych cwiczacych i na sensei, Bleys postanowil wytrzymac najdluzej, jak to mozliwe. Jednak bardzo szybko poczul, ze traci przytomnosc. Wzrok zaszedl mu czerwona mgla, gdy mozg, pozbawiony doplywu krwi na skutek zacisniecia dwoch glownych arterii, zaczal odczuwac brak tlenu. Bleys niemal nieswiadomie puscil rekaw kimona Jamesa i poklepal lekko ramie tamtego, dajac znak, ze sie poddaje. Ale nacisk nie zelzal. Poklepal ponownie, bardziej natarczywie. Nic sie nie zmienilo. Wtedy, gdy zaczal tracic przytomnosc, Bleys poczul, ze na chwile wrocila mu zdolnosc myslenia. James zwolnil na moment chwyt. Bleys doznal ulgi, ale nacisk powrocil i chlopak osunal sie ponownie w nieswiadomosc. Zapadl w nia niemal calkowicie, po czym James oslabil nacisk. Tym razem, gdy tylko Bleys byl w stanie cokolwiek zrobic, wydyszal jedno slowo. -Dahno. W niemal magiczny sposob i blyskawicznie, chwyt zelzal calkowicie. Bleys lezal przez chwile, odzyskujac sily. Umysl ocalil go od tego, co zapowiadalo sie jako bardzo ciezka inicjacja. James wykorzystal okazje, by wyrazic uczucia calej grupy wobec Bleysa i jego przypuszczalnie uprzywilejowanej pozycji. Najwyrazniej nie przemyslal jednak tego, ze chlopak mial w kazdej chwili dostep do Dahno i mogl powiedziec olbrzymowi o tym, co mu uczyniono. A wtedy James mogl ucierpiec. Po jakims czasie Bleys poruszyl sie, podniosl na lokciu, a potem wstal. James podniosl sie wraz z nim. Potem James opieral sie juz bardzo slabo rzutom Bleysa, a swoje rzuty wykonywal z odpowiednia powsciagliwoscia, stosujac po nich trzymania, ktore byly zakladane i zwalniane szybko na sygnal Bleysa. Za kazdym razem postepowanie Jamesa bylo wywazone, by nie powiedziec delikatne. Trwalo to mniej wiecej kwadrans, po czym grupa trenujacych zostala w koncu zwolniona przez sensei. Bleys podszedl do swojej szafki, by odwiesic do-gi i przebrac sie w zwykle ubranie. Byl nieco rozczarowany, ze sensei nie pokazal w zaden sposob, iz widzial, co sie stalo. Chlopak byl pewny, ze gdyby trener to dostrzegl, powstrzymalby od razu Jamesa. Byc moze jednak to, jak go potraktowano, bylo w rzeczywistosci sprowokowane przez samego sensei, ktory chcial poddac Bleysa probie. W kazdym razie zdarzenie mialo przejsc niezgloszone. Bylo wbrew naturze Bleysa, by poskarzyc sie bratu. Poza tym czul, ze podobny postepek nie podnioslby go w oczach Dahno. I nie bylo tez wykluczone, ze cale zajscie stanowilo pomysl starszego brata. Po prostu Bleys sam bedzie musial pokonac niechec innych cwiczacych. W tym momencie ponownie zjawil sie Dahno, jakby wiedzial - co zapewne bylo prawda - kiedy koncza sie zajecia. Wyprowadzil Bleysa na zewnatrz. -Od jutra bedziesz towarzyszyl im nie tylko podczas cwiczen fizycznych, ale takze w trakcie zajec instruktazowych - powiedzial bratu, kiedy szli w kierunku wyjscia z lokalu i w strone wind. - Przekonasz sie, ze to, czego sie ucza, mozna poznac samemu w krotszym czasie, jesli wziac pod uwage kogos zaprawionego w samodzielnych studiach i majacego niezbedne podreczniki. Chce jednak, zebys spedzal z tymi ludzmi troche czasu i poznal ich. A przede wszystkim, oni musza poznac ciebie. Nie bedziemy od samego poczatku podkreslac faktu, ze twoim przeznaczeniem jest objecie u mnie wyzszego stanowiska od tych, ktore oni zajma. Prawdopodobnie domyslaja sie tego, ale chce, zeby ta prawda docierala do nich stopniowo. Usmiechnal sie do brata, a Bleys uslyszal w tym stwierdzeniu niewypowiedziany rozkaz. Bedzie musial zdominowac tamtych ludzi, zanim Dahno potwierdzi publicznie jego wyzsza pozycje. Starszy Ahrens zaczal mowic, gdy tylko wyszli z mieszkania i znalezli sie poza zasiegiem czyjegokolwiek sluchu. Zanim odezwal sie ponownie, zjechali winda na dol i wsiedli do poduszkowca. -Musze zalatwic rozne sprawy - powiedzial - ale po drodze podrzuce cie do domu. Niewatpliwie znajdziesz tam sobie cos, zeby sie nie nudzic. -Tak - odparl Bleys. Dahno usmiechnal sie znowu, patrzac na droge przed soba. Ciekawe, pomyslal Bleys, ze tym razem w usmiechu brata widac bylo cos na ksztalt prawdziwego zadowolenia. Rozdzial 18 Dahno nawet nie wszedl do mieszkania z Bleysem, tylko wyciagnal reke, otworzyl drzwiczki i powiedzial: -Musze spadac. Po czym odjechal. Bleys jechal na gore winda, myslac nadal o pozostalych cwiczacych w dojo. Rozwazal mozliwosc, w istocie pewnosc, ze wczesniej czy pozniej bedzie musial zdominowac na wlasna reke wszystkich tych, ktorymi wladal Dahno. Nie sadzil, ze do konfrontacji z jednym ze szkolonych na zastepcow dojdzie tak szybko. W tego rodzaju sytuacji Exotikowie stosowali normalnie klasyczny wzorzec postepowania. Polegal on na indywidualnym zaprzyjaznieniu sie z kazdym czlowiekiem z osobna, a potem, stopniowo, pozwalano ujawnic sie naturalnej wyzszosci, ktora w koncu wszyscy akceptowali. W tym wypadku problemem bedzie to, ze Bleys nie mogl zaczac nawiazywac nowych przyjazni, zanim nie naprawi stosunkow z Jamesem. Gdyby tego nie zrobil, to zdobywajac kazdego nowego przyjaciela sprawialby, ze James pograzalby sie coraz bardziej w uczuciu niecheci i wrogosci do niego. Niechec mogla byc reakcja nie tylko wobec tych, ktorzy postepuja niewlasciwie w stosunku do ciebie, ale takze tych, wobec ktorych ty postapiles nie fair. W tym drugim przypadku awersja sluzyla winowajcy za usprawiedliwienie tego, co zrobil. James bedzie potrzebowal jakiegos wytlumaczenia dla swego uczynku - wytlumaczenia, ktore sprawiloby, ze nie zywilby osobistej niecheci do Bleysa. W chwili, w ktorej doszedl do tego punktu swojego rozumowania, Bleys dotarl takze do mieszkania. Wyrzucil z mysli wszystko, co dotyczylo Jamesa, dojo i reszty cwiczacych. Dosyc wczesnie nauczyl sie, ze jedna z najcenniejszych zdolnosci, jakie nalezy kultywowac, jest umiejetnosc skoncentrowania sie wylacznie na problemie, ktory chce sie rozwiazac. Calkowite usuniecie z glowy tego, czym nie chcial sie zajmowac, nie powodowalo zametu w jego myslach. To byla metoda umieszcza nia roznych problemow w oddzielnych przegrodkach, gdzie mogly pozostawac zapomniane, podczas gdy nad innymi kwestiami mozna sie bylo zastanawiac. Teraz mial co innego do zrobienia. Przeszukal mieszkanie, az w biurku Dahno znalazl stosik arkuszy listowych z naglowkiem brata. Byty z plastiku tak dobrze spreparowanego, ze wygladaly jak papier - droga odmiana, jaka mozna znalezc na Mlodszych Swiatach. Wzial cala sterte i zaniosl do jadalni, gdzie usiadl i polozyl stosik naglowkami do blatu, dzieki czemu mial do dyspozycji czyste powierzchnie arkuszy. Z biurowym pisakiem w dloni skoncentrowal sie, patrzac na puste kartki; zaczal sobie przypominac wiadomosci, ktore zobaczyl w biurze brata. Bleys nie mial wrodzonej fotograficznej pamieci, ale zarowno z wlasnej woli, jak i dzieki technikom Exotikow - metodom, jakich uczono go na skutek nalegan matki - wyksztalcil w sobie we wczesnym dziecinstwie nadzwyczaj wierna pamiec, ktora wsparl pewna odmiana autohipnozy, aby niemal we wszystkich przypadkach moc przywolac w umysle obraz tego, co chcial sobie przypomniec. Przywolal teraz obraz pierwszego dokumentu, jaki przegladal w biurze Dahno, i zapisal symbole oraz litery, skladajace sie na jego tresc. Potem wyrzucil wiadomosc z umyslu i zabral sie do odtwarzania nastepnej, az zapisal je wszystkie. Kiedy skonczyl, mial jakies dwadziescia arkuszy zakodowanych informacji. Porownal je i policzyl, ile razy pojawiaja sie w nich te same symbole, a szczegolnie wystepujace w polaczeniach z innymi i zaczal zmagac sie z szyfrem. Okazal sie niezbyt trudny. Bleys lubil rozwiazywac szarady, a szyfr byl kodem handlowym, ktorego nie wymyslono po to, by oparl sie intensywnym wysilkom deszyfracyjnym. Po uplywie paru godzin zredukowal tresc wiadomosci do zwyczajnego, prostego basicu - jezyka, ktorym poslugiwano sie na wszystkich Mlodszych Swiatach i ktory rozumiala, nawet jesli nim nie mowila, wiekszosc ludzi na Starej Ziemi. Zrobil przerwe, przygotowal sobie kanapke, wzial szklanke soku i przyniosl to z powrotem do stolu, gdzie mogl jesc i pic, studiujac jednoczesnie wiadomosci. Interesujace bylo to, ze w ogole je zaszyfrowano. Wszystkie byly bardzo krotkie. W wiekszosci wypadkow ich tresc nic Bleysowi nie mowila, gdyz nie wiedzial, jaka korzysc mial Dahno z zawartych w nich informacji. Mogl sie tylko domyslac; i to bylo wszystko. Na przyklad pierwsza, na ktora spojrzal, glosila zwiezle: "O. (to moglo oznaczac "odmiana" - na Nowych Swiatach nie bylo praktycznie zadnej jadalnej rosliny, ryby lub zwierzecia, ktore nie pochodziloby ze Starej Ziemi i nie musialy byc genetycznie zmodyfikowane na potrzeby planet o nieziemskim srodowisku) zimowej pszenicy w gore o dwanascie punktow." Wyraznie byla to informacja, ktora Dahno mogl jakos spozytkowac, doradzajac ludziom, z jakimi mial do czynienia na Zjednoczeniu. W oczywisty sposob byl to takze cytat z raportu na temat rynku towarowego swiata, z ktorego pochodzil. Bleys spojrzal na widoczny w naglowku listu adres nadania, ktory, odkodowany teraz, glosil: "Nowa Ziemia". Nie dostrzegal nic wspolnego, jak chodzi o klimat i warunki upraw na Nowej Ziemi, pod sloncem Syriusza A, oraz na Zjednoczeniu, pod Epsilon Eridiani, co mogloby sprawic, ze dotyczaca rolnictwa wiadomosc pochodzaca z jednej planety mialaby sie okazac cenna na drugiej - ale, niewatpliwie, istnial jakis powod, ktory wykraczal poza obszar jego obecnej wiedzy. To samo tyczylo sie reszty wiadomosci. Wszystkie byly teraz zrozumiale, ale jednoczesnie niejasne. Zadna nie zawierala pytan, natomiast wszystkie przekazywaly fakty. Fakty, ktorymi Dahno karmil z pewnoscia urzadzenia sortujace i analizujace mieszczace sie w jego prywatnym gabinetem centrum przetwarzania danych - w sali, ktora pokazal Bleysowi podczas jego pierwszej wizyty w tym miejscu. Uderzony przez nagla mysl, Bleys przejrzal ponownie stos arkuszy, zwracajac tym razem uwage na to, z jakich miejsc wyslano wiadomosci. Rezultaty uznal za interesujace. Dahno otrzymywal informacje z prawie polowy z pietnastu Nowych Swiatow. W umysle Bleysa powstala lista, na jaka skladaly sie: Newton, Cassida, Nowa Ziemia, Freiland, Harmonia, Ste. Marie i Ceta. Lacznie ze Zjednoczeniem, ktora najwyrazniej byla kwatera glowna brata, dawalo to w sumie osiem z pietnastu Mlodszych Swiatow, z ktorymi Dahno byl powiazany. To wskazywalo jasno, ze jego brat kontrolowal duzo wieksza organizacje, niz Bleys sobie to wyobrazal. Byl to takze wyrazny dowod, ze obecnie szkolona grupa nie byla pierwsza, jaka wyslano. Bleys uznal, ze cel dazen Dahno wymaga dalszego sledztwa. Choc mial klucz do mieszkania, to nie mial klucza do gabinetu. Zerknal na nareczny monitor, ktory dal mu brat i spytal o godzine. Nadeszla odpowiedz - dwadziescia siedem minut po trzeciej po poludniu. Zakladajac, ze Dahno nie korzystal teraz z gabinetu, w biurze powinny siedziec tylko dwie kobiety, a Dahno powiedzial im juz, ze Bleys ma prawo tam wejsc i pracowac. W zwiazku z tym Bleys zadzwonil do firmy taksowkarskiej i trzydziesci minut pozniej automatycznie programowany poduszkowiec przywiozl go przed frontowe drzwi budynku, w ktorym miescilo sie biuro brata. Wjechal na gore; zmierzajac do wejscia do prywatnego gabinetu Dahno, usmiechnal sie i pomachal do obu kobiet, siedzacych przy biurkach. -Zamykamy za pietnascie minut, Bleysie Ahrens! - zawolala za nim ta o imieniu Arah. Zatrzymal sie i odwrocil, nadal z usmiechem na twarzy. -Mozecie juz isc - powiedzial. - Zaczekam na Dahno w jego gabinecie. Odwrocil sie, wszedl do biura brata i zamknal za soba drzwi. Jednakze to nie gabinet go interesowal, a pomieszczenie ze sprzetem za sciana. Wszedl do srodka i zaczal ogladac znajdujace sie tam rozmaite komputery i inne urzadzenia. Usiadl przed ekranem, nacisnal guzik, ktory uruchamial maszyne i rozpoczal zadawanie pytan. To nie byl szybki proces. Zabralo mu to niemal godzine, zanim okreslil granice obszaru, w jakim Dahno magazynowal istotne wiadomosci. Znajdowalo sie tam bogactwo informacji, ktore lezaly na obrzezach tych tajnych, ale bystry umysl Bleysa mogl sporo z nich wydedukowac. W ciagu nastepnych trzech godzin udalo mu sie ustalic, ze kontrolowana przez jego brata organizacja nazywala sie "Inni". Najwyrazniej powstala spontanicznie z poczatkowo towarzyskiego zwiazku ludzi pochodzacych z mieszanych malzenstw miedzy osobnikami bedacymi przedstawicielami trzech najwiekszych Kultur Odlamkowych na Nowych Swiatach - Zaprzyjaznionych, Exotikow i Dorsajow. Dahno przylaczyl sie do tej organizacji i przejal nad nia wladze, przeksztalcajac ja w narzedzie do robienia interesow. Skutkiem tego zaczal werbowac coraz wiecej rekrutow z mieszanych zwiazkow, chociaz nie mieszancy - jesli byli uzyteczni - nie byli w zadnym wypadku wykluczani. Ludzie ci zaczynali szkolenie, rok po roku, tak jak grupa trenujacych, z ktora Bleys mial juz do czynienia. Po zakonczeniu szkolenia wysylano ich na jeden z Mlodszych Swiatow, gdzie osiedlali sie w wiekszych miastach i zakladali wlasne satelickie organizacje, poszukujace wplywow i uzytecznych informacji, przekazywanych potem Dahno. Organizacja miala w sobie cos ze staroswieckiej sieci informacyjnej. Pewna metode dzialania, ktora osiemnasto - czy dziewietnastowiecznym bankom pozwalala robic majatki za sprawa przekazywania specjalnych informacji szybciej, niz zostaly one odebrane dzieki innym, wolniejszym srodkom komunikacji. Miala takze cos wspolnego z sieciami szpiegowskimi - z ich komorkami z burzliwych czasow dwudziestego wieku, gdy wielkie narody Starej Ziemi, zjednoczone w antagonistycznych blokach, zmagaly sie i walczyly ze soba. W rzeczywistosci jednak, Inni byli scislej powiazani, niz mialo to miejsce w tych starych prototypach ich organizacji; trzymani mocno reka Dahno przez fakt, ze przyczyna powstania i celem zwiazku bylo robienie uzytku nie z bogactwa, ale z informacji; z informacji, ktora dalaby Innym, a szczegolnie samemu Dahno, wladze na reszcie planet. Byla to teza, ktora Dahno wyglaszal zawsze do konczacych szkolenie czlonkow grupy tuz przed tym, gdy wyruszali na wyznaczone im planety - ze bogactwo i wladza przyjda automatycznie, jesli najpierw zdobedzie sie informacje. Dalej podkreslal fakt, ze informacja bedzie uzyteczna dopiero wowczas, gdy zostanie przetworzona przez centralny mozg o nadzwyczajnych walorach - przez jego wlasny mozg. Cala struktura nie dzialalaby, pomyslal Bleys, gdyby chcial nia kierowac ktos o zdolnosciach mniejszych, niz mozliwosci Dahno. Istotnie, jego talenty czynily mozliwym cos raczej nieprawdopodobnego w skali wiekszej niz jedna planeta - pozwolily stworzyc siec, ktora potencjalnie pozwalala mu wplywac jednoczesnie tak na przywodztwo Zjednoczenia jak i Mlodszych Swiatow. Tylko Donal Graeme, wiek wczesniej, potrafil zmusic te planety, zeby na drodze pokojowej polaczyly sie we wspolnote o ekonomicznym podlozu. Pozwalalo to kazdemu swiatu specjalizowac sie w szkoleniu okreslonego typu fachowcow i wymieniac ich na niezbednych profesjonalistow z innych planet. Ta procedura byla z kolei mozliwa dzieki temu, ze - biorac pod uwage koszt transportu miedzygwiezdnego - byla tansza od wymiany towarowej. Na danej planecie, droga specjalizacji, ksztalcono do wysokiego poziomu tylko niewielka czesc populacji, pozwalajac reszcie korzystac z owocow pracy importowanych w zamian ekspertow. W sumie sprawilo to, ze swiaty byly nie ledwie wegetujacymi, ale rozwijajacymi sie calosciami. W przeciwnym razie przewazajaca czesc populacji wszystkich swiatow musialaby byc szkolona w roznorodnych, niezbednych dziedzinach, wiec kazda planeta wysilalaby sie w celu utrzymania samej siebie. Pozwalalo to takze na to, by cala cywilizacja rozwijala sie - i to rozwijala sie w mniej wiecej jednakowym tempie na pietnastu Mlodszych Swiatach. Tylko jedna z planet, Coby, wymieniala - procz ekspertow - towary. Dzialo sie tak dlatego, ze na Coby istnialy wielkie zloza bogactw naturalnych - metali oraz innych surowcow niezwykle potrzebnych na swiatach, ktore byly ubogie w podobne zasoby. Pora byla wracac do apartamentu. Bleys zamknal biuro i wyszedl, wezwawszy uprzednio poduszkowiec. Monitor Bleysa odezwal sie w chwili, w ktorej chlopak wszedl wlasnie do mieszkania; urzadzenie przypomnialo mu, ze zbliza sie pora kolacji. Bylo mozliwe, ze Dahno wpadnie po niego, zeby zabrac go do swojej ulubionej restauracji. Przez caly czas, gdy byl zajety, Bleys nadstawial uszu, nasluchujac niespodziewanego pojawienia sie brata. Na zewnatrz zaczelo padac i Bleys obserwowal zmierzch na zamazanej przez deszcz roslinnosci za wielkimi oknami salonu. Zjednoczenie krazyla blisko slonca i byla mocno nachylona do ekliptyki, w zwiazku z czym rok na niej byl krotki - mial okolo osiemdziesieciu dni - i skladal sie z bardzo goracego, trwajacego kilka tygodni lata i dlugiej zimy. Na zewnatrz oslonietych miast nikt w istocie nie robil wiele w lecie. Rolnicy zajmowali sie uprawami i zniwami genetycznie poprawionych roslin w pozostalym czasie. Wiekszosc masywow ladowych planety byla polozona w strefie umiarkowanej i tropikalnej, a bieguny otaczaly skape lady, ktore pokrywala zwykle warstwa lodu lub stojacej wody - zaleznie od pory roku. W zwiazku z tym zima, ktora rozciagala teraz swoje panowanie, byla okresem dlugich zmierzchow i czestych deszczow - jak ten, ktory wlasnie padal. Bleys przeczekal, az sie sciemnilo. Stalo sie oczywiste, ze Dahno nie przyjdzie. Bleys przygotowal sobie posilek przy pomocy kuchennego wyposazenia mieszkania, a potem, poniewaz mial za soba dlugi dzien, poszedl do lozka. Doswiadczenie nauczylo go, ze spiac i pozwalajac swojej podswiadomosci sortowac zdobyte informacje, mogl zyskac tyle samo, co gdyby nie spal i staral sie je poskladac w jakas calosc. Spal mocno. Kiedy sie obudzil, na ekranie obok telefonu znalazl wiadomosc od Dahno. Gdybys mnie poprosil, dalbym ci klucz do biura. Znajdziesz go na podstawie telefonu. Bleys spojrzal i istotnie, klucz lezal na miejscu. Pozwolilem sobie nastawic Ci budzik. Masz dwie godziny, a potem, kazdego dnia o dziewiatej rano, przez piec dni w tygodniu, bedziesz uczestniczyl, wraz z pozostalymi szkolacymi sie, we wszystkich fazach ich edukacji. Co sie tyczy ich zajec, zostawilem Ci w czytaczu na stole w jadalni egzemplarze ksiazek, z ktorych sie ucza. Dahno Bleys wzial kapiel, ubral sie, przygotowal sobie sniadanie i zasiadl w jadalni; jedzac, przegladal ksiazki w czytaczu, ktory Dahno mu zostawil - chociaz gdyby to bylo konieczne, Bleys mogl korzystac ze swojego wlasnego czytacza w sypialni. Ten jednak byl najblizszy. Udalo mu sie przejrzec wiekszosc podrecznikow do chwili, gdy postanowil wezwac automatyczna taksowke, zeby zawiozla go do budynku, w ktorym mieszkali kadeci. Poranek, przekonal sie, byl poswiecony pracy z tekstem. Bleys byl zaskoczony, widzac, ze ksiazki, ktore otrzymal, zawieraly niemal wylacznie informacje na temat planet, majacych byc miejscami przeznaczenia czlonkow tej konkretnej grupy kadetow. Wydalo mu sie, ze jest to raczej jednostronne przygotowanie do tego typu pracy, jaka wiekszosc z nich miala sie w koncu zajac w sieci Dahno. Odkryl jednak, co powodowalo roznice. Byli tu wyspecjalizowani nauczyciele przedmiotow, co do ktorych Bleys przypuszczal, ze kadeci beda musieli je znac. Kiedy nadeszla ostatnia poranna lekcja, zajmujacy sie nimi instruktor wyszedl, a zastapil go inny mezczyzna. Byl po szescdziesiatce, mial mila twarz, a w sobie cos z Exotika, ale Bleys gotow byl przysiac, ze nie byl pelnej krwi Exotikiem. To bylo ogolne wrazenie; pewne podobienstwo do jego matki, ktora byla pelnej krwi Exotikiem - co izolowalo ja od innych ludzi. Cos podobnego, lecz nie to samo; jak wrazenie wywierane przez ludzi, ktorzy poswiecili sie bez reszty swojemu zawodowi, i ktorzy - zdawalo sie - byli naznaczeni przez to zajecie. Doswiadczeni nauczyciele maja czesto w sobie cos, co sprawia, ze mowia i wygladaja tak, jakby nauczanie stanowilo ich zyciowa pasje, a lekarze z dlugoletnia praktyka mowia i wygladaja jak medycy. Zdawalo sie, ze z tego czlowieka nie promieniuje specjalna aura Exotika. Brakowalo mu jej. Prawdopodobnie on takze byl Innym, mieszancem z krwia Exotika w zylach. Ale, jakich by nie mial przodkow, znal kilka stworzonych przez Exotikow technik hipnozy i perswazji. Szczegolnie te perswazyjne, gdyz Exotikowie glosili zawsze - zgodnie z tym, co Bleys przeczytal, i co pewnego razu potwierdzila jego matka, kiedy odwazyl sie ja o to zapytac, ze hipnoza, z wyjatkiem autohipnozy sluzacej wspomaganiu pamieci, jest technika ostatniej deski ratunku. Instruktor ograniczyl sie do sposobow pozyskiwania i przykuwania uwagi oraz do metod dalszego oddzialywania dzieki tej zdobytej uwadze, aby stopniowo przeksztalcic ja w podatnosc na perswazje. Kladl nacisk na koniecznosc nawiazywania do kwestii, co do ktorych ten, do kogo sie zwracano, mogl albo przekonac sie, albo uwierzyc, ze sa niezaprzeczalne. Nagle, bez ostrzezenia, zwrocil sie bezposrednio do Bleysa. -Czy masz cokolwiek do powiedzenia na ten temat, Bleysie Ahrens? - zapytal od katedry. Bleys poczul na sobie wzrok wszystkich obecnych. To nie byla odpowiednia pora, by zaczac ujawniac swoje zdolnosci czy przewagi. -Nie... - powiedzial z namyslem. - Nie sadze. -Zauwazcie - instruktor zwrocil sie ponownie do calej klasy - jak udalo mi sie zogniskowac uwage was wszystkich na Bleysie Ahrensie. Gdyby byl tak wyszkolony, jak - mam nadzieje - kazdy z was bedzie w chwili, kiedy nadejdzie czas ukonczenia kursu, i gdybysmy obaj - on i ja - dzialali jako zespol, to zwrocenie uwagi wszystkich obecnych przez jednego partnera na drugiego byloby bardzo cenne. Przerwijmy i pomyslcie o sposobach, na jakie mozna by to wykorzystac. Bleys poczul sie zaintrygowany. Skupienie na nim uwagi wszystkich kadetow za pierwszym razem, gdy sie wsrod nich znalazl, bylo z pewnoscia dobrym przykladem tego, co instruktor chcial osiagnac. Nie umykalo mu jednakze, ze takie wyroznienie go moglo miec takze inna przyczyne. Po pierwsze, zadanie mu pytania - bez wzgledu na to, czy Bleys mial jakis komentarz - wskazywalo niemal, ze przyszedl do grupy z pewna wiedza na temat tego, o czym mowil wykladowca. Zatem slowa nauczyciela sluzyly nie tylko temu, by zwrocic uwage na Bleysa, ale by zasygnalizowac fakt, ze moze on byc inaczej wyekwipowany od calej reszty. Nieuchronne pytanie, ktore musialo pojawic sie w ich umyslach albo przynajmniej w glowach tych bystrzejszych z grupy, musialo brzmiec - ile wiecej Bleys wiedzial od nich? Moglo tez byc tak, na przyklad, ze pytanie, zadane na polecenie Dahno, mialo za cel pchnac Bleysa w kierunku zajecia ostatecznie wyzszej pozycji w stosunku do pozostalych szkolacych sie zastepcow. -Znacie juz z poprzednich lekcji - ciagnal instruktor - zarowno metody hipnozy jak i autohipnozy. Zauwazcie, ze obie maja swe zrodlo w przykuciu uwagi tego, kto jest hipnotyzowany - nawet, jesli to jestescie wy sami. To, oczywiscie, jest tylko pierwszy krok. Potem przychodzi skupienie uwagi. Staje sie wazne, kiedy macie do czynienia z ludzmi, ktorych nie znaliscie wczesniej, a ktorych chcecie sklonic do zajecia zdecydowanie odmiennego stanowiska niz poprzednio prezentowane; mozliwe, ze zechcecie zmusic ich, by udzielili wam informacji, ktorych w przeciwnym wypadku nie wyjawiliby. -W celu przyciagniecia czyjejs uwagi - kontynuowal - moze zostac wykorzystana doslownie kazda metoda. Zauwazcie jednak, ze powinno to byc zrobione w taki sposob, ktory sprawia delikwentowi przyjemnosc. Z pewnoscia mozecie przyciagnac uwage kazdego - mezczyzny czy kobiety - mowiac cos wrogiego lub robiac w ich kierunku wrogi ruch. Lub, po prostu, prowokujac ich w jakis sposob. Urwal na moment i spojrzal na Bleysa. -Jednakze - podjal temat - jesli to, co robicie, nie prowadzi do wywolania w nich pragnienia zajecia sie kwestia z interesujacego was punktu widzenia, a takze w sytuacji, gdy postrzegaja was w przyjazny sposob, nawet jesli nie sa w pelni gotowi wam zaufac, robienie uzytku z hipnotycznego wzmocnienia nie jest najlepsza metoda zmuszenia ich do zaakceptowania tego, do czego chcecie ich przekonac. Wykladal im ten temat przez kwadrans, a Bleys sluchal, zafascynowany, gdyz byly to zaklete w slowa prawdy, ktorych nauczyl sie sam droga obserwacji i nasladowania matki. Reszta lekcji zostala poswiecona demonstracjom i praktyce. Instruktor wezwal jednego kadeta na podwyzszenie i cicho, na osobnosci, wyjasnil specyficzny sposob wykorzystania hipnozy w procesie uzyskiwania informacji. Potem umiescil za uchem delikwenta miniaturowa sluchawke i zza kulis, przez trzymany w reku mikrofon, ktory nie pozwalal slyszec jego glosu pozostalym, kierowal - krok po kroku - rozmowa z innym czlonkiem grupy, ktoremu nie dano zadnych innych instrukcji poza tymi, by siedzial przy stole i odpowiadal koledze. W ten sposob instruktor zademonstrowal trzy rozne wzorce postepowania, sluzace wprowadzeniu nietrenowanego czlonka klasy w stan, ktory nazywal "komunikatywnym". Zaden z tych stanow, podkreslal, nie byl pelna hipnoza, a tylko podwyzszonym stanem gotowosci do mowienia. Zasadniczo, bral sie z zaszczepienia drugiej osobie przekonania, ze ten, z kim rozmawia, jest kims, komu mozna zaufac. Instruktora zastapila kobieta, ktora zapoznawala szkolacych sie z wielu drobnymi roznicami w obyczajach panujacych na rozmaitych planetach, na ktore kadeci udadza sie po pomyslnym ukonczeniu kursu. -Wezcie pod uwage - powiedziala - ze same odmiennosci obyczajow nie beda powodowac wielkich roznic w nastawieniu do was innych ludzi. Ale jesli wasze maniery, wasz sposob jedzenia, mowienia, stania, i tak dalej, beda odpowiadaly tym, z ktorymi sie kontaktujecie, to bedzie to nieswiadomie sprzyjac wywolaniu wrazenia, ze jestescie ludzmi ich pokroju; i to zblizy was do siebie. Do pewnego stopnia takze mysl, ze ktos ma do czynienia z osoba z tej samej rodziny, klanu czy towarzystwa rozluznia opor wobec dzielenia sie zasadniczo prywatnymi informacjami. Przerwala na chwile. -Nie we wszystkich wypadkach - ciagnela - ale w stosunku do osob spotykanych w normalnych okolicznosciach, nawiazanie do kwestii wspolnego pochodzenia liczy sie zwykle na plus. Po tej lekcji mieli przerwe na lunch. Podany byl na zasadzie szwedzkiego stolu; uczniowie napelniali talerze i zanosili je do malych stolikow, ktore miescily dwie czy trzy osoby - co najwyzej cztery. Bleys, rozejrzawszy sie po pomieszczeniu, spostrzegl mezczyzne, z ktorym dzien wczesniej cwiczyl judo; poczul zaskoczenie, widzac, ze tamten ma jedno ramie na temblaku. Bleys ruszyl szybko naprzod, gdyz Jamesowi trudno bylo poslugiwac sie jedna reka; byl blisko konca lady, gdzie trzymal tace, nakladal deser i bral sztucce. Bleys ruszyl ku niemu; usmiechnal sie i podtrzymal mu tace, kiedy James konczyl nabieranie potraw. Chlopak byl przygotowany na niemal kazdy rodzaj reakcji, ale poczul zaskoczenie, gdy w odpowiedzi na jego czyn, na twarzy Jamesa wykwitl cieply usmiech. Bleys, niosac obie tace, podszedl do malego, obecnie wolnego stolika, przy ktorym z trudem mogloby sie zmiescic wiecej niz ich dwoch. -Co ci sie stalo? - zapytal Jamesa najbardziej przyjaznym tonem, gdy usiedli przy stoliku zastawionym talerzami. - Kiedy widzialem cie ostatni raz, ramie miales sprawne. James usmiechnal sie ponownie, tym razem nieco smutno. -Kara za moje grzechy - powiedzial lekko, ale zdanie wypowiedziane bylo powaznym tonem, ktory zdradzal, ze James wywodzil sie z Zaprzyjaznionych. - To tylko naciagniety miesien. Za dzien lub dwa wszystko powinno byc w porzadku, ale strace co najmniej kilka treningow. Kiedy rozchodzilismy sie wczoraj po zajeciach, sensei zaproponowal, zebym zostal i bysmy obaj pocwiczyli nieco dluzej. Potem pokazal mi, jak to jest nie fair wykorzystywac swoja przewage wobec kogos, kto ma mniejsze doswiadczenie. Nie powiedzial ani slowa i z poczatku nie wiedzialem, dlaczego postepuje ze mna w taki sposob, ale w koncu, po tym jak zaczelo mnie bolec ramie, a on pomagal mi sie ubierac, nadmienil, ze "w dojo zawsze obowiazuja maniery - nawet, jezeli nie obowiazuja nigdzie indziej". Pojalem wiec, co mial na mysli. Przyjmij moje przeprosiny za to, co sie wczoraj stalo. -Nie sa konieczne - powiedzial Bleys. Szczesciem szybko myslal. Ten nagly obrot sprawy oferowal niemal zbyt wiele mozliwosci, by mozna je bylo natychmiast rozwazyc. Zastanawiajac sie, zadal pytanie. -Zrozumiales od razu? - spytal. - Nie nadazam. -Dlaczego? Oczywiscie sensei widzial, co ci zrobilem. Widzi wszystko, co dzieje sie w grupie; powinienem byl o tym pomyslec - wyjasnial cierpliwie James. - Nie powinienem byl potraktowac cie w ten sposob, a on mi to wytknal. -Pojales to na podstawie tych kilku slow na temat manier? - nie ustepowal Bleys, nadal zyskujac na czasie, zeby moc zastanowic sie nad sytuacja. Po rozwazeniu jej ze wszystkich stron uznal, ze okolicznosci nie byly tego rodzaju, zeby mogly zostac zaaranzowane przez Dahno. -O, tak - odparl James. - Ale to nie odbylo sie oczywiscie w ten sposob, ze dal mi po prostu posmakowac tego, jak postapilem z toba. To, co zrobil i powiedzial, mialo zwiazek z tym, czego wszyscy musimy sie nauczyc. Kryla sie w tym takze aluzja, ze zachowujac sie w ten sposob, moge przekreslic swoje szanse na uzyskanie dyplomu. Jesli nie zaliczylbym cwiczen w dojo, to fakt, ze zdalbym pozostale przedmioty, nie mialby znaczenia. Zostalbym tutaj, gdy inni wsiadaliby na statek. -Zatem ukonczenie szkolenia tak wiele dla ciebie znaczy? - spytal Bleys. -A czyz nie jest wazne dla nas wszystkich? - we wzroku Jamesa malowalo sie cos na ksztalt zdumienia. - Twoj brat nie powiedzial ci? -Brat niemal nic mi nie mowi - rzekl Bleys. - To czesc mojego szkolenia. -No coz, zaden z nas nie chce stracic szansy na budowanie wspolnej przyszlosci dla wszystkich planet. -Aha - mruknal Bleys dyplomatycznie. -Brat nie wyjasnil ci tego wszystkiego? - zapytal James. - No coz, dla jakiego innego powodu wybrano by nas, samych mieszancow, jesli nie po to, by dac zamieszkalym swiatom najlepsze, co Kultury Odlamkowe wydaly w postaci poszczegolnych osobnikow, ktorzy moga sprawic, zeby na rzady wplywali najlepiej przygotowani? Jaki cel maja, w pierwszym rzedzie, te Kultury, jak nie ten, by rozpowszechnic te cechy, jakie - zaleznie od pochodzenia - laczy w sobie kazdy z nas? -Wylozone w ten sposob wydaje sie nieuniknione - rzekl Bleys. W tym stwierdzeniu krylo sie pochlebstwo. James najwyrazniej je lyknal. Pochylil sie nad stolikiem, opierajac na nim poszkodowane ramie. -Oczywiscie ani ty, ani ja, nie ujrzymy koncowych rezultatow dzialania naszej organizacji - powiedzial - ale to nie znaczy, ze nie mozemy pomoc w zapoczatkowaniu zmian. Zasluga nalezy sie twojemu bratu, ktory wykazal sie odpowiednim geniuszem i zdolnoscia przewidywania, by nadac nam impuls, zapoczatkowujacy ruch w strone tego celu. -Tak - odparl Bleys. - Dahno zawsze byl przywodca. -Wlasnie - w oczach Jamesa zapalil sie plomien. - Jest tym Innym, ktory jest absolutnie niezbedny. Zbierane przez nas informacje musza sie gdzies zbiegac, poniewaz w koncu musza dac nam mozliwosc bezkrwawego przejecia wladzy nad reszta ludzkosci, w celu podciagniecia jej do reprezentowanego przez nas poziomu. Nasza praca nie przynioslaby zadnego efektu, gdyby nie bylo Dahno. -Milo slyszec, ze to powiedziales - rzekl Bleys. - Jak mowie, bylbys zdumiony tym, ilu rzeczy nie wiem o swoim bracie. Rozdzial 19 - Jak to mozliwe, ze tak malo wiesz o Dahno? - zapytal James. -Przez wszystkie te lata mieszkalem u matki - odparl Bleys. - Moj ojciec nie zyje, a matka i ja wiele podrozowalismy. Mieszkalismy na Nowej Ziemi, na Freilandzie i na paru innych Nowych Swiatach, a nawet przez jakis czas na Starej Ziemi. Zanim tu przybylem, przebywalem na Nowej Ziemi. Ani moja matka, ani Dahno nie utrzymuja rodzinnych kontaktow, wiec poki nie przylecialem na Zjednoczenie, brat nie odgrywal w moim zyciu wielkiej roli. -Jest nadzwyczajnym czlowiekiem - powiedzial James. Przez jakis czas rozwodzil sie nad osoba starszego Ahrensa, ale nic z tego, co powiedzial, nie dostarczylo Bleysowi informacji wazniejszej od tej zawartej w pierwszych kilku slowach. Po lunchu mieli niecala godzine zajec w grupie, a potem poszli do sali gimnastycznej, gdzie cwiczyli walke wrecz; pozniej instrukcji udzielal im trener plywacki. Gdy tylko Bleys byl wolny, skierowal od razu swoje kroki do biura. Dahno nie bylo, wiec po raz kolejny Bleys mogl swobodnie pracowac w pomieszczeniu, co do ktorego watpil teraz w duchu, ze bylo centrum przetwarzania danych. Przejrzal czesc materialow, ktore czytal poprzedniego dnia, poszukujac w nich nowych wskazowek. To, co znalazl, potwierdzilo raczej zdumiewajaca prawde, ktora poznal za sprawa Jamesa. Dahno celowo wybieral mieszancow z trzech Kultur Odlamkowych do organizacji, ktorej czlonkom wpojono idee, ze beda wplywac na rzady Nowych Swiatow. W nastepnych dniach Bleys kontynuowal popoludniami swoje dociekania i kopal glebiej w masie dostepnych informacji. Odkryl jednakze niewiele wiecej ponad to, czego dowiedzial sie wczesniej od Jamesa. Gdy tylko docieral do interesujacego go tropu rozgalezionych wiadomosci, konczyly sie, zablokowane, przed obszarem uznawanym przez Dahno za tajny. Zlamanie szyfru, ktory bronil tej skladnicy sekretnej wiedzy przekraczalo mozliwosci Bleysa. Na podstawie tego, co wiedzial teraz o swoim starszym bracie, watpil, by ktokolwiek inny, procz samego Dahno, mial mozliwosc wgladu do tych zasobow informacji. Tym niemniej, droga rozwaznego dopasowywania danych, ktore poznal w centrum przetwarzania informacji, oraz dzieki stopniowemu budowaniu struktury mentalnej wokol tego, co juz wiedzial i tego, co jeszcze musialo istniec i wspierac ten poglad, Bleys zlozyl w koncu w glowie szczatkowy obraz organizacji. Zostala zalozona i byla kontrolowana przez Dahno, a rozprzestrzenila sie na co najmniej osiem sposrod Mlodszych Swiatow. Liczyla, wraz z rekrutami, ktorych wprowadzili do niej poprzedni kadeci, od dziesieciu do pietnastu tysiecy ludzi. Teoretycznie, wszyscy byli Innymi, jak Dahno ich nazywal. W rzeczywistosci, jedyna wspolna ich cecha byl szczegolny rodzaj osobowosci, bardzo podobnej do tej charakterystycznej dla Zaprzyjaznionych - wierzyli w utrwalony porzadek wszechswiata i nie kwestionowali go. Jednoczesnie byli zarowno twardoglowi jak i przekonujacy. Byla to sylwetka osobowosciowa idealnego lobbysty. Niestety, to w tym wlasnie punkcie okazalo sie, ze dalsze informacje sa dla Bleysa nieosiagalne. To bylo frustrujace. W dostepnych plikach krylo sie niewatpliwie wiecej wiadomosci, ktore moglby wyekstrahowac, gdyby tylko mial wiecej podstawowych danych, by je powiazac wszystkie razem. Widzial jasno, ze potrzebowal czasu. Chociaz zdecydowal juz, ze dni jego zycia sa cenne, to musial pewna ich czesc poswiecic na dalsze studia i zbieranie danych. Przede wszystkim potrzebowal wiecej informacji od samych uczestnikow szkolenia. Nagle dotarlo do niego, ze na rozmowy z tymi sposrod nich, z ktorymi juz sie zaprzyjaznil, nie bedzie lepszej pory niz obecna chwila. Poniewaz byl weekend, niewatpliwie beda robili to, na co maja ochote i mieliby czas na pogawedki. Pojechal do budynku, w ktorym mieszkali kadeci. Bylo tam tak samo jak w kazdy dzien, chociaz inny czlowiek pelnil role straznika za biurkiem w westybulu. Ale kiedy Bleys wjechal na jednym z dyskow windy na pietro, na ktorym mieszkali kadeci i wszedl do ich kwater, zaskoczony przekonal sie, ze nikogo tam nie ma. Usmiechnal sie nad wlasna glupota. Oczywiscie, po tym, jak przebywali tutaj w zamknieciu przez caly tydzien, wyszli do miasta. Nigdy wczesniej nie przyszlo mu na mysl, zeby zapytac ktoregos z nich, w jakich lokalach zbierali sie w wolne dni. Wyszedl i wrocil, zamyslony, do apartamentu. Mieszkanie bylo puste, brata nie bylo. Bleys przygotowal sobie cos do jedzenia i polozyl sie na lozku. Mogl sie uczyc lub po prostu czytac, ale w tej chwili nie mial ochoty na zadna z tych rzeczy. Lezac, przekonal sie, ze widzi ponownie siebie tak, jakby znajdowal sie sam w przestrzeni, oddalony o lata swietlne od najblizszego z zamieszkalych swiatow, samotny, na zawsze oddzielony od innych ludzi. Nigdy nie bedzie mial przyjaciela, kogos kto by mu dorownywal. Przyjrzal sie temu faktowi rzetelnie. To byla ujemna strona bycia tym, kim byl. Korzysc stanowilo to, ze ze swej samotnej oddali postrzegal wszechswiat jako pojedyncza i mozliwa do zrozumienia calosc. W pewnym stopniu mial nadzieje, ze Dahno okaze sie kims, z kim moglby nawiazac bliski kontakt, ale bylo jasne, ze brat realizowal sie w pelni w tym, co budowal - ale bylo to zdecydowanie za male dla Bleysa. Dahno myslal tylko o swojej terazniejszosci i o najblizszej przyszlosci. Bleys myslal o calej przyszlosci. Metody, wyobrazal sobie, jakimi mogl pomoc ludzkosci, byly nadal przed nim ukryte i mogly ujrzec swiatlo dzienne tylko wtedy, gdyby dowiedzial sie czegos wiecej o innych ludziach i o sytuacji panujacej na wszystkich planetach. Nie bylo pytan odnosnie celu. Polegal na stworzeniu ludzkosci zdolnej stawic czola wszelkim przyszlym wyzwaniom. Rasy ludzi obdarzonych talentami w takim samym stopniu, w jakim on byl nimi obdarzony. Jego zadanie sprowadzalo sie do skierowania ludzi na droge postepu; postawienie ich na niej stanowilo jego obowiazek. W przeciwnym razie, po coz by sie byl narodzil? Nie rozumial jeszcze wszystkiego i wiedzial, ze nie uda mu sie tego zrobic do konca zycia. Wiedzial jednak, o co mu chodzi. I widzial sie w roli narzedzia w rekach czlowieka. To bylo jedyne, co mogl uczynic, zeby ocalic ludzka rase. Nie beda wiedziec, nie beda go rozumiec, nigdy nie beda w stanie pojac tego, co dla nich uczynil. Byc moze w dalekiej przyszlosci osiagna ten poziom, ze beda mogli obejrzec sie wstecz i dostrzec, ze to on sprowadzil ich z niebezpiecznej sciezki, ktora - widzial to - kroczyli teraz i skierowal ich na wlasciwa droge, wiodaca ku nieskonczonej przyszlosci. Ale jak na razie, musi zrobic najlepszy mozliwy uzytek z tego, co mial pod reka, by stac sie uczonym i mistrzem. To oznaczalo zdobywanie umiejetnosci i informacji w celu wykreowania sie na przywodce oraz pelnego zrozumienia sieci Dahno i jego metod panowania nad ludzmi, ktorzy ja tworzyli. Mogl zaczac natychmiast, intensyfikujac proces uczenia sie. Jak dotad, zajecia z innymi kadetami byly pozyteczne, ale mozliwosci jego umyslu wysforowywaly go daleko przed nich. Uderzylo go, ze jego najwieksza potrzeba jest stanie sie czlowiekiem charyzmatycznym. Gdzie nie mogl zyskac akceptacji jako rowny innym, tam mogl osiagnac to jako zwierzchnik - do czego byl predestynowany z natury. Nie bedzie juz dluzej staral sie o akceptacje jako jeden z nich. Niech go zaaprobuja jako swego szefa i dowodce. To bylo tak oczywiste, ze nie mogl uwierzyc, iz bedzie takie proste i latwe. W kazdej dziedzinie, ktora wymagala ksiazkowej wiedzy, znacznie ich przewyzszal. Tylko cwiczenia fizyczne, jak nauka judo, wymagaly robienia postepow w normalnym tempie - ale nawet to tempo moglo sie zwiekszac wraz z tym, jak w procesie rozumienia dokonywal interpretacji tego, co mu mowiono i co pasowalo do ogolnego wzorca dzialania. A byly jeszcze inne rzeczy, ktorych mogl uczyc sie w czasie, ktory marnowal teraz w pomieszczeniu klasowym. Musial porozmawiac o tym z Dahno. Usiadl na skraju lozka i zadzwonil na numer telefonu przy lozku brata, by zostawic wiadomosc na automatycznej sekretarce. Nie widuje cie, a musze z toba porozmawiac. Uloz swoj plan zajec w taki sposob, zebysmy mogli spedzic ze soba choc chwile. To wazne. Zabawne, ze konczyl wlasnie nagrywac te wiadomosc, gdy uslyszal, ze drzwi mieszkania otwieraja sie. Spotkal sie z przyrodnim bratem w salonie; Dahno usmiechnal sie do niego, ale ominal go w drodze do swojego pokoju. -Wpadlem przebrac sie przed kolacja - powiedzial. - Co u ciebie? -To, ze musze z toba chwile porozmawiac - odparl Bleys. Brat szedl dalej. -Nie teraz, jesli nie masz nic przeciwko temu - rozlegl sie jego glos, gdy sam Dahno zniknal w sypialni. - Mam tylko tyle czasu, zeby sie ubrac i dotrzec do restauracji. -Sadze, ze mozesz spoznic sie pietnascie minut - powiedzial Bleys. Zdecydowanie wkroczyl za bratem do jego sypialni. Dahno odwrocil sie i spojrzal na niego. -O co chodzi? - zapytal. - Powiedzialem ci, ze ledwo mam czas, zeby sie przygotowac. A co do spoznienia sie... -Gdybys utrzymywal ze mna scislejszy kontakt, nie musialbym cie teraz zatrzymywac - rzekl Bleys. - Ale czas zostal zmarnowany. -Istotnie - zgodzil sie Dahno. - Moj czas. -Ostatecznie twoj, ale teraz moj - odcial sie Bleys. - Jesli nie poswiecisz mi w tej chwili kwadransa, to opuszcze nie tylko twoje mieszkanie, ale i twoje plany na przyszlosc. Nie wiem, do jakiego stopnia na mnie liczysz, ale powinno to byc warte pietnastu minut. -Odszedlbys? - spytal Dahno, na wpol usmiechajac sie. - Zginalbys z glodu. Bleys pomyslal z wdziecznoscia o miedzygwiezdnych kredytach, ukrytych nadal w pasku. -Zadbalem o to, zanim opuscilem matke. -Och? Naprawde? - spytal Dahno. - W porzadku, wrocmy zatem do salonu i pogadajmy. Usiedli w zwroconych ku sobie fotelach. -Dobra, co masz na watpiach? - zapytal Dahno lagodnym tonem, w ktorym brak bylo oznak, ze Bleys w jakikolwiek sposob przeszkodzil mu w jego planach. -To bardzo proste - odparl mlodszy brat. - Niektore rzeczy, jak zajecia z judo, sa dla mnie korzystne. Jednak co do reszty przedmiotow, to jestem tak dalece nie na miejscu posrod tych ludzi, jak bylbym w malej szkolce w okregu Henry'ego. Nadal bede tam chodzil, uczestniczyl wraz z nimi w zajeciach i uczyl sie, poki nie poznam dobrze wszystkich kadetow; nadal tez bede korzystal z ich pomocy w dzialaniach, w ktorych bede potrzebowal partnerow. Jednak poza tym istnieje mnostwo specjalistycznych dziedzin wiedzy, ktore chcialbym poznac. W wielu z nich mogliby mnie szkolic nauczyciele lub specjalisci, ktorzy przychodziliby tutaj, do mieszkania. Jezeli nie jest to cos, na co nie mozesz sobie pozwolic. Dahno rozesmial sie. -Fundusze znajduja sie, kiedy sa potrzebne - odparl. - Czy nie wspominalem ci juz o tym? Tym, co trzeba zrobic, to miec wladze, ktora kryje sie we wplywach. Jesli je masz, to nie tylko kredyty, ale wszystko inne przychodzi automatycznie. -Wedlug tej teorii, im jestem zdolniejszy, tym bardziej jestem uzyteczny i tym wiecej wplywow powinienem umiec zdobyc. A wraz z tym powinno zjawic sie wiecej wszystkiego - stwierdzil Bleys. - Mam racje? Zadanie tego pytania bylo czynem niemal smielszym od wkroczenia za Dahno do jego sypialni i naleganie na rozmowe z nim. W pytaniu krylo sie - i Bleys wiedzial, ze brat to pojmie - zadanie, by Dahno stwierdzil, do jakiego stopnia Bleys jest dla niego cenny. Jesli Dahno nie aprobowal wynajecia prywatnych nauczycieli i trenerow, o ktorych chodzilo Bleysowi, to z pewnoscia przyszlosc, jaka mial na uwadze dla mlodszego brata, nie byla tak wzniosla, jak to zawsze sugerowal. -To dobre pytanie - powiedzial Dahno z namyslem. - O jakich nauczycieli ci chodzi? -Lepiej sporzadze spis - odparl Bleys. - To bedzie calkowita lista, wraz z dodatkowymi treningami u senseia, jesli to mozliwe; poza tym chcialbym brac lekcje u terapeuty glosowego, zeby zwiekszyc zasieg mojego glosu, a takze u kogos, kto uczy szermierki - w celu poprawienia zmyslu rownowagi. Chce takze nauczyciela mechaniki zmian fazowych i fizyki fazowej. Zatem, jak tylko bede gotowy do nauki tych dwoch przedmiotow, chce miec nauczycieli. Jest jeszcze z tuzin dodatkowych przedmiotow. Zrobie ci liste, jak powiedzialem. -W porzadku - Dahno usmiechnal sie i wstal. - Czy moge sie teraz ubrac, panie wiceprezesie? -Oczywiscie - odparl Bleys - ale moglbys miec na uwadze, ze byloby dobrze, gdybysmy mieli obaj czas, zeby pogadac ze soba przynajmniej raz w tygodniu. -To nie zawsze bedzie mozliwe - powiedzial brat - ale zrobie co w mojej mocy. Poszedl do swojej sypialni. Bleys zostal na miejscu, czujac w piersiach paczkujace cieplo satysfakcji. Nie tylko dostal to czego chcial, ale przekonal sie, do jakiego stopnia Dahno jest nim zainteresowany. Bylo jasne, ze brat byl raczej gotow na duze ustepstwa wobec niego i nie bylby sklonny poddac sie w jego sprawie. Powody takiego nastawienia Bleys bedzie musial poznac w przyszlosci. Na razie wystarczylo jednak wiedziec, ze takie zainteresowanie istnialo. W nastepnym tygodniu odkryl, gdzie w weekend mozna spotkac spora czesc kadetow, jak rowniez zawarl kilka przyjazni ze swymi kolegami. Byl teraz w dobrych stosunkach z wiekszoscia grupy i spodziewal sie - slusznie, jak sie pozniej okazalo - ze po pozyskaniu pewnej ilosci przyjaciol, reszte zdobedzie niemal automatycznie. Zgodnie z zasada Dahno na temat wplywow dajacych wladze, i wladzy dajacej wszystko inne. Czul jednoczesnie smutek i rozbawienie ze wzgledu na to, w jaki sposob kadeci reagowali na techniki Exotikow - te same, na temat ktorych sluchali co tydzien wykladow i ktorych czesc juz im wyjasniono. Podobne odkrycie nie sprawialo, ze Bleys czul pogarde dla reszty ludzkosci, a tylko zasmucilo go, przypominajac o tym, jak bardzo rozni sie od jej przedstawicieli. Miejscem, do ktorego wychodzila w weekendy wiekszosc kadetow, byl pewien hotel w miescie. Nie wszyscy tam chodzili; dowiedzial sie od Jamesa, ze od czasu do czasu przenosili sie do innych hoteli, ale ta wiadomosc byla malo istotna w porownaniu z innym odkryciem, rzeczywiscie bardzo interesujacym. Bylo nim to, ze istniala takze grupa kadetek, ktore najwyrazniej przechodzily niemal takie samo szkolenie, ale w odmienny sposob i bez udzialu mezczyzn. Nie wszyscy, oczywiscie, ale spora grupa mezczyzn i kobiet spotykala sie w wolnym czasie w obecnie preferowanym przez nich hotelu. Bleys przekonal sie juz, ze jest atrakcyjny dla kobiet. Byl jednak bardzo mlody i w zwiazku z tym nadal, do pewnego stopnia, niesmialy. Nawiazywanie przyjazni z kobietami szlo mu wolno i zwykle uciekal przed tymi, ktore w jakis sposob wydawaly mu sie agresywne. Ta reakcja ujawnila sie nieoczekiwanie, nie tylko ku zaskoczeniu wszystkich innych, ale takze jego samego, gdy jedna z kobiet, z ktora mial wczesniej nieco do czynienia, podeszla i usiadla na podlokietniku jego fotela. -Tylko spojrzcie na te wlosy - powiedziala, przeciagajac palce przez ciemnobrazowe, lekko falujace wlosy Bleysa. -Przestan, jesli laska - powiedzial Bleys, instynktownie odchylajac glowe. Nie tyle slowa, co ton, jakim je wypowiedzial, spowodowal, ze twarze wszystkich w zasiegu jego glosu zwrocily sie ku niemu. Kobieta, ktora miala zamiar powiedziec cos uszczypliwego na temat jego niesmialosci, zrezygnowala z tego po chwilowym namysle. Wstala i odeszla. Bleys pojal momentalnie, ze odezwal sie tonem, o ktorym nie mial pojecia, ze nim wlada; ale rozpoznal, czyj to byl glos. Wzmocniony i spotegowany przez ostatnie cwiczenia Bleysa, nalezal do Henry'ego, ktory nie mial zwyczaju wyglaszania stwierdzen, nie bedacych poleceniami. U ich podstaw lezal fakt, ze Henry nie kladl nigdy nacisku na to, co musial powiedziec ani nie utozsamial tego z rozkazem. Jednak ton jego glosu przekazywal zawsze jasno absolutna pewnosc, ze polecenie zostanie zrozumiane i wykonane. Takie samo przekonanie jak to, ktore zabrzmialo dopiero co - tylko mocniej - w glosie Bleysa. Nieswiadomie, Bleys przyswoil sobie ten ton i uzyl go. Nad naglym poczuciem winy przewazylo zaskoczenie. Ledwie byl w stanie uwierzyc, ze przyjecie takiej dowodczej pozy przyszlo mu z rowna latwoscia. Wraz z tym zrozumieniem przyszlo kolejne, depczac tamtemu po pietach - ze bledem z jego strony byloby teraz przepraszac kobiete, ktora potargala mu wlosy - mimo ze byl bardzo bliski uczynienia tego. Za jednym zamachem zdobyl pozycje kogos, komu cala reszta miala byc posluszna. Natychmiast zaniepokoil go fakt, iz postapiwszy w ten sposob, mogl ponownie zrobic sobie z nich wrogow, ale spojrzawszy na otaczajace go twarze nie zauwazyl na zadnej urazy. Podobnie jak Bleys uznal, ze tamci beda postepowac zgodnie z tym, co on im powie, tak samo oni zalozyli, iz mlodszy Ahrens ma wystarczajaca pozycje, by mowic im, co maja robic. To bylo wielkie odkrycie. Zepchnal je w glab umyslu, zeby je przemyslec, kiedy bedzie mial dla siebie wiecej czasu. W nastepnych tygodniach staral sie usunac z tonu swego glosu szorstkosc i zaszedl w tym tak daleko, ze nawiazal przyjaznie w wieloma kobietami. Znalazl uczucie. Milosci znalezc nie mogl, co bylo skutkiem prostego faktu, iz trzymal sie zawsze na dystans. Nie mogl zatem rozmawiac z zadnym z ludzi o swoich planach na przyszlosc, o swojej wizji ludzkiej rasy oczyszczonej i skierowanej na wlasciwa droge; a rezultatem tego bylo, ze czul sie bardziej odizolowany niz kiedykolwiek wczesniej. Nadal jednak, w trakcie nastepnych tygodni, miesiecy i lat wykorzystywal na rozne sposoby tak wiele wiedzy wyniesionej z tej sytuacji, jak to bylo mozliwe; gromadzil informacje w sposob, w jaki ktos inny zbieralby slome w snopy. Tak samo zachowywal sie w stosunku do kilku nowych grup kadetow, ktore nastapily po tej pierwszej. Tymczasem jego prywatne lekcje zaczely przynosic owoce. Szermierka i dodatkowe treningi z senseiem zadziwiajacy sposob wplynely na jego rozwoj - nie tylko na jego sile fizyczna, ale takze na sposob, w jaki postepowal z wlasnym cialem. W koncu obaj instruktorzy przekazali go tym, ktorzy mogli zapewnic mu duzo wyzszy poziom wyszkolenia w tych dziedzinach. Podobnie rzecz sie miala z wiekszoscia nauczycieli, ktorzy przychodzili udzielac mu specjalnych czy prywatnych lekcji. Terapeuta glosowy wyszkolil mu glos do tego stopnia, ze Bleys obejmowal nim poltorej oktawy w dol i w gore skali, a nauczyciel spiewu zmusil w koncu glos mlodego Ahrensa do rezonansu, co sprawilo, ze jego brzmienie bylo frapujace; w zwiazku z tym Bleys przekonal sie, ze mogl uzywac samego tonu glosu w celu zwrocenia uwagi kogos, nad kim chcial zapanowac za pomoca technik Exotikow - technik, ktorych uczyl go teraz prawdziwy Exotik, emigrant z Mary. W trakcie tych dzialan dokonal odkrycia. Wczesniej uczyl sie zawsze tego, czego musial. Na poczatku byly to informacje przekazywane mu przez opiekunow; potem, tutaj, na Zjednoczeniu, uczyl sie tego, co uwazal za niezbedne w osiagnieciu celu, ktory sobie wyznaczyl. Ale teraz mial wolna reke. Dahno dotrzymal slowa. Bleys mogl wydawac, ile chcial na nauczycieli i materialy pomocnicze. Po raz pierwszy zaczal wtykac swoj naukowy nos w geologie, archeologie... i inne dziedziny, az dotarl wreszcie do sztuki - malarstwa, rzezby, muzyki i literatury. To wlasnie w zwiazku z tym dokonal cudownego odkrycia. Nigdy nie spotkal czlowieka, lacznie z Dahno i matka, ktory potrafilby rozszerzyc swa zdolnosc rozumienia do najdalszych granic. Znalazl to w przypadku sztuk - w klasycznym malarstwie, ktore wytrzymalo probe czasu, w rzezbie i pracy umyslu prowadzacej do powstania poezji i prozy. Tymi dziedzinami, pomyslal, zajmuja sie ludzie, z ktorymi moglbym rozmawiac i zaprzyjaznic sie. To, co tworcy mieli do powiedzenia, mozna bylo odnalezc w rezultacie ich wysilkow, w rzezbach, budynkach, slowach. Nie, pomyslal; tego nie bylo w tych dzielach; trzeba to bylo uslyszec i zrozumiec poprzez nie. Gdyz to, co przez nie przemawialo, docieralo do niego w taki sposob, w jaki nie potrafila uczynic zadna ludzka istota - przy poziomie zdolnosci, jaki Bleys reprezentowal. Odbieral to tak, jakby w jego glowie rozlegal sie bezdzwieczny kurant za kazdym razem, gdy napotykal to, co krylo sie w zywej materii dziel. Szkoda, ze ich tworcy mogli okazac sie tak samo rozczarowujacy, jak wszyscy inni ludzie - gdyz Bleys nie wierzyl juz, ze spotka gdziekolwiek kogos rownego sobie - ale posiadali umiejetnosc spotykania sie z nim na poziomie tego, co stworzyli. W rezultacie odsunal od siebie wszystkie inne atrakcyjne zajecia, ktore pociagaly go w jego waznych studiach i przekonal sie, ze zatraca sie w kulturze calej rasy - w kulturze zilustrowanej przez wszystko najlepsze, czego dokonano przez wieki. Uczyl sie klasycznej greki tylko po to, zeby przeczytac Iliade, potem przeczytal ja i slowa oryginalu brzmialy mu w glowie melodyjnie i gromko. Nasiakal barwa wiekow. Przekonal sie, iz mysli, ze gdyby tylko nie mial wyzszego, wazniejszego celu, ktory trzymal go w nierozerwalnym uscisku, to moglby zyc wylacznie wsrod tych cudownych dokonan, a moze nawet sprobowalby swojej reki, by dorownac niektorym z nich, zapominajac o wszelkiej odpowiedzialnosci wobec cywilizowanych swiatow i tych, ktorzy je zamieszkiwali. Ale wazniejszy byl obowiazek dzwigniecia ludzkiej rasy - chocby tylko o jeden stopien - trzymal go w dloni mocarniejszej, niz ta kierujaca ruchem gwiazd; i to na podstawie zwyklych rzeczy oraz ludzi takich jak kadeci, dowiedzial sie w koncu, czego mu potrzeba, by na pewno osiagnac ten cel. Powoli, fragment po fragmencie, zbieral od nich informacje, dzieki ktorym byl w stanie budowac mosty przypuszczen nad otchlania tych dzialan organizacji Dahno, ktore brat przed nim ukrywal. Wzniosl, na wspornikach teoretycznej logiki, niejeden, ale wiele takich mostow, az w koncu polaczyly sie wszystkie, a on zyskal pewnosc, ze calkowicie zrozumial to, czego postanowil sie dowiedziec. Zatem stalo sie tak, ze cztery lata po jego konfrontacji z Dahno na temat specjalnego trybu uczenia, Bleys czekal poznym popoludniem w salonie ich apartamentu, wiedzac, ze brat powinien niebawem przyjsc. Kiedy drzwi z korytarza otworzyly sie w koncu i Dahno wszedl do pokoju, Bleys podniosl sie na jego powitanie, w zwiazku z czym bracia spotkali sie niemal na srodku pomieszczenia. Stali teraz oko w oko. Bleys byl co najmniej tego samego wzrostu, ale nadal - mimo calej sily jego wytrenowanego ciala - bardzo szczuply. Nie mial zludzen co do tego, ze stanowilby dla Dahno jakies szczegolne fizyczne zagrozenie. Chodzilo tylko o to, ze wyobrazal sobie, iz do pracy, jaka musial wykonac, jego umysl bedzie potrzebowal fizycznego wehikulu w mozliwie najlepszej kondycji. I tym sie kierowal. -Jakis problem? - spytal Dahno. -Tak - odparl Bleys. - Moze bysmy usiedli? Z przyzwyczajenia zajeli te same zwrocone ku sobie dwa fotele, w ktorych zwykle siadali. Dahno, jak zwykle, przytloczyl swoja postura mebel, ale i Bleys nie wydawal sie juz zagubiony w jego rownie wielkim odpowiedniku. Siedzial swobodnie, majac wyprostowane plecy, ktorymi ledwo dotykal oparcia. -Wlasnie do mnie dotarlo, ze jest cos, nad czym moglbys chciec sie zastanowic - rzekl Bleys. - A takze, mam pewna sugestie co do mojej osoby. -Zasuwaj - powiedzial Dahno, opierajac sie z rozmachem w fotelu. -Tym, co powinienes rozwazyc - ciagnal Bleys - jest fakt, ze istnieje potencjalnie wybuchowa sytuacja zwiazana z twoimi rewolwerowcami (kimkolwiek oni sa i gdziekolwiek ich ukrywasz), zwlaszcza, jesli wziac pod uwage najnowszy projekt, w ktory jestes zaangazowany. Przekazal bombe zawarta w jego slowach calkiem spokojnie; skonczyl mowic i patrzyl na Dahno, czekajac na odpowiedz brata. Dahno wyprostowal sie wolno w fotelu. -W jaki sposob dotarles do tajnych plikow? - spytal. - W tych ogolnie dostepnych nie ma zadnych danych na temat Psow i projektu. Bleys machnal lekcewazaco reka. -Nie dotarlem - powiedzial. - Wydedukowalem to na podstawie wszystkich innych informacji, jakie zebralem w ciagu ostatnich kilku lat. W twoich tajnych plikach musi byc wiele danych, o jakich nie mam pojecia, ale znam ogolne zarysy bardzo wielu innych tematow, ktore musza sie tam kryc. Wykoncypowalem tylko tyle, ile moglem, ale sklada sie to na calkiem jasny, ogolny obraz tego, o czym mi nie mowisz. Czekal. Na twarzy Dahno wykwitl powoli szeroki usmiech. -No coz, panie wiceprezesie - powiedzial. - Gratuluje dyplomu. Zdaje sie, ze w koncu wypadly ci wszystkie mleczaki i zaryzykowalbym twierdzenie, ze na ich miejscu wyrosly bardzo uzyteczne kly. Rozdzial 20 - Nie nazwalbym ich klami - stwierdzil Bleys. -A ja tak - odparl Dahno tonem, w ktorym nie bylo cienia zartobliwosci czy checi przedrzezniania mlodszego brata. - Wiedza jest wladza; wiesz to rownie dobrze, jak ja. -Jakkolwiek chcesz je nazwac - odparl Bleys - sa do twoich uslug. -Dobrze - rzekl Dahno. - Witaj w firmie, panie pierwszy wiceprezesie. Znajdziesz sie w kursie spraw. Zaczniesz od odpowiedzi na pytanie. Dlaczego uwazasz, ze utrzymywanie Psow jest niebezpieczne? -Poniewaz kazda naladowana bron w zasiegu reki jest zawsze grozna - odparl Bleys. - Gdyby to byla prawdziwa bron, a ty nie moglbys chwycic jej natychmiast w razie potrzeby, to zastanowilbys sie dwa razy, czy jej uzyc. W przeciwnym razie moze zdarzyc sie tak, ze siegniesz po nia automatycznie - a potem tego pozalujesz. -A ty uwazasz, iz istnieje niebezpieczenstwo, ze tak zrobie? - zapytal Dahno. - Sadzisz, ze mimo tego co robie i jaki jestem, moge okazac sie czlowiekiem, ktory wystrzelilby przedwczesnie w podobnej sytuacji? -Sadze, ze kazdemu groziloby, ze wystrzeli przedwczesnie w takiej sytuacji - powiedzial Bleys. - Czy bedac mlody, wykorzystywales swoja sile, zeby dostac to, czego chciales, nie baczac na mozliwe konsekwencje i plynace z nich rezultaty? -Tak - rzekl Dahno wolno - ale to bylo w czasach mlodosci. Nie zgadzam sie z toba, ze Psy stanowia jakiekolwiek zagrozenie, poki nie bede chcial, zeby nim byly. I nigdy nie bralem pod uwage tego, ze bede chcial. Istnieja jako grozba, a nie bron. Czy teraz jestes usatysfakcjonowany? -Tak, panie prezesie - odparl Bleys. -Zatem zalatwione - stwierdzil Dahno. - A teraz, co wiesz o tym politycznym projekcie, w ktory - twoim zdaniem - mam byc zaangazowany? -Wiem tylko, ze takowy istnieje - powiedzial Bleys. - Jestem pewny, ze ma cos wspolnego ze wszystkimi rozmowami, jakie slysze na temat budowy kolejnego Core Tap, majacego za zadanie dostarczyc energie tej planecie. To, co musialem zrobic, przypominalo wyobrazenie sobie orbity gwiazdy krazacej wokol ciemnego obiektu na podstawie zaklocen tej orbity. Probowalem rozumowac od skutkow do przyczyn. W wyniku tego moje fakty sa po prostu naukowymi domyslami. Ale zaloze sie, ze mam racje w sprawie Core Tap. -A dlaczego uwazasz, ze zaangazowalem sie w decyzje Izby odnosnie tego czy budowac Core Tap, czy nie? - zapytal Dahno. -Poniewaz jest to ogromne przedsiewziecie techniczne, polegajace na siegnieciu do goracego jadra planety w celu dostarczenia energii poludniowo-zachodnim obszarom tego kontynentu. Jest to zatem kwestia wydania tak wielkiej ilosci kredytow, ze wplynie to na cala ekonomiczna rownowage swiata - odparl Bleys. - Prawda w tej materii jest taka, a sadze na podstawie tego, co wiem o tej planecie, ze nie moze ona jeszcze sobie pozwolic na taki wydatek; fatalnie, skoro energia dostarczana przez kolejne Core Tap bedzie niezbedna. Naukowcow trzeba sprowadzic z Newtona, inzynierow z Cassidy, a koszty ich wynagrodzenia oraz oplaty na rzecz planet, z ktorych przyleca, beda bardzo wysokie - wszystko to liczone w miedzygwiezdnych kredytach. Co okaze sie trudne dla samowystarczalnej w gruncie rzeczy planety, gdyz jest ona zbyt uboga w surowce, ktore moglaby eksportowac w celu zdobycia owych kredytow. Prawie cale Zjednoczenie i Harmonia musza wysylac na inne swiaty swoich mlodych mezczyzn jako najemnych zolnierzy, a ci nie przynosza duzej ilosci miedzygwiezdnych kredytow - chyba, ze wysle sie ich bardzo wielu. Jednoczesnie ci mlodzi ludzie sa potrzebni tutaj. -Masz racje we wszystkim, co dotyczy Core Tap - rzekl Dahno - ale nie odpowiedziales na moje pytanie. Dlaczego mialbym w tym uczestniczyc? -Po prostu dlatego, ze bardzo wielu twoich klientow jest przedstawicielami Izby. Poniewaz oni sa w to zaangazowani, to i ty zostaniesz w to wciagniety. Moze sie okazac, ze udzielasz rad przeciwnym stronom. -Punkt dla ciebie - powiedzial Dahno lagodnie. - Zalozmy, ze wszystko co mowisz, jest prawda. Powiazales to jednak ze sprawa Psow i mojego osobistego bezpieczenstwa. Z tego co slysze, wynika, ze bede zaangazowany w projekt zbyt gleboko, jak na bezpieczenstwo swoje i calej organizacji Innych. Badz troche precyzyjniejszy, panie wiceprezesie. -A musze? - zapytal Bleys, wzruszajac ramionami. - Z pewnoscia taka sytuacja musi niesc dla ciebie pewne zagrozenia. Urwal, obserwujac brata. -Nie uwazasz, ze mogloby to stanowic czesc mojej pracy? - podjal po chwili Bleys. - Podczas gdy ty skupialbys sie na tym, co konkretnie jest do zrobienia, ja sledzilbym ogolna sytuacje i ostrzegal cie, gdybym zauwazyl trudnosci? Dahno skinal wolno glowa. -Byc moze to dobry pomysl - stwierdzil. - Musze harowac bez wytchnienia, a to ogranicza moje pole widzenia. Bardzo dobrze, zastepco. Twoim zadaniem bedzie rozgladac sie wokolo, podczas gdy ja bede zalatwial interesy i sprawdzal, czy nic sie za nimi nie kryje. Dahno wstal. -Powiem ci, co zrobie - powiedzial. - Przyszedlem do domu, zeby sie przebrac przed udaniem sie do restauracji i zajeciem miejsca przy moim stole, ale zeby uczcic te okazje, bedziemy sie trzymac z dala od tego lokalu. W dalszym ciagu musze sie przebrac, pojedziemy jednak gdzies indziej, gdzie zjemy sami, tak jak robilismy to wtedy, kiedy przywozilem cie od Henry'ego ze wsi. Najpierw jednak wstapimy do biura, gdzie dam ci klucz do tajnych plikow. Zrobil, jak powiedzial. Wstapili do biura, gdzie Bleysowi dano klucz do tajnych plikow. Swedzialy go rece, zeby sie do nich dobrac, gdyz to, czego domyslal sie na ich temat, stanowilo ledwie ulamek tego, czego spodziewal sie z nich dowiedziec. Ale byl z nim Dahno. -Czuje sie pochlebiony - powiedzial bratu. - Bardzo pochlebiony. -Powinienes byc - rzekl starszy Ahrens. - Nikt poza mna nie otworzyl tych plikow; poki nie przybyles na Zjednoczenie, nie