DICKSON GORDON R Childe #3 Zolnierzu, niepytaj GORDON R. DICKSON Cykl: Dorsaj tom 3ZOLNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dzis, Dokad ida na wojne sztandary. Do walki z Anarchem co dzien trzeba isc. Uderz i nie znaj w ciosach miary! I slawa, i honor, i chwala, i zysk - Igraszki miedziaka nie warte. Peln swa powinnosc i nie zlota blysk, Lecz zycie swe postaw na karte! Troska i krew, cierpienie az po kres Przypadly nam wszystkim w udziale. W piers wroga wymierz obnazony miecz, Nim padniesz w bitewnym zapale! Taki Zolnierzy nasz Panskich jest los, Gdy staniem u podnozy Tronu, Ochrzczonym krwia wlasna rozkaze nam Glos, Wejsc samym do Bozego Domu. Rozdzial 1 Menin aejede thea Pelejadec Achileos - tymi slowami rozpoczyna sie Homerowa Iliada i zawarta w niej opowiesc sprzed trzech i pol tysiaca lat. Oto jest opowiesc o gniewie Achillesa. A oto jest opowiesc o m o i m gniewie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawilem czolo ludom dwoch swiatow, swiatow zwanych Zaprzyjaznionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno odzianym zolnierzom Harmonii i Zjednoczenia. I nie jest to opowiesc o umiarkowaniu w gniewie. Gdyz i ja, jak Achilles, jestem Ziemianinem. Nie robi to na was wrazenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy synowie mlodszych swiatow sa wyzsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni od nas ze swiatow starszych? Jesli tak, to jakze malo wiecie o Ziemi i jej synach! Opusccie swe mlodsze swiaty i powroccie na Ojczysta Planete, by choc raz bodaj dotknac jej stopa. W dalszym ciagu istnieje i w dalszym ciagu sie nie zmienia. W dalszym ciagu slonce odbija sie w wodach Morza Czerwonego, ktore rozstapily sie przed synami Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz z trzystu Spartanami powstrzymal zastepy perskiego krola Kserksesa i zmienil bieg historii. Tu ludzie walczyli ze soba, tu umierali, tu sie mnozyli, byli chowani i tu wznosili budowle przez ponad piec tysiecy lat, nim czlowiek w ogole osmielil sie zamarzyc o waszych nowych swiatach. Czyz nie sadzicie, ze owe piec tysiacleci, pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi, wycisnelo swe pietno na naszych duszach, krwi i kosciach? Niech sobie ludzie z Dorsaj beda wojownikami ponad wszelkie wyobrazenie. Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis beda odzianymi w togi cudotworcami, ktorzy potrafia wywrocic czlowieka na nice i siegnac po odpowiedzi tam, gdzie nie siega filozofia. Niech sobie badacze nauk scislych z Newtona i Wenus zglebiaja obszary tak dalece nam, zwyklym smiertelnikom, niedostepne, ze z trudnoscia mozemy sie dzis z tymi naukowcami porozumiec. Lecz my - ludzie z Ziemi, choc nudni, niscy i prosci - mamy w sobie cos wiecej niz tamci. Gdyz wciaz jeszcze stanowimy wzorzec pelnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, ktorego oni sa zaledwie udoskonalonymi czesciami - polyskujacymi, wypolerowanymi, ostrymi jak brzytwa czesciami. I tylko czesciami. Jesli jednak nalezycie do tych, ktorzy jak moj wuj Mathias Olyn uwazaja, ze zostalismy daleko w tyle, wowczas odsylam was do Enklawy, utrzymywanej przez Exotikow w St. Louis, gdzie czterdziesci dwa lata temu wielki wizjoner, Ziemianin Mark Torre, pierwszy rozpoczal budowe tego, co za sto lat od dzisiaj stanie sie Encyklopedia Finalna. Juz za lat szescdziesiat okaze sie ona zbyt potezna, delikatna i skomplikowana jak na warunki panujace na powierzchni Ziemi. Zaczniecie jej wowczas szukac na orbicie. A za sto lat stanie sie - lecz nikt nie wie na pewno, czym sie wowczas stanie ani co zdziala. Teoria Marka Torre glosi, ze Encyklopedia odkryje przed nami glebie swiadomosci - jakas dobrze ukryta czastke duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego - ktora mieszkancy mlodszych swiatow utracili, badz ktorej posiasc nie byli w stanie. Lecz sprawdzcie sami. Jeszcze dzis pojedzcie do Enklawy St. Louis i dolaczcie do pierwszej lepszej tury zwiedzajacych hale i pomieszczenia badawcze Projektu Encyklopedii, by w koncu znalezc sie w obszernej, polozonej centralnie sali Katalogu, gdzie potezne zakrzywione sciany juz zaczynaja byc ladowane przeslankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cala przestrzen tej wielkiej sfery zostanie w koncu naladowana, polacza sie okruchy wiedzy, ktorych do tej pory ludzki umysl nigdy polaczyc nie zdolal. A dysponujac ta wiedza ostateczna ujrzymy - co? Glebie swiadomosci? Ale powiadam wam, nie zaprzatajcie tym sobie teraz glowy. Po prostu odwiedzcie Katalog - to wszystko, o co was prosze. Odwiedzcie go razem z reszta zwiedzajacych. Stancie w samym srodku i uczyncie, co kaze przewodnik. -Posluchajcie. Posluchajcie. Uciszcie sie i natezcie sluch. Posluchajcie - nic nie doslyszycie. A wowczas przewodnik zmaci wreszcie nieznosna, nieledwie dotykalna cisze i powie wam, dlaczego chcial, byscie sluchali. Tylko jeden czlowiek na wiele milionow mezczyzn i kobiet w ogole slyszy cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionow - sposrod zrodzonych na Ziemi. Lecz nikt - absolutnie nikt - sposrod wszystkich urodzonych na mlodszych swiatach, ktorzy kiedykolwiek przyszli tutaj posluchac, nie uslyszal ani odrobiny. Uwazasz, ze to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, mylisz sie. Gdyz wsrod tych, ktorzy uslyszeli - to, co bylo do uslyszenia - znalazlem sie ja sam i to, co uslyszalem, a swiadcza o tym moje czyny, zmienilo bieg calego mojego zycia. Zdobylem wiedze o posiadanej mocy, ktora pozniej w swojej wscieklosci wykorzystalem planujac zaglade ludow dwu Zaprzyjaznionych Swiatow. A wiec nie smiejcie sie ze mnie, kiedy przyrownuje swoj gniew do gniewu Achillesa, samotnego w swej zacieklosci posrod myrmidonskich okretow pod murami Troi. Gdyz sa miedzy nami i inne zbieznosci. Nazywam sie Tam Olyn, a moi przodkowie pochodzili w wiekszej czesci z Irlandii, lecz po to, by stac sie tym, kim jestem, tak jak Achilles wzrastalem na greckim Peloponezie. W cieniu gorujacych nad Atenami ruin bialego Partenonu nasze dusze sposepnialy za sprawa wuja, ktory nie pozwolil im rozwijac sie swobodnie w sloncu. Dusze - moja i mojej mlodszej siostry Eileen. Rozdzial 2 Byl to jej pomysl - mojej siostry Eileen - by owego dnia, korzystajac z mojej nowej przepustki podroznej pracownika Srodkow Przekazu, odwiedzic Encyklopedie Finalna. W zwyklych okolicznosciach byc moze bym sie zastanowil, dlaczego chciala sie tam wybrac. Ale w chwili kiedy to zaproponowala, perspektywa ujrzenia Encyklopedii tracila we mnie czula strune, niska i mocna niczym nieoczekiwane uderzenie gongu - poczulem cos, czego nigdy dotad nie doznalem - cos na ksztalt strachu. Ale nie byl to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie bylo nawet do