Childe #3 Zolnierzu, nie pytaj - DICKSON GORDON R

Szczegóły
Tytuł Childe #3 Zolnierzu, nie pytaj - DICKSON GORDON R
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Childe #3 Zolnierzu, nie pytaj - DICKSON GORDON R PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Childe #3 Zolnierzu, nie pytaj - DICKSON GORDON R PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Childe #3 Zolnierzu, nie pytaj - DICKSON GORDON R - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DICKSON GORDON R Childe #3 Zolnierzu, niepytaj GORDON R. DICKSON Cykl: Dorsaj tom 3ZOLNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dzis, Dokad ida na wojne sztandary. Do walki z Anarchem co dzien trzeba isc. Uderz i nie znaj w ciosach miary! I slawa, i honor, i chwala, i zysk - Igraszki miedziaka nie warte. Peln swa powinnosc i nie zlota blysk, Lecz zycie swe postaw na karte! Troska i krew, cierpienie az po kres Przypadly nam wszystkim w udziale. W piers wroga wymierz obnazony miecz, Nim padniesz w bitewnym zapale! Taki Zolnierzy nasz Panskich jest los, Gdy staniem u podnozy Tronu, Ochrzczonym krwia wlasna rozkaze nam Glos, Wejsc samym do Bozego Domu. Rozdzial 1 Menin aejede thea Pelejadec Achileos - tymi slowami rozpoczyna sie Homerowa Iliada i zawarta w niej opowiesc sprzed trzech i pol tysiaca lat. Oto jest opowiesc o gniewie Achillesa. A oto jest opowiesc o m o i m gniewie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawilem czolo ludom dwoch swiatow, swiatow zwanych Zaprzyjaznionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno odzianym zolnierzom Harmonii i Zjednoczenia. I nie jest to opowiesc o umiarkowaniu w gniewie. Gdyz i ja, jak Achilles, jestem Ziemianinem. Nie robi to na was wrazenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy synowie mlodszych swiatow sa wyzsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni od nas ze swiatow starszych? Jesli tak, to jakze malo wiecie o Ziemi i jej synach! Opusccie swe mlodsze swiaty i powroccie na Ojczysta Planete, by choc raz bodaj dotknac jej stopa. W dalszym ciagu istnieje i w dalszym ciagu sie nie zmienia. W dalszym ciagu slonce odbija sie w wodach Morza Czerwonego, ktore rozstapily sie przed synami Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz z trzystu Spartanami powstrzymal zastepy perskiego krola Kserksesa i zmienil bieg historii. Tu ludzie walczyli ze soba, tu umierali, tu sie mnozyli, byli chowani i tu wznosili budowle przez ponad piec tysiecy lat, nim czlowiek w ogole osmielil sie zamarzyc o waszych nowych swiatach. Czyz nie sadzicie, ze owe piec tysiacleci, pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi, wycisnelo swe pietno na naszych duszach, krwi i kosciach? Niech sobie ludzie z Dorsaj beda wojownikami ponad wszelkie wyobrazenie. Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis beda odzianymi w togi cudotworcami, ktorzy potrafia wywrocic czlowieka na nice i siegnac po odpowiedzi tam, gdzie nie siega filozofia. Niech sobie badacze nauk scislych z Newtona i Wenus zglebiaja obszary tak dalece nam, zwyklym smiertelnikom, niedostepne, ze z trudnoscia mozemy sie dzis z tymi naukowcami porozumiec. Lecz my - ludzie z Ziemi, choc nudni, niscy i prosci - mamy w sobie cos wiecej niz tamci. Gdyz wciaz jeszcze stanowimy wzorzec pelnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, ktorego oni sa zaledwie udoskonalonymi czesciami - polyskujacymi, wypolerowanymi, ostrymi jak brzytwa czesciami. I tylko czesciami. Jesli jednak nalezycie do tych, ktorzy jak moj wuj Mathias Olyn uwazaja, ze zostalismy daleko w tyle, wowczas odsylam was do Enklawy, utrzymywanej przez Exotikow w St. Louis, gdzie czterdziesci dwa lata temu wielki wizjoner, Ziemianin Mark Torre, pierwszy rozpoczal budowe tego, co za sto lat od dzisiaj stanie sie Encyklopedia Finalna. Juz za lat szescdziesiat okaze sie ona zbyt potezna, delikatna i skomplikowana jak na warunki panujace na powierzchni Ziemi. Zaczniecie jej wowczas szukac na orbicie. A za sto lat stanie sie - lecz nikt nie wie na pewno, czym sie wowczas stanie ani co zdziala. Teoria Marka Torre glosi, ze Encyklopedia odkryje przed nami glebie swiadomosci - jakas dobrze ukryta czastke duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego - ktora mieszkancy mlodszych swiatow utracili, badz ktorej posiasc nie byli w stanie. Lecz sprawdzcie sami. Jeszcze dzis pojedzcie do Enklawy St. Louis i dolaczcie do pierwszej lepszej tury zwiedzajacych hale i pomieszczenia badawcze Projektu Encyklopedii, by w koncu znalezc sie w obszernej, polozonej centralnie sali Katalogu, gdzie potezne zakrzywione sciany juz zaczynaja byc ladowane przeslankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cala przestrzen tej wielkiej sfery zostanie w koncu naladowana, polacza sie okruchy wiedzy, ktorych do tej pory ludzki umysl nigdy polaczyc nie zdolal. A dysponujac ta wiedza ostateczna ujrzymy - co? Glebie swiadomosci? Ale powiadam wam, nie zaprzatajcie tym sobie teraz glowy. Po prostu odwiedzcie Katalog - to wszystko, o co was prosze. Odwiedzcie go razem z reszta zwiedzajacych. Stancie w samym srodku i uczyncie, co kaze przewodnik. -Posluchajcie. Posluchajcie. Uciszcie sie i natezcie sluch. Posluchajcie - nic nie doslyszycie. A wowczas przewodnik zmaci wreszcie nieznosna, nieledwie dotykalna cisze i powie wam, dlaczego chcial, byscie sluchali. Tylko jeden czlowiek na wiele milionow mezczyzn i kobiet w ogole slyszy cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionow - sposrod zrodzonych na Ziemi. Lecz nikt - absolutnie nikt - sposrod wszystkich urodzonych na mlodszych swiatach, ktorzy kiedykolwiek przyszli tutaj posluchac, nie uslyszal ani odrobiny. Uwazasz, ze to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, mylisz sie. Gdyz wsrod tych, ktorzy uslyszeli - to, co bylo do uslyszenia - znalazlem sie ja sam i to, co uslyszalem, a swiadcza o tym moje czyny, zmienilo bieg calego mojego zycia. Zdobylem wiedze o posiadanej mocy, ktora pozniej w swojej wscieklosci wykorzystalem planujac zaglade ludow dwu Zaprzyjaznionych Swiatow. A wiec nie smiejcie sie ze mnie, kiedy przyrownuje swoj gniew do gniewu Achillesa, samotnego w swej zacieklosci posrod myrmidonskich okretow pod murami Troi. Gdyz sa miedzy nami i inne zbieznosci. Nazywam sie Tam Olyn, a moi przodkowie pochodzili w