pomyslalem nawet, ze ujrzy je ktokolwiek inny. Odwrocil sie. -A teraz na kolacje - powiedzial. - Znam lokal, jakiego nam trzeba. Restauracja okazala sie dokladnie taka, w jakiej moglo pragnac zasiasc dwoje ludzi zyczacych sobie, by ich rozmowa pozostala prywatna. Stoliki znajdowaly sie w malych alkowach tak zaprojektowanych, ze glos nie wydostawal sie z nich - nie docieral nawet do najblizszych stolikow i wnek. Nad winem, z ktorego Bleys zrezygnowal, a Dahno pil obficie, jego przyrodni brat opowiedzial mu o sobie wiecej, niz Bleys kiedykolwiek spodziewal sie uslyszec. Dahno - tak jak Bleys - budzil z poczatku nadzieje ich matki. Oto, myslala, jak i o Bleysie, byl ktos, kim mogla sie popisac i kto z kolei mogl pochwalic sie nia. Gdyz jesli dziecko jest tak bystre, musieli wszyscy myslec, to jak inteligentna musi byc jego matka? Jednakze, w przeciwienstwie do Bleysa, Dahno nigdy nie sprzeciwil sie jej otwarcie. Udawal, ze dziala z nia reka w reke, kradnac jednoczesnie coraz wiecej czasu dla siebie i na swoje wlasne zajecia, az wreszcie odkryla to i - poniewaz w owym czasie byl w wieku nie wzbudzajacym milosci i wydawal sie absolutnie za stary, zeby byc cudownym dzieckiem, ktore sobie na poczatku wyobrazila - zamknela go. Wyrwal sie i uciekl, wykorzystujac fakt, ze mial posture doroslego czlowieka. Zlapala go i wyslala do Henry'ego, co odbylo sie z uprzejma pomoca jego brata, Ezechiela. Bedac u Henry'ego, Dahno stosowal wobec niego swoje zdolnosci perswazyjne tak dlugo, az wuj przyznal, ze przy muskulaturze bratanka oraz wobec jego zdolnosci umyslowych i talentow, bedzie on wieksza pomoca dla farmy, jesli uzyje ich w miescie. Zgodnie z tym Dahno pozwolono wyjechac. Znalazlszy sie w miescie, wykorzystal swoja wrodzona zdolnosc do integrowania sie z ludzmi oraz techniki Exotikow, podpatrzone u ich matki i osiagnal wkrotce pozycje, dzieki ktorej mogl znalezc ludzi wspierajacych go w tym, czym sie teraz zajmowal. Uczynil z tego calkiem dochodowy interes i splacil wszystkich tych, ktorzy poczatkowo zainwestowali w niego. W efekcie stal sie lobbysta na planetarna skale - i to nie ograniczajacym sie w tym do polityki. Ku zaskoczeniu i zadowoleniu tych, ktorzy jako pierwsi sie z nim konsultowali, zakres jego wiedzy obejmowal cala sytuacje ekonomiczna Zjednoczenia, a takze Harmonii. Od tam tej pory jego wiedza siegnela poziomu, dzieki ktoremu mogl takze brac pod uwage sytuacje na innych planetach, rowniez na reszcie Mlodszych Swiatow. Od tego momentu zaczal budowac organizacje Innych. Jak Bleys to juz odkryl, kilka lat wczesniej istniala na tej planecie luzno zwiazana towarzyska grupa mieszancow, przyciaganych do siebie przez fakt, ze roznili sie od reszty spoleczenstwa. Dahno wybieral ostroznie sposrod nich ludzi majacych dobrze opanowany sposob myslenia Zaprzyjaznionych. Potrzebowal ludzi oddanych, ktorych mogl przekonac do tego, by przywarli mocno do jego planow i wzorca postepowania i uznali to za bardziej pociagajace od wszystkich innych propozycji. Dahno podtrzymywal takze swoja obietnice atrakcyjnych nagrod, jakie czekaly na nich dzieki pracy dla niego. W nastepstwie szkolenia, ktore bylo rzeczywiscie dobre, a nie tylko udawane, czuli sie silniejsi i zdolniejsi - i nawet juz w trakcie procesu uczenia sie zaczynali doceniac to, co Dahno dla nich robil. Poza tym wiedzieli, ze odleca - niektorzy z nich nawet na macierzyste planety lub przynajmniej na jeden ze swiatow, z ktorych wywodzil sie ich rod - by zdobyc apanaze i wladze, ktora cieszyl sie sam Dahno. Dahno pilnowal takze, zeby w jego wizerunku i karierze dostrzegli fakt, ze zwiazanie z nim swojego losu bylo atrakcyjne i wiazalo sie z zapewnieniem sobie wielkich wplywow. Zawsze splacal swoje dlugi; jako pierwsze uregulowal wszystkie swoje zobowiazania wobec Henry'ego. Nadal zasilal farme czestymi pienieznymi datkami, a od czasu do czasu drobnymi prezentami w postaci czesci do budowy traktora. Nawet odwiedzal MacLeanow dla samej przyjemnosci zlozenia im wizyty. -A ty? - zapytal w koncu brata ponad blatem stolika. - Jak ci sie podoba w Ekumenii? Bleys czul sie poruszony nie tylko z tego powodu, ze Dahno ujawnil mu swoja przeszlosc, ale i za sprawa prawdziwego ciepla, z jakim sie do niego odnosil. To bylo cos, co Bleys odwzajemnial teraz, ale z pewna powsciagliwoscia, gdyz wiedzial, ze jego brat, podobnie jak matka, mogl w kazdej chwili zmienic swoje nastawienie. Dahno, tak jak i ona, mial talent polegajacy na tym, ze - w swoim przekonaniu - byl calkowicie szczery w kazdym momencie i wierzyl, ze myslal dokladnie to, co powiedzial. Ale juz po chwili, nieco tylko oddalonej w czasie, mogl z rowna otwartoscia prezentowac zupelnie przeciwne zdanie. Tym niemniej, w trakcie tej kolacji byli sobie blizsi niz kiedykolwiek wczesniej. Widzac okazje powrotu do bardziej nie cierpiacych zwloki kwestii, Bleys odwazyl sie powiedziec cos, co planowal dla siebie. -Studiowanie tych sekretnych plikow zabierze mi jakis czas - zwrocil sie do Dahno - ale jesli sytuacja usprawiedliwia takie dzialanie, a ty nadal uwazasz, ze to dobry pomysl, to moze nie bylaby to zla mysl, zebym odwiedzil planety, na ktorych dziala nasza organizacja. W ten sposob nie tylko moglbym wyrobic sobie osobisty poglad o naszych ludziach i zbudowanych przez nich oddzialach, ale i jakies zdanie na temat tego, jak sie rozwijaja. A takze, do jakiego stopnia trzymaja sie twoich generalnych wytycznych, dotyczacych planow dla Innych, jako calosci. Dahno ponownie skinal wolno glowa. -Dobry pomysl - powiedzial. - Sam nie jestem wielkim amatorem miedzygwiezdnych podrozy. Mam pelne rece roboty; w kazdym razie wole zostac tutaj i zajac sie lokalnymi interesami. Dzieki tej wyprawie moglbys zrobic dwie rzeczy za jednym zamachem. Nie odrywajac sie od tutejszych spraw, by sie o tym przekonac, chcialbym sie dowiedziec, czy ktorykolwiek z wiceprezesow wylamuje sie ze wzoru postepowania, jaki usilowalem im wpoic. Bleys uznal za interesujace, iz jego brat uwazal sprawy na Zjednoczeniu za tak istotne, ze gotow byl zaryzykowac, iz w dzialaniu organizacji na innych swiatach dojdzie do naturalnego odchylenia od ustalonego kursu. Dahno musial wiedziec, podobnie jak Bleys, co sie dzieje, gdy ludzie nie czuja nad soba zadnej zewnetrznej wladzy. Nastepnego dnia Bleys dobral sie do tajnych plikow i zaczal je przegladac. Pozornie zdawalo sie, ze nie oferuja duzo wiecej ponad to, czego juz sie domyslil. Glowna roznica polegala na tym, ze w tajnych plikach ludzie mieli nazwiska i wyznaczone miejsca dzialania. W zwiazku z tym Bleys byl w stanie stworzyc liste czlonkow calej organizacji Dahno. Pliki zawieraly takze szczegoly dotyczace kontaktow brata z ludzmi, ktorym Dahno doradzal; szczegolnie na temat zwiazkow z czlonkami Izby. Bleys zauwazyl takze z zainteresowaniem, ze jego przyrodni brat, od samego poczatku dzialania w roli doradcy, swiadomie lub nie, walczyl o zdobycie pozycji umozliwiajacej bezposrednie kontrolowanie owych przedstawicieli Izby. W obecnej chwili, podczas rozstrzygajacego etapu legislacji, Piec Siostr, na ktore Dahno nie mial wplywu jako na calosc, dysponowaly wladza tak dlugo, jak ich reprezentanci przemawiali jednym glosem i zgodnie glosowali. Przyczyna tego byl fakt, ze wiekszosc przedstawicieli obecnych w Izbie kosciolow, niekoniecznie byla liderami reprezentowanych przez siebie zborow. Wszystkie osoby tworzace Piec Siostr byly charyzmatyczne. Osiemdziesiat procent przedstawicieli Izby bylo deputowanymi mianowanymi przez przywodcow koscielnych, ktorzy uwazali za duzo wazniejsze to, by pozostawac blisko swoich trzodek i kierowac cala swoja uwage w ich kierunku, niz przebywac z dala od nich w Izbie i uchwalac ustawy. A poniewaz prawdziwi koscielni liderzy byli z reguly charyzmatyczni, Piec Siostr stalo sie naturalnymi przywodcami dla reszty zgromadzenia. Bleys szukal takze przeslanek potwierdzajacych - i znalazl je - fakt istnienia na pozostalych planetach podorganizacji Innych, ktore nie odnosily szczegolnych sukcesow i zbaczaly z drogi wyznaczonej przez Dahno. Na to nie mial bezposrednich dowodow, ale wiele bardzo przekonujacych poszlak, ktore wydrukowal i podczas nastepnego spotkania z bratem podal mu do przeczytania, nie opatrujac tego ani jednym slowem komentarza. Bylo to kilka dni po ich pierwszej rozmowie; w jasny, bezdeszczowy, zimowy poranek znajdowali sie obaj w biurze Dahno. Bleys siedzial w milczeniu, podczas gdy brat przegladal kartki. Po "uzyskaniu dyplomu", Bleys zerwal wiekszosc kontaktow z pozostalymi kadetami, a zatrzymal tylko kilku swoich dodatkowych nauczycieli, ktorych obecnosc uznal za niezbedna - byli to ci, ktorzy prowadzili treningi sportowe i zajmowali sie fizyka fazowa. W zwiazku z tym mial czas, zeby spotkac sie z bratem wczesnie rano. Byla to takze najlepsza pora dla Dahno, gdyz w tym czasie nie nachodzili go ludzie pragnacy zobaczyc sie z nim w interesach. Spotkania braci nabraly cech regularnosci. Dahno skonczyl przegladac arkusze, odlozyl je i spojrzal na brata. -Spodziewales sie po mnie, ze zrozumiem, co z tego wynika? - spytal. -Wiedzialem, ze zrozumiesz - odparl Bleys. - i pomyslalem, ze lepiej bedzie, jesli najpierw zobaczysz dowody nie opatrzone zadnym komentarzem z mojej strony. -Racja - powiedzial Dahno. - Absolutna racja, Bleys. A teraz masz jakas opinie? -Nie - odparl mlodszy brat. - Zostawiam to tobie. -Mysle, ze sie rozumiemy - Dahno usmiechnal sie ponuro. - Wyglada na to, ze twoje odwiedziny w pozaplanetarnych oddzialach naszej organizacji sa mocno spoznione. Najwyzszy czas, zebys poznal inne nasze grupy. Usmiechnal sie ponownie, ale Bleys widzial, ze za tym grymasem kryje sie gniew. -Oficjalnie, bedzie to oczywiscie przyjacielska, zapoznawcza podroz, wiec bedziesz mogl poznac ich, a oni ciebie. -Oczywiscie - potwierdzil Bleys. -Rozumie sie jednak samo przez sie - ciagnal Dahno - ze jesli znajdziesz dowody zejscia z kursu, natychmiast dasz mi o tym znac. -Zamierzam wysylac ci listy statkami kosmicznymi z kazdej planety tak czesto, jak tylko gwiazdoloty beda odlatywac stamtad na Zjednoczenie - obiecal Bleys. -Dobrze - rzekl Dahno; uderzyl swoja olbrzymia dlonia w stos wydrukow. - Jesli zmiany okaza sie niezbedne, dokonaj ich. W moim imieniu. -Byloby moze dobrze - zauwazyl Bleys - gdybys dal mi jakies pelnomocnictwo, ktore moglbym im pokazac... -Oczywiscie - zgodzil sie Dahno. - Mozesz na to liczyc. Nie ma powodu, zebys nie mogl odleciec pierwszym statkiem, co? - Zadnego, ale mam liste, ktora przedstawia, w jakiej kolejnosci chcialbym odwiedzic te planety - powiedzial Bleys. - I nie jest to najkrotsza trasa oblotu. Bede wiec musial zaczekac na pierwszy gwiazdolot, odlatujacy na Freiland. Jesli chcesz, moge ci pokazac wykaz. -Daj mi kopie - odparl Dahno; podniosl sie zza biurka. - Bede teraz zajety. Czekaja na mnie spotkania. Rozdzial 21 - Cos do picia, sir? -Nie, dziekuje - niski, ale donosny glos Bleysa byl uprzejmy, jednak bardzo zdecydowany. - Absolutnie nic. Zajmuje sie rozwiazywaniem pewnego problemu i docenilbym to, gdyby mi nie przeszkadzano. -Oczywiscie, sir - stewardesa obslugujaca gosci w sali klubowej statku kosmicznego zniknela. Osobliwie, ze jak podczas ostatniej podrozy miedzygwiezdnej wiele lat temu, tak i teraz Bleys musial odpierac zakusy stewardes, ktore proponowaly mu cos do czytania, picia lub jedzenia. Tylko ze obecnie robily to z innego powodu. Nie zachowywaly sie tak dlatego, ze ktoras z nich czula litosc dla chlopca, uwazanego przez nia za samotnego i wewnetrznie zagubionego. Obecnie dzialo sie tak z powodu czegos, czym Bleys nieomal promieniowal. To byl efekt, dla osiagniecia ktorego podporzadkowal swoje dotychczasowe zycie. Wysoki i przystojny teraz w stopniu daleko wykraczajacym poza przecietnosc, trzymajacy sie prosto, atletycznie zbudowany i niemozliwy do zapomnienia, o zapadajacym w pamiec glosie i ciemnobrazowych oczach, ktore zdawaly sie zagladac gleboko w ludzka dusze nawet wtedy, kiedy obdarzal innych przelotnym spojrzeniem, Bleys nie byl kims, kogo mozna bylo latwo zignorowac. Byl czlowiekiem, na ktorego zainteresowanie ludzie, w tym stewardesy, reagowali instynktownie w ten sposob, ze pragneli zwrocic na siebie jego uwage w nadziei, ze byc moze Bleys dostrzeze w nich cos rownie ciekawego, jak oni znajdowali w nim. Takie dzialanie wywieral obecnie na otoczenie. Byl tego swiadom, ale poznanie przez niego pelnego wplywu na innych ludzi bylo jeszcze przed nim. W kazdym razie ostateczny efekt sprowadzal sie do tego, ze przeszkadzano mu okazywaniem zainteresowania, ktorego nie pragnal. Uprzejmie, acz zdecydowanie, odprawial stewardesy i w koncu, z zalem, zostawily go samemu sobie. W tej chwili pragnal prywatnosci. Pierwszy raz w zyciu byl na tyle wolny, zeby wkroczyc na sciezke, jaka wybral. I bylo cos takiego w ogladaniu kosmosu ze statku, odizolowanego i samotnego na swoim kursie w przestrzeni, co przypominalo Bleysowi o znajomym obrazie jego samego jako kogos odizolowanego i samotnego; cos, co pozwalalo mu spojrzec wyrazniej na cala panorame ludzkosci. Nie tylko wejrzec w ten punkt czasu, w ktorym zyl, ale na cala historie czlowieka. Cale studia nad historia i sztuka rozpostarly te dzieje przed okiem umyslu Bleysa. Na tle tej panoramy widzial wyrazniej wybrana dla siebie droge. Bylo teraz jasne dla niego, ze praca, ktora musial wykonac, stanowila ocalenie dla ludzkosci. Bylo to cos, czego nikt inny nie zrozumial; nie istnialy tez zadne inne wzmianki na ten temat, ani nie podniosly sie wczesniej zadne glosy w tej sprawie. Przez lata spedzone u Dahno Bleys pojal to z taka klarownoscia, jakiej nigdy wczesniej sobie nie wyobrazal. Obowiazek byl niezaprzeczalny, sluszny i ostateczny - stanowil czesc wielkiego ewolucyjnego imperatywu, ktory Bleys odkryl na Zjednoczeniu. Ludzkosc musi posluchac go lub skarleje i zginie. Zasadniczo, przyczyna wszystkich klopotow czlowieka byl fakt, ze opuscil rodzima planete, zanim jeszcze byl do tego gotowy. Teraz musial wrocic i zaczac wszystko od poczatku. To co przewidywal, ze bedzie musial uczynic, by zawrocic ludzkosc do jej kolebki, oznaczalo zrobienie wielu rzeczy, ktore Bleys uwazal osobiscie za odrazajace - ale taka byla cena. Pierwszy raz czul taki spokoj i pewnosc, jakie na mniejsza skale znalazl Henry MacLean. Dla Henry'ego odpowiedzia na wszystko byl Bog. Ale Bleys wiedzial, ze Boga nie ma - z wyjatkiem takiego, jakiego ludzie wynalezli w celu zaspokojenia wielkiego, powszechnego glodu posiadania przewodnika. Istnialo tylko nieublagane dzialanie wszechswiata zbyt wielkiego, by komus udalo sie juz teraz zrozumiec go w calosci. Nawet jemu. Ale czul sie bardzo bliski pojecia jego pelni, zrozumienia dzialania rzadzacych nim nieublaganych praw. Zadaniem Bleysa bedzie odwalic robote Boga; naklonic ponownie ludzi do wspoldzialania z tymi prawami, do dzialania w ich obrebie - zamiast przeciwko nim, tak jak ludzkosc, upojona postepami techniki, postepowala w ciagu ostatnich trzystu lat. W celu naprawienia tego bedzie musial uzyskac wieksza wladze i stosowac ja w duzo szerszym zakresie, niz Dahno przyszlo kiedykolwiek do glowy. Usmiechnal sie, nieco smutno, do gwiazd. Ludzie nie podziekuja mu za to, co musi zrobic. Rownie dobrze moga go przeklac... Niektorzy z nich zrobia to od razu, inni pozniej. Ale w koncu, wraz z przemijaniem pokolen, zrozumieja korzysci plynace z tego, co zostalo dokonane. Nie czul dumy, nie czekaly na niego zaslugi, nie spodziewal sie osobistej satysfakcji jako rezultatu koncowego sukcesu. Nie wynalazl, nie stworzyl, nie zaprojektowal ani nie uknul tego zadania, tylko rozpoznal je i rzucil sie w wir pracy. Jak powiedzialoby wielu wyznawcow Boga - zostal do tego "powolany". Ale nie przez bostwo. Przez koniecznosc ewolucyjnego imperatywu, ktory wymagal od ludzkosci, by postepowala zgodnie z prawami wszechswiata - lub zostanie odrzucona. Nie bedzie takze wazne, zeby inni rozumieli, co on i oni musza zrobic. Bylo tylko istotne, zeby oni, tak jak on, poddali sie temu. Nie wolno mu oczekiwac zrozumienia - nawet ze strony Dahno. Gdyby pozostali pojeli, o co chodzi, mogliby probowac uczynic to wczesniej od tego, co on zrobi. Ale byli slepi i w zwiazku z tym, nie mozna bylo ich winic za brak zrozumienia. On, ktory byl obdarzony mozliwoscia widzenia, musial obrocic sie i przyjac na siebie brzemie samotnosci, przed ktora, jako dziecko, mial nadzieje uciec. Objac ja jako jego pierworodztwo. Najpierw jednak wladza. Krok po kroku, a pierwszy prowadzil ku zapoczatkowaniu wlasnego panowania nad Innymi jego brata. Kiedy to osiagnie, bedzie mogl ruszyc dalej i uczynic z organizacji duzo potezniejszy instrument, by w koncu, poslugujac sie nim jako odskocznia, zyskac kontrole nad wszystkimi planetami - nawet nad Stara Ziemia. Mysli uciekly mu w strone Freilandu i tego, co - jako pierwsze - musial tam zrobic. Freiland - najstarsza z zewnetrznych podorganizacji Dahno. Wiceprezesem byl tam Hammer Martin, a dane na jego temat, ktore Bleys widzial w biurze brata, mowily, ze mial przodkow wywodzacych sie ze wszystkich trzech Kultur Odlamkowych - Dorsajow, Exotikow i Zaprzyjaznionych. Zanim - tuz po dwudziestce - zerwal z rodzina, byl wychowywany jako wojujacy Zaprzyjazniony. Wszyscy wiceprezesi wladajacy oddzialami Innych byli ambitni; inaczej nie rywalizowaliby z kadetami ze swoich grup, by jako pierwsi zrobic dyplom i pokierowac czescia organizacji. Bleys uwazal, ze kombinacja ambicji Hammera i jego wychowania jako Zaprzyjaznionego, podpowiada sposob postepowania z nim. Rozdzial 22 - Jestes pierwszym, ktorego Dahno wyslal z zespolem, by rozszerzyc dzialanie organizacji na inne swiaty - powiedzial Bleys Hammerowi Martinowi, kiedy siedzieli nad glownym daniem wieczornego posilku pierwszego dnia pobytu Bleysa na Freilandzie. Bylo to zupelnie zwyczajne stwierdzenie, ale glebia glosu Bleysa i cieplo spokojnego spojrzenia jego brazowych oczu wpatrzonych w splowiale, niebieskie teczowki Hammera sugerowaly, ze to wyrazny komplement. Restauracja, do ktorej Martin zabral Bleysa, miala inny wystroj niz ulubiony lokal Dahno na Zjednoczeniu. Byla nieco bardziej luksusowa, ale takze w wiekszym stopniu zaprojektowana tak, aby ludzie mogli wyraznie widziec czesc pozostalych stolikow i siedzacych przy nich gosci. To bylo miejsce, gdzie sie widzialo i bylo widzianym. -Tak, zawsze to docenialem - odparl Hammer. Podobnie jak Bleys nie pil do posilku wina ani zadnego innego relaksacyjnego napoju. Nadal ujawnialo sie wiele z jego religijnej surowosci. -To byla dla mnie wielka okazja i staram sie wycisnac z niej jak najwiecej. Pochlebiam sobie, ze mi sie to udaje. Tajemnica jest subtelnosc; zawsze subtelnosc, nigdy sila. Bleys rozpoznal w tym zdaniu czesc mowy dyplomowej, ktora Dahno wyglosil do ostatnich trzech grup kadetow. Hammer wypowiedzial te slowa w taki sposob, jakby je wymyslil; i, uznal Bleys, tamten, przynajmniej do pewnego stopnia, prawdopodobnie tak uwazal. -Tutejsza sytuacja jest oczywiscie inna od tej na Zjednoczeniu - ciagnal Hammer. - To wynik bardziej otwartego spoleczenstwa. Mam wiec szersze pole dzialania. -Jestem tego pewien - mruknal Bleys. - Oczekuje, ze pokazesz mi, co robisz i na czym polegaja roznice. -Do twojego wyjazdu jestem calkowicie do twojej dyspozycji; no coz, niemal calkowicie - odparl Hammer. - Powiedziales, ze to potrwa dwa tygodnie? -Dwa tygodnie, zanim bede mogl wsiasc na statek lecacy bezposrednio na Casside i Newtona. -Skoro jestes tak blisko - rzekl Hammer - to dziwie sie nieco, ze nie zatrzymales sie najpierw na Nowej Ziemi. -Wstapie tam w drodze powrotnej na Harmonie, a potem na Zjednoczenie - rzekl Bleys swobodnie. - To dogodniejsza trasa. Przy okazji - mowiles cos o potrzebie wprowadzenia zmian w strukturze miejscowego oddzialu organizacji z powodu roznic, jakie dziela Freiland i Zjednoczenie. -Drobne, tylko drobne dostosowania - odparl Hammer. Skorzystal z wypowiedzi Bleysa, zeby uszczknac cos ze swojego dania i musial sie teraz pospieszyc z przelknieciem i odpowiedzia. -Przedstawie ci wszystkie poprawki. Badz laskaw przyjrzec sie im dokladnie i przekazac Dahno. Jesli ktorakolwiek nie spodoba mu sie... Hammer pozostawil zdanie w zawieszeniu. Wyraznie nie spodziewal sie, zeby Dahno nie zaaprobowal zmian. Czescia umyslu Bleys rozwazal ironie, jaka kryla sie w zderzeniu charakterystycznego dla Zaprzyjaznionego wygladu tego szczuplego mezczyzny o waskiej twarzy, z jego wymowa i zachowaniem godnym zlotoustego Exotika. -Widziales dzisiaj biuro - ciagnal Martin - nic tam nowego, oczywiscie. Jutro przedstawie ci grupe kadetow, ktorych teraz szkolimy. -Jest jeszcze pomieszczenie z plikami danych za twoim gabinetem - sprzeciwil sie Bleys. - Chcialbym sie z nimi zapoznac. -Tak? Oczywiscie - Hammer machnal lekcewazaco reka; byl to bardzo nieprzyjazny gest. - W kazdym razie w wiekszosci sa to te same stare informacje, ktore zostaly przeslane do waszego biura na Zjednoczeniu. Ale skoro nalegasz. -Istotnie - rzekl Bleys grzecznie. - Rzecz w tym, zebym mogl wrocic do brata i powiedziec mu, ze obejrzalem wszystko. -Oczywiscie - Martin skinal glowa. -To powinno zabrac mi kilka najblizszych dni, nawet jesli bede zaczynal wczesnie rano i pracowal do pozna. Moglbym nawet wpasc w nocy i zaczac przegladac pliki - powiedzial Bleys. Pierwsza rzecza, jaka osiagnal dzieki pelnomocnictwu Dahno, bylo otrzymanie duplikatow wszystkich kluczy, o ktorych Hammer powiedzial mu, ze sa zwiazane z organizacja i jej dzialalnoscia. -Przypuszczam, ze masz od rana spotkania, wiec nie spodziewam sie ciebie wczesniej niz dopiero jutro kolo poludnia. -Dobrze - w glosie Martina zabrzmiala nuta ulgi. - Jesli nie masz nic przeciwko temu, bo moj terminarz jest teraz nieco napiety. Jak wiesz, Freiland to bardzo otwarta planeta, co oznacza, ze rozmaite przedsiebiorstwa sa rozrzucone na jej powierzchni, a musze w najblizszych dniach odbyc pare spotkan poza miastem. Moge je oczywiscie przelozyc, ale lepiej by bylo, gdybym nie musial tego robic... -Nie bedzie takiej potrzeby - powiedzial Bleys; usmiechnal sie do rozmowcy. - Uczynimy moja wizyte tak przyjemna i niekrepujaca, jak to tylko mozliwe. Bleys mogl pojechac do biura Hammera bezposrednio po kolacji z nim. Nie byl zmeczony. Postanowil jednak wrocic do hotelu, by uzyskane wiadomosci oraz to, co zaobserwowal na temat Martina, zapadlo mu glebiej w umysl. Wiele spraw korzystalo na tym, ze Bleys odkladal je na jakis czas, by sie przekonac, czy nie zaowocuja jakimis dalszymi informacjami. W wypadku Hammera Bleys byl juz pewny, ze mogl odkryc cos interesujacego, a jednoczesnie mogacego wywolac mocny sprzeciw Dahno. Byl takze prawie pewien, ze Martin ukrywal przed nim lub juz ukryl, wszystkie takie dowody. Ale poszlaki, w postaci wnioskow i konkluzji wyciagnietych z tego, co mogly mu powiedziec oficjalnie dostepne pliki albo wespra, albo zniszcza to wyobrazenie. Jakby nie bylo, ten czlowiek byl nadal w siedmiu dziesiatych Zaprzyjaznionym. To, co budzilo podejrzliwosc Bleysa, moglo byc po prostu wynikiem jego niezapowiedzianej wizyty - oto na drodze Hammera pojawil sie brat Dahno; krewny o ktorym Martin ledwo wiedzial, ze istnieje. Szczegolnie brat wyposazony w tak rozlegle pelnomocnictwa. Po jakims czasie lezenia w lozku i myslenia, Bleysowi przyszlo cos do glowy. Jako bardzo maly chlopiec byl raz z matka na Freilandzie. Moglo okazac sie wazne, by poznal charakter tego spoleczenstwa z punktu widzenia doroslego. Znal historie tego swiata. Pierwsze osadnicze grupy tworzyli bardzo twardoglowi przedstawiciele zachodniej i polnocnej Europy, ktorzy nie wykorzystali jednak w pelni korzysci plynacych z faktu, ze planeta byla samowystarczalna w zloza rud metali i zasoby energetyczne - na przyklad na Freilandzie nie trzeba bylo nigdzie budowac Core Tap. Masywy ladowe pokrywala wystarczajaca mnogosc pasm gorskich, w ktorych - w odpowiednich miejscach - zbudowano zrodla mocy w postaci kolektorow wodnych i slonecznych. Bleys wstal i zszedl na dol. Przeszedl sie najpierw po barach i salach restauracyjnych hotelu, a potem po jego najblizszej okolicy, by przyjrzec sie ludziom. Miejscowi, ktorych widzial, nie okazywali nic, co by bylo podobne opanowaniu majacemu rzekomo byc znakiem rozpoznawczym Dorsajow, ani wewnetrznego spokoju i pewnosci, cechujacych mieszkancow swiatow Exotikow. Mowiac ogolnie, byli nizsi, halasliwsi i wyraznie mniej zdyscyplinowani - przynajmniej w wolnym czasie. Spotkal wiecej ludzi pijanych albo na wpol pijanych, niz pamietal, by kiedykolwiek stalo sie to jego udzialem; nawet jako chlopiec nie widzial ich tylu na Nowej Ziemi czy na innych planetach. W nastroju nocnego zycia Freilandu bylo cos z atmosfery miasta wyroslego na pograniczu. Jesli ta swoboda i wolnosc przenosily sie na tutejsza polityke, to nalezalo oczekiwac duzo wiecej jawnej samowoli uprawianej przez czlonkow trzyizbowego rzadu, chociaz kiedy przychodzilo do wprowadzania ustaw i rzadzenia krajem, to tylko jedna z izb stanowila realna wladze. Dwie pozostale reprezentowaly sfery biznesu i - przynajmniej na papierze - nie mialy w ogole wladzy lub tylko bardzo niewielka. Ciekawe bylo to, ze grupy interesow, tak jak i odlamy spoleczenstwa, wybieraly przedstawicieli wylacznie do tego jednego, wplywowego, rzadzacego organu. Bleys znalazl sie w biurze Hammera przed switem. Zauwazyl z zainteresowaniem, kiedy ujrzal wczoraj wnetrze, ze zaprojektowano je i wyposazono dokladnie tak samo, jak biuro Dahno. Nawet biurka dla dwoch pracowniczek staly w tym samym miejscu i w identycznie uksztaltowanym pomieszczeniu, a do centrum przetwarzania danych prowadzily z osobistego gabinetu Hammera podobnie ukryte drzwi, ktore otworzyly sie za dotknieciem jednego z kluczy. Zaczal przegladac dokumenty. Jego studia nad plikami Dahno wyksztalcily w nim zdolnosc do blyskawicznego szacowania wartosci zawartych w nich danych. Przegladal je szybko; okazalo sie, ze zdecydowana wiekszosc byla taka, jak to Hammer sugerowal - kompletnie bez wartosci i nieinteresujaca. Ale byly takie, ktore wskazywaly na cos zupelnie innego. Bleys szukal pewnych wzorow lub doniesien, ktore wskazywalyby na to, ze cos ukryto. Zaden czlowiek nie byl w stanie robic czegos dzien po dniu, nie zdradzajac przy tym pewnych przyzwyczajen, ktore ujawnialy sie w systemie postepowania, jakim sie przy tym kierowal. Jezeli czesc tego sposobu dzialania byla zaprojektowana w celu ukrycia czegos, a osobie archiwizujacej dane zalezalo na tym, by to cos nie wyszlo na jaw, to porownanie odpowiedniej ilosci plikow moglo ujawnic, ze wzor powtarza sie wystarczajaco czesto, by wzbudzic podejrzenia. W takim postepowaniu nie bylo nic skomplikowanego. Wymagalo ono jedynie kogos dysponujacego zdolnoscia do przegladania plikow z tak nadzwyczajna szybkoscia, z jaka robil to Bleys, identyfikowania podejrzanych wzorcow postepowania i przechowywania ich w pamieci, gdzie czekaly, gotowe do przywolania, jesliby pokazal sie podobny model. Kiedy zostalaby zebrana wystarczajaca ilosc wzorow, pozostawalo jedynie polecic komputerom zgromadzenie przykladow i wydrukowanie ich. Majac wystarczajaca ilosc dowodow w reku i pamietajac o ich kontekscie, mogl zaczac snuc przypuszczenia na temat tego, co Hammer usilowal ukryc. Im wiecej Bleys odkrywal na drodze dedukcji, tym lepiej orientowal sie w tym, czego ma szukac w innych wzorcach; i tym bardziej zblizal sie do tego, co ten drugi czlowiek usilowal przemilczec. Pomimo zdolnosci Bleysa minelo poltora dnia, zanim stworzyl jakis solidny obraz tego, co moglo kryc sie za tymi najwyrazniej kompletnymi i jawnymi plikami; i uplynelo jeszcze poltora dnia od tego momentu, zanim byl gotow porozmawiac o tym z Martinem. Na podniesienie interesujacego go tematu wybral ponownie chwile, kiedy obaj jedli kolacje i gdy jedzenie oraz zwyczajna rozmowa rozluznila starszego mezczyzne. Potem, kiedy nakrycia po glownym daniu byly gotowe do uprzatniecia, Bleys siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki i wyjal papier, ktory wreczyl Hammerowi. -Widzialem to - rzekl Martin z usmiechem. - Pokazales mi dokument, gdy tylko wyladowales. -Tak - odparl Bleys spokojnie, patrzac Hammerowi w oczy. - A ty podporzadkowales sie mu co do joty, prawda? Martin odpowiedzial mu zaintrygowanym spojrzeniem i gdy cisza przeciagala sie, a Bleys nie opuszczal wzroku, usmiech zniknal wolno z twarzy jego rozmowcy. -Nie rozumiem - powiedzial Hammer - co masz na mysli? Bleys zabral list, zlozyl go i wsunal z powrotem do wewnetrznej kieszeni marynarki. -Nie bedzie mi sie podobalo przekazanie tej odpowiedzi Dahno - rzekl. Po raz pierwszy Bleys zaczal odbierac przelotne, instynktowne, ale niezaprzeczalne oznaki budzacej sie w Hammerze trwogi. Rozproszone swiatlo blyszczalo nieco jasniej na jego czole, wskazujac na zwiekszona wilgotnosc skory. Oddech Martina przyspieszyl - nieznacznie, ale niewatpliwie - a jego dlonie zacisnely sie na elementach zastawy stolowej. Podniosl widelec; druga dlonia chwycil nozke kieliszka z woda. -Nadal nie rozumiem - rzekl Hammer doskonale opanowanym glosem. -Dobrze - powiedzial Bleys. - - Zatem nie bedziemy wiecej o tym mowic. - Swietnie! - w glosie Martina zabrzmiala ulga. -Wiesz oczywiscie - odezwal sie Bleys - ze bede musial powiedziec o tym Dahno, kiedy wroce na Zjednoczenie? -Cokolwiek sobie myslisz, jest sluszne - odparl Hammer sztywno. -Widzisz - ciagnal Bleys cicho - przekonalismy sie, ze w rozmaitych sytuacjach, i w dzialaniu organizacji lub podorganizacji operujacych samodzielnie, nieuchronne sa pewne rzeczy. Jedna z nich jest to, ze szef, z koniecznosci, dysponuje pewnymi informacjami, ktore musza byc utrzymywane przed wszystkimi w tajemnicy. Z drugiej strony, bardzo czesto sa to dane, co do ktorych nie moze po prostu zaufac swojej pamieci. Wiec, w rezultacie, istnieja tajne pliki. -Nie mam - powiedzial Hammer - zadnych tajnych plikow. -Mimo to uwazam, ze powinnismy o nich porozmawiac - sprzeciwil sie Bleys, mowiac nadal lagodnie. - Widzisz, jednym z powodow, ktory prowadzi do powstania tajnych akt, jest to, ze kazdy - u wladzy czy nie - prowadzi prywatne zycie na rowni z tym organizacyjnym; i znowu jest rzecza nieuchronna, ze sprawy zycia prywatnego beda osaczac czlowieka i wplywac na zycie organizacyjne. To sa kwestie, ktore trzeba trzymac w sekrecie. Jak powiadam, zawsze tak jest. -Mozesz powiedziec Dahno - rzekl Martin przez zacisniete zeby - ze to jest miejsce, w ktorym ta zasada zostala zlamana. Nigdy nie musialem niczego ukrywac przed organizacja i nadal nie czuje takiej potrzeby. Powtarzam - na Freilandzie nie ma nic takiego, jak tajne pliki. -Dobrze. Dokladnie tak mu powiem - odparl Bleys. - A teraz, moze zmienimy temat? Przede wszystkim przepraszam, ze musialem go poruszyc, ale rozumiesz, ze jest to cos, o co bede musial zapytac podczas postoju na kazdej planecie. Zesztywniale miesnie szczeki Hammera pozostaly napiete. -Tak... - rzekl i zmienil niechetnie ton glosu na taki, w ktorym zaczely pobrzmiewac nuty lepszego humoru. - Potrafie to zrozumiec. Pod warunkiem, ze absolutnie wyraznie przekazesz Dahno, ze tutaj nic takiego nie ma. -Mozesz mi zaufac - powiedzial Bleys, usmiechajac sie do niego. - Dostarcze bratu dokladne fakty na temat wszystkich planetarnych organizacji Innych, jakie mamy. Majac te najwyrazniej drazliwa kwestie za soba, obaj mezczyzni czynili usilne starania, by stonowac emocje, jakie wywolala i znalezc bardziej interesujace oraz przyjemniejsze tematy do rozmowy. Hammer zaczal opowiadac Bleysowi o rozmaitych nauczycielach i trenerach, ktorych zatrudnial dla swoich kadetow oraz o tym, w jaki sposob zamierza wykorzystac grupe swoich podopiecznych, gdy ci ukoncza kurs - gdyz organizacje spoza Zjednoczenia szkolily kadetow na wlasny uzytek. W koncu cel sprowadzal sie do tego, by skutecznie wyedukowanych ludzi umiescic w kazdym miejscu, w jakim mozna bylo pozyskiwac cenne informacje. Podobna rozmowa trwala przez wieksza czesc kolacji, a po niej Bleys wymowil sie od dalszego towarzyszenia Hammerowi, chociaz ten robil aluzje, ze gosciowi moglyby sie spodobac rozrywki, zapewniane przez nocne zycie Freilandu. Bleys powiedzial, ze jest bardziej zmeczony przylotem tutaj, niz sie tego spodziewal. Odczuwane przez pierwsze dwa dni podniecenie sprawilo, ze odsuwal od siebie znuzenie, ale teraz zmeczenie dopadlo go. Kiedy zdarza sie cos takiego, wyjasnil Martinowi, zwykle spi bez przerwy dziesiec do dwunastu godzin. Zgodnie z tym rozstali sie, gdy kolacja dobiegla konca i Bleys udal sie na gore do swojego apartamentu. Usiadl przy biurku w salonie i uzupelnil prowadzony przez siebie dziennik, ktory przywiozl ze soba, o wydarzenia minionego dnia, lacznie z rzetelnym sprawozdaniem z jego rozmowy z Hammerem na temat tajnych akt. Uporawszy sie z tym obowiazkiem, odlozyl dziennik w obwolucie do walizeczki i wyszedl na chwile na balkon ciagnacy sie wzdluz sciany salonu i sypialni. Znajdowal sie na trzydziestym piatym pietrze wielokondygnacyjnego budynku hotelu i skrzace sie swiatlami u jego stop miasto rozciagalo sie daleko jak okiem siegnac. Zauwazyl, moze z tuzin przecznic dalej, ciemna iglice biurowca, ktory wznosil sie dokladnie na wprost jego hotelu, tak ze ktos stojacy tam w oknie lub na balkonie mogl patrzec bezposrednio w strone pokoju Bleysa. Nic by, oczywiscie, nie dalo uruchomienie kamery w dogodnym punkcie tamtego budynku, na pietrze, ktore znajdowalo sie na tej samej wysokosci, co jego apartament. Z takiej odleglosci cienkie firanki stanowilyby dla kamery nieprzezroczysta sciane, ale mikrofon kierunkowy moglby z latwoscia wychwycic najslabszy halas, jaki Bleys powodowalby w nocy. Oczywiscie, gdyby spal rowno cala noc, jak to powiedzial Hammerowi, podsluchiwanie nie byloby interesujacym zajeciem. Milo bylo czuc sie bezpiecznie - przynajmniej przed zakusami dalekosieznej kamery, ktora ktos moglby zogniskowac na dwoch pokojach, by zobaczyc wszystko, co moglo sie tu wydarzyc. Normalnie, Bleys zamykal drzwi balkonowe, co uwazal za rzecz zrozumiala sama przez sie, ale dzis w nocy, kiedy poszedl do sypialni, by przygotowac sie przed pojsciem do lozka, odsunal jedna czesc drzwi balkonowych, a zablokowal druga, i zaciagnal tylko firanki. Potem zdjal buty, wlozyl szlafrok i zawiazal pasek. Polozyl sie na lozku na plecach, zgasil swiatlo i zalozyl rece za glowe. Lezal, patrzac w ciemny sufit pokoju, ktory byl ledwie oswietlony przez wpadajacy z zewnatrz blask swiatel miasta - apartament byl zatem ciemnym miejscem dla kazdego, kogo oczy nie przywykly do mroku, ale panujace warunki zapewnialy slaba widocznosc Bleysowi, gdy jego wzrok przystosowal sie do nich. Krotko po polnocy dwie ciemne sylwetki opuscily sie cicho na balkon. Intruzi mogli dostac sie tam tylko z dachu budynku. Bleys, rownie cicho, podniosl sie z lozka i przeszedl w rog pomieszczenia, tam, gdzie sciana spotykala sie z szyba oddzielajaca pokoj od balkonu. Rozwiazal pasek plaszcza kapielowego; trzymal pasek luzno, w obu rekach przed soba. Czekal w nieco glebszym cieniu, ktory spowijal rog pomieszczenia. Dwaj nocni goscie zajrzeli ostroznie przez otwarte drzwi balkonowe. Z powodu zewnetrznego blasku, ktory nadal zwezal ich zrenice, nie byli w stanie dostrzec, czy na lozku ktos lezal, czy nie. Po chwili sprobowali otworzyc te czesc okna balkonowego, ktora byla zablokowana, a przekonawszy sie o daremnosci tych usilowan, weszli do pokoju, jeden za drugim, przez drugie drzwi, przesuwajac sie cicho miedzy firankami z gazy. Obaj mieli bron reczna, ktora Bleys rozpoznal na podstawie dlugich luf, sterczacych groteskowo w kierunku celu z otaczajacych je drucianych oslon, jako pistolety prozniowe. Bron zamachowcow. Wojsko nie mialo z niej pozytku z powodu nadzwyczaj krotkiego zasiegu i kiepskiej celnosci powyzej dziesieciu metrow. Ale byla to bron absolutnie cicha i nie zostawiala zadnych sladow na ciele w miejscu, gdzie uderzaly impulsy energii - a w tym obszarze, ktory zostal nimi dotkniety, zanikala calkowicie na kilka minut elektryczna aktywnosc organizmu. Strzal w serce oznaczal natychmiastowa smierc, ktorej przyczyny - nawet w obecnych czasach - nie mozna bylo odroznic od zwyklego zawalu. Kiedy drugi z zamachowcow wszedl do pokoju, Bleys przesunal sie za niego; w obu rekach - nieco rozstawionych, aby jego odcinek opadal luzno - trzymal swoj pasek. Przerzucil pasek nad glowa drugiego mezczyzny i mocnym szarpnieciem zaciagnal wokol jego szyi; zacisnal z calej sily, napinajac miesnie, ktore wyksztalcil przez piec lat cwiczen. Mezczyzna zamarl na moment, a potem zwiotczal pod wplywem doznanego wstrzasu i odciecia doplywu krwi do mozgu. Bleys przerwal upadek ciala, objawszy je lewym ramieniem, a prawa reka wyrwal z mdlejacej dloni zamachowca bron prozniowa. Bezwladne cialo uderzylo o podloge; pierwszy mezczyzna, zaalarmowany przez cichy rumor, odwrocil sie i stanal na wprost lufy pistoletu swojego partnera, wycelowanego w niego z odleglosci kilku cali. -Rzuc bron! To byl glos Bleysa, wyposazony w cala sile i rezonujaca glebie, jakie nadaly mu ostatnie lata cwiczen, wraz z brzmiacym w nim tonem bezwzglednego nakazu, czego Bleys nauczyl sie od Henry'ego. -Cofnij sie do lozka. Zamachowiec uczynil, co mu polecono. Trzymajac bron wycelowana w napastnika, Bleys zgarnal pistolet, ktory ten dopiero co upuscil. Ahrens obszedl szerokim lukiem lozko, mierzac nadal w obu mezczyzn, przytomnego i nieprzytomnego. -Przesun swojego kumpla do nog lozka. Potem poloz sie obok niego; obaj na brzuchach, i zostancie tam. Caly czas bede was trzymal na muszce. Tamten usluchal. Bleys podszedl do glowy lozka, wlaczyl swiatlo i hotelowy telefon. Jednym palcem wybral prywatny, nocny numer Hammera. Gdziekolwiek tamten mezczyzna byl, polaczenie zostanie tam automatycznie przekierowane. Telefonu nie odbierano wystarczajaco dlugo, by wskazywalo to na niechec do uczynienia tego. W koncu jednak rozlegl sie glos Martina - ochryply, jakby jego wlasciciel rozbudzil sie wlasnie ze snu. -Kto mowi? - zapytal. -Kto? Mysle, ze wiesz - odparl Bleys. - Mowi Ahrens. Wdepnalem tutaj w nieco klopotliwa sytuacje. Chcialbym, zebys natychmiast przyjechal do mnie do hotelu. Przez chwile na drugim koncu przewodu slychac bylo niezrozumiale mruczenie, a potem rozlegl sie glos Hammera - nadal ochryply od snu, ale wystarczajaco wyrazny. -Przykro mi, ale nie moge teraz przyjsc. Zobacze sie z toba rano... -Martin - przerwal mu Bleys szybko - czy pamietasz dokument, ktory byl pierwsza rzecza, jaka ci pokazalem, kiedy spotkalismy sie w tutejszym terminalu kosmicznym? Nastapila chwila ciszy. Potem rozlegl sie glos Hammera, ale juz nie zaspany, tylko gniewny. -Pamietam! -Zatem mozesz zjawic sie tutaj natychmiast - rzekl Bleys. - Dobra, za ile mozesz tu byc? -To nie jest takie proste - warknal Martin. - Leze w lozku. Najwczesniej za pol godziny. -Pol godziny? - powtorzyl Bleys. - Nie sadze... Urwal, by odwrocic glowe od telefonu i odezwac sie do jednego z zamachowcow, ktorego pozbawil przytomnosci, a ktory dochodzil teraz do siebie i instynktownie zaczal gramolic sie na rowne nogi. -Zostan, gdzie jestes! - polecil mu Bleys, ale bez nadmiernego nacisku, gdyz wiedzial, ze jego glos bedzie takze slyszalny przez telefon. - Obawiam sie, ze nie moge czekac pol godziny, Hammer. Dwadziescia minut. Przerwal polaczenie. -Slyszeliscie obaj? - zapytal, podchodzac do nog lozka i stajac nad dwoma mezczyznami lezacymi na podlodze. - Bedziecie musieli zostac tutaj przez dwadziescia minut. Tylko spokojnie. Jesli ktorykolwiek z was bedzie usilowal wstac, zastrzele go. Tamci nie odezwali sie ani nie poruszyli. Minelo troche wiecej niz dwadziescia minut, po czym przy drzwiach apartamentu Bleysa odezwal sie dzwonek. Ahrens wcisnal guzik interkomu. -Kto tam? -Dobrze wiesz. Hammer. Przyciskiem panelu przy lozku Bleys zwolnil blokade drzwi. Slyszal, ze Martin wszedl do srodka, a drzwi zamknely sie za nim; chwile pozniej, po przejsciu salonu, Hammer stanal na progu sypialni. Zatrzymal sie gwaltownie na widok mlodych mezczyzn na podlodze i prozniowych pistoletow w dloniach Bleysa. -Znasz, oczywiscie, tych dwoch - powiedzial Ahrens. -Ja? Nigdy w zyciu ich nie widzialem! - odparl Martin; usmiechnal sie. - Zdaje sie, ze ujawniasz dzis w nocy dziwne kaprysy, Bleys. -Dobra, wy dwaj, na podlodze - rzekl Bleys. - Slyszeliscie jego glos, teraz mozecie podniesc glowy na tyle, zeby mu sie przyjrzec. Dalej! Na krotko uniesli glowy i ponownie polozyli je na podlodze. -Znacie go, oczywiscie - stwierdzil Bleys. Obaj lezacy na podlodze zaprzeczyli, mruczac. -A ty tez jestes pewien, ze ich nie znasz, Hammer? - zapytal Bleys. - Wielka szkoda. Myslalem, ze cala te sprawe daloby sie zalatwic spokojnie i po cichu. Wyglada jednak na to, ze bede musial ich zabic, a ty bedziesz musial zajac sie potem usunieciem ich cial i dopilnowaniem, zeby policja nie niepokoila mnie i zebym nie slyszal na ten temat ani slowa wiecej... Chociaz sad i tak uniewinnilby mnie - ciagnal z namyslem. - Widac wyraznie, ze to intruzi. Zadali sobie trud ubrania sie w czarne stroje. A kiedy wyladowalem na tej planecie, celnicy nie znalezli w moim bagazu pistoletow prozniowych. Tak, moglbym po prostu wykpic sie z tego, ale... Usmiechnal sie do Martina. -Wolalbym raczej, zebys ty sie tym zajal. -Jak ci sie zdaje, co moge zrobic, jesli ich zabijesz? - zapytal Hammer. - Co kaze ci myslec, ze moge cie uchronic przed wymiarem sprawiedliwosci? -Sadzisz, ze nie mozesz? - spytal Bleys. - No coz, to interesujace. Jestescie pierwsza organizacja Innych poza Zjednoczeniem. Najdluzej dzialajaca grupa. Chcesz mi powiedziec, ze po tylu latach nie masz takich wplywow, by zalatwic podobna sprawe, nawet jesliby zahaczala ona o kompetencje policji i sadu? Wiesz, naprawde ci nie wierze. Uwazam, ze jestes zbyt skromny. Wiem, ze Dahno poczuje sie bardzo zaskoczony, uslyszawszy, ze nie dysponujesz takimi wplywami. Jestem absolutnie pewien, ze poradzilbys sobie z tym problemem, gdybym ich zabil. Pomyslalem tylko, ze byloby to dla ciebie mniej klopotliwe, gdybym nie musial tego robic. Widzisz, uwazam, ze ich znasz. Jestes absolutnie przekonany, ze tak nie jest? Nastapila dluga przerwa, podczas ktorej spojrzenie Bleysa wedrowalo od tych dwoch na podlodze do Hammera i z powrotem - a potem znowu na Hammera. -Dobra, znam ich! - powiedzial Martin. - To moi ludzie, niezdarni idioci! -Teraz okazujesz wobec nich zbytnia surowosc - stwierdzil Bleys. - Jestem pewien, ze gdzies w trakcie szkolenia czlonkow twojej grupy zostalo powiedziane, ze odpowiedzialnosc ponosi zawsze dowodzacy. Jesli sa niezdarni, to twoja wina. A teraz, co z pozbyciem sie ich? -Pozwol im odejsc... - rzekl Hammer. -Pod twoja opieka, jak najbardziej - odparl Bleys; zwrocil sie do lezacych na podlodze mezczyzn. - Mozecie wstac i isc z tym czlowiekiem albo zrobic, co wam poleci. Bleys trzymal pistolety wycelowane w intruzow, podczas gdy ci wstawali z podlogi; patrzyli to na niego, to na Hammera i stali, niezdecydowani. -Tam na zewnatrz bedzie lina albo cos podobnego - zwrocil sie do nich Martin. - Niech ten, kto jest na dachu, wciagnie was z powrotem; i postarajcie sie obaj wydostac stad w taki sposob, zeby nie pozostawic zadnego sladu swojej bytnosci. Jesli potraficie! Wyszli, nieco markotni. Byli bardzo podobni do siebie i gdyby nie drobna roznica w kolorze wlosow, mogliby w swoich czarnych strojach ujsc za blizniakow. Opuscili sypialnie bez dalszego ogladania sie na Hammera czy Bleysa; po prostu odwrocili sie i wyszli na balkon przez rozciecie w zaslonach. Bleys odczekal, poki nie uslyszal dzwieku wydawanego przez wciagana na dach platforme. Potem odlozyl jeden z prozniowych pistoletow, siegnal w strone panelu sterowniczego przy swoim lozku i wlaczyl swiatla na balkonie. W tym czasie pistolet w jego drugiej dloni byl wycelowany mniej wiecej w kierunku Hammera. Swiatla na zewnatrz rozblysly; balkon byl pusty. -Teraz rozumiesz, dlaczego powiedzialem nieco wczesniej tego wieczoru, ze pewne rzeczy sa nieuchronne. Czy nie ma jakichs tajnych plikow, ktore zamierzasz mi pokazac? -Zobaczysz je jutro - rzekl Martin. -Wiesz co? - rzekl Bleys. - Zanim zobacze je jutro, moga juz byc zmienione. To dziwne, co moze sie czasem przydarzyc plikom. Niektore rzeczy znikaja, a inne ulegaja zmianie, aby ich znaczenie bylo inne. Proponuje, zebysmy teraz rzucili na nie okiem. -Teraz? - powtorzyl Hammer. - Jest srodek nocy albo i pozniej. -Nie ma sprawy - stwierdzil Bleys. - Nie czuje sie ani troche zmeczony. Rozdzial 23 Czesc recepcyjna biura Martina Hammera miala ten sam krzykliwy wyglad, jaki maja podobne pomieszczenia. Swiatla, ktore sprawialy wrazenie zbyt jaskrawych oraz puste powierzchnie sprzatnietych biurek zdawaly sie negowac istnienie w tym miejscu dziennego zycia. Cos z tego nastroju mial w sobie nawet gabinet Hammera, ktorego podloge wylozono dywanem, a sciany pokryto boazeria. Kiedy mieli wejsc do elektronicznego archiwum, Bleys polozyl po przyjacielsku dlon na ramieniu nizszego mezczyzny i poczul, ze miesnie tamtego stezaly pod marynarka. Zwyczajowa zasada Zaprzyjaznionych bylo unikanie wszelkiego kontaktu fizycznego, a w charakterze Hammera tkwilo nadal dosc wpojonych mu w mlodosci zasad, by Martin w dalszym ciagu reagowal zgodnie z nimi. Bleys odezwal sie do Hammera przyjacielskim, uspokajajacym tonem. -No coz - powiedzial - ty wiesz, a ja nie, jak duzo materialow zawieraja te pliki, ktore zamierzam przejrzec. Chce, zebys byl tu ze mna, kiedy bede je czytal. Moze wiec przynioslbys sobie fotel, jesli uwazasz, ze bedzie ci potrzebny? -Nie, dzieki - rzekl Hammer sztywno. - Usiade za biurkiem. -Byc moze sam bede chcial z niego skorzystac - stwierdzil Bleys. - Prawde mowiac, bede prawdopodobnie przegladal pliki na ekranie biurka. Bez zbednego slowa Hammer wzial ze swego gabinetu jedno z wezszych siedzisk dryfowych, przeniosl je przez stosunkowo waskie drzwi archiwum i ustawil w przeciwleglym koncu pomieszczenia. Usiadl, skrzyzowal nogi, oparl przedramiona na podlokietnikach i spojrzal na Bleysa. -Jak sie dostane do tych plikow? - spytal Ahrens. Hammer siegnal do kieszeni i rzucil mu pek kluczy. -Numer siedem - powiedzial. - To znaczy, klucz oznaczony siodemka. Bleys wlozyl klucz do szczeliny w panelu kontrolnym biurka i ujrzal, ze na ekranie rozblysly wielkie litery, skladajace sie na slowo OSOBISTE. Odrzucil klucze Hammerowi i usadowil sie przed ekranem. Zaczal wyswietlac pliki w porzadku alfabetycznym; przegladal je pobieznie i przechodzil do nastepnych. -Czy ty je w ogole czytasz? - zapytal Martin po kilku minutach. -Tak - odparl Bleys, nie odwracajac wzroku od ekranu. - Potrafie bardzo szybko czytac. Nadal przegladal pliki. Cala lektura zajela mu nieco ponad poltorej godziny. Potem wylaczyl monitor i obrocil sie wraz z fotelem w kierunku Hammera. -Bardzo interesujace - odezwal sie. - Sadze, ze teraz zabierzesz mnie w jakies spokojne miejsce, gdzie moglibysmy pogadac. Mozemy nawet wrocic do mojego apartamentu, jesli uwazasz, ze jest czysty. Ale wyobrazam sobie, ze jest w nim podsluch, co? -Byl - rzekl Hammer krotko. - Jak wiesz, urzadzenia podsluchowe usuwa sie z pokoi hotelowych codziennie. Nie mielismy jeszcze czasu zainstalowac nowego mikrofonu. Ale zabiore cie do prywatnego klubu, w ktorym jest tak wygodnie, jak tego oczekujesz i gdzie o tej porze nikt nam nie bedzie przeszkadzal. -W porzadku - rzekl Bleys. Prywatny klub, zdawalo sie, byl oddalony tylko o kilka minut jazdy od biura. Hammer otworzyl drzwi kolejnym kluczem ze swego kolka i wszedl do srodka. Z fotela za malym pulpitem podniosl sie mezczyzna niemal wzrostu Bleysa, ale duzo masywniejszy i zagrodzil im droge. -Czy to jest panski gosc, Hammerze Martin? - zapytal. -Oczywiscie - odparl zagadniety. -Chwileczke - powiedzial mezczyzna. Wrocil do biurka, usiadl przy nim i w pustym okienku malej, nierzucajacej sie w oczy plakietki napisal "Gosc Harnmera Martina". Wstal, podszedl z powrotem do Bleysa i przycisnal plakietke do klapy jego marynarki. Przylgnela. Bramkarz wrocil na swoje miejsce, a Hammer wprowadzil Ahrensa do wielkiego, zupelnie pustego salonu, wyjawszy puchate, unoszace sie fotele, do ktorych wyscielanych podlokietnikow byly przymocowane male, uchylne blaty z panelami sterowania i miejscem na drinka lub talerz. -Rozgosc sie - odezwal sie Hammer, machajac dlonia w kierunku pustego pomieszczenia. Bleys skierowal sie ku dwom fotelom przy malym, okraglym stoliku w rogu sali. -W istocie nie musze pytac, czy jest na podsluchu - zwrocil sie do Hammera, gdy usiedli - gdyz bardziej dzialaloby to na twoja niekorzysc niz na moja, gdyby ktos poznal tresc naszej rozmowy. -Nie jest na podsluchu - odcial sie Martin. Bleys pochylil sie ku niemu i usmiechnal sie zachecajaco. Glosem i mowa ciala byl w stanie przyciagnac czyjas uwage, a czasami wymoc automatycznie uleglosc na kims, kto go nawet nie znal. Ale nie dysponowal niemal magicznym talentem Dahno do wywolywania - ledwie jednym spojrzeniem czy slowem - uczucia szczerej, cieplej przyjazni. Bleys stwierdzil, ze nigdy nie bedzie w stanie dorownac w tym bratu. Zrodlo tej umiejetnosci Dahno krylo sie w tym, ze - tak w jego wypadku, jak i ich matki - wszystko co mowil i robil bylo w danym momencie szczere i prawdziwe. Mowiac, wierzyl bez zastrzezen w kazde wypowiedziane slowo. Bleys, ktory postrzegal wszechswiat w absolutnych i sztywnych kategoriach, nie potrafil oszukiwac sie w ten sposob - grac czysto w jednej chwili, a falszywie w drugiej. Teraz jednakze byl czas na to, by charyzma, ktora w sobie wyksztalcil, przydala mu sie - jesli w ogole kiedykolwiek mial miec z niej pozytek. Z glosem i spojrzeniem, ktore zniewalaly, z cialem podanym lekko, konfidencjonalnie do przodu i z usmiechem na twarzy, Bleys odezwal sie do Hammera. -Nie powiedzialbym, ze twoje pliki mowia o czyms, czego nie daloby sie naprawic - rzekl cieplym, przyjacielskim glosem sciszonym do tego stopnia, by brzmial poufale. Martin milczal. -Zorganizowales prywatne grupy zamachowcow - ciagnal Bleys tym samym lagodnym tonem. - To jest niedopuszczalne. Oprocz funduszy wplywajacych na rzecz organizacji, przyjmujesz tez wynagrodzenia, lapowki i prezenty. To, jak wiesz, takze jest niedopuszczalne. Urwal, pozwalajac, by jego slowa zapadly w pamiec rozmowcy. Potem usmiechnal sie. -Z drugiej jednak strony, kazdemu z kierujacych naszymi podorganizacjami potrzebne sa fundusze reprezentacyjne, ktorymi moglby swobodnie dysponowac; i pod warunkiem, ze nie wplywaja na nie za duze kwoty, wolno zalozyc takie konto, zasilane z dochodow uzyskiwanych przez organizacje na drodze legalnie prowadzonych interesow. Trzeba jedynie przechowywac zapisy na ten temat. Po trzecie, utrzymujesz kontakty z wieloma ludzmi na eksponowanych stanowiskach w rzadzie, wojsku, sadownictwie i w biznesie, o ktorych nie wspominaja twoje ogolnodostepne pliki. To, byc moze, jest najpowazniejsze przewinienie z tych, ktore dotad wymienilem. Sa i pomniejsze - nazwe je grzeszkami... -Nie tracmy czasu na opowiadanie tego, o czym obaj wiemy, ze dopiero co przeczytales - odezwal sie Hammer. - Czego chcesz? -To jest cos, o czym porozmawiamy za chwile - powiedzial Bleys. - i nie chodzi o to, czego chce, ale co moge ci zaoferowac. W tej chwili zaproponowalbym to kazdemu innemu na twoim miejscu. Umilkl, by do Martina to dotarlo. -Jak dotad wyliczalem twoje bledy - ciagnal Bleys - glownie po to, by ci udowodnic, ze rzeczywiscie dokladnie przejrzalem twoje tajne pliki. A teraz zapytales mnie, czego chce. Tak czy inaczej, to nie jest pytanie, ktore powinienes byl mi zadac. -Nie? - zapytal Hammer. - A jakie? -W jaki sposob my dwaj mozemy wyprostowac tutejsze sprawy - odparl Bleys. - Widzisz, twoja organizacja jest czescia organizacji-matki. Wynika z tego, ze cokolwiek robisz, wplywa na cala grupe Innych. A tak dla oczyszczenia atmosfery - masz cokolwiek do powiedzenia na usprawiedliwienie swojego postepowania? -Z pewnoscia - rzekl Martin. - Dahno jest niemal nadczlowiekiem. Wszyscy to wiemy. Zdaje sie, ze ty takze masz mnostwo jego talentow. Ale rzecz w tym, ze Dahno moze sie cos stac. Cos moze zniszczyc strukture organizacji-matki, o ktorej mowisz, a w takim wypadku kazda grupa, taka jak moja na tej planecie, pozostalaby sama. W zwiazku z tym nalezy przygotowac wszystko do tego, aby filia mogla przetrwac samodzielnie. -To prowadzi rowna droga ku ogolnym planom - powiedzial Bleys - ktore sa czescia tego, co mnie tutaj sprowadza. Ale nie moglem swiadomie wyjawic ich komus, kto nie byl przygotowany na ich przyjecie. -Nasza jedyna nadzieja na przetrwanie musi polegac na tym, ze bedziemy miec tutaj tylko jednego szefa - powiedzial Hammer nieustepliwie. - Szefa, ktory dzierzylby wodze absolutnej wladzy i byl zdolny samodzielnie podejmowac decyzje. To nie jest Zjednoczenie, jak wiesz. Te tajne pliki, do ktorych zajrzales, to po prostu czesc moich staran, majacych na celu ochronienie organizacji, jesliby ta zostala kiedykolwiek odcieta od macierzy, a my musielibysmy dzialac na wlasna reke. -Trudno mi uwierzyc, zeby Dahno poczul sie usatysfakcjonowany ta odpowiedzia - rzekl Bleys lagodnie. -Wiem, ze nie bedzie! - odparl Martin z zawzietoscia w glosie. - I ty takze wiesz, ze nie bedzie. Ale to jest prawdziwa odpowiedz. Zapytam cie ponownie - czego chcesz? -Czego chce? - powtorzyl Bleys. Oparl sie w fotelu i splotl przed soba dlonie. -Czym jest to, czego pragnie Dahno? Czego chce kazdy z nas, lacznie z toba? Widzisz, Hammer, to sa pytania bez znaczenia. Implikuja, ze ograniczamy sie do samych siebie. A tak nie jest. Z pewnoscia wiedziales to, opuszczajac Zjednoczenie. Jestem pewien, ze tak samo wiesz to teraz. -Oczywiscie - powiedzial Martin. - Chcemy, by cala organizacja urosla w sile i zdobyla wladze. Ale... -Calkiem slusznie - glos Bleysa zagluszyl wypowiedz Hammera. - "Cala organizacja". Jestem pewny, ze pamietasz, co Dahno mowil o jej finalnej przyszlosci. No coz, nadszedl teraz czas, by zaczac pracowac nad ta przyszloscia. To dotyczy nas wszystkich. -Wszystkich? - zapytal Martin. - Masz na mysli Dahno i - byc moze - takze siebie? -Mam na mysli nas - wszystkich zyjacych Innych - wyjasnil Bleys cierpliwie. - Zastanow sie przez chwile. Jestesmy organizacja, poniewaz jestesmy ludzmi. Innymi ludzmi. Jako mieszancy, mamy przewage w postaci bardziej otwartego umyslu i sprawniejszego myslenia. Jakiegokolwiek postepu lub jakiego badz udoskonalenia ludzkosc dokonala w obrebie konkretnej Kultury Odlamkowej, my dolaczylismy je do osiagniec innej Kultury. -Nie wszyscy mieszancy maja ten dar - powiedzial Hammer. -Nie - zgodzil sie Bleys. - Nie wszyscy. Ale wazne jest, ze powszechnie uwaza sie wszystkich mieszancow z Kultur Odlamkowych za szczegolnie uzdolnionych. W zwiazku z tym jest nas dosc, by ksztaltowac ludzi. Mozemy byc rozproszeni i tak jest; wielu mieszancow nawet nie zna nas, ktorzy nalezymy do organizacji. Ale musimy ich przekonac, tak jak i opinie publiczna, ze wszyscy jestesmy nadzwyczajnymi osobnikami - urodzonymi przywodcami. -Jak mielibysmy to osiagnac? - zapytal Martin. Napiecie, ktore dalo sie wczesniej slyszec w jego glosie, zniknelo czesciowo i Bleys wiedzial, ze zaczal wywierac wplyw na tego czlowieka. - I co to ma wspolnego ze mna, gdybysmy to robili? -Odpowiadam na twoje pytanie: przez werbunek do organizacji wszystkich mieszancow i nazwanie ich "Innymi"; tak, jak sami siebie nazywamy. Taki byl zawsze plan i nadszedl w koncu czas, by go zrealizowac. A odpowiadajac na drugie pytanie - czy nie widzisz, ze uczestniczac w tym, stalbys sie w istocie bardzo wazna postacia w ogromnej i poteznej organizacji? Przerwal, pozwalajac Hammerowi oswoic sie z tym pomyslem. Czul, ze zaczynal zjednywac sobie tego czlowieka. Nie w tym rzecz, ze Martin wahal sie i przyswajal sobie idee. Inna byla teraz cala jego postawa. W znacznym stopniu napiecie miesni, wyciosane przez odczuwana wczesniej niechec do Bleysa, ulotnilo sie pod wplywem tego, co mlodszy Ahrens mowil o jego osobistej przyszlosci. -Tak - powiedzial w koncu wolno Martin i Bleys widzial, ze atrakcyjnosc pomyslu nim zawladnela. - Dzieki temu bylibysmy najpotezniejsi posrod gwiazd. -Potega - rzekl Bleys. -To jest cos, o czym nie mowiono podczas szkolenia - stwierdzil Hammer, ciagle zamyslony. -Nie byla to odpowiednia pora, zeby o tym wspominac - odparl Ahrens. -Nie pamietam takze, by Dahno nadmienil o tym w swoim przemowieniu dyplomowym - ciagnal Martin. -Nie - Bleys oparl sie w fotelu. - Ale widzisz teraz, ze podczas gdy organizacja wykazuje troske o swoje oddzialy, interesuje sie powiekszaniem ich stanu liczebnego i lokowaniem ich w administracjach Mlodszych Swiatow, informacja o tym, ze Inni dysponuja bojowkami, nie wplynelaby pozytywnie na ich wizerunek. Hammer milczal dluzsza chwile. -Rozumiem, co masz na mysli - powiedzial w koncu. -Przypuszczam po prostu, ze cos poszlo zle i ty, lub jeden z szefow organizacji Innych, nie mogliscie tego w pore powstrzymac - rzekl Bleys. - Gdyby ktos zlapal zamachowca z naszej organizacji i powiazal go z nazwa "Inni", to mogloby dojsc do powstania niebezpiecznej sytuacji, w ktorej wiekszosc zwyczajnych ludzi - liczebnie nadal przewyzszajacych nas w stosunku tysiecy do jednego - zaczelaby patrzec podejrzliwie na kazdego, kto nazwalby siebie Innym. Ponownie przerwal, pozwalajac, by ostatnie slowa dzwieczaly Hammerowi w uszach. -Na to - ciagnal - nie mozemy sobie pozwolic. Musimy uczynic z tej organizacji cos, do czego warto by aspirowac, a nie cos, co wywolywaloby proby eksterminacji. Nie chodzi tylko o to, ze taki pogrom moglby narazic nas wszystkich na niebezpieczenstwo, ale zupelnie uniemozliwilby nam dzialanie. A organizacja jest nasza jedyna nadzieja na to, bysmy byli rozpoznawani. Nadazasz? Martin siedzial przez chwile w milczeniu. Wzrok mial nieobecny, a cala jego postawa swiadczyla o glebokim namysle. Po jakims czasie zbudzil sie z zadumy i spojrzal Bleysowi prosto w oczy. -I ty naprawde widzisz te chwile, w ktorej Inni mogliby sie stac wystarczajaco wielka organizacja, by zostac potega posrod gwiazd? - zapytal. -Zdobedziemy przynajmniej Nowe Swiaty - odparl Bleys. - W koncu, byc moze, takze Stara Ziemie. Ale to oznacza, ze oprocz dostarczania Dahno lokalnych informacji, twoim glownym zadaniem od tej pory bedzie rekrutowanie do organizacji wszystkich mieszancow zyjacych na tej planecie. Hammer zrobil kwasna mine. -Co z nimi zrobimy? - zapytal. -Na dluzsza mete, znajdz kazdemu jakies zajecie w organizacji; na krotka, po prostu podziel ich na grupy i poddaj szkoleniu, poki nie znajdziesz kazdemu z nich miejsca - wyjasnil Bleys. -Taaak... - odparl Martin, przeciagajac to slowo z namyslem; potem spojrzal na rozmowce. - A ty, co ty zamierzasz teraz robic? Bleys odepchnal swoj fotel. -No coz, do wyjazdu zostalo mi jeszcze kilka dni. Zapoznalem sie gruntownie z tym swiatem dzieki lekturze dokumentow, ale chce to porownac z wlasnymi obserwacjami. Spedze reszte czasu na rozgladaniu sie. Mozesz mi zalatwic przepustke na galerie widzow Drugiego Domu rzadu, co? Drugi Dom byl tym, ktory posiadal rzeczywista wladze. -Oczywiscie - powiedzial Hammer, wstajac. Ale chociaz argumenty Bleysa zdawaly sie docierac do niego, Martin zaczal przybierac ponownie poze najezonego, niechetnego oponenta, jaka prezentowal od chwili, gdy Ahrens poprosil o dostep do tajnych plikow. Wraz z ta zmiana obudzilo sie w nim do zycia jego poczucie obowiazku jako gospodarza. -Nie wolalbys, zebym cie oprowadzil? Chociaz czesc tej podrozy powinna sprawic ci przyjemnosc, a w miescie, lub w zasiegu krotkiego lotu, znajduje sie sporo miejsc, ktore, jak sadze, spodobalyby ci sie. -Nie, dziekuje - rzekl Bleys. - Jak powiedzialem, raczej zapoznam sie z planeta. To najlepsze, co moge zrobic w czasie dzielacym mnie od odlotu. -Czy chcesz, zebym ci towarzyszyl? - zapytal Hammer. -Nie, zdecydowanie nie - odparl Bleys. - Chce to zobaczyc wlasnymi oczami i w sposob nienaznaczony wplywem jakiejkolwiek towarzyszacej mi osoby. -W porzadku - powiedzial Martin, kiedy obaj wyszli na zewnatrz. - Ale zanim odlecisz, chcialbym z toba przynajmniej raz porozmawiac. -Oczywiscie - zgodzil sie Bleys. - W dzien wyjazdu. Jesli statek wystartuje o czasie, mozesz wczesniej zaprosic mnie na lunch. -Z przyjemnoscia - odparl Hammer. Bleys usmiechnal sie do niego szeroko, a po chwili Martin odwzajemnil sie tym samym. W trakcie kilku nastepnych dni Bleys robil dokladnie to, co powiedzial. Siadywal na galerii gosci ponad parkietem Drugiego Domu i stwierdzil, ze wcale sie nie roznil on od pojedynczej Izby rzadu Zjednoczenia. Prawdopodobnie nie roznil sie od wiekszosci rzadowych cial na innych planetach. Jednak Drugi Dom byl jasna i przestronna sala z wielkimi swietlikami w kopulastym dachu, co nie tylko sprawialo, ze bylo to duzo przyjemniejsze miejsce dla zasiadajacych w nim poslow, uznal Bleys, ale stanowilo dar dla widzow z galerii. Zauwazyl, iz nie wygladalo na to, by obserwowani przez niego reprezentanci stanowili grupe, jakiej moglo przewodzic kilka silnych, charyzmatycznych postaci, jak to mialo miejsce na Zjednoczeniu. Ustaliwszy to, zignorowal wszystko inne, co mialo zwiazek z rzadem. Zamiast poswiecac mu uwage, skierowal ja na przedstawicieli biznesu i na ogolny stan miasta oraz jego wiejskich okolic. Generalny wniosek, jaki wyciagnal, brzmial, ze Freiland byl bogatszym swiatem, niz Bleys sie tego spodziewal. Oczywiscie zaden z Mlodszych Swiatow nie mogl sie rownac ze Stara Ziemia nie tylko pod wzgledem zasobow naturalnych, dostepnych nadal