gruntu przykre. Po wiekszej czesci przypominalo pustke i napiecie poprzedzajace zwykle moment poddania sie jakiejs waznej probie. A jednak to bylo to - ale i w jakis sposob cos wiecej. Uczucie, jakbym napotkal na swej drodze smoka. Trwalo nie dluzej niz sekunde. Ale sekunda wystarczyla. I jako ze Encyklopedia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowala teoretycznie wszelka nadzieje, moj wuj Mathias zas byl dla nas przykladem braku wszelkiej nadziei, skojarzylem to uczucie z nim i z wyzwaniem, jakie stanowil dla mnie przez wszystkie lata naszego zycia pod jednym dachem. A to spowodowalo, ze z miejsca zdecydowalem sie tam pojsc, nie zwazajac na jakiekolwiek inne dodatkowe wzgledy. Co wiecej, wyprawa swietnie sie nadawala do uczczenia sukcesu. Zwykle nie zabieralem nigdzie Eileen ze soba - ale wlasnie podpisalem stazowa umowe o prace z Miedzygwiezdna Sluzba Prasowa w ich Jednostce Sztabowej tu, na Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po ukonczeniu Genewskiego Uniwersytetu Srodkow Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyroznial sie wsrod wszystkich uczelni tego rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemia wlacznie, a indeks mych naukowych osiagniec byl najlepszy w calej jego historii. Niemniej takie oferty pracy trafiaja sie mlodym ludziom prosto po studiach raz na dwadziescia lat, jesli nie rzadziej. Tak wiec nie zadalem sobie trudu, by wypytac siedemnastoletnia siostre, dlaczegoz to mianowicie chce, bym ja zabral do Encyklopedii Finalnej w okreslonym przez nia dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widze, przypuszczam, ze musialem sobie wytlumaczyc, iz chciala jedynie, chocby na jeden dzien, wyrwac sie z mrocznego domostwa wuja. Co juz samo w sobie bylo dla mnie dostatecznym powodem. To wlasnie Mathias, brat mojego ojca, przyjal nas do siebie po smierci naszych rodzicow w wypadku samochodowym. I to wlasnie on tlamsil mnie i Eileen przez lata dorastania. Nie zeby kiedykolwiek nas dotknal, przynajmniej w sensie fizycznym. Nie zeby dopuscil sie wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmyslnego okrucienstwa. Nie musial. Wystarczylo ofiarowac nam najzamozniejszy z domow, najwyborniejsze jedzenie, ubranie i opieke - i dopilnowac, bysmy dzielili to wszystko z n i m, czlowiekiem o sercu tak samo pozbawionym slonecznego blasku, jak nalezaca don kamienica bez okien, ciemna jak podziemna jaskinia, ktora nigdy nie widziala swiatla dziennego, i o duszy zimnej jak kamien spoczywajacy na dnie tej jaskini. Jego biblia byly pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego swietego, a moze diabla, Waltera Blunta - ktorego motto brzmialo: NISZCZYC! - i ktorego Bractwo Chantry dalo pozniej zycie kulturze Exotikow na mlodszych swiatach Mary i Kultis. Nie mialo znaczenia, ze Exotikowie odmiennie odczytywali pisma Blunta, upatrujac ich przeslanie w. plewieniu chwastu terazniejszosci pod uprawe kwiatow przyszlosci. Nasz wuj Mathias nie siegal mysla dalej niz plewienie, co tez dzien po dniu w swym mrocznym domu wbijal nam do glowy. Ale dosc juz o Mathiasie. Byl doskonaloscia, jesli chodzi o brak nadziei i wiare, ze mlodsze swiaty juz dawno zostawily nas, Ziemian, w tyle, na pastwe skarlenia i smierci, niczym obumarly czlonek lub ulegla atrofii czesc ciala. Lecz ani Eileen, ani ja nie potrafilismy dorownac mu w tej chlodnej filozofii, mimo ze jako dzieci probowalismy ze wszystkich sil. Tak wiec kazde z nas na swoj sposob rwalo sie do ucieczki zarowno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej ucieczki przywiodly nas oboje do Enklawy Exotikow w St. Louis i do Encyklopedii Finalnej. Z Aten do St. Louis polecielismy wahadlowcem, a z St. Louis do Enklawy dotarlismy metrem. Airbus przywiozl nas na dziedziniec Encyklopedii. Pamietam, ze z jakiegos powodu wysiadlem ostatni. I kiedy stanalem w betonowym kregu, poczulem znow owo glebokie nagle uderzenie gongu. Zamarlem jak czlowiek wprawiony w trans. -Przepraszam - rozlegl sie za mna glos - pan nalezy do grupy zwiedzajacych, prawda? Zechce pan dolaczyc do reszty. Jestem wasza przewodniczka. Odwrocilem sie gwaltownie i spojrzalem z gory w brazowe oczy dziewczyny w blekitnej szacie Exotikow. Stala tam swieza jak blask slonca padajacy na nia - ale cos mi w jej wygladzie nie pasowalo. -Nie jestes z Exotikow! - powiedzialem nagle. Bo tez i nie byla. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisane na twarzach. Ich oblicza byly spokojniejsze niz twarze innych ludzi. Ich oczy wpatrywaly sie we wszystko z wieksza przenikliwoscia. Byli jak Bogowie Pokoju, zawsze siedzacy z jedna reka na uspionym gromie, niby nieswiadomi jego obecnosci. -Jestem wspolpracownica - odparla. - Nazywam sie Liza Kant. I masz racje. Nie jestem z prawdziwych Exotikow. Nie wygladala na zaniepokojona moja proba wyjasnienia, dlaczego okrywa ja szata Exotikow. Byla nizsza od mojej siostry, wysokiej jak na Ziemianke, ja tez jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen byla jasna blondynka, natomiast ja mialem juz wtedy ciemne wlosy. Kiedy nasi rodzice zmarli, moja czupryna byla tego samego koloru co wlosy Eileen, ale pociemniala w miare uplywu lat pod dachem Mathiasa. Ta dziewczyna, Liza, miala kasztanowe wlosy, zgrabna sylwetke i rozesmiana buzie. Zaintrygowala mnie uroda i szata - ale jednoczesnie nieco zirytowala. Byla taka pewna siebie. Dlatego tez nie spuszczalem jej z oka, gdy zajela sie gromadzeniem osob czekajacych na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie juz sie rozpoczelo, zjawilem sie u jej boku i w przerwie wykladu wszczalem z nia rozmowe. Bez wahania opowiedziala mi o sobie. Urodzila sie na polnocnoamerykanskim Srodkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoly podstawowej i sredniej chodzila w Enklawie i tak stala sie zwolenniczka filozofii Exotikow. Zaczela wiec pracowac wsrod nich i zyc na ich sposob. Pomyslalem, ze szkoda na to tak atrakcyjnej dziewczyny i powiedzialem jej to bez ogrodek. -Dlaczego szkoda - odparla z usmiechem - skoro daje w ten sposob upust calej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie? Uznalem, ze pewnie sie ze mnie smieje. Nie podobalo mi sie to - nawet w tamtych czasach nie lubilem, by sie ze mnie smiano. -Coz to za dobra sprawa? - zapytalem najbardziej obcesowo, jak umialem. - Kontemplacja wlasnego pepka? Jej usmiech zniknal i popatrzyla na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym, ze zapamietalem to spojrzenie na zawsze. Bylo to tak, jak gdyby dopiero teraz uswiadomila sobie moje istnienie, niczym istnienie nieznajomego plywaka unoszonego noca przez fale daleko od niewzruszonej opoki brzegu, na ktorym stala. Wyciagnela reke, jakby chciala mnie dotknac, ale zaraz ja opuscila, przypomniawszy