wiekszej czesci z Irlandii, lecz po to, by stac sie tym, kim jestem, tak jak Achilles wzrastalem na greckim Peloponezie. W cieniu gorujacych nad Atenami ruin bialego Partenonu nasze dusze sposepnialy za sprawa wuja, ktory nie pozwolil im rozwijac sie swobodnie w sloncu. Dusze - moja i mojej mlodszej siostry Eileen. Rozdzial 2 Byl to jej pomysl - mojej siostry Eileen - by owego dnia, korzystajac z mojej nowej przepustki podroznej pracownika Srodkow Przekazu, odwiedzic Encyklopedie Finalna. W zwyklych okolicznosciach byc moze bym sie zastanowil, dlaczego chciala sie tam wybrac. Ale w chwili kiedy to zaproponowala, perspektywa ujrzenia Encyklopedii tracila we mnie czula strune, niska i mocna niczym nieoczekiwane uderzenie gongu - poczulem cos, czego nigdy dotad nie doznalem - cos na ksztalt strachu. Ale nie byl to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie bylo nawet do gruntu przykre. Po wiekszej czesci przypominalo pustke i napiecie poprzedzajace zwykle moment poddania sie jakiejs waznej probie. A jednak to bylo to - ale i w jakis sposob cos wiecej. Uczucie, jakbym napotkal na swej drodze smoka. Trwalo nie dluzej niz sekunde. Ale sekunda wystarczyla. I jako ze Encyklopedia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowala teoretycznie wszelka nadzieje, moj wuj Mathias zas byl dla nas przykladem braku wszelkiej nadziei, skojarzylem to uczucie z nim i z wyzwaniem, jakie stanowil dla mnie przez wszystkie lata naszego zycia pod jednym dachem. A to spowodowalo, ze z miejsca zdecydowalem sie tam pojsc, nie zwazajac na jakiekolwiek inne dodatkowe wzgledy. Co wiecej, wyprawa swietnie sie nadawala do uczczenia sukcesu. Zwykle nie zabieralem nigdzie Eileen ze soba - ale wlasnie podpisalem stazowa umowe o prace z Miedzygwiezdna Sluzba Prasowa w ich Jednostce Sztabowej tu, na Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po ukonczeniu Genewskiego Uniwersytetu Srodkow Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyroznial sie wsrod wszystkich uczelni tego rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemia wlacznie, a indeks mych naukowych osiagniec byl najlepszy w calej jego historii. Niemniej takie oferty pracy trafiaja sie mlodym ludziom prosto po studiach raz na dwadziescia lat, jesli nie rzadziej. Tak wiec nie zadalem sobie trudu, by wypytac siedemnastoletnia siostre, dlaczegoz to mianowicie chce, bym ja zabral do Encyklopedii Finalnej w okreslonym przez nia dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widze, przypuszczam, ze musialem sobie wytlumaczyc, iz chciala jedynie, chocby na jeden dzien, wyrwac sie z mrocznego domostwa wuja. Co juz samo w sobie bylo dla mnie dostatecznym powodem. To wlasnie Mathias, brat mojego ojca, przyjal nas do siebie po smierci naszych rodzicow w wypadku samochodowym. I to wlasnie on tlamsil mnie i Eileen przez lata dorastania. Nie zeby kiedykolwiek nas dotknal, przynajmniej w sensie fizycznym. Nie zeby dopuscil sie wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmyslnego okrucienstwa. Nie musial. Wystarczylo ofiarowac nam najzamozniejszy z domow, najwyborniejsze jedzenie, ubranie i opieke - i dopilnowac, bysmy dzielili to wszystko z n i m, czlowiekiem o sercu tak samo pozbawionym slonecznego blasku, jak nalezaca don kamienica bez okien, ciemna jak podziemna jaskinia, ktora nigdy nie widziala swiatla dziennego, i o duszy zimnej jak kamien spoczywajacy na dnie tej jaskini. Jego biblia byly pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego swietego, a moze diabla, Waltera Blunta - ktorego motto brzmialo: NISZCZYC! - i ktorego Bractwo Chantry dalo pozniej zycie kulturze Exotikow na mlodszych swiatach Mary i Kultis. Nie mialo znaczenia, ze Exotikowie odmiennie odczytywali pisma Blunta, upatrujac ich przeslanie w. plewieniu chwastu terazniejszosci pod uprawe kwiatow przyszlosci. Nasz wuj Mathias nie siegal mysla dalej niz plewienie, co tez dzien po dniu w swym mrocznym domu wbijal nam do glowy. Ale dosc juz o Mathiasie. Byl doskonaloscia, jesli chodzi o brak nadziei i wiare, ze mlodsze swiaty juz dawno zostawily nas, Ziemian, w tyle, na pastwe skarlenia i smierci, niczym obumarly czlonek lub ulegla atrofii czesc ciala. Lecz ani Eileen, ani ja nie potrafilismy dorownac mu w tej chlodnej filozofii, mimo ze jako dzieci probowalismy ze wszystkich sil. Tak wiec kazde z nas na swoj sposob rwalo sie do ucieczki zarowno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej ucieczki przywiodly nas oboje do Enklawy Exotikow w St. Louis i do Encyklopedii Finalnej. Z Aten do St. Louis polecielismy wahadlowcem, a z St. Louis do Enklawy dotarlismy metrem. Airbus przywiozl nas na dziedziniec Encyklopedii. Pamietam, ze z jakiegos powodu wysiadlem ostatni. I kiedy stanalem w betonowym kregu, poczulem znow owo glebokie nagle uderzenie gongu. Zamarlem jak czlowiek wprawiony w trans. -Przepraszam - rozlegl sie za mna glos - pan nalezy do grupy zwiedzajacych, prawda? Zechce pan dolaczyc do reszty. Jestem wasza przewodniczka. Odwrocilem sie gwaltownie i spojrzalem z gory w brazowe oczy dziewczyny w blekitnej szacie Exotikow. Stala tam swieza jak blask slonca padajacy na nia - ale cos mi w jej wygladzie nie pasowalo. -Nie jestes z Exotikow! - powiedzialem nagle. Bo tez i nie byla. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisane na twarzach. Ich oblicza byly spokojniejsze niz twarze innych ludzi. Ich oczy wpatrywaly sie we wszystko z wieksza przenikliwoscia. Byli jak Bogowie Pokoju, zawsze siedzacy z jedna reka na uspionym gromie, niby nieswiadomi jego obecnosci. -Jestem wspolpracownica - odparla. - Nazywam sie Liza Kant. I masz racje. Nie jestem z prawdziwych Exotikow. Nie wygladala na zaniepokojona moja proba wyjasnienia, dlaczego okrywa ja szata Exotikow. Byla nizsza od mojej siostry, wysokiej jak na Ziemianke, ja tez jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen byla jasna blondynka, natomiast ja mialem juz wtedy ciemne wlosy. Kiedy nasi rodzice zmarli, moja czupryna byla tego samego koloru co wlosy Eileen, ale pociemniala w miare uplywu lat pod dachem Mathiasa. Ta dziewczyna, Liza, miala kasztanowe wlosy, zgrabna sylwetke i rozesmiana buzie. Zaintrygowala mnie uroda i szata - ale jednoczesnie nieco zirytowala. Byla taka pewna siebie. Dlatego tez nie spuszczalem jej z oka, gdy zajela sie gromadzeniem