za pomoca nowoczesnych metod pozyskiwania, ale i nagromadzonego bogactwa - lacznie z tym, ktore odzwierciedlalo historie Macierzystego Swiata. Ostateczna konkluzja Bleysa brzmiala tak, ze uprzemyslowiony Freiland byl planeta mogaca szybko wiele osiagnac, ale jej zasoby wyczerpalyby sie w duzo krotszym czasie niz takiego swiata jak Zjednoczenie, ktory nie mial wiele do zaoferowania - z wyjatkiem zasobow ludzkich. Ale jako rolnicza planeta, mimo ze bylo tam tylko kilka bogatych rejonow farmerskich, nie zostalaby z tylu tak szybko jak swiat, na ktorym Bleys teraz przebywal. Z drugiej strony, ludnosc Zjednoczenia nalezala do jednej z trzech glownych Kultur, z ktorych wszystkie skazywaly sie na samozaglade po prostu dlatego, ze chociaz wiodace Kultury wniosly najwiecej do rozwoju ludzkosci, to jednoczesnie z tego samego powodu byly w mniejszym stopniu zdolne na dluzsza mete do zycia niz mieszane kulturowo swiaty, takie jak Freiland, Nowa Ziemia lub - znowu krancowy przyklad - sama Stara Ziemia. Bleys powiedzial Hammerowi, ze az do chwili odlotu chce byc sam. Ale wieczorem w dniu poprzedzajacym start statku Bleysa, Ahrens odebral telefon od Martina, ktory zapraszal go na kolacje, podczas ktorej poznalby innych czlonkow pierwszej grupy wyslanych na te planete kadetow. To nie bylo zaproszenie, jakie Bleys moglby odrzucic, zatem poszedl, ale opuscil towarzystwo przed czasem, wymawiajac sie tym, ze statek odlatywal jutro po poludniu wczesniej, niz sie tego spodziewal i ze musi odpoczac. Nie wspomnial o tym, ze przed samym odlotem maja sie spotkac z Hammerem sam na sam. Jednakze Martin nie zapomnial o tym. Zadzwonil do Bleysa nastepnego dnia rano, w porze, kiedy mogl sie spodziewac, ze wyslannik Dahno bedzie juz na nogach - chociaz w istocie Ahrens nie spal juz od ponad dwoch godzin. -Co powiesz na bardzo wczesny lunch, po ktorym zawiozlbym cie na kosmodrom? - zapytal. -W porzadku - powiedzial Bleys. Rozlaczyli sie. Bleys mogl sobie niemal wyobrazic slowa, w jakich Hammer wyrazi swoje pomysly, ktore musialy w nim buzowac w ciagu minionych dni. Okazalo sie, ze nie pomylil sie wiele. Przy stoliku, po wymianie kilku pierwszych uprzejmosci, gdy Martin zapytal, na ile satysfakcjonujace byly dla Bleysa ostatnie dni, Hammer chwycil wreszcie byka za rogi. -Chodzi mi o cala te sprawe, ze Inni beda w koncu mieli wladze - nie, zgadza sie, powiedziales wladze nad Mlodszymi Swiatami - powiedzial. - Duzo o tym myslalem. To sugeruje wiele rzeczy. Jedna z nich jest to, ze stawiamy sobie za cel, by nie ujawniac otwarcie nazwy "Inni", chociaz nigdy nie zaprzeczamy, ze w ten sposob siebie okreslamy. Moze teraz powinnismy zaczac robic szum - w skali calej planety - wokol siebie i naszej organizacji? -Mogloby to byc przedwczesne - odparl Bleys. - Proponuje, byscie na Freilandzie upubliczniali po prostu - nie nachalnie, ale w zauwazalny sposob - te przypadki, gdy wasza organizacja robi jakis dar na rzecz kogos w potrzebie? -Tak, to jest mysl - zgodzil sie Hammer. -Moglibyscie takze odszukac mieszancow, ktorzy maja osobiste lub finansowe problemy, czy nawet sa chorzy i zrobic dla nich, co w waszej mocy, by im pomoc - ciagnal Bleys. - Tego nie bedziecie nawet musieli naglasniac. Osiagniecie dwie rzeczy. Mieszancy niepowiazani z organizacja, ale tym niemniej potraktowani przez nia uprzejmie, przysuna sie blizej jej struktur. Instynktownie poczuja sympatie do grupy uwazanej za elitarna, a poza tym rozpowiedza, co dla nich zrobiliscie. Urwal, by jego slowa zapadly Hammerowi w pamiec. Martin skinal glowa. -Zalozmy - powiedzial Bleys - ze rozglosza to tylko wsrod znajomych. Ale nie ma sensu spieszyc sie z tym, zeby szeroka opinia publiczna dostrzegla nas, poki naprawde nie staniemy sie silni; i, z calym naleznym szacunkiem dla tego, co tu zrobiles, powiem Dahno, ze pominawszy wyjatki, o ktorych juz wiesz, jestes dobrym szefem lokalnej organizacji. Ale nadal nie stanowicie realnej sily w polityce Freilandu. Poza tym nie spodziewam sie, by ktorakolwiek z organizacji na reszcie Mlodszych Swiatow byla wladza tam, gdzie jest. Na razie. Hammer namyslal sie przez chwile. -Tak, to ma sens - powiedzial. - Oczywiscie, nie ma powodu, zebysmy nie zaczeli byc nieco bardziej agresywni w zdobywaniu pozycji, ktora pozwalalaby nam odgrywac znaczaca role we wszystkim, co wazne na planecie. Zerknal na Bleysa. -Nie masz nic przeciwko temu, co? - spytal. -Absolutnie nic - odparl Ahrens. - W istocie jest to sposob, w jaki wszyscy powinniscie postepowac, ale badzcie bardzo dyskretni. Gdybym byl na twoim miejscu, wspominalbym o tym celu jedynie zdawkowo i tylko jednemu czlonkowi grupy na raz. Poza tym ostrzez ich, zeby nie mowili tego waszym rekrutom, ktorzy nadal sie szkola. Martin skinal glowa. -Rozumiem - powiedzial. - Mozesz mi ufac, Bleysie Ahrens. Nie bedziemy roscic sobie pretensji do niczego, czego nie bedziemy juz pewnie trzymac w garsci. A wtedy wspomnimy o tym jak o incydentalnej sprawie. -Sadze, ze przekonasz sie, gdy zadzierzgniesz silne wiezi przyjazni z politykami tej planety; nic poza przyjaznia, rozumie sie - rzekl Bleys. - Jesli sa tak dobrymi przyjaciolmi, ze beda chcieli pozyczyc ci lub dac pieniadze czy zrobic cokolwiek podobnego, to porzadku porzadku. Wiem, ze respektujesz zasade, iz nigdy o nic nie prosimy. Ale przewiduje, ze kiedy nawiazesz bliskie stosunki z wiekszoscia ludzi, ktorzy maja wladze na Freilandzie, to reszta sama przyjdzie szybko do ciebie. -Tak uwazasz? - zapytal Hammer. -Tak - odparl Bleys. - A kiedy bedziesz juz trzymal planete mocno w garsci, bedziesz mogl zaczac ujawniac swoja wyzszosc i wyzszosc naszej organizacji nad wszelkimi lokalnymi strukturami. Ale czeka nas jeszcze daleka droga. Minie jeszcze kilka ladnych lat, nawet jesli sprawy potocza sie calkiem szybko, zanim zapewnimy wszystkim organizacjom taka pozycje, ze beda sprawowaly wladze. -Och, doskonale to rozumiem - stwierdzil Hammer. - A teraz powiedz mi, jak wiele na temat naszych postepow powinienem przekazywac tobie lub Dahno, zanim osiagniemy cel? -Zacznij ode mnie - rzekl Bleys. - Dahno, jak wiesz, ma pelne rece roboty, gdyz kieruje osobiscie organizacja na Zjednoczeniu. Gdybym mogl zajac sie tymi sprawami, zaoszczedzilibysmy mu wiele czasu i energii. Jesli nie, zawsze moge mu to przekazac. -Doskonale - stwierdzil Martin. - Zatem wszelkie informacje majace zwiazek z omawiana kwestia bede przesylal najpierw do ciebie. Bleys zerknal na swoj nareczny monitor. Pora byla ruszac. Omowili wszystko, co chcial omowic i zalatwil pomyslnie wszystko, co postanowil zalatwic. Pozwolil Hamrnerowi odwiezc sie do portu kosmicznego; po drodze rozmawiali o Freilandzie i o zauwazonych przez Bleysa roznicach, o mieszkancach planety, a nawet o ich codziennych zwyczajach. Hammer potwierdzil te spostrzezenia, a nawet dorzucil kilka wlasnych. Poltorej godziny pozniej Bleys byl juz w przestrzeni, siedzac w salonie statku, ktory mial go zawiezc na Casside. Obserwowal gwiazdzisty przestwor, podczas gdy jego umysl przetrawial wypadki minionego tygodnia, by osadzic je w kontekscie jego ciagle nabierajacego ksztaltow obrazu ludzkiej rasy i tego, co on, Bleys, bedzie musial zrobic, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Rozdzial 24 - Ach, Bleys Ahrens! Jestem zaszczycony poznaniem cie! Zaszczycony! - glos rozlegl sie duzo blizej posadzki cassidianskiego terminalu, niz Bleys sie tego spodziewal, gdy jego dlon pochwycil niski, dosyc pekaty mezczyzna o okraglej, zmarszczonej w usmiechu twarzy. -Nazywam sie Himandi Messer. Spodziewales sie mnie tutaj, jak sadze? -W zasadzie tak - odparl Bleys, gdy Himandi sciskal mu goraco dlon, przysunawszy sie bardzo blisko, by poruszac nia w gore i w dol w sposob, ktory byl przyjety przed wiekami. Rzeczywiscie spodziewal sie Himandiego, szefa miejscowej organizacji Innych. Ahrens spojrzal teraz z gory na swojego gospodarza, ktory byl wyraznie po czterdziestce. Bleys kontaktowal sie korespondencyjnie z Himandim przed swoim przybyciem na Casside i szukal w liscie wskazowek na temat pochodzenia Messera, ale nie potrafil powiedziec, jakich Kultur Odlamkowych byl produktem. Zwykle byla to sytuacja, ktora wskazywala, ze czlowiek nie wie, kim byli jego rodzice. Wydawal sie byc czystej krwi Exotikiem. Ahrens domyslilby sie, ze Messer ma pewna ilosc genow Exotika, ale to bylo wszystko, na co pozwalaly przypuszczenia. W kazdym razie, Himandi byl niezaprzeczalnie zdolny. -Przyleciales bezposrednio z Freilandu! - powiedzial Messer, puszczajac w koncu jego dlon. - Uwazalem, ze zatrzymasz sie najpierw na Newtonie. -Dlaczego? - spytal Bleys. Himandi zachichotal. -Och - powiedzial - rzecz w tym, ze pomyslalem, iz skoro wybrales sie tak daleko, to moglbys spedzic troche czasu na zwiedzaniu Newtona. To niezwykle miejsce... - zawiesil glos. W tej chwili sprawial wrazenie wrecz nieszczesliwego. -Nie - odparl Ahrens. - Jak mowie ludziom po drodze, to w zadnym wypadku nie jest turystyczna wycieczka. Odbywam podroz wylacznie w interesach. -Och, rozumiem. No coz, z pewnoscia... - paplal Himandi, ciagnac Bleysa w glab terminalu. Ahrens rozumial, co krylo sie za pytaniem o Newtona. To byl niemal odruch wiekszosci Cassidian. Cassida byla planeta technologii; swiatem, na ktorym inzynierow ksztalcono, wysylano do pracy i eksportowano, kiedy to bylo dochodowe, na inne planety, takie jak Zjednoczenie, w celu realizacji trudnych projektow, jak budowa Core Tap. To byl swiat w niemal symbiotyczny sposob zwiazany z Newtonem; a Newton byl glownie planeta naukowcow, ktorzy fundusze na prowadzenie swoich badan zdobywali droga okazjonalnego udzielania koncesji na stosowanie patentow, ktore byly uzyteczne, i mozliwe do zbycia, inzynierom z Cassidy. Cassida miala ludzi i osrodki sluzace przelozeniu teorii na praktyczne zastosowania, ktore mozna bylo sprzedac innym swiatom, w tym nawet Starej Ziemi. Jednakze zwiazek ten mial na obu planetach takze spoleczny wydzwiek. Pomimo trwajacego setki lat stowarzyszenia, istniala nadal ukryta tendencja, zgodnie z ktora naukowcy z Newtona spogladali z gory na Cassidyjczykow, a ci ostatni - do czego nigdy by sie nie przyznali, ale co ujawnialo sie samorzutnie w takich pytaniach, jakie Himandi wlasnie zadal - ogladali sie na mieszkancow Newtona i nasladowali ich. Byl to czynnik, ktory uwidacznial sie w kazdej dziedzinie zycia Cassidyjczykow. Zaznaczal sie nawet w strukturze ich rzadu. Newton byl rzadzony przez dwunastoosobowa Rade Gubernatorow. Szczebel nizej istnialo wielkie, nieruchawe cialo zlozone z naukowcow, najwyzszej rangi nauczycieli college'ow i uniwersytetow, ktorych kwalifikowal do niego wiek i reputacja; bylo jednak ich tak wielu, ze trudno bylo znalezc miejsce, gdzie mogliby sie zebrac razem celem uchwalania prawa. Rezultat byl taki, ze to nizsze cialo ustawodawcze, ktore nazywalo sie Domem Reprezentantow, moglo sie w istocie spotykac tylko raz do roku na olbrzymim, krytym stadionie. Z wyjatkiem bardzo rzadkich wypadkow, reprezentanci po prostu zatwierdzali bez namyslu decyzje, ktore w trakcie roku podjela Rada Gubernatorow. Z wszystkimi tymi informacjami na temat obu planet Bleys zapoznal sie przed wyruszeniem w podroz. Niezgrabny model rzadu ustanowionego na Newtonie rzutowal nieuchronnie, chociaz w bardziej praktyczny sposob, na Casside. Tutaj takze rzad podzielony byl na dom nizszy i wyzszy. Nizszy mial tylko dwa razy tyle czlonkow, co wyzszy, jednak w wiekszosci wypadkow proces legislacyjny mogl ciagnac sie nawet rok. Poza tym, nizsza izba Cassidy byla bardziej sklonna do odrzucania decyzji wyzszej izby. Wszystko to Bleys bedzie musial wziac pod uwage - to znaczy wplyw Newtona - kiedy przyjdzie do przygladania sie robocie wykonywanej przez lokalny oddzial organizacji. Wniosek, jaki Bleys wysnul na podstawie badania tej kwestii jeszcze na Zjednoczeniu, byl taki, ze mimo wszystko to wyzsza izba Cassidy sprawowala rzeczywista wladze. Teoretycznie, to na niej organizacja powinna w zdecydowany sposob skoncentrowac swoja uwage. Ponadto Cassida byla swiatem zorientowanym na prowadzenie interesow, wiec organizacja powinna miec takze powiazania i wplywy penetrujace obszar biznesu i handlu. Sluchal Himandiego Messera, nie slyszac go. Ale teraz ten czlowiek, niemal truchtajac u jego boku w kierunku wyjscia z terminalu, zadawal mu pytania, ktore wymagaly udzielenia jakichs odpowiedzi. - ...na co masz ochote w pierwszej kolejnosci? - pytal Himandi. - Chcesz odpoczac? Cos zjesc? Czy tez powinnismy moze pojsc dokads, gdzie bedziemy mogli zjesc cos lekkiego, podczas gdy ty opowiesz mi bardziej szczegolowo, jakie masz plany na najblizsze dni? -Ostatnie, jak sadze - odparl Bleys. -Wspaniale, wspaniale! - powiedzial Himandi, kodujac cos na swoim narecznym monitorze. - Poslalem twoje bagaze do Elysium. Sadze, ze ci sie spodoba. To najlepszy hotel w miescie. Restauracja, do ktorej pojdziemy, jest tuz obok niego. Chodzmy. Bleys udal sie za Messerem do podziemnego parkingu, gdzie w kolejce pojazdow przywolanych przez ludzi opuszczajacych terminal czekal juz wezwany automatycznie magnetyczny samochod Himandiego. Bleys pierwszy raz jechal magnetycznym pojazdem, ktory nie przemieszczal sie na poduszce powietrznej jak woz Dahno, tylko unosil sie dzieki magnesom umieszczonym w nawierzchni drogi. Dahno, wiedzial Bleys, bez trudu mogl sobie pozwolic na taki pojazd, zamiast jezdzic swoim skromnym, nie robiacym wrazenia poduszkowcem, ale brat byl zbyt madry, by w ten sposob zwracac na siebie uwage. Bleys zastanowil sie, na ile madry byl Himandi, skoro jezdzil tym, czym jezdzil. Kiedy jednak znalezli sie juz na autostradzie, Ahrens zauwazyl, ze wsrod widzianych przez niego pojazdow zdecydowanie przewazaly takie, jak Messera. Oczywiscie, Cassida byla duzo bogatsza planeta niz Zjednoczenie; przypuszczalnie samochod Himandiego nie zwracal tutaj szczegolnej uwagi. Lokal, do ktorego Messer zaprowadzil Bleysa, sprawial bardzo przyjemne wrazenie i byl wyposazony w wiele konwersacyjnych kregow, wewnatrz ktorych unosily sie wyscielane siedziska. Mniej wiecej polowa miejsc byla zajeta przez grupki ludzi, ale przechodzac obok nich, Bleys zauwazyl, ze nawet z bliskiej odleglosci nie mozna bylo uslyszec o czym rozmawiali goscie. Najwyrazniej stosowano tu jakies niewidoczne ekrany dzwiekowe. Nie bylo to cos, nad czym warto by sie bylo zastanawiac na tak technologicznie zaawansowanej planecie. Usiedli i zamowili drinki, do ktorych Himandi dorzucil male zamowienie na hors d'oeuvre. Smak soku owocowego roznil sie w zaleznosci od planety, nawet jesli byl to sok z takich samych owocow, a bylo to skutkiem odmiennych gleb i srodowiska. W zwiazku z tym Bleys trzymal sie z dala od sokow, a zamiast tego zdecydowal sie na piwo imbirowe, ktore bylo powszechnie dostepnym i tak samo smakujacym napojem na wszystkich statkach kosmicznych i na wszystkich swiatach, gdyz produkowano je specjalnie dla takich podroznych jak on, ktorzy mogli miec klopoty z ciaglymi aklimatyzacjami. Himandi zamowil jakis drink alkoholowy i pil go z takim samym zadowoleniem jak Dahno, chociaz nie w rownie gargantuicznych ilosciach. -A teraz powiedz mi - odezwal sie Messer - od czego chcesz zaczac? Pewnie chcialbys odpoczac przez reszte dnia, ale dzis wieczorem lub jutro, moglibysmy zjesc kolacje, na ktorej poznalbys wszystkich najstarszych stazem czlonkow tutejszej organizacji. Czy moze wolalbys najpierw obejrzec miasto? -Mysle, ze rownie dobrze moglbym zaczac od gory - powiedzial Bleys. - Chcialbym obejrzec twoje biuro, zarowno to ogolne, jaki twoj prywatny gabinet, a takze wszystko to, co ma zwiazek z centrum przetwarzania danych. -Oczywiscie! - odparl Himandi. - i bedziesz chcial przejrzec pliki. Bardzo dobrze. A takze bedziesz chcial sie zapoznac z tajnymi plikami? W glowie Bleysa rozlegly sie dzwonki alarmowe. Bylo bardzo malo prawdopodobne, by wiadomosc od Hammera mogla dotrzec do Messera wczesniej niz sam Bleys. Przed bezposrednim lotem Bleysa z Freilandu prawie niemozliwoscia bylo wyslanie listu wczesniejszym statkiem, ktory mial polaczenie z Cassida. Na zalatwienie tego Martin mialby dwa czy trzy dni czasu. Ale poza tym, ze wygladalo to na malo realne, to sprowadzaloby sie do tego, ze Hammer musialby napisac do Himandiego. Trudno bylo w to uwierzyc. Nie istnial zaden powod, by szefowie oddzielnych planetarnych organizacji Innych korespondowali ze soba w tajemnicy. Duzo bardziej prawdopodobne bylo to - jesli propozycja Messera byla calkiem niewinna - ze samorzutne zaoferowanie tajnych plikow stanowilo probe odwrocenia uwagi Bleysa od czegos, co moglo kryc sie w organizacji w innym miejscu. -Oczywiscie; bede chcial zobaczyc wszystko - odparl Bleys uprzejmie. - I wcale nie czuje sie zmeczony po podrozy. Kiedy skonczymy jesc, moglibysmy prosto stad pojechac do twojego biura. -Doskonale! - zgodzil sie Himandi. Czesc recepcyjna biura, z dwoma pracownikami - w tym wypadku byli to mezczyzni, zajmujacy sie z zapalem stosami kodowanych wiadomosci - nie roznila sie zasadniczo od biura Hammera czy Dahno. Messer przedstawil Bleysa obu sekretarzom, a potem zaprowadzil goscia do swojego gabinetu, ktory w porownaniu z tym Hammera i Dahno byl niemal spartanski, ale jednoczesnie urzadzony z odrobina orientalnej elegancji. Otworzywszy swoj wewnetrzny gabinet, Himandi bez wahania poszedl dalej do elektronicznego archiwum, gdzie posadzil Bleysa w unoszacym sie fotelu przed wielkim ekranem. -Od czego chcialbys zaczac? - zapytal. -Zasadniczo przegladam pliki alfabetycznie - mruknal Bleys. - Przejrze w ten sposob i twoje. Te, sa tajne czy ogolne? -Ogolne! - powiedzial Himandi. - Uznalem, ze najpierw je bedziesz chcial zobaczyc. -Calkiem slusznie - odparl Bleys. Wlaczyl monitor, ktory obslugiwalo sie tak samo jak inne - w rzeczywistosci wszystkie takie panele sterowania byly identyczne na wiekszosci Mlodszych Swiatow - i zaczal przegladac pliki. -Zajme sie praca w gabinecie - powiedzial Himandi. - To znaczy, jesli nie chcesz, zebym ci dotrzymywal towarzystwa? -To nie jest konieczne - rzekl Bleys. - Rob, na co masz ochote, ale badz pod reka na wypadek, gdybym mial jakies pytania. -Och, oczywiscie - rzekl Messer i wyszedl, zamykajac za soba cicho drzwi. Bleys przejrzal znaczna ilosc ogolnodostepnych plikow. Byly dosyc podobne do tych, ktore przechowywali Hammer i Dahno, dzieki czemu mogl zapoznac sie z nimi nawet szybciej, niz robil to u Martina. Zasadniczo, szukal odwolan do kwestii, na ktorych temat mial w glowie znaki zapytania. W takich chwilach jak ta, czul lekkie, przyjemne podniecenie. Byla to jedna z niewielu okazji, kiedy mogl sie otworzyc i calkowicie oddac pracy - nawet tak prostemu zajeciu. Przypominalo to lot samolotem na niskim pulapie i z najwieksza mozliwa szybkoscia nad terenem, ktory byl mu doskonale znany, podczas gdy on sam mial wzrok dostrojony do wylapywania wszystkiego, co bylo niezwykle lub odmienne. W tym konkretnym wypadku jedna z rzeczy, jaka uderzyla go najmocniej, bylo to, ze niemal wszyscy czlonkowie cassidyjskiej organizacji Innych kontaktowali sie z przedstawicielami nizszej izby. W pozostalej masie informacji nie mogl znalezc zadnego powodu, dla ktorego mieliby sie tak ograniczac. Zapamietal ten fakt, by rozwazyc go w przyszlosci. Przed uplywem dwoch godzin poszedl do gabinetu, gdzie Himandi pracowal przy swoim biurku. Tamten spojrzal na niego, a potem, rozpoznawszy Bleysa, zerwal sie na rowne nogi. -Tak? - spytal Messer. - Moge ci w czyms pornoc? -Nie bezposrednio - rzekl Ahrens. - Skonczylem po prostu przegladanie ogolnych plikow. Teraz jestem gotow zajrzec do tych tajnych. Messer patrzyl na niego z niedowierzaniem. -Skonczyles z ogolnymi plikami? - zapytal. -Tak - potwierdzil Bleys. - Jak juz powiedzialem, jestem gotow do zapoznania sie z tajnymi. -Ale... - Himandi niemal zajaknal sie -...nie mogles przejrzec wszystkich plikow w tak krotkim czasie. Przypuszczalem, ze zajmie ci to kilka dni - moze nawet tydzien. -Jak powiedzialem Hammerowi Martinowi, ktory prowadzi nasza organizacje na Freilandzie - wyjasnil Ahrens - szybko czytam. A teraz, co do tych tajnych plikow... -Jasne; juz sie robi, juz sie robi - powiedzial Messer, ale kiedy przechodzil obok Bleysa do archiwum, a potem siadal przed ekranem, mial na zmarszczonej twarzy cien zaklopotania. Gdy Bleys stal i obserwowal go, Himandi wpisal dokladnie kod na ekranie, na ktorym rozkwitl obraz w postaci napisu zlozonego z wielkich liter: SCISLE TAJNE. DOSTEPNE TYLKO DLA OSOB ZAUTORYZACJA. Messer wystukal kolejny kod, ekran oczyscil sie i pojawilo sie slowo GOTOW.Himandi siegnal do kieszeni po pek kluczy i wybral jeden, ktory wetknal do szczeliny obok panelu kontrolnego. Ekran ponownie sie oczyscil, a potem pojawil sie na nim kolejny napis: SCISLE TAJNE. Bleys obserwowal to z zainteresowaniem. Wszystko co robil Himandi, z wyjatkiem uzycia klucza, bylo zwyklym mydleniem oczu. Zaden kod dostepu do podobnych urzadzen nie powstrzymalby tych, ktorzy znali sie na nich i rozumieli ich dzialanie. Messer wstal z siedziska przed ekranem; na twarzy mial usmiech, a o calym zaklopotaniu i zaskoczeniu najwyrazniej juz zapomnial. -Po prostu uderz w klawisz A, a bedziesz mogl przejrzec te pliki, tak jak poprzednie. Jest ich duzo mniej. -Dzieki - rzekl Bleys i usiadl przed monitorem. - W takim razie to nie powinno trwac dlugo. Nie odwrocil glowy, ale slyszal, ze kiedy Himandi wyszedl, drzwi za nim zamknely sie z cichym szczeknieciem. Bleys zaczal przegladac tajne akta. Zdawalo sie, ze skladaja sie glownie z danych na temat ludzi - czlonkow rzadu, biznesmenow i wojskowych - ale byly tam takze kompletne dossier wszystkich Innych, nalezacych do organizacji na Cassidzie. Wygladalo na to, ze w skompletowanie informacji o ludziach pracujacych dla Himandiego wlozono tyle pracy, ile wymagalo podobne zadanie. Ale nie to szczegolnie przykulo uwage Bleysa, a fakt, ze dane dotyczyly wielu politycznych postaci z wyzszej izby. Narzucal sie tylko jeden wniosek, a brzmial on tak, ze to niemal wylacznie Messer kontaktowal sie z przyjaciolmi organizacji i stowarzyszonymi z nia ludzmi, ktorzy nalezeli do majacej wieksza wladze izby rzadu. To oznaczalo, ze jego podwladni zajmowali sie mniej wplywowymi osobami. Ahrens dotarl do konca tajnych plikow i wylaczyl monitor. Siedzial jakis czas, myslac, a potem wstal i poszedl z powrotem do gabinetu Himandiego. Tamten nadal pracowal przy biurku. Jednak tak jak wczesniej, zerwal sie na widok Bleysa na rowne nogi i obszedl biurko, porzucajac swoje zajecie. -Naprawde przejrzales juz takze i tajne pliki? - spytal z niedowierzaniem. -Tak - potwierdzil Ahrens. - Mysle, ze pojade teraz do hotelu i przespie sie z tym w glowie, co przeczytalem. Moze zorganizowalbys mi przepustki na galerie publicznosci obu domow rzadu? -Och, oczywiscie! - obiecal Messer, idac w strone drzwi sekretariatu. W hotelu Elysium, w swoim apartamencie, ktory byl duzo wiekszy, niz Bleys tego potrzebowal i luksusowy az do ostentacji, Ahrens zamowil lekka kolacje. Himandi juz wyszedl. Na zewnatrz dzien zaczynal juz blaknac, przesaczajac sie we wczesny, planetarny zmierzch. Bleys mial zamiar zrobic to, co powiedzial Messerowi, ze zrobi - przespac sie, majac w glowie material, ktory przejrzal po poludniu. Czyms innym bylo dostarczenie umyslowi informacji, a jeszcze czyms innym solidne jej rozwazenie. Bleys przekonal sie, ze najlepiej to robic podczas snu. Ale w tym wlasnie momencie zadzwonil telefon na panelu kontrolnym na koncu sofy, zaledwie kilka stop od jego lokcia. Obrocil sie na swoim fruwajacym siedzisku i wlaczyl telefon. -Slucham? - odezwal sie. -Bleys Ahrens? - zapytal anonimowy rozmowca na drugim koncu przewodu. -Przy telefonie - odparl Bleys. -Mamy dla ciebie w recepcji miedzyplanetarna poczte, ktora najwyrazniej dogonila cie tutaj. Listy wlasnie przyszly. Mamy je poslac na gore? -Skad pochodza? - spytal Bleys. -Miejscem nadania jednego jest Zjednoczenie - odparl telefoniczny rozmowca - a drugiego Ceta. Poslac je na gore? -Tak - powiedzial Ahrens. Rozdzial 25 Minelo nieco mniej niz piec minut, zanim umundurowany poslaniec zadzwonil do drzwi apartamentu i zostal wpuszczony z listami. Bleys, niepewny czy dac mezczyznie napiwek, na wszelki wypadek tak uczynil. Na roznych planetach panowaly rozne zwyczaje. Na niektorych napiwki byly praktycznie obowiazkowe. Na innych ich wreczenie stanowilo zniewage. Tutaj, okazalo sie, nie byla to ujma. Poslaniec usmiechnal sie szeroko, podziekowal i wyszedl. Bleys spojrzal na koperty obu listow. Obie byly recznie zaadresowane na jego nazwisko innym, ale podobnym charakterem pisma. Ten z Cety zostal napisany dobre dwa miedzygwiezdne miesiace temu. Ten ze Zjednoczenia pochodzil zaledwie sprzed poltora tygodnia. Ahrens rozerwal najpierw koperte wczesniej wyslanego listu. Wewnatrz znalazl przepisowa wojskowa koperte, tez zaadresowana do niego i opatrzona adresem zwrotnym, ktory nie byl niczym wiecej, jak numerem ewidencyjnym jednostki wojskowej. Otworzyl koperte i zerknal na pierwsza strone listu. Byl od mlodszego syna Henry'ego, Willa, a geste, reczne pismo pokrywalo dwie kartki z obu stron - prawdopodobnie bylo to narzucone Willowi wojskowe ograniczenie. W jakis sposob mlodszy MacLean musial trafic do armii. Bleys czytal: Drogi Bleysie, nie wolno mi napisac gdzie jestesmy, a poza tym, to naprawde nie ma znaczenia. Zaledwie kilka miesiecy temu w naszym okregu byl pobor i po niezwykle krotkim - jak mi sie wydaje - szkoleniu, znalazlem sie na Cecie wraz z czescia sil, ktore niebawem moga zostac wyslane do walki. Z drugiej strony, moze sie tak nie stac. Mowia nam bardzo niewiele. Pisalem do Joshui i ojca, ale chcialem napisac i do Ciebie - po prostu dlatego, ze nie wiem, kiedy moge miec nastepna taka okazje, ani co moze nas spotkac. Chcialem Ci tylko powiedziec, ze po tym, gdy opusciles farme, tesknilem za Toba, a Twoje sporadyczne wizyty rozjasnialy wszystkie nasze dni. Joshua zawsze byl silny - to znaczy po ojcu - ale Ty takze byles silny, choc w inny sposob. Gdy wspominam siebie z tamtych czasow, pamietam, jak bezpiecznie czulem sie z ojcem i z wami dwoma. Ja zawsze bylem slaby. I, obawiam sie, nadal taki jestem. Nie czuje sie teraz bezpieczny. Wiem, ze sluzyc w jednym z oddzialow ekspedycyjnych to moj obowiazek wobec Pana; i ze to, co nasz oddzial zarobi, pomoze wszystkim w ojczyznie. Ale z nikim z Grupy nie trzymam sie szczegolnie blisko, a bez ojca, Joshui, a szczegolnie bez Ciebie, czuje sie czasami wrecz porzucony. Moge poddac sie Bogu i robie to, ale w jakis sposob najbardziej jest mi brak Twojego rozumienia spraw - tak jak nawet nie jest mi brak Joshui i ojca. Mysle, ze gdybym lepiej rozumial, dlaczego Bog musial sprawic, ze zostalem tutaj wyslany, to bylbym lepszym szermierzem Jego sprawy. Zrozumialbys te sytuacje, gdybys tu byl; a gdyby tak bylo tutaj, to moglbys mi ja wytlumaczyc, zebym nie czul sie taki samotny. Nawet pisanie do Ciebie stanowi pewna pocieche. Nie taka sama, jaka bylaby Twoja obecnosc tutaj. Poniewaz wiem, ze gdybys byl na miejscu, to zrozumialbys i wskazalbys mi, jak mam to rozumiec. Na wydawanych nam kawalkach papieru z notatnikow nie ma wiele miejsca do pisania, wiec musze konczyc. Niech Bog i moje modlitwy beda z Toba, Bleys. Goraco pozdrawiam - Will. Postepujac absolutnie na przekor swoim zwyczajom, Bleys przeczytal list kilka razy, starajac sie zbudowac z jego slow obraz Willa, ktory w czarnym, ekspedycyjnym mundurze siedzial gdzies na Cecie z kartka papieru rozlozona na jakims prowizorycznym blacie, na przyklad na kawalku deski opartej na kolanach, i pisal te slowa. Will powinien miec teraz prawie osiemnascie lat, ale tresc listu ujawniala, ze duchowo byl nadal bardzo mlody - tak jak zawsze byl niedojrzaly na swoje lata. W koncu Bleys odlozyl kartki na stol i otworzyl drugi list. Ten pochodzil sprzed zaledwie dziesieciu dni i napisany byl wyrazistszym charakterem pisma Joshui. Drogi Bleysie, Probowalem dodzwonic sie do Ciebie do Ekumenii ze sklepu, gdyz zdawalo mi sie, ze chcialbys o tym wiedziec, ale powiedziano mi, ze nie ma Cie na planecie. Pisze ten list, proszac organizacje Twoja i Dahno, by wyslano pismo za Toba tam, gdziekolwiek jestes. Pisze do Ciebie, gdyz wiem, ze ojcu trudno bylo to zrobic. Nie powiedzial mi tego, ale kiedy zaproponowalem najpierw, ze zadzwonie, a potem, ze napisze, nie sprzeciwil sie. Sadze, iz poczul ulge, ze wzialem to na siebie, poniewaz on, oczywiscie, niczego nie okazuje, ani nie mowi - przynajmniej nikomu poza mna. Ojciec i ja czulismy zawsze dotyk silnej, dodajacej otuchy dloni Pana, ktora pewnie na nas spoczywala. To nie byla wina Willa, ze czasami nie czul moze tego tak mocno jak my. Moze gdyby nasza matka nie umarla, kiedy Will byl taki maly, bylby lepiej uzbrojony w Wiare. Ale nie byl; i w zwiazku z tym wiem, ze to, iz dostal sie do wojska z poboru, prawdopodobnie do kontyngentu, ktory mial zostac wynajety i wyslany na inna planete - jak rzeczywiscie sie stalo - bylo dla niego trudne do zaakceptowania. Rozmawialem z komisja poborowa naszego okregu i usilnie staralem sie przekonac ich, zeby wzieli mnie zamiast niego, gdyz ja duzo latwiej bym to zniosl. Ale ich zdaniem bylem wazniejszy dla farmy, a farma jest wazna ze wzgledu na produkcje zywnosci i w zwiazku z tym musialem zostac w domu. Zajmowali decyzyjne stanowiska, na ktorych umiescil ich Pan i nie moglem spierac sie z ich postanowieniem; nie bardziej, niz mogl Will. Zamierzalem zaczekac na Twoj powrot z przestrzeni, kiedy zawitalbys moze na farme, a ja moglbym Ci po prostu powiedziec o jego odjezdzie, ale dzisiaj dostalismy wiadomosc, ze Will, wraz z cala jego Grupa, zostal wziety na lono Panskie w wyniku akcji wojskowej na Cecie, w tamtejszym ksiestwie, ktorego nazwa zostala przez cenzora usunieta z listu informujacego nas o smierci Willa. Wiem, ze chcialbys o tym wiedziec najszybciej jak to mozliwe i w zwiazku z tym pisze ten list. Musisz wiedziec, ze Will bardzo Cie lubil, tak jak my wszyscy, chociaz napelnial nas smutkiem fakt, ze nigdy nie udalo Ci sie zawierzyc sie Bogu. Ale wiesz, ze ojciec zawsze mowil, iz kazdy mezczyzna czy kobieta naleza do Pana na swoj wlasny sposob i bez wzgledu na to, czy wiedza o tym, czy nie. Z tego powodu ojciec nie przylaczylby sie nigdy do zadnej z ochotniczych grup ewangelizacyjnych, ktore nasz kosciol wysyla do roznych miast i na tereny, gdzie brak ludzkiej wiary albo gdzie zeszla na manowce. Musze sie radowac, ze Will jest teraz z Bogiem, mimo ze w duchu czuje po nim zalobe - tak jak i ojciec. Kiedy wrocisz na Zjednoczenie i do Ekumenii, obaj bedziemy bardzo szczesliwi, jesli zlozysz nam krotka wizyte. Juz dosc dawno Cie nie widzielismy. Niech Ci Bog blogoslawi, Joshua. Bleys polozyl list Joshui na liscie Willa. Stal przez chwile, patrzac w pustke, a potem podniosl wszystkie kartki, zaniosl je do sypialni i schowal do swojego podrecznego bagazu. Zamknawszy walizeczke, stal i patrzyl na nia. Nagle krzyknal na cale gardlo. Blyskawicznie obrocil sie na piecie, pochylil tulow niemal rownolegle do podlogi i kopnal druga noga sciane sypialni. Rozlegl sie trzask, gips rozprysnal sie we wszystkie strony. W dzialowej sciance z drewnianych slupkow i gipsu ukazala sie nagle dziura wystarczajaco duza, zeby Bleys zmiescil w niej obie swoje piesci. Wyprostowal sie, przyjrzal sie zniszczeniom i po chwili rozesmial sie cicho, zly na samego siebie. Podszedl do telefonu i polaczyl sie z recepcja. -Wlasnie zrobilem dziure w scianie - powiedzial. - Przyslijcie kogos, kto ma nocny dyzur, zeby to naprawil. Dalo sie slyszec, ze czlowiek na drugim koncu przewodu jest skonfundowany, ale potem zapanowal nad swoim glosem. - Zyczysz sobie, zeby na czas reperacji przeniesc cie do innego apartamentu, Bleysie Ahrens? -Nie - odparl. - Przyslijcie tylko ludzi do naprawy sciany. Poszedl do salonu, a stamtad na balkon. Stal, opierajac obie dlonie na majacej teksture kamienia poreczy balustrady i patrzyl na lezace ponizej swiatla cassidyjskiego miasta. Nie tyle jednak widzial swiatla, co obraz Willa, ktory rzucil sie przed siebie, by objac go w chwili, gdy Dahno zabieral go na stale z farmy. Pozwolil na moment opanowac sie wspomnieniom, a potem, wysilkiem woli, odegnal je od siebie. Jesli dokonczy zadanie, ktore przed soba postawil, to bylo prawdopodobne, ze on sam stanie sie przyczyna smierci Joshui, Henry'ego i ewentualnych potomkow Joshui - wraz z milionami innych ludzi. Nie bylo sensu rozwodzic sie nad przypadkiem, ktory doprowadzil do smierci Willa. Z pewnym trudem wyrzucil z glowy te mysli. Byl zaniepokojony, ze w ogole go poruszyly. Nie moze pozwalac na to, by cos podobnego stawalo mu na przeszkodzie. Nigdy dotad nie doswiadczyl straty kogos, na kim mu zalezalo. Przede wszystkim dlatego, ze - wyjawszy matke - bardzo uwazal, zeby do nikogo emocjonalnie sie nie zblizyc. Przypomnial sobie teraz, jak instynkt kazal mu sie trzymac z dala od szkolacych sie w pierwszej grupie kadetek, ktore poznal w Ekumenii. Nie sadzil, by mogl zostac usidlony przez milosc do innej istoty. Dotyczylo to takze i Dahno, gdyz Bleys wiedzial, ze brat mogl okazac sie w stosunku do niego rownie falszywy, jak okazala sie matka wobec nich obu. Najwyrazniej jednak, choc nieujawniona wczesniej, tkwila w nim potencjalna slabosc. Nie widzial na nia innego lekarstwa niz takie, by trzymac sie na dystans od wszelkich innych istot ludzkich. Pod kazdym wzgledem byl to najbezpieczniejszy sposob. Dawal gwarancje, ze nikt nie zakloci mu wizji tego, co musialo zostac zrobione. Za jego plecami rozlegl sie dzwonek do drzwi. Dwaj mezczyzni przedstawili sie jako nocna ekipa remontowa, przyslana w celu naprawienia sciany. Bleys wpuscil ich, a potem podszedl do telefonu na drugim koncu salonu. -Zmienilem zdanie - powiedzial pracownikowi recepcji. - Mozecie mnie przeniesc do innego apartamentu. Przed uplywem dziesieciu minut zjawil sie na miejscu umundurowany boy, ktory przeniosl jego bagaze i zaprowadzil go do nowych pokoi. Rozgosciwszy sie w nowym apartamencie, Bleys polozyl sie do lozka i juz po chwili spal mocno. Byl na nogach, ubrany i gotow zamowic poranny posilek, kiedy zadzwonil telefon, w ktorym - gdy go odebral - rozlegl sie glos Himandiego. -Pomyslalem, ze moze mialbys ochote zjesc ze mna sniadanie - rzekl Messer. -Chetnie - odparl Bleys. Przerwali polaczenie, po czym Ahrens zszedl na dol do sali jadalnej, gdzie znalazl Himandiego, czekajacego juz na niego przy stoliku. Bleys usiadl i zlozyli zamowienie. -Rozumiem, ze zeszlej nocy miales maly wypadek z jedna ze scian w swoim apartamencie - rzekl Messer, kiedy wymienili poranne powitania. -Tak - odparl Bleys doskonale zrownowazonym glosem. - Mialem maly wypadek z jedna ze scian w moim apartamencie. Mowiac, patrzyl Himandiemu prosto w oczy; i wpatrywal sie w nie nadal, kiedy skonczyl zdanie. Messer odwrocil wzrok. -No coz - powiedzial. - Oczywiscie miejscowa organizacja pragnie, zebys dobrze sie czul podczas tego pobytu. Jesli masz jakies problemy, to po prostu skontaktuj sie ze mna. -Nie spodziewam sie klopotow - odparl Bleys. Himandi wlozyl reke do kieszeni, wyjal dwie samoprzywierajace plakietki i ponad stolem podal je rozmowcy. -Jedna do nizszej izby, druga do wyzszej - wyjasnil. - Gdy wejdziesz przez frontowe drzwi budynku, w ktorym mieszcza sie obie izby parlamentu, odpowiednie znaki pokaza ci droge na kazda z galerii. -Dziekuje - rzekl Bleys. Wlozyl plakietki do kieszeni. Mowili o pogodzie i o innych blahych sprawach. Raz czy dwa Himandi odwazyl sie zmienic kierunek rozmowy, pytajac o te czesc wizyty Ahrensa, ktora dotyczyla interesow, ale Bleys pozostawal na to wyraznie gluchy. Nadal mowil o malo znaczacych rzeczach. Messer ujrzal w koncu, ze gosc odjechal automatyczna taksowka, ktora zabrala go prosto do budynku rzadu. Zgodnie z tym, co powiedzial mu Himandi, Bleys, po dotarciu do budynku mieszczacego oba organy ciala ustawodawczego, nie mial najmniejszych klopotow ze znalezieniem drogi do galerii dla publicznosci. Budynek byl przestronny, przyjemny i dobrze oswietlony; czesto rozmieszczone na scianach tabliczki wskazywaly wyraznie wszystkie kierunki. Spedzil stosunkowo niewiele czasu na galerii nizszego domu, w ktorym byla zajeta mniej wiecej jedna czwarta miejsc i gdzie toczyla sie jakas debata. Na galerii publicznosci wyzszego domu Bleys spedzil nieco wiecej czasu. Ta sala byla niemal pusta. Tylko czworo czy piecioro ludzi zajmowalo miejsca przy oddzielnych pulpitach, sluchajac przemawiajacego na stojaco czlowieka - najwyrazniej tylez do protokolu, co i na uzytek obecnych. Po chwili Ahrens opuscil takze i te galerie, udajac sie na poszukiwanie telefonu. Zadzwonil do Messera, ktorego zastal w biurze. -Chcialbym porozmawiac z Dyrektorem Albertem Chinem - powiedzial Bleys. - Jest jednym z twoich klientow. Moglbys mi zalatwic spotkanie z nim? Potrwa jakies pietnascie minut. -Jesli jest w swoim gabinecie - odparl Himandi. - Sprobuje. Mozesz oddzwonic do mnie za jakies pol godziny? Na parterze jest bardzo dobra restauracja. Moglbys tam zejsc, napic sie czegos i zaczekac chwile. -Dobrze - odparl Ahrens. - Zadzwon tam do mnie. Powiem obsludze, ze spodziewam sie telefonu. Przerwal polaczenie i zszedl na dol, by znalezc restauracje. Zamowil takie samo imbirowe piwo, jakie pil po opuszczeniu statku kosmicznego z Freilandu i usiadl, badajac, co istotnego wyekstrahowal jego umysl z bogactwa materialu, ktory sobie wczoraj przyswoil. Bleys doliczyl sie ponad czterdziestu Dyrektorow, jak nazywano czlonkow wyzszego domu - prawdopodobnie stanowilo to nasladownictwo Rady Gubernatorow z Newtona - ktorzy, wedlug danych z tajnych plikow, konsultowali sie od czasu do czasu z Himandim. Bylo to blisko dwie trzecie calkowitej liczby czlonkow wyzszego domu. Nazwisko China wybral sposrod innych tylko dlatego, ze Dyrektor spotkal sie z Messerem zaledwie trzy tygodnie wczesniej - dosc czasu zeby to, co konsultowal, dalo jakies rezultaty, a takze odpowiednia pora, by zadac kolejne pytania na temat zwiazku China z Himandim. Temat ich spotkania byl okreslony krotko jako "dyskusja o inwestycji" i ten enigmatyczny zwrot takze zwrocil uwage Bleysa. Siedzial nieco dluzej niz pol godziny, byc moze nawet czterdziesci piec minut, kiedy komunikator na jego stoliku zbudzil sie do zycia. -Bleys Ahrens? - zapytal glos z urzadzenia. - Jest telefon do ciebie. Mozesz go odebrac przy stoliku, jesli chcesz. Wystarczy uderzyc w przycisk zewnetrznego polaczenia. Bleysie Ahrens, czy odebrales wiadomosc? -Slysze cie - potwierdzil Bleys. Przycisnal wskazany guzik i odezwal sie do kratki mikrofonu w stoliku. -Mowi Bleys Ahrens. Ktos chcial ze mna rozmawiac? -Bleysie Ahrens - rozlegl sie kobiecy glos. - Dyrektor Chin spotka sie z toba w tej chwili. Czy przebywasz w budynku rzadu? -Tak, w restauracji na dole - odparl Bleys. -Czy mozesz pofatygowac sie na gore? - zapytala rozmowczyni na drugim koncu przewodu. -Przyjde niezwlocznie - obiecal Ahrens. Gabinet Dyrektora Alberta China byl istotnie blisko. Okazalo sie, ze znajduje sie tylko kilka pieter wyzej i krotki odcinek korytarza dalej. W recepcyjnej czesci biura Bleys zastal troje sekretarzy, mezczyzne i dwie kobiety. Jedna z nich, ubrana w cos, co bardziej przypominalo ciemnozielona toge niz sukienke, ale co pasowalo do jej ciemnych wlosow i orlich rysow twarzy, wprowadzila go do gabinetu. -Bleys Ahrens! - powital go Dyrektor, podnoszac sie zza biurka. Byl wysokim mezczyzna, niemal dorownujacym wzrostem gosciowi i niegdys na swoj sposob przystojnym, ale nadwaga zmiekczyla linie jego szczeki i obdarzyla go sterczacym brzuchem. Prawdopodobnie byl miedzy czterdziestka a piecdziesiatka. -Istotnie, Dyrektorze - odparl Bleys, podchodzac do biurka. Uscisneli sobie dlonie i Chin usiadl natychmiast, wskazujac Ahrensowi unoszacy sie naprzeciwko niego fotel. -Rozumiem, ze jestes kims w rodzaju podrozujacego inspektora naszej organizacji - powiedzial Albert Chin. - Himandi wspominal mi, ze przypuszczalnie chcesz zamienic ze mna tylko kilka slow. -Zgadza sie - stwierdzil Ahrens. - Messer jest wiceprezesem stojacym na czele tutejszego oddzialu organizacji. Ja jestem starszym wiceprezesem calej organizacji. Zanim wyjade, chce porozmawiac z jednym z jego klientow - po prostu w celu wyrobienia sobie pewnego obrazu. -Zatem odlatujesz wkrotce? - zapytal Chin. -Tak, pod koniec tygodnia - odparl Bleys. - Udaje sie na Ste. Marie. -Rozumiem - rzekl Albert. - A teraz, w czym moge pomoc? -Najpierw chcialbym uzyskac od ciebie potwierdzenie, ze jestes jednym z osobistych klientow Himandiego - powiedzial Ahrens. -Tak - przyznal Chin; usmiechnal sie lekko. - Szczerze mowiac, nie czulbym sie usatysfakcjonowany, majac do czynienia z kims innym niz zwierzchnik waszej organizacji. Rozumiesz. Jakby nie bylo, SMSP. Szarza Ma Swoje Przywileje, Bleysie Ahrens. Jak niewatpliwie o tym wiesz. Bleys skinal glowa. -Przyjmuje zatem, ze jestes calkowicie zadowolony z jego uslug? - spytal. -Jak najbardziej - potwierdzil Chin - W istocie, Himandi stal sie dla mnie kims w rodzaju starego przyjaciela. Trzymalbym sie z nim blisko nawet wtedy, gdyby z jakiegos powodu przestal byc wysokiej rangi czlonkiem waszej organizacji. -Milo mi to slyszec - stwierdzil Bleys. - Zrelacjonuje to naszemu przewodniczacemu, kiedy wroce do kwatery glownej. A zatem, czesto spotykasz sie z Himandim? -Och, nie powiedzialbym, ze czesto - odparl Chin. - Kilka razy w roku. -Mam wrazenie, ze ostatni raz rozmawialiscie ze soba dwudziestego czwartego zeszlego miesiaca? -Doprawdy? Nie zawsze pamietam takie rzeczy na wyrywki - odparl Albert. - Moglbym poprosic jedna z sekretarek, zeby to sprawdzila; och tak, pamietam - to bylo dokladnie wtedy, gdy podczas tej sesji przeprowadzalismy Ustawe K410. -I od tamtej pory nie widziales sie z nim? -Od tamtej pory? - w glosie China zabrzmialo nieznaczne wahanie, ale potem Alfred usmiechnal sie, a glos mial ponownie swobodny. - Nie. Jestem tego pewien. Bleys wstal. Chin takze podniosl sie zza biurka. -No coz, ciesze sie, ze udalo mi sie porozmawiac z toba tak szybko - powiedzial Ahrens. - To bardzo milo z twojej strony, ze znalazles dla mnie czas. -Nie ma sprawy, nie ma sprawy - powiedzial Chin. - Moim zdaniem wasza organizacja, a przynajmniej Himandi, pelni z pewnoscia pozyteczna role. Ponownie uscisneli sobie dlonie i Bleys skierowal sie do drzwi. Zanim Ahrens zdolal opuscic jego gabinet, Chin usiadl i zajal sie papierami na swoim biurku. Bleys zamknal za soba drzwi prowadzace do osobistego gabinetu China; wychodzac, skinal glowa sekretarzom. Zszedl na dol i przywolal automatyczna taksowke. Wsiadlszy do niej, zadzwonil do biura Himandiego. Messer osobiscie odebral telefon. -Odbylem bardzo mila rozmowe z dyrektorem Albertem Chinem - powiedzial, kiedy taksowka wiozla go w kierunku biura jego rozmowcy. - Jestem teraz w drodze do ciebie. Chce sie z toba spotkac. -Teraz? Natychmiast? - spytal Messer. -Tak. Masz cos przeciwko temu? - spytal Ahrens. - Czy jest jakis powod, dla ktorego nie moge teraz z toba porozmawiac? -Nie, absolutnie nie - odparl Himandi. - Wlasciwie moglibysmy spotkac sie w wejsciu, by wziac taksowke i pojechac dokads na lunch. -Doskonale - rzekl Bleys i przerwal polaczenie. Wyladowali w koncu przy dwuosobowym stoliku w malej, ale bardzo komfortowo urzadzonej restauracji, przypominajacej Bleysowi lokale, do ktorych Dahno mial zwyczaj zabierac go podczas jego wizyt w Ekumenii. Rozmowe zaczal Ahrens. -Nie sadze - powiedzial Himandiemu, kiedy postawiono przed nimi napoje - zebys pomyslal kiedykolwiek o tym, by sprawdzic, ilu Innych mieszka na Cassidzie? Messer wygladal na wstrzasnietego. -Nie ma zadnych Innych poza nalezacymi do naszej organizacji - odparl. -Nie, nie. Musisz pomyslec o tym szerzej - powiedzial Bleys lagodnie. - Skad bierzesz kadetow? -No coz, sposrod miejscowych mieszancow... - oczy Messera zwezily sie. - Chodzi ci o to, ze powinienem traktowac wszystkich, ktorzy sa genetycznymi potomkami Kultur Odlamkowych - Dorsajow, Exotikow i Zaprzyjaznionych - jako Innych? -Dokladnie to mam na mysli - potwierdzil Ahrens. - Musisz miec na uwadze przyszlosc naszej organizacji. Sugeruje, zebys wyszukal i wynotowal wszystkich mieszkajacych obecnie na Cassidzie mieszancow, ktorzy spelniaja wymagania. W ogolnym sensie, oni wszyscy sa Innymi. Tylko nie naleza jeszcze do organizacji. -Jeszcze? - Messer gapil sie na niego. -Tak - powiedzial Bleys. - Musisz zrozumiec, ze taka organizacja jak nasza, albo pojdzie w gore, albo w dol. Albo bedziemy zyskiwac wciaz wieksze wplywy, albo osiagniemy punkt zastoju, z ktorego jedyna droga prowadzi ku ich zmniejszaniu sie. W ten sposob w koncu znikniemy. Musimy patrzec dalej niz nasze obecne zycie - twoje i moje, Himandi. -Ale - spogladajac na niego, Messer wzruszyl ramionami - dlaczego mamy patrzec dalej w przyszlosc? Zasilajacy nasze szeregi czlonkowie zadbaja o siebie, gdy przyjdzie na to pora. A poza tym - do jakiego stopnia, twoim zdaniem, rozrosnie sie taka organizacja, jaka mamy na Cassidzie? Jak bardzo, spodziewasz sie, rozwina sie wszystkie nasze oddzialy na innych planetach? -Tak bardzo, az bedziemy kontrolowac wszystkie swiaty - rzekl Bleys. Patrzyl Himandiemu w oczy, ale to nie wzrok byl tym, co podkreslalo wage jego slow, tylko gleboki, wyszkolony glos, ktorego dzialanie skupil teraz calkowicie na Messerze; a zrobiwszy to, Ahrens uznal, ze teraz bedzie potrafil pokierowac tamtym czlowiekiem. -Chcialbys poprzestac na czyms malym? - zapytal. - Jesli przyjrzysz sie temu dokladnie, to zobaczysz, ze tak bardzo roznimy sie od zwyczajnych ludzi, jak inne gatunki roznia od Homo sapiens. Przynajmniej potencjalnie. To nie jest kwestia tego, czy uda nam sie w koncu zdobyc wladze; to jest nieuchronnosc, jesli tylko niektorzy z nas nie poddadza sie i nie przestana pracowac w tym kierunku. A wtedy, jak powiedzialem, skarlejemy i znikniemy. -Mowisz o tysiacach mieszancow - odparl Messer. - Nie potrafie od reki podac ci ich liczby na Cassidzie, ale mozliwe, ze stanowia az pol procentu populacji planety; wedle tej nowej definicji, nawet nieco wiecej ludzi moze byc Innymi. -Sa Innymi - poprawil Bleys. - Zastanow sie, Himandi. Idziemy od punktu, w ktorym nie mielismy zadnych wplywow, do punktu, w ktorym jestesmy teraz. Tutaj, na Cassidzie, ty i twoi koledzy staliscie sie z garstki nieznanych mezczyzn i kobiet stosunkowo wplywowa grupa, posiadajaca pewna wladze. Urwal. -Czy inaczej przyjalbys to tak lekko, muszac zaplacic za naprawe sciany w pokoju hotelowym? Jesli mozna dojsc od zera do takiej pozycji, to dlaczego nie pojsc dalej? Znowu przerwal na moment. Mial teraz Messera calkowicie w garsci. Dla Himandiego cala sala jadalna przestala istniec. -Pomysl o tym przez chwile, Messer. Na poczatku nie wspominano o tej mozliwosci kadetom czy nawet szefom organizacji, takim jak ty, kiedy zostaliscie juz osadzeni na innych planetach i zapusciliscie korzenie. Ale teraz nadszedl czas, zeby poznac cel. Nieuchronnie zmierzamy do tego, by jako elita przewodzic reszcie ludzkiej rasy. Od samego poczatku naszym przeznaczeniem jest wzniesc sie na wierzch, tak jak smietana zbiera sie na mleku. A teraz przyszla pora na to, by przynajmniej nasi starsi czlonkowie dostrzegli to i zrozumieli. Czy potrafisz to dostrzec i pojac teraz, kiedy o tym wspomnialem? Potrafisz? Przerwal i czekal. Himandi siedzial nieruchomo, nie podnoszac nawet swojego kieliszka. W koncu westchnal. -Masz racje - powiedzial. - To bylo nieuchronne od samego poczatku. -Wlasnie - rzekl Bleys. - Teraz, poniewaz oswoiles sie z tym, bedziesz musial zaczac dzialac w tej sprawie. Zaczniesz od wyszukania i spisania wszystkich Innych na tej planecie; takze tych, ktorzy nawet nie wiedza, ze sa Innymi - pomijajac fakt, ze byc moze czuja sie wyobcowani i pozostawieni na uboczu ogolu ludzkosci. Nadazasz? Messer podniosl swoj kieliszek i pociagnal z niego ostro. -Tak. Tak - przyznal. - Teraz widze to bardzo wyraznie. -To bedzie oznaczalo zmiane w strukturze samej organizacji, by mozna bylo zatrudnic wiecej ludzi i kierowac nimi. Nie dam ci zadnych wytycznych czy wskazowek odnosnie tego, co moglbys tutaj zrobic, poza przeprowadzeniem wspomnianego spisu, ale powinienes pomyslec, w jaki sposob pokierujesz organizacja liczaca tysiace czlonkow. -Pomysle - obiecal Messer. - Poczynajac od zaraz. -Dobrze - pochwalil Bleys. - To dlatego zastanowie sie, czy moge byc oredownikiem twojej sprawy u Dahno, by brat pozwolil ci zostac u wladzy. Rozdzial 26 Zabralo to chwile, zanim wstrzas wywolany przez slowa Bleysa wybil Himandiego ze stanu lekkiej hipnozy, w ktora Ahrens go wprowadzil i sprawil, ze Messer pojal, co sugerowaly slowa goscia. -Nie... rozumiem - wydukal. -Jestes znakomitym menedzerem - rzekl Bleys - i wziawszy pod uwage warunki, w jakich musiales pracowac, osiagasz tutaj spore sukcesy. Myslalem z poczatku, ze mogly toba kierowac osobiste ambicje lub jestes osobiscie zainteresowany tym, zeby wszystkich dyrektorow wyzszego domu uczynic wlasnymi klientami... -Nie, nie - zaczal mowic Messer. - Nie rozumiesz, jak to jest... Bleys usmiechnal sie i podniosl dlon, zeby mu przerwac. -Dzisiaj jednak przekonalem sie - ciagnal - ze w istniejacej sytuacji czlonkowie tej grupy beda niemal wymagali tego, by ich interesy obslugiwal szef organizacji, poswiecajac im swoja uwage. Z drugiej strony, popelniasz sporo klasycznych bledow. Zaczynam wszelako myslec, ze zobacze, iz te same grzechy maja na sumieniu niemal wszyscy zwierzchnicy naszych oddzialow na innych planetach. Mozna powiedziec bardzo duzo na podstawie plikow, ktore mi udostepniles, laczac informacje zawarte w jednych z wiadomosciami z innych, a okreslone sytuacje ze soba. Po pierwsze, kiedy odbyles ostatnie spotkanie z Albertem Chinem? -No coz, nie wiem tak od reki - odparl Himandi. - To jest w plikach... -To, co mowia dane, to dwudziesty czwarty zeszlego miesiaca. Nie widziales sie z nim przynajmniej raz od tamtej pory? -Co ci kaze myslec, ze tak bylo? - spytal Messer. - Jestem pewny... -Himandi - przerwal mu Bleys lagodnie. - Pamietasz, co dopiero ci powiedzialem? Zrobie wszystko, co bede mogl, zeby przekonac Dahno do zatrzymania cie na twoim obecnym stanowisku, ale poczynajac od teraz bedziesz musial mowic prawde. A takze udostepnisz mi informacje, ktore przede mna ukrywasz. A teraz jeszcze raz - kiedy ostatni raz widziales sie z Chinem? -Tydzien temu, w srode - odparl Messer, wpatrujac sie w swoj talerz. -Wlasnie - rzekl Ahrens. - Ciesze sie, ze postanowiles zrezygnowac z dalszych wymowek i wykretnych odpowiedzi. A czy ostatnie spotkanie nie mialo czasem cos wspolnego z pewnym rodzajem oplaty na twoja rzecz, oplaty wniesionej osobiscie, co? Powiedzmy, jakis prezent dla ciebie? -To bylo w drodze... zaliczki - powiedzial Himandi, nadal patrzac w talerz. - Dostaje je kwartalnie od kazdego mojego klienta z wyzszego domu. -Tak myslalem - stwierdzil Bleys. - To wywolalo natychmiast pytania o to, czy usilowales po prostu napchac sobie kieszenie, albo co miales zamiar zrobic z tymi dochodami. Jednak po przestudiowaniu dostepnych plikow doszedlem do wniosku, ze nie myslales o wzbogaceniu sie. Chciales zalozyc fundusz, o ktorym nikt by nie wiedzial; fundusz na wypadek jakiegos naglego zagrozenia, takiego jak trwale odciecie od Dahno, co powodowaloby koniecznosc przejecia calkowitej kontroli nad podlegla ci organizacja? Mam racje? Messer podniosl wzrok znad talerza i spojrzal na Bleysa, majac na twarzy wyraz zaskoczenia. -Jak sie tego domysliles? - zapytal. -Nie domyslilem sie - rzekl Ahrens. - Dla kogos, kto potrafi biegle czytac i rozumiec tresc plikow, ktore mi pokazales, jest oczywiste, ze twoje serce i dusza zwiazane sa z tutejsza organizacja. Ale kierujesz nia defensywnie, a to nie jest sposob, w jaki chce, zeby byla prowadzona od tej pory. Urwal, dajac tamtemu mozliwosc odezwania sie. Messer milczal. Bleys ciagnal rzecz dalej. -Poniewaz nadchodzi okres ekspansji, byc moze juz w trakcie najblizszych kilku lat, bedziesz musial przestac byc zachowawczy, a stac sie agresywny. Krotko mowiac, bedziesz zmuszony podejmowac ryzyko i myslec o sobie jako o uczestniku nieuchronnego ruchu w strone wspanialszej przyszlosci, zamiast troszczyc sie o siebie na wypadek, gdybys zostal sam. Nie mam bezposrednich dowodow na twoje przewiny - ale w koncu nie potrzebuje ich dla Dahno. Uwierzy mi na slowo. Widze jednak wystarczajaco jasno, by zauwazyc kilka innych rzeczy. Po pierwsze, rozwiazesz zbrojna lub paramilitarna organizacje, jaka powolales do zycia. Messer zrobil wielkie oczy. -Jestes jasnowidzem! - powiedzial. - Jakim cudem dowiedziales sie tego z plikow, ktore ci pokazalem? Bleys usmiechnal sie. -To byl domysl - odparl - ale oparty na dosyc mocnych podstawach. -Nie... zalozylem bojowki - odparl Messer. - Mam tylko umowe z jednym z lokalnych dowodcow wojskowych, co pozwoliloby mi wykorzystac oddzialy specjalne, gdybym ich potrzebowal. -Chcialbym, zebys zerwal ten kontrakt - rzekl Ahrens. - Taka umowa, to jak naladowana strzelba wiszaca nad kominkiem. Ktos, kto w innym wypadku nie zastrzelilby oponenta podczas sprzeczki, moze to zrobic, skoro bron jest pod reka. I w koncu - pokazesz mi swoje prawdziwe tajne pliki? -Tak - odparl Himandi. - Kiedy sobie tylko zyczysz. Ahrens odsunal od stolu swoj dryf. -Teraz - powiedzial. Pol godziny pozniej, w biurze Messera, zaglebil sie w studiowanie krotkich, ale wiele ujawniajacych zbiorow zapisow. Informacji bylo dosc, by zmusic Dahno do reakcji, gdyby mlodszy brat chcial go z nimi zapoznac. -Rzeczywiscie - stwierdzil Bleys, zamykajac tajne pliki i oddajac klucz Himandiemu, ktory siedzial wraz z nim w pomieszczeniu archiwum i czekal. - To, co teraz widze, potwierdza moje przekonanie, ze jestes zdecydowanie najlepsza osoba, ktora moze kierowac nasza organizacja na Cassidzie. Chce, zebys mnie powiadomil, kiedy przeniesiesz te tasmy do otwartych rejestrow i uczynisz dostepnymi dla kazdego, kto jest uprawniony do zapoznania sie z nimi. Chce takze uslyszec, ze rozwiazales swoja umowe z wojskiem, tak jak chcialbym dowiedziec sie, ze zaczales poszukiwania i sporzadzanie spisu Innych. Kiedy dasz mi znac, ze te sprawy sa zalatwione, przedstawie je Dahno w mozliwie najlepszym swietle. -Uwazasz... - Himandi nie dokonczyl. -Jak powiedzialem, sadze, ze moge go przekonac, zeby cie zatrzymal - odparl Bleys. - Tak. -Pozostale dni - ciagnal - jakie przeznaczylem na pobyt tutaj, spedze na jak najdokladniejszym zapoznawaniu sie z okreslonymi obszarami rzadu i biznesu. Na poprzedniej planecie, na ktorej sie zatrzymalem, w wieczor poprzedzajacy moj odlot spotkalem sie z czlonkami pierwszej wyslanej tam grupy kadetow. Chcialbym, zeby tutaj stalo sie podobnie. -To doskonaly pomysl - powiedzial Messer. - Doskonaly. Ale przez reszte pobytu nie zerwiesz ze mna kontaktu, co? -Nie - zapewnil go Ahrens. - Nic nie ucieszy mnie bardziej od widoku, ze zaczales robic to, o co cie prosilem. Dzieki temu bede mogl powiedziec Dahno, ze sprawy byly juz w toku, kiedy opuszczalem Casside. W ciagu nastepnych kilku dni, zanim jego statek odlecial w kierunku Ste. Marie, Bleys spedzal czas tak, jak na Freilandzie - wsluchiwal sie w tetno biznesu oraz poznawal struktury i dzialanie rzadu planety. To byly sprawy, na temat ktorych wiedza bedzie mu niezbedna w przyszlosci, a ktore nie byly bezposrednio zwiazane z celem jego obecnego wojazu - nie majacego dokladnie takiego charakteru, jaki przedstawil Dahno. Daleki od zamiaru odbycia tej podrozy w celu zaznajomienia sie z oddzialami organizacji, wyruszyl w nia, by nawiazac kontakty z filiami i, jesli to mozliwe, zawrocic je we wlasciwym kierunku. Zarowno na Freilandzie jak i na Cassidzie tak wlasnie zrobil. Taki okres pomyslnosci nie mogl trwac wiecznie. Ste. Marie byla mala, ale stosunkowo bogata planeta, krazaca wokol tego samego slonca, Procyona A, co Kultis, Mara i gorniczy swiat Coby. Na Coby nie bylo oddzialu organizacji, a Kultis i Mara byly planetami Exotikow, gdzie organizacja bylaby bezuzyteczna. Organizacja na Ste. Marie byla odpowiednio skromna liczebnie, a dyscyplina w jej szeregach bardziej rozluzniona. Tym niemniej, poniewaz planeta korzystala z duzej ilosci pozaplanetarnych wojsk zacieznych, zylo na niej sporo mieszancow, ktorzy mogli zostac wciagnieci do organizacji. Jako glownie pasterska planeta, Ste. Marie bylaby uzytecznym, ale nie nadzwyczajnym ogniwem. Oddzialem organizacji na Ste. Marie kierowala kobieta nazwiskiem Kim Wallech. Jak to bylo na Freilandzie i Cassidzie, szefowa prowadzila prywatne zapiski, ktorych nie miala ochoty pokazac Bleysowi. Jednoczesnie wykazywala niepokojaca sklonnosc do zgadzania sie ze wszystkim, co Bleys sugerowal i przewidywal na przyszlosc, a przy tym unikala ujawnienia prywatnych obszarow swojej wladzy. Byla najwyrazniej osoba tego rodzaju, ktora walczy o ostatnia piedz ziemi, a potem, w zadziwiajacy sposob, znajdowala jeszcze jeden skrawek oprocz tego, ktory byla w koncu zmuszona poddac. Wreszcie jednak Wallech poddala sie i zgodzila sie zmodyfikowac organizacje poprzez wyeliminowanie z jej struktur tego, co Bleys zasugerowal. Prywatne zdanie Ahrensa o Kim bylo takie, ze z trzech przywodcow oddzialow organizacji, z jakimi rozmawial do tej pory, Wallech byla prawdopodobnie najzdolniejsza i najbardziej niezawodna. Nastepny przystanek mial na Cecie, wielkiej planecie o powierzchni wiekszej od Starej Ziemi. Grawitacja Starej Ziemi stanowila zawsze jeden z parametrow, wedlug ktorych wybierano inne swiaty do zasiedlenia. Dwa ostatnie postoje byly na Nowej Ziemi i Harmonii; i na kazdej z planet Bleys spotkal sie z podobnymi z grubsza sytuacjami, jesli chodzi o przywodcow lokalnych oddzialow i uzyl tez w przyblizeniu podobnych metod perswazji. A to w celu nie tylko przygotowania oddzialow organizacji do zmian, ale zwiazania ich z nim, z Bleysem; pozornie - na poczatek - jako zwykle kanaly, ktorymi mozna bylo zalatwiac oficjalne interesy miedzy filiami, a organizacja-matka Dahno. Jakies trzy miesiace po odlocie, wedlug miedzygwiezdnego kalendarza, Bleys stanal ponownie na powierzchni Zjednoczenia. Zadzwonil z terminalu do brata i wyjasnil mu, ze zanim sie z nim spotka, chcialby najpierw odwiedzic Henry'ego i Joshue, by okazac im, iz podziela ich zal po stracie Willa. Dahno zgodzil sie szybko. Jego zywe uczucia spowodowaly, ze zareagowal niemal natychmiast na wiesc o smierci Willa. Zlozyl juz wizyte na farmie i uzyl wszystkich swoich niezrownanych talentow, by podniesc ducha w dwoch pozostalych czlonkach rodziny. To, pomyslal Bleys, musial byc znaczny wysilek nawet dla Dahno, gdyz Henry prawdopodobnie nie rozmawial w ogole o smierci mlodszego syna, a dla Joshui omawianie straty brata byloby bolesne, gdyby musial maksymalnie ograniczac swoje wypowiedzi. Tym niemniej, mozna bylo pocieszyc ich sama swoja obecnoscia - zapelniajac we frontowym pokoju ten jedyny fotel, ktory mogl podolac ciezarowi Dahno, pomagajac na farmie, co robil przez wiele lat, i okazujac MacLeanom wspolczucie. W zwiazku z tym Bleys nie byl zbytnio zaskoczony, gdy Dahno powiedzial mu, zeby spedzil u Henry'ego i Joshui tyle czasu, ile bedzie chcial. Bylo juz ciemno, kiedy Bleys zajechal wynajetym poduszkowcem na podworze farmy. Wewnatrz domu palily sie swiatla. W tym czasie Henry i Joshua powinni jesc kolacje, zatem nie mogli nie uslyszec ryku poduszkowca. Tak jak Bleys tego oczekiwal, to Joshua - a nie Henry - wypadl z drzwi domu. Joshua byl teraz w wieku miedzy dwudziestka a trzydziestka, ale podbiegl do poduszkowca niemal tak, jak Will biegl wowczas, kiedy Bleys porzucal farme na rzecz miasta. Nie objal kuzyna, ale wyciagnal po prostu dlon, ktora Bleys uscisnal; przez pelna emocji chwile obaj trzymali sie mocno za rece. -Wiedzialem, Bleys, ze zjawisz sie tutaj tak szybko, jak tylko bedziesz mogl! - powital go Joshua. - Och, jak dobrze cie widziec! -Wspaniale byc znowu na farmie - odparl mlodszy Ahrens, czujac, ze istotnie tak jest. -Bleys - powiedzial Joshua, kiedy obaj zmierzali w strone domu - nie poruszysz sprawy Willa, poki ojciec tego nie uczyni, co? -Nie, nie zamierzalem tego robic. Weszli do srodka. Henry siedzial przy stole, zajety robota papierkowa zwiazana ze sprzedaza koziego mleka. Podniosl wzrok, majac na twarzy ten swoj przelotny usmiech. -Witaj, Bleys - powiedzial. -Ale cie wyciagnelo! - rzekl Joshua, przygladajac sie kuzynowi w ostrym swietle pomieszczenia. - Jestes olbrzymem! Bleys rozesmial sie. -To Dahno jest olbrzymem - stwierdzil. - A nie ja. -Jestes wyzszy od niego? - spytal Henry. -Jestesmy dokladnie tego samego wzrostu - odparl Bleys - ale on jest ciezszy o jakies trzydziesci do czterdziestu kilogramow. A zaden z nas nie jest gruby. Najwyrazniej Joshua naprawial wczesniej jedna z kozich uprzezy. Byla przerzucona przez oparcie krzesla, na ktorym siedzial. Teraz zniknal w sypialni, bedacej niegdys ich wspolna sypialnia, po czym wynurzyl sie stamtad, niosac ponadnormalnej wielkosci krzeslo, z ktorego - podczas swoich wizyt - zwykl byl korzystac Dahno. -Siadaj - powiedzial do kuzyna. Bleys posluchal go, a Joshua zajal swoje poprzednie miejsce, przelozyl uprzaz przez kolana i podniosl szydlo oraz igle z nawleczona dratwa - narzedzi tych uzywal do robienia otworow w skorze uprzezy. Podobnie jak Henry, pracowal podczas ich rozmowy. Bedac w innym towarzystwie, Bleys uznalby, ze takie postepowanie rozprasza, ale wiedzial, ze ci dwaj musieli wykorzystac kazda wolna chwile, by uporac sie z cala niezbedna robota na