sobie, gdzie sie znajdujemy. -Jestesmy tu zawsze - odparla zagadkowo. - Pamietaj o tym. Jestesmy tu zawsze. Odwrocila sie i powiodla nas przez niezmontowany kompleks struktur tworzacych Encyklopedie. -Struktury te, po przeniesieniu w przestrzen okoloziemska - prowadzac nas dalej zwracala sie teraz do wszystkich - zloza sie, formujac ksztalt w przyblizeniu kulisty, na orbicie lezacej na wysokosci ponad stu piecdziesieciu mil nad powierzchnia Ziemi. - Powiedziala nam, jakim ogromnym wydatkiem bedzie przeniesienie na orbite takiej konstrukcji w jednym kawalku. Potem wytlumaczyla, dlaczego koszty te, chociaz niezmierne, byly usprawiedliwione. Otoz w ciagu pierwszych stu lat poczyniono duze oszczednosci dzieki temu, ze budowe i ladowanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. - Encyklopedia Finalna - mowila - miala byc nie tylko magazynem faktow. Gromadzenie wiedzy to jedynie srodek wiodacy do celu - celem tym jest odkrycie i ustalenie zaleznosci zachodzacych pomiedzy wszystkimi faktami. Kazda porcja wiedzy miala byc laczona z innymi porcjami za pomoca drgan energetycznych przenoszacych kod zaleznosci, dopoki polaczenia owe nie zostana przeprowadzone w najwy zszym mozliwym stopniu i dopoki ogromna masa laczacych sie ze soba informacji, zebranych przez czlowieka na temat jego wszechswiata i niego samego, nie zacznie w koncu objawiac swego ksztaltu jako calosci w sposob nigdy jeszcze przez czlowieka nie widziany. Podjecie budowy Encyklopedii przez Ziemian wiazalo sie jeszcze z czyms innym, wazniejszym. Byla to nadzieja calej Ziemi - wszystkich ludzi na planecie z wyjatkiem Mathiasa i jemu podobnych, ktorzy stracili juz wszelka nadzieje - ze prawdziwa zaplata za zbudowanie Encyklopedii bedzie mozliwosc uzycia jej jako narzedzia do zbadania slusznosci teorii Marka Torre. A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinnismy wiedziec, zakladala istnienie w dziedzinie wiedzy czlowieka o sobie samym ciemnej strefy, strefy, gdzie zawsze zawodzil wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urzadzen percepcyjnych zawodzi w slepej strefie, strefie, gdzie one same sie znajduja. Encyklopedia Finalna - przewidywal Torre - bedzie mogla zbadac te slepa strefe czlowieka droga wnioskowania z ksztaltu i masy calkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej - mowil Torre - znajdziemy cos - nieznana jakosc, umiejetnosc lub sile - co posiada tylko i wylacznie podstawowy szczep ludzki z Ziemi, cos, co zostalo odebrane lub nigdy nie bylo dane odpryskom rasy ludzkiej na mlodszych swiatach, ktore tylko pozornie przescignely w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemie pod wzgledem sily ciala i umyslu. Sluchajac tego wszystkiego, przylapalem sie na tym, ze z jakiejs przyczyny rozpamietuje zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmiace slowa, ktore wczesniej skierowala do mnie Liza. Rozgladalem sie po niezwyklych, wypelnionych ludzmi pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie naszego zwiedzania bez przerwy toczyly sie wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zaczelo mnie ogarniac to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powrocilo, ale zagniezdzilo sie na dobre i jelo sie wzmagac, az poczulem, ze cala Encyklopedia stala sie jednym wielkim zywym organizmem, ze mna w samym srodku. Instynktownie wydalem temu uczuciu walke, gdyz zawsze najbardziej na swiecie pragnalem w zyciu wolnosci - tego, by zadna sila ludzka czy mechaniczna nie mogla mnie do niczego zmusic. Lecz w dalszym ciagu narastalo we mnie i nie przestalo narastac, gdy dotarlismy wreszcie do sali Katalogu, ktora w kosmosie miala znalezc sie w samym centrum Encyklopedii. Sala miala ksztalt ogromnej kuli, tak rozleglej, ze gdy do niej weszlismy, cala przeciwlegla sciana ginela w mroku, migotaly jedynie slabe swietliki, sygnalizujace doprowadzenie nowych faktow i ich skojarzen do czulego materialu rejestrujacego na wewnetrznej powierzchni, nieskonczonej powierzchni, ktora zakrzywiajac sie wokol nas stanowila jednoczesnie sufit, podloge i sciany. Cale przestronne wnetrze tej ogromnej sferycznej sali bylo puste, nie liczac ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodzacych do gory z otworow wejsciowych i smialym lukiem siegajacych ogromnej platformy zawieszonej w powietrzu w geometrycznym srodku komory. Teraz Liza poprowadzila nas jedna z pochylni w gore, az doszlismy do platformy majacej nie wiecej niz szesc metrow srednicy. -...Tu, gdzie teraz jestesmy - powiedziala Liza, gdy stanelismy na platformie - znajduje sie to, co kiedys znane bedzie jako Punkt Przejscia. W kosmosie wszystkie polaczenia przeprowadzone beda nie tylko naokolo scian sali Katalogu, ale rowniez doprowadzone do tego punktu centralnego. I stojac w tym wlasnie punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii sprobuja wykorzystac ja do sprawdzenia teorii Marka Torre i zobacza, czy uda im sie wywiesc na swiatlo dzienne wiedze ukryta w glebi umyslu ziemskiego czlowieka. Przerwala i okrecila sie, by sprawdzic, gdzie stoja wszyscy uczestnicy wycieczki. -Prosze sie sciesnic - rzekla. Przez sekunde nasze oczy sie spotkaly - i nagle, bez zadnego ostrzezenia, fala uczuc, ktore wywolywala we mnie Encyklopedia, wezbrala piana. Przeniknelo mnie zimne uczucie przypominajace strach i stanalem nieruchomo jak slup soli. -A teraz - kontynuowala, kiedy przysunelismy sie blizej - prosze was wszystkich o zachowanie przez szescdziesiat sekund absolutnego bezruchu oraz o natezenie sluchu. Po prostu zamiencie sie w sluch i zobaczymy, czy cos uslyszycie. Ucichly rozmowy i zamknela sie wokol nas panujaca w komorze nieprzenikniona cisza. Owinela nas szczelnie i nagle odezwal sie w moim mozgu dzwonek alarmowy. Nigdy dotad nie cierpialem na lek wysokosci ani lek przestrzeni, lecz oto teraz spadla na mnie obledna swiadomosc wielkiej pustki pod platforma i ogromu otaczajacej nas przestrzeni. Poczulem bicie serca i zawroty glowy. -A co mamy uslyszec? - odezwalem sie glosno, nie dlatego ze mnie to interesowalo, ale po to, by otrzasnac sie z zaczynajacych ogarniac mnie mdlacych sensacji. Mowiac to stalem prawie za plecami Lizy. Odwrocila sie i spojrzala na mnie. W jej oczach znow goscil cien owego zagadkowego spojrzenia, ktorym obrzucila mnie przedtem. -Nic - odparla. A potem zawahala sie, wciaz dziwnie na mnie patrzac. - A moze... cos, chociaz szansa na to jest jak jeden do miliarda. Dowiesz sie, kiedy uslyszysz, a ja wytlumacze wszystko po uplywie szescdziesieciu sekund. - Proszacym gestem polozyla mi reke na ramieniu. - Teraz badz laskaw byc cicho ze wzgledu na innych, nawet jesli sam nie chcesz posluchac. -Och, poslucham - przyrzeklem. Odwrocilem sie. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wejsciu, ktorym dostalismy sie do sali Katalogu, zobaczylem moja siostre, juz nie w naszej grupie. Z tej odleglosci rozpoznalem ja tylko po jasnych wlosach i wysokim wzroscie. Rozmawiala z ciemnowlosym, szczuplym mezczyzna, ubranym na czarno, ktorego, choc stal obok niej, nie moglem poznac z tak daleka. Bylem zaskoczony, a w chwile potem poirytowany. Obraz chudego mezczyzny w czerni byl dla mnie niczym policzek. Sam fakt, ze moja siostra opuscila grupe po to, by porozmawiac z zupelnie dla mnie obcym czlowiekiem i to rozmawiac z takim przejeciem, sadzac po widocznym spieciu sylwetki i drobnych ruchach rak, wydal mi sie niegrzecznoscia, urastajaca do rangi zdrady. W koncu to ona blagala mnie o przyjscie tutaj. Wlosy stanely mi deba na karku i wezbrala we mnie fala zimnego gniewu. To smieszne - z tej odleglosci nawet czlowiek obdarzony najlepszym sluchem nie zdolalby podsluchac ich rozmowy, lecz przylapalem sie na tym, ze wysilam sie, by przeniknac otaczajaca nas cisze ogromnej komnaty, probujac dowiedziec sie, o czym tez mowia. I wowczas, najpierw z ledwoscia, a potem coraz lepiej, zaczalem slyszec. Cos. Nie glos mojej siostry i nie glos nieznajomego, kimkolwiek byl, ale jakis dochodzacy z daleka, chrapliwy glos mezczyzny. Mowil jezykiem podobnym nieco do laciny, lecz opuszczal samogloski i grasejowal, co zmienialo jego przemowe w pomruk podobny gwaltownemu przetaczaniu sie letniego gromu towarzyszacemu blyskawicy. Glos narastal, stajac sie nie tyle glosniejszy, co blizszy - a potem uslyszalem drugi glos, odpowiadajacy pierwszemu. I jeszcze jeden glos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. Ryczac, wrzeszczac, zblizajac sie jak lawina, glosy nagle opadly mnie ze wszystkich stron, ich liczba wsciekle narastala, podwajajac sie i potrajajac - wszystkie glosy we wszystkich jezykach calego swiata, wszystkie glosy, jakie kiedykolwiek byly na tym swiecie - i jeszcze wiecej. Jeszcze - i jeszcze - i jeszcze. Wrzeszczaly mi do ucha paplajac, placzac, smiejac sie, przeklinajac, rozkazujac, tlumaczac - lecz nie stapialy sie, jak mozna by sie spodziewac po takiej mnogosci, w jeden potezny, ale przynajmniej nie rozbity na glosy grom wywolany rykiem wodospadu. Coraz bardziej wzmagaly sie, lecz wciaz pozostawaly rozdzielone. Slyszalem wszystkie! Kazdy z milionow i miliardow kobiecych i meskich glosow krzyczal mi z osobna do ucha. I w koncu tumult ten uniosl mnie jak piorko pochwycone przez czolo huraganu, okrecil mna gdzies w gorze i porwal poza granice przytomnosci we wsciekla katarakte nieswiadomosci. Rozdzial 3 Pamietam, ze nie chcialem sie obudzic. Wydawalo mi sie, ze wrocilem z dalekiej podrozy i przez dluzszy czas bylem nieobecny. Lecz kiedy w koncu otwarlem z wielka niechecia oczy, lezalem na podlodze komory, a Liza Kant pochylala sie nade mna. Tylko ona - niektorzy z naszej grupy jeszcze nie zdazyli sie obrocic, by zobaczyc, co sie ze mna stalo. Liza uniosla moja glowe z podlogi. -Slyszales! - powiedziala przynaglajaco sciszonym glosem, prawie na ucho. - Co takiego slyszales? -Slyszalem? Potrzasnalem glowa w oszolomieniu, przypominajac sobie to wszystko i spodziewajac sie prawie tego, ze nieprzebrane morze glosow zatopi mnie po raz wtory. Lecz tym razem slychac bylo tylko cisze, a w powietrzu wisialo pytanie Lizy. -Co slyszalem? - powtorzylem. -Ich. -Ich? Zmruzylem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przejasnilo mi sie w glowie. W jednej chwili przypomnialem sobie moja siostre i zerwalem sie na rowne nogi, usilujac z tej odleglosci dojrzec wejscie, obok ktorego widzialem Eileen stojaca z czarno ubranym mezczyzna. Ale ani w wejsciu, ani w jego okolicy nikt nie stal. Nie bylo ani jej, ani jego. Nie bylo zadnego z nich. Pozbieralem sie do kupy. Bylem wstrzasniety, rozbity i zupelnie pozbawiony pewnosci siebie przez kaskade glosow, pod ktora mnie wepchnieto i ktorej dalem sie poniesc. Tajemnica mojej siostry i jej znikniecie odebraly mi zdrowy rozsadek. Zostawilem Lize bez odpowiedzi i puscilem sie biegiem w dol pochylni, ku wejsciu, gdzie po raz ostatni widzialem Eileen rozmawiajaca z nieznajomym w czarnym ubraniu. Choc bylem szybki i mialem dluzsze nogi, Liza byla jeszcze szybsza. Nawet w swoich blekitnych szatach mogla isc o lepsze z asami biezni. Dogonila mnie, wyprzedzila i stanela w drzwiach, tarasujac je w chwili, gdy do nich dobieglem. -Dokad idziesz? - zawolala. - Nie mozesz odejsc - jeszcze nie teraz! Jesli cos slyszales, musze zabrac cie do Marka Torre. Zyczy sobie rozmawiac osobiscie z kazdym, kto kiedykolwiek cos uslyszy! Jej slowa ledwo do mnie docieraly. -Z drogi - burknalem i odepchnalem ja niezbyt delikatnie na bok. Dalem nura do wejscia i znalazlem sie w okraglym pomieszczeniu narzedziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyniac niepojete rzeczy z nieprawdopodobnymi lamancami szkla i metalu - ale ani sladu Eileen i czlowieka w czerni. Przemknalem przez pokoj do znajdujacego sie za nim korytarza. Ale i tu bylo pusto. Pobieglem korytarzem i skrecilem w pierwsze napotkane drzwi na prawo. Kilku czytajacych i piszacych podnioslo na mnie wzrok znad stolow i lawek i popatrzylo ze zdumieniem, lecz Eileen ani nieznajomego nie bylo wsrod nich. Sprobowalem w nastepnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wszedzie bez powodzenia. Przy piatym pokoju Liza ponownie mnie dogonila. -Stoj! - rozkazala. I tym razem chwycila mnie naprawde z sila zdumiewajaca jak na tak niepozorna dziewczyne. - Zatrzymasz sie wreszcie i pomyslisz przez chwile? Co sie stalo? -Stalo sie! - wrzasnalem. - Moja siostra... I wowczas zatrzymalem sie i ugryzlem w jezyk. Nagle dotarlo do mnie, jak idiotycznie zabrzmialoby, gdybym zdradzil Lizie cel moich poszukiwan. To, ze siedemnastoletnia dziewczyna odlacza sie od grupy i rozmawia z kims, kogo nie zna jej starszy brat, nie jest najszczesliwszym wytlumaczeniem powodu szalenczej pogoni i pozniejszych goraczkowych poszukiwan - przynajmniej w dniu dzisiejszym obecnego stulecia. Nie mialem bynajmniej zamiaru robic Lizie wykladu na temat braku ciepla w nieszczesliwym okresie naszego dorastania, mojego i Eileen, w domu wuja Mathiasa. Stanalem bez slowa. -Musisz pojsc ze mna - powiedziala naglaco sekunde pozniej. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak strasznie, niewyobrazalnie rzadko ktos naprawde cos slyszy w Punkcie Przejscia. Nie rozumiesz, jak wiele to teraz znaczy dla Marka Torre - dla Marka Torre we wlasnej osobie - znalezc kogos, kto uslyszal! Potrzasnalem glowa w odretwieniu. Nie mialem ochoty nikomu opowiadac, przez co wlasciwie przeszedlem, a juz najmniej, zeby badano mnie jak jakis wybryk natury albo okaz doswiadczalny. -Musisz! - powtorzyla Liza. - To bardzo wazne. Nie tylko dla Marka, dla calego Projektu. Pomysl! Nie uciekaj, prosze! Zastanow sie najpierw nad tym, co robisz! Trafilo do mnie slowo "zastanow sie". Z wolna umysl mi sie przejasnil. To, co mowila, bylo najprawdziwsza prawda. Powinienem zastanowic sie zamiast gonic w pietke jak czlowiek niespelna rozumu. Eileen i czarno ubrany nieznajomy mogli byc w ktorymkolwiek z dziesiatkow pokoi oraz korytarzy - mogli juz nawet opuscic Projekt i Enklawe. Tak czy owak, coz moglbym powiedziec, nawet gdybym ich dogonil? Zazadac, by zdradzil swoja tozsamosc i zadeklarowal swoje zamiary wzgledem mojej siostry? Prawdopodobnie dobrze sie stalo, ze nie udalo mi sie ich odnalezc. Ponadto byla jeszcze jedna sprawa. Ciezko pracowalem, by otrzymac kontrakt, ktory podpisalem przed trzema dniami, zaraz po opuszczeniu uniwersytetu. Kontrakt z Miedzygwiezdna Sluzba Prasowa. Lecz do ukoronowania moich ambicji mialem jeszcze przed soba daleka droge. Gdyz tym, czego pragnalem najbardziej - tak dlugo i zawziecie, jak gdyby pragnienie to bylo wczepiona we mnie zebami i pazurami zywa istota - byla wolnosc. Prawdziwa wolnosc, jaka posiadaja tylko czlonkowie wladz planetarnych - i jedna jedyna grupa zawodowa, czynni czlonkowie Gildii Miedzygwiezdnej Sluzby Prasowej. Ci pracownicy, ktorzy podpisali przysiege niezawislosci i formalnie byli ludzmi bez wlasnego swiata, co mialo gwarantowac bezstronnosc kierowanej przez nich Sluzby. Swiaty zamieszkane przez rod ludzki byly podzielone - tak jak podzielily sie dwiescie z okladem lat temu - na dwa obozy, jeden utrzymujacy swa ludnosc na "scislych" kontraktach i drugi, wierzacy w tak zwane kontrakty "luzne". Za scislymi kontraktami opowiadaly sie Zaprzyjaznione Swiaty Harmonii i Zjednoczenia, Newton, Cassida i Wenus oraz Ceta - duzy i nowy swiat okrazajacy Tau Ceti. Po stronie luznych znajdowala sie Ziemia, Dorsaj, Egzotyczne Swiaty Mary i Kultis, Nowa Ziemia, Freilandia, Mars i niewielki katolicki swiat St. Marie. Rozniacym je czynnikiem byl konflikt systemow ekonomicznych - dziedzictwo podzielonej Ziemi, ktora je pierwotnie skolonizowala. Gdyz w naszych czasach istniala tylko jedna waluta miedzyplanetarna - a byla nia moneta wysoce wyszkolonych umyslow. Konkurencja byla juz zbyt wielka, by pojedyncza planeta mogla pozwolic sobie na szkolenie wlasnych specjalistow, szczegolnie w sytuacji, gdy inne swiaty wydawaly lepszych. Najdoskonalsza nawet edukacja na Ziemi i na jakimkolwiek innym swiecie nie mogla wyprodukowac zawodowego zolnierza, ktory moglby sie rownac z wytwarzanym na Dorsaj. Nie bylo lepszych fizykow od fizykow z Newtona ani psychologow nad tych z Exotikow, ani poborowych oddzialow zacieznych rownie tanich i niebacznych na straty w ludziach, jak te z Harmonii i Zjednoczenia - i tak dalej. W rezultacie jeden swiat szkolil jeden rodzaj czy tez typ zawodowca i wymienial jego uslugi z tytulu kontraktu z drugim swiatem na kontrakt i uslugi jakiegokolwiek innego typu zawodowca, ktorego potrzebowal. Podzial miedzy oboma obozami byl sztywny, Na "luznych" swiatach kontrakt czlowieka nalezal w czesci do niego samego. Nikt bez wyrazenia zgody nie mogl byc wymieniony ani sprzedany na inny swiat - z wyjatkiem naglych przypadkow i spraw najwyzszej wagi. Na "scislych" swiatach zycie jednostki nalezalo do wladz - jej kontrakt mogl byc sprzedany lub wymieniony ze skutkiem natychmiastowym. Gdy tak sie dzialo, jednostka miala tylko jeden jedyny obowiazek - a mianowicie udac sie do pracy tam, gdzie jej kazano. Tak wiec na wszystkich swiatach istnieli niewolni i wolni czesciowo. Na swiatach luznych, do ktorych, jak juz wspomnialem, nalezala Ziemia, ludzie mego pokroju byli wolni czesciowo. Ja jednak pragnalem pelnej wolnosci, takiej, jaka zapewnia jedynie czlonkostwo Gildii. Raz przyjety do Gildii, zyskalbym te wolnosc na zawsze. Gdyz kontrakt na moje uslugi stalby sie wlasnoscia Sluzby Prasowej i tylko jej. Zaden swiat nie moglby mnie potem sadzic ani sprzedac moich uslug wbrew mojej woli jakiejs innej planecie, ktorej akurat bylby dluzny nadwyzke wykwalifikowanej sily roboczej. To prawda, Ziemia, w odroznieniu od Newtona, Cassidy, Cety i niektorych innych swiatow, dumna byla z faktu, iz nigdy nie musiala sprzedawac na pniu swoich absolwentow uniwersyteckich w zamian za specjalistow z mlodszych swiatow. Lecz gdyby kiedykolwiek zaszla taka potrzeba, Ziemia mialaby do tego prawo na rowni z wszystkimi innymi planetami - a krazylo wiele opowiesci o takich przypadkach. Tak wiec moje ambicje i glod wolnosci, podsycane we mnie przez lata spedzone pod dachem Mathiasa, mogly byc zaspokojone tylko poprzez dostanie sie do Sluzby Prasowej. A mimo uniwersyteckich sukcesow, jakiekolwiek by byly, wciaz mialem przed soba daleka, trudna i niepewna droge. Nie moglem sobie pozwolic na przeoczenie niczego, co by mi pomoglo w jej pokonaniu, a wlasnie zaswitalo mi w glowie, ze odmowa zobaczenia sie z Markiem Torre oznaczalaby odrzucenie szansy takiej pomocy. -Masz racje - odpowiedzialem Lizie - pojde sie z nim zobaczyc. Oczywiscie, ze sie z nim zobacze. Dokad mam pojsc? -Zaprowadze cie - rzekla. - Pozwol tylko, ze najpierw zadzwonie. Odsunela sie ode mnie na odleglosc kilku krokow i cicho powiedziala cos przez malutki telefon noszony na palcu serdecznym. Potem podeszla, by zabrac mnie ze soba. -Co z reszta? - zapytalem, przypomniawszy sobie o pozostalych uczestnikach naszej wycieczki pozostawionych w sali Katalogu. -Poprosilam kogos, by zajal sie nimi i oprowadzil ich dalej - nie patrzac na mnie odpowiedziala Liza. - Tedy. Wyjsciem z holu wprowadzila mnie do malego labiryntu swietlnego. Poczatkowo mnie to zdziwilo, ale wkrotce zdalem sobie sprawe, ze Mark Torre, jak kazdy czlowiek na swieczniku, musi byc bezustannie chroniony przed potencjalnie niebezpiecznymi pomylencami i maniakami. Z labiryntu przeszlismy do pustego pokoiku i tam sie zatrzymalismy. Pokoj ruszyl z miejsca - trudno mi powiedziec, w ktorym kierunku - a potem stanal. -Tedy - powtorzyla Liza, prowadzac mnie ku jednej ze scian. Pod dotykiem dloni jeden z jej segmentow odchylil sie, otwierajac nam droge do pokoju umeblowanego jak gabinet, lecz dodatkowo wyposazonego w pulpit sterowniczy, za ktorym siedzial starszy mezczyzna. Poznalem Marka Torre, gdyz czesto go widywalem w wiadomosciach agencyjnych. Nie wygladal na swoj wiek - przekroczyl juz w tym czasie osiemdziesiatke - lecz twarz mial poszarzala ze zmeczenia i sprawial wrazenie schorowanego. Ubranie wisialo niczym worek na jego poteznych kosciach, jak gdyby bardzo schudl ostatnimi czasy. Dwie doprawdy niezwyklych rozmiarow dlonie spoczywaly bezwladnie na skrawku blatu przed klawiszami konsolety, a ich poszarzale knykcie byly spuchniete i powiekszone przez, jak sie