osob czekajacych na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie juz sie rozpoczelo, zjawilem sie u jej boku i w przerwie wykladu wszczalem z nia rozmowe. Bez wahania opowiedziala mi o sobie. Urodzila sie na polnocnoamerykanskim Srodkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoly podstawowej i sredniej chodzila w Enklawie i tak stala sie zwolenniczka filozofii Exotikow. Zaczela wiec pracowac wsrod nich i zyc na ich sposob. Pomyslalem, ze szkoda na to tak atrakcyjnej dziewczyny i powiedzialem jej to bez ogrodek. -Dlaczego szkoda - odparla z usmiechem - skoro daje w ten sposob upust calej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie? Uznalem, ze pewnie sie ze mnie smieje. Nie podobalo mi sie to - nawet w tamtych czasach nie lubilem, by sie ze mnie smiano. -Coz to za dobra sprawa? - zapytalem najbardziej obcesowo, jak umialem. - Kontemplacja wlasnego pepka? Jej usmiech zniknal i popatrzyla na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym, ze zapamietalem to spojrzenie na zawsze. Bylo to tak, jak gdyby dopiero teraz uswiadomila sobie moje istnienie, niczym istnienie nieznajomego plywaka unoszonego noca przez fale daleko od niewzruszonej opoki brzegu, na ktorym stala. Wyciagnela reke, jakby chciala mnie dotknac, ale zaraz ja opuscila, przypomniawszy sobie, gdzie sie znajdujemy. -Jestesmy tu zawsze - odparla zagadkowo. - Pamietaj o tym. Jestesmy tu zawsze. Odwrocila sie i powiodla nas przez niezmontowany kompleks struktur tworzacych Encyklopedie. -Struktury te, po przeniesieniu w przestrzen okoloziemska - prowadzac nas dalej zwracala sie teraz do wszystkich - zloza sie, formujac ksztalt w przyblizeniu kulisty, na orbicie lezacej na wysokosci ponad stu piecdziesieciu mil nad powierzchnia Ziemi. - Powiedziala nam, jakim ogromnym wydatkiem bedzie przeniesienie na orbite takiej konstrukcji w jednym kawalku. Potem wytlumaczyla, dlaczego koszty te, chociaz niezmierne, byly usprawiedliwione. Otoz w ciagu pierwszych stu lat poczyniono duze oszczednosci dzieki temu, ze budowe i ladowanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. - Encyklopedia Finalna - mowila - miala byc nie tylko magazynem faktow. Gromadzenie wiedzy to jedynie srodek wiodacy do celu - celem tym jest odkrycie i ustalenie zaleznosci zachodzacych pomiedzy wszystkimi faktami. Kazda porcja wiedzy miala byc laczona z innymi porcjami za pomoca drgan energetycznych przenoszacych kod zaleznosci, dopoki polaczenia owe nie zostana przeprowadzone w najwy zszym mozliwym stopniu i dopoki ogromna masa laczacych sie ze soba informacji, zebranych przez czlowieka na temat jego wszechswiata i niego samego, nie zacznie w koncu objawiac swego ksztaltu jako calosci w sposob nigdy jeszcze przez czlowieka nie widziany. Podjecie budowy Encyklopedii przez Ziemian wiazalo sie jeszcze z czyms innym, wazniejszym. Byla to nadzieja calej Ziemi - wszystkich ludzi na planecie z wyjatkiem Mathiasa i jemu podobnych, ktorzy stracili juz wszelka nadzieje - ze prawdziwa zaplata za zbudowanie Encyklopedii bedzie mozliwosc uzycia jej jako narzedzia do zbadania slusznosci teorii Marka Torre. A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinnismy wiedziec, zakladala istnienie w dziedzinie wiedzy czlowieka o sobie samym ciemnej strefy, strefy, gdzie zawsze zawodzil wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urzadzen percepcyjnych zawodzi w slepej strefie, strefie, gdzie one same sie znajduja. Encyklopedia Finalna - przewidywal Torre - bedzie mogla zbadac te slepa strefe czlowieka droga wnioskowania z ksztaltu i masy calkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej - mowil Torre - znajdziemy cos - nieznana jakosc, umiejetnosc lub sile - co posiada tylko i wylacznie podstawowy szczep ludzki z Ziemi, cos, co zostalo odebrane lub nigdy nie bylo dane odpryskom rasy ludzkiej na mlodszych swiatach, ktore tylko pozornie przescignely w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemie pod wzgledem sily ciala i umyslu. Sluchajac tego wszystkiego, przylapalem sie na tym, ze z jakiejs przyczyny rozpamietuje zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmiace slowa, ktore wczesniej skierowala do mnie Liza. Rozgladalem sie po niezwyklych, wypelnionych ludzmi pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie naszego zwiedzania bez przerwy toczyly sie wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zaczelo mnie ogarniac to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powrocilo, ale zagniezdzilo sie na dobre i jelo sie wzmagac, az poczulem, ze cala Encyklopedia stala sie jednym wielkim zywym organizmem, ze mna w samym srodku. Instynktownie wydalem temu uczuciu walke, gdyz zawsze najbardziej na swiecie pragnalem w zyciu wolnosci - tego, by zadna sila ludzka czy mechaniczna nie mogla mnie do niczego zmusic. Lecz w dalszym ciagu narastalo we mnie i nie przestalo narastac, gdy dotarlismy wreszcie do sali Katalogu, ktora w kosmosie miala znalezc sie w samym centrum Encyklopedii. Sala miala ksztalt ogromnej kuli, tak rozleglej, ze gdy do niej weszlismy, cala przeciwlegla sciana ginela w mroku, migotaly jedynie slabe swietliki, sygnalizujace doprowadzenie nowych faktow i ich skojarzen do czulego materialu rejestrujacego na wewnetrznej powierzchni, nieskonczonej powierzchni, ktora zakrzywiajac sie wokol nas stanowila jednoczesnie sufit, podloge i sciany. Cale przestronne wnetrze tej ogromnej sferycznej sali bylo puste, nie liczac ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodzacych do gory z otworow wejsciowych i smialym lukiem siegajacych ogromnej platformy zawieszonej w powietrzu w geometrycznym srodku komory. Teraz Liza poprowadzila nas jedna z pochylni w gore, az doszlismy do platformy majacej nie wiecej niz szesc metrow srednicy. -...Tu, gdzie teraz jestesmy - powiedziala Liza, gdy stanelismy na platformie - znajduje sie to, co kiedys znane bedzie jako Punkt Przejscia. W kosmosie wszystkie polaczenia przeprowadzone beda nie tylko naokolo scian sali Katalogu, ale rowniez doprowadzone do tego punktu centralnego. I stojac w tym wlasnie punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii sprobuja wykorzystac ja do sprawdzenia teorii Marka Torre i zobacza, czy uda im sie wywiesc na swiatlo dzienne wiedze ukryta w glebi umyslu ziemskiego czlowieka. Przerwala