farmie; i takich ich pamietal, zawsze zajetych, nawet wieczorami. Siedzenie tutaj z nimi, pracujacymi, odbieral jako cos przyjemnego, niemal domowego. -Opuszczales planete? - zapytal Henry, nie podnoszac wzroku znad swoich papierow. -Tak - odparl Bleys; docieralo do niego, ze krzeslo jest duzo wygodniejsze, niz sie tego spodziewal; nie bylo w tym nic dziwnego, skoro zostalo zbudowane dla Dahno, a przez kilka ostatnich miesiecy Bleys korzystal z mebli zaprojektowanych dla ludzi duzo nizszych od siebie. - Bylem na wszystkich planetach, na ktorych znajduja sie oddzialy organizacji Dahno. -Ale nie na Cecie? - zapytal Henry, nadal nie podnoszac wzroku. -Nie - odparl Bleys. - Nie na Cecie. Henry nic nie powiedzial, wiec do rozmowy wtracil sie Joshua. -Jakie sa te inne swiaty, Bleys? Nie bylo to pytanie zadane dla potrzymania rozmowy. Joshua naprawde byl zainteresowany. Bleys usmiechnal sie. -Wszystkie miasta sa bardzo podobne do Ekumenii. Ludzie bardzo podobni do tych, ktorzy mieszkaja w Ekumenii, jesli dotrzec do sedna. Te same sprawy - interesy i polityka. -Jednak musiala to byc interesujaca podroz - stwierdzil Joshua; i - jak na niego - w jego glosie zabrzmial niemal smutny ton. -Nie byla nieciekawa - odparl Bleys - ale nic z tego, z czym mialem do czynienia, mna nie wstrzasnelo. Nie straciles wiele, nie widzac tych miejsc. -Nasza praca jest tutaj, Joshua - odezwal sie Henry. -Wiem, ojcze - odparl jego syn w ten sam sposob, w jaki odpowiadal wiele razy, kiedy mieszkali razem. Bylo rzecza zrozumiala, ze Bleys zostanie na noc, a - byc moze - nawet na kilka dni i nocy. Joshua wyciagnal z pokoju chlopcow stara prycze Bleysa, ktora bylaby teraz oczywiscie za mala dla niego i zastapil ja zrobiona dla Dahno rama lozka wyscielona kilkoma materacami. Lozko pozostawiono na miejscu z nadzieja, ze Bleys zjawi sie niebawem. Wiec znalazl sie tu teraz; i o dziewiatej wieczorem, co obecnie bylo dla niego stosunkowo wczesna pora, polozyl sie spac dokladnie tak jak wtedy, kiedy byli chlopcami - w tym samym pokoju i naprzeciwko Joshui. Nastepnego dnia, i jeszcze nastepnego, przebywal z tamtymi dwoma na zewnatrz, zajmujac sie roznymi pracami. Alternatywa polegala na samotnym przesiadywaniu w domu, co byloby rownie glupie jak i nieprzyjemne, gdyz zabijanie czasu nie szlo mu nigdy dobrze. Pracowal glownie z Joshua, a kuzyn opowiedzial mu o wielu nie wspomnianych wczesniej sprawach, ktore mialy miejsce po tym, gdy Bleys opuscil farme, a nawet odwazyl sie na wyrazenie kilku opinii o Henrym. -Ojciec nigdy ci o tym nie powie - stwierdzil - i jak dlugo bedzie mogl, to nigdy tego nie okaze, ale smierc Willa, po stracie zony przed laty, sprawila, ze czuje sie bardzo samotny. Naprawiali ogrodzenie, naciagajac nowy drut. -To jeden z powodow, dla ktorego waham sie z ozenkiem - ciagnal. - Teraz to jest nadal jego farma. Jesli sprowadze zone i bede mial w koncu rodzine, to ojciec stopniowo bedzie czul, ze jest usuwany w cien, w kacik przy kominku. Nie chce mu tego robic. Z drugiej strony jest Ruth - nie moge jej prosic, zeby czekala w nieskonczonosc. -Ruth? - spytal Bleys. Joshua przymocowal klamra gorny drut do slupka ogrodzenia i wskazal skinieniem glowy napinacz w rekach Bleysa. -Naciagnij go. Wielkie dlonie Ahrensa zacisnely na drucie szczeki napinacza; Bleys obrocil glowice narzedzia wokol slupka, by mocno naciagnac drut. Joshua wbil nastepna spinke, tym razem z calej sily, a potem, uzywajac kleszczy, usunal klamre, ktora zalozyl uprzednio. Ruszyli do nastepnego slupka. -Ruth Mclntyre - powiedzial Joshua. - Pamietasz ja ze szkoly - nie, prawda, nie chodziles do naszej szkoly. W kazdym razie jest nieco starsza od ciebie, wiec prawdopodobnie nie widywalbys jej czesto. Ale musisz pamietac rodzine Mclntyre'ow. -Tak - odparl Bleys. - Pamietam. Probowal przywolac obraz Ruth, o ktorej mowil Joshua, ale nie pojawilo sie zadne wspomnienie. Jesli widywal dziewczyne, to musialo to byc w niedziele, podczas nabozenstw w kosciele, do ktorego chodzily wszystkie rodziny. -Opowiedz mi, jak wyglada - poprosil. -Och, jest niemal mojego wzrostu, ma kruczoczarne wlosy i okragla twarz - powiedzial Joshua. - Chyba ja kocham, Bleys. -Byc moze powinienes zatem ozenic sie, nie baczac na wuja. Wiem, ze gdybys go zapytal, bylby pierwszym, ktory by ci powiedzial, zebys to zrobil. -To dlatego nie mam zamiaru go pytac - rzekl Joshua. - Przynajmniej jeszcze przez jakis czas. -Byc moze ja... - zaczal Bleys. Joshua potrzasnal glowa i przerwal mu w pol zdania. -Sam to zalatwie, kiedy nadejdzie odpowiednia pora - stwierdzil. Rozmawiali o pogodzie, o inwentarzu, cenach farm i innych rzeczach. Pozniej Bleys pracowal z Henrym, zwykle pomagajac w budowie, gdyz wuj powiekszal obore, majac zamiar zwiekszyc znacznie poglowie swojego stada koz. Henry, prawem kontrastu, mowil o pracy i wielu codziennych, drobnych sprawach. Dopiero trzeciego dnia zrobil przerwe po ulozeniu czesci dachu, a zszedlszy z niego po drabinie, wytarl czolo i spojrzal Bleysowi prosto w oczy. -Will duzo o tobie myslal, Bleys - powiedzial. -Wiem - odparl bratanek. - Napisal mi o tym. Dotarlo do niego, ze byc moze teraz nadeszla najlepsza pora. Siegnal do kieszeni po list, ktory Will wyslal mu z Cety. -Napisal to w ostatnim liscie. Chcialbys go przeczytac? -Jesli to nie bedzie wtracanie sie w prywatna korespondencje twoja lub Willa... - powiedzial Henry, ale wzrok mial skupiony na liscie niemal z tesknota. Bleys podal mu go. Henry wzial list i zaczal czytac. Widac bylo wyraznie, ze przeczytal go kilka razy, zanim w koncu ze czcia zlozyl kartki i oddal je Bleysowi. -Moze chcesz go zatrzymac? - spytal Bleys. - To byl dom Willa i tutaj jest reszta jego rzeczy. Mysle, ze ten ostatni list powinien znalezc sie wsrod nich. Henry potrzasnal glowa. -To list, ktory napisal do ciebie - powiedzial. - Powinienes go zatrzymac. -Badz pewny, ze tak zrobie - odparl Bleys, biorac niechetnie kartki. - Gdybys zmienil zdanie i chcial go dostac... -Nie, to postanowione - stwierdzil Henry; podniosl kolejna rolke materialu na pokrycie dachu i zaczal wspinac sie po drabinie. Pozniej tego samego popoludnia Joshui udalo sie pobyc z Bleysem sam na sam. -Pokazanie ojcu tego listu - powiedzial - bylo najlepsza rzecza, jaka mogles zrobic. Wyczytal w nim, ze Will znalazl przed smiercia pocieche w Panu. Nie masz pojecia, jaka sprawilo mu to ulge. Czyja takze moglbym go przeczytac? -Oczywiscie! - odparl Bleys. Wyciagnal list z kieszeni i podal mu. - Powinienem byl o tym pomyslec od razu. Staralem sie przekonac twojego ojca, zeby go zatrzymal, ale nie chcial o tym slyszec. -Wiem - rzekl Joshua, czytajac list rownie zachlannie, jak Henry. - Przykazal mi, zebym ja takze nie bral go pod zadnym pozorem. Przerwal lekture i spojrzal na kuzyna. -Ale wezme go, jesli chcesz - powiedzial Joshua. - Potem bedzie zadowolony, ze tak zrobilem, bez wzgledu na to, co teraz mowi na ten temat. Kilka godzin pozniej, przejezdzajacy obok farmer przekazal wiadomosc ze sklepu, ze do Bleysa dzwonil Dahno. Bleys pojechal do sklepu poduszkowcem. Bylo to szybsze niz poruszanie sie kozim zaprzegiem, chociaz Henry zaproponowal mu to. Bleys zamowil rozmowe na koszt Dahno i po chwili uslyszal go w telefonie. -Przepraszam, ze przeszkadzam ci w odwiedzinach - powiedzial starszy brat - ale sadze, iz nadszedl czas, zebys zjawil sie tutaj i opowiedzial mi o swojej podrozy. Masz czym przyjechac? -Tak, wynajalem poduszkowiec - odparl Bleys. -Jesli zatem natychmiast wyjedziesz - stwierdzil Dahno - to bedziemy mogli porozmawiac przy kolacji. Henry i Joshua byli pierwsi, ale nadeszla pora, zebysmy sie spotkali. Rozdzial 27 Bleys slyszal w glosie Dahno naleganie, ale teraz, kiedy siedzial ze swoim przyrodnim bratem w malej restauracji, swobodna postawa Dahno przeniosla Bleysa we wspomnieniach do dni, kiedy ten przywozil go do Ekumenii na krotkie wizyty. Dahno mowil o wszystkim i o niczym; byla to interesujaca rozmowa, zabawna, ale nie dotyczyla niczego waznego, pomijajac miasto i pewne wydarzenia, jakie w nim zaszly, a tylko kilka spraw mialo zwiazek z interesami lub polityka. Bleys czekal. Kiedy skonczyli glowne danie, Dahno zamowil - i po chwili otrzymal - kolejnego drinka, po czym obaj oparli sie wygodnie, siedzac w intymnym cwierckolu wyscielanego boksu. Bleys podejrzewal, ze w restauracji dobrze znaja Dahno i troszcza sie o niego, gdyz - jak to mialo takze miejsce w wielkiej restauracji, gdzie brat zalatwial zwykle wieczorami swoje interesy - siedzenia i oparcia byly na miare nie tylko Bleysa, ale i starszego Ahrensa. -A teraz - odezwal sie Dahno - opowiedz mi o przebiegu swojej podrozy... Tak, pomyslal Bleys, dlugi, przyjemny poczatek spotkania juz za nami. -Oczywiscie - odparl. - Mozesz uslyszec kilka rzeczy, ktore beda dla ciebie niespodziankami. Jesli tak sie stanie, bede wdzieczny, jesli wstrzymasz sie z komentarzami do chwili, az opowiem cala historie. W porzadku? Dahno skinal glowa. -Zgoda - powiedzial, przelykajac wielki haust swego drinka. - Nawijaj. -Jak wiesz, najpierw polecialem na Freiland - rzekl Bleys - gdzie poznalem waznego czlowieka, Hammera Martina... -Porzadny facet, ten Hammer - odezwal sie Dahno. Bleys podniosl palec w gescie protestu. Dahno sklonil przepraszajaco glowe i machnal reka, by brat kontynuowal. Bleys zaczal opowiadac o wszystkim, co mu sie przytrafilo na Freilandzie, nie przedstawiajac swoich domyslow czy wnioskow, ale relacjonujac suche fakty - co powiedzial, zrobil i co rzekl Hammer. Kiedy jednak dotarl do konca, do dlugiej, intymnej i szczerej rozmowy z Martinem, powtorzyl ja Dahno slowo w slowo, cytujac ja dzieki swojej wytrenowanej pamieci. Dahno zamowil kilka kolejnych drinkow i wypil je, zanim Bleys skonczyl relacje. Wyraz twarzy starszego Ahrensa nie zmienil sie, gdy mlodszy odmalowywal przyszlosc, w ktorej do organizacji Innych beda nalezec wszyscy kwalifikujacy sie do tego mieszancy. Wobec milczenia brata, Bleys przeszedl do opisu lektury tajnych plikow Hammera i do tego, co w nich znalazl, jak rowniez tego, co z nich wydedukowal - o czym powiedzial Hammerowi, ze przekaze pozniej Dahno. Jednoczesnie powtorzyl swoja rekomendacje, zeby zostawic Martina na jego stanowisku. To bylo suche sprawozdanie. Na swoj sposob Bleys mowil z tak pokerowa twarza, z jaka Dahno sluchal, spogladajac na niego z przeciwka - nadal rozluzniony, z iskra humoru w oczach, ktory zawsze w nich blyszczal, poki nie zdarzylo sie cos szczegolnego, co pozbawialo go dobrego samopoczucia. Bleys kontynuowal swoja opowiesc o Cassidzie i Himandim, relacjonujac nadal tak, jak historia sie wydarzyla. Potem przekazal swoje doswiadczenia ze Ste. Marie, z Cety, z Nowej Ziemi i w koncu z Harmonii. Tylko na Harmonii, powiedzial bratu, nie bylo zadnych tajnych plikow, zadnych bojowek, ktore by szef tamtejszej organizacji utrzymywal na wlasny uzytek. Kinkaka Goodfellow, przywodca oddzialu na Harmonii, postepowal dokladnie wedlug zasad. -Powiedzialem mu to samo na temat mieszancow i przyszlosci organizacji - dokonczyl Bleys cicho - i wrocilem tutaj. Goodfellow jest jedynym szefem, ktorego zalecalbym wymienic. Ale tak, jak sie sprawy maja, Harmonia znajduje sie niemal pod twoim osobistym zarzadem. To bardzo blisko - w kazdej chwili mozesz zjawic sie na jego progu. Dahno skinal glowa. -I podczas gdy zaden z nich - ciagnal Bleys - przynajmniej z poczatku, nie podejrzewal, ze moglbym wyniuchac, co robili niezgodnie z pierwotnymi zaleceniami, on podejrzewal od samego poczatku, ze jestem kims w rodzaju generalnego inspektora. -Istotnie? - powiedzial Dahno, po raz pierwszy okazujac zaskoczenie. -Tak - odparl Bleys. - Z rozmyslem postepowal w taki sposob, zeby mi pokazac, ze niczego nie ukryl. Jedynym powodem, ktory moglby go zdyskwalifikowac jako szefa, jest ten, ze zbyt wiele podejrzen mogloby mu utrudnic zaakceptowanie przyszlosci, ktora roztoczylem przed Innymi, i ktora przedstawilem takze jemu. Dahno skinal ponownie glowa, ale tym razem wyraz jego twarzy byl nieodgadniony. -Z drugiej strony - powiedzial Bleys - mysle, ze kiedys bedzie w stanieja dostrzec. Jesli tak, byloby z wielka korzyscia, gdyby przyjal ja z przekonaniem. Wiec nawet jego proponuje zostawic na stanowisku. W otaczajacym stolik malym, wyscielanym boksie zapadlo milczenie. Po chwili Dahno odezwal sie lagodnym glosem. -Wiesz - powiedzial - nie zostales wyslany w ten objazd po to, zeby postepowac w ten sposob z naszymi ludzmi. Dokument, ktory ci dalem, mial tylko zapewnic ci ich wspolprace. Nie byl odskocznia do grozenia im i sklonienia ich do przyswojenia sobie idei, ze Inni beda w koncu wladac wszystkimi planetami. Wiem, ze szefowie poruszaja ten temat z kadetami, ale myslalem, ze rozumiesz, iz to jest wlasnie tylko zwykle gadanie. -Owszem - odparl Bleys spokojnie. - Ale moje rozmowy nie byly czcze. Sadze, ze to jest absolutnie pozadany i osiagalny cel. -Tak uwazasz? - spytal Dahno. - Zatem odloze wysluchanie twojej odpowiedzi na pytanie, co twoim zdaniem my - a to oznacza ja - mozemy ewentualnie na tym zyskac. Przypuszczam, ze powiesz mi zamiast tego, jakie powody sklonily cie do uwierzenia w podobna przyszlosc. Musiales zrozumiec dawno temu, ze moje i ich powodzenie zalezy od osobistych, interpersonalnych kontaktow. -To dlatego wlasnie taka przyszlosc jest nieuchronna - powiedzial Bleys. - Jestes taki sam jak kazdy, kto odnosi sukcesy na dowolnym polu. Im wiecej osiagniec, tym wiecej pracy przed toba. Pomimo wysylania ludzi na inne planety, ty i twoja organizacja - ale szczegolnie ty sam - dawno temu osiagneliscie punkt, po przekroczeniu ktorego zaczales spedzac w pracy dobre osiemnascie godzin na dobe przez siedem dni w tygodniu. Ty potrafisz temu podolac, nie sprawiajac wrazenia szalenczo zajetego. Slabym punktem jest to, ze inni czlonkowie organizacji nie nazywaja sie Dahno Ahrens. Czy to, co mowie o twoim planie zajec, nie jest prawda? -Panie wiceprezesie - odparl Dahno; oproznil swoja szklanke i przycisnal guzik na panelu sterowniczym, by zamowic kolejny drink. - Masz racje. Rozumiem, ze implikacja tego faktu brzmi tak, ze ja sam bede niebawem potrzebowal dodatkowej pomocy. -A czy nie jest to jeden z powodow, dla ktorych chciales, zebym byl twoim pierwszym zastepca? - zapytal Bleys. - Zauwazyles dawno temu, ze niebawem bedziesz mial zbyt wiele do zrobienia. Chciales miec przynajmniej jedna osobe, ktorej moglbys zaufac i przekazac jej w koncu czesc obowiazkow. -Ponownie masz racje - rzekl Dahno. Szklanka z jego drinkiem wynurzyla sie - wypelniona po brzeg - ze szczeliny, ktora otworzyla sie przed nim w stole. Dahno obserwowal ja, jakby to bylo jakies zreczne przedstawienie. -Nadal jednak - odezwal sie - taki rozrost organizacji, jak to zasugerowales szefom naszych filii i, jak rozumiem, do ktorego ich przekonales, jest nieco trudny do przelkniecia. Nie widze tego. -Mysle, ze zobaczysz, jesli bedziesz mial czas zapoznac sie ze sprawa tak, jak ja to zrobilem w ciagu ostatnich kilka lat - odparl Bleys. - Jestes wyjatkowy. Bylbym niemal sklonny postawic na ciebie, ze przekonasz Exotika, czego, jak sadze, nie dokonalby nikt poza innym Exotikiem. -Nie, nie Exotik - mruknal Dahno, patrzac na swoja pelna szklanke. - Ale mow dalej. -Daj sobie czas na przyjrzenie sie temu - powiedzial Bleys. - Sadze, ze zobaczysz, iz przyszlosc juz tutaj jest. Wszystko, czego potrzebuje, to swiadomej intencji z naszej strony - twojej i mojej. -Mylisz sie - rzekl Dahno, podnoszac wzrok znad szklanki, by spojrzec na brata. - Chodzi ci o to, ze mozna to osiagnac, ale tylko ja moge to zdobyc? -Tak - potwierdzil Bleys - ale dojdzie do tego szybciej, jeszcze za naszego zycia, tylko wtedy, gdy bede stal u twego boku. Dahno zachichotal dobrodusznie. -Nie bylbys moim malym braciszkiem, pomijajac juz role zastepcy - powiedzial - gdybym nie widzial, ze kazda proba uczynienia cie uzytecznym musi byc obwarowana pogodzeniem sie z tym, ze staniesz sie uzyteczny do tego stopnia, az okazesz sie niezbedny. -Ale czy nie widzisz teraz, kiedy ci ja naszkicowalem, ze taka przyszlosc jest mozliwa do osiagniecia? - spytal Bleys. -Nie, nie widze - odparl Dahno; jednym wielkim lykiem oproznil stojaca przed nim szklanke, po czym przeciagnal sie niczym sam Gargantua. - Oczywiscie, wyobrazam ja sobie. Ale mysle, ze bede musial sie zastanowic, czy zgodze sie na nia, czy nie. -Moge zapytac, ile czasu ci to zabierze? - zapytal Bleys. -Szczerze mowiac, nie wiem - odparl Dahno. - Moze przemysle sprawe przez noc. A moze to kwestia miesiecy. Nie jestem jednym z szefow podorganizacji, z ktorymi rozmawiales. To, co sugerujesz, musze przeciwstawic temu, co postrzegam jako mozliwe. Byc moze bede nawet chcial przekonac sie, czy wydarzenia, na krotka mete, potwierdzaja rozwoj sytuacji czy nie. Ponownie przeciagnal sie poteznie. -No coz - powiedzial - czy mozemy nazwac to kolacja? Powinienem wracac do swojego stalego restauracyjnego stolika, a ty chcialbys prawdopodobnie pojechac do domu i odpoczac. -Moglbys mi poswiecic jeszcze chwile? - zapytal Bleys. - Powiedz mi, czy zgadzasz sie ze mna, ze utrzymywanie prywatnych bojowek, przechowywanie tajnych plikow i dokonywanie innych zmian w modelu postepowania, wedle ktorego mieli dzialac, to rzeczy, ktore powinny byly zostac skorygowane - tak jak powiedzialem szefom oddzialow, ze maja to zrobic? -Tak - odparl Dahno. - W tym zgadzam sie z toba. Daj mi znac, jak tylko uporzadkuja swoje archiwa. -Natychmiast, gdy tylko przyjdzie wiadomosc - powiedzial Bleys. - A teraz jeszcze tylko jedno pytanie. Czy za te - nazwijmy je - bledy, winisz sie w jakikolwiek sposob? Dahno spojrzal na niego. Usmiech na jego twarzy zaczal sie poszerzac. -Cwaniak. -Byc moze - rzekl Bleys - ale nie odpowiedziales na moje pytanie. -I nie zamierzam tego robic - odparl starszy brat. - No coz, mozemy juz isc? -Panie prezesie - powiedzial Bleys. - Z naszej rozmowy telefonicznej wynioslem wrazenie, ze mial mi pan cos do powiedzenia. -Byc moze mialem - stwierdzil Dahno. - Byc moze twoje rewelacje wybily mi to w tej chwili z glowy. W kazdym razie poruszymy w przyszlosci te sprawe. Wstal i odszedl od stolu, a Bleys poszedl odruchowo w slady brata. -Mam cie podwiezc do domu? - zapytal Dahno. -Nie musisz - odparl brat. - Moge pojechac automatyczna taksowka. -To zaden klopot - powiedzial Dahno. - Prawde mowiac, wolalbym to zrobic. Pojechali razem i starszy Ahrens wysadzil brata przed apartamentowcem. Bleys poczul sie tu podobnie jak u MacLeanow tego wieczoru, kiedy wrocil na Zjednoczenie. Wszystko wydawalo sie dokladnie takie samo. Wszedl do swojego pokoju i przekonal sie, ze jego bagaz zostal dostarczony na miejsce i przyniesiony na gore - najwyrazniej przez portiera. Rozpakowal tych niewiele rzeczy, jakie zostaly do rozpakowania, gdyz w podrozy mial ze soba tylko mala walizeczke z najniezbedniejszymi ubraniami, reszte mogl kupic na miejscu. Wlozyl wszystko do rozmaitych szuflad i sciennych schowkow w swoim pokoju, przebral sie w szlafrok i polozyl na plecach w lozku. Niemal nigdy nie korzystal ze swietlika nad glowa, zeby w trakcie rozmyslan obserwowac gwiazdy, ale dzisiejszej nocy nacisnal odpowiedni przycisk w panelu sterowania obok lozka i nieprzezroczysty fragment dachu ponad nim cofnal sie, ukazujac pelne gwiazd niebo nad Zjednoczeniem. Widzial Syriusza widocznego powyzej Freilandu i Nowej Ziemi. Inne gwiazdy byly albo zbyt daleko, albo znajdowaly sie poza obszarem nieba, ktory mogl widziec przez okno pod tym katem, o tej godzinie i o tej porze roku. Tuz przed zasnieciem rozmyslal o Starej Ziemi. Nie wczesniej jednak, nim zapamietal sobie, ze powinien przyjrzec sie blizej, jak rozwinela sie sytuacja na Zjednoczeniu podczas jego kilkumiesiecznej nieobecnosci, a takze zastanowic sie, jaki powod mogl miec Dahno, zeby tak pilnie wezwac go z farmy. Kiedy Bleys sie obudzil, byl jasny dzien, a mysli - jak to czesto sie zdarzalo - mial duzo bardziej uporzadkowane niz przed zasnieciem. Nie byl pewny, ale mial wrazenie, ze brat martwil sie jakims problemem, ktorym pragnal podzielic sie z Bleysem. Prawdopodobnie chcial, zeby Bleys zajal sie jakas czescia tego klopotu. To co mlodszy Ahrens powiedzial przyrodniemu bratu, spowodowalo, ze Dahno zmienil zdanie. Pozostawalo pytanie, dlaczego. Wydawalo sie, ze jedyna rzecza, mogaca tak bardzo niepokoic Dahno, moglo byc tylko to, ze starszy brat doszedl nagle do wniosku, iz Bleysowi nie mozna ufac. Ale zwiazek miedzy tym, co Bleys powiedzial bratu, a tym, co Dahno mial na koncu jezyka, pozostawal nieznany. Bez wzgledu na to, co to bylo, musialo miec cos wspolnego z polityka. W zwiazku z tym im wczesniej Bleys pozna obecna sytuacje polityczna na Zjednoczeniu, tym lepiej. W pewnym stopniu spodziewal sie, ze obudzi sie i znajdzie instrukcje od Dahno, ktore skierowalyby go do jakies pracy - nawet jesli byloby to cos, co mialoby tylko dostarczyc mu zajecia - ale brat nie zostawil zadnej wiadomosci, wiec Bleys uznal, iz oznacza to, ze ma wolna reke i moze robic, co chce. Ubral sie, przygotowal sobie sniadanie i zjadl je; potem poszedl do biura Dahno, przywital sie z dwiema wiernymi pracownicami i przeszedl przez gabinet brata do elektronicznego archiwum. Zaczal przegladac uwaznie najnowsze dane, jakie Dahno wprowadzil podczas jego nieobecnosci. Nowe informacje, ktore Bleys studiowal, jak i wszystkie inne pliki, jakie przegladal wczesniej, byly ze swej natury tajne, gdyz odnosily sie do rzeczy i ludzi, nie precyzujac, o kogo chodzi. Bardzo czesto nazwisko osoby, ktorej dotyczyly dane, zastepowal inicjal, numer lub w oczywisty sposob bylo ono pseudonimem. Tym niemniej, dzieki doswiadczeniu wyniesionemu z wczesniejszej lektury tych plikow, Bleys byl w stanie dopasowac wiekszosc do struktury Izby. Ograniczona znajomosc pewnych kodow Dahno pozwalala Bleysowi wychwycic odniesienia do Core Tap. Same uwagi byly niejasne, ale bardzo duza ich liczba wskazywala, ze projekt stal sie teraz na tyle wazny, ze przycmil wszystko inne, czym Dahno interesowal sie w tej chwili. Zdawalo sie pewne, ze powod, dla ktorego brat telefonowal, mial cos wspolnego z ustawa dotyczaca budowy Core Tap. Dowiedziawszy sie, ile tylko mogl wywnioskowac z plikow, Bleys pojechal do budynku rzadowego i zasiadl na chwile na galerii dla publicznosci, by przekonac sie, co moglby tutaj uslyszec. Zdawalo sie, ze w Izbie obecna jest wieksza niz zwykle liczba jej czlonkow, z ktorych wielu rozmawialo tak cicho, ze ich glosy nie docieraly na galerie; inni siedzieli w stozkach ciszy, co sprawialo, ze ich rozmowy pozostawaly prywatnymi. Najwyrazniej Bleys byl swiadkiem nadzwyczajnej aktywnosci politykow. Niemal na pewno to takze bylo zwiazane z projektem Core Tap, ktory nie zostal jeszcze ani zaaprobowany przez Izbe, ani definitywnie przez nia odrzucony. Zeby to sprawdzic, Bleys zapytal straznika Toma, ktorego postanowil sobie zjednac, jaka ustawa byla obecnie glownym przedmiotem zainteresowania Izby. -Chodzi o ustawe zwiazana z Core Tap, Bleysie Ahrens - odparl Tom i mrugnal. - Budzi wielkie zainteresowanie. -Istotnie - powiedzial Bleys. - Nie bylo mnie na planecie prawie trzy miesiace. Do pewnego stopnia spodziewalem sie, ze do tego czasu sprawa zostanie zalatwiona. Straznik rozesmial sie. -Wszystko, tylko nie to - stwierdzil. - Jesli w ogole cos zrobiono, to tylko bardziej ja zagmatwano. Projekt przeszedl przez pol tuzina roznych komisji i dwa razy wrocil pod obrady Izby. -Nie mialbys ochoty powiedziec mi, kto glownie sie tym interesuje? - zapytal Ahrens. Straznik usmiechnal sie i potrzasnal glowa. -Wiesz, ze to tylez kwestia rozkazow, co i zdrowego rozsadku - odparl. - Nie rozmawiamy na temat poszczegolnych przedstawicieli ani z goscmi, ani z innymi parlamentarzystami. Jesli chcesz nadrobic braki, to zamiast pytac mnie, zrobilbys lepiej, zagladajac do opublikowanych protokolow z obrad, ktore toczyly sie w Izbie podczas twojej nieobecnosci. Wiesz oczywiscie, ze nie wolno mi udzielac takze i takich informacji. -Tak, wiem - odparl Bleys. - Nie powinienem byl pytac. Zapomnij o tym. -To moge zrobic - zgodzil sie straznik. Potem, gdy Bleys zaczal sie juz oddalac od niego, Tom zawolal: -Milo cie znowu widziec, Bleysie Ahrens. Jesli potrzebne ci informacje, biblioteka znajduje sie na dole. I tak tez bylo. Bleys zjechal winda do sutereny, gdzie miescila sie oficjalna biblioteka Izby. Mogl tam wejsc dzieki swojej plakietce. Pomieszczenie bylo rozlegle i mialo nisko wiszacy strop - wygladalo tak, jakby wydrazono je w betonie tworzacym fundamenty Izby. Siedzacy za biurkiem mezczyzna w srednim wieku, z szopa siwych wlosow na glowie oraz z patriarchalnym usmiechem wspanialomyslnego dziadka przyklejonym do twarzy, dal mu egzemplarze Biuletynu Izby z ostatnich trzech miesiecy. Bylo tego niewiele wiecej niz arkusz z kazdego dnia, odnotowujacy sprawy toczace sie w samej Izbie i w jej komitetach. Sadzac z tego, co Bleys czytal, wokol ustawy o Core Tap bylo bardzo duzo zamieszania. Do komisji i z komisji, na obrady, z powrotem do komisji, a z niej ponownie do Izby. Generalnie, caly czas cos sie dzialo. Relacje byty oszczedne w stopniu, ktory zblizal sie do stenograficznego zapisu i nie powiedzialy mu nic o samej ustawie, natomiast wiele o jej przemieszczaniu sie - chociaz nawet gdyby doszlo do ostatecznego glosowania, to podano by tylko liczbe jej zwolennikow i przeciwnikow. Czlonkow Izby, ktorzy podczas posiedzen glosowali tak lub nie, nie wymieniano z nazwiska. Nawet sama ustawe okreslal tylko numer - 417B. Bleys przeczytal do konca Biuletyny i mial wlasnie oddac je bibliotekarzowi, kiedy - z duzo grubsza porcja materialow - zobaczyl go ponownie u swego boku. -Moze chcialbys przejrzec wydruki gazetowe z tego samego okresu? - zapytal bibliotekarz. - Bardzo wielu czytelnikow stawia relacje gazetowe na drugim miejscu po Biuletynie. Polozyl je na stole. -Dziekuje - rzekl Ahrens. Nie pomyslal o wycinkach gazetowych, chociaz byl to nieuchronnie kolejny krok do zdobycia informacji na temat politycznych postepow przy uchwalaniu ustawy o Core Tap. Zaczal przegladac stos wydrukow. Bylby to spory wysilek, gdyby nie jego umiejetnosc szybkiego czytania i zapamietywania wiadomosci. Przed uplywem pol godziny odniosl wydruki gazetowe bibliotekarzowi, ktory spojrzal na niego z lekkim zaskoczeniem. -Znalazles to, czego szukales? - zapytal. -Tak. Dzieki - rzekl Bleys. Opuscil czytelnie, wrocil na gore, a potem wyszedl na zewnatrz, skad wezwal automatyczna taksowke. Gazety byly duzo bardziej pouczajace, uznal Bleys, kiedy pojazd wiozl go w kierunku apartamentowca. Oczywiscie ich celem bylo raczej przyciagniecie uwagi czytelnikow, a nie zwykle opisanie faktow - jak to czynil Biuletyn jezykiem suchym niczym piasek. Wedle wycinkow, Darrel McKae - mlody charyzmatyk, ktory przyciagal z innych kosciolow o ustalonej tradycji liczne rzesze neofitow - stworzyl wielki zbor. Nazywal sie Kosciol Powstan!, a jego siedziba bylo male miasteczko Newberry. Zdjecia mlodego przywodcy religijnego ukazywaly go takim, jakim byl - wojujacy w kazdym calu. Fanatyk czy Prawdziwie Wierzacy, brzmialo jedyne pytanie, na ktore gazeta nie usilowala odpowiedziec. McKae mial szerokie ramiona, wyglad kogos energicznego i byl najwyrazniej tylko kilka cali nizszy od Bleysa. Patrzac na jego zdjecie, Ahrens gotow byl zalozyc sie, ze tamten jest Fanatykiem. McKae, jako wiejski przywodca, pojawil sie znikad. Byl zwyklym czlonkiem jednego ze zborow w Newberry, ktory prezentowal wiernopoddancza postawe wobec jednej z Pieciu Siostr. McKae zbuntowal ponad polowe kongregacji i sformowal wlasny kosciol. Najwyrazniej od tego momentu jego wplywy rosly stopniowo, a liczba kosciolow postrzegajacych w nim swego najwyzszego przywodce, zwielokrotniala. Z poczatku byly to tylko wiejskie zbory, ale potem kongregacje zaczely pojawiac sie i w miastach. Samo Newberry lezalo w odleglosci jakichs tysiaca dwustu kilometrow od Ekumenii i najwyrazniej Darrel McKae uczynil z niego swoja siedzibe krotko po tym, gdy Bleys wyruszyl w podroz. Mniej wiecej w tym czasie liczba czlonkow jego polaczonych kosciolow osiagnela taka liczbe, ze mogli starac sie o prawo wyboru przedstawiciela do Izby. Petycje zaakceptowano, wybory przeprowadzono i - zaskakujace - nie zastepca Darrela McKae'a, ale on sam, zostal wybrany do Izby jako reprezentant czlonkow kosciola. Taka decyzja dowodzila albo nadzwyczajnej ufnosci w zdolnosci umyslowe mlodego przywodcy religijnego, albo istnienia jakiegos szczegolnego celu. -Uniewaznij polecenie, jakie ci dalem - powiedzial Bleys do mikrofonu taksowki. - Zamiast tego zawiez mnie do najblizszego portu lotniczego. Do najblizszego lotniska i kosmodromu bylo tylko pietnascie minut jazdy. Stamtad pilot wynajetego, piecioosobowego statku przeznaczonego do lotow atmosferycznych, przewiozl go na podobne lotnisko w Newberry, ktore bylo zbyt male, by towarzyszyl mu port kosmiczny. Bleys poinstruowal pilota, zeby ten przylecial po niego nastepnego dnia kolo dziesiatej rano, po czym pojechal autotaksowka do miasteczka. Newberry bylo rzeczywiscie male; mniejsze, niz Bleys sadzil. Gdyby chcial chodzic pieszo jego ulicami, to przy swoim olbrzymim wzroscie i w ubraniu z Ekumenii wyroznialby sie wsrod mieszkancow jak cyrkowy dziwolag. Czy mu sie to podobalo, czy nie, jego gabaryty nakladaly na niego te same ograniczenia, jakim musial poddawac sie Dahno. Zatrzymal jednak autotaksowke przed sklepem, gdzie mogl kupic plan miasta, po czym wlasciwie wykorzystujac drobna sztuczke hipnotyczna, podszedl sprzedawce i wypytal go o powierzchownosc oraz przeszlosc Darrela McKae'a, zanim ten objawil sie na scenie politycznej jako charyzmatyczny lider ruchu religijnego. Okazalo sie, ze McKae byl tutejszym mlodziencem, ktory nie zwracal na siebie szczegolnej uwagi, poki nie zostal przywodca dysydenckich elementow w macierzystym zborze i nie zalozyl wlasnego kosciola. Potem jego nowa kongregacja urosla w sile, a on sam blyskawicznie wyrobil sobie nazwisko. Czy McKae nadal byl w Newberry, tego sprzedawca nie potrafil Bleysowi powiedziec. Zdawalo sie, ze jakis rok wczesniej zaczal wizytowac nowe zbory swojego kosciola i bylo malo prawdopodobne, by ktokolwiek poza jego najblizszymi doradcami wiedzial, gdzie i kiedy mozna go znalezc. Oprocz tego Bleys nie dowiedzial sie wiele wiecej. Znalazlszy sie powrotem w taksowce, zadzwonil na lotnisko w Ekumenii, by odwolac jutrzejszy lot, a potem na miejscowe lotnisko, by zabukowac sobie natychmiastowy wylot z Newberry. Do Ekumenii przylecial tuz przed zmierzchem. Rozdzial 28 Bleys obudzil sie wczesnie, czujac lekki, ale uporczywy przymus. Po chwili, kiedy juz oprzytomnial na dobre, przypomnial sobie, ze tego ranka McKae mial wyglosic w Izbie wazna mowe na temat ustawy zwiazanej z Core Tap. Bleys postanowil jej wysluchac. Nigdy wczesniej nie slyszal przemawiajacego McKae'a. Potrzeba wstania i wyjscia byla wystarczajacym przymusem, ale Bleys odnosil wrazenie - na podstawie tego, czego doswiadczal - ze chodzilo o cos wiecej. Zebral wystarczajaca ilosc dowodow, by czuc nadciagajacy przelom. Niebawem mialo sie cos stac. Zanotowal w pamieci, ze ma nadal szukac dowodow nadchodzacego kryzysu, po czym wstal pospiesznie i ubral sie. Wszedl cicho do sypialni Dahno i przekonal sie, ze - tak jak przewidywal - brat nadal spal. Zwazywszy na to, ze Dahno polozyl sie prawdopodobnie nad ranem, nie bylo w tym nic zaskakujacego. Bardzo wielu jego klientow chcialo spotkac sie z nim w tajemnicy - a "w tajemnicy" oznaczalo czesto godziny, kiedy spora czesc miasta juz spala. Stal przez chwile, patrzac na Dahno. Jego olbrzymi przyrodni brat lezal bezbronny; jedno masywne, nagie ramie zwisalo poza krawedz lozka. Twarz, ktora sen pozbawil oznak swiadomosci, nie byla ta, ktora starszy Ahrens ukazywal swiatu na jawie. Teraz, podczas glebokiej drzemki wywolanej przez zmeczenie, blysk dobrodusznosci byl nieobecny, a znuzenie rozluznialo rysy poszarzalej twarzy. Dahno lezal na boku; poduszka wokol kacika ust byla wilgotna. Spiac, wydawal sie Bleysowi starszy niz kiedykolwiek wczesniej - z jego twarzy mozna bylo odczytac roznice wieku miedzy obu bracmi. Widac bylo cienie wywolane przez zmeczenie i niepokoj. Przez moment Bleys mial dla Dahno niezwykla litosc i cieple uczucia. Wyszedl cicho z pokoju i z mieszkania. Wolal zjesc sniadanie po drodze, niz ryzykowac, ze krecac sie po apartamencie, obudzi przedwczesnie brata. Zjadl sniadanie w restauracji Izby, a potem poszedl prosto na galerie gosci. W tym momencie bylo juz nieco po dziewiatej rano - za wczesnie, by zjawila sie wiekszosc czlonkow Izby, ale duzo za wczesnie dla niemal wszystkich obserwatorow z galerii. Jednak dotarlszy tam, Bleys przekonal sie, ze galeria byla wypelniona prawie w trzech czwartych, a niemal tyle samo, procentowo, czlonkow Izby zajmowalo miejsca przy pulpitach sali obrad. Bleys dal wczesniej Tomowi napiwek, zeby straznik zalatwil kogos, kto zajmie dla niego miejsce. Kiedy Ahrens zjawil sie, Tom poprowadzil go zdecydowanym krokiem w dol, ku pierwszemu rzedowi balkonu. Na ich widok siedzacy trzy miejsca dalej mezczyzna z plakietka umozliwiajaca jednokrotny wstep na galerie podniosl sie i ruszyl wzdluz rzedu. Bleys zajal jego miejsce. Ta zamiana zwrocila uwage siedzacych w poblizu, ale nie przesadna. Rezerwowanie miejsc nie bylo niczym nadzwyczajnym. Przypuszczalnie, pomyslal Bleys, co najmniej polowa wizytujacych galerie postepowala od czasu do czasu w ten sam sposob. Bleys wyrzucil te kwestie z glowy. Pochylil sie, by przyjrzec sie Izbie i sprawdzic, kto jest juz obecny. McKae, przekonal sie, byl przy swoim pulpicie. Bleys poznal go dzieki widzianemu wczesniej zdjeciu. Wysoki, sprawial imponujace wrazenie na tle reszty czlonkow Izby, ktorzy byli przewaznie niscy, w srednim wieku i bez kondycji. Sylwetke mial atletyczna; czarna peleryna o szkarlatnej podszewce okrywala niebieskie spodnie, bluze i wypucowane buty do pol lydki. Stal, kiedy goncy Izby wniesli stos papierow i zlozyli go przed nim. Zaskoczony Bleys ujrzal, ze tak daleko od McKae'a, jak to tylko bylo mozliwe, siedzialo razem Piec Siostr, wokol ktorych miejsca swiecily pustka. Byl to pierwszy raz, gdy Bleys widzial wszystkie Siostry razem i stanowilo to dla niego niespodzianke. Czworo znal - do Harolda Harolda, Shin Lee, Brata Williamsa i Christophera Umaluka dolaczyla piata osoba, ktora mogl byc tylko Hugo Linx z Grupy Pierwszej Modlitwy. Zaskoczeniem dla Bleysa byl nie tyle fakt, ze go tutaj widzial, ale to, ze Linx okazal sie grubym czlowiekiem ubranym, ponizej zwyklej koszuli i marynarki, w cos posredniego miedzy kiltem a spodnica; potargane rude wlosy otaczaly lysine na srodku glowy. Byl to ten sam czlowiek, ktory zatrzymal obu braci, gdy Dahno pierwszy raz zabral Bleysa na galerie, i ktory grozil starszemu Ahrensowi wydaleniem z budynku Izby. Wowczas Dahno wzruszyl ramionami i wyjasnil Bleysowi, ze zrobienie sobie kilku wrogow jest czyms nieuchronnym. Jesli chodzi o Dahno, to niczemu nie mozna bylo w pelni ufac. Rozpoznawszy teraz, ze zapamietany przez niego czlowiek to Linx i ujrzawszy go z czterema pozostalymi Siostrami, Bleys zrozumial, ze cala scena z przeszlosci zostala zaaranzowana przez Dahno, by w glowie mlodszego brata nie powstala mysl, ze Linx ma jakiekolwiek zwiazki ze starszym Ahrerisem. Nie bylo sposobu, zeby Dahno mogl doradzac Pieciu Siostrom, ktore mialy polityczna sile tylko wtedy, kiedy dzialaly wspolnie, jesli jedno z tej grupy byloby jego nieprzejednanym wrogiem. Doradztwo w tych warunkach byloby niemozliwe. Cale spotkanie z Linxem bylo w zwiazku z tym ustawione przez Dahno w tym celu, by sprawic na Bleysie wrazenie, iz Hugo na pewno nie moglby byc jego klientem. To zas z niemal rowna pewnoscia oznaczalo, ze z Pieciu Siostr to wlasnie Linx byl kontaktem Dahno, przez ktorego ten doradzal calej piatce. Bleys skierowal nagle uwage z powrotem na parkiet Izby, gdzie zaczal przemawiac McKae. Mowil o Core Tap, a przeslanie jego wystapienia bylo proste. Bleys wiedzial juz, ze pomimo tego, iz byla to inwestycja na skale planetarna, a w zwiazku z tym dotyczyla calej jej ludnosci, Piec Siostr wspieralo projekt ze wzgledu na wlasne interesy. Zaskakujace, ze McKae najwyrazniej takze popieral budowe Core Tap - ale z pewnym zastrzezeniem. Kiedy Bleys sluchal go teraz, tamten domagal sie, zeby pracujacy przy Core Tap na tej boskiej planecie byli koniecznie czlonkami kosciola i wierzyli w Boga. Malowal obraz populacji planety jako zdecydowanie religijnej. Jesli byli na powierzchni Zjednoczenia ludzie, ktorzy nie uczestniczyli aktywnie w zyciu kosciolow, to zaden z nich nie smial zabrac glosu, by zaprzeczyc istnieniu Boga. McKae rzucil w twarze obecnym czlonkom Izby, iz moze dojsc do tego, ze wsrod sprowadzonych z innych swiatow fachowcow moga znalezc sie ludzie, ktorzy nie tylko nie wierza w Boga, ale czynnie i glosno zaprzeczaja Jego istnieniu i wypowiadaja sie przeciwko Jego kosciolom. Co, wskazal McKae, jest w istocie tym samym, co wystepowanie przeciwko ludnosci calej planety. Bleys nie musial szukac politycznych aspektow tej mowy i zawartej w niej propozycji. Piec Siostr nie moglo wyprzec sie wspierania Core Tap. W zwiazku z duza iloscia czlonkow, jaka stracily ostatnio na rzecz kosciola McKae'a, Siostry wsciekle pragnely przyjecia przez Izbe ustawy, aby kazde z Piatki moglo indywidualnie zaprezentowac sie przed swoimi zborami w roli glownego oredownika na rzecz zyskania aprobaty dla budowy Core Tap. Z drugiej strony, zadanie McKae'a bylo praktycznie niemozliwe do spelnienia. Inne planety i zakontraktowani na nich specjalisci dostarczali technologie, dzieki ktorej sami mogli zbudowac Core Tap i nigdy nie zgodziliby sie na umowe zawierajaca stwierdzenie, iz sa czlonkami kosciolow i wierza w Boga. Na przyklad na Cassidzie, za jedna ze swobod obywatelskich uznawano to, ze nikomu angazowanemu do pracy nie zadaje sie pytan na temat wyznawanej religii. Poza tym, na Cassidzie i na niektorych innych swiatach, z jakich trzeba bylo sciagnac fachowcow, zyli ludzie, ktorzy byli dumni ze swojego ateizmu. Nawet Exotikowie, mimo calej ich lagodnosci i wyznawanej wiary w prawo jednostki do wolnosci, glosili poglad, ze jakakolwiek absolutna wiara w istnienie konkretnego bostwa stalaby na drodze rozwoju rodzaju ludzkiego, o jaki walczylo ich spoleczenstwo. Zatem, udajac, ze go popiera, McKae wyraznie sabotowal projekt budowy Core Tap. Jednoczesnie dazyl do spowodowania upadku Pieciu Siostr i wyniesienia w Izbie wlasnej osoby na najbardziej eksponowana pozycje, ktora tamci tak dlugo zajmowali. Sluchajac przemowy McKae'a, Bleys zaczal wyraznie dostrzegac, ze tamten moze osiagnac swoj cel. Na swiatach Zaprzyjaznionych liczyli sie ludzie umiejacy inspirowac - charyzmatyczni. Teraz Bleys sluchal kogos najbardziej charyzmatycznego sposrod tych, jakich kiedykolwiek wczesniej udalo mu sie spotkac. Z pewnoscia obdarzonego wieksza charyzma od tej, jaka dysponowalo ktorekolwiek z Piatki. W rezultacie, niezdecydowani w wiekszosci deputowani Izby reagowali tak, jak zelazne opilki, ktore przeskakuja ze slabszego magnesu, by przylgnac do silniejszego. Kiedy McKae skonczyl wreszcie swoje wystapienie, zostal nagrodzony przez czlonkow Izby glosnym aplauzem; takze niektorzy widzowie na galerii zaczeli klaskac, az przybyl Tom, ktory uciszyl ich krzywym spojrzeniem. Bleys dolaczyl do ogolnego exodusu obserwatorow z galerii i pojechal do domu, by zaczekac na ukazanie sie dziennikow. Gdy wchodzil do mieszkania, przedpoludniowe wydanie wysuwalo sie wlasnie z rejestratora. Bleys ustawil urzadzenie tak, zeby najpierw przedrukowalo wiadomosci i materialy dotyczace McKae'a i jego porannego przemowienia, a dopiero potem reszte gazety. Zabral wydrukowane fragmenty na temat Darrela i usiadl, zeby je przeczytac, podczas gdy reszta tekstu nadal wysuwala sie z urzadzenia. Bylo zbyt wczesnie na to, zeby skomentowano mowe, ale ton, w jakim ja relacjonowano, wspolgral w zasadzie z tym, jakiego Bleys sie spodziewal. Sprowadzalo sie do tego, ze bez wzgledu na to jaka decyzja zapadnie odnosnie Core Tap, McKae podniosl wazna, nawet jesli niewygodna kwestie dotyczaca tych, ktorzy beda przy tym projekcie pracowac. Wiekszosc doniesien konczyla sie pytaniem - czy naprawde mozemy wymagac od tych ludzi, zeby byli pobozni wedle naszych standardow? Popoludniowe wydania gazet wyraznie zmienily ton. Wydruki nie poddawaly juz w watpliwosc, czy tego rodzaju pytanie moglo zostac postawione, ale akceptowaly fakt, ze padlo i teraz w taki czy inny sposob musiano na nie odpowiedziec. Do chwili, gdy ze sciennego rejestratora wysunely sie poznopopoludniowe wydania gazet, pojawily sie juz glosy opinii publicznej, ktore w przewazajacej czesci byly za wprowadzeniem restrykcji, jakie McKae mial nalozyc na pracownikow Core Tap spoza planety. Temu podejsciu wtorowaly - z mniejszym zarem, ale poslugujac sie bardziej zborna argumentacja - profesjonalne komentarze redakcyjne i teksty z dalszych stron gazet. Bleys byl wlasnie zajety ich lektura, kiedy zadzwonil telefon przy lozku, wiec odlozyl wydruki, podszedl tam i zobaczyl na ekranie wiadomosc od Dahno. Zabrac Cie o osmej na kolacje? Prezes Do oznaczonej pory pozostalo dwie i pol godziny. Bleys spedzil je, przegladajac protokoly Izby, gdyz chcial sprawdzic, czy dochodzilo wczesniej do ogolnoplanetarnych dyskusji, w ktorych kwestie wiary scieraly sie z potrzebami praktycznymi. Znalazl w sumie osiem takich debat. We wszystkich przypadkach zdecydowano na korzysc wiary, a przeciwko wymogom praktycznym. Nastepnie nastawil wyszukiwarki tak, by przesledzily losy owych odrzuconych projektow. W wiekszosci przypadkow, dowiedzial sie, byly wskrzeszane i w koncu zatwierdzane przez Izbe jako czesc innej, zupelnie nie zwiazanej z nimi ustawy oraz w ksztalcie, ktory probowal uniknac lub ominac pierwotnie podniesione przeciwko nim zastrzezenia religijnej natury. Zanim Bleysowi udalo sie bardziej zaglebic w temat, otworzyly sie drzwi i zjawil sie Dahno. W oczach mial zwykly blask, a glos zdradzal powrot normalnego, energicznego "ja" brata. -Gotow do wyjscia? - zapytal. -W tej chwili, panie prezesie - odparl Bleys. Porzucil wydrukowane arkusze i ruszyl z Dahno ku drzwiom mieszkania. Jedli kolacje w kolejnej z niezliczonych prywatnych restauracji, w ktorych Dahno albo byl jednym z najlepiej znanych klientow, albo mial w nich jakis udzial. Do Bleysa dotarlo teraz, ze uwaga, jaka brat nieodmiennie zwracal na siebie, mogla miec takze ludzki wymiar. Goszczenie olbrzyma obdarzonego odpowiednim spustem bylo tym samym rodzajem milczacego potwierdzenia jakosci restauracji, co jadanie poza domem bardzo grubego czlowieka, ktore swiadczy w wiekszosci lokali o dobrej obsludze. Tego wieczoru Dahno byl w nastroju dorownujacym temu, jaki mial wchodzac do mieszkania. Byl radosny i dowcipny - dusza towarzystwa. Mowil niemal o wszystkim, ale nie wypowiadal sie na temat dzisiejszego przemowienia McKae'a. Bleys wlasciwie nie spodziewal sie, ze brat poruszy ten temat. Byl zadowolony z tego, ze siedzi oparty w trakcie posilku i plynie, unoszony fala dobrego humoru Dahno. Interesowal go nastroj brata w dniu, w ktorym McKae odniosl sukces swoim wystapieniem; od czasu do czasu obserwowal Dahno, porownujac jego wyglad z widokiem jego spiacego wcielenia. Na poczatku posilku nie mogl znalezc zadnej skazy w postawie brata, w jego zachowaniu sie i w mowie. Oznaki wyczerpania, jakie Bleys widzial podczas snu olbrzyma, byly skutecznie zamaskowane. Panowal taki sam nastroj, jak podczas wszystkich ich prywatnych kolacji. Dahno nie wspominal ani o tym, co stalo sie dzisiaj w Izbie, ani nie napomykal slowem o podrozy Bleysa. Zamiast tego mowil o pomysle mlodszego brata, ze organizacja Innych powinna przyjac w swoje szeregi niemal wszystkich zdatnych do tego mieszancow i objac w koncu kontrola rzady na wszystkich planetach - jakby chwilowo uwazal to za korzystne. Ale w miare uplywu czasu, Bleys - teraz czujny - zaczal zauwazac pekniecia na towarzyskiej fasadzie Dahno i jego prezentacji samego siebie. Glos brata nadal wywiazywal sie z obowiazku; Dahno podtrzymywal strumien swobodnej konwersacji na wiele tematow, wyrazal prawdziwe zainteresowanie Bleysem i nie zapominal o Henryrn i Joshui. Zasugerowal nawet, ze mialby pewne dlugoterminowe plany wobec MacLeanow, co do ktorych uwazal, ze moglyby ucieszyc Bleysa, ale poniewaz jeszcze nie dojrzaly, to nie chcial na razie o nich mowic. Ale chociaz jako rozmowca Dahno nie okazywal zadnych niepokojacych znakow, to Bleys zaczal odkrywac, ze wokol oczu i ust brata pojawily sie cienie znuzenia i rozpaczy, ktore dzis rano widzial na jego twarzy podczas snu. Zwyczajnie, nie bylaby to wystarczajaca przeslanka, by w przypadku kogokolwiek innego mozna sie bylo pokusic o cos wiecej niz o slepy domysl na temat stanu uczuc i psychiki delikwenta. Bleys przygladal sie jednak bratu tak, jak studiowal badawczo wszystkie inne rzeczy, ktore uwazal za niezbedne w celu prowadzenia takiego zycia, jakie chcial prowadzic; i dowody, ktore teraz widzial, byly dla niego przytlaczajace. Dahno byl na krawedzi zalamania. Widoczne oznaki sugerowaly, ze kryzys narastal od dluzszego czasu. Chodzilo o cos wiecej niz zwykla tajona reakcje na dzisiejszy zamaskowany atak, ktory McKae przeprowadzil w Izbie na Piec Siostr. Nadal jednak byl czas, myslal Bleys, by sie o tym upewnic. Ze swoich lektur zapamietal zdanie, ktore pochodzilo ze Starej Ziemi, z amerykanskiego Dzikiego Zachodu, wobec czasow znacznie poprzedzajacych rozwoj lotow kosmicznych, gdy tylko niewielu mieszkancow gor i handlarzy skor pchalo sie w dzicz, jaka byla wowczas zachodnia czesc Ameryki Polnocnej. Traperzy z tamtych czasow, kierujac sie niemal zwierzecym instynktem w kwestii tego, dokad mieli isc lub gdzie sie zatrzymac, poslugiwali sie maksyma: "Dokad mnie rzuci los". Byl jeszcze czas w trakcie tej kolacji. Bleys zaczeka troche i przekona sie, w ktora strone los rzuci dzis w nocy Dahno. Na jednej rzeczy mozna bylo polegac. Starszy Ahrens nie wybralby sie z bratem na kolacje bez powodu. Wczesniej czy pozniej musial go wyjawic. Szydlo wyszlo z worka po kolacji i deserze, gdy Dahno sklonil Bleysa zeby ten, wbrew swoim zwyczajom, napil sie z nim brandy. Bleys nie mial szczegolnych osobistych obiekcji wobec alkoholu. Po prostu chodzilo o to, ze w zadnym wypadku i w zaden sposob, nie wspieral jego planow na reszte zycia. -Prawdopodobnie uznasz to za nieco zbyt nagle - powiedzial Dahno, przelknawszy koniak i ujrzawszy, ze Bleys zrobil to samo - ale po rozwazeniu wielu innych mozliwosci i po przyjrzeniu sie obecnym warunkom panujacycm na innych swiatach, postanowilem, ze pojde za twoim marzeniem. Urwal i spojrzal na Bleysa, ktory pozwolil, by na jego twarzy ujawnil sie prawdziwy przestrach wywolany przez te nagla decyzje. -Przynajmniej - ciagnal Dahno, usmiechajac sie - zaangazuje sie w to do tego stopnia, ze zaczniemy wybierac planete, na ktorej zalozymy nowa podorganizacje - pierwsza z tych, ktore mozemy zaczac budowac. Umilkl i z figlarnym usmiechem mrugnal porozumiewawczo do Bleysa. -Co na to powiesz? - zapytal. -Musisz mi dac chwile czasu do namyslu - odparl Bleys, chociaz prawda byla taka, ze nie potrzebowal zastanawiac sie ani chwili dluzej. Oczekiwal jakiejs reakcji Dahno na sukces, jaki McKae odniosl w Izbie. To bylo wyraznie to. Dahno skinal glowa, wypil kolejny lyk brandy, a potem odstawil kieliszek. Upieral sie przy tym, by podawano mu kieliszki tak duze, ze nawet jego olbrzymie rece, a takze dlugie palce Bleysa, byly w stanie tylko czesciowo objac podtrzymywana dlonia szklana czasze, podczas gdy nozka tkwila miedzy palcami. -Dobra - powiedzial po odstawieniu kieliszka na blat stolu. - Miales czas do namyslu. Co postanowiles? -Nie spodziewalem sie, ze tak szybko podejmiesz decyzje - odparl Bleys. - Myslalem, ze zajmie ci to co najmniej pare tygodni, jesli nie wiecej. I nawet w takiej sytuacji uwazalem, ze mam szanse jak jeden do jednego. Moge spytac, co cie przekonalo do tego planu? -Nie - rzekl Dahno usmiechajac sie do niego, aby slowo negacji zabrzmialo jak zwykla odmowa, a nie odtracenie. -No coz, nie moglbym byc bardziej szczesliwy - powiedzial Bleys. - Naprawde uwazam, ze czeka nas wielka i obiecujaca nagroda na przyszlosc. Moze nawet tak wielka i wspaniala, ze zaden z nas nie potrafi sobie teraz tego wyobrazic. Dahno rozesmial sie; dopil brandy i pokazal gestem, ze prosi o wiecej. -Naprawde udalo ci sie sprzedac ten pomysl - pochwalil, przenoszac ponownie wzrok na Bleysa. - To dobrze. Jest jakas konkretna planeta, na ktorej chcialbys sie zainstalowac w pierwszej kolejnosci? -Prawde mowiac, tak - odparl Bleys. - Stara Ziemia. Dahno spojrzal na niego, majac glowe pochylona nieco w bok. Gdyby nie jego zupelny brak podobienstwa do czegos tak malego i ciekawskiego jak ptak, pochylenie glowy moglo byc tym, czym postawa przyjmowana przez ptaka, starajacego sie przyjrzec czemus dokladnie. -Sadzilem, ze powinienes juz wiedziec, iz Stara Ziemia bedzie dla nas prawdopodobnie najtwardszym orzechem do zgryzienia - powiedzial. - Nie ma tam jednego rzadu. Sa ich doslownie setki. Kazda spoleczna, religijna i etniczna grupa trzyma sie z dala od innych i upiera sie przy samostanowieniu. Tworzy to sytuacje, w ktorej bedziemy potrzebowali wiecej ludzi, niz sobie wyobrazasz, zeby wplynac na wszystkie rzady. -Istnieja wspolne, ogolnoziemskie ciala polityczne, ktore rozwazaja sprawy dotyczace calej planety i kieruja nimi... - zaczal Bleys, ale Dahno przerwal mu. -To najgorsze ze wszystkiego - stwierdzil. - Jak powinienes juz wiedziec, ludzie zasiadajacy w tych radach nie sa niczym wiecej jak marionetkami, za ktorych sznurki pociagaja reprezentowane przez nich grupy. I, jak powiedzialem, wladze maja owe zbiorowosci. -Ale, jak zamierzalem wlasnie powiedziec - spokojnie ciagnal Bleys - mysle, ze nasza organizacja moze zmienic wzorzec postepowania na Starej Ziemi. Pamietaj, ze to jest jedyna planeta, na ktorej mozemy spotkac pelna pierwotna reprezentacje calej ludzkosci... -To wlasnie uczyni z niej najtwardszy orzech do zgryzienia - powtorzyl Dahno. -Nie - sprzeciwil sie Bleys. - To sa proto-Zaprzyjaznieni, proto-Dorsajowie i proto- Exotikowie, zyjacy tam wspolczesnie jako czlonkowie tych samych lokalnych grup etnicznych, o ktorych mowisz, ale reszta populacji jest dla nas osiagalna. Ziemia zawsze slucha ewangelistow, kaznodziei. Nasi ludzie zwerbowani na Zjednoczeniu i Harmonii to od wielu pokolen ewangelisci z kulturowego doboru naturalnego. Wyobraz sobie, ze ktos taki jak McKae, ktory przemawial dzisiaj w Izbie, wyglasza kazanie na temat korzysci plynacych z tego, ze Inni beda takze przywodcami na Starej Ziemi. Grupa ludzi takich jak on moglaby podbic Ziemie. Oczywiscie, to wymaga czasu. Bleys zamilkl. -Nie rozumiem cie - odezwal sie Dahno calkiem powaznym tonem w powstalej nagle ciszy. Nie zwrocil uwagi na nowy kieliszek brandy, ktory przed nim postawiono. - Chcesz, zebysmy wysylali kaznodziei na Stara Ziemie? Co by nam to mialo dac, zarowno na krotka, jak i na dluzsza mete? -Na dluzsza mete - odparl Bleys - moga rozerwac granice tych zbiorowosci, o ktorych mowiles. W koncu, po prostu dlatego, ze Stara Ziemia jest nadal tak bogata i potezna, to z niej - bardziej niz z jakiegokolwiek innego miejsca - moglibysmy zyskac wiekszy wplyw na cywilizowane swiaty. Dahno oparl sie o wyscielana krzywizne boksu, powodujac, ze oparcie zaskrzypialo pod jego ciezarem; starszy brat wypuscil powietrze z pluc dlugim, lagodnym strumieniem. Podniosl koniak i wypil. -Pan naprawde zaglada daleko w przyszlosc, panie wiceprezesie - powiedzial w wielkim zamysleniu; wzrok mial roztargniony. Bleys zauwazyl, ze w tej chwili rozluznienia kontroli, na twarz brata powrocily cienie niepokoju i zmeczenia. -Sadze, ze to konieczne - odparl. - Wyznaczajac cel lezacy tak daleko przed nami, mozemy byc pewni, ze mamy caly czas swiata, by go osiagnac. Potem zawsze mozemy wrocic do tego, co powinno byc zrobione natychmiast. Dahno spojrzal na niego bystro. -Byc moze - powiedzial. - Ale zastanawiam sie, w jaki sposob wplynie to na wszystkie istniejace juz na innych planetach organizacje? -Sam o tym myslalem - przyznal Bleys. - Ich czlonkowie na opanowanych juz swiatach beda chcieli miec pewnosc, ze nie zostana zepchnieci na dalszy plan. Mam na uwadze to, ze prawdopodobnie powinnismy zwolac spotkanie wszystkich przywodcow organizacji. Wszystkich ludzi, z ktorymi rozmawialem podczas mojej ostatniej podrozy, na jakiejs neutralnej planecie. A jaka lepsza neutralna planeta moglaby wchodzic w gre, jak nie ta, na ktorej sie zainstalujemy? W tym wypadku Stara Ziemia. -Tak... - powiedzial Dahno. Stuknal palcami o stol. Bylo to lekkie uderzenie, ale towarzyszacy mu dzwiek rozlegl sie w calej restauracji. Goscie spojrzeli w ich kierunku. -W porzadku - stwierdzil Dahno. - W takim razie natychmiast wyjade. Chce osobiscie wybrac odpowiednie miejsce na spotkanie, a skoro juz przy tym jestesmy, to moglbym po prostu wziac krotki urlop. Odkad siegam pamiecia, nie mialem wakacji. Nie czuj sie wiec zaskoczony, jesli skontaktuje sie z toba dopiero za kilka tygodni, zeby ci powiedziec, jakie znalazlem miejsce na spotkanie, i kiedy powinniscie sie tam znalezc. -Wyjezdzasz jutro? - zapytal Bleys. - Mozesz odleciec tak nagle? -Czemu nie? - rzekl Dahno niefrasobliwie. - Znasz to powiedzenie - wszystkie drogi prowadza na Stara Ziemie. Czesc drogi moge odbyc na dowolnym statku, jaki jutro odlatuje, a potem przesiade sie na inny - czy to lecacy bezposrednio na Ziemie, czy gdzies w jej poblize - skad trzecim statkiem moge pokonac ostatni odcinek. Od czasu do czasu bede dawal ci znac, gdzie jestem. Ale nie spodziewaj sie czestych wiadomosci. A tymczasem, ty bedziesz tutaj dowodzil. Przerwal, zanurzyl reke w kieszeni i wyjal cos, co skrywal w swojej wielkiej dloni. -Masz - powiedzial. - Mysle, ze mozemy teraz widziec w panu pelnoprawnego wspolnika, panie wiceprezesie. Masz, to niespodzianka dla ciebie... - mowiac to, Dahno rzucil na stol maly, brazowy klucz. Bleys widzial mikroobwody blyszczace na powierzchni piora klucza. Spojrzal na brata. -Kolejne akta? -Tak - odparl Dahno. - Pokazalem ci tajne pliki dawno temu; po tym, gdy domysliles sie, czego dotycza. Teraz masz dostep do najtajniejszych z tajnych. Urwal i usmiechnal sie do mlodszego brata. -Czy ich istnienie takze wydedukowales? -Troche sie nad tym zastanawialem - przyznal Bleys. Rozdzial 29 Chyba pierwszy raz w zyciu Bleys zostal calkowicie zaskoczony. Powiedzial sobie, ze to sie nie moze powtorzyc. Zdarzaly sie wczesniej wypadki, kiedy pakowal sie w nieznane sytuacje lub cos niespodziewanego przytrafialo mu sie bez ostrzezenia, ale w tej chwili powiedzial sobie, ze powinien byl przewidziec i zaplanowac podobny zwrot. Nie przewidzial. Zaplanowal to, ze w celu odbycia spotkania sprowadzi Dahno i szefow organizacji na Ziemie. Zaplanowal, ze w koncu przekona brata do idei powiekszenia organizacji Innych. Zamierzyl w koncu, ze w taki czy inny sposob dostanie sie do wszelkich tajnych plikow. Przewidzial wiele rzeczy, ktore moglyby pokrzyzowac mu plany. Wzial pod uwage fakt, ze Dahno moglby nagle przystac na pomysl rozbudowy organizacji. Ale raczej nie spodziewal sie, ze brat chcialby opuscic Zjednoczenie. I nigdy nie rozwazal mozliwosci, ze Dahno zalamie sie na skutek obecnej sytuacji i pod brzemieniem pracy. Ale wyraznie, przynajmniej dla Bleysa, Dahno zalamywal sie. Stan wyczerpania, jaki Bleys widzial na twarzy brata podczas jego snu, byl ostrzezeniem; ale Dahno, z ktorym czujny Bleys rozmawial zeszlego wieczoru przy kolacji, i ktorego sytuacje potwierdzil tamtego ranka, sluchajac McKae'a w Izbie oraz studiujac wydruki gazet, to byl Dahno walczacy o przetrwanie. Piec Siostr znajdowalo sie na lasce McKae'a, a tym razem starszy Ahrens nie mial pomyslu, jak je uratowac. Piatka utraci pozycje liderow w Izbie. Z jakiegos powodu Dahno traktowal to jako koniec wszystkiego, co do tej pory osiagnal. Wiec teraz on, Bleys, musi na wlasna reke znalezc rozwiazanie problemu. Jego dlugoterminowe plany nadal obowiazywaly, ale bedzie musial ulozyc w pospiechu nowe, krotkoterminowe - co pokazywalo niedostatki jego umiejetnosci przewidywania, ktorej do tej pory calkowicie ufal. Bylo prawda, ze w tym wszystkim ujawnialy sie pewne nieoczekiwane elementy. Ani nie powiazal Linxa z Piecioma Siostrami, ani nie skojarzyl, ze Linx jest klientem brata. Nie przewidzial, jak nadzwyczaj skuteczny mogl byc McKae, przemawiajac przed Izba - chociaz bylo to cos, co powinien byl zauwazyc i podejrzewac na podstawie gwaltownego wzrostu liczby czlonkow jego kosciolow. Ale powinien byl rozwazyc, do jakiego stopnia Dahno zaangazowal wlasne ego w dzialanie poprzez klientow w Izbie. Bleys znalazl sie w sytuacji kogos, kto trzyma na kolanach skarb rzucony mu tak nagle, ze nie ma pojecia, co z ta fortuna poczac. Osiagnal granice, do ktorych zamierzal dotrzec, ale tak bardzo wyprzedzil plan, ze nie byl w stanie uporac sie natychmiast z osiagnietymi efektami. Na szczescie Dahno planowal "krotki urlop" na Ziemi, co da Bleysowi przynajmniej kilka tygodni. Ale w tym czasie trzeba bedzie zrobic mnostwo rzeczy. Jednak wyjazd brata prowadzil do krytycznego splotu czynnikow. Dahno, ktory czul, ze stawka bylo jego przetrwanie, mogl stac sie ekwiwalentem slonia-samotnika - i to nie tylko w jednym znaczeniu tego porownania. Dahno wyjezdzal najwyrazniej dlatego, ze nie byl juz w stanie dluzej chronic Pieciu Siostr przed politycznym upadkiem, a nie mogl wspoldzialac z McKae'em - nie byl to typ czlowieka, ktory kiedykolwiek i w jakiejkolwiek sprawie stalby sie jego klientem. To, co Dahno robil, wydawalo sie oczywiste i sensowne. Ale jakie jeszcze mial zamiary? Niewatpliwie Linx i reszta Piatki beda go szukac, ale zanim to nastapi, Dahno bedzie daleko stad, bezpieczny. Bleys i pracownice biurowe zostana, by samotnie stawiac czola McKae'owi; i nie zrobia tego wcale lepiej, nizby to uczynili z najlepsza pomoca Dahno. Czy tez starszy brat mial ciagle cos jeszcze w rekawie? Bleys zganil sie za zbyt szybkie przeskakiwanie do konkluzji. Nic, co dotyczylo Dahno nie bylo dokladnie tym, czym sie wydawalo z pozoru. Moglo byc tak, ze wyrazenie przez niego zgody na plan Bleysa i na odbycie spotkania na Ziemi, czy tez sam jego wyjazd, bylo jakos powiazane z ruchem, ktory mimo wszystko ochroni Piec Siostr przed Darrelem. Chociaz, jak mogl to zrobic, nie pozbywajac sie McKae'a, tego Bleys nie wiedzial; a w kazdym razie watpil, czy Dahno mial kiedykolwiek wczesniej, albo teraz, mozliwosc calkowitego usuniecia McKae'a ze sceny. Tylko to zapewniloby Pieciu Siostrom supremacje w Izbie. Bleys uznal, ze w tej kwestii nie ma wyboru. Bedzie musial po prostu ukladac plany na biezaco - przynajmniej z poczatku. Przede wszystkim byly informacje, ktore mogl teraz uzyskac i jakich moglby potrzebowac. Tego ranka Dahno postanowil zlozyc krotka wizyte u Henry'ego i Joshui, gdyz pierwszy statek, na ktory mogl wsiasc, odlatywal dopiero po poludniu. -Wynajmij poduszkowiec - brzmialy jego ostatnie slowa, wypowiedziane do Bleysa poprzedniej nocy. - Ja pojade swoim i spotkamy sie na miejscu okolo dziewiatej rano. Dobrze? -Oczywiscie - odparl Bleys, zastanawiajac sie, dlaczego Dahno chcial, zeby jechali osobno. Na pewno nie myslal o zabraniu Henry'ego i Joshui na Ziemie; to byl calkowicie nierealny pomysl. Po pierwsze, MacLeanowie nie chcieliby jechac, a po drugie, nadal nie tlumaczyloby to, dlaczego w razie koniecznosci nie mieliby pojechac do kosmoportu wszyscy razem. Cos powiedzialo jednak Bleysowi, ze byla to mniej wazna kwestia. Warto ja bylo rozwazyc tylko dlatego, ze kazda wskazowka, jaka dalo sie poznac dzieki temu, co Dahno powiedzial lub zrobil, mogla okazac sie uzyteczna w wyobrazeniu sobie tego, co brat jeszcze zamierzal uczynic. Bleys wstal wczesnie rano, wynajal poduszkowiec i pojechal na farme. Wynajety pojazd nalezal do rodzaju tych, ktorymi trzeba bylo kierowac samemu; nie zachowywal sie jak autotaksowka, a w wiejskich drogach nie osadzano pasow sterujacych ruchem pojazdow. Bleys potrafil obslugiwac przyrzady sterownicze, ktorych bylo bardzo malo, z wyjatkiem jazdy po gruntowych drogach. W zwiazku z tym pokonanie ostatniego odcinka drogi do farmy wymagalo calkowicie recznego sterowania. Na dlugo przed tym, zanim dotarl do miejsca, w ktorym nalezalo skrecic z glownej drogi, Bleys przeszedl z zadowoleniem na kierowanie reczne. Zakarbowal sobie w glowie, zeby w przyszlosci - poniewaz obecnie przyrzady tych pojazdow roznily sie w niewielkim stopniu na rozmaitych planetach - uzywac ich czesciej w takiej wersji, a nie z autopilotem. Chociaz przyjechal wczesnie, to po dotarciu na miejsce zastal juz zaparkowany na podworzu farmy poduszkowiec Dahno. Bleys postawil swoj pojazd za tamtym - nie bylo miejsca, zeby zaparkowac obok. Wysiadl, gdy tylko poduszkowiec opadl na ziemie i podszedl do drzwi domu. Zapukal, a znajomy glos Henry'ego zaprosil go do srodka. Dahno siedzial na zbudowanym dla niego krzesle. Obaj MacLeanowie, Henry i Joshua, zajmowali zwykle krzesla, ktore przyciagneli w poblize tamtego i zwrocili frontem do goscia. Kiedy Bleys wszedl, Joshua wstal i przyniosl mu kolejne krzeslo, na ktorym mlodszy Ahrens przysiadl, czujac sie duzo mniej komfortowo niz jego brat na swoim tronie. Dahno zajety byl rozmowa z Henrym. -Nie bedzie mnie najwyzej szesc miesiecy - mowil - ale jesli bedziesz czegos potrzebowal, to zawsze mozesz