pozniej dowiedzialem, zapomniana chorobe stawow zwana artretyzmem. Kiedy weszlismy, nie wstal na powitanie, lecz gdy przemowil, glos jego brzmial zdumiewajaco czysto i mlodo, oczy zas iskrzyly sie ledwie tlumiona radoscia. Mimo to kazal nam usiasc i czekac, nim po kilku minutach otwarly sie drugie drzwi i do pokoju wszedl mezczyzna w srednim wieku, ktorego wyglad zdradzal pochodzenie z Exotikow. Byl to Exotik z krwi i kosci, o przenikliwych oczach barwy orzechowej i gladkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy pod krotko przycietymi bialymi wlosami, ubrany w takie same blekitne szaty, jakie miala na sobie Liza. -Panie Olyn - powiedzial Mark Torre - to jest Padma, Outbond Mary w Enklawie St. Louis. Wie juz, kim pan jest. -Milo mi. Przywitalem sie z Padma. Usmiechnal sie. -Poznac pana to dla mnie zaszczyt, Tam Olyn - odparl i usiadl. Jego jasne, orzechowe oczy w zaden sposob nie sprawialy wrazenia, by mi sie przygladaly - a jednak wprawialy mnie w zaklopotanie. W Padmie nie bylo nic niezwyklego - i w tym wlasnie caly klopot. Jego spojrzenie, nawet sposob siedzenia, zdawalo sie sugerowac, ze wie o mnie wszystko, czego tylko mozna sie na moj temat dowiedziec, i zna mnie lepiej, nizbym tego pragnal ze strony kogos, kogo nie znam rownie dobrze. Chociaz przez cale lata wystepowalem przeciwko wszystkiemu, co reprezentowal moj wuj, w tej chwili poczulem, ze gorycz Mathiasa wobec narodow mlodszych swiatow kielkuje i we mnie. Zjezylem sie na sama mysl o rzekomej wyzszosci Padmy, Outbonda Mary w Enklawie St. Louis na Ziemi. Odwrocilem od niego wzrok i ponownie spojrzalem w bardziej ludzkie, ziemskie oczy Marka Torre. -Skoro juz Padma jest tutaj - rzekl starzec razno, przechylajac sie ku mnie znad klawiszy pulpitu sterowniczego - powiedz nam, jak to wygladalo? Co slyszales? Potrzasnalem glowa, gdyz nie sposob bylo opisac, jak to bylo naprawde. Miliardy glosow mowiacych jednoczesnie, wszystkie jednakowo wyrazne - to nie jest mozliwe do wyjasnienia. -Slyszalem glosy - odpowiedzialem. - Mowiace wszystkie naraz... ale kazdy oddzielnie. -Jak wiele glosow? - zapytal Padma. Musialem spojrzec nan znowu. -Wszystkie, jakie tylko istnieja - uslyszalem swoja odpowiedz. Sprobowalem opisac to dokladniej. Padma skinal glowa, lecz kiedy mowilem, spojrzalem na Marka Torre i ujrzalem, ze znow zatapia sie w fotelu, jakby odwracal sie ode mnie z zaklopotaniem lub rozczarowaniem. -Tylko... glosy? - powiedzial na wpol do siebie, kiedy skonczylem opowiadac. -Jak to... tylko? - zdziwilem sie, dotkniety do zywego. - A co takiego mialem uslyszec? Co takiego ludzie slysza zazwyczaj? -Za kazdym razem jest inaczej - uspokajajaco wtracil glos Padmy spoza pola mego widzenia. Ale za nic nie chcialem nan spojrzec. Patrzylem caly czas na Marka Torre. - Kazdy slyszy co innego. Na to zwrocilem sie w kierunku Padmy. -A co takiego pan slyszal? - rzucilem wyzwanie. Usmiechnal sie z odrobina smutku. -Nic, Tam - odpowiedzial. -Tylko ludzie pochodzacy z Ziemi w ogole slyszeli cokolwiek - powiedziala ostro Liza, jak gdyby rzecz byla oczywista. -A ty? -Ja? Oczywiscie, ze nie - odparla. - Od samego poczatku istnienia Projektu nie przewinelo sie nawet pol tuzina osob, ktore kiedykolwiek cos uslyszaly. -Mniej niz pol tuzina - powtorzylem za nia. -Dokladnie piec - powiedziala. - Mark jest oczywiscie jedna z nich. Co do pozostalej czworki, to jedna nie zyje, a troje pozostalych - tu zawahala sie, przygladajac mi sie natarczywie - sie nie nadawalo. Brzmiala teraz w jej glosie zupelnie inna nuta, nuta, ktora slyszalem po raz pierwszy. Ale calkiem o niej zapomnialem, gdy nagle dotarly do mnie liczby, ktore Liza wymienila. Tylko piecioro ludzi w ciagu czterdziestu lat! Jak cios w splot sloneczny odebralem wiadomosc, ze to, co zdarzylo mi sie w sali Katalogu, nie bylo czyms bez znaczenia. I ze ta chwila z Markiem Torre i Padma rowniez nie byla bez znaczenia, tak dla nich, jak i dla mnie. -Czyzby? - spytalem i popatrzylem na Marka Torre. Z wysilkiem nadalem glosowi swobodne brzmienie. - Co to w takim razie oznacza, kiedy ktos cos uslyszy? Nie odpowiedzial mi wprost. Zamiast tego pochylil sie do przodu, przy czym jego mroczne stare oczy zaswiecily znowu tym samym blaskiem i wyciagnal do mnie kisc swej duzej prawej dloni. -Podaj mi reke - powiedzial. Teraz ja z kolei wyciagnalem reke i chwycilem jego dlon. Scisnal mocno moja reke i trzymal, przypatrujac mi sie przez dluga chwile. Blask w jego oczach powoli przygasal, az w koncu nie zostalo po nim ani sladu. Wowczas puscil mnie, z powrotem zapadajac sie w fotel jak czlowiek pokonany. -Nic - powiedzial tepo, odwracajac sie do Padmy. - W dalszym ciagu... nic. Z pewnoscia cos by poczul... albo ja bym poczul. -Mimo to - patrzac na mnie spokojnie powiedzial Padma - on slyszal. Przyszpilil mnie do oparcia krzesla spojrzeniem orzechowych oczu Exotika. -Mark jest przygnebiony, Tam - powiedzial - gdyz jedyne, czego doswiadczyles, to glosy, bez proby przeslania czy porozumienia. -Jakiego przeslania? - dopytywalem. - Jakiego rodzaju porozumienia? -Co do tego - odparl Padma - musialbys nas sam objasnic. Popatrzyl na mnie tak promiennie, ze poczulem sie niewyraznie, jak jakas sowa albo inny ptak, pochwycone smuga reflektora. Narastala we mnie fala gniewu i niecheci. -Tak czy owak, nie rozumiem, co to ma wspolnego z panem - powiedzialem. Usmiechnal sie nieznacznie. -Wieksza czesc poparcia finansowego dla Projektu Encyklopedii pochodzi z funduszy Exotikow. Powinno byc dla pana jasne, ze to nie jest nasz Projekt. To Projekt Ziemi. My jedynie poczuwamy sie do odpowiedzialnosci za wszelkie prace zmierzajace do zrozumienia czlowieka przez czlowieka, do poznania samego siebie. Co wiecej, miedzy nasza filozofia a Marka istnieje zasadnicza sprzecznosc. -Sprzecznosc? - zapytalem. Nawet wtedy, prosto po studiach, mialem nosa do sensacyjnych wiadomosci i nos ten zmarszczyl sie w oczekiwaniu. Lecz Padma usmiechnal sie, jakby czytal w moich myslach. -To zadna rewelacja - oznajmil. - Podstawowa niezgodnosc istniejaca miedzy nami od samego poczatku. Mowiac krotko i w uproszczeniu, my na Exotikach wierzymy, ze czlowieka mozna udoskonalic. Natomiast nasz obecny tu przyjaciel Mark wierzy, ze czlowiek z Ziemi - Czlowiek Zasadniczy - jest juz od dawna udoskonalony. Lecz dotad nie byl w stanie swej doskonalosci odkryc i wykorzystac. Popatrzylem na niego. -Co to ma wspolnego ze mna? - zapytalem. - I z tym, co slyszalem? -To kwestia tego, dla kogo mozesz byc uzyteczny: dla niego czy dla nas - spokojnie odpowiedzial Padma i w jednej sekundzie serce zmrozil mi chlod. Gdyby Exotikowie, lub ktos w rodzaju Marka Torre, zlozyli ziemskiemu rzadowi zapotrzebowanie na moj kontrakt, moglbym z miejsca pozegnac sie z nadzieja