i okrecila sie, by sprawdzic, gdzie stoja wszyscy uczestnicy wycieczki. -Prosze sie sciesnic - rzekla. Przez sekunde nasze oczy sie spotkaly - i nagle, bez zadnego ostrzezenia, fala uczuc, ktore wywolywala we mnie Encyklopedia, wezbrala piana. Przeniknelo mnie zimne uczucie przypominajace strach i stanalem nieruchomo jak slup soli. -A teraz - kontynuowala, kiedy przysunelismy sie blizej - prosze was wszystkich o zachowanie przez szescdziesiat sekund absolutnego bezruchu oraz o natezenie sluchu. Po prostu zamiencie sie w sluch i zobaczymy, czy cos uslyszycie. Ucichly rozmowy i zamknela sie wokol nas panujaca w komorze nieprzenikniona cisza. Owinela nas szczelnie i nagle odezwal sie w moim mozgu dzwonek alarmowy. Nigdy dotad nie cierpialem na lek wysokosci ani lek przestrzeni, lecz oto teraz spadla na mnie obledna swiadomosc wielkiej pustki pod platforma i ogromu otaczajacej nas przestrzeni. Poczulem bicie serca i zawroty glowy. -A co mamy uslyszec? - odezwalem sie glosno, nie dlatego ze mnie to interesowalo, ale po to, by otrzasnac sie z zaczynajacych ogarniac mnie mdlacych sensacji. Mowiac to stalem prawie za plecami Lizy. Odwrocila sie i spojrzala na mnie. W jej oczach znow goscil cien owego zagadkowego spojrzenia, ktorym obrzucila mnie przedtem. -Nic - odparla. A potem zawahala sie, wciaz dziwnie na mnie patrzac. - A moze... cos, chociaz szansa na to jest jak jeden do miliarda. Dowiesz sie, kiedy uslyszysz, a ja wytlumacze wszystko po uplywie szescdziesieciu sekund. - Proszacym gestem polozyla mi reke na ramieniu. - Teraz badz laskaw byc cicho ze wzgledu na innych, nawet jesli sam nie chcesz posluchac. -Och, poslucham - przyrzeklem. Odwrocilem sie. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wejsciu, ktorym dostalismy sie do sali Katalogu, zobaczylem moja siostre, juz nie w naszej grupie. Z tej odleglosci rozpoznalem ja tylko po jasnych wlosach i wysokim wzroscie. Rozmawiala z ciemnowlosym, szczuplym mezczyzna, ubranym na czarno, ktorego, choc stal obok niej, nie moglem poznac z tak daleka. Bylem zaskoczony, a w chwile potem poirytowany. Obraz chudego mezczyzny w czerni byl dla mnie niczym policzek. Sam fakt, ze moja siostra opuscila grupe po to, by porozmawiac z zupelnie dla mnie obcym czlowiekiem i to rozmawiac z takim przejeciem, sadzac po widocznym spieciu sylwetki i drobnych ruchach rak, wydal mi sie niegrzecznoscia, urastajaca do rangi zdrady. W koncu to ona blagala mnie o przyjscie tutaj. Wlosy stanely mi deba na karku i wezbrala we mnie fala zimnego gniewu. To smieszne - z tej odleglosci nawet czlowiek obdarzony najlepszym sluchem nie zdolalby podsluchac ich rozmowy, lecz przylapalem sie na tym, ze wysilam sie, by przeniknac otaczajaca nas cisze ogromnej komnaty, probujac dowiedziec sie, o czym tez mowia. I wowczas, najpierw z ledwoscia, a potem coraz lepiej, zaczalem slyszec. Cos. Nie glos mojej siostry i nie glos nieznajomego, kimkolwiek byl, ale jakis dochodzacy z daleka, chrapliwy glos mezczyzny. Mowil jezykiem podobnym nieco do laciny, lecz opuszczal samogloski i grasejowal, co zmienialo jego przemowe w pomruk podobny gwaltownemu przetaczaniu sie letniego gromu towarzyszacemu blyskawicy. Glos narastal, stajac sie nie tyle glosniejszy, co blizszy - a potem uslyszalem drugi glos, odpowiadajacy pierwszemu. I jeszcze jeden glos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. Ryczac, wrzeszczac, zblizajac sie jak lawina, glosy nagle opadly mnie ze wszystkich stron, ich liczba wsciekle narastala, podwajajac sie i potrajajac - wszystkie glosy we wszystkich jezykach calego swiata, wszystkie glosy, jakie kiedykolwiek byly na tym swiecie - i jeszcze wiecej. Jeszcze - i jeszcze - i jeszcze. Wrzeszczaly mi do ucha paplajac, placzac, smiejac sie, przeklinajac, rozkazujac, tlumaczac - lecz nie stapialy sie, jak mozna by sie spodziewac po takiej mnogosci, w jeden potezny, ale przynajmniej nie rozbity na glosy grom wywolany rykiem wodospadu. Coraz bardziej wzmagaly sie, lecz wciaz pozostawaly rozdzielone. Slyszalem wszystkie! Kazdy z milionow i miliardow kobiecych i meskich glosow krzyczal mi z osobna do ucha. I w koncu tumult ten uniosl mnie jak piorko pochwycone przez czolo huraganu, okrecil mna gdzies w gorze i porwal poza granice przytomnosci we wsciekla katarakte nieswiadomosci. Rozdzial 3 Pamietam, ze nie chcialem sie obudzic. Wydawalo mi sie, ze wrocilem z dalekiej podrozy i przez dluzszy czas bylem nieobecny. Lecz kiedy w koncu otwarlem z wielka niechecia oczy, lezalem na podlodze komory, a Liza Kant pochylala sie nade mna. Tylko ona - niektorzy z naszej grupy jeszcze nie zdazyli sie obrocic, by zobaczyc, co sie ze mna stalo. Liza uniosla moja glowe z podlogi. -Slyszales! - powiedziala przynaglajaco sciszonym glosem, prawie na ucho. - Co takiego slyszales? -Slyszalem? Potrzasnalem glowa w oszolomieniu, przypominajac sobie to wszystko i spodziewajac sie prawie tego, ze nieprzebrane morze glosow zatopi mnie po raz wtory. Lecz tym razem slychac bylo tylko cisze, a w powietrzu wisialo pytanie Lizy. -Co slyszalem? - powtorzylem. -Ich. -Ich? Zmruzylem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przejasnilo mi sie w glowie. W jednej chwili przypomnialem sobie moja siostre i zerwalem sie na rowne nogi, usilujac z tej odleglosci dojrzec wejscie, obok ktorego widzialem Eileen stojaca z czarno ubranym mezczyzna. Ale ani w wejsciu, ani w jego okolicy nikt nie stal. Nie bylo ani jej, ani jego. Nie bylo zadnego z nich. Pozbieralem sie do kupy. Bylem wstrzasniety, rozbity i zupelnie pozbawiony pewnosci siebie przez kaskade glosow, pod ktora mnie wepchnieto i ktorej dalem sie poniesc. Tajemnica mojej siostry i jej znikniecie odebraly mi zdrowy rozsadek. Zostawilem Lize bez odpowiedzi i puscilem sie biegiem w dol pochylni, ku wejsciu, gdzie po raz ostatni widzialem Eileen rozmawiajaca z nieznajomym w czarnym ubraniu. Choc bylem szybki i mialem dluzsze nogi, Liza byla jeszcze szybsza. Nawet w swoich blekitnych szatach mogla isc o lepsze z asami biezni. Dogonila mnie, wyprzedzila i stanela w drzwiach, tarasujac je w chwili, gdy do nich dobieglem. -Dokad idziesz? - zawolala. - Nie mozesz odejsc - jeszcze nie teraz! Jesli cos slyszales, musze zabrac cie do Marka Torre. Zyczy sobie rozmawiac osobiscie z kazdym, kto kiedykolwiek cos uslyszy! Jej slowa ledwo