skontaktowac sie z Bleysem. Czy jest cos, cokolwiek, co moglbym zalatwic albo dac wam teraz, tuz przed wyjazdem? Henry potrzasnal glowa. Nie chcial nigdy przyjmowac zadnych cennych prezentow - ani od Dahno, ani od kogokolwiek innego. Podczas swoich wizyt na farmie, Bleys takze proponowal Henry'emu, ze zalatwi mu lub da rozne rzeczy, ale spotykal sie ze stanowcza odmowa. Wuj stal na stanowisku, ze kiedy Dahno i Bleys mieszkali pod jego dachem, to placili za to swoja praca, a poniewaz farma nie byla juz dluzej ich domem i nie zapewniala im wyzywienia, zatem Ahrensowie nie byli jej nic winni. Henry przyjmowal drobne prezenty, takie jak czesci do silnika, ktory w koncu zbudowal i zamontowal na ramie ciagnika; dzieki temu mogl teraz orac czyms wydajniejszym niz zaprzeg zlozony z osmiu koz. Ale to byla juz przeszlosc. Dahno i Bleys, kazdy na wlasna reke, wymyslali drobne prezenty dla Henry'ego, ale ten przy kazdej okazji odwzajemnial sie im darem w postaci koziego miesa, jakiegos produktu farmy lub nawet rzeczami zrobionymi na drutach czy wyrzezbionymi przez niego albo Joshue - tak ze obdarowywanie nie bylo jednostronne. Bleys zdziwil sie nawet troche, slyszac, ze Dahno probowal w tej chwili dac cokolwiek Henry'emu, skoro wiedzial, jak bardzo wuj byl nieugiety w tej kwestii. Ale propozycja brata byla jednym z tych zwodniczych preludiow, prowadzacych do czegos innego, co Dahno mial na mysli. -No coz, jedna rzecz moge zrobic - rzekl Dahno - to znaczy zostawic tutaj swoj poduszkowiec, zebyscie mogli go uzywac podczas mojej nieobecnosci. Zanim Henry zdolal zaprotestowac, starszy Ahrens mowil wesolo dalej, wykorzystujac zatrwazajaca przewage swojego poteznego glosu. -To zle dla pojazdu, jesli nie uzywa sie go wystarczajaco czesto, wiec musialbym wynajac kogos, zeby zajmowal sie poduszkowcem. Bedzie taniej dla mnie, jesli zostawie go wam, Henry, a wy bedziecie dbac o niego podczas mojej nieobecnosci. Bez wzgledu na to, jak bedziecie korzystac z wozu, uznamy - wobec potrzeby, by byl regularnie uzywany - ze jestesmy kwita. Henry, pozbawiony w ten sposob argumentow, przelknal to, co chcial powiedziec. Po chwili ulegl argumentacji. -Sadze, ze na takich warunkach mozemy zaopiekowac sie nim dla ciebie, Dahno - rzekl. -A teraz - ciagnal starszy Ahrens, jakby to byla jedyna odpowiedz, ktorej sie spodziewal - jak z twoja umiejetnoscia prowadzenia? Nie zardzewiala troche? Moze tak, na wszelki wypadek, zabralbym cie na przejazdzke i zapoznal z obsluga przyrzadow? -Nie zdecydowawszy sie nigdy na zaden z tych pojazdow - odparl Henry, ktory w zadnych okolicznosciach nie przyznalby sie, ze to ubostwo nie pozwalalo mu na posiadanie poduszkowca - nie nauczylem sie nigdy prowadzic. Tak, potrzebuje lekcji. -Dobra - powiedzial Dahno; odwrocil sie i spojrzal na Bleysa. - Wycofasz swoj pojazd na droge, zebym mogl obrocic swoim i wziac Henry'ego na jazde instruktazowa? -W tej chwili! - odparl Bleys i zerwal sie na rowne nogi. Wyszedl szybko za drzwi, ale kiedy dotarl do swojego poduszkowca, przekonal sie, ze Joshua depcze mu po pietach. -Lepiej, zebym uczyl sie od ciebie, podczas gdy ojciec bedzie szkolil sie u Dahno - rzekl Joshua. - W ten sposob tata nie bedzie musial uczyc mnie, a jesli przez przypadek zapomni czegos, ja bede jedynym, ktory moze to pamietac. Powiesz mu jednak, ze to byl twoj pomysl, Bleys. -Och, jasne - powiedzial Bleys i otworzyl drzwiczki pojazdu. - Wsiadaj, Joshua i przesun sie na drugie przednie siedzenie. Potoczyly sie lekcje nauki jazdy. Prawda byla taka, ze specjalnie nie bylo czego sie uczyc. Przyrzady byly nadzwyczaj proste w obsludze i zespolone w drazku sterowniczym oraz w panelu kontrolnym, posiadajacym pol tuzina latwo dostepnych przyciskow, do ktorych kierowca mogl siegnac palcami, trzymajac drazek. Przed uplywem pietnastu minut Joshua poczul sie jak urodzony kierowca. Wrocili na podworze farmy; poduszkowiec Dahno spoczywal juz na ziemi z wylaczonym silnikiem. Dahno i Henry stali obok pojazdu, najwyrazniej czekajac. Bleys zaparkowal wynajety pojazd za tym brata i zostawil silnik na chodzie, ale opuscil poduszkowiec na ziemie, zeby obaj z Joshua mogli latwo wysiasc. Tym razem Joshua wysiadl po swojej stronie pojazdu; obaj mlodzi mezczyzni podeszli do Dahno i Henry'ego. Wypowiedziano ostatnie slowa pozegnan, po czym Bleys wzial brata do wypozyczonego poduszkowca. Obrocil go w miejscu, kiedy pojazd uniosl sie na poduszce powietrznej i pojechal drozka dojazdowa do drogi, ktora miala ich zaprowadzic do portu kosmicznego w Ekumenii. W kosmoporcie Bleys poszedl z Dahno prosto do sluzy wejsciowej statku. Dahno mial szczescie, ze dostal miejsce na gwiazdolocie zmierzajacycm bezposrednio na Nowa Ziemie, gdzie planowano krotki postoj na przyjecie kolejnych pasazerow; potem statek mial leciec na Stara Ziemie. -Nie rob niczego, czego ja bym nie zrobil - powiedzial Dahno lekkim tonem, kiedy wszedl do sluzy. Obejrzal sie na brata i usmiechnal szeroko; ani na jego twarzy, ani w glosie nie bylo niczego takiego, co by wskazywalo, ze wypowiedziane slowa byly czyms wiecej niz zwyklym pozegnaniem. -Badz spokojny i informuj mnie ze Starej Ziemi, gdzie jestes - odparl Bleys. Brat pomachal mu miesista dlonia i wszedl w mrok wnetrza statku kosmicznego. Bleys wrocil do swojego wynajetego poduszkowca i pojechal, zamyslony, w kierunku apartamentowca. Natychmiast jednak zmienil zamiar. Nadal byl na drodze, ktora prowadzila do Ekumenii; na dwunastopasmowej autostradzie z urzadzeniami automatycznego kierowania ruchem, wbudowanymi w kazdy pas jezdni. Bleys przestawil wiec pojazd na autopilota i poduszkowiec w zasadzie rzadzil sie sam. Pas zasilajacy prowadzil pojazd do Ekumenii, ale Bleys - zamiast skrecic bezposrednio w kierunku domu - pojechal w strone biura. Kiedy tam wszedl, w biurze bylo tak samo jak w kazde inne popoludnie. Obie kobiety zajmowaly sie, jak zwykle, zalatwianiem korespondencji, otwieraniem kopert i - czasami - rozszyfrowywaniem zawartych w nich informacji. Na prawym rogu biurka Arah lezal stos nieotwartych listow, o ktorych Bleys wiedzial, ze byly do niego; podszedl i wzial je. -Dahno nie bedzie przez kilka miesiecy - powiedzial kobietom. - Wiedzialyscie o tym? -Dzwonil dzis rano i poinformowal nas - odparla Arah, ktora zwyczajowo odpowiadala za nie obie. - Powiedzial jednak, zeby nikomu o tym nie mowic, jesli ty tego nie zaaprobujesz. I ze bedziesz tu szefem do jego powrotu. Masz jakies szczegolne polecenia, Bleysie Ahrens? -Nie w tej chwili, Arah - odparl Bleys. Zabral swoja poczte do gabinetu Dahno, a potem przeszedl przez kolejne drzwi, prowadzace do swiezo dolaczonego biura, ktore urzadzono dla niego zaledwie dwa lata temu. Jego gabinet mial osobne wejscie do centrum przetwarzania danych; wszedl tam, pozostawiwszy korespondencje na biurku. Zasiadl przed glownym ekranem i wsunal do szczeliny otrzymany od brata klucz. Ekran rozblysl i powital go slowami: Supertajne pliki. Jesli wlaczyles sie przypadkowo, rozlacz sie. Bleys zastanowil sie, jakim cudem ktos moglby dotrzec do tych danych przez pomylke. Wiedzial jednak, ze zdarzaja sie dziwne rzeczy. Ci, ktorzy byli czarodziejami w projektowaniu i tworzeniu takich urzadzen do magazynowania informacji, mogli dokonywac jeszcze dziwniejszych sztuk. Bleys zignorowal prosbe o wylaczenie sie i wywolal menu. Podobnie jak to sie mialo z normalnymi plikami, te takze mogl poukladac w dowolnym porzadku. Postanowil przejrzec je w ukladzie alfabetycznym, biorac pod uwage nazwiska ludzi, ktorych dotyczyly. Chwile pozniej pochloniety byl rutynowym, szybkim przegladaniem wyswietlanych kolejno stron. Te tajne pliki byly obszerniejsze, niz sie tego spodziewal. Zawieraly ponad dwa razy wiecej danych niz jakiekolwiek tajne pliki, ktore odkryl w pozaplanetarnych oddzialach organizacji. Nie byly jednak rownie latwo czytelne, a to dlatego, ze Dahno uzywal caly czas wlasnych skrotow do zapisywania nazw i opisu wydarzen. Bleys wiedzial, ze w koncu odcyfruje tresc tych krotkich notatek, wiec teraz tylko je zapamietywal. Zgodnie z ta mysla przejrzal wszystkie pliki. Kiedy sie z tym uporal, zerknal na nareczny monitor i poczul zaskoczenie, ze zabralo mu to ponad poltorej godziny. Ale kiedy dotarl do konca zapisow, kontekst wiekszosci stenograficznych notatek zaczal stawac sie zrozumialy, a Bleys byl w posiadaniu olbrzymiej ilosci informacji o ogromnej liczbie ludzi. Gdyby Dahno sie na to zdecydowal, moglby zbic fortune jako szantazysta. Najwyrazniej, nie uczynil tego. Zachowal te informacje, zeby pomagaly mu lepiej rozumiec konkretne problemy; a dzieki temu on sam mogl doradzic klientowi najlepsza metode dzialania w celu osiagniecia pozadanego efektu. Bleys wyswietlil ponownie pewien plik, ktorego tresc kompletnie go zaskoczyla. W pierwotnym ukladzie, znajdowal sie tuz po znaku tajnosci i oswiadczeniu proszacym o wycofanie sie kazdego, kto dotrze do tych danych przypadkiem. To nie byl jednak dokument, jaki Bleys spodziewal sie znalezc. Jego naglowek brzmial: DO WSZYSTKICHZAINTERESOWANYCH Na wypadek mojej smierci, wszystko co ma cos wspolnego z moimi interesami oraz moj osobisty majatek, przechodzi w calosci na mojego mlodszego przyrodniego brata, Bleysa Ahrensa.Poruczam jego opiece Henry'ego MacLeana i jego synow, Joshue MacLeana i Williama MacLeana, oraz wszystkich ich ewentualnych potomkow. W przypadku, gdyby Bleys Ahrens umarl przede mna, wszystko, co posiadam, powinno trafic w rece Henry'ego MacLeana i jego spadkobiercow. Jesli informacja o mojej smierci zostanie wprowadzona do normalnych danych, te pliki automatycznie przestana byc tajne. Byla tam fascymila podpisu, Dahno Ahrens, a ponizej kolejna - Norton Brawley, opatrzona slowem prawnik. Pod spodem znajdowala sie adnotacja mowiaca o tym, ze dokument zarejestrowali oficjalnie osiem lat wczesniej Dahno Ahrens i jego prawny egzekutor. Na chwile Bleysem owladnely uczucia wywolane przez lekture testamentu. Ale potem odsunal je od siebie, wygasil ekran, zamknal tajne pliki, ze szczeliny urzadzenia wyjal klucz i wlozyl go do kieszeni. Oparl sie w zamysleniu na krzesle. Pliki byly magazynem uzytecznych informacji, ale nie dalo sie z nich odczytac wyjasnien odnosnie dwoch kwestii, ktorymi Bleys byl najbardziej zainteresowany. Nie bylo odpowiedzi na dwa pytania. Kto byl obecnym zastepca Dahno? Brat twierdzil zawsze, ze to jego chce widziec na tym stanowisku, ale wszystko, co Bleys teraz wiedzial, sprowadzalo sie do tego, ze Dahno nie mogl pracowac bez zastepcy. Jednak brat nie wspominal o nikim takim i zdawalo sie, ze nikt nie wiedzial, iz personel Dahno ogranicza sie tylko do niego samego i dwoch pracownic biurowych. Poza tym, gdzie byli jego bojowkarze? Bleys wiedzial, ze nazywano ich Psami. Wiele razy widzial skrocona wersje tego slowa, ale nigdy nie uzyto go w odniesieniu do czegos waznego. Bleys byl jednak swiadom, ze jest to informacja, ktora Dahno musial miec zapisana w plikach. Wszyscy szefowie pozaplanetamych filii Innych - pomimo tego, ze nie mieli nigdy podstaw, by uwazac, ze taka grupa bylaby niezbedna do potrzeb ich organizacji - stworzyli jakies formacje paramilitarne. Jedynym wyjatkiem byl Kinkaka Goodfellow z Harmonii, ktory nie dopuscil sie zadnych odstepstw od regulaminu. Czy bylo takz powodow, ktore Bleys zasugerowal podczas kolacji zeszlego wieczoru, czy nie, fakt pozostawal faktem, iz tylko Kinkaka stanowil wyjatek. Wszyscy inni albo sami wpadli spontanicznie na ten pomysl, albo skierowalo ich na ten trop cos w rodzaju sekretnego tracenia lokciem przez Dahno. Koniecznym jest, pomyslal Bleys, znalezienie sladu wskazujacego na istnienie zastepcy, ktorym Dahno musial sie wyslugiwac. W przeciwnym wypadku Bleys nie moglby byc nigdy pewny, ze wodze organizacji tkwia pewnie w jego garsci, i ze ten drugi, kimkolwiek jest, rozumie, iz teraz rzadzi mlodszy z Ahrensow. Bleys musial wiedziec wszystko o Psach, czy jak ich tam zwali, po prostu dlatego, ze w obecnej sytuacji stanowili zagrozenie dla Dahno i dla calej organizacji - jak to jakis czas ternu zasugerowal bratu wylacznie na podstawie golych przypuszczen wskazujacych na to, iz taka formacja musi istniec. Beda jeszcze wieksza grozba dla wszystkich Innych w przyszlosci, ktora Bleys przewidywal. Organizacja nie mogla sobie w zadnym wypadku pozwolic na znajdowanie oparcia w sile. Wstal z krzesla i poszedl do swojego gabinetu. Zamowil kanape tak dluga, ze nawet on, przy swoim nadmiernie wyrosnietym ciele, mogl sie na niej wygodnie wyciagnac. Polozyl sie teraz na sofie i pozwolil, by jego mysli wedrowaly swobodnie, oscylujac wokol informacji dopiero co wyczytanych z plikow. Najpierw pytanie o zastepce. Ktokolwiek to byl, nawiazania do jego osoby musialy pojawiac sie czesciej niz w stosunku do kogokolwiek innego. Umiejetnosci, jakie jego umysl wypracowal sobie w celu poszukiwania takich danych, zaczely dzialac, kiedy Bleys lezal calkowicie rozluzniony i pozwalal, by mysli wedrowaly, dokad chcialy. Po chwili na powierzchnie wyplynal wystepujacy w plikach symbol - "lp", "l" oznaczalo zawsze liczebnik porzadkowy "pierwszy", a "p" - "podwladny". Symbol byl zawsze zwiazany z czyms, co moglo dotyczyc kwestii prawnych i w niektorych wypadkach takie relacje rzeczywiscie istnialy. To kazalo Bleysowi pomyslec o juryscie, ktory kontrasygnowal testament Dahno. Jesli w jakis sposob "l p" oznaczalo jego osobe, to pewne aspekty rekomendowaly go na stanowisko zastepcy. Pierwszym z nich byl fakt, ze bardzo czesto wspominano o nim w tajnych plikach. Ponadto istniala mozliwosc, ze jesli rzeczywiscie chodzilo o Brawleya, to przynajmniej "l p" oznaczalo wowczas czlowieka; a zaden inny skrot, uzywany przez Dahno i mogacy oznaczac osobe fizyczna, nie pojawial sie w tekscie z rowna czestotliwoscia. W koncu umysl Bleysa zaczal badac zaistniala sytuacje - w wypadku prawnika byloby absolutnie normalne, ze Dahno, bez zwracania czyjejkolwiek uwagi, konsultowalby sie z nim tyle razy, ile musialby widziec swojego zastepce. Mozna sie bylo spodziewac, ze ktos zajmujacy pozycje Dahno, czyli zasadniczo lobbysty, mogl miec do czynienia z prawniczymi problemami; szczegolnie z takimi, ktore dotyczyly ustaw interesujacych wiekszosc jego klientow, bedacych czlonkami Izby. Krotko mowiac, byl to idealny kamuflaz dla zastepcy. Z informacji, jakie zapamietal z plikow, Bleys staral sie wydobyc wiecej potwierdzajacych ten fakt dowodow, ale nic takiego juz nie znalazl. Na chwile porzucil ten temat i zajal sie problemem paramilitarnej bojowki. Jesli istniala, a byl pewien, ze tak, to w tajnych plikach musialy istniec wzmianki na jej temat. Musialy pojawiac sie od czasu do czasu, kiedy podejmowano jakies decyzje w sprawie oddzialow lub tez kiedy Dahno mial z nimi w jakis sposob do czynienia. Wedle wiedzy Bleysa, brat nie uzyl bojowki ani razu w tym czasie, kiedy Bleys mieszkal na Zjednoczeniu - czy to na farmie, czy w Ekumenii. Bylo oczywiscie mozliwe, ze dochodzilo do sytuacji, kiedy Dahno mogl z powodzeniem ukryc przed nim fakt, ze prywatna armia zostala wykorzystana w jakims celu, ale Bleys nie wierzyl w to. Do pewnego stopnia uzycie oddzialow byloby sprzeczne z podstawowym, czesciowo exotikowym podejsciem do ludzi i zycia. Tylko niemozliwa do unikniecia koniecznosc mogla sprawic, ze Dahno skorzystalby z uslug bojowkarzy, tak jak probowal tego Hammer Martin, wysylajac dwoch z nich, by zamordowali Bleysa. Moglo do tego dojsc tylko wtedy, gdyby sam Dahno byl powaznie zagrozony. Ale teraz wlasnie tak bylo. Co najmniej przez ostatnie cztery lata Bleys zajmowal pozycje, ktora pozwalala mu calkiem trafnie osadzac, czy zachodzila podobna grozba lub czy pojawiala sie jakas krytyczna sytuacja. Na tyle, na ile wiedzial - pomijajac jedyny wyjatek w postaci Linxa, ktorego przypadek okazal sie zmylka - nie bylo takich, ktorzy nie lubili Dahno, ani takich, ktorym zalezaloby na tym, zeby mu w jakikolwiek sposob zaszkodzic. Zdarzaly sie w tym okresie pomniejsze kryzysy, dotyczace jego klientow i grozace do pewnego stopnia, ze Dahno zaplacze sie w nie, ale zaden z nich nie byl na tyle powazny, zeby - biorac pod uwage zdanie Bleysa na temat wlasnego brata - usprawiedliwialy uzycie przez niego sily; a juz na pewno nie sily zbrojnej. Dahno musial jednak przy jakichs okazjach wizytowac bojowkarzy; widywac ich przez caly ten czas. Bleys przerzucil ponownie w umysle tajne pliki duzo szybciej, niz mogloby to zrobic jakiekolwiek urzadzenie zapamietujace, i nagle jego mozg wylowil z morza informacji zapis sprzed pieciu lat. Brzmial: py do Moseville, 15 Circle Drive, skrzynka 149 Za pierwszym razem, kiedy to zobaczyl, "py" nic dla niego nie znaczylo. Uznal, ze to stenograficzny zapis nazwiska ktoregos z klientow. Moseville bylo miastem mniej wiecej dwa razy mniejszym od Ekumenii i lezacym od niej w odleglosci okolo dziewieciuset kilometrow. Polozone bylo na skraju terenow rekreacyjnych; zarowno miasto, jak i miejscowosci wypoczynkowe, otaczal szeroki pas naprawde bogatych obszarow rolniczych, podzielonych na wielkie farmy. Teraz Bleysa uderzyla nagle mysl, ze Moseville bylo pod wieloma wzgledami znakomitym miejscem do ukrycia oddzialow specjalnych. Lezalo wystarczajaco daleko od Ekumenii, zeby nie uwazano powszechnie, iz miasto ma jakiekolwiek zwiazki ze stolica. Ale Moseville bylo takze wystarczajaco duze, aby zaspokoic glod rozrywki kazdej zbrojonej swity. Na miejsce zalozenia szkoly treningowej i stalego obozu nadawaly sie rownie dobrze tereny wypoczynkowe, co i okoliczne obszary rolnicze. Do Bleysa dotarlo nagle, ze podany adres mogl dotyczyc okregow wiejskich. Nazwa Circle Drive sugerowala, ze droga prowadzila donikad. Okreslenie "skrzynka 149" wskazywalo, ze chodzilo - byc moze - o jedna z wielu stojacych przy okreznej drodze skrzynek, w ktorych miejscowi zostawiali swoja poczte i odbierali ja. Dokonawszy tego skoku, umysl Bleysa wykonal nastepny. "Py" sugerowalo, ze chodzi o "psy"; i "py" polaczylo sie nagle w jego glowie ze wspomnieniem o prawniku, ktory mogl byc tajemniczym zastepca Dahno i mogl spotykac sie z nim osobiscie. Brat wcale nie musial zblizac sie do tamtego miejsca. A takze, jesli "py" oznaczalo "psy", to "lp" moglo oznaczac "pierwszy pies". To byl ten rodzaj humoru, ktory bawil brata. Dwa elementy kodu pasowaly wspolnie do wzoru: zastepca Dahno operowal w granicach prawa i kierowal bojowka stojaca poza jego granicami. Bleys jeszcze raz przerzucil szybko w umysle informacje z tajnych plikow, wyszukujac wszelkie mozliwe przeslanki wspierajace te interpretacje i wskazujace, iz w obu wypadkach jego tlumaczenie stenograficznych zapiskow bylo prawidlowe. Zdawalo sie, ze jego rozumowanie wytrzymalo te probe. Bleys sprawdzil na monitorze na nadgarstku, czy prawnik, ktory kontrasygnowal testament Dahno, jest w Ekumenii. Norman Brawley mial swoja kancelarie w odleglosci mniejszej niz trzydziesci przecznic. Rozdzial 30 Bleys musial sie dowiedziec wszystkiego o Psach i o zastepcy-cieniu jak najszybciej, aby podczas nieobecnosci Dahno nie zaskoczyla go zadna niespodzianka. Norton Brawley byl blizej, ale Bleys wolal spotkac sie z tym czlowiekiem - jakby nie bylo, zywil w koncu tylko podejrzenia - majac wiecej informacji w reku. To zas oznaczalo wszystko to, czego mozna sie bylo natychmiast dowiedziec o Psach. A zatem na pierwszy ogien powinny isc Psy. Bleys polecial do Moseville samolotem z autopilotem, ktory mial wspomagac jego wlasna wiedze o kierowaniu podobnym pojazdem. Zostawil samolot na miejscowym lotnisku i wynajal poduszkowiec. Zadzwoniwszy do lokalnego urzedu pocztowego, Bleys ustalil, ze 15 Circle Drive bylo dokladnie tym, co sobie wyobrazil - lukiem drogi ze stojacymi przy niej skrzynkami pocztowymi. Numer 15 nie odnosil sie najwyrazniej do zadnego punktu na okregu, ale oznaczal pietnasta z takich obwodnic, lezacych na poludniowy zachod od Moseville. Kiedy tam dotarl, bylo pozne popoludnie. Okazalo sie to pomyslne, gdyz o tej porze dnia ludzie, ktorzy mieszkali na wsi, ale pracowali w miescie, oprozniali swoje skrzynki w drodze do domu. Bleys wsiadl z powrotem do poduszkowca i pojechal dalej wzdluz luku drogi, az przyjednej ze skrzynek zauwazyl kogos, kto nie mogl widziec go wczesniej, gdy wysiadl z wozu i przygladal sie skrzynce numer 149. Kiedy siedzial w pojezdzie, jego niezwykly wzrost nie rzucal sie tak w oczy. Bleys zatrzymal poduszkowiec, opuscil szybe i wychylil sie, by zagadnac mezczyzne o dlugiej, waskiej twarzy widocznej pod cofajaca sie linia kasztanowatych wlosow; ponizej wargi nieznajomy mial brodawke. Wlasnie odwracal sie od skrzynki, z ktorej wyjal listy. -Przepraszam - zwrocil sie do niego Bleys - moj brat przebywa w domu, do ktorego nalezy skrzynka 149. Pisywalem do niego na ten adres, ale nie wiedzialem, ze opiewa na skrytke w szczerym polu. Mialem nadzieje, ze zrobie bratu niespodzianke. Nagle okazalo sie, ze moge na jakis czas urwac sie od spraw, ktore sprowadzily mnie do Moseville. Zna pan te okolice? Jak moglbym znalezc dom, do ktorego trafia poczta ze skrzynki 149? Mieszkancy wsi na Zjednoczenia i Harmonii - byli generalnie przyjaznie nastawieni wobec obcych i pomocni tak dlugo, dopoki nie stanela miedzy nimi ciernista kwestia religii. Ten czlowiek nie byl inny. W zamysleniu potarl brode z kurzajka. -Tak, znam te posiadlosc - odparl. - Jednak latwiej mi bedzie pokazac panu droge, niz udzielic wskazowek, jak tam trafic. Jesli zechce pan pojechac za mna, to zaprowadze tam pana. -Dziekuje - rzekl Bleys. Podniosl szybe w drzwiczkach. Nieznajomy wsiadl do swojego poduszkowca i wyjechal na droge, z ktorej skrecil w lewo. Bleys zapamietywal zmiany kierunku oraz wszystko, co moglo potem posluzyc za punkty orientacyjne. Pojazd obcego zatrzymal sie wreszcie przed dlugim, wysokim ogrodzeniem; ciezka stalowa brama zagradzala droge dojazdowa. Kierowca kasztanowatego poduszkowca opuscil szybe w oknie, wystawil przez nie glowe i zawolal do Bleysa, ktory takze wychylil sie ze swojego okna. -To tu! - poinformowal przewodnik. - Prosze nacisnac przycisk pod ekranem w scianie po prawej stroni, to bedzie pan mogl porozmawiac z ludzmi z wewnatrz. Stamtad panu otworza brame. -Dzieki! - zawolal Bleys. Tamten pomachal reka i odjechal. Bleys skierowal swoja uwage na siedzenie obok i zaczal wykonywac takie ruchy, jakby zbieral jakies przedmioty; udawal tak dlugo, az stalo sie oczywiste, ze jego przewodnik nie dojrzy go juz we wstecznym lusterku i nie bedzie sie zastanawial, dlaczego przyjezdny nie wysiadl, zeby nacisnac guzik przy bramie. W koncu obcy pojazd skrecil na skrzyzowaniu i zniknal za drzewami. Bleys pozostal na miejscu; przez okienko po stronie pasazera patrzyl na brame i ekran z przyciskiem ponizej. Same wrota i mur zbudowano nadzwyczaj solidnie. Nic nie swiadczylo o tym, ze ogrodzenie jest chronione, ale Bleys podejrzewal, ze sa na nim rozne urzadzenia alarmowe. Uruchomil poduszkowiec i odjechal w strone tego samego skrzyzowania, na ktorym skrecil pojazd jego przewodnika. Teraz poduszkowiec tamtego byl tylko plamka w oddali. Bleys wysiadl i korzystajac z lornetki kompensujacej przyjrzal sie w gestniejacym mroku obu koncom muru. Ciagnal sie przed nim w poprzek pola, skrecal po prawej rece Bleysa i najwyrazniej zmierzal do drogi. Po lewej stronie biegl dosc dlugo na widoku, po czym znikal w drzewach. Bleys podjechal do zagajnika i przekonal sie, ze przecinala go gruntowa droga. Wjechal miedzy drzewa na tyle gleboko, by ukryc poduszkowiec przed wzrokiem przypadkowych spacerowiczow, po czym wysiadl z pojazdu i ruszyl lasem. Wyszedl na jego drugim koncu, skad mogl jeszcze raz przyjrzec sie murowi, ktory odbijal pod katem prostym od drogi. Teraz, poniewaz byl po drugiej stronie zagajnika, Bleys widzial, ze sciana oddalala sie od drogi tylko na przestrzeni jakichs stu metrow, a potem skrecala ostro w prawo ku tylowi posiadlosci - czy cokolwiek to bylo. Najwyrazniej nie bylo to zwykle gospodarstwo rolne. Wrocil do poduszkowca. Przybyl przygotowany na to, ze moze byc zmuszony do podjecia natychmiastowych dzialan. Byloby moze bezpieczniej, gdyby odjechal teraz i zjawil sie ponownie o innej porze, ale szanse na przybycie do Moseville i wyjazd z miasta bez zwracania na siebie uwagi bylyby wieksze, gdyby Bleys zrobil wszystko za pierwszym razem. W pojezdzie otworzyl walizke i przebral sie w calkowicie czarny kombinezon z obcislym kapturem; stroju dopelnialy czarne rekawiczki i pigment do pokrycia twarzy. W koncu wlozyl do oczu nocne soczewki, ktore byly tak skonstruowane, ze zbieraly dostepne promienie swiatla, ilekroc poziom zewnetrznego oswietlenia spadal ponizej pewnego natezenia - jak wlasnie dzialo sie z blaskiem dnia - ale nie przeszkadzaly przy normalnym oswietleniu. Wzial ze soba kilka niewielkich urzadzen, maly czujnik i dwa noze - jeden ukryl wewnatrz cholewki wysokiego buta i zaslonil rekojesc nogawka, zas drugi, w pochwie, wisial na sznurze miedzy lopatkami Bleysa. Wzial takze ze soba flakonik specjalnego wonnego aerozolu na wypadek, gdyby za ogrodzeniem byly psy wartownicze. W koncu podszedl do kamiennej sciany biegnacej naprzeciwko drzew. Do tego czasu zrobilo sie ciemno, jednakze jego soczewki dawaly taki obraz, jaki moglyby mu zapewnic noktowizory. Jedna z dziedzin, ktore Bleys wlaczyl do programu swojego szkolenia, byly techniki wlamywania sie, jakie mial wlasnie zamiar zastosowac. Jak to sie mialo z wielu innymi przedmiotami studiowanymi po cichu, takze i ten nie nalezal do tych, co do ktorych przypuszczal, ze znajdzie dla nich jakies natychmiastowe zastosowanie; uwazal raczej, ze moga okazac sie przydatne pozniej, po latach. Teraz przekonal sie, ze stosuje zlodziejskie techniki wczesniej niz sie tego spodziewal. Dotarl do sciany, lecz uwazal, zeby jej nie dotknac. Zbadal ja sensorami, ale niczego nie wykryl, poki nie wspial sie na pobliskie drzewo, skad mogl wycelowac swoje urzadzenia na zwienczenie muru. Jego podejrzenia, ze jest tutaj jakis system alarmowy, potwierdzily sie. Zaprawa na samym szczycie muru byla aktywna. Istnial sposob na tego rodzaju zabezpieczenie. Instruktorzy nauczyli Bleysa, co robic w takiej sytuacji i udostepnili mu niezbedne wyposazenie. Z kieszeni swojego stroju wyjal cos wygladajacego jak zlozona chusteczka do nosa, ale po rozlozeniu okazalo sie niezwykle cienkim arkuszem czarnego plastiku o wymiarach poltora metra na metr dwadziescia. Przesunal sie blisko muru i szybko, jednym ruchem, przerzucil te oslone przez szczyt sciany. Byl to lustrzany transmiter, ktory teraz - na calej swojej dlugosci - oszukiwal aktywna zaprawe, uczulona do przekazywania obrazu wszystkiego, co przemieszczalo sie ponad murem. Ale tym, co transmiter przekazywal sensorom skanujacym przykrytego odcinka sciany byl obraz nocnego nieba. Bleys mogl sie teraz wspiac na mur - i zrobil to - podczas gdy czujniki przekazywaly nadal obraz widniejacych na niebie gwiazd. Sensory, ktorymi posluzyl sie na szczycie muru, pokazaly mu, ze teren po drugiej stronie nie kryje zadnych pulapek na czlowieka. Bleys zeskoczyl lekko ze sciany na ziemie i rozejrzal sie. Przed nim rosly drzewa, chociaz te zostaly pieczolowicie zasadzone, przystrzyzone i opiekowano sie nimi; trawa byla niemal tak rowna jak w parku. Spoza drzew, jakby z okien stojacego gdzies dalej budynku, przebijalo niewyraznie swiatlo. Ruszyl w tamtym kierunku. Po kilku minutach jeden z czujnikow na jego pasie zaczal pikac; Bleys podniosl male urzadzenie z przyciskami i zobaczyl, ze jego strzalka wychyla sie lekko w prawo. Ponizej, na wskazniku, swiecila sie liczba "siedemdziesiat". Kiedy patrzyl na nia, zmalala do "szescdziesieciu pieciu". Psy straznicze zblizaly sie w ciszy z taka predkoscia. Teraz byly blizej, mniej niz siedemdziesiat metrow od niego. Po prawej stronie tej liczby zaswiecila sie mala, czerwona kropka. Podniosl kolejny z czujnikow zawieszonych u pasa i stuknal we wskaznik odczytu. Na podswietlanym ekraniku ukazal sie napis: "psy 2". Ta ostatnia informacja byla tym, czego Bleys potrzebowal w tej chwili. Wyjal i odkorkowal fiolke. Zatyczka konczyla sie urzadzeniem, ktore rozpylilo waski strumien niemal niewidocznych kropli. W istocie kropelki byly tak drobne, ze w zasadzie tworzyly opar, ktory kladl sie na ziemi i wydawal specyficzny zapach. Czekal. Takie psy byly droga inwestycja. Dzieki swoim nocnym soczewkom zaczal juz je widziec - w ciszy biegly obok siebie zwawo dwa wielkie, czarne psy. Przypominaly dobermany. Zeby miec takie zwierzeta, trzeba bylo kupic zamrozone zarodki przywiezione z Ziemi, hodowac je w specjalnych laboratoryjnych warunkach do stadium szczeniakow, a potem nadal opiekowac sie nimi troskliwie, czekajac az dorosna. Bleys czekal. Jak dotad zdawalo sie, ze psy nie zwracaja zadnej uwagi na zapachowa bariere, ale mogly ja juz poczuc. Przez moment Bleys obawial sie, ze srodek nie zadzialal. Wzial noz z buta do jednej reki, a ten z plecow do drugiej i stal, przygotowany na wypadek, gdyby psy go dopadly. Ale nagle, zblizajac sie do bariery, zaczely zwalniac. Jakies szesc metrow od niego prawie stanely, niuchajac energicznie przed soba. Lby opadly im niemal do samej ziemi; zwierzeta posuwaly sie teraz wolno naprzod, potem przyspieszyly nieco, az dotarly do pasa zapachu. Tam stanely, zeby bezposrednio powachac pokrywajacy ziemie spray. Srodek skladal sie ze sztucznych feromonow suki w rui i metyloesteru, ktory spowodowalby zapasc nerwowa, gdyby byl wachany zbyt energicznie - tak, jak teraz robily to psy. Nagle srodek zadzialal. Oba zwierzeta padly na ziemie, wijac sie; byly calkowicie swiadome, ale utracily kontrole nad swoimi cialami. Bleys podszedl do miejsca, gdzie lezaly i poczestowal kazdego psa zastrzykiem z rozpylacza, co mialo sprawic, ze zwierzeta beda kompletnie nieprzytomne przez nastepne trzy godziny. Do chwili, az psy przyjda do siebie, wszystkie resztki chemikalii, jakie Bleys rozpylil na ziemi, wyparuja. Poszedl w kierunku widocznych w oddali swiatel. Kiedy wyszedl spomiedzy drzew i zblizyl sie do budynku, ktory byl teraz doskonale widoczny dzieki temu, ze palila sie w nim wiekszosc swiatel, Bleys dostrzegl wyraznie tereny do cwiczen i treningow na swiezym powietrzu. Przeszedl przez bieznie, minal malpi gaj i laty podloza, ktore wygladaly na maty do cwiczen mogacych obejmowac wszystko - od szermierki poczawszy, a na sztukach walk wschodnich skonczywszy. Zblizal sie do budynku i laty ustapily miejsca trawnikowi. Zaczal okrazac domostwo, szukajac drog wejscia do srodka. W koncu dotarl do drzwi na poziomie gruntu - czarnych na tle kamiennej sciany domu; byl to kolor, w okresleniu ktorego jego soczewki nie mogly mu pomoc. Zatrzymal sie i przystawil do drzwi jeden ze swoich czujnikow. Ten zawibrowal, a potem szczeknal. Bleys cofnal sie, przechylil urzadzenie na polaczeniu ze swoim pasem i spojrzal na tarcze. Zero 4. Nic wiecej, odczytal. "Nic wiecej" oznaczalo, ze do otwarcia drzwi wystarczyl jeden ze zwyklych kluczy. Bylo to bardzo slabe zabezpieczenie, ale z drugiej strony Dahno liczyl prawdopodobnie, ze chronic to miejsce bedzie jego oddalenie. Z kolka surowych kluczy Bleys wybral ten oznaczony numerem czwartym i wsunal go do szczeliny z boku czujnika, ktory byl ledwie dosc duzy, zeby klucz w nim sie zmiescil. Nastapila chwila oczekiwania, a potem byly surowy klucz wysunal sie ze szczeliny po drugiej stronie urzadzenia, naciety w odpowiedni ksztalt. Bleys ujal go. Klucz byl lekko cieply, ale nie parzyl. Bleys znalazl szczeline zamka w drzwiach, wlozyl klucz i nacisnal klamke. Drzwi otworzyly sie cicho. Bleys wyjal klucz, wszedl do srodka i cicho zamknal za soba drzwi. We wnetrzu bylo wlaczone nocne oswietlenie, ale dzieki swoim soczewkom Bleys widzial je tak jasnym, jak sobie tego zyczyl. Wygladalo na to, ze wszedl do pomieszczen szatni i natryskow. Przeszedl przez nie, dotarl do schodow i wspial sie po nich, sprawdzajac po drodze czujnikami, czy w poblizu sa lub zblizaja sie, jacys ludzie. Bylo tu jednak nadzwyczaj spokojnie. Pokonal kilka kondygnacji schodow i przeszedl przez kilka korytarzy, zagladajac do swietlic, pomieszczen rekreacyjnych, na strzelnice i na kryty basen, a potem wspial sie na nastepne pietro, gdzie znajdowaly sie sypialnie. Bylo to dokladnie takie miejsce (wyposazone we wszelkie udogodnienia potrzebne do cwiczen i zapewnienia ludziom utrzymania), jakie nadawalo sie dla takiej grupy, ktora - zdaniem Bleysa - Dahno zorganizowal, ale panowala w nim nadzwyczajna cisza. Zdawalo sie, ze wokolo nikogo nie ma. Niezwyklosc sprawia, ze czlowiek staje sie czujny, a w tym wypadku Bleys byl podwojnie ostrozny. Ogladal dom, gromadzac dowody na to, ze byl on przeznaczony dla oddzialu o liczebnosci od trzydziestu do stu ludzi oddajacych sie treningowi fizycznemu i doskonaleniu sztuk walki - z uzyciem broni lub bez niej. Nie natrafil jednak na zadne slady zycia, poki nie zblizyl sie do konca budynku, a wtedy czujnik ostrzegl Bleysa, ze przed nim znajduje sie wielka grupa ludzi. Szedl wolniej i ostrozniej. Po chwili uslyszal monotonne zawodzenie. Postapil jeszcze dalej i wtedy zrozumial slowa. Byly tylko dwa, powtarzane chorem. -Dahno Ahrens, Dahno Ahrens, Dahno Ahrens... Spiew dochodzil z nizszego pietra, stwierdzil Bleys, bo teraz stal niemal bezposrednio nad zrodlem dzwieku. Zamiast zejsc na dol, rozejrzal sie wokol, szukajac na pietrze, na ktorym sie znajdowal, jakiegos wejscia, ktore umozliwiloby mu dostep na wyzszy poziom sali, gdzie zgromadzili sie wszyscy ci ludzie, a skad on moglby ich obserwowac, samemu nie bedac widzianym. Wejscie znalazl z nadzwyczajna latwoscia. Byly to drzwi, pozbawione nawet zamka, ktore prowadzily na mala galerie podobna do tej, na jakiej mogl stac chor podczas nabozenstwa. Rzeczywiscie, porownanie ze stallami choru bylo dobre, uznal Bleys. Minal kilka rzedow drewnianych lawek i wszedl na balkon, z ktorego mogl spojrzec w dol, gdzie kleczala i zawodzila zgodnie, dobra piecdziesiatka ubranych na czarno ludzi; jeden z uczestnikow zgromadzenia, takze w czarnej szacie, kleczal na niewysokim podwyzszeniu na przeciwleglym koncu sali, zwrocony twarza do pozostalych. Za nim znajdowala sie sciana z wielka, trojwymiarowa podobizna Dahno - ubranego zwyczajnie, ale siedzacego w pozycji Buddy i patrzacego z usmiechem w dol. Na tyle, na ile Bleys mogl to dostrzec, sciany, lukowe sklepienie pomieszczenia i podloge wykonano z drewna na wysoki polysk; akustyka sali byla wysmienita. Niemal mogl odroznic pojedyncze glosy recytujacych. Obserwujac ich, Bleys doszedl do wniosku, ze trwali w jakims histerycznym transie. Samo pomieszczenie bylo czyms w rodzaju kaplicy, jesli pominac fakt, ze brakowalo w niej symboli swiadczacych o tym, jakiego rodzaju kult tu wyznawano - chyba ze chodzilo o kult samego Dahno, na co w duzym stopniu wygladalo. Bleys wyszedl stamtad po cichu i zaczal szukac drogi na zewnatrz. Idac, natknal sie na drzwi, za ktorymi byla zbrojownia. Znajdowaly sie wniej nie tylko pistolety prozniowe, ale takze bron iglowa, krotkie miotacze i - zaskakujace, gdyz byly skuteczne tylko w bardzo szczegolnych warunkach - dlugie miotacze. Podobnie jak pistolety, mialy wielka sile razenia, ale ich zasieg byl stosunkowo niewielki. Wreszcie Bleys znalazl wyjscie. Kiedy juz wydostal sie z budynku, przekonal sie, ze wyszedl glownymi drzwiami. Na ich szerokich, podwojnych skrzydlach widnial rzezbiony napis: Insonianski osrodek modlitwy i rekolekcji. Przymiotnik "insonianski" nie poruszyl w umysle Bleysa zadnej znajomej struny, a wiedzial, ze jego zasob slow jest nadzwyczaj bogaty. Podejrzewal, ze to zmyslona nazwa. Z cala pewnoscia to, co widzial wewnatrz budynku, nie swiadczylo o tym, iz jest to centrum modlitwy i rekolekcji. Bleys zszedl po schodach i okrazyl ponownie budynek, az dotarl do malych drzwi, przez ktore wczesniej dostal sie do srodka, po czym - kierujac sie wskazaniami swoich czujnikow - ruszyl z powrotem po wlasnych sladach. Minal psy, ktore wlasnie zaczynaly sie budzic ze stanu oszolomienia i podnosily lby z trawy, ale nadal nie byly w stanie nikomu zagrozic, i poszedl w strone muru, a potem wspial sie nan i przeszedl nad lustrzanym nakryciem; znalazlszy sie po drugiej stronie, Bleys zdjal transmiter, wsiadl do poduszkowca i pojechal na lotnisko. Tej nocy, tuz przed pora odlotu do Ekumenii, zmienil zamiary. Zadal kilka pytan pracownikowi przy calonocnym stanowisku informacyjnym terminalu, po czym, postepujac zgodnie z uzyskanymi wskazowkami, udal sie do bardzo dobrego hotelu w Moseville - takiego, ktory mogl sie rownac z lepszymi hotelami Ekumenii. Nastepnego dnia wyjechal po sniadaniu, zatrzymal sie przed frontowa brama i nacisnal przycisk; po chwili na ekranie ukazala sie czyjas twarz. -Nazywam sie Bleys Ahrens - powiedzial. - Jestem bratem Dahno i jego zastepca. Wpusccie mnie. Domyslal sie, ze szybciej i z wieksza ulegloscia posluchaja czegos, co brzmialo niemal jak rozkaz, a nie jak uprzejma prosba. Tak tez sie stalo. Przed uplywem kilku sekund brama otworzyla sie i Bleys podjechal kreta droga na parking przed drzwiami wejsciowymi, przez ktore minionej nocy opuscil ten budynek. Kiedy wszedl na schody, otworzyly sie przed nim oba skrzydla drzwi z ciemnego drewna wypolerowanego do tego stopnia, by wydobyc sloje. Wewnatrz, po obu stronach, stali mlodzi mezczyzni w takich samych czarnych uniformach, jakie widzial na ludziach kleczacych w nocy w kaplicy. Bleys mial na sobie zwyczajny, powszedni garnitur. Kiedy wszedl do srodka, czlowiek po jego prawej rece sklonil sie lekko, pochylajac tylko glowe. -Szef Psiarni - powiedzial - bedzie zaszczycony, mogac goscic cie w swoim gabinecie, Bleysie Ahrens. Stali w malym, wylozonym ciemnym drewnem holu. Czlowiek, ktory dopiero co mowil, przesunal sie przed Bleysa i otworzyl kolejne czarne drzwi po swojej lewej rece. Bleys wszedl za nim do pokoju. Drzwi zamknely sie cicho. Na jego spotkanie wstal i wyszedl zza biurka mezczyzna przed czterdziestka lub niewiele po niej, o brazowych oczach osadzonych w waskiej twarzy, ktorej rysy swiadczyly o dobrej kondycji fizycznej. Mial na sobie taki sam stroj jak ci dwaj, ktorzy powitali Bleysa w drzwiach. Lekko pochylil glowe, klaniajac sie gosciowi. -Czuje sie zaszczycony, ze cie poznalem, Bleysie Ahrens - powiedzial. - Moze usiadziemy? Ruchem reki wskazal dwa glebokie, wygodne fotele w polowie zwrocone ku sobie, a w polowie ku kominkowi, na ktorym plonely jakies aromatyczne klody. -Nazywam sie Ahram Moro. -Dziekuje, Ahramie Moro - rzekl Bleys. Zajal jeden z foteli, a gospodarz zasiadl w drugim. -Przypuszczam, ze wiesz, co oznacza moja obecnosc - rzekl Bleys. Ahram ponownie sklonil lekko glowe. -Otrzymalismy wczesniej instrukcje od Dahno Ahrensa, ze jesli sie pojawisz, bedziesz od tej chwili naszym przelozonym; takim, jak sam Dahno. Mamy nie pytac cie o zadne powody czy o cokolwiek z tym zwiazanego, ale po prostu uznac za przywodce. Jestesmy dumni, czyniac to. Co moge dla ciebie zrobic, Bleysie Ahrens? Chcesz cos pic? Jesc? -Ani to, ani to - odparl Bleys. - Mam niewiele czasu. Chce przejrzec wasze pliki. -Oczywiscie - zgodzil sie Moro. - Ktore przede wszystkim? -Wszystkie - powiedzial Bleys. Na twarzy Moro pojawil sie wyraz lekkiego zaintrygowania. -Wybacz mi, Bleysie Ahrens - rzekl - ale dopiero co powiedziales, ze masz niewiele czasu... -Istotnie - przerwal mu gosc - tym niemniej chce, zeby mi przedstawiono wszystkie pliki. -Jak sobie zyczysz, tak bedzie - powiedzial Ahram. Wcisnal przycisk na panelu sterowniczym zaglebionym w wysciolce prawego podlokietnika fotela i przemowil do mikrofonu, w ktory bylo wyposazone to urzadzenie. -Przyniescie wszystkie pliki, a takze stol do czytania dla Bleysa Ahrensa - polecil i odwrocil sie do goscia. - Beda tutaj za kilka minut. Zebranie wszystkiego i przywiezienie tutaj nie potrwa dlugo. A tymczasem, czy jestes pewny, ze nie chcesz nic jesc ani pic? Prawdopodobnie nie bedzie nieszczescia, jesli sie nieco odpreze w tej chwili, pomyslal Bleys. Naprawde nie mogliby byc bardziej posluszni i mili. -Tak, napilbym sie czegos, czekajac - rzekl Bleys. - Oczywiscie, jezeli wypijesz ze mna. -Bede sie czul zaszczycony, Bleysie Ahrens - odparl Ahram. Wstal i otworzyl drzwiczki wielkiego drewnianego kredensu, zastawionego butelkami i kieliszkami. - Masz ochote na piwo czy na cos owocowego? -Chetnie napije sie piwa - powiedzial Bleys. Moro wyjal dwa kubki i napelnil je plynacym z kurka brazowym napojem, dajacym zaskakujaco bialai gesta piane. Podal jeden kufel Bleysowi i usiadl, trzymajac drugi. -To jest ulubione piwo Dahno Ahrensa - wyjasnil Moro. - Mam nadzieje, ze tobie takze bedzie smakowac. Bleys sprobowal juz zawartosci naczynia. -Dobre - stwierdzil. Odstawil kufel na stolik w poblizu fotela, kiedy drzwi za jego plecami otworzyly sie i wjechal przez nie wozek, na ktorym znajdowal sie monitor i klawiatura z przylaczona jednostka pamieciowa. Nastepnie zjawil sie maly prostokatny blat, pasujacy doskonale do szerokich podlokietnikow fotela, po czym cale urzadzenie zostalo ustawione przed Bleysem i wlaczone. -Dziekuje - rzekl Ahrens do mlodych mezczyzn, ktorzy to wszystko przywiezli. Sklonili glowy i wycofali sie, zamykajac za soba drzwi. Bleys przyjrzal sie panelowi sterowniczemu o standardowym ukladzie przyciskow i klawiszy. Zaczal przegladac pliki nie kategoria za kategoria, ale alfabetycznie, plik po pliku, wyswietlajac na ekranie rownowartosc strony, czytajac ja jednym rzutem oka i przechodzac do nastepnej. Ahram patrzyl na to przez jakis czas. -Wybacz mi niegrzeczne pytanie, Bleysie Ahrens - odezwal sie w koncu - ale szukasz czegos, czy tez czytasz fragmenty tych stron? -Za kazdym razem czytam cala strone - odpowiedzial Bleys, nie podnoszac wzroku na rozmowce. Potem Moro siedzial w milczeniu, patrzac tylko, kiedy Bleys przegladal cala pojemnosc pamieci urzadzenia. Ahram wypil swoje piwo, ale nie napelnil ponownie naczynia. Kufel Bleysa stal nadal, praktycznie nietkniety, tam gdzie gosc go postawil. Lektura plikow, niezbyt obszernych jak na doswiadczenia Bleysa, zabrala mu nieco ponad godzine. Po uporaniu sie z tym wstal, a Ahram natychmiast poszedl w jego slady. -Co jeszcze moge dla ciebie zrobic, Bleysie Ahrens? - zapytal. - Chcialbys zobaczyc walki naszych ludzi? Jak Dahno prawdopodobnie ci mowil, mamy tutaj najlepsza grupe wspolczesnych ninja... Urwal. -Znasz te nazwe? - spytal. - Oryginalni ninja byli zamachowcami. -Wiem - odparl Bleys sucho. Mial wlasnie odmowic, kiedy uderzyla go mysl, ze moglby przeoczyc w ten sposob pewna istotna wiedze. -Tak - powiedzial - ale jedna walke bez broni i jedna z jej uzyciem, a poza tym pokaz cwiczen w wykonaniu jakichs pietnastu, dwudziestu ludzi. Jak byc moze mowilem wczesniej, nie mam wiele czasu. Musze wracac na lotnisko. -Jak sobie zyczysz, Bleysie Ahrens - rzekl Moro. - Mozesz pojsc ze mna? Ruszyl przed siebie, a Bleys poszedl za nim. Ahram wysunal sie nieco naprzod; dotarli do pomieszczenia, w ktorym przebywali szefowie grup lub pododdzialow Psow. Moro wymienil z dowodcami kilka slow, a potem wrocil i dolaczyl do Bleysa. -Chodz ze mna - rzekl. - Zaraz zaczna sie cwiczenia bez broni. Rozdzial 31 Podczas lotu do Ekumenii Bleys siedzial oparty w pojezdzie atmosferycznym prowadzonym przez autopilota. Pliki, ktore dopiero co przejrzal i zapamietal, nie zaslugiwaly na jego uwage. Nadal myslal o tym, co widzial podczas pokazow cwiczen fizycznych z udzialem Psow. Z pozoru, mlodzi mezczyzni byli calkiem dobrzy, ale po obejrzeniu pierwszej pary w starciu jeden na jednego, Bleys zaczal podejrzewac cos, co potwierdzilo zachowanie sie dwoch nastepnych par, jakie ogladal. W koncu poprosil Ahrama o pozwolenie wejscia na mate z jednym z tych, ktorzy dopiero co zakonczyli demonstracje; Moro, oczywiscie, zgodzil sie. Bleys znal kata, ktore tamci wykonywali; byly to te same konczace kata w stylu karate, ktorych dawno temu nauczyl go jego instruktor. Bleys wdal sie w walke i po chwili, mniej czy bardziej dlatego, ze przypuszczal, iz tego sie po nim spodziewano, zakonczyl pojedynek, rozciagajac na macie pozbawionego tchu przeciwnika, po czym odstapil od niego. -Dziekuje - zwrocil sie do Ahrama - to bylo dokladnie to, o co mi chodzilo. Patrzac w oczy Moro, Bleys widzial, ze nawet szef Psiarni nie zrozumial, co niepokoilo jego goscia. W zwiazku z tym nie powiedzial nic wiecej, kiedy bojowkarze przeszli do pokazow z bronia. Nadal milczal, gdy mala grupka mezczyzn zaprezentowala mu fragment treningu. Po zakonczonych pokazach Bleys podziekowal Ahramowi i zgodzil sie, by kierowca odwiozl go na lotnisko, podczas gdy dwaj inni czlonkowie oddzialu, obaj w cywilnych strojach, wjakich poruszali sie po opuszczeniu granic prywatnej posiadlosci, zabrali jego wynajety poduszkowiec tam, skad Bleys go wypozyczyl. Teraz siedzial w zamysleniu, rozwazajac to, co zobaczyl. W trakcie starcia dwoch pierwszych cwiczacych, podczas pokazu walki bez uzycia broni, rzucilo mu sie w oczy, ze mezczyzni zmagali sie, zachowujac scisle ustalony dystans i stojac naprzeciwko siebie. W zwiazku z tym, wkroczywszy na mate, Bleys postanowil krazyc i trzymac sie albo w wiekszej odleglosci od tej, do ktorej tamci byli przyzwyczajeni, albo w mniejszej. Przekonal sie, ze gdy postepowal w ten sposob, to jego przeciwnicy byli niemal bezradni i zdani na jego laske. Wszystko to sprowadzalo sie do tego, ze bojowkarze Dahno mogli z powodzeniem zmagac sie z kims, kto poddawal sie w walce tym samym ograniczeniom, ktore wybraly i narzucily sobie Psy. Moglo im sie takze powiesc w starciu z kims niedoswiadczonym w walce wrecz. Ale byliby zasadniczo bezuzyteczni, atakujac przeciwnika, ktory byl lepiej od nich wyszkolony. Pozniej, obserwujac pokazy z uzyciem broni, Bleys odkryl istnienie tych samych niebezpiecznych ograniczen. Wielu bojowkarzy poslugiwalo sie bronia mechanicznie, zamiast z wrodzona znajomoscia uzbrojenia, jaka powinien sie wykazywac naprawde dobry snajper. Stajac naprzeciwko strzelca-samouka, jak Joshua, ktory dorastal, polujac na drobna zwierzyne z bronia iglowa, bojowkarze nie mieliby zadnych szans. W koncu, w trakcie pokazu fragmentu treningu, Bleys widzial, ze wszyscy postepowali podlug tego samego wzorca i pokonywali wszelkie przeszkody w taki sam sposob. Gdyby to byly zwyczajne zawody, w ktorych rywali rozdzielalby duzy dystans, to w sposobie w jaki dzialali, ujawnilby sie krancowy indywidualizm. Krotko mowiac: w starciu z kims, kto byl wszechstronnie wysportowany i trenowal oraz reagowal instynktownie jak atleta, ci ludzie znalezliby sie na straconej pozycji. Gruntownie wyszkolony sportowiec-samouk zauwazylby natychmiast ich slabosci i wykorzystal je. No coz, myslal Bleys, tak czy inaczej, to prawdopodobnie nie jest wazne. Wyjawszy nieprzewidziane wypadki, nie spodziewal sie, zeby Psy mialy zostac wykorzystane. Wyrzucil te kwestie z glowy i zaczal przerzucac w pamieci informacje z plikow, ktore wczesniej przeczytal. Historia Psow miala nieco mniej, niz jedenascie lat. Zaczela sie jakies piec lat po tym, gdy Dahno opuscil farme i wyjechal do Ekumenii, by zamieszkac tam i znalezc sobie zajecie. Pojedynczych kandydatow werbowano, gdy mieli dziesiec do dwunastu lat - w dzisiejszych czasach nieprawdopodobna rzecz na wiekszosci skolonizowanych planet, ale niezbyt dziwna na Harmonii czy Zjednoczeniu, gdzie z powodu istnienia wieloosobowych rodzin na niewydajnych farmach, czesto ci, ktorzy uwazali sie za wystarczajaco doroslych, usamodzielniali sie, zwykle przy aprobacie spolecznosci i rodziny. Ci mlodzi Zaprzyjaznieni, powiedzial sobie Bleys, okazywali sie szczegolnie podatni na propagande i dawali sie wcielic do organizacji paramilitarnej. Oddzialy, koncentrujac swoja uwage na osobie Dahno, mialy charakter bliski religijnemu; a starszy Ahrens mogl niewatpliwie wzmocniac ten aspekt, wizytujac mlodziencow i uzywajac na nich swoich umiejetnosci charyzmatycznych. Najpowazniejszy blad, jaki popelnil Dahno, polegal na zastosowaniu zlej struktury treningow, wliczajac w to - obok wielu innych rzeczy - nieodpowiedni dobor instruktorow. Dahno, sam niezainteresowany sztukami walki i bronia ze wzgledu na swoj niezwykly wzrost i sile - a takze odziedziczywszy po swojej, i Bleysa, exotikowej matce niechec do stosowania sily - zbyt ochoczo przystal na pierwsza forme organizacji treningow, jaka odkryl i na pierwszych szkoleniowcow, ktorzy sie do niego zglosili. Gdyby przyjrzal sie calemu szerokiemu spektrum szkol walki wrecz i rownemu mu wachlarzowi istniejacych szkol wladania bronia - jak to uczynil Bleys - to przekonalby sie, czego brakowalo treningowi, jakiemu poddawani byli bojowkarze. Na szczescie, jak Bleys podejrzewal, a pliki to potwierdzily, Psy nie zostaly dotad wykorzystane w akcji. Oddzialy byly jednak cwiczone w pewnym celu, ktory czynil je niebezpiecznymi - i to bojowkarze przyswoili sobie znakomicie. Byl to ten sam rodzaj szkolenia, ktoremu duzo czesciej poddawano psy obronne. Zolnierzom Dahno wpajano przekonanie, ze nigdy nie przegraja. Ze zawsze beda zwyciezac. Pliki, kiedy Bleys juz je przeczytal, zawieraly zapisy na temat kilku wypadkow, kiedy Psy sekretnie wypuszczono samopas do Moseville, gdzie uliczni wojownicy mogli zetrzec sie z kims nieszkolonym w walce. Skutek byl taki, ze kazdy z bojowkarzy wierzyl teraz, ze jest niepokonany. Obecnie, gdy byli starsi, puszczano ich na urlopy i na przepustki, ktore spedzali, bawiac sie w Moseville - ale zawsze w cywilnych ubraniach i pod warunkiem, ze nie wyjawia w zaden sposob, kim naprawde sa. Podczas ich wyjazdow Dahno wynajmowal prywatnych detektywow spoza Ekumenii i Moseville; zadaniem obserwatorow bylo sprawdzic, czy Psy nie zdradzaja w zaden sposob, kim sa i czy nie przechwalaja sie swoim "rodowodem". Zaden z nich tego nie zrobil. Niestety, z drugiej strony, jak to Bleys kiedys powiedzial, byli w istocie naladowana zywa bronia, ktora az palila sie to tego, zeby ktos jej uzyl. Jak niedawno powiedzial Ahram, Psy poddawano specjalnemu treningowi do roli zamachowcow, ale nie pospieszyl z wlasnej woli z dalszymi wyjasnieniami, czy bylo to tylko cwiczenie sie bojowkarzy na terenie posiadlosci, czy tez miano ich uzyc przeciwko zywemu obiektowi. Generalnie, wiekszosc plikow dotyczyla kosztow przedsiewziecia i stanowila archiwum organizacji. Wyssawszy wiekszosc szpiku z kosci, jaka byly pliki, Bleys zamknal oczy, odchylil w tyl glowe i zapadl w lekka drzemke, ktora zostala przerwana dopiero wtedy, gdy jego statek powietrzny wyladowal w Ekumenii. Zaplacil za pilota, samolot i pojechal autotaksowka do domu, gdzie wdrapal sie na lozko i zasnal jak kamien. Nastepnego ranka obudzil sie pozniej niz zwykle, ale z glowa, w ktorej panowal taki stan krystalicznej klarownosci, jaka czasami ma sie po zdrowym, nocnym wypoczynku, kiedy cialo i umysl sa w pelni sprawne. Najwazniejszym punktem jego programu bylo spotkanie z Nortonem Brawleyem. Zadzwonil do jego biura, przygotowujac sobie sniadanie. Odpowiedzial mu kobiecy glos, ktory nalezal do recepcjonistki; przelaczyla go i uslyszal mezczyzne. -Biuro Nortona Brawleya - powiedzial tamten. - Czym moge sluzyc? -Mowi Bleys Ahrens - - rzekl Bleys. - Powiedz mu, ze chce go widziec u siebie w mieszkaniu za pietnascie minut. Po drugiej stronie zapadlo na chwile nacechowane zdumieniem milczenie. -Powiedziales, ze jak sie nazywasz? - spytal mezczyzna. -Bleys Ahrens. Ma tu byc za kwadrans. Po prostu przekaz mu te wiadomosc - rzekl Bleys. Kiedy meski glos rozlegl sie ponownie, zdawalo sie, ze jego wlasciciel czesciowo odzyskal zimna krew. -Obawiam sie, ze jurysta Norton Brawley nie bedzie mogl w zadnym wypadku spotkac sie z toba za pietnascie minut, a juz na pewno nie poza swoim biurem... -To juz zalezy od ciebie - powiedzial Bleys. - Czy za twoja sprawa, czy jego, jesli nie bedzie go tutaj za kwadrans, bede musial uznac, ze Brawley nie chce dluzej utrzymywac z nami dotychczasowych zwiazkow. Do widzenia. -Zaczekaj, zaczekaj chwile - powiedzial mezczyzna. - Powiedziales, ze jak sie nazywasz? -Bleys - rzekl Bleys, wymawiajac bardzo dokladnie - Ahrens. -I powiedziales, ze gdzie jestes? W miejscu zwanym Apartamentem? -W apartamencie, ktory dziele z Dahno Ahrensem - odparl Bleys. - Bedzie wiedzial, gdzie to jest. -Nie rozumiem; oczywiscie, to calkowicie niemozliwe... - nagle meski glos na drugim koncu przewodu zamilkl. - Dahno Ahrens? Ale ty nie jestes Dahno Ahrensem. -Przykro mi, ale nie moge marnowac wiecej czasu na rozmowy z toba. Albo Norton Brawley zjawi sie tutaj przed uplywem kwadransa, albo nie. Do widzenia. Bleys przerwal polaczenie i zajal sie ponownie przygotowywaniem sobie sniadania. Zasiadal wlasnie do niego, gdy odezwal sie komunikator. -Tak? - powiedzial, podnoszac nieco glos, ale nie odchodzac od stolu. -Norton Brawley. Nie wstajac z krzesla, Bleys nacisnal przycisk zamka na najblizszym panelu sterowania, ktory znajdowal sie na jednej z szafek. Co jakis czas bawil go od nowa zasieg jego dlugich ramion doroslego. To byla wlasnie jedna z takich chwil. Wrocil do jedzenia, kiedy drzwi otworzyly sie i wszedl mezczyzna w wieku tuz przed lub tuz po czterdziestce, ubrany w ciemny garnitur; byl wysoki wedle ogolnych standardow, ale nie wedlug standardow Bleysa. Twarz mial owalna, brwi i wlosy lsniaco czarne i proste, a jego skora miala ciemnooliwkowa barwe, co swiadczylo, ze Norton ma srodziemnomorskie korzenie. Bylo to troche niezwykle, gdyz wiekszosc Zaprzyjaznionych wywodzila sie z europejskich imigrantow pochodzacych raczej z Europy polnocnej, a nie poludniowej. Brawley wygladal wytwornie; wrazenie to psulo jego niespokojne spojrzenie i lekkie lsnienie potu na czole. -Norton Brawley! - zawolal Bleys, nie wstajac od stolu. - Przychodzisz w dobrej chwili. Wlasnie koncze sniadanie. Wypijesz ze mna kawe w salonie? -Ja... ja... - Brawley wzial sie wyraznie w garsc i wyprostowal bardziej. - Oczywiscie, Bleysie Ahrens. -Czarna? -Jesli mozna - odparl Norton. Bleys wstal i ujrzal, ze na widok jego postury gosc otworzyl nieco szerzej oczy. Bleys usmiechnal sie w duchu. Dla mezczyzny wyzszego od wiekszosci ludzi, spotkanie kogos, kto znacznie przewyzszal go wzrostem, musialo byc zawsze nieco szokujace. -Usiadz w salonie - powiedzial. - Za moment przyniose tam kawe. Brawley zniknal z pola widzenia, przenoszac sie z kuchni do salonu. Bleys wyrzucil tace i wszystko, co na niej bylo i wyjal z podajnika dwie filizanki czarnej kawy, ktore zaniosl do salonu. Wreczyl jedno naczynie Nortonowi, a sam zasiadl z drugim w zwroconym ku gosciowi fotelu. -Przepraszam, ze tak gwaltownie oderwalem cie od pracy - odezwal sie Bleys jowialnie - ale chodzi o maly kryzys, ktory chcialem z toba omowic. -Jesli masz na mysli fakt, ze Dahno opuscil planete, to wiem o tym - rzekl Brawley nieco stlumionym glosem. - Zatelefonowal do mnie, gdy tylko podjal te decyzje. -Nie, gdy tylko podjal te decyzje, Norton - poprawil go lagodnie Bleys. - Zdecydowal sie, gdy byl w moim towarzystwie. -Ach... och - zajaknal sie Brawley. Siegnal po swoja filizanke, ktorej nie tknal jak dotad i wypil lyk kawy. - Nie wiedzialem o tym. -Skad moglbys wiedziec? - rzekl Bleys. - Poniewaz jednak mnie przekazal wladze, musialem dokonac szybkiego przegladu spraw; po prostu po to, zeby sie upewnic, ze trzymam wszystkie sznurki w reku. Po tym, gdy przyjrzalem sie wczoraj Psom, zaniepokoilo mnie nieco ich szkolenie do roli zamachowcow. Norton ponownie upil troche kawy z filizanki, ktorej uszko sciskal tak mocno, ze reka niemal mu drzala. -Moze zapoznalbys mnie ze swoja opinia na ten temat? - ciagnal Bleys. W kwestii Psow nie dysponowal niczym wiecej ponad zwykle domysly, ze niebawem moga zostac uzyte. Ale wyczytal juz dosyc z reakcji Nortona i mowy jego ciala, by wiedziec, ze te przypuszczenia moga miec rzeczywiste podstawy. -Nie wiem, ile Dahno powiedzial ci na ten temat... - Brawley zawahal sie. Jego chec wydobycia z Bleysa wiecej informacji byla oczywista. -Nie zaprzataj sobie tym glowy - odpowiedzial gospodarz, zbywajac pytanie machnieciem reki. - Po prostu porozmawiajmy o tym. Przedstaw mi swoje zdanie tak, jakbym dopiero teraz sie tego dowiadywal. Widzisz, znam opinie Dahno, wiem, co zawieraja jego oficjalne oraz tajne pliki i jestem pewny, ze Psy sa w to zaangazowane, nie majac pojecia czy to jest zwykle cwiczenie, czy prawdziwe zadanie. Nie tracmy wiecej czasu. Twoje zdanie? Podczas zadawania ostatniego pytania, pierwszy raz od chwili, w ktorej Norton Brawley wszedl do mieszkania, w glosie Bleysa zabrzmial twardy ton; cos w rodzaju ostrego ponaglenia, domagajacego sie natychmiastowej odpowiedzi, a nie prosba o jej udzielenie. -Przykro mi - powiedzial Norton pospiesznie. - Nie wiedzialem, ze bedziesz mial z tym cos wspolnego. -Kto jeszcze? - spytal Bleys. - Smialo. -No coz, nie widze w tym zadnego problemu - rzekl Brawley, wpadajac w zdroworozsadkowy ton, ktorym najwyrazniej poslugiwal sie na co dzien w kancelarii. - Rozpuszczajac pogloski, zmiekczymy wszystkich ochroniarzy, jakich zwerbowal McKae. Nasi ludzie beda mieli na sobie zwyczajne ubrania i beda nosili emblematy Kosciola Powstan!, jakie wreczaja swoim szeregowym czlonkom. Powstanie wrazenie, iz McKae stal sie ofiara wrogow w lonie wlasnego kosciola. -Zakladajac - wtracil Bleys - ze zadnego z naszych Psow nikt nie schwyta, nie przeslucha i zaden z nich nie ujawni, ze nalezy do naszej organizacji. -No coz, oni nie naleza do organizacji - odparl Norton. - W istocie nic o niej nie wiedza; nawet Ahram. Znaja publiczny wizerunek Dahno; to wszystko. Ale nawet Dahno jest teraz bezpieczny, poza planeta. -Jestes pewien - zapytal Bleys - ze Psy sa w pelni przygotowane? Bedac tam wczoraj, odnioslem wrazenie, ze moglyby troche wiecej pocwiczyc. -Skad ci to przyszlo do glowy? - chcial wiedziec Brawley. - Prezentowali sie doskonale, kiedy Dahno i ja odwiedzilismy ich ostatnio jakis tydzien temu. Poza tym, mowa McKae'a jest za trzy tygodnie. Jesli chcialbys zaostrzyc ich trening, to jestem pewien, ze mozna to zrobic. -W jaki sposob dostana sie tam, gdzie bedzie wyglaszane przemowienie? - zapytal Bleys. -Coz - odparl Brawley - poleca prywatnymi atmosferycznymi statkami, ktore beda prowadzic nasi piloci. Potem przesiada sie do pieciu samochodow, szesc Psow na jeden woz i udadza sie na teren glownej widowni na dobra godzine przed czasem. Dzieki plakietkom, dostana sie do wnetrza budynku, wiec znajda sie za Darrelem, kiedy ten wyjdzie. Jesli zastrzela go na schodach, nic nie zmieni faktu, ze bedzie to wygladalo na walke roznych frakcji w lonie jego kosciola. Takie rzeczy zdarzaja sie caly czas. Czlonkowie zborow staja zdecydowanie po jednej lub po drugiej stronie. -A potem Psy po prostu umkna do wozow, co? - spytal Bleys. -Tak - odparl Norton, usmiechajac sie. -A co, jesli policja bedzie sprawdzac pojazdy naziemne w drodze na spotkanie albo co sie stanie, jesli ktorys z naszych Psow zostanie schwytany, usilujac po strzelaninie uciec z miejsca zajscia? -Z pewnoscia musisz to wszystko wiedziec, Bleysie Ahrens - powiedzial Norton. - Jesli chodzi o policje, zalatwilismy poprzez nasze powiazania ze sluzbami miejskimi, ze samochody beda przepuszczane bez wzgledu na sytuacje. Jak chodzi o innych obecnych na miejscu policjantow, czlonkow kosciola lub ochroniarzy McKae'a to wierze naszemu wywiadowi, ktory twierdzi, ze Darrel bedzie mial tylko ochroniarzy amatorow. Ludzi, majacych przypuszczalnie tylko niewielkie doswiadczenie wyniesione z wojen miedzy kosciolami. Za swoja glowna ochrone McKae bedzie uwazal tlum wyznawcow kosciola; a w kazdym razie, jego tak zwani "ochroniarze" nie beda godnymi przeciwnikami w starciu jeden na jednego, dla naszych Psow. -Brzmi wspaniale - rzekl Bleys tonem, w ktorym pobrzmiewal namysl - jesli zalozyc, ze nic niespodziewanego nie pokrzyzuje narn szykow. Nadal jednak uwazam, ze wyznaczone do tego zadania Psy moglyby troche wiecej pocwiczyc. -No coz, to mozna stosunkowo latwo zalatwic, Bleysie Ahrens - rzekl Brawley. - Chcesz, zebym sie tym zajal? -Tak - odparl Bleys, nadal z namyslem w glosie. - Prawdopodobnie zrobisz to lepiej ode mnie, gdyz kontaktowales sie z nimi czesciej niz ja i przypuszczalnie znaja tylko ciebie i Dahno. -Oczywiscie, zajme sie tym natychmiast, gdy tylko znajde sie z powrotem w swoim biurze - rzekl Norton. - Zatelefonuje stamtad. -Lepiej jedz do nich - powiedzial Bleys. - Chcialbym, zeby odniesli wrazenie, ze jest to pilne, maja byc w szczycie formy. -Jesli tego chcesz - zgodzil sie Brawley wstajac. - Ale naprawde uwazam, ze niepokoisz sie tyrn bardziej, niz trzeba. -Strzezonego Pan Bog strzeze - rzekl Bleys. -Nie rozumiem jednak - stwierdzil Norton, idac wraz z Bleysem do drzwi - dlaczego uwazasz to za cos w rodzaju kryzysu? Mogles po prostu zadzwonic do mnie i powiedziec, zebym do nich polecial. Bleys usmiechnal sie, patrzac na niego z gory. -Pomyslalem sobie, ze odczuwany przeze mnie niepokoj powinien cie moze sklonic do pospiechu - odparl. - Mam nadzieje, ze tak sie stalo. -Istotnie, istotnie, udalo ci sie - potwierdzil Norton. Wyciagnal do Bleysa reke i obaj mezczyzni uscisneli sobie dlonie. - Tak, to prawdopodobnie bylo madre posuniecie z twojej strony, ze chciales spotkac sie ze mna najszybciej, jak to mozliwe. Obiecuje jednak, ze nie stanie sie nic zlego, kiedy nadejdzie wlasciwa pora. Bleys wypuscil Brawleya z mieszkania i zamknal za nim drzwi, a potem wrocil i usiadl w fotelu. Wyraznie widzial stojace przed nim zadanie. W jakis sposob bedzie musial przyjrzec sie kosciolowi McKae'a i jego zaufanym ludziom. Musial lepiej poznac slabe punkty Darrela. Zarzucil przynete, zeby