dostania sie do Gildii Sluzby Prasowej. -Dla nikogo z was, jak sadze - oswiadczylem tak beznamietnie, jak tylko potrafilem. -Byc moze. Zobaczymy - odparl Padma. Podniosl reke ze wskazujacym palcem skierowanym do gory. - Czy widzisz ten palec, Tam? Spojrzalem nan, a kiedy tak patrzylem - palec nagle ruszyl w moim kierunku, urastajac do nienaturalnych rozmiarow i przeslaniajac soba caly pokoj. Po raz drugi tego popoludnia opuscilem tu i teraz swiata realnego dla miejsca znajdujacego sie poza granicami rzeczywistosci. Nagle znalazlem sie w otoczeniu blyskawic. W zupelnych ciemnosciach przerzucany bylem z kata w kat uderzeniami piorunow. Jak pilke odbijaly mnie na odleglosc lat swietlnych z jednego kranca na drugi jakiegos niezmierzonego kosmosu, niby element czyichs tytanicznych zmagan. Z poczatku zmagan tych nie rozumialem. Wreszcie powoli zaczelo mi switac, ze cala ta piorunowa mlocka byla zacieta walka na smierc i zycie o zwyciestwo nad prastara, ciagle poglebiajaca sie ciemnoscia, podjeta w odpowiedzi na probe zduszenia i zgaszenia blyskawic. Nie byla tez wcale walka na oslep. Teraz rozroznialem juz w bitwie ciemnosci i piorunow zasadzki i podstepy, porazki i odwroty taktyczne, uderzenia i przeciwuderzenia. Wowczas w jednej chwili powrocila mi pamiec o dzwiekach wydawanych przez miliardy glosow. Jeszcze raz wezbraly wokol mnie w rytmie blyskawic, by dac mi klucz do tego widowiska. Nagle, tak jak prawdziwa blyskawica na mgnienie oka rozjasnia okolice na wiele mil dookola, przeblysk intuicji pokazal mi, co dzialo sie wokol. Byla to prowadzona od stuleci walka czlowieka o utrzymanie przy zyciu swej rasy oraz utorowanie jej drogi w przyszlosc, nieustanna i zazarta wojna, ktora toczyl ten podobny zwierzetom i podobny bogom - prymitywny i wyrafinowany - dziki i cywilizowany - ten zlozony organizm stanowiacy rodzaj ludzki walczacy o przetrwanie i ruch do przodu. Do przodu i w gore, i jeszcze raz w gore, poki nie zostanie osiagniete niemozliwe, poki wszystkie bariery nie zostana zlamane, wszystkie bolaczki przezwyciezone, wszystkie umiejetnosci opanowane. Poki nie zginie ciemnosc i wszedzie wokol nie stanie sie jasnosc. Te wlasnie odglosy zmagan ciagnacych sie przez setki stuleci slyszalem w sali Katalogu. Tych samych zmagan, ktore Exotikowie probowali otoczyc swa dziwaczna magia nauk psychologicznych i filozoficznych. Wlasnie po to, by je przynajmniej zaznaczyc na mapie minionych stuleci istnienia ludzkosci, zaprojektowano Encyklopedie, tak aby sciezka prowadzaca w przyszlosc czlowieka mogla byc wytyczona na drodze konkretnych obliczen. To wlasnie kierowalo Padma i Markiem Torre - i wszystkimi innymi, ze mna wlacznie. Gdyz kazda istota ludzka byla pochlonieta wirem masy swych bliznich zwartych w smiertelnym uscisku, i nikt nie mogl przejsc obojetnie obok toczacej sie walki na smierc i zycie. Kazdy z nas zyjacych w danym momencie bral w niej udzial jako jej czynnik albo jako jej igraszka. Lecz pomyslawszy o tym, nagle uswiadomilem sobie, ze nie jestem tylko igraszka tej bitwy. Bylem czyms wiecej - sila, ktora moze wziac udzial w walce, ewentualnym panem przebiegu jej dzialan. Wowczas po raz pierwszy ujalem w dlonie najblizsze blyskawice i jalem probowac wprawiac je w ruch, obracac i kierowac ich poruszeniami, naginajac je do mych wlasnych celow i pragnien. Mimo to rzucalo mna wciaz jak pilka na odleglosci nie dajace sie przewidziec. Lecz nie bylem juz statkiem bezwolnie miotanym po targanym sztormem morzu, raczej statkiem plynacym ostro pod wiatr, wykorzystujacym jego sile do halsowania. I w tej wlasnie chwili ogarnelo mnie poczucie potegi i mocy. Gdyz blyskawice byly posluszne moim dloniom, a ich bezwladny przedtem ruch ukladal sie zgodnie z ma wola. Przenikalo mnie owo nie dajace sie opisac poczucie zawartej we mnie nieujarzmionej sily. I wreszcie przyszlo mi do glowy, ze nigdy nie bylem jednym z tych pomiatanych i poniewieranych przez los. Zawsze bylem jezdzcem i Mistrzem. I posiadalem dar ksztaltowania, przynajmniej w czesci, wszystkiego, czego dotknalem w bitwie ciemnosci i blyskawic. Dopiero wtedy uswiadomilem sobie wreszcie istnienie innych, podobnych mi ludzi. Tak samo jak ja byli jezdzcami i Mistrzami. Oni takze jezdzili na burzy, ktora stanowila pozostala czesc walczacej masy ludzkosci. W jednej sekundzie znajdowalismy sie w tym samym miejscu, w nastepnej rozdzielaly nas niezmierzone eony. Ale widzialem ich. I oni mnie widzieli. I stalem sie swiadomy faktu, ze wolaja do mnie, wzywajac, bym nie walczyl sam na wlasna reke, lecz polaczyl sie z nimi we wspolnym wysilku doprowadzenia bitwy do jakiegos przyszlego rozstrzygniecia i do uporzadkowania chaosu. Jednakze cala moja natura buntowala sie we mnie przeciw ich wezwaniom. Zbyt dlugo bylem pomiatany i upokarzany. Zbyt dlugo bylem bezbronna ofiara blyskawic. Dzis, oddany dzikiej radosci ujezdzania tam, gdzie dotad mnie ujezdzano, chelpilem sie moja potega. Nie dbalem o wspolny wysilek, ktory mogl w konsekwencji doprowadzic do zawarcia pokoju. Pragnalem tylko, zeby upajajace wirowanie i falowanie konfliktu szlo jak furia pode mna, dosiadajacym jego grzbietu. Dawniej ujarzmiony i zakuty w kajdany ciemnosci przez mojego wuja, dzis bylem wolny i bylem Mistrzem. Nic nie skloni mnie do powtornego zalozenia kajdanow. Rozpostarlem szeroko ma wladze nad blyskawicami i poczulem, ze wladza ta staje sie coraz szersza i potezniejsza, i jeszcze szersza, i jeszcze potezniejsza. Nagle znalazlem sie z powrotem w biurze Marka Torre. Mark przygladal mi sie z twarza nieruchoma jak drewniana rzezba. Liza takze spogladala z pobladla twarza w moim kierunku. A na wprost mnie siedzial Padma i patrzyl mi w oczy tak samo bez wyrazu jak poprzednio. -Nie - powiedzial powoli. - Masz racje, Tam. Nie przydasz sie nam do pomocy przy Encyklopedii. Od strony Lizy dal sie slyszec nikly dzwiek, ciche sapniecie, niemal nieslyszalny krzyk bolu. Ale szybko zagluszylo go chrzakniecie Marka Torre, przypominajace pomruk smiertelnie rannego niedzwiedzia, osaczonego, lecz juz odwracajacego sie, by powstac na tylne lapy i stanac twarza w twarz ze swymi przesladowcami. -Nie przyda sie? - zapytal. Wyprostowal sie za biurkiem i odwrocil do Padmy. Jego opuchnieta prawa dlon opadla na stol scisnieta w duza, ziemiscie szara piesc. -On musi sie przydac! Minelo juz dwadziescia lat, odkad po raz ostatni ktos cos uslyszal w sali Katalogu - a ja sie starzeje! -Slyszal tylko glosy. Ale nie wzbudzilo to w nim specjalnego entuzjazmu. Nic nie czules, kiedy go dotknales - odrzekl Padma. Mowil z rezerwa, przyciszonym glosem, slowa wychodzily z jego ust jedno za drugim, jak zolnierze na defiladzie. - A to dlatego, ze jest pusty w srodku. Nie umie identyfikowac sie ze swoimi bliznimi. Ma