do mnie docieraly. -Z drogi - burknalem i odepchnalem ja niezbyt delikatnie na bok. Dalem nura do wejscia i znalazlem sie w okraglym pomieszczeniu narzedziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyniac niepojete rzeczy z nieprawdopodobnymi lamancami szkla i metalu - ale ani sladu Eileen i czlowieka w czerni. Przemknalem przez pokoj do znajdujacego sie za nim korytarza. Ale i tu bylo pusto. Pobieglem korytarzem i skrecilem w pierwsze napotkane drzwi na prawo. Kilku czytajacych i piszacych podnioslo na mnie wzrok znad stolow i lawek i popatrzylo ze zdumieniem, lecz Eileen ani nieznajomego nie bylo wsrod nich. Sprobowalem w nastepnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wszedzie bez powodzenia. Przy piatym pokoju Liza ponownie mnie dogonila. -Stoj! - rozkazala. I tym razem chwycila mnie naprawde z sila zdumiewajaca jak na tak niepozorna dziewczyne. - Zatrzymasz sie wreszcie i pomyslisz przez chwile? Co sie stalo? -Stalo sie! - wrzasnalem. - Moja siostra... I wowczas zatrzymalem sie i ugryzlem w jezyk. Nagle dotarlo do mnie, jak idiotycznie zabrzmialoby, gdybym zdradzil Lizie cel moich poszukiwan. To, ze siedemnastoletnia dziewczyna odlacza sie od grupy i rozmawia z kims, kogo nie zna jej starszy brat, nie jest najszczesliwszym wytlumaczeniem powodu szalenczej pogoni i pozniejszych goraczkowych poszukiwan - przynajmniej w dniu dzisiejszym obecnego stulecia. Nie mialem bynajmniej zamiaru robic Lizie wykladu na temat braku ciepla w nieszczesliwym okresie naszego dorastania, mojego i Eileen, w domu wuja Mathiasa. Stanalem bez slowa. -Musisz pojsc ze mna - powiedziala naglaco sekunde pozniej. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak strasznie, niewyobrazalnie rzadko ktos naprawde cos slyszy w Punkcie Przejscia. Nie rozumiesz, jak wiele to teraz znaczy dla Marka Torre - dla Marka Torre we wlasnej osobie - znalezc kogos, kto uslyszal! Potrzasnalem glowa w odretwieniu. Nie mialem ochoty nikomu opowiadac, przez co wlasciwie przeszedlem, a juz najmniej, zeby badano mnie jak jakis wybryk natury albo okaz doswiadczalny. -Musisz! - powtorzyla Liza. - To bardzo wazne. Nie tylko dla Marka, dla calego Projektu. Pomysl! Nie uciekaj, prosze! Zastanow sie najpierw nad tym, co robisz! Trafilo do mnie slowo "zastanow sie". Z wolna umysl mi sie przejasnil. To, co mowila, bylo najprawdziwsza prawda. Powinienem zastanowic sie zamiast gonic w pietke jak czlowiek niespelna rozumu. Eileen i czarno ubrany nieznajomy mogli byc w ktorymkolwiek z dziesiatkow pokoi oraz korytarzy - mogli juz nawet opuscic Projekt i Enklawe. Tak czy owak, coz moglbym powiedziec, nawet gdybym ich dogonil? Zazadac, by zdradzil swoja tozsamosc i zadeklarowal swoje zamiary wzgledem mojej siostry? Prawdopodobnie dobrze sie stalo, ze nie udalo mi sie ich odnalezc. Ponadto byla jeszcze jedna sprawa. Ciezko pracowalem, by otrzymac kontrakt, ktory podpisalem przed trzema dniami, zaraz po opuszczeniu uniwersytetu. Kontrakt z Miedzygwiezdna Sluzba Prasowa. Lecz do ukoronowania moich ambicji mialem jeszcze przed soba daleka droge. Gdyz tym, czego pragnalem najbardziej - tak dlugo i zawziecie, jak gdyby pragnienie to bylo wczepiona we mnie zebami i pazurami zywa istota - byla wolnosc. Prawdziwa wolnosc, jaka posiadaja tylko czlonkowie wladz planetarnych - i jedna jedyna grupa zawodowa, czynni czlonkowie Gildii Miedzygwiezdnej Sluzby Prasowej. Ci pracownicy, ktorzy podpisali przysiege niezawislosci i formalnie byli ludzmi bez wlasnego swiata, co mialo gwarantowac bezstronnosc kierowanej przez nich Sluzby. Swiaty zamieszkane przez rod ludzki byly podzielone - tak jak podzielily sie dwiescie z okladem lat temu - na dwa obozy, jeden utrzymujacy swa ludnosc na "scislych" kontraktach i drugi, wierzacy w tak zwane kontrakty "luzne". Za scislymi kontraktami opowiadaly sie Zaprzyjaznione Swiaty Harmonii i Zjednoczenia, Newton, Cassida i Wenus oraz Ceta - duzy i nowy swiat okrazajacy Tau Ceti. Po stronie luznych znajdowala sie Ziemia, Dorsaj, Egzotyczne Swiaty Mary i Kultis, Nowa Ziemia, Freilandia, Mars i niewielki katolicki swiat St. Marie. Rozniacym je czynnikiem byl konflikt systemow ekonomicznych - dziedzictwo podzielonej Ziemi, ktora je pierwotnie skolonizowala. Gdyz w naszych czasach istniala tylko jedna waluta miedzyplanetarna - a byla nia moneta wysoce wyszkolonych umyslow. Konkurencja byla juz zbyt wielka, by pojedyncza planeta mogla pozwolic sobie na szkolenie wlasnych specjalistow, szczegolnie w sytuacji, gdy inne swiaty wydawaly lepszych. Najdoskonalsza nawet edukacja na Ziemi i na jakimkolwiek innym swiecie nie mogla wyprodukowac zawodowego zolnierza, ktory moglby sie rownac z wytwarzanym na Dorsaj. Nie bylo lepszych fizykow od fizykow z Newtona ani psychologow nad tych z Exotikow, ani poborowych oddzialow zacieznych rownie tanich i niebacznych na straty w ludziach, jak te z Harmonii i Zjednoczenia - i tak dalej. W rezultacie jeden swiat szkolil jeden rodzaj czy tez typ zawodowca i wymienial jego uslugi z tytulu kontraktu z drugim swiatem na kontrakt i uslugi jakiegokolwiek innego typu zawodowca, ktorego potrzebowal. Podzial miedzy oboma obozami byl sztywny, Na "luznych" swiatach kontrakt czlowieka nalezal w czesci do niego samego. Nikt bez wyrazenia zgody nie mogl byc wymieniony ani sprzedany na inny swiat - z wyjatkiem naglych przypadkow i spraw najwyzszej wagi. Na "scislych" swiatach zycie jednostki nalezalo do wladz - jej kontrakt mogl byc sprzedany lub wymieniony ze skutkiem natychmiastowym. Gdy tak sie dzialo, jednostka miala tylko jeden jedyny obowiazek - a mianowicie udac sie do pracy tam, gdzie jej kazano. Tak wiec na wszystkich swiatach istnieli niewolni i wolni czesciowo. Na swiatach luznych, do ktorych, jak juz wspomnialem, nalezala Ziemia, ludzie mego pokroju byli wolni czesciowo. Ja jednak pragnalem pelnej wolnosci, takiej, jaka zapewnia jedynie czlonkostwo Gildii. Raz przyjety do Gildii, zyskalbym te wolnosc na zawsze. Gdyz kontrakt na moje uslugi stalby sie wlasnoscia Sluzby Prasowej i tylko jej. Zaden swiat nie moglby mnie potem sadzic ani sprzedac moich uslug wbrew mojej woli jakiejs innej planecie, ktorej akurat bylby dluzny nadwyzke wykwalifikowanej sily roboczej. To prawda, Ziemia, w odroznieniu od Newtona, Cassidy, Cety i niektorych innych swiatow, dumna byla z faktu, iz