wydobyc z Nortona Brawleya informacje, jakie chcial poznac, i udalo mu sie to; byly to jednak wiadomosci, ktore nie ucieszyly go szczegolnie. Wyraznie bylo widac, ze Norton nie potrafil lepiej zaplanowac i zorganizowac akcji, do jakiej przygotowywano Psy, niz zrobilby to ktorykolwiek z samych bojowkarzy. Krotko mowiac, nalezalo uniknac ryzyka, jakim byloby powiazanie w wydrukach gazetowych organizacji Innych z zamachowcami. Gdyby Ahram wskazal koscielnej milicji Nortona Brawleya, tamtym nie zabraloby wiele czasu odkrycie tego zwiazku. Zly rozglos zniszczylby kompletnie image nazwy - na co on, Bleys, nie mogl pozwolic ani teraz, ani w przyszlosci. Zwlaszcza, ze mial wobec organizacji wielkie plany. Zdecydowanie bedzie musial cos zrobic w tej sytuacji. Wstal i poszedl na dol do sali treningowej w apartamentowcu, by zajac czyms cialo, podczas gdy jego umysl mial czas, zeby pracowac nad rozwiazaniem problemu. Odpowiedzi, ktore Bleys pragnal poznac, tkwily zakopane w glebi jego umyslu i trzeba bylo tylko czasu, zeby wyplynely na powierzchnie - tak, jak sie tego spodziewal. Czul dzisiaj wielka pokuse, w zwiazku z Nortonem, by zaglebic sie w sledztwo dotyczace kosciola McKae'a; ufal, ze w trakcie dociekan umysl podpowiedzialby mu niebawem, co nalezy czynic. Jednak doswiadczenie nauczylo go czegos innego. Najlepiej spisywal sie wtedy, kiedy pozwalal, by jego podswiadomosc rozwazala problem, poki ten proces nie doprowadzi do wylonienia sie wszystkich odpowiedzi. Stalo sie tak dwa dni po rozmowie z Brawleyem. Rozdzial 32 Czlonkowie nowego i malego, ale aktywnego zboru Powstan! ze starego kosciola w Ekumenii, z ktorego wyrosla i porzucila go jakas inna, pierwotnie posiadajaca go kongregacja, nie zwracali z poczatku wiekszej uwagi na jednego z nowych wyznawcow, jesli pominac fakt, ze zauwazyli jego nadzwyczajny wzrost. Mimo ze neofita byl tak wysoki, podniszczone ubranie wisialo na nim nieco luzno, co sprawialo wrazenie, ze jego wlasciciel nie jadal ostatnio tak regularnie, jak powinien to robic. W koncu, podczas drugiego z nim spotkania, gdy niektorzy czlonkowie zboru odwazyli sie nawiazac znajomosc z obcym, ten przyznal, ze obecnie nie ma pracy. Wychowal sie na farmie w poblizu Ekumenii i teraz probowal znalezc dla siebie cos w miescie, w ktorym chcialby zostac. Nieznajomy powiedzial, ze nazywa sie Bleys MacLean. Bleys zastanawial sie wczesniej nad tym, jakie przybrac nazwisko. Predzej czy pozniej, kiedy zblizy sie do McKae'a, ten kaze sprawdzic jego przeszlosc. W znacznym stopniu Ahrens zamierzal mowic prawde, modyfikujac ja tylko nieznacznie - miejscem jego pochodzenia miala byc farma Henry'ego, a on sam jego ojcem, a nie wujem. Bleys uwazal, ze to calkiem bezpieczny pomysl. W stosunku do obcych, czlonkowie wiejskiego kosciola tworzyli zwarty klan - szczegolnie wobec wscibskiego detektywa. Mogli nie przepadac za Bleysem w przeszlosci i nadal mogli go nie lubic, ale to nie znaczylo, ze wyprowadzaliby z bledu kogos, kto wypytywalby o niego, poslugujac sie jego zmienionym nazwiskiem. Po prostu przeszliby do porzadku dziennego nad faktem, ze nazwisko Bleysa brzmi MacLean i gdyby to bylo konieczne, skierowaliby ciekawskiego do Henry'ego. Henry, ktory zywil w stosunku do swojej rodziny bardziej opiekuncze uczucia niz zbor do jednego ze swoich bylych czlonkow, nie wygadalby niczego. Bleys byl wiec calkiem slusznie przekonany, ze podana przez niego wersja jego minionego zycia, jako wiejskiego chlopaka dorastajacego na farmie Henry'ego, ostalaby sie wobec wszelkich indagacji badajacych jego przeszlosc ludzi McKae'a. -A co sprowadzilo cie na lono naszego kosciola? - zapytal jeden ze zborownikow. -Slyszalem mowe naszego Wielkiego Nauczyciela, Darrela McKae'a i zrozumialem natychmiast, ze to za jego glosem powinienem pojsc - odparl Bleys. -Och, slyszales samego Darrela McKae'a? - powiedzial ten sam mezczyzna. - W ktorym z naszych kosciolow to bylo? Bleys zawahal sie i spojrzal niespokojnie na swoje wielkie, zniszczone buty; wydawal sie zaklopotany. Zdawalo sie, ze stale sie garbi, jakby przepraszajac nieprzerwanie za swoj wzrost, staral sie znizyc do poziomu ludzi, z ktorymi rozmawial. Poza tym, sprawial wrazenie niezbyt rozgarnietego. -W istocie - rzekl - to nie bylo w kosciele, tylko w Izbie. Bylem tam na galerii dla publicznosci. Przygladali mu sie przez chwile. -Galeria publicznosci? - powiedzial ten, ktory caly czas prowadzil z Bleysem rozmowe. - Co robiles na galerii gosci? Trzeba miec specjalna przepustke nawet po to, zeby wejsc do samego gmachu Izby. Bleys sprawial wrazenie jeszcze bardziej zazenowanego. -Znalazlem przepustke na ulicy - wyjasnil. - Byla wazna tylko na jeden dzien, na ten wlasnie i ktos musial ja wyrzucic, wiec podnioslem ja i wszedlem do srodka. Straznik przy wejsciu na galerie nie byl szczegolnie zadowolony, widzac, ze dostal sie tam ktos taki jak ja - Bleys usmiechnal sie niezrecznie - ale wpuscil mnie. Nasz Wielki Nauczyciel mowil o projekcie Core Tap, o tym, ze inzynierowie i robotnicy pracujacy przy tym przedsiewzieciu musza byc poboznymi - ludzmi uczeszczajacymi stale do kosciola, bez wzgledu na to, z jakiej planety pochodza. -Calkiem slusznie! - powiedziala kobieta nalezaca do grupy ciekawskich. - Naprawde im to powiedzial! Czytalam o tym w wydruku gazetowym. -I to sprawilo, ze zaczales szukac ktoregos z naszych kosciolow? - zapytal ten, ktory zadal wczesniej tyle pytan. -Tak - odparl Bleys. - Widzialem jeden, ale byl bardzo duzy. Pomyslalem, ze poszukam czegos bardziej... przytulnego. Takiego jak kosciol, obok ktorego lezala nasza farma. -Przyszedles zatem do naszego kosciola. Calkiem slusznie - stwierdzila kobieta. - Bog i prawdziwie pobozny czlowiek maja niewiele pozytku z wielkosci i ozdob! W grupie ludzi stojacych wokol Bleysa rozlegl sie pomruk powszechnej aprobaty. -Ten kosciol bardzo mi sie podoba - dodal Bleys. -A my jestesmy szczesliwi, ze sie do nas przylaczyles, Bleysie MacLean - powiedzial mezczyzna. - Znajdziesz tutaj przyjaciol. W kazdym z nas znajdziesz Nosiciela Prawdziwej Wiary! -Dziekuje, dziekuje - mruknal Bleys. - Bardzo sie staram, zeby samemu byc Prawdziwie Wierzacym. -Czy poznales juz naszego Nauczyciela? - spytal mezczyzna. Bleys potrzasnal glowa. -No coz, chodz zatem i poznaj go - powiedzial tamten, biorac Bleysa za ramie i doslownie ciagnac go za soba. Nowy czlonek zboru opieral sie przez chwile, a potem poszedl za swoim przewodnikiem. Reszta ruszyla za nimi jak cienie. Podeszli przed front kosciola i skrecili za rog. Tam, za azurowym przepierzeniem znalezli mezczyzne w srednim wieku, raczej pulchnego i - prawem kontrastu - o nadzwyczaj waskiej twarzy; wielebny myl rece. Najwyrazniej dopiero co zdjal i odwiesil czarna szate, ktora mial na sobie podczas nabozenstwa. -Nauczycielu - odezwal sie mezczyzna, trzymajac nadal Bleysa za ramie - chcialbym, zebys poznal Bleysa MacLeana, nowego czlonka naszej kongregacji. Wysluchawszy przemowienia naszego Wielkiego Nauczyciela, Darrela McKae'a, ujrzal jasne swiatlo Kosciola Powstan! Nauczycielu, to jest Bleys MacLean. Bleys, to jest nasz Nauczyciel Samuel Godsarm. Trzymajac reke na ramieniu Bleysa, mowiacy doslownie pociagnal go naprzod, by postawic neofite twarza w twarz z przywodca kosciola. -Czuje sie zaszczycony poznaniem ciebie, Bleysie MacLean - powiedzial Samuel Godsarm. Wyciagnal dlon do Bleysa, a ten ujal ja na chwile, z wahaniem, jakby nie mial ochoty zbyt dlugo trzymac reki Nauczyciela w swoim dlugopalcym uscisku ani scisnac jej zbyt mocno. - Jestes tutaj pierwszy raz? -Nie, nie - wtracila sie kobieta, ktora stala nadal w grupie trzymajacej sie za plecami Bleysa. - Byl tutaj juz raz, ale siedzial z tylu, sam; jest zbyt niesmialy, zeby wyjsc ludziom naprzeciw i zawierac znajomosci. Pomyslelismy, ze najlepiej bedzie dla niego, jesli cie pozna i przekona sie, ze Kosciol Powstan! jest jego religijnym domem. -Dobrze powiedziane, Martho Aino - odparl Samuel Godsarm. Usmiechnal sie do Bleysa. - Wszyscy jestesmy tutaj twoimi przyjaciolmi, Bleysie MacLean. Przyjmij to jak cos naturalnego. -Dzieki. Wielkie dzieki - wymamrotal Bleys. -Jaki masz zawod, bracie Bleys? Zanim Bleys zdolal odpowiedziec, ludzie, z ktorymi dopiero co rozmawial, zaczeli wyjasniac to za niego i opowiedzieli Nauczycielowi o tym, jak Bleys znalazl przepustke, zaszedl na galerie gosci w Izbie i slyszal McKae'a, przemawiajacego na temat Core Tap. -No, no, no - powiedzial Godsarm. - Mozesz w to nie wierzyc bracie Bleys, bedac nowym w naszym gronie, ale wielu z czlonkow kosciola nie spotkalo tak wielkie szczescie, jak osobiste wysluchanie slow Wielkiego Nauczyciela. Ja, oczywiscie, slyszalem go. To natchnelo mnie mysla, zeby znalezc ten konkretny kosciol. Ale wielu, ktorzy przyszli do nas z innych, falszywych kosciolow, ledwie slyszalo poslanie Przywodcy, a od razu wiedzieli, ze chca za nim podazyc. -Czy wyglaszasz kazania? - zapytala kobieta. Bleys bral pod uwage, ze moze zostac o to zapytany, ale rozwazal te kwestie tylko przelotnie. Znany byl mu fakt, ze wiekszosc sekt na obu Zaprzyjaznionych Swiatach oczekiwala od swoich czlonkow, by byli gotowi na poczekaniu wyglaszac kazania. Zakladano, ze jezeli naprawde zostali dotknieci palcem Boga, to w razie potrzeby odpowiednie slowa poplyna ku nim od Niego. To byla kwestia wiary i nie mozna jej bylo pominac. -Owszem... - odparl Bleys glosem, w ktorym brzmiala niechec tylko troche wieksza od tej, jaka w istocie odczuwal. Nie chodzilo o to, ze nie moglby wyglosic kazania, gdyby musial to uczynic. Rzecz w tym, ze bylo wbrew jego naturze robic cos, do czego nie byl przygotowany. -Wiekszosc z naszych wspolwyznawcow jest nadal w kosciele, Samuelu - odezwala sie kobieta. - Nie uwazasz, ze brat Bleys moglby wyglosic dla nas krotkie kazanie i, byc moze, opowiedziec nam o przezyciu, jakim bylo wysluchanie z galerii publicznosci w Izbie slow naszego Wielkiego Przywodcy? -Bardzo dobry pomysl, Martho - odparl Godsarm. Odszedl od umywalki i odwrocil sie do Bleysa. - Czy wyswiadczysz nam te grzecznosc, Bleys? -Oczywiscie - odparl zagadniety z pewnym wahaniem w glosie. W rzeczywistosci, nie wahal sie. Nie watpil, ze potrafi wyglosic krotkie kazanie czy opowiedziec o przemowieniu McKae'a. Widzac, ze Godsarm stoi nadal z dala od umywalki, najwyrazniej zapraszajac Bleysa, by ten z niej skorzystal, Ahrens zrozumial, ze Kosciol Powstan! jest jednym z tych, ktorego praktyka wymaga, aby kaznodzieja myl rece przed i po wygloszeniu kazania. Podszedl do umywalki, podstawil swoje dlugie dlonie pod strumien wody z kranu, wtarl w nie nieco mydla domowej roboty, ktore znajdowalo sie na podstawce i oplukal rece. Zakrecil kurek, wytarl dlonie w wiszacy w poblizu recznik bez konca i odwrocil sie ponownie do Godsarma. -Jestem gotow - powiedzial. Wszyscy oprocz Samuela, zauwazyl Bleys, odeszli; niewatpliwie wrocili do wnetrza kosciola. -Chodz zatem ze mna, Bleys - rzekl Godsarm. - Przedstawie cie naszym czlonkom. Bleys wyszedl za nim przed parawan i ruszyl w strone pulpitu, ktory stal na podwyzszeniu wznoszacym sie trzy stopnie ponad poziom podlogi. Halasujac z powodu rozpierajacej ich ciekawosci, ludzie nadal wypelniali kosciol po skonczonym nabozenstwie. Wiernych bylo okolo czterdziestu lub piecdziesieciu; przechodzac, zajmowali miejsca i przygotowywali sie do tego, o czym prawdopodobnie slyszeli, ze ma nastapic. Czlonkowie wszystkich zborow mieli zwyczaj zostawac w kosciele - czasami nawet calymi godzinami. Dla wielu z nich bylo to jedyne towarzyskie spotkanie, w jakim uczestniczyli w ciagu tygodnia. Godsarm stanal za pulpitem. -Uciszcie sie wszyscy - powiedzial. Zapadla cisza, a ci, ktorzy nadal stali, usiedli. Milczac, wierni trwali w oczekiwaniu. -Chce wam dzisiaj przedstawic - powiedzial Samuel donosnym glosem wyszkolonego kaznodziei - nowego czlonka naszego kosciola, Bleysa MacLeana. Ujrzal swiatlo naszej wiary, kiedy przez przypadek znalazl sie na galerii publicznosci w Izbie, skad wysluchal mowy naszego Wielkiego Przywodcy, wypowiadajacego ogniste slowa na temat ludzi z innych planet, ktorzy mieliby pracowac przy budowie nowego Core Tap, jesli ten projekt zostanie rzeczywiscie przeglosowany. Odwrocil sie do Bleysa. -Bracie Bleys - rzekl - nasi bracia i siostry czekaja, zeby cie uslyszec. Bleys stanal za pulpitem, ktory siegal mu zaledwie do pasa. Za sprawa mieszkania z matka byl aktorem niemal od chwili, gdy ledwie zaczal chodzic i dostrzegl natychmiastowa korzysc w tym, co sie dzialo. Po pierwsze, mogl isc na nabozenstwo i nauczac. Zgromadzeni zaufaja temu - nie jemu, ale slowom pochodzacym od Boga. Scisnal krawedzie pulpitu, aby staly sie widoczne jego dlugie, potezne palce. Byl to teatralny gest, ktory mocno podzialal na zbor. Ludzie w nawie kosciola milczeli juz od jakiegos czasu, ale teraz zapanowala taka cisza, jakby wszyscy jednoczesnie wstrzymali oddech. -Bracia i siostry - zaczal Bleys wyszkolonym glosem, nabrzmialym energia i wladczoscia; slyszany bezposrednio po zapowiedzi Godsarma, glos Bleysa brzmial tak, jakby niosl dzwieki trabki po piskach fletu. -Mowie slowami, ktore daje mi Pan, abym do was przemawial. Po pierwsze, pozwolcie, ze warn przypomne o jednym z boskich praw. Kiedy bylem chlopcem, na farmie obok nas mieszkal sasiad, ktory mial wiele koz, ale po jakims czasie jego zwierzeta zaczely chorowac i zdychac jedno po drugim. W koncu, sasiad przyszedl do nas i zapytal mego ojca, czy ten moglby przyjsc i obejrzec jego chore kozy; byc moze bedzie wiedzial, co im jest i dlaczego nie potrafi utrzymac ich w dobrym zdrowiu. Ojciec poszedl i obejrzal zwierzeta. Mialy czyste boksy i bylo im cieplo - gdyz byla zima i zwierzeta wolaly przebywac pod dachem obory, niz na pastwisku, na ktorym hulaly zimne wiatry. Przed kazda koza byla wylozona pasza, ale zwierzeta jej nie jadly. Moj ojciec odwrocil sie do sasiada i zapytal: "Czy rozmawiasz ze swoimi kozami?" "Co przez to rozumiesz?", chcial wiedziec sasiad. "Czy znasz ich imiona? Nazywasz je nimi? Czy kazdego dnia spedzasz troche czasu na czesaniu ich futer i na przemawianiu do zwierzat?" "Nie", odparl sasiad, "Nigdy o czyms takim nie slyszalem." "Zrob tak", powiedzial ojciec, "a potem, za tydzien, przyjdz i popros mnie, zebym znowu je obejrzal." Tydzien pozniej sasiad przyszedl, ajego twarz blyszczala jak latarnia rozswietlona przez stojaca w niej swiece. "Chodz i obejrzyj teraz moje kozy!", powiedzial. Moj ojciec poszedl z nim i obejrzal zwierzeta. Nadal przebywaly w szopie, ale byly zupelnie odmienione. Siersc im lsnila, uszy staly, a wiekszosc koz pozywiala sie ze znajdujacych sie przed nimi zlobow. "Powiedz mi", spytal sasiad mego ojca, "skad wiedziales, ze twoja rada wywola taki cudowny efekt?" "To jedno z praw Pana, ktore dotyczy wszystkich zywych stworzen", odparl ojciec. "Beda chorowac i zdychac, jesli ten, kto sprawuje nad nimi wladze i kieruje ich losem w kazdej chwili ich zycia, nie bedzie poswiecal im uwagi. Tak jakbys nie ignorowal swoich dzieci, gdybys je mial (gdyz sasiad byl niezonaty i bezdzietny), tak musisz okazywac swoim zwierzetom zainteresowanie, troske, a nawet milosc. Rob to, a twoje stado rozkwitnie." - Czlonkowie tego zboru - ciagnal Bleys - nigdy tego nie zapomnialem i jest tak, jak powiedzial moj ojciec. Cale zycie szukam przywodcow, ktorzy troszcza sie o swoja trzode w taki sposob, jak moj ojciec powiedzial, ze powinno sie to robic. Pewnego dnia, siedzac wysoko nad parkietem Izby, gdzie ustanawiane sa prawa dla naszego swiata, sluchalem takiego wlasnie lidera, gloszacego wlasnie podobne prawo. Tym przywodca byl nasz Wielki Nauczyciel, Darrel McKae. Mowil o Core Tap, co do ktorego mamy nadzieje, iz stanie sie trzecim zrodlem mocy, zaspokajajacym potrzeby tej trudnej i glodnej planety. Uzyl slow lepszych od wszystkich tych, jakimi moglbym wam opowiedziec o tym, co slyszalem, wiec powtorze wam to - slowo w slowo - gdyz odkad zaczalem mowic, jestem poblogoslawiony pamiecia, ktorej nie umyka nic cennego w oczach Pana. Bleys zaczal powtarzac wygloszona w Izbie mowe McKae'a, gdyz jego pamiec sluchowa byla rownie dobra, co wzrokowa. Kiedy skonczyl i zszedl z podwyzszenia, nastala dluga chwila ciszy; sluchacze niemal zamarli w milczeniu. A potem wszyscy zaczeli wolac jednoczesnie, blogoslawiac McKae'a, blogoslawiac Bleysa. -Twoja pamiec to prawdziwy dar od Boga - powiedzial Godsarm, kiedy obaj z Bleysem znalezli sie za parawanem, gdzie Ahrens umyl ponownie rece. Tym razem nikt ze zborownikow nie odwazyl sie do nich podejsc. Pod koniec przemowy Bleysa patrzyli na niego ze strachem i z niedowierzaniem. -Tak - przyznal Bleys, powracajac do swojego tonu niepewnosci, ktorym poslugiwal sie przed swoim wystapieniem. - Jestem istotnie wdzieczny Bogu, ze zostalem tak poblogoslawiony. -Sadze, bracie Bleys - ciagnal Godsarm roztropnie - ze byc moze nie byloby wola Pana, zebys marnowal sie w tym malym zborze, podczas gdy nasz Wielki Przywodca moglby miec z ciebie wiekszy pozytek. W zwiazku z tym, za twoja zgoda, wysle cie do niego z listem, ktory bedzie zapieczetowany, gdyz jest przeznaczony tylko dla jego oczu, a opisze w nim to, czego tutaj dokonales i pozostawie Przywodcy podjecie takiej decyzji, jakiej bedzie chcial Bog. Bleys spojrzal na Samuela. -Dziekuje - powiedzial. Kiedy jakies dwadziescia minut pozniej wyszedl z kosciola - po tym, gdy uwolnil sie od towarzystwa czlonkow zboru, z ktorych wiekszosc chciala go zatrzymac, zeby z nim porozmawiac - Bleys skierowal sie nie do hotelu, ktory byl kwatera glowna McKae'a w miescie i dokad skierowal go Samuel Godsarm, a odszedl jedynie na tyle daleko, zeby sie upewnic, ze zgubil wszystkich, ktorzy mogliby go ewentualnie sledzic. Potem wywolal przez swoj nareczny monitor autotaksowke i pojechal do domu. Znalazlszy sie na miejscu, rozgrzanym nozem podwazyl i oderwal zrecznie z koperty woskowa pieczec z odcisnietym w niej lwem chylacym swoj leb przed krzyzem, wyjal list i rozlozyl go. Wiadomosc byla krotka. Do: Nasz Wielki Przywodca Od: Samuel Godsarm z trzydziestego drugiego Kosciola Powstan! Drogi Przywodco, posylam do Ciebie jednego z naszych nowych czlonkow, Bleysa MacLeana, ktorego talenty, w swej niezglebionej madrosci, mozesz wykorzystac na lepsze sposoby, niz zasluguje na to nasz maly, biedny kosciol. MacLean ma doskonala pamiec i wychowal sie w ciezkich warunkach, na farmie ojca. Zarowno jego sila jak i pamiec, moga okazac sie uzyteczne. Jesli tak sie nie stanie, to Ty, lub jeden z tych przy Tobie, moze odeslac go z powrotem. Z modlitwa do Boga, ktory prowadzi nas wszystkich. Samuel Godsarm. Bleys zapieczetowal ponownie list, zaniosl do sypialni i wlozyl go do znajdujacej sie obok lozka malej szuflady na dokumenty. Wrociwszy do salonu zasiadl na dluzszy czas w jednym z wypchanych nad miare foteli, a potem odwrocil sie do telefonu i stuknal w przycisk. Ekran rozjarzyl sie, ukazujac radosna twarz mlodego mezczyzny o porzadnie uczesanych, prostych, brazowych wlosach. Wygladal niemal zbyt mlodo, by pracowac w informacji. -Do twoich uslug - powiedzial. -Twoj sprzet powinien ci pokazac moj adres - rzekl Bleys. -Istotnie - odparl informator, zerkajac przelotnie w dol. - Pokazuje. -Mozesz mi znalezc numer telefoniczny najblizszego od mojego miejsca zamieszkania college'u, a w nim numer wewnetrzny wydzialu sportu? -Chwileczke - powiedzial chlopak. Ekran opustoszal. Chwile pozniej zajasnial na nim osmiocyfrowy numer, zlozony z wielkich cyfr. Spoza nich slychac bylo nadal glos operatora. -Prosze go zapisac, jesli chcesz - powiedzial. - A moze wolisz, zebym cie polaczyl? -Zanotowalem - powiedzial Bleys. - Ale polacz mnie. -Z przyjemnoscia. Ekran sciemnial, slychac bylo cichy sygnal telefonu dzwoniacego na drugim koncu przewodu. Po czterech dzwonkach ekran ponownie rozjasnil sie, przy czym tym razem wypelnila go okolona siwymi wlosami twarz kompetentnej kobiety pod szescdziesiatke lub nieco tylko starszej. -Wydzial Sportu - powiedziala. - Moge w czyms pomoc? -Tak - odparl Bleys. - Chcialbym porozmawiac z waszym instruktorem zapasow, jezeli macie takowego i jesli jest w tej chwili obecny. -Chodzi konkretnie o mezczyzne? - zapytala kobieta. -Bez roznicy - rzekl Bleys. -Dobrze, zobaczmy - na kilka sekund rozmowczyni przeniosla wzrok w bok od ekranu. - W tej chwili jest tutaj profesor Antonia Lu. Chcesz, zebym zadzwonila do jej gabinetu? -Tak, prosze. Po raz kolejny ekran opustoszal, rozlegl sie sygnal telefonu, po czym na monitorze pojawila sie kolejna twarz mlodego mezczyzny, ktory w pewien sposob wygladal nadzwyczaj podobnie do pracownika informacji, mimo ze ten wlosy mial czarne, a oblicze pociagle i szczuple. -Gabinet profesor Lu - oswiadczyl. - Moge w czyms pomoc? -Nazywam sie Bleys Ahrens - przedstawil sie Bleys - i byloby nadzwyczaj uprzejmie z twojej strony, gdybys zapytal profesor, czy moglaby mi teraz poswiecic kilka minut na rozmowe telefoniczna. -Moge zapytac, czy ona cie zna, Bleysie Ahrens? - dociekal rozmowca z ekranu. - W tej chwili jest w sali gimnastycznej; a jesli profesor Lu cie nie zna, to czy moge zapytac o powod, dla ktorego dzwonisz? -Prawde mowiac, nie zna mnie - odparl Bleys. - Mozesz jej jednak powiedziec, ze odebralem solidny, podstawowy trening w wielu japonskich sportach walki, szczegolnie w judo. Potrzebna mi jest wiedza na temat roznic miedzy zapasami, jakie uprawiacie w college'u, a tym, czego ja sie uczylem. -Przekaze jej to - powiedzial mlocly czlowiek na drugim koncu przewodu. - Prawdopodobnie to jednak chwile potrwa, zanim bedzie mogla oddzwonic. Zostawisz swoj numer? Bleys przycisnal guzik w panelu sterowania ponizej ekranu, co automatycznie spowodowalo przeslanie numeru jego telefonu na ekran rozmowcy. -Dziekuje, Bleysie Ahrens - powiedzial mlody czlowiek i ekran zgasl. Bleys pogodzil sie z mysla, ze - jesli byloby to konieczne - bedzie czekal na odpowiedz kilka godzin. Minelo jednak niewiele ponad dziesiec minut, kiedy odezwal sie jego telefon; a gdy go odebral, na ekranie ukazala sie twarz przystojnej, mniej wiecej trzydziestoletniej kobiety o niebieskich oczach, ktore wspaniale wspolgraly z jej niemal czarnymi wlosami - wszystko to czynilo z niej, uznal Bleys, najpiekniejsza kobiete, jaka kiedykolwiek widzial. Glos miala delikatny i radosny. -Bleys Ahrens? - zapytala. - Mowi Antonia Lu. Chciales ze mna o czyms rozmawiac? -Tak, mam zaszczyt prosic o to - odparl Bleys. Lu wygladala na zaintrygowana. -Sadze, ze cie znam - powiedziala. - Ze slyszenia. Nie jestes czasem bratem Dahno Ahrensa? -Owszem - rzekl Bleys - ale nie sadze, zebysmy kiedykolwiek wczesniej sie spotkali. -Nie, oczywiscie, ze nie - potwierdzila Antonia - ale moim bratem jest James Lu, ktory byl trenerem jednej ze zorganizowanych przez was grup Innych. Wiesz, oboje z bratem jestesmy mieszancami - Zaprzyjaznieni i Dorsajowie. I zawsze uwazalam, ze to, co robicie, jest poczatkiem wspanialej przyszlosci. Jak moge ci pomoc? -Gdybym mogl przyjsc do was i przyjrzec sie twoim uczniom trenujacym zapasy, a byc moze nawet zmierzyc sie z jednym z nich... - Bleys pozwolil, by reszta zdania zawisla w powietrzu. -No coz, normalnie nie pozwalamy, by postronni tutaj zgladali, nie mowiac juz o pojedynku na macie z ktoryms z naszych uczniow - odparla Lu. - Ale z tego, co powiedzial mi James, wiem, ze nie jestes zwyczajnym ciekawskim. Skonczylam wlasnie zajecia z jedna z klas i wszyscy moi podopieczni nadal cwicza; to idealny moment, zebys im sie przyjrzal. Ile czasu zajmie ci dotarcie na miejsce? -Autotaksowka - odparl Bleys - przypuszczalnie... kwadrans. -To dobrze. Zwykle spedzamy po zajeciach co najmniej dwie godziny na cwiczeniach - powiedziala Antonia. - Jesli masz stroj sportowy, to wez go ze soba. Zdecyduje, gdy przyjdziesz, z kim bedziesz mogl sie zmierzyc. -Oczywiscie. Zaraz tam bede - rzekl Bleys. W istocie nie mial takiego stroju, o jakim mowila Lu. Do-gi, ktorego uzywal podczas nauki sztuk walki, nie bylo wlasciwe w tej sytuacji, ale mogl zatrzymac sie po drodze przy sklepie ze sprzetem sportowym i kupic to, czego potrzebowal. I tak wlasnie zrobil. Najlepsze spodenki, jakie mogli dla niego znalezc, byly zbyt obszerne w pasie, za to mialy za krotkie nogawki. Gorna czesc stroju byla za waska w ramionach. Poniewaz spodziewal sie czegos takiego, mial ze soba podkoszulek, ktory mogl ujsc za gorna czesc stroju. Spodenki beda w porzadku, nawet jesli podjezdzaly za wysoko na udach. Za to w kroku byly wiecej niz obszerne. Na szczescie Lu podala mu precyzyjne wskazowki, jak ma znalezc sale gimnastyczna, w ktorej odbywala lekcje. Spoznil sie tylko kilka minut. Przebral sie w taksowce i zajechal na miejsce ubrany w sportowe spodnie. Wysiadl z autotaksowki i wszedl po schodach do pomieszczenia wygladajacego na recepcje, gdzie przedstawil sie niskiej, jasnookiej studentce z aureola blond wlosow; dziewczyna siedziala za pulpitem i wystukiwala cos na klawiaturze. Obok niej lezaly jakies dokumenty. -Bleys Ahrens? - spytala studentka. - Doktor Lu powiedziala, zeby pan od razu tam poszedl. Wstala, podniosla klape pulpitu i podprowadzila Bleysa kawalek, a potem pokazala mu otwarte drzwi, za ktorymi dostrzegl sale gimnastyczna. Wszedl tam. Wewnatrz, po lewej stronie, ujrzal przeszklony boks, w ktorym siedziala Antonia Lu. Podniosla wzrok i wstala, zeby sie z nim przywitac. Kiedy sciskali sobie dlonie, patrzyla na niego z drobnym, ironicznym usmieszkiem. -Musze przyznac - odezwala sie - ze nie spodziewalam sie kogos tak wysokiego jak ty. Chodz ze mna, to cie oprowadze. Poszedl za nia ku jednej z mat, na ktorej dwaj studenci mocowali sie w parterze. Wlasnie w chwili, gdy Bleys i Antonia zblizyli sie do nich, walczacy rozdzielili sie, podniesli i zwarli ponownie. -Kazda walka prowadzona jest na punkty - wyjasniala Antonina Bleysowi, gdy oboje obserwowali zapasnikow. Dwaj walczacy zmagali sie znowu, lezac na macie. - Na przyklad student zwrocony teraz do nas plecami zdobedzie kilka punktow za sprowadzenie przeciwnika do parteru, gdyz zainicjowal akcje, dzieki ktorej znalazl sie na swoim rywalu. Oczywiscie, walka moze zostac takze wygrana przez polozenie przeciwnika na lopatki i przytrzymanie go w tej pozycji na macie przez piec sekund. Jesli pojedynek nie konczy sie przed czasem, to zawodnicy walcza w trakcie trzech trzyminutowych rund rozdzielonych minuta przerwy, a zwyciezca zostaje zdobywca wiekszej ilosci punktow. Dwaj walczacy rozdzielili sie ponownie i wstali. Bleys obserwowal, zafascynowany, jak ten sam zawodnik rzucil znowu partnera na mate. -Mysle, ze chcialbym zobaczyc jak najwiecej rzutow - powiedzial. -W takim razie - odparla Antonia - jak tylko jakas para znajdzie sie na macie, rozejrzyj sie w poszukiwaniu innych zawodnikow, ktorzy jeszcze stoja i obserwuj ich. Zostawie cie na chwile samego. Bleys przyjal jej rade, a Lu poszla do swojego biura. Wrocila po jakichs dziesieciu minutach, gdy Ahrens obserwowal walczacych w parterze zapasnikow, z ktorych kazdy staral sie mozolnie zyskac dominujaca pozycje nad drugim, by polozyc rywala na lopatki. -Widze, ze nie ogladasz juz wylacznie sprowadzen do parteru - zauwazyla Lu. -Nie - odparl Bleys, majac wzrok wbity nadal w dwoch zawodnikow na macie. - Ci dwaj sa tutaj najlepsi. -Widac to, prawda? - rzekla Antonia. - Tak, to starsi studenci i moi championi. Za dwa miesiace wystapia w druzynie uczelnianej, kiedy ruszy liga uniwersytecka. Spojrzala ciekawie na Bleysa. -Sadzisz, ze moglbys zmierzyc sie teraz z ktoryms z moich studentow? -Z jednym z tych dwoch, jesli nie masz nic przeciwko temu - odparl Bleys. Zawahala sie, ale tylko na chwile. -Dobrze - powiedziala. - Bedziesz musial zaczekac, az skonczy sie runda, a potem cie zawolam. I bedziesz musial zdjac buty. Bleys mial na nogach tenisowki do biegania, ktore nie byly dokladnie tym, czego wymagano w sali gimnastycznej, ale przynajmniej nie mogly uszkodzic drewnianej podlogi. Pochylil sie, rozwiazal sznurowadla i zrzucil obuwie. Kiedy nadeszla pora przerwy i skonczyla sie walka dwoch championow college'u, Bleys byl gotow do wejscia na mate. Antonia polozyla dlon na jego ramieniu, wstrzymujac go. -Daj im zlapac oddech. Proponuje, zebys sprobowal sil z Antonem, tym blondynem. Anton, moglbys tutaj podejsc? Mlody czlowiek, do ktorego sie zwrocila, zblizyl sie do nich. -Anton, to jest Bleys Ahrens. Jesli nie masz nic przeciwko temu, i gdy tylko bedziesz sie czul gotowy do tego, Bleys chcialby stoczyc z toba co najmniej trzyminutowy pojedynek. Nigdy wczesniej nie uprawial naszej formy zapasow, chociaz trenowal sztuki walki... Podniosla wzrok na Bleysa. - ...ktorych, oczywiscie, nie bedzie mu wolno tutaj stosowac. Bleysie Ahrens, zapamietaj sobie, ze za stosowanie ciosow lub rzutow, jakich mogles zostac nauczony, zostana ci odebrane punkty. W tym stylu zapasow nie wolno ci oderwac stop przeciwnika od podloza. -Domyslilem sie tego - rzekl Bleys - Sadze, ze znam ograniczenia, ale jesli popelnie blad, Anton moze mi to po prostu powiedziec. Zrobisz tak, Antonie? - zastapil nieznane nazwisko rywala tonem zapytania. -Och, przepraszam - odezwala sie Antonia. - Anton Lupesku, to jest Bleys Ahrens, jak mowilam. Bleys jest adeptem sztuk walki, Anton, i nie jest zwiazany z naszym college 'em. -To prawda - potwierdzil Bleys; uscisneli sobie dlonie z Antonem. - Czuje sie zaszczycony. -Ja rowniez - usmiechnal sie Anton - czuje sie zaszczycony. Bede takze zadowolony, walczac z Bleysem Ahrensem. -Dziekuje - powiedzial Bleys. Widzial, ze Anton ocenial przewage, jaka Bleysowi dawal jego wzrost i zastanawial sie, jak sobie z tym poradzic. Po chwili staneli naprzeciwko siebie na macie. Nasladujac to, co wczesniej widzial, Bleys oparl prawa reke na barku Antona, a lewa chwycil go za lokiec. Anton postapil tak samo. Bylo to, myslal Bleys nawet w chwili, w ktorej to robil, absurdalnie latwe i niemal nie fair. Natychmiast sprowadzil Antona do parteru, znalazl sie na nim i wydal brzuch, gdy przeciwnik wypuscil na chwile powietrze - w ten sposob nacisk wywarty przez dolne partie tulowia Bleysa na przepone Antona niemal uniemozliwil tamtemu oddychanie. Po dwudziestosekundowym zmaganiu sie bez tchu, Anton poddal sie i sprobowal sie uwolnic, na co Bleys mu pozwolil. Wstali, zalozyli chwyt i ponownie Bleys sprowadzil natychmiast przeciwnika do parteru, po czym objal go rekami i nogami tak, ze rywal zostal znowu unieruchomiony i zmuszony prosic pardonu, by mozna bylo zaczac nowe zwarcie. Przed uplywem pierwszych trzech minut walki powtorzylo sie to piec razy. -Mysle, ze wystarczy - odezwala sie Antonia, ktora wraz z zafascynowanym tym widokiem poprzednim przeciwnikiem Antona, stala nad zapasnikami i obserwowala ich. - Nauczyles sie tyle, ile chciales wiedziec, czyz nie, Bleysie Ahrens? -Tak - odparl Bleys. -Nie! - sprzeciwil sie Anton. - Pozwol mi odbyc cala walke, Toni. Jestem pewien, ze sobie z nim poradze. -Nie sadze - powiedziala zdecydowanie Antonia Lu. - Wracaj do swoich normalnych cwiczen z Dickiem. Bleysie Ahrens, pojdziesz ze mna? Zaprowadzila go do swojego biura i zamknela drzwi, zeby nie slyszano ich z zewnatrz. Odwrocila sie do Bleysa. -Wiesz - powiedziala - nie mam pojecia czy to, co zrobiles, nazwac oszustwem, czy nie. Nie ma na to paragrafu, ale skutecznie stosowales wobec Antona cos, z czym nie mial szans sobie poradzic. To byly obezwladniajace kata, ktorymi sprowadzales go do parteru, prawda? I robiles to tak, aby opadl na mate nie odrywajac stop od podloza, a nie zeby zostal na nia rzucony. Czyz nie? -Masz racje - potwierdzil Bleys. -Nie zadam ci zadnych osobistych pytan na temat twojej przeszlosci - ciagnela Antonia - ale najwyrazniej odebrales solidny trening w sztukach walki na wysokim poziomie. Sadze, ze jesli chcesz je na kims cwiczyc, to zrobilbys lepiej, gdybys znalazl sobie kogos innego, a nie moich uczniow. Moglbys mi powiedziec, do czego ci bylo potrzebne to doswiadczenie? -To osobista i nieco sekretna sprawa - odparl Bleys. - Moge byc zmuszony do udawania wiejskiego chlopaka, ktory nauczyl sie zapasow w taki sposob, w jaki odbywa sie to na wsi. -Hmm - mruknela Antonia. - Nie bede dalej pytac, ale powiem, ze zachowales sie podwojnie nie w porzadku, zarowno ze wzgledu na swoj wzrost i zasieg ramion jak i przez fakt, ze masz doswiadczenie w innych rodzajach walki. Jestes pewny, ze nie chcesz mi powiedziec na ten temat nic wiecej? Bleys pokrecil glowa. -Bardzo ci jednak dziekuje, ze pozwolilas mi poznac to, czego sie nauczylem - powiedzial. -Nie ma za co - odparla Antonia; wyciagnela do niego reke i uscisneli sobie dlonie. - Musze przyznac, ze wznieciles moja ciekawosc. -Moze kiedys bede mogl ja zaspokoic - rzekl Ahrens. Dlon Antonii byla bardzo ciepla i mila w dotyku; Bleys czul swiadome pragnienie, by przytrzymac ja dluzej. A potem przypomnial sobie, w jaki sposob wytyczyl sobie sciezke przez zycie; a takze, ze zawsze bedzie stapal po niej samotnie. Jesli kiedykolwiek spotkal kobiete, ktora chcialby zobaczyc ponownie, to byla nia wlasnie ta, ktora przed nim stala. Ale w tym krylo sie niebezpieczenstwo. Nie osmielil sie. -Obawiam sie jednak - dodal nieco poniewczasie - ze szanse na to sa niewielkie. Ich dlonie rozdzielily sie; usmiechneli sie do siebie. Bleys wyszedl i wsiadl do swojej autotaksowki, zostawiajac za soba kobiete i sale gimnastyczna. Rozdzial 33 Zaprogramowal autotaksowke, zeby zawiozla go nie bezposrednio do mieszkania, ale do biura. Tam zabawil nieco ponad godzine, przegladajac nadeslane z innych planet wiadomosci, ktore nadeszly od czasu jego ostatniej bytnosci. Nie bylo ani slowa od Dahno z Ziemi, ale za to przyszlo mnostwo informacji od wszystkich przywodcow organizacji Innych ze swiatow, ktore Bleys odwiedzil. Nieodmiennie zawiadamiali o rozpoczeciu rekrutacji mieszancow, i - wyrazajac rosnace zdumienienie - donosili o tym, ile rzeczy bylo teraz dla nich mozliwych dzieki temu, ze dysponowali dodatkowa iloscia ludzi. Oczywiscie, te inne projekty byly nadal w stadium przygotowania. Nowo zwerbowanych mieszancow trzeba bylo poddac szkoleniu i Bleys przekonal sie z zadowoleniem, ze nie przyjeto ludzi ponad czterdziestoletnich, gdyz osobnikow w bardziej zaawansowanym wieku trudno bylo przestawic na nowe tory zycia. Nadejdzie byc moze czas, kiedy Inni mogliby znalezc zastosowanie takze dla starszych czlonkow organizacji, ale to musialo poczekac do momentu, gdy beda mocniej trzymac ster wladzy na roznych planetach. Jesli chodzi o szefow oddzialow, to sam fakt, ze oddali sie zadaniu z calym poswieceniem, dowodzil slusznosci jego poczatkowego przekonania, iz sa ambitni. Bleys pokazal im droge wiodaca ku wiekszej wladzy i, wyjawszy nieprzewidziane wypadki, wszyscy nalezeli teraz do niego. Zaszyfrowal dla nich wiadomosci, w ktorych zawiadamial ich o pozaplanetarnym spotkaniu wiceprezesow. We wlasciwym czasie zostana powiadomieni, ktory to bedzie swiat. Powinni byc gotowi do odlotu w chwili otrzymania zawiadomienia; ponadto zachecil ich do kontynuowania dzialan. Zalatwiwszy to, na chwile rozparl sie wygodnie w fotelu. Zalozylby sie o bardzo wiele, ze pierwsi i najdawniej przeszkoleni, ci, ktorych Dahno wyslal na inne planety, zostali jak jeden maz zwerbowani na Zjednoczeniu. Czy to za sprawa urodzenia i wychowania, czy samego wychowania, mieli w stosunku do ludzkosci i spoleczenstwa postawe Zaprzyjaznionych. To na ich oczywistej ambicji polegal, kiedy sugerowal bratu, by wszyscy pozostali na zajmowanych stanowiskach. Jednak posrod tych, ktorych teraz werbowali, mogli znalezc sie lepsi przywodcy. Potrzebowal jednak tych mocno zindoktrynowanych ludzi, pochlonietych idea nowego zycia, jakie zamierzal dla nich stworzyc. Poza tym, bylo cos bardzo bliskiego wizji gloszonej we wszystkich kosciolach Zaprzyjaznionych, ktorzy oczekiwali nadejscia czasow, gdy wszyscy ludzie beda wierzacy. Inni kroczyli teraz nowa droga i kazdy, nawet Dahno, przekona sie, ze trudno jest ich zawrocic i skierowac ku celowi, ktory im pierwotnie wyznaczyl. Bleys wyszedl z biura i pojechal do domu. Sciemnialo sie juz, gdy wysiadl przed apartamentowcem z autotaksowki i wszedl do mieszkania. Przygotowal sobie lekka kolacje, a potem dal wytchnac umyslowi, pozwalajac mu wertowac tresc ksiazek poetyckich i prozatorskich, ktore zawsze gromadzil. Ksiazek zawierajacych informacje nie zwiazane w zaden sposob z tym, czemu stawial obecnie czola, ale pelnych magii sztuki, ktora go fascynowala. W koncu poszedl do lozka. Lezac w nim stwierdzil, ze rozmysla o Antonii Lu, wiec w celu usuniecia jej postaci ze swego umyslu rozmyslnie przywolal pierwotny, znajomy obraz siebie samego, zawieszonego bardzo daleko w kosmosie, odizolowanego, patrzacego na wszystkie planety i cala ludzkosc poprzez ogrom czasu i przestrzeni. Byla w tym pojedynczym obrazie pewnego rodzaju chlodna pociecha. Przeniosla go daleko od wszystkich spraw i przypomniala mu, ze minuty jego zycia uciekaja, a zadnej nie wolno zmarnowac. Gdzies w tym czasie odplynal w sen; obraz jego samego zaczal sie nakladac na skonczony i zrozumialy kosmos. Tylko ze miedzy wyobrazeniem na jawie, a we snie, byla roznica. Sniac, nie potrafil jej wychwycic, ale gdzies na skraju sennego marzenia krylo sie cos niejasnego. Cos nieznanego, co samo w sobie nie wydawalo sie wazne, jednak w pewnym stopniu niepokoilo go. Jesli nie popelnil zadnego bledu, to nic nie powinno grozic zmaceniem obrazu przyszlosci, w ktorej budowe sie zaangazowal. We snie powiedzial sobie, ze to, co go niepokoi, jest iluzja, ale zdawalo sie, ze zluda nadal zajmowala swoje miejsce, az w koncu Bleys zapadl w glebszy sen i zapomnial o wszystkim. Kiedy obudzil sie nastepnego dnia rano, zjadl sniadanie i ubral sie prawie tak, jak byl ubrany wowczas, gdy udal sie do kosciola prowadzonego przez Samuela Godsarma, ale tym razem dokonal w swoim stroju pewnych drobnych zmian. Ubranie nie bylo tak niedopasowane, a buty tak bardzo spekane i stare. Ujawnialy, ze pomimo ich wieku, ich wlasciciel do pewnego stopnia dba o nie; tak wiec Bleys nie sprawial wrazenia rownie zaniedbanego jak wtedy, kiedy poszedl do kosciola. Podjechal taksowka w miejsce oddalone o kilka przecznic od hotelu, ktory byl kwatera glowna Darrela McKae'a i jego organizacji, po czym przeszedl pieszo reszte drogi. Stojacy w wejsciu do hotelu odzwierny przyjrzal mu sie uwaznie, ale wpuscil go. Bleys zauwazyl krecacych sie przy schodach dwoch mezczyzn w miejskich ubraniach, ale obnoszacych opalenizne ludzi, ktorzy wiekszosc czasu spedzili na wsi. Ci obejrzeli go dokladnie. Znalazlszy sie wewnatrz, podszedl do biurka, wyjal list od Samuela Godsarma i wyjasnil, dlaczego sie tu znalazl. Urzednik za biurkiem odeslal go do foyer, proszac, zeby Bleys usiadl i zaczekal. Usiadlszy, odpowiedzial odmownie glosowi, ktory odezwal sie do niego z komunikatora w malym stoliku przy fotelu i zaoferowal cos do jedzenia lub picia. Chwile pozniej do Bleysa podszedl urzednik i wreczyl mu formularz podania, ktory Ahrens wypelnil, poslugujac sie nazwiskiem MacLean, wymieniajac Henry'ego jako ojca, a Joshue i Willa jako braci. Po mniej wiecej godzinie urzednik wezwal go, wzial wypelniony formularz, a w zamian wreczyl mu plakietke i klucz. -Klucz jest do specjalnych wind wiezowca - wyjasnil. - Wjedz jedna z nich na najwyzsze pietro i pokaz swoja plakietke temu, kogo spotkasz po wyjsciu z kabiny. -Dziekuje - odparl Bleys, ale urzednik odwrocil sie, nie zadajac sobie trudu, by mu odpowiedziec. Bleys przeszedl przez hol, swiadom badawczego wzroku wielu kobiet i mezczyzn, ktorzy przygladali mu sie uwaznie, gdy ich mijal. Wlozyl klucz do kasety windy, drzwi otworzyly sie i wszedl do kabiny. Bezszmerowa winda pokonala blyskawicznie ze czterdziesci pieter. Kiedy wyszedl z kabiny, stanal oko w oko z dwoma mezczyznami niemal tak wysokimi jak on sam, ale ciezszymi o jakies dziesiec do dwudziestu kilogramow. Bleys, bez slowa, wreczyl im list od Godsarma. Jeden z ochroniarzy wzial od niego w milczeniu koperte. Zabral ja, podczas gdy drugi stal nadal z zalozonymi przed soba ramionami, zwrocony do Bleysa. Nie okazywal niecheci, tylko czujnosc. Straznik byl barczysty i zajmowal dobra pozycje, uznal Bleys, ale poza z zalozonymi ramionami nie byla ta, jaka nalezalo przybrac, jesli trzeba by sie bylo bronic przed zrecznym przeciwnikiem. To, wraz z ogolnym wyobrazeniem, jakie powzial na temat tego czlowieka, sprawilo, iz Bleys uwazal, ze w sytuacji jeden na jednego poradzilby sobie z nim bez klopotu. Po kilku minutach wrocil drugi straznik i kiwnal glowa. Zaden z mezczyzn nie odezwal sie jeszcze slowem do Bleysa. Ochroniarz stojacy z Bleysem przy windzie pozostal na miejscu, a Ahrens poszedl z tym drugim. Nie staral sie sprawiac wrazenia, ze moglby stanowic jakiekolwiek zagrozenie, ale nie czynil takze wysilkow, by udawac, ze jest pod szczegolnym wrazeniem tego, co go otaczalo. Z holu przed windami straznik poprowadzil Bleysa typowym korytarzem, na ktorego koncu obaj przystaneli przed rowniez typowymi drzwiami, ale Bleys domyslil sie, ze za nimi znajdowal sie nie zwykly, pojedynczy pokoj, ale apartament, gdyz wielkie, luksusowe suity byly zwykle usytuowane w ten sposob, by mogly miec co najmniej dwie okienne sciany. -Borys - odezwal sie straznik, stojac przed drzwiami, w ktore lekko zapukal. Nastapila sekunda czy dwie zwloki, a potem drzwi otworzyly sie. Borys polozyl dlon na barku Bleysa i popchnal go delikatnie do srodka. Tak jak Bleys sie tego spodziewal, weszli do przestronnego salonu najbardziej luksusowego z hotelowych apartamentow, jednak jego normalne umeblowanie zostalo najwyrazniej zmienione. Pod scianami stalo kilka foteli, ale glownym elementem wyposazenia bylo wielkie biurko, za ktorym siedzial Darrel McKae. Mial na sobie zwykle szare spodnie i jasnoniebieska koszule. Na oparciu jego krzesla wisiala, przerzucona, czarna peleryna. -W porzadku, Borys - odezwal sie McKae; slyszany z bliska, jego glos mial ciekawe, dzwieczne brzmienie, ktore moglo miec cos wspolnego ze skutecznoscia oddzialywania na sluchaczy, kiedy wyglaszal mowe. - Stan przy drzwiach. Po prostu czekaj. Borys zniknal z pola widzenia Bleysa, a on sam stal naprzeciwko biurka, patrzac przez szerokosc jego blatu na McKae'a. Blat zaslany byl papierami, ale na wierzchu calego balaganu spoczywal przyniesiony przez Bleysa list od Samuela Godsarma. Pieczec byla zlamana, a kartka wyjeta i rozlozona. -Bleys MacLean - powiedzial McKae, patrzac na goscia. -Tak, Wielki Przywodco. -Wlasnie rozmawialem z Samuelem Godsarmem przez telefon - ciagnal Darrel. - Widze, ze nic nie przesadzil, mowiac o twoim wzroscie. Nie bardzo jednak wiem, dlaczego uwaza, ze moglbys byc dla mnie szczegolnie uzyteczny. Przypuszczam, ze opowiesz mi wszystko o tym, co wydarzylo sie w jego kosciele od chwili, gdy wszedles tam pierwszy raz, az do momentu, kiedy wyslal cie do mnie. Bleys zrobil tak, uzywajac prostego, ale zrozumialego jezyka. -Wiec po tym, gdy wyglosiles kazanie i przekazales zborowi, co powiedzialem w Izbie - rzekl Darrel, kiedy Bleys skonczyl - postanowil napisac ten list? -Tak; mysle, ze wowczas podjal decyzje - potwierdzil Bleys. - Przekonal sie, jak glebokie wywarles na mnie wrazenie, kiedy obserwowalem cie i sluchalem z galerii dla publicznosci. -Rozumiem - rzekl McKae - ze twoje kazanie zostalo dobrze przyjete przez zbor? -Tak sadze, Wielki Przywodco - odparl Bleys - ale tym, co wstrzasnelo nimi najmocniej, byly przytoczone przeze mnie twoje slowa, jakie wyglosiles w Izbie. Nie sadze, zeby kiedykolwiek wczesniej byli rownie gleboko poruszeni. -Musiales dobrze to oddac - Darrel usmiechnal sie lekko; nieoczekiwanie ten usmiech stal sie przyjazny, przeznaczony tylko dla Bleysa. - Podejrzewam, ze Samuel przestraszyl sie, ze mozesz okazac sie lepszym kaznodzieja od niego. Pewnie bardziej zalezalo mu na pozbyciu sie ciebie niz na podeslaniu mi kogos przydatnego. Powiedzial przez telefon, ze wychowales sie na farmie, a twoj ojciec hoduje kozy. Gdzie to jest? -Okreg Zielone Pastwiska - odparl Bleys. - Jakies sto piecdziesiat kilometrow od Ekumenii. -Tak, wiem - stwierdzil McKae. Ten czlowiek byl bystry, zauwazyl Bleys, co stalo w sprzecznosci z prezentowana przez niego religijnoscia. Gdyby to nie byla planeta Zaprzyjaznionych, Bleys podejrzewalby, ze religijnosc Darrela jest po prostu fasada, za ktora kryje sie ambicja. Poniewaz jednak byl to jeden z Zaprzyjaznionych Swiatow, a McKae wychowal sie na nim, to bylo malo prawdopodobne, by Darrel byl szarlatanem w jakimkol wiek sensie tego slowa. Krotko mowiac, myslal Bleys, McKae znajdowal sie w pewnym stopniu w tej samej sytuacji, co on. Chcial zdobyc wladze, ale tylko po to, by wykorzystac ja do celow, jakie uwazal za wlasciwe. Darrel zastanawial sie przez chwile. Teraz odezwal sie ponownie. -Co zatem umiesz robic? - zapytal. -Wykonuje wszelkie prace na farmie, Wielki Przywodco - odparl Bleys. - i, oczywiscie, znam sie na hodowli owiec; umiem zaprzegac je do wozu lub pluga i opiekuje sie nimi. Poza tym, prawie nic. Mialem nadzieje, ze w miescie znajde jakas prace fizyczna, gdyz na farmie potrzeba nam pieniedzy, ale jak dotad niczego nie znalazlem. -Czy poslugiwales sie kiedykolwiek bronia? - spytal McKae. Bleys zawahal sie, gdyz wiedzial, ze powinien odpowiedziec na to pytanie twierdzaco. Bylo oczywiste, ze wszyscy farmerzy, z wyjatkiem najbiedniejszych, posiadali jakas bron - zarowno do polowania na kroliki jak i do obrony przed najazdami ze strony wrogich grup koscielnych. Ale w pytaniu Darrela kryla sie aluzja, ze sam Bleys mogl uczestniczyc w podobnych rajdach. Bylo nieprawdopodobne, zeby McKae niepokoil sie takimi sprawami, ale czlowiek, jakiego Bleys udawal, bylby ostrozny w przyznawaniu sie do nich. -Strzelalem z karabinu iglowego - powiedzial. - Musielismy bronic naszej ziemi przed obcymi mysliwymi polujacymi na kroliki, ale - jak wiesz - oni i tak przychodza. Jeden z nich musial zgubic bron, bo znalazlem ja w wysokiej trawie. Byla bardzo brudna, ale wyczyscilem ja i sami uzywalismy jej do polowan na kroliki. McKae, ktory najwyrazniej sam wyrosl na wsi, pozostawil wyjasnienia Bleysa o dojsciu do posiadania broni iglowej bez slowa komentarza. Oczywiscie, pomyslal Bleys, tamten wiedzial swoje. -Jestes dobrym strzelcem? - zapytal. -Calkiem dobrym - odparl Bleys. - Kiedy zabieralem ze soba bron, to prawie zawsze wracalem z krolikami. I... jestem swietnym zapasnikiem. - Swietnym zapasnikiem, powiadasz - rzekl Darrel, usmiechajac sie ponownie, tym razem szerzej niz poprzednio. - To interesujace. Przy twojej posturze i - jak mowisz - umiejetnosciach zapasniczych oraz zrecznosci w poslugiwaniu sie bronia iglowa, moze znalezc sie sposob, w jaki moglbys sluzyc kosciolowi i mnie. Wstal nieoczekiwanie i wyszedl zza biurka. Byl o okolo dziesiec centymetrow nizszy od Bleysa, ale niemal rownie szeroki w ramionach i szczuply w pasie. -Samjestem niezlym zapasnikiem. Sadzisz, ze mozesz mnie rzucic? -Och, Wielki Przywodco - rzekl Bleys. - Nie chcialbym cie skrzywdzic. -O to sie nie martw - powiedzial McKae. Stal, znakomicie ulozywszy cialo; stopy - jedna nieco cofnieta za druga - mial rozstawione, lokcie przygiete, a dlonie odsuniete od ciala i na wpol stulone, przygotowane do zalozenia chwytu. Byl to typowy styl wiejskich zapasow, ktore Bleys widzial niezliczona ilosc razy, gdy mieszkal u Henry'ego. -Wiesz, nie sadze, zebys mogl mnie rzucic. Uwazasz, ze dasz rade? -Wielki Przywodco - zaczal Bleys strapionym glosem. - Naprawde nie chce... -Rob, co mowie - polecil Darrel. - Lepiej mnie rzuc, bo inaczej ja rzuce ciebie. Zaczal okrazac Bleysa. -Skoro tak mowisz, Wielki Przywodco - odparl Bleys, wzdychajac. Wiedzial, ze w wiejskich zapasach obowiazywalo bardzo niewiele regul. Wiedzialby na ten temat wiecej, gdyby chodzil do miejscowej szkoly w poblizu farmy Henry'ego, gdyz zapasy byly podstawowym zajeciem sportowym wiejskich chlopakow w kazdym wieku. Zrobil krok w kierunku McKae'a, majac na wpol podniesione przedramiona, zas Darrel, z przynoszaca mu chlube szybkoscia, wyciagnal lewe ramie, postapil krok do przodu i usilowal rzucic przeciwnika przez biodro; Bleys opadl jednak na kolano i trzymajac jedna reka ramie McKae'a, a druga jego kolnierz, przewrocil przeciwnika na dywan, podstawiajac Darrelowi zgieta noge. Natychmiast go puscil i cofnal sie. McKae zerwal sie na rowne nogi. -Bardzo interesujace - powiedzial, patrzac na Bleysa. - Odbylem sporo walk zapasniczych, ale nigdy nie zetknalem sie z czyms podobnym. Borys! Ostatnie slowo sluzylo wezwaniu mezczyzny, stojacego przy drzwiach. Straznik podszedl do nich. -Nie, nie, Borys - glos Darrela powstrzymal ochroniarza, zanim ten zdolal polozyc swoje lapy na Bleysie. - Nie chce, zebys go stad wyrzucal. Zaprowadz go tam, gdzie odbywaja sie walki wrecz i z uzyciem broni, a potem wroc tutaj i opowiedz mi, jak sobie radzil. Odwrocil sie do Bleysa. -Mam nadzieje, zejeszcze cie zobacze, Bleysie MacLean. -Dziekuje ci, Wielki Przywodco - odparl Bleys. Ruszyl za Borysem do drzwi. Zjechali kilka pieter w dol na poziom, ktorego dlugi, centralny korytarz zostal zamieniony w strzelnice dla broni iglowej. Drzwi na przeciwleglym koncu prowadzace do jakiegos pokoju lub do apartamentu, byly zablokowane i grubo wyscielone, zeby zatrzymac mogace dokonac zniszczen pociski. Kiedy dotarli na miejsce, Borys przekazal Bleysa innemu mezczyznie, ktory mial spokojnie po piecdziesiatce. Byl to szczuply, wysuszony czlowiek o brazowej skorze, ostrym nosie i waskich ustach, ale o bardzo bystrych, piwnych oczach, spogladajacych spod rzednacych, kasztanowatych wlosow, ktore porastaly brunatna czaszke. -Bleysie MacLean - powiedzial Borys - to jest Seth Tremunde. Powie ci, co masz robic. Bleys wyciagnal dlon, ale Tremunde tylko machnal dlonia. -Tutaj nie marnujemy czasu na kurtuazje - rzekl. - Po co przyszliscie? -Masz sprawdzic, jak posluguje sie bronia - iglowa i wszelka inna, jaka dla niego przygotujesz. Rozkazy Wielkiego Przywodcy. -W porzadku - powiedzial Tremunde. Odwrocil sie w strone dlugiego kredensu, ktory ciagnal sie wzdluz sciany, odsunal drzwiczki i wyjal przezroczysta skrzynke z rozlozonym na dwie czesci karabinem iglowym. Wyjal z pudelka obie czesci i wreczyl je Bleysowi. Ten usmiechnal sie; to byla stara sztuczka. Ktos nawykly do broni iglowej mogl zlozyc lufe z lozem karabinu w pol sekundy. Ten zas, kto przez jakis czas nie poslugiwalby sie nim regularnie, gmeralby przy nim, starajac sie zlozyc go w calosc. Bleys wykonal zadanie w mgnieniu oka. Tremunde nie pokazal po sobie, ze jest pod wrazeniem, chociaz Bleys czul, ze wywarl je na strazniku. -Dobrze - powiedzial Seth, machajac reka w strone przeciwleglego konca korytarza. - Tam jest przyczepiona tarcza. Zobaczmy, co potrafisz. Bleys spojrzal w glab korytarza, podniosl do ramienia kolbe karabinu i po zgraniu przyrzadow celowniczych z bialym kwadratem tarczy przycisnal kciukiem guzik czytaj-cel. To byl drugi test. Jedna z waznych rzeczy, gdy szlo o strzelanie z broni iglowej, polegala na ustawieniu takiego rozrzutu igiel, jaki chcialo sie osiagnac w odleglosci, w ktorej znajdowal sie cel. Karabin wystrzeliwal igly w ten sposob, ze ukladaly sie w ksztalt pierscienia, wiec jesli dystans strzalu byl nieznany lub zostal blednie oceniony, rozrzut mogl sie okazac zbyt duzy i kiedy pociski osiagaly w koncu cel, mogly go po prostu otoczyc, nie czyniac mu zadnej istotnej szkody. Gdy Bleys ustawil wielkosc rozrzutu dla odleglosci, w jakiej znajdowala sie tarcza, nacisnal jednoczesnie przycisk czytaj-cel - gdyz komenda byla sterowana przez swiatlo odbite od powierzchni, na ktora byla skierowana bron i trzeba go bylo dostroic do natezenia panujacego wokol oswietlenia - po czym mrugnal bardzo szybko dwa razy obojgiem oczu. W prawym oku, ktorym mierzyl, opadla spod powieki niewidoczna, przezroczysta, teleskopowa soczewka kontaktowa. Bleys byl dobrym strzelcem i bez potrzeby uciekania sie do jakichs technicznych pomocy, ale w tym wypadku nie chcial, by jakis blad przeszkodzil mu w zrobieniu na tamtych odpowiedniego wrazenia. Soczewka, ktora mial pod powieka i w poslugiwaniu sie ktora cwiczyl sie tak dlugo, skladala sie z regulowanych pierscieni zbiegajacych sie od obwodu do wewnatrz, dzieki czemu Bleys mogl widziec ostro nie tylko cel, ale takze muszke i szczerbinke strzelby iglowej. Wystrzelil bardzo skromna wiazke igiel. To, jak wiedzial, takze byla proba. Czlowiek nie posiadajacy doswiadczenia w poslugiwaniu sie bronia iglowa mial sklonnosc do strzelania dlugimi seriami. Jesli jednak karabin byl wycelowany wlasciwie, wystarczalo najkrotsze nacisniecie spustu. Bleys mrugnal ponownie, ukrywajac soczewke pod powieka i opuscil bron. -Jestes pewny, ze nie chcesz oddac drugiego strzalu? - zapytal Tremunde, ale sarkastyczny ton jego glosu swiadczyl, ze - jak dotad - Bleys przeszedl pomyslnie wszystkie proby. Seth przycisnal guzik na scianie i biala tarcza ruszyla ku nim, slizgajac sie po drucie. Kiedy Tremunde ujal ja, wpatrzyly sie w nia trzy pary oczu. Wszystkie igly trafily w samo sedno tarczy, a ich rozrzut mial srednice nie wieksza od odcisku kciuka Bleysa. Rozdzial 34 - Jestes zbyt dobry, zeby nic sie za tym nie krylo - powiedzial Tremunde; wypelnial formularz, piszac kilka zdan u spodu kartki, w ramce, ktora najwyrazniej byla przeznaczona na komentarz. Bleys wspolczul mu. W sasiednim pomieszczeniu, ktore wczesniej bylo kilkoma pokojami polaczonymi teraz w kolejna strzelnice, Ahrens poradzil sobie bardzo dobrze z miotaczem recznym nastawionym na jedna dziesiata mocy, a potem sprawil sie nadzwyczaj dobrze, bez potrzeby uciekania sie do pomocy soczewki w oku, w strzelaniu do rzutek. Podczas tego ostatniego sprawdzianu Bleys trzymal karabin iglowy jedna reka na wysokosci pasa i szedl przez strzelnice, trafiajac cele z tej pozycji. Zarowno dzieki naturalnym predyspozycjom, jak i treningowi, swietnie strzelal z biodra i podejrzewal, ze to glownie do tego nawiazal Tremunde, wypelniajac formularz. Skonczywszy pisac, Seth zlozyl arkusz i wreczyl go Borysowi, nie dajac Bleysowi okazji do zapoznania sie z trescia notatki. -Byles Zolnierzem Boga? - zapytal. -Nie - odparl Bleys. -Wiekszosc z nas tutaj to Zolnierze - rzekl Seth; odwrocil sie do Borysa. - W kazdym razie, wezmiemy go. Bleys i Borys wyszli ze strzelnicy i zeszli pietro nizej; okazalo sie, ze dolna kondygnacja zostala zamieniona w olbrzymia sale gimnastyczna. Rzadzil tutaj maly, brazowoskory czlowieczek nie wyzszy od dwunasto - czy trzynastoletniego dziecka ze Zjednoczenia; byl niemal zupelnie lysy, ale bardzo bystry, szarooki i najwyrazniej w znakomitej formie fizycznej. -Ten czlowiek twierdzi, ze jest zapasnikiem - odezwal sie Borys, wskazujac kciukiem Bleysa. - Wielki Przywodca wyprobowal go, a on rzucil McKae'a. -W porzadku - powiedzial szorstko maly czlowieczek ze staroziemskim, zdaniem Bleysa, akcentem. Zalozyl w ciemno, ze byl to akcent australijski. -Nazywam sie Jimmi Howe - powiedzial niski mezczyzna i wyciagnal do Bleysa reke. - Borysowi nie przyszlo do glowy, zeby nas sobie przedstawic. Ty zas jestes...? -Bleys MacLean - odparl Bleys. -Milo mi cie poznac - rzekl Howe. - Chodzmy. Poprowadzil ich jakies dziesiec metrow w glab pomieszczenia ku zapasniczej macie, na ktora wszedl. Mial wysoko wiazane sportowe buty, zauwazyl Bleys, ktory zaczal juz zdejmowac swoje. -Slusznie - pochwalil go Howe. Bleys wkroczyl na mate i obrocil sie do Jimmiego, stojac nieco poza zasiegiem chwytu. -W porzadku - powiedzial Howe. - Zobaczmy, czy uda ci sie mnie rzucic. Bleys zrobil krok w jego kierunku, wyciagnal reke i chwycil samo powietrze. Moment pozniej dal sie zlapac na ten sam rzut przez biodro, ktory probowal zastosowac wobec niego Darrel McKae, ale atak zostal przeprowadzony z lewej strony, podczas gdy Bleys spodziewal sie go z prawej. Upadl. Howe stal ponownie na rownych nogach, z piesciami przy biodrach, i patrzyl na niego w dol. -Chcesz sprobowac jeszcze raz? - zapytal. Bleys podniosl sie, zamarkowal wyrzut swojego dlugiego, lewego ramienia w kierunku lewej strony ciala Jimmiego, a potem zlapal go zrecznie za kark prawa reka. Maly mezczyzna byl najwyrazniej szybki jak blyskawica, duzo szybszy od Bleysa, ale zasieg ramion Ahrensa byl tym, czego niemal nikt nie docenial i - prawdopodobnie tylko ten jeden raz - nie docenil go takze Howe. Przesunal sie do przodu, zeby wyzwolic sie z uchwytu sciskajacej go za kark dloni, a Bleys obrocil sie do przeciwnika, ktory stracil rownowage i otoczyl go w pasie uwolnionym teraz lewym ramieniem. Chcac ustrzec sie przed upadkiem, Jimmi musial sie ruszyc, a Bleys zaczal krecic sie jak fryga, przy czym on byl osia obrotu, a Howe punktem na jego orbicie. Byl to jeden z ulubionych rzutow Bleysa. Kiedy pokazano mu go pierwszy raz, nie mogl uwierzyc, ze luzny chwyt i nieustajacy ruch obrotowy moga utrzymac przeciwnika na uwiezi, zmuszajac go do poruszania sie wkolo bez wzgledu na to, czy tamten tego chcial, czy nie. Ale tak bylo, co wynikalo z faktu, ze czlowiek bronil sie instynktowne przed upadkiem i skutkiem tego nie przestawal biec po okregu. Bleys zakrecil Howem kilka razy, a potem zmienil nagle kierunek ruchu na przeciwny. Howe odlecial od niego pod pewnym katem niczym zerwany ze sznurka kamien, ktorym chlopiec krecil nad glowa. Jimmi przelecial slizgiem az na podloge, po czym zerwal sie momentalnie na rowne nogi, jednym skokiem znalazl sie na macie i stanal twarza w twarz z Bleysem, ale podniosl w gore reke, kiedy ten ruszal ponownie w jego strone. -Wystarczy - rzekl Howe. - Trenowales. Chcesz mi o tym opowiedziec? -Och, kiedy dorastalem na farmie, mielismy obok sasiada - odparl Bleys. - Sam nigdy nie walczyl, ale mowiono o nim, ze bez najmniejszego klopotu potrafi pokonac kazdego w okolicy. Tym, ktorych polubil, pokazywal rozne chwyty. Ja bylem jednym z tych szczesciarzy. -Zaloze sie - powiedzial Howe i usmiechnal sie nieoczekiwanie. - To jedna z tych tak zwanych "dlugich historii", ale jesli odpowiada tobie, to i mnie. Odwrocil sie do Borysa. -Nie musze wiecej widziec - stwierdzil. - Zaprowadz Bleysa MacLeana z powrotem do Wielkiego Przywodcy i powiedz mu, ze to najlepszy czlowiek, jakiego mi do tej pory przyslal. Jesli chodzi o zapasy. Borys skinal glowa, nieco kwasno, uznal Bleys, ktory siedzial na macie i wkladal buty. Podniosl sie i poszedl za Borysem. -Zagladaj tu, kiedy chcesz, Bleysie MacLean! - zawolal Howe, a Bleys odwrocil sie i skinal glowa. Borys zaprowadzil go z powrotem do gabinetu McKae'a, zastukal do drzwi i przedstawil sie jak poprzednio. Tym razem odezwal sie spoza nich glos, ktory nie nalezal do Wielkiego Przywodcy; mieli zaczekac dziesiec minut, a potem zapukac ponownie. Borys zaprowadzil Bleysa do swietlicy i podszedl do dwoch zwroconych ku sobie foteli. Bez slowa wskazal Bleysowi jeden, ktory ten zajal, a sam usiadl naprzeciwko, nadal milczac. Minelo dziesiec minut bez zadnej proby nawiazania rozmowy przez Borysa. Pod koniec wyznaczonego okresu ochroniarz wstal, podrzucil glowa, wzywajac Bleysa, by ten poszedl za nim i ruszyl do drzwi gabinetu McKae'a. Tym razem, kiedy zastukal i przedstawil sie, drzwi otworzyly sie. Wraz z Bleysem wszedl do srodka. W pokoju nie bylo nikogo poza siedzacym za biurkiem Darrelem. Borys podszedl do niego i polozyl na blacie formularz. -Jimmi Howe kazal ci powiedziec, ze to jest najlepszy czlowiek, jakiego mu do tej pory przyslales. -Istotnie? - mruknal McKae, przegladajac z przejeciem blankiet. - Widze, ze radzil sobie takze dobrze ze strzelaniem. Spojrzal na Bleysa. -Mysle, ze sprawdzimy cos jeszcze. Borys, mozesz sie cofnac. Z blatu biurka podniosl kartke i wreczyl ja Bleysowi; na papierze wypisano kolumne liczb i podsumowano ja u dolu strony. -Rzuc na to okiem - polecil. Bleys posluchal. -Teraz mi oddaj - powiedzial Darrel. Odebral papier, polozyl go przed soba i jeszcze raz spojrzal na Bleysa. -A teraz - rzekl - powtorz liczby w takim porzadku, w jakim wystepuja w slupku, i podaj mi calkowita sume. Bleys zapamietal liczby i ich sume w chwili, w ktorej dostal kartke do reki i mogl je bez trudu wyrecytowac, ale z pewnych powodow postanowil oblac ten test. -Pierwsza liczba w kolumnie - zaczal wolno - jest 49,20. Druga 13,00, nastepna 87,84, kolejna... Zawahal sie. -Kolejna... - urwal ponownie -...jest 87.84, nie, dopiero co podalem ci te liczbe Wielki Przywodco. Po niej jest... jest... Urwal i spojrzal bezradnie na siedzacego po drugiej stronie biurka McKae'a. -Przykro mi, Wielki Przywodco - powiedzial. - Nie mialem dosyc czasu, zeby sie ich wszystkich nauczyc. Nie wiem, jaka liczba nastepuje po 87,84. -Nic nie szkodzi - rzekl Darrel. - Zastanawiam sie, co podsunelo Samuelowi mysl, ze dysponujesz "doskonala pamiecia". -Sadze - rzekl Bleys niesmialo - ze napisal tak dlatego, ze pamietalem ognista mowe, jaka wyglosiles tamtego pamietnego dnia w Izbie. Powtorzylem zborowi slowo w slowo to, co powiedziales. -Ale nie umiesz zrobic tego samego z liczbami? - spytal McKae, spogladajac na niego. -Pamietam tylko to, co Pan kaze mi pamietac. Kiedy to na mnie przychodzi, dzieje sie tak bez zadnego wysilku z mojej strony, bedac raczej czynem Pana niz moim - odparl Bleys. - Jak chodzi o pamiec, to we wszystkich innych sprawach jestem nie lepszy od reszty ludzi. -Doprawdy? - spytal Darrel; siedzial, zastanawiajac sie chwile nad czyms. - Czytasz Biblie? -Oczywiscie, Wielki Przywodco - odparl Bleys. -Cala? -O tak, cala. -I to sa te rzeczy, ktore Bog kaze ci pamietac, zgadza sie? - ciagnal Darrel. -Och, tak. Jak najbardziej - odparl Bleys. - Swietnie - stwierdzil