nigdy nie musiala sprzedawac na pniu swoich absolwentow uniwersyteckich w zamian za specjalistow z mlodszych swiatow. Lecz gdyby kiedykolwiek zaszla taka potrzeba, Ziemia mialaby do tego prawo na rowni z wszystkimi innymi planetami - a krazylo wiele opowiesci o takich przypadkach. Tak wiec moje ambicje i glod wolnosci, podsycane we mnie przez lata spedzone pod dachem Mathiasa, mogly byc zaspokojone tylko poprzez dostanie sie do Sluzby Prasowej. A mimo uniwersyteckich sukcesow, jakiekolwiek by byly, wciaz mialem przed soba daleka, trudna i niepewna droge. Nie moglem sobie pozwolic na przeoczenie niczego, co by mi pomoglo w jej pokonaniu, a wlasnie zaswitalo mi w glowie, ze odmowa zobaczenia sie z Markiem Torre oznaczalaby odrzucenie szansy takiej pomocy. -Masz racje - odpowiedzialem Lizie - pojde sie z nim zobaczyc. Oczywiscie, ze sie z nim zobacze. Dokad mam pojsc? -Zaprowadze cie - rzekla. - Pozwol tylko, ze najpierw zadzwonie. Odsunela sie ode mnie na odleglosc kilku krokow i cicho powiedziala cos przez malutki telefon noszony na palcu serdecznym. Potem podeszla, by zabrac mnie ze soba. -Co z reszta? - zapytalem, przypomniawszy sobie o pozostalych uczestnikach naszej wycieczki pozostawionych w sali Katalogu. -Poprosilam kogos, by zajal sie nimi i oprowadzil ich dalej - nie patrzac na mnie odpowiedziala Liza. - Tedy. Wyjsciem z holu wprowadzila mnie do malego labiryntu swietlnego. Poczatkowo mnie to zdziwilo, ale wkrotce zdalem sobie sprawe, ze Mark Torre, jak kazdy czlowiek na swieczniku, musi byc bezustannie chroniony przed potencjalnie niebezpiecznymi pomylencami i maniakami. Z labiryntu przeszlismy do pustego pokoiku i tam sie zatrzymalismy. Pokoj ruszyl z miejsca - trudno mi powiedziec, w ktorym kierunku - a potem stanal. -Tedy - powtorzyla Liza, prowadzac mnie ku jednej ze scian. Pod dotykiem dloni jeden z jej segmentow odchylil sie, otwierajac nam droge do pokoju umeblowanego jak gabinet, lecz dodatkowo wyposazonego w pulpit sterowniczy, za ktorym siedzial starszy mezczyzna. Poznalem Marka Torre, gdyz czesto go widywalem w wiadomosciach agencyjnych. Nie wygladal na swoj wiek - przekroczyl juz w tym czasie osiemdziesiatke - lecz twarz mial poszarzala ze zmeczenia i sprawial wrazenie schorowanego. Ubranie wisialo niczym worek na jego poteznych kosciach, jak gdyby bardzo schudl ostatnimi czasy. Dwie doprawdy niezwyklych rozmiarow dlonie spoczywaly bezwladnie na skrawku blatu przed klawiszami konsolety, a ich poszarzale knykcie byly spuchniete i powiekszone przez, jak sie pozniej dowiedzialem, zapomniana chorobe stawow zwana artretyzmem. Kiedy weszlismy, nie wstal na powitanie, lecz gdy przemowil, glos jego brzmial zdumiewajaco czysto i mlodo, oczy zas iskrzyly sie ledwie tlumiona radoscia. Mimo to kazal nam usiasc i czekac, nim po kilku minutach otwarly sie drugie drzwi i do pokoju wszedl mezczyzna w srednim wieku, ktorego wyglad zdradzal pochodzenie z Exotikow. Byl to Exotik z krwi i kosci, o przenikliwych oczach barwy orzechowej i gladkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy pod krotko przycietymi bialymi wlosami, ubrany w takie same blekitne szaty, jakie miala na sobie Liza. -Panie Olyn - powiedzial Mark Torre - to jest Padma, Outbond Mary w Enklawie St. Louis. Wie juz, kim pan jest. -Milo mi. Przywitalem sie z Padma. Usmiechnal sie. -Poznac pana to dla mnie zaszczyt, Tam Olyn - odparl i usiadl. Jego jasne, orzechowe oczy w zaden sposob nie sprawialy wrazenia, by mi sie przygladaly - a jednak wprawialy mnie w zaklopotanie. W Padmie nie bylo nic niezwyklego - i w tym wlasnie caly klopot. Jego spojrzenie, nawet sposob siedzenia, zdawalo sie sugerowac, ze wie o mnie wszystko, czego tylko mozna sie na moj temat dowiedziec, i zna mnie lepiej, nizbym tego pragnal ze strony kogos, kogo nie znam rownie dobrze. Chociaz przez cale lata wystepowalem przeciwko wszystkiemu, co reprezentowal moj wuj, w tej chwili poczulem, ze gorycz Mathiasa wobec narodow mlodszych swiatow kielkuje i we mnie. Zjezylem sie na sama mysl o rzekomej wyzszosci Padmy, Outbonda Mary w Enklawie St. Louis na Ziemi. Odwrocilem od niego wzrok i ponownie spojrzalem w bardziej ludzkie, ziemskie oczy Marka Torre. -Skoro juz Padma jest tutaj - rzekl starzec razno, przechylajac sie ku mnie znad klawiszy pulpitu sterowniczego - powiedz nam, jak to wygladalo? Co slyszales? Potrzasnalem glowa, gdyz nie sposob bylo opisac, jak to bylo naprawde. Miliardy glosow mowiacych jednoczesnie, wszystkie jednakowo wyrazne - to nie jest mozliwe do wyjasnienia. -Slyszalem glosy - odpowiedzialem. - Mowiace wszystkie naraz... ale kazdy oddzielnie. -Jak wiele glosow? - zapytal Padma. Musialem spojrzec nan znowu. -Wszystkie, jakie tylko istnieja - uslyszalem swoja odpowiedz. Sprobowalem opisac to dokladniej. Padma skinal glowa, lecz kiedy mowilem, spojrzalem na Marka Torre i ujrzalem, ze znow zatapia sie w fotelu, jakby odwracal sie ode mnie z zaklopotaniem lub rozczarowaniem. -Tylko... glosy? - powiedzial na wpol do siebie, kiedy skonczylem opowiadac. -Jak to... tylko? - zdziwilem sie, dotkniety do zywego. - A co takiego mialem uslyszec? Co takiego ludzie slysza zazwyczaj? -Za kazdym razem jest inaczej - uspokajajaco wtracil glos Padmy spoza pola mego widzenia. Ale za nic nie chcialem nan spojrzec. Patrzylem caly czas na Marka Torre. - Kazdy slyszy co innego. Na to zwrocilem sie w kierunku Padmy. -A co takiego pan slyszal? - rzucilem wyzwanie. Usmiechnal sie z odrobina smutku. -Nic, Tam - odpowiedzial. -Tylko ludzie pochodzacy z Ziemi w ogole slyszeli cokolwiek - powiedziala ostro Liza, jak gdyby rzecz byla oczywista. -A ty? -Ja? Oczywiscie, ze nie - odparla. - Od samego poczatku istnienia Projektu nie przewinelo sie nawet pol tuzina osob, ktore kiedykolwiek cos uslyszaly. -Mniej niz pol tuzina - powtorzylem za nia. -Dokladnie piec - powiedziala. - Mark jest oczywiscie jedna z nich. Co do pozostalej czworki, to jedna nie zyje, a troje pozostalych - tu zawahala sie, przygladajac mi sie natarczywie - sie nie nadawalo. Brzmiala teraz w jej glosie zupelnie inna nuta, nuta, ktora slyszalem po raz pierwszy. Ale calkiem o niej zapomnialem, gdy nagle dotarly do mnie liczby, ktore Liza wymienila. Tylko piecioro ludzi w ciagu czterdziestu lat! Jak cios w splot sloneczny odebralem wiadomosc, ze to, co zdarzylo mi sie w sali