McKae, opierajac sie w fotelu. - Zacznij recytowac od poczatku Pierwszej Ksiegi Samuela i nie przerywaj, poki ci nie powiem, zebys skonczyl. -Tak, Wielki Przywodco. Bleys odczekal chwile, by natchnienie splynelo na niego i zaczelo promieniowac z jego twarzy; stal przy tym w takiej pozie, w jakiej mogl stac aktor za kulisami, przygotowujac sie do wyjscia na scene i wcielenia sie w odtwarzana postac. Byl pewien maz z Ramy, Sufita, z pogorza efraimskiego, imieniem Elkana, syn Jerochama, syna Elihu, syna Tochu, syna Sufa, Efraimita. Mial on dwie zony; jednej bylo na imie Anna, drugiej bylo na imie Peninna. Peninna miala dzieci, a Anna byla bezdzietna. Maz ten udawal sie corocznie ze swego miasta, aby zlozyc poklon i ofiary Panu Zastepow w Sylo. Tam byli kaplanami Pana dwaj synowie Heliego, Chodni i Pinechas... -Wystarczy - powiedzial McKae, podnoszac palec, zeby powstrzymac Bleysa. - To pozyteczny dar boski, ale sadze, ze bedziemy go postrzegac jako cos, o co mozna prosic tylko w razie potrzeby. Tymczasem mamy tu Zolnierzy Boga, ktorzy dolaczaja do Kosciola Powstan! Tworza oni specjalna grupe Obroncow, ktorej zadaniem jest chronienie mnie, abym mogl nadal bezpiecznie wyglaszac kazania - gdyz sa tacy, ktorzy pragneliby mnie powstrzymac. Chcialbys byc jednym z moich Obroncow? -Nie moglbym marzyc o niczym zaszczytniejszym - powiedzial Bleys entuzjastycznie. -W porzadku - stwierdzil Darrel. - Borys zaprowadzi cie do Dowodcy tych ludzi; bedziesz sluchac jego rozkazow. Przejdziesz szkolenie. Pomimo twoich umiejetnosci w poslugiwaniu sie bronia i faktu, ze jestes znakomitym zapasnikiem - McKae usmiechnal sie lekko - sa rzeczy, ktorych bedziesz musial sie nauczyc w celu wspoldzialania z innymi Obroncami. Jesli po kilku dniach dojdziesz do wniosku, ze nie jest to zajecie dla ciebie, powiedz to po prostu Dowodcy, a bedzie ci dana szansa odbycia ze mna jeszcze jednej rozmowy, kiedy bede mial czas, zeby ci go poswiecic. A takze, jesli sam Dowodca stwierdzi, ze nie nadajesz sie na Obronce, wtedy powie ci, ze nie staniesz sie jednym z nich i tez bedziesz mial mozliwosc porozmawiac ze mna przed powrotem na lono kosciola Godsarma. -Dziekuje, Wielki Przywodco - rzekl Bleys. - Sam nie wiem, jak ci mam dziekowac. -Zobaczymy, jak sie sprawdzisz w szkoleniu - powiedzial McKae, odprawiajac Bleysa machnieciem reki. Borys i Bleys wyszli, udajac sie jedynie pietro nizej, do kolejnego apartamentu, ktory takze zostal przeksztalcony na biuro. Za biurkiem siedzial mezczyzna rozniacy sie bardzo od Wielkiego Przywodcy. Mial na sobie gruba, stara koszule w krate i robocze spodnie, ktorych nogawki wetknal do cholewek wysokich butow. Na pierwszy rzut oka Bleys wzial go za rolnika sila oderwanego od pluga, ale drugie spojrzenie powiedzialo mu, ze ten czlowiek jest kims wiecej. Najwyrazniej jednak spedzil zycie na wolnym powietrzu. Bleys zostal mu przestawiony przez Borysa, ktory zaraz potem opuscil ich. Mezczyzna nazywal sie Herkimer Shone i byl bardzo kordialnie zachowujacym sie typem. -Wez sobie stolek - wskazal krzeslo z prostym oparciem, stojace nieopodal biurka. - Siadaj, a ja spisze informacje na twoj temat. -No coz, to powinno wystarczyc - powiedzial w koncu Herkimer, wypytawszy Bleysa o farme Henry'ego i kosciol, zapisujac wszystkie te dane. Formularz umiescil w teczce. Zmarszczyl sie na widok pekajacej w szwach szuflady z aktami, a potem ja zamknal. -W normalnych warunkach chcielibysmy, zebys mieszkal na miejscu, w hotelu - odezwal sie Shone - ale jest tu zbyt tloczno, a wiele kosciolow jest tak swiezej daty, ze z ich dziesieciny nie mamy wielkiego pozytku. Borykamy sie wiec z problemami finansowymi. Chcialbym zatrzymac cie tutaj na trzy dni, podczas ktorych przejdziesz trening w grupie. Pozniej, jesli jestes zonaty lub masz jakis kat w miescie, gdzie mozesz sie zatrzymac na wlasny koszt, wystarczy, jesli bedziesz przychodzil o wyznaczonych godzinach, by cwiczyc z reszta Obroncow. Masz w Ekumenii jakies lokum? -Tak, mam - odparl Bleys. - Widzisz, spotkalem tego przyjaciela... -Nie wspominaj nigdy o drobiazgach; podaj mi adres. Bleys podal adres apartamentu Dahno. Obawial sie nieco, ze do Herkimera dotrze, iz mieszkanie znajduje sie w budynku stojacym w tej czesci miasta, ktora zajmuja luksusowe bloki mieszkalne, ale najwyrazniej Shone albo nie znal tak dobrze Ekumenii, albo nie zawracal sobie glowy podobnymi sprawami. Zapisal adres i numer telefonu. Przez nastepne trzy dni Bleys spal na polowym lozku wstawionym do pokoju odbywajacych sluzbe straznikow i nie mial nic wiecej do roboty, jak zabijac czas. Podejrzewal, ze sprawdzano to, co napisal w podaniu. Trzeciego dnia obudzono go o 5 rano; straznik polecil mu, zeby wzial pospiesznie krotki tusz. Bleys zjadl raczej skromne sniadanie, po czym o szostej zaprowadzono go do sali konferencyjnej. -Wejdz tam - powiedzial straznik, po czym zostawil go przed drzwiami. Bleys wszedl do pomieszczenia pelnego mezczyzn. Roznili sie waga, wzrostem i wiekiem, a ich wspolna cecha byla opalenizna charakterystyczna dla ludzi spedzajacych czas na wolnym powietrzu; opalenizna, ktora Bleys zauwazyl u siedzacych w holu, kiedy wszedl wczoraj do hotelu, a ktora dzieki palacemu sloncu Epsilon Eridiani on takze nadal obnosil. Podobnie jak Herkimer, obecni mieli na sobie rozmaite, wygodne stroje robocze, wsrod ktorych nie bylo nawet dwoch podobnych. Bleys rozejrzal sie, znalazl wolne krzeslo i usiadl, podczas gdy z podwyzszenia przemawial mezczyzna po piecdziesiatce, o szczuplej twarzy, ubrany i wygladajacy bardzo podobnie do calej reszty zgromadzonych. Siedzial i czekal, zeby mezczyzna na podwyzszeniu skonczyl swoje wystapienie, ktore mialo cos wspolnego z planami na ten dzien. Niebawem mowca umilkl na chwile i powiodl wzrokiem po obecnych. -Widze, ze w koncu zjawili sie nasi ostatni rekruci - powiedzial. Rozlegly sie zduszone chichoty, ale nie byly wcale szydercze czy wrogie w stosunku do Bleysa. -W porzadku - rzekl czlowiek na mownicy. - Wszyscy trzej wstancie i opowiedzcie nam o sobie. Bleys podniosl sie wraz z innymi. -Tego uzyjemy jako masztu do flagi - odezwal sie ktos, po czym znowu rozlegly sie smiechy. Mezczyzna na podwyzszeniu pozwolil, by wesolosc przebrzmiala. -Zaczniemy od ciebie - zwrocil sie do Bleysa. - Twoje nazwisko? -Bleys MacLean - odparl. - Nie masz go zapisanego? -Mam - powiedzial ten na mownicy - ale wszyscy inni chca je uslyszec. Na rzecz reszty obecnych powiem, ze Bleys MacLean spisal sie swietnie na strzelnicy, podczas cwiczen i w walce wrecz. W ilu wojnach brales udzial, Bleysie MacLean? -W ani jednej - odparl Bleys. Przez sale przeszedl pomruk zaintrygowania. -To ciekawe - skomentowal mezczyzna na podwyzszeniu i zwrocil sie do wszystkich zgromadzonych w sali. - No dobra, poddamy go probie. Ktos chce na ochotnika zostac jego trenerem? -Ja, Charlie - odezwal sie mezczyzna siedzacy na lewo od Bleysa. Byl co najmniej po czterdziestce i mial lekka nadwage. Zaden z obecnych nie wygladal na grubego, ale ten czlowiek bliski byl otylosci jak nikt inny. Twarz mial kwadratowa, ogorzala, ale nie nieprzyjazna. -Przyszlo mi na mysl - powiedzial ten na mownicy - ze w tym wypadku lepiej bedzie, zebysmy mieli dwoch ludzi. Ktos jeszcze na ochotnika? -Ja sie podejme tego obowiazku, Charlie - rozlegl sie glos po drugiej stronie pokoju. Bleys nie widzial, kto to powiedzial. -Zatem wy trzej mozecie isc - rzekl przewodniczacy zebrania. - A teraz, jesli chodzi o dwoch pozostalych rekrutow... Mezczyzna siedzacy obok Bleysa wstal juz i szturchnal go lokciem; mineli dwa inne zajete krzesla na koncu rzedu i wyszli za drzwi. -Nie doslyszalem twojego nazwiska - powiedzial Bleys, kiedy pierwszy z przydzielonych mu trenerow ruszyl korytarzem. Bleys zrownal z nim krok. - Dokad idziemy? -Zbrojownia - odparl krotko trener. - A co do mojego nazwiska... Rozejrzal sie na boki, a potem podniosl wzrok na Bleysa i usmiechnal sie. -Nazywam sie Sam Chen. To nie jest zdrobnienie; mow mi po prostu Sam. Bleys spojrzal przez ramie, ale nie zauwazyl, by ktos jeszcze wyszedl za nimi z sali konferencyjnej. -A jak sie nazywa moj drugi trener? - zapytal. -Pozwole mu powiedziec, kiedy znajdzie sie w poblizu - odparl Sam. Patrzyl teraz prosto przed siebie. -Myslalem, ze bedzie z nami - powiedzial Bleys. -Bedzie - potwierdzil Sam. Udzieliwszy tej raczej niewiele mowiacej odpowiedzi, Chen poszedl do zbrojowni, gdzie obu im wreczono "klusownicza" wersje broni iglowej. Byly to strzelby iglowe rozlozone na dwie czesci, z ktorych kazda skrocono, by uzyskac mniejsza wersje karabinu. Oba elementy pasowaly do waskich, pionowych kieszeni zwyklej marynarki i nic nie zdradzalo faktu, ze nosi sie bron. Sam mial juz takie kieszenie w swojej marynarce, a Bleys dostal ja w zbrojowni. Wyszli na ulice. Cztery przecznice dalej Chen podszedldo zniszczonego szarego poduszkowca, otworzyl drzwiczki wozu i wsunal sie do wnetrza, ponaglajac Bleysa, by ten zajal miejsce obok niego. Kiedy drzwi zostaly zamkniete, a silnik uniosl pojazd na poduszce powietrznej, Sam skierowal sie poza miasto. Pojechali prosto w strone otwartej przestrzeni, gdzie zabudowania zaczely ustepowac miejsca terenom rolniczym. Zatrzymali sie w koncu na rozleglym polu nieuzytkow i, ku zaskoczeniu Bleysa, zaczeli cwiczyc podkradanie sie i czolganie ze zlozona bronia, ktora trzymali w zagieciu ramion jak w kolysce. Kamienista gleba pod lokciami Bleysa nie byla niczym milym, a cwiczenie wymagalo poslugiwania sie miesniami, ktorych Bleys nie uzywal na co dzien. Tym niemniej pozostali tam dwie godziny, az w koncu Sam wydal chrzakniecie wyrazajace obrzydzenie, po czym zaczal sie podnosic. Bleys wstal takze. -O co chodzi? - zapytal. -Zostalismy zauwazeni - powiedzial Chen z nuta rezygnacji w glosie. Bleys rozejrzal sie wokolo. Przez caly czas, gdy uprawiali swoje podchody, nie widzial nikogo na horyzoncie i nie dostrzegal tez nikogo w tej chwili, jednak Sam zmierzal z powrotem w strone poduszkowca. Do Bleysa dotarlo teraz, ze drugi "trener" byl obserwatorem, ktory mial przygladac sie jego postepom i zdac z nich relacje. Wrocili do miasta i zjedli lunch w ogrodku kafejki, gdzie - ku zaskoczeniu Bleysa - Chen zmarnotrawil sporo czasu nad filizanka kawy. Ahrens czul w duchu zadowolenie, ze wczesnie nauczyl sie cierpliwosci. Rozmawiali od czasu do czasu, a Sam zadawal jakies ogolne pytania dotyczace zycia Bleysa na farmie jego ojca, Henry'ego. Chen byl ciekaw, czy nie poznal czasem Henry'ego MacLeana w czasach, gdy sam byl Zolnierzem Boga, ale okazalo sie, ze nie. Ahrens z kolei, usilowal wysondowac Sama odnosnie szczegolow z jego zycia, ale Chen dal mu jasno do zrozumienia, ze w ogole nie zyczy sobie rozmowy na swoj temat. Od czasu do czasu rzucal jednak uwagi, ktore szokowaly Bleysa swoja uzytecznoscia. -Patrz na nogi - powiedzial Sam, kiedy juz ponad godzine siedzieli nad kawa. - Obserwuj nogi. -Nogi? - spytal Ahrens, zwracajac instynktownie uwage na dolne konczyny tych kilkorga przechodniow na ulicy przed nimi oraz na skrzyzowaniu trzy przecznice dalej. - Dlaczego nogi? -Zalozmy, ze siedzimy tutaj, zeby obserwowac ludzi, ktorzy moga sie zjawic w celu podjecia proby zamordowania Wielkiego Przywodcy - odparl Chen. - Staraja sie poruszac w taki sposob, zeby jak najmniej rzucac sie w oczy; nadchodza jeden po drugim, a potem grupuja sie lub zajmuja pozycje, z ktorych moga zaatakowac w tym samym czasie. My staramy sie w takim miejscu byc duzo wczesniej i obserwowac ich ruchy. Zerknal na Bleysa. -Tym, co obserwujemy, sa nogi - ciagnal. - Przyjrzyj sie uwaznie. Ludzie nie zmieniaja sposobu chodzenia. Mozna ich po nim zidentyfikowac, nawet jesli calkowicie zmienia ksztalty ciala i rysy twarzy. Zolnierz chodzi inaczej niz cywil. Miastowi chodza inaczej niz wiesniacy. Podobnie, przez sposob chodzenia, zdradzaja swoje mysli. Przyjrzyj sie uwaznie mezczyznie lub kobiecie zmierzajacym na pozycje, z ktorej chca kogos zabic, i ktorzy maja nadzieje, iz zostana wzieci za zwyklych przechodniow. Ida z cialem podanym do przodu i z wyciagnieta szyja - wygladaja, jakby szli po kulach bilardowych. Rozejrzyj sie za kims takim. Nie zobaczysz od razu, ale po chwili zaczniesz ich dostrzegac. Natychmiast zauwazysz roznice. -Ty potrafisz zrobic to od razu? - spytal Bleys. -Zgadza sie - odparl Sam, bawiac sie filizanka, ale ze wzrokiem skierowanym na ulice. - Po zaliczeniu kilku wojen, wchodzi ci to w nawyk. Nauczysz sie poznawac ludzi po ich chodzie z taka latwoscia, jakby nosili transparenty. Widzisz tego niskiego, grubawego mezczyzne w rozowej marynarce, ktory maszeruje przy koncu kwartalu domow? -Tak - odparl Bleys. -Ucieka przed czyms - powiedzial Sam - choc nie wiem przed czym. Moze chodzic o osobe albo o cos kryjacego sie w jego umysle, ale jego cialo reaguje w taki sposob, jakby facet probowal biec. Popatrz, ze wyrzuca przed siebie nogi, jakby zamierzal isc dluzszym krokiem, a potem, kiedy jego stopa opada, rozmyslnie skraca go, zeby to wygladalo na calkiem zwyczajny chod. Obserwuj go przez chwile. Bleys posluchal swego mentora. Zafascynowal go ten nowy rodzaj widzenia, cala ta nowa wiedza. Skupil sie na chodzie ludzi na ulicy i od czasu do czasu dzielil sie z Samem swoimi interpretacjami. Z poczatku Chen korygowal wiekszosc obserwacji Bleysa, a potem Ahrens zaczal stopniowo podawac coraz wiecej i wiecej objasnien, z ktorymi trener sie zgadzal. -Szybko zalapales - stwierdzil Sam. Cwiczenie sprawilo, ze czas uplywal Bleysowi szybko. Tym niemniej spedzili tam ze dwie czy trzy godziny, az Chen odsunal swoja filizanke i zdegustowany pokrecil glowa. -Zostalismy ponownie zauwazeni - powiedzial. - To nie twoja wina, ale przy swoim wzroscie wyrozniasz sie jak rakieta sygnalowa na tle ciemnego nieba. Bylo juz popoludnie. Sam przeprowadzil Bleysa przez centrum handlowe, po czym wjechali na wieze obserwacyjna jednego z budynkow, na szczyt tak wietrzny i chlodny, iz Bleys byl zadowolony, ze ma na sobie marynarke. W tym miejscu spedzili kolejna godzine. Po raz pierwszy tego popoludnia Chen podsumowal ich wycieczke usmiechem. -Dobra - rzekl. - Nicky nie wypatrzyl nas. Tak jest lepiej. Wrocimy do hotelu, gdzie oddasz bron iglowa; potem jestes wolny przez reszte dnia. -Nie mam pojecia, co robilismy przez caly czas - powiedzial Bleys. - To znaczy, nie rozumiem, co mielismy osiagnac. -Staralismy sie, by nas nie zauwazono - odparl Sam. - Nie, powiem to inaczej. Staralismy sie, zeby nas widziano, ale nie zwracano na nas uwagi. Jutro zrobimy cos innego. Spotkamy sie w zbrojowni o szostej trzydziesci. Pasuje? -Bede tam - obiecal Bleys. Wrocili do hotelu i Ahrens oddal bron, ale idac za rada Chena zatrzymal marynarke. Majac wolne popoludnie, Bleys opuscil hotel i czujac pewna ulge wrocil do apartamentu, gdzie zdjal ubranie i z przyjemnoscia zazyl w wannie wodnego masazu. W czasie kapieli, a potem lezac na lozku w pozycji, w jakiej najlepiej mu sie myslalo, Bleys postanowil, ze musi zrobic dwie rzeczy - obie bez narazania na szwank swojego wizerunku Obroncy, oddanego calym sercem ochronie McKae'a. Po pierwsze, musial odwiedzic Psiarnie i sprawdzic, czy przekazane przez Nortoria Brawleya rozkazy zaostrzenia treningu Psow, zostaly wprowadzone Chodni zycie; a po drugie, musial sie przekonac, czy w jakimkolwiek stopniu wplynely one na to, ze Psy podolalyby probie zamachu. W co watpil. Nie tylko byl teraz przekonany o tym, ze to McKae ma zostac zamordowany, ale takze, iz Psy nie maja nawet jednej szansy na tysiac, ze im sie powiedzie. Zabijajac McKae'a, Dahno usunalby natychmiast zagrozenie, jakie Darrel stanowil dla Pieciu Siostr, sam zas wrocilby do lask pieciorga Czlonkow Izby. To byl powod, dla ktorego przystal tak ochoczo na wizje przyszlosci roztoczona przez mlodszego brata. Pobyt poza planeta stanowilby dla niego doskonale alibi, gdyby doszlo do proby zamachu. Urzedniczki z biura doniosly, ze byly teraz calymi dniami atakowane przez reprezentantow Pieciu Siostr i przez czlonkow samej Piatki, ktorzy domagali sie wiadomosci o miejscu pobytu Dahno i dopytywali sie, w jaki sposob mozna sie z nim skontaktowac. Pracownice powtarzaly bez konca, ze nie maja o niczym pojecia. Na polecenie Bleysa nie wspominaly takze slowem o nim samym, a podczas tych kilku wypadkow, gdy jego imie wyplywalo w rozmowie, kobiety twierdzily, ze nic nie wiedza o miejscu jego pobytu. W pewnym sensie obie odpowiedzi byly absolutnie prawdziwe. Nie mialy pojecia ani o tym, gdzie jest Dahno czy Bleys. Prawdopodobnie mlodszy Ahrens byl jedynym czlowiekiem, ktory wiedzial, iz Dahno lecial na Stara Ziemie. Norton Brawley byl swiadom, ze starszego brata nie ma na Zjednoczeniu, ale przypuszczalnie nie znal docelowego punktu jego podrozy. Wedle Dahno, Norton nie musial tego wiedziec. Bleys nie powiedzial pracownicom biura o tym, co robil i chociaz wiedzialy, ze mlodszy brat przebywa w miescie i od czasu do czasu wpada do mieszkania, to jednak nie mialy pojecia ani gdzie jest, ani kiedy pojawi sie w apartamencie. Wszystko to przekazaly mu sluzbiscie, gdy Bleys zjawil sie w biurze, by przejrzec swoja korespondencje z innych planet. Polecil im, by nadal odpowiadaly milczeniem na wszelkie proby podejmowane przez klientow Dahno w celu dotarcia do brata lub do niego samego, a one - przez wzglad na gleboka lojalnosc wobec starszego Ahrensa oraz paczkujaca lojalnosc w stosunku do mlodszego - z radoscia na to przystaly. Okazywaly niemal zawzietosc w determinacji, z jaka ochranialy obu braci. Rozdzial 35 Przez kolejnych piec dni Bleys meldowal sie w hotelu punktualnie o szostej rano. Kazdego dnia on i Sam wspoldzialali coraz blizej z innymi Obroncami, jak nazywaly sie sily bezpieczenstwa McKae'a, az pod koniec owego pieciodniowego okresu w kazdym treningu, w jakim Bleys bral udzial, uczestniczylo wielu innych cwiczacych. W trakcie szkolenia dowiedzial sie mnostwa rzeczy o swoich wspoltowarzyszach, a takze o sposobach ich dzialania. Metody obrony i ataku byly zupelnie inne od tych, jakie prezentowali "wspolczesni ninja", przygotowywani dla Dahno przez Ahrama Moro. W pewnym sensie nie zaskoczylo to Bleysa. Od samego poczatku jego podejrzliwosc budzila pogarda, z jaka obaj - Ahram i Norton Brawley - zdawali sie podchodzic do tych, ktorzy mieli strzec charyzmatycznego, mlodego przywodce kosciola. Gdy spojrzal w przeszlosc, nie zgadzalo sie to z tym, jak widzial Henry'ego - czy to w jego codziennym zyciu, czy wowczas, gdy w obronie Bleysa Ahrensa stawil czola reszcie zboru, grozacego chlopcu tlumna napascia. Nie wyobrazal sobie Henry'ego jako nieudolnego farmera, zaangazowanego, wraz z innymi partackimi rolnikami, w bezladna strzelanine. Nie bylo takze logiki w tym, by na planecie, gdzie zbrojne spory miedzy kosciolami stanowily chleb powszedni, mezczyzni, ktorzy za sprawa wyboru walczyli w tych wojnach przez cale zycie, mieli w istocie okazac sie ludzmi niezorganizowanymi i niedoswiadczonymi. Poza tym, Bleys mial wrazenie, ze kiedy milicja wkraczala w taki spor, to wcale nie bylo to dla niej latwe zadanie; czasami koscioly laczyly sie przeciwko niej, a wtedy straty w szeregach sil porzadkowych byly wysokie - a w kazdym razie znaczne. A pozniej Bleys poznal pewne slowo w zargonie Obroncow. Nastepnego dnia podczas zajec w terenie slyszal, ze Sam rozmawial z jednym z Obroncow, z ktorym wspolnie brali udzial w pewnym cwiczeniu praktycznym - bylo to cos, czego Bleys nie zrozumial w pelni, ale co dotyczylo dzialania na ulicach miasta w grupach dwuosobowych, majacych sie potem spotkac w okreslonym miejscu. W rozmowie padlo slowo, ktore dziwnie poruszylo Bleysa. Ow drugi Obronca powiedzial cos o "Cialach". -Co on rozumial przez "Ciala"? - zapytal Bleys, kiedy znowu zostal sam na sam z Chenem. Ten spojrzal na niego, majac niezwykle rzeczowy wyraz twarzy. -Mowil o tych, ktorzy gotowi sa oddac swoje zycie, by Wielki Przywodca nie odniosl szwanku - odparl Sam. -Myslalem, ze to jest nasza robota - rzekl Bleys. -Nasze zadanie jest inne - powiedzial Sam. - "Ciala" to ochotnicy, ktorzy otocza ciasno naszego Wielkiego Nauczyciela i stana sie zywa tarcza, chroniaca go przed wszystkimi iglami, strzalami z miotacza lub wycelowanymi w niego wiazkami prozniowymi. Natomiast naszym zadaniem jest powstrzymanie zamachowcow, zanim jeszcze zaczna strzelac. -Zatem "Ciala" nie sa naprawde Obroncami, co? - zapytal Bleys. -Maja prawo do tej nazwy, ale wiekszosc z nich jej nie uzywa - wyjasnil Chen. Bleys zepchnal te wiadomosc w glab umyslu, by przemyslec to pozniej. Dowiadywal sie mnostwa rzeczy. Stopniowo, wraz z uplywem dni, poznawal organizacje, a takze zreby taktyki i strategii Obroncow. "Ciala" tworzyly zywa tarcze wokol McKae'a za kazdym razem, gdy ten pokazywal sie publicznie. Obroncy rozbiegali sie wokolo niemal jak strzelcy bioracy udzial w potyczce, gotowi zewrzec szeregi przeciwko wrogowi, zanim ten zdolalby przedsiewziac cos ostatecznego. Dla Bleysa stawalo sie coraz bardziej oczywiste, ze - robiac, co robili - Obroncy dzialali jak starzy zawodowcy, jak weterani. Dowiedzial sie, ze wiekszosc z nich miala bojowe doswiadczenie, zdobyte takze w oddzialach pozaplanetarnych. Dzialali jak jednostka wojskowa. Przez caly czas pozostawali ze soba w kontakcie, a ich celem bylo stanac z wrogiem nie jeden na jednego, ale jako oddzial; strzelajac i dzialajac wspolnie, zdolni byli wezwac na pomoc posilki, by zapewnic sobie liczebna przewage nad wrogiem. Te metode wspolnego dzialania wspomagalo to, ze bardzo wielu z nich uczestniczylo wczesniej w podobnych przedsiewzieciach, w zwiazku z czym, wiekszoscia z nich nie trzeba bylo prawie dowodzic. Na podstawie tego, jak rozwijala sie akcja, wiedzieli, co kazdy z nich powinien robic. Byli samodzielni. Bleysowi przypomniano przyklady z historii. Oddzial Grekow pod Maratonem przeciwko perskiemu krolowi, zwanemu Niesmiertelnym. Rzymski legion przeciwko Galom Transalpejskim - Germanom swoich czasow. Cezar napisal w jednej z wyslanych do Rzymu relacji z tej kampanii, ze Galowie - chlop w chlopa - byli wspanialymi wojownikami, znacznie przenoszacymi w boju rzymskiego legioniste. Ale organizacja, dyscyplina, cel i strategia Rzymian sprawialy, ze stajac przeciwko ludom polnocy wygrywali bitwe po bitwie. Ci tak zwani barbarzyncy mieli nawet lepsza bron. Wielu z nich poslugiwalo sie stala w czasach, gdy bron legionisty, jak i jego zbroja, byla nadal tylko z zelaza. Przecietnie, Galowie byli wieksi i silniejsi fizycznie. Byli nadzwyczaj zajadlymi wojownikami, ale legiony staly w zwartych oddzialach, byly posluszne rozkazom i dzieki temu zwyciezaly. Im dokladniej Bleys porownywal te dwie organizacje, z jakimi mial do czynienia, tym mocniejszego nabieral przekonania, ze Psy, przy calym ich treningu, nie mogli nawet marzyc o zwycieskim starciu z tymi prosto odzianymi Obroncami, dysponujacymi wiekszym doswiadczeniem, wyprobowana w walce taktyka i, przede wszystkim, dzialajacymi jak jeden maz. Jesli tak bylo, to w koncu obraz nadchodzacych wydarzen wskoczyl na miejsce w postaci wizji przewroconego rzedu kostek domina. Madrze jednak bedzie sprawdzic slusznosc tego wniosku jeszcze raz. Osmego dnia Bleys poprosil o pozwolenie odbycia rozmowy z Herkimerem i udzielono mu go. Wszedl do gabinetu, w ktorym wszystko, lacznie z ubraniem Herkimera, wygladalo tak, jakby przez ostatni tydzien, kiedy Ahrens pierwszy raz ujrzal tego czlowieka, nic sie nie zmienilo. -Tak, Bleys - powital go Shone, podnoszac wzrok na przybylego. - Twoi trenerzy mowia mi, ze sa z ciebie zadowoleni. O czym chciales ze mna porozmawiac? -Jest pewien drobny problem z terminarzem zajec - powiedzial Ahrens. - Mam kuzyna na wsi, ktory zeni sie dzis wieczorem i chcialby, zebym byl jego swiadkiem. Zanosi sie na to, ze cala uroczystosc potrwa do pozna w nocy i trudno mi bedzie wrocic tutaj na szosta rano. Jutro moge byc nieco niedysponowany. Zastanawialem sie, czy nie moglbym zjawic sie pozniej, powiedzmy pojutrze? Herkimer rozesmial sie. -Nie jestes u nas dlugo - powiedzial - ale zrobiles na wszystkich wrazenie zdyscyplinowanego czlowieka. Mysle, ze mozesz przyjsc pojutrze. Jesli naprawe czulbys sie zbyt slaby po nocy, to po prostu zadzwon, a ja dam ci wolne do nastepnego dnia rano. W samej rzeczy, dlaczego nie wezmiesz wolnego do popojutrza? -To naprawde milo z twojej strony - rzekl Bleys. - Naprawde milo. Wiem, ze moj kuzyn ucieszy sie, slyszac to. -Zadzwon do niego teraz i powiedz mu - zaproponowal Shone, wskazujac machnieciem reki panel sterowniczy na biurku. -Dzieki - odparl Bleys - ale on nie ma telefonu. Zawahal sie, a potem mowil dalej. -Szef mojej sekcji powiedzial mi, ze przez reszte dnia nie ma dla mnie zadnych istotnych zadan... Herkimer rozesmial sie ponownie. -Och, idz juz! - powiedzial. - Masz wolne od teraz, az do ustalonego terminu. -Wielkie dzieki - rzekl Bleys. - Doceniam to. -Kazemy ci to odpracowac, kiedy wrocisz - stwierdzil Shone, ciagle z usmiechem. - A teraz znikaj i pozwol mi wrocic do pracy. A tak przy okazji, po drodze powiedz Samowi o wolnym, ktore ci dalem. -Powiem - obiecal Bleys. Wyszedl i przekazal Chenowi informacje o otrzymanym od Herkimera zwolnieniu; Sam tylko skinal glowa. Bleys opuscil hotel i przeszedl kilka przecznic, kluczac. Pewny w koncu, ze nikt za nim nie szedl, skorzystal z ulicznego telefonu, by wezwac autotaksowke, po czym pojechal do domu. W mieszkaniu zabawil tylko tyle czasu, by sie przebrac w swoj codzienny, dosyc drogi garnitur, ktory Dahno kazal mu kupic po tym, gdy Bleys przeniosl sie do Ekumenii. Zamiast zadzwonic z mieszkania, zszedl na ulice; z pobliskiej budki wezwal kolejna autotaksowke, ktora zawiozla go do biura. Tam skorzystal z jednego z telefonow w swoim gabinecie, by zadzwonic do Psiarni i porozmawiac z jej szefem, Ahramem Moro. Glos tamtego uslyszal po kilku sekundach. -Mowi Bleys Ahrens - przedstawil sie. -Tak, podoficer dyzurny poznal cie i natychmiast polaczyl ze mna. Co moge dla ciebie zrobic, Bleysie Alirens? -No coz, pomyslalem sobie, ze wpadne dzis po poludniu i sprawdze, jak Psy radza sobie z ostatnimi cwiczeniami. Mam zamiar zanocowac w Moseville, wiec wpadlo mi do glowy, ze moglbym zalatwic dwie sprawy za jednym zamachem. Powiedzmy, ze zaprosilbym ich dzis wieczorem do Moseville na kolacje - oczywiscie, jesli nie masz nic przeciwko temu? -Ja... nie, nie mam zadnych obiekcji - odparl Ahram. - O ktorej tutaj dotrzesz? -Przylece na miejscowe lotnisko okolo pierwszej. To bedzie prywatny samolot, wiec nie znam dokladnego czasu odlotu. -W porzadku - powiedzial Moro. - Kiedy sie tu zjawisz, kilku naszych bedzie czekalo na ciebie w samochodzie, Bleysie Ahrens. -Dobrze - rzekl Bleys. - Zatem zobaczymy sie pozniej. -Bedziemy cie oczekiwac. Bleys rozlaczyl sie. Zadzwonil na lotnisko i zarezerwowal samolot z pilotem, wyjasniajac, ze w Moseville zatrzyma sie na noc i chce, zeby samolot i pilot takze pozostali na miejscu. Kiedy w koncu wyladowal na lotnisku w Moseville, bylo wpol do drugiej. Psy, jak mu obiecano, czekaly w wielkim, luksusowym pojezdzie. Po dwudziestu minutach dotarli do Psiarni. Moro zaprosil Bleysa na kieliszek wina, a potem osobiscie zawiozl goscia na poligon i zaparkowal pojazd na wzgorzu; mieli stad widok na pelnowymiarowa makiete ulic i budynkow, ktore w rzeczywistosci otaczaly Izbe, skad za osiem dni mial sie wylonic McKae po wygloszeniu przemowienia. Bleys obserwowal przebieg treningu z zaprawionym gorycza zainteresowaniem. Od momentu, w ktorym zaczeli zajmowac pozycje, do chwili, gdy odgrywajacy role McKae'a i jego grupy lezeli pokotem na ziemi, udajac martwych, minelo nie wiecej jak czterdziesci minut. Wszystko poszlo niczym w dobrze przecwiczonej sztuce teatralnej. Ahram zawiozl Bleysa z powrotem do Legowiska Psow. -O ktorej zamierzasz podjac Psy kolacja w Moseville? - zapytal Moro, gdy siedzieli ponownie w jego gabinecie. -Do miasta wyruszam natychmiast. Wyslij ich do restauracji Bialy Kon w hotelu Triumph. Niech tam beda o piatej. -Wszyscy? - chcial wiedziec Ahram. -Wszyscy, ktorzy nie maja sluzby lub nie sa tutaj potrzebni - odparl Bleys. -To bedzie co najmniej osiemdziesieciu, moze nawet dziewiecdziesieciu ludzi. Prawie cala nasza obsada - powiedzial Moro. - Podejmiesz ich, oczywiscie, w prywatnej sali restauracyjnej? -Nie, nie sadze - odparl Ahrens. - Mowiac miedzy nami, chce ich zobaczyc wsrod ludzi. Kolacja w zarezerwowanym lokalu to nic innego, jak przeniesienie Psow do kolejnego zamknietego pomieszczenia. Zarezerwuje polowe, czy ile tam bedzie trzeba miejsc w najlepszej restauracji, w Bialym Koniu, i zamowie dodatkowych kelnerow. Nasi ludzie powinni przywyknac do tego, ze beda obslugiwani. Nie sadzisz? -No coz... Prawde mowiac, nigdy o tym nie pomyslalem - rzekl Ahram - ale sadze, ze masz racje. Jakby nie bylo, wszyscy beda w koncu rozpoznawani jako wazni ludzie i beda jadac w najlepszych lokalach. -Tak, istotnie - stwierdzil Bleys; wstal. - A teraz, gdybys przyslal tych dwoch z samochodem przed front budynku, to mogliby mnie zawiezc do miasta. Pol godziny pozniej Bleys meldowal sie w Triumph Hotel. Przed przyjazdem zadzwonil z Ekumenii i dzieki pomocy miejscowego Biura Sluzby Cywilnej z Moseville znalazl miejsce, o jakie mu chodzilo. Powiedzial, ze chcialby pokoj w hotelu, ktory mial wewnetrzny, ludny dziedziniec lub foyer otoczone balkonem, skad moglby obserwowac Psy, kiedy bojowkarze beda wchodzic; procz tego chcial miec do dyspozycji sale jadalna, gdzie mogloby sie odbyc przyjecie na okolo stu ludzi, a ktora bylaby nadal dostepna dla publicznosci. Teraz, po obejrzeniu zarezerwowanego dla niego apartamentu, Bleys stal na balkonie, przekonujac sie, ze wybor hotelu byl trafny - wewnetrzny pomost wznosil sie nad podloga zatloczonego holu z wieloma malymi kioskami, restauracjami i sklepami; galeria biegla nad poziomem foyer z dwoch stron, a dwie pozostale zajmowaly wielkie obrotowe drzwi, przez ktore caly czas wchodzili i wychodzli ludzie. Ruchome schody wiodly z dolnego poziomu na ten, na ktorym znajdowalo sie wejscie do hotelu. Bleys usmiechnal sie lekko pod nosem. Pytanie, ktorego sie spodziewal - co do ktorego w istocie byl pewien, ze je uslyszy - padlo z ust Moro nie wczesniej, niz tuz przed tym, gdy Ahrens wsiadl do samochodu. -Och, a tak przy okazji - powiedzial Ahram - czy oczekujesz takze mnie i mojego personelu? Bleys zatrzymal sie, opierajac dlon na klamce otwartych juz drzwiczek. -Nie, nie sadze - odparl rozsadnie. - Niech to bedzie dla nich calkiem wolny wieczor, bez nadzorujacych ich zwierzchnikow. Chcialbym, zeby to spotkanie bylo tak bardzo nieoficjalne, jak to tylko mozliwe. I powiedz im, ze nie musza wracac przed, powiedzmy, trzecia rano. Chce, zeby po kolacji mieli troche czasu wylacznie dla siebie. -Skoro tak mowisz, Bleysie Ahrens - rzekl Moro; ton jego glosu wyrazal pelna aprobate, ale Bleys odbieral - jakby to uczucie niemal promieniowalo z jego rozmowcy - bardzo silna niechec wobec wolnosci, ktorej Bleys domagal sie dla Psow. Teraz, wreszcie na miejscu, przestal przygladac sie lezacemu w dole foyer i wrocil do swojego apartamentu, gdzie polozyl sie na lozku i ukladal plany. Nie bylo dostrzegalnej roznicy miedzy ogladanym dzisiaj cwiczeniem, a tym, ktore widzial podczas swojej ostatniej wizyty w Psiarni. Teoretycznie moglo to oznaczac, ze Psy osiagnely szczyt formy. Bleys nie wierzyl w to. Albo Norton Brawley nie przekazal jego polecenia, by zaostrzyc trening Psow, albo zostalo ono zlekcewazone przez Ahrama. Szef Psiarni stal dzisiaj obok niego, liczac prawdopodobnie na to, ze wiedza Bleysa na temat takich zbrojnych dzialan, jak zamach, jest tak powierzchowna, ze Ahrens nie zauwazy, iz nic sie nie zmienilo. Poza tym oddzial, jaki Moro wyznaczyl do zamachu, nie liczyl nawet trzydziestu osob. Bojowkarze mieli sie zetrzec z ponad setka Obroncow McKae'a - i zostaliby blyskawicznie starci w pyl. Cala sytuacja swiadczyla o ogromnej ignorancji wykazywanej przez Ahrama i Nortona Brawleya. Ponadto jeden z nich, lub obaj, rozmyslnie zlekcewazyli jego rozkaz. Dokladnie to Bleys mial na mysli, gdy sugerowal szefom organizacji na innych planetach, ze zbrojne zastepy moga okazac sie bardziej niebezpieczne niz przydatne. Grozba kryla sie w tym, ze do Innych mogla przylgnac zla slawa - taka, ktora malowalaby ich jako rzecznikow sily, a nie rozumu. Zas proby zamordowania Darrela McKae'a nie daloby sie ukryc przed prasa. Kiedy jeszcze byli w gabinecie Ahrama, Bleys zwrocil mu uwage na dysproporcje samych liczb. -Wiesz - powiedzial mu - McKae ma dobre dwie setki ludzi, ktorych nazywa Obroncami, a ty posylasz przeciwko nim nieco ponad dwa tuziny. Moro rozesmial sie. -Tak, Dahno dowiedzial sie, ilu ich jest - rzekl. - Ale to tylko banda uzbrojonych wiesniakow i im podobnych; niektorzy z nich prawdopodobnie od lat nie uczestniczyli w walce. Nie maja naprawde pojecia, jak chronic McKae'a. Tymczasem nasze Psy sa szkolone jak Dorsajowie i sa wyposazone w najlepsza bron. Bleys powstrzymal sie od wdania w spor. W jego oczach Psy przechodzily szkolenie, ktore wygladalo dokladnie tak samo jak cwiczenia, jakie bojowkarze wykonywali wczesniej - bezmyslne, beztroskie i bardziej niz nudne. Obrocil sie na lozku i wybral numer telefoniczny, by polaczyc sie z biurem w Ekumenii. Rozdzial 36 Dzien wczesniej przyszla do niego ze Starej Ziemi zakodowana specjalnym szyfrem wiadomosc od Dahno, w ktorej brat ustalal date spotkania - za dwa tygodnie czasu miedzygwiezdnego, liczac od teraz - i precyzowal miejsce rendez-vous. -Mowi Bleys - powiedzial, gdy tylko uzyskal polaczenie z biurem. Widoczna na ekranie Arah spogladala na niego niemal z niepokojem. -Nie musisz mi tego mowic, Bleysie Ahrens - odparla. - Dobrze jednak, ze dzwonisz teraz. Obie zamierzamy wyjsc dzisiaj z biura nieco wczesniej. Zlapales nas niemal w drzwiach. -Ciesze sie - rzekl Bleys - gdyz chce, zebyscie natychmiast cos dla mnie zrobily; to pilne. Wyslijcie do wszystkich wiceprezesow na innych planetach zaszyfrowane wiadomosci z nastepujaca informacja - gotowa? -Wlaczam magnetofon - powiedziala Arah. Bleys podyktowal: W nawiazaniu do sprawy, o ktorej informowalem Cie ostatnio, badz gotow do wyjazdu, by przybyc na miejsce przed uplywem dwunastu dni. Miejscem docelowym jest Stara Ziemia, hotel nazywa sie Cien, stoi w glownym Denver na kontynencie polnocnoamerykanskim. Chce, zebyscie zebrali sie tam nie pozniej jak w poludnie dwunastego dnia, liczac od daty wyslania tej wiadomosci. Bleys Ahrens - Masz to wszystko, Arah? -Tak, Bleysie Ahrens - odparla kobieta. -Wiadomosci trzeba wyslac najwczesniej odlatujacymi statkami, zeby dotarly do wszystkich wiceprezesow w mozliwie najkrotszym czasie. Dopilnujesz tego? -W tej chwili - powiedziala Arah. Bleys rozlaczyl sie; przewrocil sie znowu na lozku na plecy i ponownie wpatrzyl sie w sufit. Nie mial juz wiecej czasu na upewnianie sie przed przystapieniem do dzialania. Musial zaryzykowac, liczac, ze sprawy potocza sie tak, jak je zaplanowal. Prawda, przewazaly szanse, ze tak sie stanie, ale roznica dzielaca to przekonanie od pewnosci byla wystarczajaco duza i gleboka, by pogrzebac kazdego. Kwadrans przed tym, gdy zjawil sie pierwszy Pies, Bleys stal na galerii i spogladal w dol na foyer; tkwil przy poreczy, jakby czekal na spotkanie z kims, z kim byl umowiony. O wyznaczonej porze Psy zaczely wchodzic przez drzwi na poziomie ulicy. Obserwowal bojowkarzy z zywym zainteresowaniem; przygladal sie takze wszystkiemu, co moglo swiadczyc o tym, w jaki sposob reagowali na innych ludzi. Potwierdzila sie wiekszosc jego obaw. Wszyscy byli w zwyklych, cywilnych ubraniach, ale mimo zmiany strojow, nosili sie niemal z arogancja, jakby otoczenie juz teraz mialo rozpoznawac w nich ludzi wladzy. Bleys usunal sie z balkonu, zanim pierwszy z Psow pojawil sie na szczycie eskalatora na poziomie, na ktorym Ahrens wczesniej stal. Wrocil do hotelu i wszedl do restauracji; wczesniej obejrzal juz lokal. Kierownik sali, rozpoznawszy go, obstawal przy tym, by odprowadzic Bleysa do stolika. Maitre d'hotel, tak jak i kierownictwo hotelu, byl nieco zdziwiony faktem, ze klient nie chcial, by cala grupa siedziala przy jednym wielkim stole otoczonym dzwiekoszczelna zaslona, ustawiona miedzy nimi, a reszta klientow. Jednakze Bleys obstawal przy swoim. Tym, co chcial zobaczyc, byla reakcja Psow na otoczenie. Usiadl przy swoim stoliku i przygladal sie wchodzacym bojowkarzom, obserwujac, jak zachowuja sie wobec kierownika sali i innych biesiadnikow; nie zaskoczylo go tez ani troche to, ze czterech wyzszej rangi czlonkow formacji podeszlo do niego, by przysiasc sie do jego stolika. W trakcie kolacji Bleys rozmawial ze swoimi sasiadami i przysluchiwal sie - najlepiej jak mogl - rozmowom Psow przy pobliskich stolikach. Z poczatku wszyscy bojowkarze siedzieli sztywno, jakby polkneli kije, ale ich rozmowy staly sie glosniejsze w miare uplywu czasu i wypitego alkoholu. Ze wszystkich reakcji, jakie Bleys widzial, wynikalo, ze jego goscie postepowali dokladnie w taki sposob, w jaki zawsze zachowuja sie zolnierze na przepustce, gdy sa pozostawieni wlasnej pomyslowosci. Tylko przy jego stoliku trzymano sie pewnego protokolu; siedzacy z Bleysem czlonkowie formacji odpowiadali tylko wtedy, gdy ich zagadnal - az alkohol zaczal w koncu na nich dzialac i, krok po kroku, rozmowa stala sie powszechna. Wreszcie nastapil koniec posilku, bedacego wystawnym przyjeciem zlozonym z dziesieciu dan, z ktorych kazdemu towarzyszylo inne wino. Spora czesc Psow byla co najmniej na wpol, jesli nie bardziej, pijana. Po posilku, jak to mieli przykazane, bojowkarze zaczeli sie rozchodzic. Niektorzy podchodzili do jego stolika, by podziekowac za kolacje, ale nie bylo ich tak wielu, jak sie tego wczesniej obawial. Z pewnoscia skierowalo to uwage klientow restauracji na jego stolik, ale nie sprawilo, ze ich wystawny posilek osiagnal status formalnego spotkania - czego Bleys chcial za wszelka cene uniknac. Pragnal przyjrzec sie naturalnemu zachowaniu sie Psow - i tym sie glownie zajmowal. W koncu przeprosil tych siedzacych nadal przy jego stoliku; mimo ze reszta grupy opuscila juz sale restauracyjna, Bleys byl swiadom, ze ci czterej nie odwaza sie odejsc, poki on sam nie zrobi jakiegos ruchu w tym kierunku. Oprocz uczestnictwa w kolacji, wszyscy mieli na mysli jeszcze innego rodzaju swietowanie, ktore - w wiekszosci wypadkow - zaczna tak szybko, ze ani Bleys, ani Ahram, nie beda o tym wiedziec. Ahrens wrocil do swojego pokoju. Polecil pilotowi, by ten byl gotowy do startu o piatej rano. I tak, ponownie w swoim apartamencie, poszedl do lozka i niemal natychmiast zasnal. Nastepnego dnia znalazl sie w swoim gabinecie o szostej rano, skad zadzwonil i obudzil Nortona Brawleya, kazac mu natychmiast zjawic sie w biurze. Norton przybyl przed uplywem wyznaczonych przez Bleysa czterdziestu minut, majac na twarzy wyraz zdradzajacy mieszanine uczuc kogos, kto jest kompletnie obrazony z tego powodu, ze zostal niespodziewanie wyciagniety z lozka, a jednoczesnie, w zaistnialej sytuacji, probuje okazac uprzejmosc. -Siadaj, Norton - powiedzial Bleys zza swojego biurka, kiedy Brawley wszedl do gabinetu. Prawnik zajal krzeslo naprzeciwko gospodarza. Mial na sobie brazowy garnitur, ktory wygladal na nieco zmiety, jakby Norton nosil go poprzedniego dnia, a byc moze nawet i przez pare dni. Rzadkie, szarawe wlosy mial rozczochrane. -No coz - odezwal sie. - Wczesnie wstalismy dzis rano, czyz nie, Bleysie Ahrens? -Tak sadze - odparl zagadniety - ale nie za wczesnie, jesli zwazyc na powage sytuacji. -Mamy powazna sytuacje? - spytal Brawley. -Tak - powiedzial Bleys. - Bylem wczoraj w Psiarni i ogladalem powtorke cwiczenia tej sprawy z Darrelem. Nie zauwazylem zadnej poprawy. Tymczasem sam przeprowadzilem dochodzenie na temat sluzb bezpieczenstwa McKae'a i jest dla mnie co najmniej jasne, ze kazda podjeta przez nas proba zamachu nie skonczy sie inaczej, jak katastrofa. Odwoluje zatem akcje. Mozemy zastanowic sie nad nia ponownie w przyszlosci. -Powiedziales juz o tym Ahramowi Moro? To znaczy o odwolaniu akcji? - zapytal Brawley. -Nie - odparl Bleys. - Wlasnie mam zamiar to zrobic. Ale chcialem, zebys ty pierwszy sie o tym dowiedzial na wypadek, gdybys mial rozmawiac z nim dzisiaj przez telefon. -Rozumiem - Brawley zbladl jak papier, ale Bleys nie potrafil powiedziec, czy bladosc wywolal gniew, czy szok. Glos Nortona pozostal spokojny; prawde powiedziawszy, prawnik mowil teraz spokojniej niz wtedy, kiedy tu wszedl i usiadl przed biurkiem. -Dahno zostawil mi dokument na wypadek podobnej sytuacji - rzekl Norton i wstal. - Mam go w teczce w samochodzie, ktory stoi w podziemnym parkingu w tym budynku. Jesli zaczekasz chwile, przyniose to pismo. Bleys spojrzal na niego uwaznie. -Dahno dal ci dokument, ale nie poinformowal mnie o nim? Taki, ktory masz mi pokazac, jak powiedziales, w podobnym wypadku? - rzekl wolno, patrzac Brawleyowi w oczy. -Wlasnie tak - odparl prawnik. - Zaraz wracam. Wyszedl. Bleys oparl sie z westchnieniem w fotelu. Nie spodziewal sie uslyszec dokladnie tego, co Norton mu powiedzial, ale oczekiwal jakiegos sprzeciwu ze strony jurysty. Brawley zachowywal sie niemal dokladnie tak, jak Bleys przewidywal, ze tamten bedzie postepowal skonfrontowany z faktem, ze w istocie jest podwladnym mlodszego Ahrensa i nie ma wladzy nad nikim, lacznie z Psami - jezeli Bleys nie stoi za jego plecami. To spotkanie bedzie musialo toczyc sie az do nieuchronnego i niefortunnego konca, ecie byl to final, przed ktorym Bleys nie mogl sie uchylic. Stanowil czesc jego zaangazowania sie w zyciowy plan i w przyszlosc, o jakiej marzyl dla calej ludzkosci. Brawley wrocil przed uplywem kilku minut. Za nim weszlo do gabinetu dwoch wielkich mezczyzn, mocno zbudowanych i noszacych na sobie slady dawnych bojek. Okreslenie "miesniaki" pasowalo do nich tak dokladnie, jak ich ubrania, ktore byly niemal nieprzyzwoicie drogie w zestawieniu z wygladem fizycznym ich wlascicieli. Weszli i staneli po bokach Nortona. -Bleys - powiedzial prawnik; trzymal w dloniach teczke, ale nie uczynil najmniejszej chocby proby jej otwarcia - jestes pewny, ze nie chcesz zmienic zdania w kwestii odwolania akcji Psow? -Absolutnie pewny - odparl Bleys; odsunal nieco dalej od biurka swoj unoszacy sie fotel, zeby kolana nie kryly sie pod blatem. Brawley siegnal do teczki, jednak wyjal z niej nie obiecany dokument, ale pistolet prozniowy, ktory wycelowal w Bleysa z odleglosci trzech metrow. -Nie ruszaj sie - polecil, a potem, nie patrzac na nich, zwrocil sie do mezczyzn strzegacych jego bokow. - Bierzcie go. Nie zrobcie mu krzywdy. Musi nietkniety spasc z dachu. Tamci wyjeli z kieszeni krotkie, bulwiaste zakonczone palki i ruszyli ku Bleysowi, obchodzac biurko z dwoch stron. Ahrens siedzial nieruchomo na swoim miejscu az do chwili, gdy obaj napastnicy znalezli sie na jego wysokosci i zaczeli sie do niego zblizac. Obiema dlonmi trzymal krawedz swego siedziska i doslownie wyszarpnal je spod siebie, w zwiazku z czym upadl w pozycji siedzacej na podloge, po czym obrocil sie, aby do jednego napastnika skierowac sie glowa, a do drugiego nogami. Podobnie jak to sie mialo z ocena zasiegu jego ramion, ludzie jeszcze bardziej mylili sie w ocenie zasiegu nog Bleysa. Kopniecie plaskimi podeszwami butow doslownie unioslo w powietrze skradajacego sie od tej strony czlowieka z palka i rzucilo go na sciane. Napastnik zgial sie w pol i osunal na podloge, gdzie pozostal nieruchomy. Palka drugiego przeciela z gwizdem powietrze w tym miejscu, w ktorym znajdowalaby sie glowa Bleysa, gdyby ten siedzial nadal w fotelu za biurkiem. Tymczasem Ahrens obrocil sie jeszcze raz, kierujac stopy w przeciwna strone. Jedna noga odbil palke i poslal ja w powietrze, a druga kopnal mezczyzne w krocze. Ten takze zlozyl sie w pol. Wszystko stalo sie tak szybko, ze Brawley wystrzelil pierwszy raz dopiero wtedy, gdy przewrocil sie drugi z napastnikow, ale teraz miedzy Bleysem a pistoletem, ktorego ladunek nie byl w stanie przebic zadnej przeszkody, znajdowal sie blat biurka. Wyladowanie rozpelzlo sie bezradnie po grubej, politurowanej powierzchni. Bleys przetoczyl sie obok mebla i rzucil Nortonowi w twarz podniesiona z podlogi palke. Brawley instynktownie oslonil sie rekami, ale pocisk uderzyl go powyzej skroni wystarczajaco mocno, by prawnik zatoczyl sie na drzwi - nie nieprzytomny, ale oszolomiony. W tym momencie Bleys stal juz na nogach; dwoma dlugimi krokami dotarl do Nortona i wyrwal mu z reki pistolet prozniowy. Bleys czul, jak serce wali mu w piersi. Wzrok Brawleya byl skupiony na wycelowanym prosto w niego pistolecie. -Nie... - zaczal prawnik. Ahrens nacisnal spust i cialo Nortona zalamalo sie; oczy wciaz byly otwarte, a na twarzy zastygl wyraz nacechowanego przerazeniem wyrzutu. Patrzac na martwego mezczyzne, Bleys wzial gleboki wdech. Spodziewal sie, ze kiedy kogos zabije, poczuje potezny, wewnetrzny wstrzas, ale, co dziwne, nic takiego nie nastapilo. Czescia duszy zalowal gleboko Brawleya, ale wieksza jej czesc mowila mu, ze nie mial wyboru. Smierc Nortona byla konieczna, gdyz przecinala wszelkie zwiazki miedzy Psami, a nim samym. Odwrocil sie i przekonal, ze dwa miesniaki gramolily sie chwiejnie na nogi. -Obejdzcie biurko na tamta strone - polecil Bleys, wskazujac najdalszy rog pokoju. Celujac w nich z pistoletu prozniowego, Ahrens przeszedl na swoja strone biurka, podczas gdy tamci obchodzili mebel i wycofywali sie w strone ciala Brawleya. Spojrzeli na zwloki, a potem na pistolet. -Sadze, ze teraz to jego nalezy zrzucic z jakiegos dachu. Wolalbym, zeby nie z tego - powiedzial Bleys. - To, co zamierzyl dla mnie, moze sie rownie dobrze sprawdzic w jego wypadku; a jesli spadnie z dachu tak wczesnie rano, to lepiej by bylo, zeby stalo sie to w jakims zaulku, gdzie zwloki nie zostana zauwazone jeszcze przez kilka godzin. I mnie, i wam zapewni to wieksze bezpieczenstwo. Prawdopodobnie Brawley ma w kieszeni kluczyki od wozu. Zabierzcie go na dol do samochodu, wladujcie zwloki do srodka, odjedzcie stad i znajdzcie jakies miejsce, skad mozna by zrzucic cialo z wysokosci co najmniej dziesieciu pieter. Dluzsza chwile przygladal sie obu mezczyznom. -Poza tym - powiedzial, nadal trzymajac wycelowany w nich pistolet prozniowy - mam nadzieje, ze nigdy wiecej was nie zobacze. Gdybym was spotkal, to z wami takze musialbym cos zrobic. Przez jakis czas patrzyli na niego dretwo, a potem, nadal milczac, pochylili sie, podniesli cialo Nortona Brawleya i wyszli z nim. Zaden z nich nie powiedzial ani slowa. Zostawszy sam, Bleys usiadl ponownie za biurkiem, oparl lokcie na blacie, a glowe na dloniach. Trzasl sie w srodku, ale powiedzial sobie, ze to bylo cos niemozliwego do unikniecia. Teraz musial zadzwonic i odwolac zamach. Pistolet prozniowy, zaczepiony oslona spustu, wisial nadal na jego zagietym palcu prawej dloni. Bleys polozyl bron na biurku i zauwazyl przy tym, ze wyraznie trzesa mu sie rece. Gdyby w tej chwili dwa miesniaki weszly ponownie do gabinetu, pomyslal, moglby nie miec dosyc woli, by sie przed nimi bronic. Patrzac na pistolet zauwazyl, ze bron lezy na nieotwartej przesylce pozaplanetarnej, ktora musiala nadejsc po tym, gdy rozmawial wczoraj z Arah przez telefon. List pochodzil ze Starej Ziemi, co oznaczalo, ze nadal go Dahno. Bleys podniosl koperte i rozerwal ja. Informacja byla kodowana, ale juz dawno temu osiagnal taki stopien bieglosci w deszyfracji, ze nie musial odcyfrowywac podobnych wiadomosci litera po literze. Przeczytal ja, jakby byla napisana w zwyklym basicu. Drogi Panie Wiceprezesie, prosze spotkac sie ze mna w metropolitalnym okregu Denver, w hotelu wspomnianym przeze mnie w ostatnim liscie. Sadze, ze ze wzgledow na nasze sprawy byloby dobrze, zeby przywiozl Pan ze soba piec naszych oswojonych Psow. Moga sie przydac. Spodziewam sie ujrzec Pana za trzynascie dni wedlug miedzygwiezdnego kalendarza. Prezes Bleys odlozyl list i podniosl sluchawke. Zadzwonil do Ahrama Moro do Psiarni. Na drugim koncu przewodu trwala chwile cisza, gdy pelniacy sluzbe Pies poslal po Mistrza. -Bleys Ahrens! - powital go Moro, kiedy sie wreszcie zglosil. - Moje Psy sa ci niezwykle wdzieczne, powinienem raczej powiedziec: Psy twoje i Dahno. Ta kolacja byla dla nich prawdziwa przyjemnoscia. -Ciesze sie, ze im sie podobalo - rzekl Bleys - gdyz mam dla nich niepomyslne wiesci. Na czas nieokreslony zawieszamy wykonanie manewru, nad ktorym pracuja twoi ludzie. Dostalem w tej sprawie miedzygwiezdna wiadomosc od Dahno. -Och - powiedzial Ahram; nastapila krotka przerwa, a potem jego glos rozlegl sie ponownie, bardziej radosny. - Tak, beda oczywiscie rozczarowani, ale wziawszy pod uwage kolacje, ktora im to wynagrodziles, to nie sadze, zeby ktorykolwiek z nich sie zloscil. -Potrzebnych mi bedzie piec Psow - rzekl Bleys. - Znasz adres naszego biura w Ekumenii? -W Ekumenii? Tak, Bleysie Ahrens. Znam go dobrze. -W porzadku. Przyslij mi pieciu najlepszych ludzi. Bedziesz prawdopodobnie musial wynajac prywatny samolot, aby wyruszyli bez zwloki. Powiedz im, ze chce, zeby znalezli sie tutaj przed uplywem trzech godzin. Teraz musze opuscic biuro, ale wroce za trzy godziny. -Trzy godziny, Bleysie Ahrens? -Trzy godziny - powtorzyl Bleys - lub zostana na miejscu. Powiedz im, zeby sie spakowali na krotki, pozaplanetarny wyjazd. -Pozaplanetarny wyjazd? - powtorzyl Moro nowym tonem. - Ci, ktorzy pojada, beda przedmiotem zazdrosci calej reszty! -Pamietaj, ze maja byc tutaj o czasie. Wynajmij samochod, samolot, wszystko, co trzeba; kup co niezbedne. Wszelkie koszty zostana zwrocone. -O to nie musisz sie martwic, Bleysie Ahrens - powiedzial Ahram. - Dysponujemy funduszami wiekszymi niz wystarczajace. To wazny dzien. -Miejmy nadzieje - rzekl Bleys. - W kazdym razie trzymaj reke na pulsie. Opuszczam planete, a oni leca ze mna. -Ty takze wyjezdzasz? - zapytal Moro z niedowierzaniem. -Tylko na jakis czas - odparl Bleys. Zauwazyl, ze jego rozmowca nie wspomnial, iz Norton Brawley bedzie w tym czasie wydawal rozkazy. Bez watpienia Moro liczyl, ze - jak zwykle - prawnik odezwie sie do niego. -Od kogo bedziemy otrzymywac polecenia, skoro nie bedzie ani ciebie, ani Dahno? -Biuro poinformuje cie o tym - rzekl Bleys. - Jesli nie, postepujcie tak, jak do tej pory. Do zobaczenia, zatem. Odlozyl sluchawke, nie czekajac na pozegnanie ze strony Ahrama. Wstal z trudem. Potem przypomnial sobie, ze musi odbyc jeszcze jedna rozmowe telefoniczna. Zadzwonil do agencji, za posrednictwem ktorej bukowal kilka dni temu miejsce na statku. Wobec tego, ze dziennej obslugi jeszcze nie bylo, powiedzial nocnej zmianie, ze potrzebuje miejsc dla kolejnych pieciu osob, ktore z nim poleca. Na drugim koncu przewodu wywolalo to troche zamieszania, nastapila drobna zwloka, az w koncu z telefonu dobiegl Bleysa glos mezczyzny, z ktorym Ahrens wczesniej nie rozmawial. -Przykro mi, Bleysie Ahrens - powiedzial urzednik z zalem - ale mamy komplet pasazerow. Nie moglibysmy znalezc nawet jednego dodatkowego miejsca, a co dopiero pieciu. -Za piec tysiecy miedzygwiezdnych - zauwaz, miedzygwiezdnych - kredytow - powiedzial Bleys - znajdziesz miejsce dla pieciu ludzi? -Ja... - glos zalamal sie. - Zatelefonuje do ciebie za kilka minut, Bleysie Ahrens. Jaki jest w tej chwili twoj numer? Bleys podal mu numer do biura; nie minely nawet dwie minuty, kiedy telefon zadzwonil i ten sam urzednik odezwal sie do niego niemal triumfalnym tonem. -Znalazlo sie piec miejsc, Bleysie Ahrens - powiedzial pracownik agencji. - Zdaje sie, ze przyjelismy zbyt wiele zgloszen, czego nie zauwazylem az do ostatniej chwili. Musialem zatem powiadomic piecioro ludzi, ktorzy mieli juz rezerwacje - piecioro ostatnich - ze nie mozemy ich zabrac. Potem zorientowalem sie, ze znowu zle policzylem. Mam wiec piec wolnych kabin dla pieciorga podrozujacych z toba pasazerow. -Dziekuje - powiedzial Bleys. -Nie ma za co, Bleysie Ahrens. Cala przyjemnosc po naszej stronie. Bleys przerwal polaczenie i w ciszy biura rozesmial sie krotko, z gorycza. Mial wlasnie wyjsc i udac sie do mieszkania, zeby spakowac niewielki bagaz, kiedy ponownie zauwazyl wiadomosc od Dahno. Znowu rozesmial sie i dopiero gdy dotarlo do niego, ze jego smiech brzmi nieco cierpko, przestal sie nagle smiac. Wyszedl z biura. Rozdzial 37 W tych czasach subiektywne przezycia pasazera odbywajacego podroz kosmiczna sprowadzaly sie do doznan towarzyszacych zwyczajnemu lotowi w wypelniona gwiazdami ciemna przestrzen; potem, w zwiazku ze wszystkimi ograniczeniami postrzegania zdawalo mu sie, ze statek tkwi nieruchomo w miejscu przez wiele dni, az w koncu pojazd opuszczal sie na planete, bedaca celem podrozy. W zwiazku z tym - i tak dlugo, jak nie odbywalo sie to kosztem cennej przestrzeni, gdyz oplaty za transport byly wysokie - na statkach kosmicznych starano sie zapewnic pasazerom jak najwiecej rozrywek. Codziennie serwowano piec posilkow, przygotowanych przez najlepszych kuchmistrzow pod gusty mieszkancow wszystkich swiatow, z ktorych pochodzili pasazerowie. Napoje alkoholowe byly nielimitowane. Na statku byla mala sala gier i kasyno - oba przybytki wyposazone w niemal wszystkie urzadzenia, jakich ktos mogl sobie zazyczyc. Bleys, niestety, nie byl nigdy zbytnio zainteresowany jedzeniem, pomijajac kwestie dostarczenia organizmowi niezbednego paliwa, kiedy czul pustke w brzuchu; mogl pic, ale stan odurzenia tylko go irytowal - chcial miec trzezwa glowe, zeby caly czas moc myslec. Hazard nudzil go. Duzo latwiej potrafil sobie wyobrazic uzaleznienie od alkoholu niz od gier hazardowych. Jednak wszystko to nie stanowilo zadnej niedogodnosci, gdyz jego umysl byl zawsze glodny, zawsze zajety, a sam Bleys byl calkiem zadowolony z tego, ze moze siedziec przez kilka dni i po prostu zajmowac sie tym, co wiedzial. Jednym z powodow tego stanu rzeczy byl fakt, ze to, co musial zrobic - doprowadzic do gwaltownego wyniesienia i przemiany ludzkosci, o czym od poczatku marzyl - stanowilo niezmiernie skomplikowany ciag zdarzen. Planowanie niezbednych posuniec nie mialo konca, gdyz zajmowal sie ciagle zmieniajaca sie sytuacja. Z drugiej strony nie wiedzial, jak mogloby mu sie nie udac, jesli bedzie trwal nieugiecie, oddany osiagnieciu swego celu. Nalezalo uczynic odrazajace rzeczy. Ale w swoim czasie musialy byc zrobione. Nortona Brawleya trzeba bylo usunac ze sceny. Musialby z niej zostac usuniety tak czy owak, bez wzgledu na to, co by sie jeszcze zdarzylo. Zblizajacy sie termin przemowienia McKae'a tylko przyspieszyl bieg wypadkow. Siedzac w salonie statku, Bleys patrzyl w gwiezdny ekran i po raz kolejny doznawal zimnego, ale uspokajajacego wrazenia ulgi z powodu tego, ze znajdowal sie zdecydowanie na zewnatrz ludzkiej spolecznosci, z dala od ich swiatow; i ze pracowal nad osiagnieciem celu, ktory - na dluzsza mete - ludzkosc musiala osiagnac lub sczeznac. Zabicie Brawleya postawilo go w koncu, uwazal, poza nawiasem spoleczenstwa. Teraz nie bylo zadnych wiecej wahan, tylko niekonczaca sie proba jego woli. Ta mysl sprawila, ze poczul sie gotow isc dalej. Nastepnym nieprzyjemnym momentem bedzie chwila, w ktorej powiadomi Dahno o smierci Nortona. Ale to takze trzeba bylo zalatwic. Jego pewnosc w tej kwestii nie ulegla zachwianiu nawet wtedy, gdy wyladowali na Starej Ziemi. Gdyz, w przeciwienstwie do Dahno, udalo mu sie zdobyc miejsce na statku zmierzajacym ze Zjednoczenia bezposrednio na Macierzysta Planete. Czul takze zadowolenie, ze perspektywa ponownego spotkania sie z Dahno nie wprawila go w niepokoj, a sprawiala tylko, ze mial wieksza ochote, by do niego doszlo. Okazalo sie, ze hotel Cien lezal okolo sto trzydziesci kilometrow na zachod od Denver. Pod wieloma wzgledami nie byl bardziej luksusowy od innych hoteli, w ktorych Bleys wczesniej bywal. Istniala jednak trudna do wskazania roznica. Budowla byla nieco wyzsza i w jakis sposob sprawiala wrazenie trwalszej od wszystkich innych budynkow, w jakich Bleys przebywal na Nowych Swiatach, lacznie z tymi gmachami, w ktorych miescily sie rzady - jak na przyklad budynek Izby na Zjednoczeniu. Stara Ziemia byla nie tylko kolebka ludzkosci; fakt, ze ci zyjacy na niej teraz wiedzieli o tym, czynil ich, w ich wlasnej ocenie - Bleys uznal to slowo za nieco dziwaczne, ale jedynie ono pasowalo - bardziej solidnymi w tym co budowali i co robili. Bylo to cos, co powinno rozdraznic nieco Bleysa, dziecko jednego z Nowych Swiatow, ale, co ciekawe, nie wplynelo na niego w ten sposob. Przeciwnie - bylo to uspokajajace. Majac za plecami piec Psow, Ahrens zatrzymal sie w lobby wysokiego budynku, by zadzwonic do apartamen - tu Dahno; uslyszal glos swego przyrodniego brata, ktory kazal im wszystkim przyjsc natychmiast na gore. Co tez uczynili. -Wchodzcie, wchodzcie - zagrzmial radosny glos Dahno z komunikatora nad drzwiami, kiedy przycisneli guzik obok futryny. Weszli do dlugiego, rozleglego pokoju, ktorego sciany wydawaly sie skladac niemal wylacznie z okien; nawet w malej, skosnej czesci sufitu znajdowal sie swietlik. Albo pokoj wystawal z bryly budynku, albo hotel zwezal sie wraz z wysokoscia. Bleys sklanial sie raczej ku tej ostatniej mozliwosci. Dahno machnal reka w kierunku bufetu z napojami i jedzeniem. -Obsluzcie sie - powiedzial. Wstal, by uscisnac dlon Bleysowi, ktory poczul dziwna przyjemnosc plynaca z faktu rozmowy z kims, kogo oczy znajduja sie na tym samym poziomie. W przeciwienstwie do Bleysa, ktory je zignorowal, pieciu bojowkarzy skorzystalo skwapliwie z zaproszenia Dahno i zakrzatnelo sie przy bufecie. -Siadzmy - powiedzial. - Mam ci mnostwo do opowiedzenia. -Tak? - rzekl Dahno; jego brazowe oczy przeszywaly mlodszego brata. - Chodzmy zatem dalej. Jest tu maly, boczny pokoj, w ktorym mozemy porozmawiac. Boczny pokoj nie byl wcale taki maly, ale urzadzono go w ten sposob, by sprawial wrazenie przytulnego - na podlodze lezal gruby dywan zachodzacy czesciowo na sciany, ktore pokrywaly tkane wypuklo draperie, a fotele, zauwazyl z zainteresowaniem Bleys, skonstruowano na wymiary braci. Dahno poprowadzil go ku dwom takim fotelom, zwroconym ku oknu i machnieciem wskazal jeden bratu, a drugi sam zajal. -Wal smialo - zachecil Bleysa. - Zapoznaj mnie z ostatnimi wydarzeniami. -Norton Brawley nie zyje - powiedzial otwarcie mlodszy Ahrens. - Mial zamiar przejac organizacje. -O! - rzekl Dahno, ale jego glos nie oddawal zaskoczenia, na jakie mogl wskazywac ten wykrzyknik. - Kto go zabil? -Ja - odparl Bleys - kiedy Norton przyszedl zabic mnie. Dahno skinal wolno glowa. -Musze przyznac, ze od pewnego czasu mialem go na oku - rzekl z namyslem. - Jeden z problemow polegal na tym, ze chociaz Brawley byl mieszancem, to nie zostal przez nas wyszkolony, a byl tylko kims poznanym przeze mnie, kiedy znalazlem sie w Ekumenii. Praktykowal juz jako prawnik, ale ten czlowiek byl bardzo ambitny - gdyby tak nie bylo, to nie okazalby sie dla mnie taki uzyteczny. Jakies zagrozenie, ze jego smierc zostanie powiazana z organizacja? -Nie sadze - odparl Bleys. Opowiedzial krotko o tym, co zdarzylo sie tamtego ranka, kiedy Brawley wszedl do jego biura w towarzystwie dwoch mezczyzn. -Tak - rzekl Dahno, wysluchawszy brata; skinal glowa. - Jesli chodzi o odejscie Nortona, to prawdopodobnie lepiej, ze stalo sie to teraz niz pozniej. Ale interesuje mnie, dlaczego uznales, ze zamach na McKae'a powinnien zostac odwolany. Nie pamietam, zebym mowil przed odlotem cokolwiek na ten temat, ze masz tak postapic - nawet, gdyby sprawy wziely inny obrot. -Nie - powiedzial Bleys - oczywiscie, ze nie mowiles. Ale wyjezdzales raczej w pospiechu. Na zmiane przeze mnie tej decyzji wplynal fakt, ze przeniknalem do sil bezpieczenstwa Darrela. Zrelacjonowal bratu swoje przezycia w obozie Przywodcy. -Skonczyloby sie to - ciagnal Bleys - karykaturalna sytuacja, w ktorej Psy - moim zdaniem - nie mialy zadnej realnej szansy na powodzenie; poza tym, doszloby do zbyt jawnej strzelaniny, ktorej nie daloby sie ukryc przed prasa. Byla to zatem sytuacja, ktora wymagala podjecia natychmiastowej decyzji. Podjalem ja. -Tak - powiedzial Dahno. - Nie moge cie winic z tego powodu. Poza tym, wyglada na to, ze sam bym ja podjal, gdybym byl wtedy na miejscu. Niepokoilem sie troche o bieg spraw, co bylo jednym z powodow, dla ktorych zdecydowalem sie przystac na twoj pomysl dotyczacy wiekszej i bardziej ambitnej przyszlosci. Klepnal sie w kolano, jakby odsuwal wszystko, co sie stalo. -A teraz, co do spotkania - rzekl. - Przyjrzawszy sie tutejszej sytuacji, doszedlem do wniosku, ze ziemski system bezpieczenstwa jest tak rozbudowany i dziala tak sprawnie, ze gdybysmy wynajeli dom lub postanowili skorzystac z uslug hotelu w celu odbycia spotkania, to wladze zaczelyby sie nami interesowac, zanim jeszcze zagrzalibysmy fotele. Choc wydaje sie to szalone, to jednak najlepszy sposob na zapewnienie sobie spokoju podczas narady polega raczej na przejeciu prywatnej posiadlosci, niz na probie jej wynajeciaj czy nawet kupienia. Takie dzialanie pozostawi mniej sladow, po ktorych mozna by nas wysledzic - szczegolnie, jesli szybko zajmiemy dom, szybko odbedziemy spotkanie i znikniemy, natychmiast odlatujac z Ziemi. To nie da im czasu na to, by nas namierzyli. A jesli dojdzie do jakiegos zamieszania, nas juz nie bedzie na planecie i pozostaniemy niezidentyfikowani. Zatem cokolwiek sie tu stanie, granice Ziemi nie beda przed nami zamkniete. Nadal bedzie mozna zwodowac statek twoich nowych planow. Bleys zauwazyl, nie uzewnetrzniajac zainteresowania, ze Dahno mowil juz o Starej Ziemi jak po prostu o Ziemi. Moglo to nic nie znaczyc. Z drugiej