Katalogu, nie bylo czyms bez znaczenia. I ze ta chwila z Markiem Torre i Padma rowniez nie byla bez znaczenia, tak dla nich, jak i dla mnie. -Czyzby? - spytalem i popatrzylem na Marka Torre. Z wysilkiem nadalem glosowi swobodne brzmienie. - Co to w takim razie oznacza, kiedy ktos cos uslyszy? Nie odpowiedzial mi wprost. Zamiast tego pochylil sie do przodu, przy czym jego mroczne stare oczy zaswiecily znowu tym samym blaskiem i wyciagnal do mnie kisc swej duzej prawej dloni. -Podaj mi reke - powiedzial. Teraz ja z kolei wyciagnalem reke i chwycilem jego dlon. Scisnal mocno moja reke i trzymal, przypatrujac mi sie przez dluga chwile. Blask w jego oczach powoli przygasal, az w koncu nie zostalo po nim ani sladu. Wowczas puscil mnie, z powrotem zapadajac sie w fotel jak czlowiek pokonany. -Nic - powiedzial tepo, odwracajac sie do Padmy. - W dalszym ciagu... nic. Z pewnoscia cos by poczul... albo ja bym poczul. -Mimo to - patrzac na mnie spokojnie powiedzial Padma - on slyszal. Przyszpilil mnie do oparcia krzesla spojrzeniem orzechowych oczu Exotika. -Mark jest przygnebiony, Tam - powiedzial - gdyz jedyne, czego doswiadczyles, to glosy, bez proby przeslania czy porozumienia. -Jakiego przeslania? - dopytywalem. - Jakiego rodzaju porozumienia? -Co do tego - odparl Padma - musialbys nas sam objasnic. Popatrzyl na mnie tak promiennie, ze poczulem sie niewyraznie, jak jakas sowa albo inny ptak, pochwycone smuga reflektora. Narastala we mnie fala gniewu i niecheci. -Tak czy owak, nie rozumiem, co to ma wspolnego z panem - powiedzialem. Usmiechnal sie nieznacznie. -Wieksza czesc poparcia finansowego dla Projektu Encyklopedii pochodzi z funduszy Exotikow. Powinno byc dla pana jasne, ze to nie jest nasz Projekt. To Projekt Ziemi. My jedynie poczuwamy sie do odpowiedzialnosci za wszelkie prace zmierzajace do zrozumienia czlowieka przez czlowieka, do poznania samego siebie. Co wiecej, miedzy nasza filozofia a Marka istnieje zasadnicza sprzecznosc. -Sprzecznosc? - zapytalem. Nawet wtedy, prosto po studiach, mialem nosa do sensacyjnych wiadomosci i nos ten zmarszczyl sie w oczekiwaniu. Lecz Padma usmiechnal sie, jakby czytal w moich myslach. -To zadna rewelacja - oznajmil. - Podstawowa niezgodnosc istniejaca miedzy nami od samego poczatku. Mowiac krotko i w uproszczeniu, my na Exotikach wierzymy, ze czlowieka mozna udoskonalic. Natomiast nasz obecny tu przyjaciel Mark wierzy, ze czlowiek z Ziemi - Czlowiek Zasadniczy - jest juz od dawna udoskonalony. Lecz dotad nie byl w stanie swej doskonalosci odkryc i wykorzystac. Popatrzylem na niego. -Co to ma wspolnego ze mna? - zapytalem. - I z tym, co slyszalem? -To kwestia tego, dla kogo mozesz byc uzyteczny: dla niego czy dla nas - spokojnie odpowiedzial Padma i w jednej sekundzie serce zmrozil mi chlod. Gdyby Exotikowie, lub ktos w rodzaju Marka Torre, zlozyli ziemskiemu rzadowi zapotrzebowanie na moj kontrakt, moglbym z miejsca pozegnac sie z nadzieja dostania sie do Gildii Sluzby Prasowej. -Dla nikogo z was, jak sadze - oswiadczylem tak beznamietnie, jak tylko potrafilem. -Byc moze. Zobaczymy - odparl Padma. Podniosl reke ze wskazujacym palcem skierowanym do gory. - Czy widzisz ten palec, Tam? Spojrzalem nan, a kiedy tak patrzylem - palec nagle ruszyl w moim kierunku, urastajac do nienaturalnych rozmiarow i przeslaniajac soba caly pokoj. Po raz drugi tego popoludnia opuscilem tu i teraz swiata realnego dla miejsca znajdujacego sie poza granicami rzeczywistosci. Nagle znalazlem sie w otoczeniu blyskawic. W zupelnych ciemnosciach przerzucany bylem z kata w kat uderzeniami piorunow. Jak pilke odbijaly mnie na odleglosc lat swietlnych z jednego kranca na drugi jakiegos niezmierzonego kosmosu, niby element czyichs tytanicznych zmagan. Z poczatku zmagan tych nie rozumialem. Wreszcie powoli zaczelo mi switac, ze cala ta piorunowa mlocka byla zacieta walka na smierc i zycie o zwyciestwo nad prastara, ciagle poglebiajaca sie ciemnoscia, podjeta w odpowiedzi na probe zduszenia i zgaszenia blyskawic. Nie byla tez wcale walka na oslep. Teraz rozroznialem juz w bitwie ciemnosci i piorunow zasadzki i podstepy, porazki i odwroty taktyczne, uderzenia i przeciwuderzenia. Wowczas w jednej chwili powrocila mi pamiec o dzwiekach wydawanych przez miliardy glosow. Jeszcze raz wezbraly wokol mnie w rytmie blyskawic, by dac mi klucz do tego widowiska. Nagle, tak jak prawdziwa blyskawica na mgnienie oka rozjasnia okolice na wiele mil dookola, przeblysk intuicji pokazal mi, co dzialo sie wokol. Byla to prowadzona od stuleci walka czlowieka o utrzymanie przy zyciu swej rasy oraz utorowanie jej drogi w przyszlosc, nieustanna i zazarta wojna, ktora toczyl ten podobny zwierzetom i podobny bogom - prymitywny i wyrafinowany - dziki i cywilizowany - ten zlozony organizm stanowiacy rodzaj ludzki walczacy o przetrwanie i ruch do przodu. Do przodu i w gore, i jeszcze raz w gore, poki nie zostanie osiagniete niemozliwe, poki wszystkie bariery nie zostana zlamane, wszystkie bolaczki przezwyciezone, wszystkie umiejetnosci opanowane. Poki nie zginie ciemnosc i wszedzie wokol nie stanie sie jasnosc. Te wlasnie odglosy zmagan ciagnacych sie przez setki stuleci slyszalem w sali Katalogu. Tych samych zmagan, ktore Exotikowie probowali otoczyc swa dziwaczna magia nauk psychologicznych i filozoficznych. Wlasnie po to, by je przynajmniej zaznaczyc na mapie minionych stuleci istnienia ludzkosci, zaprojektowano Encyklopedie, tak aby sciezka prowadzaca w przyszlosc czlowieka mogla byc wytyczona na drodze konkretnych obliczen. To wlasnie kierowalo Padma i Markiem Torre - i wszystkimi innymi, ze mna wlacznie. Gdyz kazda istota ludzka byla pochlonieta wirem masy swych bliznich zwartych w smiertelnym uscisku, i nikt nie mogl przejsc obojetnie obok toczacej sie walki na smierc i zycie. Kazdy z nas zyjacych w danym momencie bral w niej udzial jako jej czynnik albo jako jej igraszka. Lecz pomyslawszy o tym, nagle uswiadomilem sobie, ze nie jestem tylko igraszka tej bitwy. Bylem czyms wiecej - sila, ktora moze wziac udzial w walce, ewentualnym panem przebiegu jej dzialan. Wowczas po raz pierwszy ujalem w dlonie najblizsze blyskawice i jalem probowac wprawiac je w ruch, obracac i kierowac ich poruszeniami, naginajac je do mych wlasnych celow i pragnien. Mimo to rzucalo mna wciaz jak pilka na odleglosci nie dajace sie przewidziec. Lecz nie bylem juz statkiem bezwolnie miotanym po targanym sztormem morzu, raczej statkiem plynacym ostro pod wiatr, wykorzystujacym jego sile do halsowania. I w tej wlasnie chwili ogarnelo mnie poczucie potegi i mocy. Gdyz blyskawice byly posluszne moim dloniom, a ich bezwladny przedtem ruch ukladal sie zgodnie z ma wola. Przenikalo mnie owo nie dajace sie opisac poczucie zawartej we mnie nieujarzmionej sily. I wreszcie przyszlo mi do glowy, ze nigdy nie bylem jednym z tych pomiatanych i poniewieranych przez los. Zawsze bylem jezdzcem i Mistrzem. I posiadalem dar ksztaltowania, przynajmniej w czesci, wszystkiego, czego dotknalem w bitwie ciemnosci i blyskawic. Dopiero wtedy uswiadomilem sobie wreszcie istnienie innych, podobnych mi ludzi. Tak samo jak ja byli jezdzcami i Mistrzami. Oni takze jezdzili na burzy, ktora stanowila pozostala czesc walczacej masy ludzkosci. W jednej sekundzie znajdowalismy sie w tym samym miejscu, w nastepnej rozdzielaly nas niezmierzone eony. Ale widzialem ich. I oni mnie widzieli. I stalem sie swiadomy faktu, ze wolaja do mnie, wzywajac, bym nie walczyl sam na wlasna reke, lecz polaczyl sie z nimi we wspolnym wysilku doprowadzenia bitwy do jakiegos przyszlego rozstrzygniecia i do uporzadkowania chaosu. Jednakze cala moja natura buntowala sie we mnie przeciw ich wezwaniom. Zbyt dlugo bylem pomiatany i upokarzany. Zbyt dlugo bylem bezbronna ofiara blyskawic. Dzis, oddany dzikiej radosci ujezdzania tam, gdzie dotad mnie ujezdzano, chelpilem sie moja potega. Nie dbalem o wspolny wysilek, ktory mogl w konsekwencji doprowadzic do zawarcia pokoju. Pragnalem tylko, zeby upajajace wirowanie i falowanie konfliktu szlo jak furia pode mna, dosiadajacym jego grzbietu. Dawniej ujarzmiony i zakuty w kajdany ciemnosci przez mojego wuja, dzis bylem wolny i bylem Mistrzem. Nic nie skloni mnie do powtornego zalozenia kajdanow. Rozpostarlem szeroko ma wladze nad blyskawicami i poczulem, ze wladza ta staje sie coraz szersza i potezniejsza, i jeszcze szersza, i jeszcze potezniejsza. Nagle znalazlem sie z powrotem w biurze Marka Torre. Mark przygladal mi sie z twarza nieruchoma jak drewniana rzezba. Liza takze spogladala z pobladla twarza w moim kierunku. A na wprost mnie siedzial Padma i patrzyl mi w oczy tak samo bez wyrazu jak poprzednio. -Nie - powiedzial powoli. - Masz racje, Tam. Nie przydasz sie nam do pomocy przy Encyklopedii. Od strony Lizy dal sie slyszec nikly dzwiek, ciche sapniecie, niemal nieslyszalny krzyk bolu. Ale szybko zagluszylo go chrzakniecie Marka Torre, przypominajace pomruk smiertelnie rannego niedzwiedzia, osaczonego, lecz juz odwracajacego sie, by powstac na tylne lapy i stanac twarza w twarz ze swymi przesladowcami. -Nie przyda sie? - zapytal. Wyprostowal sie za biurkiem i odwrocil do Padmy. Jego opuchnieta prawa dlon opadla na stol scisnieta w duza, ziemiscie szara piesc. -On musi sie przydac! Minelo juz dwadziescia lat, odkad po raz ostatni ktos cos uslyszal w sali Katalogu - a ja sie starzeje! -Slyszal tylko glosy. Ale nie wzbudzilo to w nim specjalnego entuzjazmu. Nic nie czules, kiedy go dotknales - odrzekl Padma. Mowil z rezerwa, przyciszonym glosem, slowa wychodzily z jego ust jedno za drugim, jak zolnierze na defiladzie. - A to dlatego, ze jest pusty w srodku. Nie umie identyfikowac sie ze swoimi bliznimi. Ma caly potrzebny mechanizm, ale brak mu empatii - nie ma dolaczonego zrodla zasilania. -Mozesz go doprowadzic do porzadku! Niech to szlag! - Glos starego czlowieka rozbrzmiewal jak koscielne dzwony, lecz skrywal przy tym chrypliwa, niemal placzliwa nute. - Na Exotikach mozesz go wyleczyc! Padma potrzasnal glowa. -Nie - odparl. - Nikt nie jest mu w stanie pomoc oprocz niego samego. Nie jest chory ani kaleki. Nie zdazyl sie tylko rozwinac. Musial kiedys za mlodu odwrocic sie od ludzi i zabladzic do ciemnej i odludnej doliny wlasnego umyslu. Z uplywem lat dolina stawala sie coraz glebsza, ciemniejsza i wezsza, az doszlo do tego, iz dzis oprocz niego nikt sie juz w niej nie moze zmiescic, by pomoc mu sie wydostac. Zaden czlowiek nie jest w stanie przebyc tej doliny i pozostac przy zyciu - byc moze nawet on sam. Lecz dopoki tego nie uczyni i nie opusci jej drugim koncem, nie nadaje sie ani dla ciebie, ani dla Encyklopedii, a wiec i dla wszystkiego, co ona reprezentuje dla ludzi z Ziemi i skadinad. Nie tylko nie nadaje sie, ale nawet nie przyjalby od ciebie tej pracy, gdybys mu ja ofiarowywal. Spojrz tylko na niego! Przez caly ten czas nacisk jego spojrzenia, powolny i jednostajny sposob wyslawiania sie, przypominajacy wrzucanie kamyczkow do spokojnej acz bezdennej toni, trzymaly mnie jak sparalizowanego, nawet wtedy gdy mowil o mnie jak o kims nieobecnym. Lecz ledwie przebrzmialy trzy ostatnie slowa, wywierany przez niego nacisk ustal i znow odnalazlem w sobie zdolnosc mowienia. -Zahipnotyzowales mnie! - rzucilem sie na niego. - Wcale ci nie dawalem zezwolenia, by mnie wprowadzac w... zeby mnie poddawac badaniu psychoanalitycznemu. Padma potrzasnal glowa. -Nikt cie nie zahipnotyzowal - odparl. - Po prostu otworzylem ci okno na twoja wlasna swiadomosc wewnetrzna. I wcale cie nie psychoanalizowalem. -Co to w takim razie bylo? - ustapilem, nagle pelen rozwagi. -Cokolwiek widziales lub czules - powiedzial - byla to twoja swiadomosc i uczucia, przetlumaczone na twoje wlasne symbole. A jak one wygladaly, nie mam pojecia... ani sposobu, by sie o tym przekonac, jesli sam mi o tym nie powiesz. -Jak w takim razie dowiedziales sie tego, cokolwiek by to bylo, co pomoglo ci podjac decyzje? -Od ciebie - odpowiedzial. - Z twojego wygladu, zachowania, glosu, kiedy teraz do mnie mowisz. Z tuzina innych nieswiadomych sygnalow. To one powiedzialy mi wszystko. Istota ludzka porozumiewa sie calym swoim cialem i jestestwem, nie tylko glosem czy wyrazem twarzy. -Nie wierze w to! - wybuchnalem i wtem moja wscieklosc ostygla rownie nagle, jak powrocila mi rozwaga razem z przeswiadczeniem, ze z pewnoscia istnieja jakies podstawy do tego, by mu nie wierzyc, nawet jesli w tej chwili nie moge sobie ich uzmyslowic. - Nie wierze w to - powtorzylem, spokojniej juz i chlodniej. - Za twoja decyzja z pewnoscia przemawia cos wiecej. -Tak - odpowiedzial. - Rzeczywiscie. Mialem moznosc sprawdzenia na miejscu archiwow. Twoje dane osobiste