jednak strony moglo oznaczac natychmiastowa reakcje Dahno na to, jak wazna jest Stara Ziemia. -Miejsce, ktore wybralem - ciagnal starszy brat - lezy dalej na zachod, dosc wysoko w gorach, a dom stoi w odosobnieniu. Dziwna jest geneza jego powstania. Wyglada na to, ze jakies czternascie lat temu znaleziono w poblizu Ziemi dryfujacy maly statek kosmiczny, na ktorego pokladzie znajdowal sie dwuletni chlopiec, Hal Mayne. Na statku nie bylo zadnych doroslych. - Zadnych doroslych? - powtorzyl Bleys. - Czy chlopiec zyl? -Tak; a procz niego znaleziono instrukcje mowiace o tym, w jaki sposob nalezy zajac sie dzieckiem - ciagnal Dahno. - Zgodnie z tymi poleceniami, statek i jego wyposazenie mialo byc sprzedane na pokrycie kosztow tej opieki. Wiesz, ile jest wart statek glebokiego kosmosu, nawet jesli ten byl nieco przestarzaly? -Duzo? - zapytal mlodszy brat. Dahno usmiechnal sie. -Oceniono, ze podobne pojazdy projektowano osiemdziesiat lat wczesniej - odparl. - Intrygujace, co? Sprzedany, statek przyniosl dosyc staroziemskiej gotowki, by mozna bylo za to kupic ziemie, postawic dom i najac dla chlopca trzech guwernerow. -Ile ma teraz lat? - spytal Bleys. -Szesnascie - rzekl Dahno. Szesnascie, pomyslal Bleys, tylko trzy lata mniej niz mial Will MacLean, kiedy zginal na Cecie. Ale Dahno mowil dalej. -Odosobnione polozenie domu jest idealne dla naszych celow - kontynuowal. - Dam ci mape lotnicza i kompletne dane. Chce, zebys wraz z piecioma Psami polecial tam jutro rano i zajal posiadlosc. Sam przylece pozniej i spodziewam sie, ze miejsce bedzie juz opanowane. Nie skrzywdzcie nikogo. Po prostu zamknijcie ich w pomieszczeniu, z ktorego nie beda mogli zaalarmowac miejscowych strozow porzadku, a potem obaj przekonamy ich, zeby zgodzili sie nas goscic przez dwa dni. Dahno urwal i usmiechnal sie do mlodszego brata. -Przy naszych talentach nie powinnismy miec trudnosci z tym, zeby wpoic im uczucie zadowolenia plynacego z faktu, ze podejmuja nas u siebie. Bleys zachowal milczenie, a po chwili Dahno mowil dalej. -Zostawilem wiadomosc dla pozostalych wiceprezesow, ktorzy zjawia sie jutro w hotelu, w jaki sposob maja trafic na miejsce spotkania. Narada odbedzie sie po poludniu i, albo wypuscimy zakladnikow, albo damy im wolna reke w wyborze pokoju, w ktorym zamkniemy ich na kilka godzin. Potem pojedziemy prosto na kosmodrom w Denver. Zalatwilem juz przelot dla wszystkich wiceprezesow, ciebie, mnie i Psow. Zatem w ostatecznosci, odlecimy nastepnego dnia rano po zebraniu. -Ilu ludzi mieszka w tamtym domu? - spytal Bleys. -Tylko chlopiec... - Dahno machnal reka, zeby pokazac, iz liczba nie jest wazna -...i trzech starcow, ktorzy sa jego guwernerami: jeden Dorsaj, jeden z Harmonii, jak sadze, i jeden Exotik. Bardzo starzy. Dom jest calkowicie zautomatyzowany. Usmiechnal sie do Bleysa. -Chlopiec jest sierota - tak jak ty czyja, panie wiceprezesie. Wstal. -Po tym, gdy zakwaterujemy Psy, pokaze ci plan domu i opowiem wiecej o jego mieszkancach - powiedzial. - Mam dla Psow zarezerwowane miejsca. Umiescimy ich po dwoch w pokoju. Biorac pod uwage warunki bojowe, powinno to byc dla nich wystarczajace. Poza tym, nie mozna uznac tego hotelu za niewygodny; nawet najmniejszych z jego pokoi. Bleys zorientowal sie, ze mysli o chlopcu, o Halu Mayne. Rozdzial 38 Kiedy Bleys wszedl do swojego apartamentu w tym samym hotelu, wizja osieroconego chlopca znalezionego na statku kosmicznym nadal nie dawala mu spokoju. Zwiazana z tym liczba zbiegow okolicznosci byla zbyt duza, by mozna bylo latwo przejsc nad tym do porzadku dziennego. Opiekunowie tak malego dziecka musieli opuscic statek niewiele przed tym, gdy pojazd zostal znaleziony. Jakim cudem mogli byc pewni, ze tak sie stanie, kiedy go porzuca? Po drugie, biorac pod uwage, ze byl to tak maly pojazd, ktory nie mogl zapewnic dziecku calkowitego bezpieczenstwa, skad czerpali pewnosc, ze malec, pozostawiony sam sobie, nie zacznie ciagnac za dzwignie, ktorych nie powinien dotykac i naciskac na guziki, ktorych normalnie nie wolno mu bylo tknac? Niemal trzyletni, byl wlasnie w okresie rozwoju, kiedy dziecku najbardziej spieszno do takiego eksperymentowania, gdy tylko Wladza zniknie z pola widzenia. Po trzecie, myslal Bleys, opadajac w dol na jednej z tarcz windy, a potem wysiadajac z niej na swoim pietrze, co w ogole kazalo im porzucic Hala Mayne'a? Przypuszczalnie dorosly czy dorosli, byli absolutnie zdrowi na ciele i umysle, gdyz inaczej nie potrafiliby przyprowadzic takiego statku w poblize Ziemi, dzieki czemu znalezienie go stalo sie bardziej prawdopodobne. Wiekszosc ludzi nie rozumiala przyprawiajacego o zawrot glowy ogromu przestrzeni kosmicznej, tak jak przez setki lat mieszkancy Starej Ziemi nie byli swiadomi, jak olbrzymia jest objetosc wody wypelniajacej morza i oceany calego swiata. Poza tym, pomyslal Bleys, kiedy otworzyl drzwi swojego apartamentu i wszedl do niego, powodujac, ze wszedzie wokol zaplonely swiatla, ciekawe bylo wychowanie chlopca, ktore zapewnili mu jego nieznani opiekunowie. Dorsaj, Zaprzyjazniony i Exotik jako nauczyciele. Najwyrazniej przyswiecala temu intencja, by dziecko dorastalo, zaznajamiajac sie jednoczesnie z trzema glownymi Kulturami. Dlaczego? Musial byc jakis powod po temu, dlaczego chlopiec wzrastal, poznajac te trzy, bardzo rozne punkty widzenia. Wygladalo to tak, jakby ci, ktorzy go porzucili, przewidywali dla chlopca jakas szczegolna przyszlosc, kiedy juz dorosnie. A jesli mieli taki zamysl, to co moglo nim byc? Moze wpojenie cech trzech Kultur mieszkancom Ziemi? Byla to jakas odpowiedz, ale umysl Bleysa nie akceptowal jej. Przygotowania byly zbyt staranne jak na tak jasny cel. W wyrazny sposob tym, czego Bleys potrzebowal, byla wieksza ilosc danych o samym chlopcu, i o wszystkim, co bylo z nim zwiazane. Usiadl na jednym z miekkich, unoszacych sie siedzisk z podlokietnikami, ledwie zauwazajac, ze - podobnie jak te w apartamencie Dahno - byly wykonane na jego gabaryty. Jesli tym, czego potrzebowal, byla informacja, to nie bylo nic latwiejszego do uzyskania. Hotelowy system komunikacji polaczy go z pracujaca dwadziescia cztery godziny na dobe siecia bibliotek i archiwow na calej Starej Ziemi. Jedynym miejscem, do ktorego nie bedzie mial dostepu, jest Encyklopedia Ostateczna, unoszaca sie gdzies na orbicie nad jego glowa. Gdy siedzial wyprostowany w swoim fotelu, uderzyla go dziwna mysl. Encyklopedia Ostateczna miala znajdowac sie na specjalnej, stacjonarnej orbicie, na ktorej utrzymywaly ja silniki sterujace, gdy na skutek oddzialywania grawitacji zagrazalo jej zejscie z kursu. Gdzie, dokladnie, sie znajdowala? Ciekawie byloby dowiedziec sie, nad jakim miejscem na powierzchni Ziemi wisiala. Polaczyl sie ze sluzba biblioteczna i zadal pytanie. Natychmiast przyszla odpowiedz. Sprawdzil podane mu koordynaty z polozeniem posiadlosci, ktora Dahno polecil mu zajac nastepnego dnia. To nie mogl byc przypadek. Encyklopedia Ostateczna unosila sie dokladnie nad tym wlasnie miejscem, chociaz cale mile nad powierzchnia Ziemi. To cos wiecej, niz zwykly zbieg okolicznosci, pomyslal Bleys, gdyz w celu utrzymania satelity - czym w istocie byla Encyklopedia Ostateczna - w ustalonym punkcie orbity ziemskiej przebiegajacej z dala od rownika, silniki sterujace sputnika musialyby pracowac bez przerwy, by sprostac temu zadaniu. Zwykle geostacjonarne orbity, jak nazywano takie ustalone pozycje, musialy znajdowac sie nad rownikiem. Bleys polaczyl sie ponownie z biblioteka. Tak, Encyklopedie Ostateczna umieszczono celowo na takiej orbicie dziewiecdziesiat dwa lata wczesniej. Byl to jedyny, dowiedzial sie Bleys, ziemski satelita na "dynamicznej orbicie geostacjonarnej". Dlaczego zatem tak bylo, jesli nie dlatego, ze ktos odpowiedzialny za Encyklopedie chcial sie przygladac caly czas mlodemu Halowi Mayne, kiedy ten dorastal. To takze bylo naciagniete przypuszczenie. W tym momencie wrodzona ciekawosc Bleysa byla rozgrzana do bialosci. Przegladal wszystkie informacje, jakie tylko dalo sie znalezc na temat ocalenia chlopca, sprzedazy kosmicznego krazownika, w ktorym go znaleziono i dorastania Hala az po dzien dzisiejszy. Historia Mayne'a byla nadzwyczaj skromnie udokumentowana. Nie bylo zadnych informacji, o ktorych warto by bylo wspomniec. Jego posiadlosc lezala gleboko w gorach Skalistych, w miejscu, ktore nie bylo ani dogodne, ani atrakcyjne dla nikogo innego, i obejmowala spory kawal ziemi, ciagnacy sie szerokim pasem od brzegu gorskiego jeziora, przez las, po nagie skaly pionowych gorskich szczytow. Po dwoch godzinach Bleys zakonczyl swoje poszukiwania w stanie ducha, ktory byl dla niego niezwykly - nadzwyczajnego zniechecenia. Na temat chlopca i jego guwernerow, ktorzy - zdawalo sie - pojawili sie w odpowiednim czasie, by ich wynajeto, dostepnych bylo niewiele wiecej informacji, niz pierwotnie podal mu Dahno. Byl teraz bardziej niz normalnie zainteresowany posiadloscia, ktora zobaczy jutro i ludzmi, ktorych tam spotka. Celowo odsunal od siebie mysl o nich, wiec mogl zajac sie bardziej przyziemnymi sprawami, takimi jak zebranie razem Psow, zalatwienie samolotu, ktory by ich tam przewiozl i zdobycie map, jakie pozwolilyby im wyladowac opodal posiadlosci i wslizgnac sie na jej teren. Na szczescie jedna z umiejetnosci, ktora ci wyszkoleni mlodzi ludzie opanowali, byla zdolnosc cichego poruszania sie bez zwracania niczyjej uwagi. Przygotowal wszystko i polozyl sie spac. Polecieli o swicie nastepnego dnia samolotem, ktory pilotowal Bleys. Kiedy zblizyli sie do posiadlosci - ktora istotnie znajdowala sie na odludziu - ulegl ciekawosci do tego stopnia, ze wzbil sie na duza wysokosc i osiagnal punkt, z ktorego mogl spojrzec na nia pod ostrym katem. Ale na ekranie podgladowym widzial zblizenie zabudowan i otaczajacego je terenu. Budynek stal miedzy skalistymi gorami w plytkiej, uksztaltowanej jak misa dolinie, zwroconej lekko na poludniowy-wschod. Dom byl otoczony przez wysokopienne sosny, ktore ciagnely sie az do polowy zboczy pobliskich wzgorz i urwisk. Do najblizszej zamieszkanej okolicy bylo co najmniej dwadziescia rnil, nieco ponad trzydziesci kilometrow, ale sam dom byl duzy i wygladal na luksusowy. Stal w plaskiej czesci misy, zwrocony dokladnie na poludniowy-wschod; przed nim znajdowalo sie niewielkie jezioro, do ktorego prowadzila sciezka. Inne drozki wiodly miedzy sosny, gdzie znikaly, zasloniete przez galezie. Z tylu statku powietrznego, za plecami Bleysa, niecierpliwosc pieciu Psow niemal promieniowala z ich cial jak nasilajacy sie zar. Bylo to, jak powiedzial Dahno, idealne miejsce, w ktorym przywodcy roznych planetarnych organizacji Innych mogli odbyc spotkanie; i jesli rzeczywiscie w calkowicie zautomatyzowanym domu mieszkalo tylko czworo ludzi, trzej starzy guwernerzy i chlopiec, to bylo malo prawdopodobne, by ktokolwiek zaklocil im spokoj podczas narady. Jednoczesnie cala sprawa powodowala, ze Bleys czul nieustajacy niepokoj. Z zasady nie lubil balaganu; chodzilo po prostu o to, ze chlopiec i jego guwernerzy nie istnieli w mentalnym kosmosie Bleysa, poki brat nie powiedzial mu o nich. Nie bylo w tym nic nadzwyczajnego; we wszechswiecie zyly niezliczone miliony ludzi, ktorych Bleys nie znal, jednak z wiekszoscia z nich nie byla zwiazana podobna zagadka. W jaki sposob mogl przetrwac na pokladzie dryfujacego w przestrzeni statku kosmicznego dwulatek, ktorego opuscili wszyscy dorosli? Do tego nalezy dodac znamienny fakt, ze statek byl przestarzaly - chociaz pojazdy kosmiczne sprzed osiemdziesieciu lat nie roznia sie tak bardzo od wspolczesnych. Tylko ze kiedy starsze statki byly zmiennofazowe, dostarczalo to czasowego dyskomfortu pasazerom, co nie bylo prawda w odniesieniu do obecnych pojazdow. I w koncu, coz za interesujacy, niezwykle pomyslny zbieg okolicznosci, ze gwiazdolot majacy na pokladzie prawie niemowlaka zostal znaleziony niemal na ziemskiej orbicie. Szanse na to, by znalezc cokolwiek w kosmosie, nawet w poblizu Ziemi, byly tak niewielkie, ze te przemawiajace przeciwko mozliwosci natrafienia na ten konkretny statek, podczas gdy dzieciak nadal by zyl, musialy byc astronomicznie duze. Faktem bylo, Bleys musial przyznac to w koncu przed soba samym, ze ten chlopiec staniowil wyjatek w calym modelu przyszlosci, nad ktora pracowal; byl potencjalnym kijem w szprychach jego planow. Dlaczego mialo tak byc, tego nie wiedzial na pewno. Ale niepokoilo go samo istnienie Hala Mayne'a. Byly to jednak pytania, ktore musialy poczekac do momentu, kiedy Bleys bedzie mial wiecej czasu, zeby znalezc na nie odpowiedzi. Kwestia chwili bylo przejecie domu i zapanowanie nad jego mieszkancami. Oddalil sie od posiadlosci i skryl sie po drugiej stronie przeleczy, a potem wrocil, lecac na malej wysokosci i wyladowal jakies dwa kilometry od skraju doliny i od samego domu. Posadzil spokojnie samolot i odwrocil sie do pieciu Psow. -Dobra - rzekl. - Ruszamy. Trzymajcie sie blisko mnie. Robcie dokladnie to, co powiem. I w zadnym wypadku nie strzelajcie do nikogo, poki nie wydam warn rozkazu. Opuscili statek i zaczeli zblizac sie do domu z kierunku, ktory wyprowadzilby ich na strone zabudowan zwrocona ku gorom, a przeciwna tej od jeziora. Z polozenia okien w budynku nalezalo wnosic, ze bylo najmniej prawdopodobne, by mieszkancy wygladali z tej strony intruzow. Pomimo tego, na polecenie Bleysa, kryli sie i starali sie podkrasc niepostrzezenie. Kiedy w koncu ujrzeli za drzewami dom, Bleys przywolal do siebie pieciu bojowkarzy i poinstruowal ich szeptem: -Wy dwaj - powiedzial, wskazujac za kazdym razem dwoch bojowkarzy - wyjdziecie zza krzakow na tyl tarasu i obejdziecie go z bokow. Wy dwaj z lewej, a wy dwaj z prawej; i pamietajcie, wchodzicie nie do domu, ale na taras wychodzacy na jezioro; tam, gdzie podczas ladowania widzialem dwoch ludzi. Odwrocil sie do ostatniego Psa. -Ty - powiedzial - idziesz za mna. Pojde prosto do widocznych przed nami tylnych drzwi domu, a ty bedziesz szedl za mna w takiej odleglosci, by dzielila nas przestrzen jednego pokoju. Trzymaj sie niewidziany, ale obserwuj, czy nie zostalem schwytany lub zaskoczony w jakikolwiek inny sposob. Wtedy ujawnisz sie i pomozesz mi. Zrozumieliscie? Pieciu bojowkarzy skinelo glowami. Bleys przyjrzal sie ich twarzom. Kazda byla inna. Chybajedynym podobienstwem miedzy nimi bylo to, ze wszyscy byli brunetami. Poza tym, jeden drugiego niczym nie przypominal. Szczegolnie kontury ich twarzy byly bardzo rozne - od kanciastych do owalnych. Tym niemniej Bleys nie mogl pozbyc sie wrazenia, ze wszyscy sa identyczni, bliscy sobie jak bracia, wyciosani z jednego kloca drewna. -Dobra - rzekl. - Jesli macie jakies pytania, to zadajcie je teraz. Czekal, ale zaden Pies nie odezwal sie. -Bardzo dobrze. Pamietajcie, wy, ktorzy nadejdziecie z bokow, ze macie trzymac sie w ukryciu za krzakami, poki nie zobaczycie mnie na tarasie. Ten, ktory idzie ze mna, takze trzyma sie poza zasiegiem wzroku, poki nie wyjde na patio. W porzadku, idziemy. Odwrocil sie; dla bardzo praktycznych powodow wyrzucil z glowy mysli o piatce pozostalych mezczyzn. Byla tylko jedna osoba, na ktorej mogl tutaj naprawde polegac, i ta osoba byl on sam. I to pomimo faktu, ze byl nieuzbrojony, podczas gdy tamci mieli pistolety. Oczywiscie, nie mozna bylo przywiezc broni na Ziemie. Wszystkie swiaty mialy bardzo ostre przepisy dotyczace wwozu broni pochodzacej z innych planet. Kazdy schwytany na probie takiego przemytu byl natychmiast deportowany na planete, z ktorej przylecial. By byc pewnymi, ze deportacja dojdzie do skutku, wszystkie rzady planet czynily odpowiedzialnymi za te procefure kosmiczne firmy przewozowe. Z kolei kompanie kosmiczne, w celu ochrony wlasnych interesow, wymagaly, by wszyscy pasazerowie wnosili podwoj na oplate za przelot; tak samo uczynil Bleys, opuszczajac Zjednoczenie - zaplacil za siebie i za towarzyszaca mu piatke mezczyzn. Gdy pasazer, ktory lecial w jedna strone, przeszedl przez kontrole celna na planecie przeznaczenia, otrzymywal z powrotem od przewoznika polowe oplaty w takiej walucie, w jakiej zostala uiszczona. Jednakze Dahno wyjal w hotelu piec pistoletow prozniowych i dal je Psom. Nie wyjasnil ani im, ani bratu, skad wzial bron, a Bleys nie mial ochoty pytac go o to. Gdyby to od niego zalezalo, bojowkarze nie dostaliby zadnej broni albo mieliby jej imitacje lub nienaladowane pistolety. To nie robilo roznicy. Chcial rozegrac sytuacje, nie raniac nikogo. Kiedy Psy, bezglosnie, zniknely miedzy drzewami po lewej i po prawej stronie, Bleys ruszyl przed siebie ku tylowi domostwa i zatrzymawszy sie nieco z boku zajrzal przez okno znajdujace sie obok drzwi. Zobaczyl, ze w pomieszczeniu za drzwiami nikogo nie bylo. Nadal jednak zachowywal ostroznosc, kiedy obrocil galke i otworzyl drzwi najciszej, jak to bylo mozliwe. Wszedl do pomieszczenia sluzacego najwyrazniej za przebieralnie - bylo to miejsce, gdzie zdejmowano, wieszano, ukladano na stelazach lub skladano w inny sposob noszone na zewnatrz ubrania, na ktorych mozna by wniesc do domu bloto. Jednak do jego butow, zauwazyl Bleys, przylgnely tylko sosnowe igly. Przez uchylone wewnetrzne drzwi zerknal w glab korytarza, ktory w prawo prowadzil do kuchni, a w lewo w strone kilku zamknietych drzwi - sypialni lub innych pomieszczen. Poniewaz widzial z powietrza, ze dwaj mieszkancy posiadlosci sa na zewnatrz, Bleys domyslal sie, ze w domu nie jest specjalnie tloczno, wiec ruszyl cicho w kierunku kuchni i przekonal sie, ze w niej takze nikogo nie ma; przeszedl przez pomieszczenie kuchenne i wszedl do jadalni. Z niej wkroczyl do wielkiego salonu; idac nadal w tym samym kierunku, w jakim poruszal sie wtedy, gdy zakradl sie przez tylne drzwi domu, wszedl do biblioteki. Sciany byly wysokie na cztery metry, a polki zastawione ksiazkami. Przewaznie nie wspolczesnymi ksiazkami, ktore wsuwa sie do czytacza, ale zabytkowymi artefaktami zlozonymi z okladek i zadrukowanych stron. Na przekor sobie, Bleys zmitrezyl nieco czasu i przeszedl sie wzdluz polek, by przekonac sie, co zawieraly. Zobaczyl niezliczone dziela klasyki w wielu jezykach i stwierdzil, ze czuje sie na wpol odurzony zapachem skory i papieru. To bylo pomieszczenie, ktore wywolywalo fascynacje, jaka odkryl w literaturze. Przekonal sie, ze zachwycily go elegancja i doskonalosc, kryjace sie miedzy sztywnymi okladkami stojacych na polkach dziel. Moglby tu spedzic mnostwo czasu, gdyby to bylo rozsadne. Prawdopodobnie, pomyslal, spedzilby w tym pokoju wiekszosc zycia, poki nie przeczytalby wszystkich ksiazek. W chwili, gdy Bleys zblizyl sie do przeciwleglej sciany z francuskim oknem, ktore wychodzilo na patio, dotarl do dzialu poezji. Na wyscielanym siedzisku unoszacego sie fotela lezala gruba, oprawna w brazowa skore ksiazka; zamknieta, ale z wlozona zakladka, zaznaczajaca miejsce, gdzie skonczono lekture. Ze zwyklej ciekawosci Bleys podniosl tom i otworzyl go na zakladce; chcial sie przekonac, co to byla za ksiazka. Trzymal w rekach antologie poezji Alfreda Noyesa, pisana dwudziestowiecznym angielskim. Noyes, urodzony w dziewietnastym wieku, zostal niemal calkowicie zapomniany, ale odkryto go ponownie w dwudziestym wieku i uznano za artyste, jakim istotnie byl. Brazowa skorzana zakladka zaznaczala poemat Robin Hood. Srodkowy romb zakladki lezal na wysokosci kwestii jaka Oberon, krol wrozek, wyglaszal do czlonkini swego orszaku, opowiadajac o Robinie, ktory ocalil niegdys jedna z nich. Bleys mial wlasnie odlozyc ksiazke na miejsce, gdy przez szybe ujrzal dwoch starych mezczyzn, stojacych na tarasie. Jeden byl calkiem siwy i silnej postury; drugi - w stroju Exotika - takze byl bardzo wiekowy, ale mial niemal pozbawiona zmarszczek twarz, co bylo charakterystyczna cecha wielu starych Exotikow. Widok Exotika sprawil, ze w mozgu Bleysa cos zaskoczylo. Tym drugim musial byc Dorsaj; patrzac na niego przez szybe francuskiego okna, Ahrens powiedzial sobie, ze powinien byl rozpoznac w nim Dorsaja na pierwszy rzut oka, chociaz ten czlowiek dawno temu przekroczyl wiek wojskowej przydatnosci. Musieli to byc dwaj sposrod trzech guwernerow chlopca. Bleys przysunal sie blizej do balkonowego okna, tworzacego jedna ze scian pokoju. Jesli wsluchal sie uwaznie, mogl teraz zrozumiec, co mowili starcy. Rozdzial 39 - Nie wiem - mowil Exotik; wyjal z kieszeni swojej szaty cos, co wygladalo jak szescian o dwucalowej krawedzi, i pokazal to rozmowcy. - Przeczucie oraz to ostrzezenie. -Kolejne z twoich exotikowych czarow - warknal Dorsaj, ale wydany przez niego pomruk byl tylko w polowie lekcewazacy. - Pojde ostrzec Obadiaha. -Nie ma na to czasu - Exotik wyciagnal szczupla, lekko guzowata dlon i powstrzymal towarzysza. - Obadiah od lat jest gotow na spotkanie swojego osobistego Boga, a w kazdej chwili moga sie tu pojawic oczy obserwujace, co robimy. Im mniej bedziemy wygladac na takich, ktorzy sie czegos spodziewaja, tym wieksze szanse na ucieczke ma Hal. Hal Mayne, pomyslal Bleys; oczywiscie, najpierw zatroszczyli sie o chlopca. W milczeniu, Dorsaj rozgladal sie chwile, a potem Exotik powiedzial cos tak cicho, ze Ahrens tego nie doslyszal. -Zostanie - rzekl Dorsaj ponuro. - Nie jest juz chlopcem, a mezczyzna. Ty i Obadiah wciaz o tym zapominacie. -Mezczyzna? W wieku szesnastu lat? - spytal Exotik. - Tak szybko minal czas? -Jest dostatecznie meski - Dorsaj chrzaknal. - Kto nadchodzi? Lub co? -Nie wiem - odparl Exotik. - To, co ci pokazalem, to po prostu urzadzenie ostrzegajace o gwaltownym wzroscie cisnienia energii ontogenetycznych kierujacych sie w naszym kierunku. Pamietasz zapewne, ze jedna z ostatnich rzeczy, jaka moglem zrobic na Marze, bylo sprawienie, zeby przeprowadzili dla chlopca obliczenia ontogenetyczne. Wykazaly wysokie prawdopodobienstwo jego wejscia w konflikt ze spietrzeniem cisnien obecnych sil historycznych, zanim osiagnie wiek siedemnastu lat. Slowa "sily historyczne" uderzyly Bleysa niczym cos materialnego. Na dluzsza mete to wlasnie sily historyczne stanowily przedmiot jego troski. Uwazal rozumienie ich przez siebie za cos wyjatkowego i osobistego. Wiedzial - jak wszyscy - ze Exotikowie mieli niegdys znakomita miedzygwiezdna sluzbe informacyjna, ale uwazal, ze czasy jej swietnosci juz przeminely. Skad mogli wiedziec o historycznych silach, ktorych istnienie on sam wydedukowal jedynie na podstawie fragmentow informacji, poznanych dzieki lekturom? Ponownie skierowal uwage na taras. Stracil czesc tego, co przed chwila mowil Dorsaj. -Nie daj sie zwiesc! - przerwal mu Exotik tonem niemal ostrym, jak na kogos o jego pochodzeniu i wychowaniu. - Przejawem tych energii beda ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku cisnienia. Moze... - przerwal, gdyz Dorsaj odwrocil od niego wzrok. - O co chodzi? -Prawdopodobnie Inni - powiedzial cicho Dorsaj. Bleys ponownie doznal wstrzasu. Postepowanie Dahno nie skupialo sie na ukrywaniu tej nazwy, ale tez brat nie rozglaszal jej nachalnie. Ani na Kultis, ani na Marze, dwoch swiatach Exotikow, nie usilowano nawet zakladac oddzialow organizacji z tego prostego powodu, ze nie sprawdzilyby sie tam. Jaki zatem powod mialby ten Dorsaj, by wspominac teraz o Innych, nie mowiac juz o tym, by mial sie czuc zaniepokojony z ich powodu? Zadarl glowe, jakby wachal chlodnie powietrze popoludnia. -Czemu tak mowisz? - Exotik rozejrzal sie wokolo; zdawalo sie, ze oczekuje, iz Inni wyrosna z posadzki patio. -Nie jestem pewien. Przeczucie - odparl Dorsaj. Exotik zmarszczyl twarz. Mruknal cos tak cicho, ze Bleys tego nie doslyszal. -Czemu? - warknal Dorsaj. Odpowiedz takze byla zbyt cicha, by dalo sieja uslyszec. Bleys przysunal sie blizej okna. -Inni nie sa diablami! - warknal w odpowiedzi Dorsaj, nie zadajac sobie trudu, by sciszyc glos. - Zmieszaj swoja krew z moja i Obadiaha, jesli chcesz wymieszaj razem krew wszystkich Kultur, a wciaz uzyskasz czlowieka. Ludzie splodza ludzi - nic innego. Nie wyciagniesz z garnka nic, czego tam wczesniej nie wlozyles. -Inni to hybrydy - powiedzial Exotik. - Ludzie zlozeni z pol tuzina talentow, w jednej skorze. Bleys pozwolil, by sardoniczne echo tych slow brzmialo mu w glowie. Zeby tylko sie okazalo, ze szkoleni przez Dahno maja chocby po dwa, po trzy talenty, by o pol tuzinie nie wspomniec! Potencjalnie, mieli te uzdolnienia, ale niewiele z nich zaczelo sie ujawniac. Nagle zamyslil sie glebiej. Byc moze, gdy ci szkoleni przeniosa sie do podorganizacji na innych planetach, niektore z ich talentow zaczna rozkwitac. Bedzie musial sie temu przyjrzec. Jesli tak... -No i co z tego? - burczal Dorsaj za prowadzacymi na patio drzwiami. - Czlowiek rodzi sie, zyje i umiera. Jesli zyje dobrze i dobrze umiera, jako roznica, co go zabije? -Ale to nasz Hal... -Ktory kiedys musi umrzec, jak wszyscy. Wez sie w garsc! Czy Exotikowie nie maja kregoslupow moralnych? Exotik wzial gleboki oddech i wyprostowal sie. Stal, wysoki, i oddychal gleboko w taki sposob, jaki Bleys widzial tylko raz w zyciu w wykonaniu Exotika - w aurze spokoju, ktora byla niemal widoczna. -Masz racje - powiedzial Exotik. - Przynajmniej Hal posiada wszystko, co moglismy mu dac we trzech - umiejetnosci i wiedze. I ma w sobie potencjal, by stac sie wielkim poeta, jesli przezyje. -Poeta! - powiedzial Dorsaj. - Jest kilka tysiecy bardziej uzytecznych rzeczy, ktore moglby zrobic ze swoim zyciem. Poeci... Urwal nagle, aw tym samym momencie Exotik schowal dlonie w szerokich rekawach swojej niebieskiej szaty. -Ale poeci rowniez sa ludzmi - odezwal sie Exotik, jakby uczestniczyl wjakiejs pogodnej, akademickiej dyspucie. - Dlatego wlasnie, sposrod dziewietnastowiecznych poetow tak wysoko cenie sobie Alfreda Noyesa. Znasz Noyesa, prawda? Bleys stal sie nagle czujny. Exotik wyczul w jakis sposob obecnosc jego i Psow. -A powinienem? - mowil teraz Dorsaj. -Tak sadze - odparl Exotik. - Oczywiscie przyznaje, ze obecnie ze wszystkich jego poematow pamieta sie tylko o The Highwayman. Ale Opowiesci z syreniej tawerny i ten jego dlugi poemat, Sherwood - oba maja w sobie geniusz. Wiesz, ta czesc, w ktorej Oberon, krol elfow i wrozek, mowi swoim poddanym, ze Robin Hood umrze i wyjasnia, czemu wrozki sa mu cos winne... -Nigdy tego nie czytalem - chrzaknal Dorsaj. -A wiec zacytuje ci - zaoferowal sie Exotik. - Oberon mowi do swoich poddanych i opowiada im o jednej z nich, ktora Robin uratowal kiedys z czegos, co jak sadzil, nie jest niczym grozniejszym od pajeczej sieci. Noyes wklada w usta Oberona nastepujace slowa: ...Uratowalja z usciskow czarnoksieznika, Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy, Ktora wszyscy znamy i wzbraniamy sie przed nia... Exotik urwal. Przez francuskie okno Bleys widzial, ze tamten patrzy na trzymajacego pistolet prozniowy Psa, ktory w ciemnym garniturze wyszedl z krzakow bzu za Dorsajem. Chwile pozniej wynurzyl sie drugi bojowkarz i stanal obok pierwszego, a potem z zarosli na przeciwleglym koncu tarasu wylonili sie dwaj pozostali. Cztery pistolety mierzyly w dwoch starych mezczyzn. Przez francuskie okno Bleys takze widzial bojowkarzy i nagle poczul zimna pasje. Teraz bylo zbyt pozno, by dalo sie podsluchac cos wiecej, ale byc moze mogl jeszcze ocalic cos z tego, co mozna by nazwac cywilizowanym porwaniem. Wyszedl przez balkonowe drzwi, mowiac: -... Wydobyl ja tak delikatnie, ze ani jedna z teczy lsniacych na jej skrzydlach, przycmiona nie zostala... Bleys dokonczyl recytowana przez Exotika kwestie najbardziej wibrujacym, robiacym wrazenie glosem. Nadal trzymal znaleziona ksiazke, wlozywszy palec miedzy jej kartki. -Ale chyba dostrzega pan - ciagnal, zwracajac sie do Exotika - jak obniza loty po tym przeblysku sily, ktory pan zacytowal, tworzac zaledwie poezje ladna i ozdobna? Natomiast, gdyby zamiast tego wybral pan piesn Blondina Minstrela, z tego samego poematu. Bleys podniosl glos i nastroil go wysoko; niemal spiewal teraz: Na waskiej drodze rycerzu Dokad chcesz jechac, moj panie? Odpowiedz padla: "Do przodu" "Milosci mej na spotkanie!" - Wtedy musialbym sie z panem zgodzic. Exotik sklonil glowe lekko, uprzejmie, a Bleys pomyslal, ze go wzruszyl. Tamten, szkolony przez cale zycie w tym, by reagowac na kazda najdrobniejsza subtelnosc musial z pewnoscia rozumiec tak samo, jesli nie lepiej niz sam Bleys, geniusz kryjacy sie w tych wersach. A Ahrens wiedzial, ze tworzyl slowami i glosem - cala swoja postacia - wysokiej proby przedstawienie. Jednak odpowiedz Exotika ograniczyla sie do slow: -Nie wydaje mi sie, zebysmy sie znali. -Nazywam sie Ahrens. Bleys Ahrens - odparl. - I nie macie powodow ao obaw. Nikomu nie stanie sie krzywda. Po prostu chcielibysmy uzyc waszej posiadlosci na krotkie spotkanie, przez dzien lub dwa. Usmiechnal sie do Exotika. Wytezal wszystkie swoje sily, by wydac sie sympatycznym tym dwom starcom - przemawial glosem, usmiechem i mowa ciala. Zaden z nich nie okazal zadnej reakcji, ale mlode Psy o bladych twarzach patrzyly na niego z uwielbieniem. -My? - spytal Exotik. -Och, rodzaj klubu. Szczerze mowiac, lepiej, zebyscie w ogole nie przejmowali sie ta sprawa - spojrzal na jezioro i rosnacy w jego poblizu las. -Powinna was tu byc jeszcze dwojka, nieprawdaz? - powiedzial, odwracajac sie ponownie do mezczyzn. - Jeszcze jeden w waszym wieku i wasz podopieczny, chlopiec o nazwisku Hal Mayne. Gdzie moga teraz byc? Exotik pokrecil glowa, wygladajac na skonfundowanego. Bleys odwrocil sie do Dorsaja, ktory patrzyl na niego obojetnym wzrokiem. -Coz, znajdziemy ich - stwierdzil Bleys pewnym tonem; spojrzal ponownie na Exotika. - Wie pan, naprawde chcialbym spotkac tego chlopca. Bedzie mial teraz... ile, szesnascie lat? Chociaz glos tego nie zdradzal, to w pytaniu kryla sie tesknota. Exotik skinal glowa. -Czternascie lat, od kiedy zostal znaleziony... - Bleys zawahal sie. - Musi miec niecodzienne zdolnosci. Musial je miec, skoro przezyl jako dziecko ledwie potrafiace chodzic, samotne na zniszczonym statku, nie wiadomo jak dlugo dryfujacym w przestrzeni. Czy kiedykolwiek odkryto, kim byli jego rodzice? -Nie - odparl Exotik. - Dziennik pokladowy podawal tylko jego nazwisko. -Nadzwyczajny chlopiec... - stwierdzil Bleys. Rozejrzal sie po tarasie. - Mowi pan, ze nie wie, gdzie w tej chwili sie znajduje? -Nie - powtorzyl Exotik. Bleys spojrzal pytajaco na Dorsaja. -Komendancie? Tamten prychnal pogardliwie. Bleys usmiechnal sie, ale Dorsaj stal przed nim niewzruszony, nie dajacy sie zmiekczyc. Bleys poddal sie. -Nie akceptuje pan Innych, takich jak ja, prawda? - zapytal. - Ale czasy sie zmienily, Komendancie. -Tym gorzej - odezwal sie Dorsaj, a Bleys poczul sucha pogarde, ktora kryla sie w slowach jak ostry szpikulec. -Ale prawdziwie - odparl. - Czy pomysleliscie kiedys, ze wasz chlopiec moze byc jednym z nas? Nie? Coz, przyjmijmy, ze porozmawiamy o czym innym, jezeli ta sugestia pana niepokoi. Nie sadze, zeby podzielal pan upodobania poetyckie swojego kolegi nauczyciela? Powiedzmy, cos takiego jak "Smierc Artura" Tennysona - poezja o mezczyznach i wojnie? -Znam to - odpowiedzial Malachi. - Niezle. -A wiec powinien pan wiedziec, co krol Artur ma do powiedzenia na temat zmieniajacych sie czasow - powiedzial Ahrens. - Czy pamieta pan kiedy Artur i Sir Bedivere zostaja na koncu sami i Sir Bedivere pyta Artura, co sie teraz stanie ze zgromadzeniem Okraglego Stolu i krolem ruszajacym do Avalonu. I co na to odpowiada Artur? -Nie - odpowiedzial Malachi. -Odpowiada... - I ponownie glos Ahrensa zabrzmial cala moca swojego bogactwa - Przemija dawny lad, by nastal nowy - Ahrens przerwal i znaczaco popatrzyl na bylego zolnierza. - ...Bog rozmaicie wypelnia swa wole. By swiat nie skarlal w jednym obyczaju. - wtracil ochryply glos z boku. Wszyscy obrocili sie i ujrzeli chudego, starszego - nawet bardzo wiekowego - Zaprzyjaznionego, ktorego przez francuskie okno wyprowadzal pod bronia piaty z mlodych bojowkarzy. -Zapomnial pan dokonczyc cytatu - zwrocil sie chrapliwym glosem do Bleysa. - I to odnosi sie rowniez do waszego rodzaju, Inni. W oczach Boga, nie jestescie niczym wiecej niz smuzka dymu i ostatnim dzwiekiem cymbalow. Z jego woli tez mozecie zostac potepieni - o, tak! Szedl, a oni wszyscy go obserwowali, az w koncu dotarl do Bleysa i przy ostatnich slowach strzelil mu palcami przed nosem. Bleys przekonal sie, ze sie smieje i stwierdzil, ze ledwo panuje nad soba. Wstrzasnelo nim uswiadomienie sobie pewnych faktow. -Straz! - warknal. Bojowkarze wyczytali z tonu jego glosu, jaki popelnili blad - trzech sposrod czterech obecnych przestalo mierzyc w Exotika i Dorsaja, kierujac bron na Zaprzyjaznionego, a kiedy ten strzelil palcami; tylko jeden celowal nadal w Dorsaja. Niemal skuliwszy sie na skutek tonu glosu Bleysa, Psy zwrocily bron w strone pierwotnych celow. -Glupcy, mlodzi glupcy! - powiedzial cicho Ahrens do bojowkarzy. - Spojrzcie na mnie! Wyrazajace poczucie winy, psie spojrzenia ponownie skierowaly sie na niego. -Maranin - Bleys wskazal Exotika - jest niegrozny. Jego lud nauczyl go, ze przemoc - kazda przemoc - znieksztalcilaby jego procesy myslowe. A Fanatyk wart jest moze jednego pistoletu. Ale widzicie tego mezczyzne, tam? Wskazal milczacego Dorsaja. -Gdybym zamknal ktoregos z was z nim w ciemnym pokoju, tak jak jestescie uzbrojeni, nie mialbym cienia nadziei, ze zobacze go jeszcze zywego. Urwal, podczas bojowkarze blagali cala swoja postawa o wybaczenie. -Trzech z was niech pilnuje komendanta - powiedzial Bleys, pewny w koncu, ze osiagnal cel. - A pozostala dwojka niech uwaza na naszego religijnego przyjaciela. Ja podejme sie proby obrony mojej osoby przed Maraninem. Usmiechnal sie, zacheciwszy ich tym dowcipem, by sie rozluznili. Pistolety zmienily polozenie; zaden nie celowal w Exotika. Bleys spojrzal ponownie na Zaprzyjaznionego. -Nie jest pan szczegolnie kochanym typem czlowieka, z czego chyba zdaje sobie sprawe? - rzekl. Tamten stal, idealny okaz Zaprzyjaznionego i ta postawa wywolala w duszy Bleysa echo lat spedzonych u Henry'ego. Umysl przypomnial o solidnosci Henry'ego, o spokoju zgarbionego Grega. Stojacy przed nim starzec - Obadiah Testator, jak dowiedzial sie w bibliotece - wygladal jak przyslowiowy Fanatyk. Byl chudy jak kij - sama pomarszczona czarna skora i kosci, jakby cale lata temu zredukowane przez smierc do obrebu czaszki. Ale ta czaszka zdawala sie promieniowac od wewnatrz i Bleys pojal, ze w ognistych, jastrzebich oczach blyszczala swego rodzaju uciecha. Bleys spojrzal jeszcze raz na starca. Na jego twarzy malowal sie wyraz takiej wiary, jakiej Ahrens ani nie byl w stanie podkopac, ani jej zrozumiec. A w wyrazajacych zdecydowanie starczych oczach, ktore oddawaly mu spojrzenie, kryla sie swiadomosc tej dzielacej ich roznicy. -Biada ci - powiedzial Zaprzyjazniony ze smiertelnym spokojem. - Biada tobie, Inny i wszystkim twojego rodzaju. Jeszcze raz i jeszcze powiadam, biada ci! Przez chwile Bleys patrzyl mu nadal w oczy. Potem wzdrygnal sie w duchu. Przeniosl wzrok z Zaprzyjaznionego na jednego z mierzacych w tamtego rewolwerowcow. -Chlopiec? - zapytal. -Szukalismy... - odpowiedz byla niemal szeptem. - Nigdzie go nie ma... nigdzie wokol domu. Czujac potrzebe szybkiego dzialania, Bleys odwrocil sie gwaltownie do Dorsaja i Exotika. -Gdyby byl poza terenem posiadlosci, jeden z was wiedzialby o tym? -Nie. On... - Exotik zawahal sie - mogl wyruszyc na wycieczke albo wspinaczke w gory... Bleys skoncentrowal sie na jego oczach osadzonych w gladkiej twarzy. Skupil w swoim wzroku cala energie, starajac sie przykuc uwage Exotika i wprawic go w stan lekkiej hipnozy, dzieki ktorej moglby, byc moze, wydobyc z niego odpowiedz. -To naprawde glupie z twojej strony - powiedzial tamten cicho, oddajac spojrzenie calkiem zwyczajnie, dobrotliwie. - Dowolna forma dominacji hipnotycznej wymaga przynajmniej nieswiadomej wspolpracy obiektu. A ja jestem Exotikiem z Mary. Prawda zawarta w tych slowach sprawila, ze Bleysowi opadly rece; a kiedy stwierdzil, ze ponownie traci kontrole nad sytuacja, w duszy rozdzwonily mu sie dzwonki alarmowe. -Cos sie tutaj dzieje... - powiedzial, ale Exotik przerwal mu. -Najciekawszy jest fakt - powiedzial Maranin - ze mnie pan nie docenia. Wydaje mi sie, ze pewien general powiedzial kiedys, ze zaskoczenie jest warte calej armn... Mowiac to, pokonal jednym skokiem kilka stop dzielacych go od Bleysa i chwycil go za gardlo. Atak byl niezdarny, wykonany przez niewytrenowane cialo kierowane przez niewyszkolony w tym umysl, ale byl ostatnia rzecza, jakiej Bleys sie spodziewal. A jego rozkojarzony w ostatnich minutach mozg trwal w stanie swoistego stuporu, nawet, kiedy dzieki wytrenowanym odruchom, Ahrens odepchnal od siebie Exotika. Jednoczesnie jeden z Psow, mierzacych do tej pory w Zaprzyjaznionego, strzelil do starego czlowieka, ktory upadl na taras. W tym momencie rozproszenia uwagi zaatakowal Zaprzyjazniony - ale nie rzucil sie na swojego straznika, ale na jednego z tych, ktorzy trzymal na muszce Dorsaja. Sam Dorsaj znajdowal sie juz w ruchu od chwili, gdy tylko Exotik skoczyl ku Bleysowi. Zalatwil jednego z dwoch mierzacych do niego z pistoletow ludzi, zanim pierwszy z nich wystrzelil. Dorsaj poruszal sie tak szybko, ze strzal drugiego go nie trafil. Dorsaj scial ochroniarza jedna reka, jakby to byla jakas mordercza rozdzka. Dalej w ruchu, odwrocil sie i rzucil drugiego Psa na tor wyladowan pistoletow dwoch pozostalych bojowkarzy, ktorzy celowali wczesniej w Obadiaha; stalo sie to dokladnie w chwili, gdy ostatni uzbrojony mezczyzna, zlapany przez Zaprzyjaznionego, wystrzelil dwukrotnie. Jednoczesnie Dorsaj dosiegnal go i obaj padli na ziemie; strzelec wtoczyl sie na Dorsaja i bylo po wszystkim. Dluzej trwalo padanie cial na ziemie, niz zabicie ludzi, pomyslal Bleys. Exotik lezal naprzeciwko Zaprzyjaznionego, ktory zdawal sie patrzec na swojego martwego przyjaciela. Patrzac na otaczajaca go scene, Bleys poczul ponownie, jak bardzo wali mu serce. Zupelnie stracil kontrole nad sytuacja. Dwaj jego bojowkarze lezeli na ziemi, martwi; jeden, ciezko ranny, spoczywal na boku. Powalony Zaprzyjazniony lezal z glowa wykrecona w ten sposob, ze jego otwarte i nieruchome oczy patrzyly obojetnie na Exotika. Nie ruszal sie. Nie ruszal sie tez czlowiek, ktorego scial Dorsaj, ani kolejny strzelec, ktorego byly zolnierz rzucil na linie strzalow dwoch Psow. Jeden z tych bojowkarzy, przewrocony przez owego pchnietego czlowieka, zwijal sie na tarasie, jeczac dziwnie. Z pozostalych dwoch rewolwerowcow jeden lezal nadal na Dorsaju, a drugi, wciaz stojac, kulil sie, przytloczony atakiem furii Bleysa. -Idioci, - powiedzial znowu Ahrens cicho, lecz srogo. - Czy nie mowilem przed chwila o skupieniu sie na Dorsaju? Jedyna odpowiedzia bylo milczenie. -W porzadku - rzekl, wzdychajac. - Podnies go. Wskazal rannego. Odwrocil sie do mezczyzny lezacego na Dorsaju. -Zbudz sie - tracil go stopa. - Juz po wszystkim. Szturchniety stoczyl sie z ciala Dorsaja i rozciagnal na kamieniach. Bleys przygladal mu sie przez chwile, zastanawiajac sie, czy choc przez moment sprawowal kontrole nad tym miejscem. Nie czul jednak strachu, a jedynie towarzyszace mu zwykle chlodne wrazenie izolacji. -Trzech martwych i jeden ranny - powiedzial. - Tylko po to, by pokonac trzech nieuzbrojonych starych opiekunow. Co za strata. Pokrecil glowa i odwrocil sie. Przytrzymal otwarte francuskie okno, zeby ocalaly Pies mogl wniesc do biblioteki rannego kolege. Bleys szedl z tylu, niosac tom poezji Noyesa, ktora czytywal Exotik. W gasnacym swietle dnia, Ahrens zamknal za soba balkonowe drzwi. Rozdzial 40 Po zmroku szybko nadeszla noc. Za francuskimi oknami bylo teraz ciemno. Na kominku w bibliotece zapalil sie automatycznie ogien, ktorego plomienie rzucaly czerwonawe, kojace swiatlo na sufit, ciezkie meble i tysiace ksiazek. Przyjechal Dahno i obaj z Bleysem stali przed paleniskiem, rozmawiajac. -Co zatem - mowil starszy Ahrens - zrobiles z cialami? -Pomoglem temu Psu, ktory nie odniosl ran - wyjasnil Bleys. - W tym domu jest wielka chlodnia i w niej umiescilismy ciala. -Chlodnia? - zapytal Dahno, podnoszac nagle glowe. - Dlaczego ich nie zakopales? Bleys wzruszyl ramionami. -W koncu ktos zainteresuje sie tym miejscem - wyjasnil. - Kiedys zjawi sie tu policja. Gdy do tego dojdzie, znajda ciala, ktore zakopalibysmy. Chlodnia sprawdzi sie rownie dobrze. Poza tym, byc moze chlopiec bedzie wolal takie rozwiazanie, wiedzac, ze w koncu jego trzej nauczyciele zostana przyzwoicie pochowani. To byli rycerscy starcy. -Rycerscy? - wybuchnal Dahno. - To nie jest ksiazka z basniami, panie wiceprezesie! Bleys westchnal i spojrzal bratu w oczy. -Nie, nie jest - przyznal. - Ani dla mnie, ani dla ciebie. -Tak, mozna tak powiedziec - rzekl Dahno; nadal byl zly. - Twoje Psy zrobily niezly balagan, przejmujac to miejsce. -Twoje Psy, Dahno - sprostowal Bleys. -Psy, ktore ci pozyczylem - odbil pileczke grubokoscisty olbrzym. - Twoja sprawa bylo przygotowanie akcji, panie wiceprezesie. -Panskie Psy nie sa wyszkolone, panie prezesie. Lubia zabijac, bo wydaje im sie, ze to podnosi ich wartosc w naszych oczach. To sprawia, ze nie mozna na nich polegac, gdy maja w rekach bron energetyczna. Dahno odzyskal dobry humor. Zachichotal, ale spojrzenie blyszczacych oczu bylo twarde. -Zatem wszyscy wiceprezesi beda tutaj zgodnie z planem? -Tak - powiedzial Bleys. - Nie martwie sie o nich. -O kogo zatem niepokoisz sie, Bleys? - zapytal brat, patrzac na niego uwaznie. -O chlopca - odparl mlodszy Ahrens. - O jedynego czlowieka, ktorego nie schwytalismy. -O chlopca? -Ten, ktorego ci trzej pilnowali i uczyli. Dahno prychnal cicho. -Martwisz sie chlopcem? - zapytal. -Wydawalo mis ie, ze to ty mowiles o starannosci, Dahno. Staruszkowie zgineli, zanim mogli nam powiedziec cos na temat chlopca. Dahno machnal w powietrzu potezna dlonia, nieco niecierpliwie zbywajac te kwestie. -Czemu Psy mialyby myslec o pozostawieniu ich przy zyciu? -Poniewaz nie kazalem im zabijac! - Bleys nie podniosl glosu, ale powiedzial to szczegolnie przenikliwym tonem. Dahno podrzucil glowe i spojrzal na swego przyrodniego brata. -Po co to cale zamieszanie o chlopca? - chcial wiedziec. - Co moze zrobic? -To jest wlasnie to, czego - moim zdaniem - nalezalo sie koniecznie dowiedziec - odparl Bleys. - Pamietasz, co mi powiedziales o tym miejscu? Dom zostal zbudowany z majatku powierniczego, ustanowionego dzieki sprzedazy znalezionego, nie zarejestrowanego, miedzygwiezdnego pojazdu klasy turystycznej, ktory z dwuletnim dzieckiem na pokladzie dryfowal w poblizu Ziemi. Na statku nie bylo nikogo wiecej. Nie lubie tajemnic, a i ty nie powinienes ich lubic. -Co wyroznia tego chlopca z grona wszystkich innych nastolatkow? -Na zadnym ze swiatow nie ma innego sieroty, ktorego - przy szansie jak jeden do setek tysiecy - znaleziono by w przestrzeni w poblizu Ziemi i ktorego uczyliby trzej guwernerzy: Exotik, Dorsaj i Zaprzyjazniony. Wszystko wedlug instrukcji, jaka znaleziono na statku. To bardzo niezwykly mlodzieniec. Nie lubie tajemnic, a i ty takze nie powinienes ich lubic. To nie byla cala prawda. Bylo cos jeszcze procz tajemnicy, jaka otaczala Hala Mayne'a, co niepokoilo Bleysa. W glebi duszy czul niepokoj, gdyz uwazal, ze sam fakt istnienia chlopca zagraza realizacji wszystkich jego planow. -To tylko twoja krew Exotika nie lubi tajemnic - odparl Dahno. - Na szczescie, ja panuje nad swoja. Gdzie bysmy byli, gdybysmy poswiecali czas na zrozumienie wszystkich tajemnic, na jakie sie natykamy? Nasza gra polega na tym, by kontrolowac maszynerie na wszystkich swiatach, a nie rozumiec ja. Podaj mi inna metode na osiagniecie tego, by kilka lub kilkaset tysiecy naszych ludzi moglo kierowac losem planet w sposob, o jakim ostatnio mowiles. Bleys poczul sie znuzony. Dziwne zmeczenie, jakby byl starcem, a nie mlodym czlowiekiem. Brzemie tego, co musial zrobic, przygniatalo go, ale nadszedl wlasciwy czas. -Pozwol mi to wyjasnic dokladniej, kiedy zjawia sie pozostali wiceprezesi - powiedzial. -Nie chce czekac na wyjasnienia do jutra - odparl Dahno. -Chodzi ci o dzisiejszy wieczor - sprostowal Bleys. -Dzisiejszy wieczor? Spotkanie bylo zaplanowane na jutro - sprzeciwil sie starszy brat. -Wiem - zmeczenie trzymalo nadal Bleysa w swoich szponach. - To jedno z twoich wielu polecen, ktore ostatnio zmienilem. Wiceprezesi beda tutaj mniej wiecej za godzine. To kolejny powod, dla ktorego wlozylem ciala do chlodni. Nastapila chwila milczenia. -Bleys - powiedzial wolno Dahno, patrzac twardo na brata. - Lepiej mi powiedz, o co chodzi. -Rzecz w tym - odparl mlodszy Ahrens - ze mam w stosunku do organizacji wieksze plany, niz ty. Mam powod, dla ktorego chce panowac nad wszystkimi planetami. Zamierzam zmienic bieg historii, a do tego potrzebuje bardzo wielu ludzi; tylu, by wplynac na populacje wszystkich swiatow, z wyjatkiem Dorsajow i Exotikow. Zawahal sie. -Mow dalej - dodal Dahno cichym glosem. - Jak dotad, poznalem tylko czesc wyjasnienia i powstrzymam sie z osadem do chwili, poki nie uslysze wszystkiego. Po co chcesz zapanowac nad wszystkimi zamieszkalymi planetami? -Poniewaz tamtejsi ludzie w koncu wymra. Wymra - powiedzial Bleys - mniej wiecej po trzystu, a przed uplywem tysiaca lat. -Skad taka mysl? -Ludzkosc zbyt wczesnie podbila kosmos - stwierdzil Bleys. - My, Inni, jestesmy tego dowodem. Krzyzowka ras - ostatni, rozpaczliwy srodek podjety przez czlowieka w celu ratowania samego siebie. Kara za zbyt wczesne wyruszenie do gwiazd bedzie wymarcie ludzkosci, o ile nie uda mi sie powstrzymac tego procesu. Ale moge to zrobic, jesli wykorzystam zasoby mocy i sile bojowa wszystkich Mlodszych Swiatow. -W celu? -Podbicia Starej Ziemi. A szczegolnie jej serca i umyslu, jakim jest Encyklopedia Ostateczna - rzekl Bleys. - To jedyny sposob, dzieki ktoremu zdobedziemy w koncu Ziemie. I tylko tutaj my wszyscy, mieszancy, Inni, ktorzy odkryli i rozwineli na Mlodszych Swiatach technologie zdatne do wykorzystania przez trzon ludzkiej rasy, moga wprowadzic je w krwioobieg Starej Ziemi. W koncu dojrzejemy, zeby wyjsc bezpieczni, uzbrojeni, gotowi i zdolni zajac nalezne nam miejsce we wszechswiecie w taki sposob, w jaki powinnismy to zrobic. -Bleys - odezwal sie Dahno - wydaje mi sie, ze straciles rozum. Albo byles moze chory od samego poczatku. To, o czym mowisz, to nonsens. Cos takiego potrwa cale pokolenia. Bedzie wymagalo doslownie setek lat. Nasze kosci, twoje i moje, obroca sie w pyl, zanim cos podobnego da sie doprowadzic do konca. -Zgadza sie - powiedzial Bleys. - Nasze kosci rozpadna sie, ale ludzkosc stanie sie tym, czym powinna byc; tym, w strone czego zmierzala, zanim technologia siegnela szczytu mozliwosci i czlowiek zaczal panicznie, zbyt wczesnie, zasiedlac Nowe Swiaty. Cala ludzka rasa bedzie sie w koncu skladac z ludzi takich, jak ja i ty. -Bleys - rzekl Dahno lagodnie - sadze, ze nie jestes juz moim wiceprezesem. To, co masz w glowie, to psychoza. Ale wazniejsze jest to, co ja mam w glowie. I to ja stworzylem te organizacje, kierowalem nia i nadal zamierzam kierowac. Nie wiem, ile zrobiles, by zarazic tym szalenstwem innych wiceprezesow, ktorzy tutaj przybeda, ale zaden z nich nie moze myslec powaznie o przyszlosci, o jakiej mowisz. Pracuja dla zaplaty za ich zycia, a nie po uplywie jakichs zwariowanych setek lat. -Nie wiedza o tym - odparl Bleys. - Jestes jedynym czlowiekiem, ktoremu to mowie, a powiedzialem, gdyz potrzebuje twojej pomocy. -Wydaje mi sie, ze mnie nie sluchasz, Bleys - rzekl Dahno. - Powiedzialem, ze nie jestes juz moim pierwszym wiceprezesem. Jestes wiekszym zagrozeniem, niz pomoca. Nie potrzebuje cie. -To nie jest juz kwestia twojego wyboru - odparl Bleys. - Kiedy objezdzalem pozaplanetarne oddzialy organizacji, zasialem ziarno nowej przyszlosci, ktora moze nas ocalic; padlo na podatny grunt. Ambicja ludzi, ktorych umiesciles na kierowniczych stanowiskach, byla juz podbechtana. Mysla, ze za moim posrednictwem ukladali sie z toba. W istocie, kontaktowali sie bezposrednio ze mna. Rozbudowuja juz swoje organizacje bardziej, niz ci sie zdaje i sa gotowi na sytuacje, w ktorej zdominujemy wszystkie rzady i inne sily na Nowych Planetach, z wyjatkiem swiatow Exotikow i Dorsajow. -Ty zasiales ziarno? - rzekl Dahno i usmiechnal sie. - Tak jak ty sprawiles, ze wiceprezesi zjawia sie wczesniej, niz to zaplanowalem? Dobra, kiedy tu przybeda, obserwuj, jak stlamsze to kielkujace ziarno i kieruje ich z powrotem na sciezke, po ktorej chce, zeby kroczyli. -Nie uda ci sie to - zaoponowal Bleys. - Jesli przyjrzysz sie dokladniej temu, jak wytrenowales swoich ludzi, to przekonasz sie, ze wyszkoliles ich w taki sposob, ze chca zdobyc za zycia jak najwieksza wladze. Ja pokazuje im metode, dzieki ktorej moga osiagnac ten cel. Pokazalem ja nawet tobie na Zjednoczeniu - pokazalem tyle, zebys byl czesciowo gotow zyczliwie to przyjac. - "Czesciowo gotow" to tylko slowa - powiedzial Dahno. - Rozmawialem z toba w formie gdybania. Nie jestem zadowolony z tego, ze odwolales zamach. Teraz trzeba bedzie przygotowac inne plany. A poza tym teraz, gdy wiem, co naprawde chodzi ci po glowie w zwiazku z ta ekspansja, nie moge na to pozwolic. Wiesz takze, ze kiedy przemowie do pozostalych wiceprezesow, to moge przekonac ich ponownie do swojego toku myslenia. -Byc moze moglbys, Dahno - stwierdzil Bleys - ale nie zrobisz tego. Brat spojrzal na niego. -Nie zrobie? - zapytal. -Nie - odparl Bleys. - Nie zrobisz. Nie zrobisz, poniewaz wcale nie mialem przybyc tutaj ze Zjednoczenia. -Nie rozumiem, o co ci chodzi - rzekl starszy Ahrens. Nagle, w cieplej i cichej bibliotece, Dahno stal sie bardzo wielki i grozny. Zanim Bleys odezwal sie ponownie, kawalek drewna strzelil w ogniu, a z powodu panujacego milczenia ten dzwiek wydal sie dziesiec razy glosniejszy, niz byl w istocie. -Nie - powiedzial Bleys ze smutkiem. - Nie sadze, zebys swiadomie to zaplanowal, ale to byl jedyny sposob, w jaki sprawy mogly sie zakonczyc. Twoje Psy nie mialy zadnych szans w starciu z Obroncami McKae'a. Tamci sa weteranami - wyszkolonymi, doswiadczonymi weteranami wielu koscielnych wojenek, przywyklymi do wspolnego dzialania niczym wojskowy oddzial. Ty miales garsc mlodych ludzi, ktorzy budowali swoja zrecznosc w sali gimnastycznej i na strzelnicy. Weszliby do jaskini niedzwiedzia i zostali pozarci. Ale nawet gdyby Psy zwyciezyly, to naprawde nie mialoby znaczenia. -A dlaczego nie mialoby to znaczenia? - chcial wiedziec Dahno. -Bo nawet gdyby im sie powiodlo, to starcia miedzy nimi a Obroncami nie daloby sie zatuszowac - mimo calych twoich wplywow. Wiekszosc z nich ma swoje zrodlo w sile Pieciu Siostr i innych twoich klientow z Izby. Piec Siostr stracilo juz wiekszosc wplywow, a pozostali - jak szczury uciekajace z tonacego okretu - pospiesznie odcinaja sie od Piatki, a w zwiazku z tym i od ciebie. Zawahal sie. -Nie wiem; byc moze przyjrzales sie nawet ludziom, ktorymi otoczyl sie McKae i zrozumiales, ze w starciu z nimi twoje Psy nie maja zadnych szans - ciagnal Bleys. - W kazdym razie doszedles do wniosku, ze proba zamachu zakonczy sie publicznym i politycznym skandalem. W sytuacji, jaka panuje na Zjednoczeniu, zwyciezca bierze wszystko, a drugi idzie na dno. McKae byl juz na szczycie, zanim wyjechales, wiec musiales wiedziec, co sie swieci. Ale twoja jedyna nadzieja na polityczne ocalenie Pieciu Siostr, a tym samym siebie, sprowadzala sie nadal do zabicia Darrela i calkowitego usuniecia go ze sceny. Musiales wiec sprobowac bez wzgledu na wszystko. -Taki byl pomysl od samego poczatku - przyznal Dahno. -Ale nie wtedy, gdy wiedziales, ze najprawdopodobniej przegrasz - powiedzial Bleys. -Nie, skoro byles swiadom, ze ktos bedzie musial wziac na siebie wine, jesli twoje Psy zawioda. Urwal ponownie. Tym razem Dahno nie odezwal sie, tylko patrzyl na brata niemal blyszczacymi oczami. -Kiedy milicja zaczelaby sledztwo, znalezliby osrodek szkoleniowy Psow - powiedzial Bleys - i odkryliby ich zwiazek z Brawleyem. Ale nie mogles zaufac Nortonowi w wypadku, gdyby zaczeto go przesluchiwac w taki sposob, w jaki robi to milicja Zaprzyjaznionych. Wiedziales, ze skwierczalby jak kawalek plastikowego papieru, na ktory ktos wylal kwas. Musiales temu przeszkodzic. I ta przeszkoda mieszkala tuz obok, w twoim apartamencie; byl to ktos, na kogo Brawley moglby wskazac palcem i powiedziec: "Nie wiedzialem o tym, ale to musial byc on". On - czyli ja. -Nie myslalem... - zaczal Dahno i urwal nagle. -Nie - powiedzial Bleys. - Ty, Wielki Bracie, nie patrzysz nigdy swiadomie w te strone, w ktorej nie podoba ci sie istniejacy stan rzeczy. Opusciles Zjednoczenie i zostawiles mnie na linii ognia, zeby to na mnie spadla odpowiedzialnosc za zamach. I mogles wiedziec wczesniej, co sie stanie - duzo wczesniej ode mnie. Moze wiedziales, ze McKae ma juz mocne poparcie w Izbie. Zaaranzowales zatem to tak, ze wyjechales pierwszy - na Ziemie i sam. Gdybym przezyl i dotarl do ciebie, to dobrze. Jesli nie, to przynajmniej Darrel bylby martwy, a ty moglbys wrocic na Zjednoczenie. Przerwal, dajac bratu okazje, by ten sie odezwal, ale Dahno patrzyl tylko na niego i krecil glowa. -Nie - ciagnal Bleys. - Rozmyslnie nie siegales wzrokiem wystarczajaco daleko, zeby nie zobaczyc co moze wyniknac zlego z faktu, ze wzialbym wine na siebie. Gdybys tak zrobil, zobaczylbys, ze z powodu laczacego nas pokrewienstwa nie mialbys prawa wjazdu na Zjednoczenie. Piec Siostr i inni czlonkowie Izby nie zaufaliby ci ponownie. A teraz - dzis wieczorem, zbieraja sie tutaj wiceprezesi. Prowadzili interesy ze mna, nie z toba, chociaz uwazali, ze za moim posrednictwem ty dowodziles. W kazdym razie pragna przyszlosci, jaka im zaoferowalem. Wiesz, jacy byli, kiedy - w randze wiceprezesow - uczyniles ich szefami pozaplanetarnych oddzialow organizacji. Sa ambitni za siebie i za innych. Pokazalem im wspanialsza przyszlosc. Rekrutuja mieszancow na swoich planetach. Nie moga sie doczekac, zeby zlapac za gardla swoje planetarne rzady. A co z toba, Dahno? Odczekal chwile, a potem powtorzyl pytanie. -Co z toba? Dahno nie ruszyl sie, ale przestal stanowic zagrozenie. Zamiast tego czul ogromne zmeczenie. -W porzadku - powiedzial w koncu. - W porzadku; kiedy znalazlem sie tutaj, dostrzeglem tamte niebezpieczenstwa. Ale bylo za pozno, zeby cokolwiek zmieniac. W kazdym razie bede musial zaczac od nowa na jakiejs innej, nowej planecie. -Jesli tego chcesz, to dobrze - stwierdzil Bleys. - Ale jestes zmeczony, Dahno. Jestes smiertelnie znuzony, jesli tylko zechcesz to przyznac. Twoje zaangazowanie sie w polityke Izby wciagnelo cie w nia bardzo gleboko. Stales sie dla swoich klientow calodobowym pogotowiem ratunkowym. Spojrzal na brata ze wspolczuciem. -Pozwol mi, ze zaproponuje ci cos lepszego od zaczynania wszystkiego od poczatku na jakiejs planecie, na ktorej nie ma dotad organizacji. Chociaz, jak mowie, mozesz to zrobic, jesli chcesz. Dahno przygladal sie mlodszemu bratu i na chwile na jego twarz wrocil dawny usmiech. Zachichotal, nawet jesli ze znuzeniem. -Co mi mozesz zaproponowac, Maly Bracie? - zapytal. - Jaka masz dla mnie oferte? Zadna. -Nie; sadze, ze mam cos takiego, co ci sie spodoba - rzekl Bleys. Dahno zachichotal ponownie, ze smutkiem, i potrzasnal glowa. -Nie staram sie przekonywac cie do czegos, czego bys sam nie chcial robic z wlasnej woli - ciagnal Bleys. - Pamietasz, jak mi powiedziales, ze chcialbys, zebym z wlasnej woli wybral prace u ciebie? -Pamietam - rzekl Dahno. -Teraz ja mowie ci to samo. Widzisz, uwazam, ze pomimo sytuacji, w jakiej zostawiles mnie na Zjednoczeniu, zywisz do mnie szczere uczucia - powiedzial Bleys. - Miales wobec mnie wiecej przyjaznych uczuc, niz wobec kogokolwiek innego. Lubisz mnie. Ale takze - w pewnych okolicznosciach, by przezyc - stawiales siebie na pierwszym miejscu. Rozumiem to. Nie mozesz nic na to poradzic. Takjestesmy skonstruowani. Pamietasz nasza matke? Na twarzy Dahno ujawnil sie nagle grymas gniewu. -Nie mow, ze jestem do niej podobny! - powiedzial. - Nigdy mi tego nie mow! -Oczywiscie, ze jestes - rzekl Bleys. - Tak jak i ja. Ale znalazlem cos odpowiednio wielkiego, by to podobienstwo zagubilo sie w tym. Ty tez moglbys je zatracic, gdybys dotrzymal mi kroku. -Nie kupie tego, Bleys - odparl Dahno; znowu byl niebezpieczny. - Nie jestem taki jak ona. -Nie musisz byc - ciagnal Bleys. - Jak powiadam, sluchaj mnie. Sluchaj mnie dzis wieczorem i zastanow sie, czy chcesz przylaczyc sie do mnie z wlasnej woli. Zobaczymy, czy nie bedzie ci to odpowiadalo, czy cie nie uwolni i sie nie spodoba! -Dobrze - rzekl Dahno. - Zatem posluchajmy tego jeszcze raz. -Zamierzam zrobic to, co powiedzialem wczesniej - rzekl Bleys. - Zamierzam wykorzystac Mlodsze Swiaty, by zawrocic ludzkosc na Ziemie i zaczac wszystko od poczatku; chce sprawic, by rozwinela sie w to, czym powinna byc - spoleczenstwem, w ktorym tacy jak my stanowiliby norme, a nie wyjatek. To da sie zrobic. -Taki jestes pewny? - spytal Dahno. -Jestem - potwierdzil jego brat. - Mam wizje i plan. Znam takze druga strone monety. Inni moga zapewnic czlowiekowi postep. Ale pojedynczo, a nawet jako nasza organizacja, nie przewyzszaja reszty ludzi. Mozemy jednak zatriumfowac jako zjednoczona sila, wywierajaca wplyw na polityke rozmaitych planet. Ale tylko wtedy, gdy my ich poprowadzimy. Razem mozemy im pokazac sposob na opanowanie Ziemi i sprowadzenie na jej powierzchnie tych, ktorzy do niej naleza. Ludzie na pozostalych planetach wymra. -A jak ma mi to pomoc? - zapytal Dahno. -Pracowalibysmy razem - rzekl Bleys. - Bedziesz tym, kim zawsze byles. A nawet kims wiecej. Pozwolimy wiceprezesom wierzyc, ze to ty kierujesz ta nowa Organizacja Innych, a ja jestem tylko twoim podwladnym. Dopiero stopniowo bede stawal sie dla nich coraz bardziej widoczny, az zaczna uwazac nas za rownoprawnych partnerow. -Naprawde proponujesz mi szanse na to - powiedzial Dahno - ze stane sie twoim zastepca. -Nie - zaprzeczyl Bleys. - Plan jest moj, ale daje ci okazje zbudowania organizacji i kontrolowania jej; to sie powiedzie. -Nie uda sie - powiedzial Dahno. - Nie bedziemy potrafili wspolpracowac w ten sposob. -Alez uda sie - zaoponowal Bleys. - Rzecz w tym, ze potrzebna mi swoboda, zebym mogl dzialac z ukrycia. Jesli ty bedziesz u wladzy, ja bede wolny. Musimy tylko trzymac sie mojego planu. To wszystko, o co cie prosze. -Tylko tyle?! - rzekl Dahno cierpko. - Nadal mi nie powiedziales, do czego ci jestem potrzebny, pomijajac zapoczatkowanie realizacji planu. Kiedy juz zaskoczy, nie bedziesz mial dla mnie zadnego zajecia, i pozbedziesz sie mnie. -Nie, nie zrobie tego - powiedzial Bleys z naciskiem; przysunal sie o krok i oparl dlon na poteznym przedramieniu brata. - Zawsze bedziesz mi potrzebny. Mozesz przekonac kazdego i do wszystkiego. Ja tego nie potrafie. Uczylem sie przemawiac i robic wrazenie na ludziach. Moge manipulowac faktami, zeby pasowaly do siebie, ale ty potrafisz nimi tak zonglowac, ze nikt sie w tym nie polapie. Poza tym, robisz to w taki sposob, ktory nie zwraca niczyjej uwagi, podczas gdy ja przyciagam jej zwykle zbyt wiele. Potrzebuje cie i chce zebys byl ze mna, Dahno. Chce takze dlatego, ze jestes moim bratem. Jestes mi bliski tak, jak ja tobie. Jedyna roznica miedzy nami polega na tym, ze ty mozesz zawsze na mnie liczyc. Nie zostawie cie nagle na rozdrozu. Nie zrobie tego, gdyz taki jestem. Z tym zaczalem i to wytworzylo sie we mnie przez to, kim sie stalem. Jesli cos mowie, mozesz na tym polegac. Urwal. Dahno milczal. -I co? - spytal Bleys. - Ufasz mi? Przez chwile starszy Ahrens nie ruszal sie, a potem skinal wolno glowa. Zerknal na swoj nareczny monitor. -Pozostali wiceprezesi zjawia sie tutaj w ciagu najblizszej pol godziny - powiedzial Bleys. - Mamy malo czasu, ale chce, zebys mi powiedzial, czy jestes ze mna. Jesli tak powiesz, bede wiedzial, ze tak myslisz. Albo zaprzecz. Wtedy bede sie toba opiekowal w taki sposob, w jaki ty troszczysz sie o Henry'ego i Joshue - ale bedziesz zyl na takim poziomie, do jakiego przywykles. Pamietaj, zawsze mozesz zmienic zdanie. Dahno, potrzebuje twojej odpowiedzi! Brat spojrzal na niego i jego twarz z wolna rozjasnila sie ponownie. -Ufam ci, Bleys - powiedzial. - Wiesz, ze ci ufam. Zaufalem ci w chwili, gdy wiozlem cie na farme Henry'ego; i nigdy nie przestalem ufac. Jesli to, co mowisz, sprawdzi sie, moze uda nam sie razem pracowac nad tym twoim szalonym, kosmicznym planem. Jesli nasza wspolpraca nie sprawdzi sie, to nie bede w gorszej sytuacji, niz gdybym probowal zaczac cos od nowa na ktoryms ze swiatow. Tak, bede z toba. Na Zjednoczeniu bylem pograzony po same uszy w polityce. Robilem zbyt wiele rzeczy; i masz calkowita racje - jestem zmeczony. Skoro musze - moge wesprzec sie na tobie, Bracie? -Zawsze - odparl Bleys i rozesmial sie. - A wiec jestes ze mna przynajmniej do czasu, poki inni wiceprezesi nie dadza ci powodu, zebys chcial odejsc. Zgadza sie? -Do diabla z innymi wiceprezesami! - powiedzial Dahno. - Jesli chcesz, to nawet moge pomoc ci przekonac ich dzis wieczorem. Razem zainaugurujemy nasza nowa akcje. Ich wzrok spotkal sie. -Wiesz - rzekl Bleys, usmiechajac sie - mysle, ze to zadziala jak zmiana fazowa! Dahno otworzyl usta, zeby odpowiedziec, ale zanim zdolal wymowic chocby jedno slowo, w domu rozlegl sie dzwiek dzwonka u drzwi. -Widac jeden z zastepcow przybywa wczesniej - stwierdzil, kiedy obaj podniesli glowy, nasluchujac. - Powinienem powitac go w twoim imieniu, wspolniku, czy tez zaczekamy na niego tutaj? -Zaczekajmy tutaj - rzekl Bleys. - Obaj. Kolejny tom sagi nosi tytul "Inny" This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/