caly potrzebny mechanizm, ale brak mu empatii - nie ma dolaczonego zrodla zasilania. -Mozesz go doprowadzic do porzadku! Niech to szlag! - Glos starego czlowieka rozbrzmiewal jak koscielne dzwony, lecz skrywal przy tym chrypliwa, niemal placzliwa nute. - Na Exotikach mozesz go wyleczyc! Padma potrzasnal glowa. -Nie - odparl. - Nikt nie jest mu w stanie pomoc oprocz niego samego. Nie jest chory ani kaleki. Nie zdazyl sie tylko rozwinac. Musial kiedys za mlodu odwrocic sie od ludzi i zabladzic do ciemnej i odludnej doliny wlasnego umyslu. Z uplywem lat dolina stawala sie coraz glebsza, ciemniejsza i wezsza, az doszlo do tego, iz dzis oprocz niego nikt sie juz w niej nie moze zmiescic, by pomoc mu sie wydostac. Zaden czlowiek nie jest w stanie przebyc tej doliny i pozostac przy zyciu - byc moze nawet on sam. Lecz dopoki tego nie uczyni i nie opusci jej drugim koncem, nie nadaje sie ani dla ciebie, ani dla Encyklopedii, a wiec i dla wszystkiego, co ona reprezentuje dla ludzi z Ziemi i skadinad. Nie tylko nie nadaje sie, ale nawet nie przyjalby od ciebie tej pracy, gdybys mu ja ofiarowywal. Spojrz tylko na niego! Przez caly ten czas nacisk jego spojrzenia, powolny i jednostajny sposob wyslawiania sie, przypominajacy wrzucanie kamyczkow do spokojnej acz bezdennej toni, trzymaly mnie jak sparalizowanego, nawet wtedy gdy mowil o mnie jak o kims nieobecnym. Lecz ledwie przebrzmialy trzy ostatnie slowa, wywierany przez niego nacisk ustal i znow odnalazlem w sobie zdolnosc mowienia. -Zahipnotyzowales mnie! - rzucilem sie na niego. - Wcale ci nie dawalem zezwolenia, by mnie wprowadzac w... zeby mnie poddawac badaniu psychoanalitycznemu. Padma potrzasnal glowa. -Nikt cie nie zahipnotyzowal - odparl. - Po prostu otworzylem ci okno na twoja wlasna swiadomosc wewnetrzna. I wcale cie nie psychoanalizowalem. -Co to w takim razie bylo? - ustapilem, nagle pelen rozwagi. -Cokolwiek widziales lub czules - powiedzial - byla to twoja swiadomosc i uczucia, przetlumaczone na twoje wlasne symbole. A jak one wygladaly, nie mam pojecia... ani sposobu, by sie o tym przekonac, jesli sam mi o tym nie powiesz. -Jak w takim razie dowiedziales sie tego, cokolwiek by to bylo, co pomoglo ci podjac decyzje? -Od ciebie - odpowiedzial. - Z twojego wygladu, zachowania, glosu, kiedy teraz do mnie mowisz. Z tuzina innych nieswiadomych sygnalow. To one powiedzialy mi wszystko. Istota ludzka porozumiewa sie calym swoim cialem i jestestwem, nie tylko glosem czy wyrazem twarzy. -Nie wierze w to! - wybuchnalem i wtem moja wscieklosc ostygla rownie nagle, jak powrocila mi rozwaga razem z przeswiadczeniem, ze z pewnoscia istnieja jakies podstawy do tego, by mu nie wierzyc, nawet jesli w tej chwili nie moge sobie ich uzmyslowic. - Nie wierze w to - powtorzylem, spokojniej juz i chlodniej. - Za twoja decyzja z pewnoscia przemawia cos wiecej. -Tak - odpowiedzial. - Rzeczywiscie. Mialem moznosc sprawdzenia na miejscu archiwow. Twoje dane osobiste, tak jak dane kazdego zyjacego obecnie Ziemianina, sa juz umieszczone w Encyklopedii. Przejrzalem je przed przyjsciem. -Jeszcze - powiedzialem nieublaganie, gdyz poczulem, ze zmusilem go do odwrotu. - Jest w tym jeszcze cos wiecej. Ja to widze. Ja to wiem! -Tak - odparl Padma i cicho westchnal. - Przypuszczam, ze zaszedlszy tak daleko, powinienes wiedziec. W kazdym razie i tak wkrotce sam bys sie domyslil. - Podniosl wzrok, by spojrzec mi prosto w oczy, lecz tym razem stwierdzilem, ze moge stawic mu czolo bez zadnego poczucia nizszosci. - Tak sie sklada, Tam - powiedzial - ze jestes tym, kogo nazywamy Izolatem, rzadko spotykana sila kardynalna w postaci pojedynczego osobnika - sila kardynalna we wzorcu ewolucyjnym spoleczenstwa ludzkiego, nie tylko na Ziemi, ale na wszystkich czternastu swiatach, na ich drodze ku przyszlosci czlowieka. Jestes czlowiekiem obdarzonym przerazajaca zdolnoscia wplywania na owa przyszlosc - w kierunku dobrym lub zlym. Przy tych slowach moje dlonie przypomnialy sobie dotyk blyskawic. Z zapartym tchem czekalem, by uslyszec cos jeszcze. Lecz na tym skonczyl. -I... - ponaglilem go wreszcie cierpko. -Nie ma zadnego "I". To juz wszystko, co mozna o tym powiedziec! Slyszales kiedys o ontogenetyce? Potrzasnalem glowa. -Tak sie nazywa jedna z naszych egzotycznych technik obliczeniowych - powiedzial. - Mowiac w skrocie, istnieje ustawicznie rozwijajacy sie wzorzec zdarzen, ktory obejmuje wszystkie zyjace istoty ludzkie. Pragnienia i dazenia tych jednostek determinuja w swojej masie kierunek wzrostu wzorca w przyszlosci. Jednakze, znow tylko jako jednostki, prawie wszyscy ludzie sa bardziej przedmiotem oddzialywania, niz sami oddzialuja efektywnie na wzorzec. Tu przerwal i spojrzal na mnie, jak gdyby pytajac, czy nadazam za tokiem jego rozumowania. Nadazalem - i to jak! Ale nie mialem zamiaru powiedziec mu o tym. -Mow dalej - poprosilem. -Jedynie od czasu do czasu u rzadko spotykanych jednostek - kontynuowal - stwierdzamy szczegolna kombinacje czynnikow osobowosci i pozycji jednostki we wzorcu, ktore razem wziete czynia je niewyobrazalnie bardziej efektywnymi niz ich towarzysze. Gdy to sie zdarza, tak jak w twoim wypadku, mamy Izolata, osobowosc kardynalna, kogos, kto ma wszelka swobode oddzialywania na wzorzec, podczas gdy sam jest przedmiotem oddzialywania tylko w relatywnie malym stopniu. Znow sie zatrzymal. I tym razem skrzyzowal ramiona. Tym gestem ostatecznie zakonczyl wyklad, a ja odetchnalem gleboko, by uspokoic rozszalale serce. -A wiec - powiedzialem - mam wszystkie te cechy, a mimo to nie chcecie wziac mnie do tego, do czego jestem wam potrzebny, cokolwiek by to bylo? -Mark chce, zebys w koncu przejal od niego, jako Nadzorca, budowe Encyklopedii - powiedzial Padma. - Podobnie jak my z Exotikow. Gdyz Encyklopedia jest narzedziem, ktorego cel i zastosowanie po oddaniu do uzytku potrafia w pelni pojac tylko nieliczne jednostki. A koncepcja ta moze byc nieustannie tlumaczona w ogolnie dostepnych kategoriach tylko przez jednostke wyjatkowa. Bez Marka albo kogos don podobnego, kto by doprowadzil jej budowe przynajmniej do punktu, w ktorym zostanie przeniesiona w przestrzen kosmiczna, szary czlowiek utraci wizje mozliwosci Encyklopedii po jej ukonczeniu. Praca nad nia doprowadzi do nieporozumien i frustracji. Najpierw zwolni tempo, potem wymknie sie spod kontroli, by w koncu lec w gruzach. - Przerwal i spojrzal na mnie surowo. - Encyklopedia nigdy nie zostanie zbudowana - rzekl - jesli nie znajdzie sie nastepca Marka. A bez niej czlowiek zrodzony na Ziemi wymrze i zaniknie. A gdy ziemskiego czlowieka zabraknie, ludzkie szczepy na innych plane tach moga sie okazac niezdolne do zycia. Ale nic z tych rzeczy cie nie obchodzi, prawda? Gdyz to wlasnie ty nas nie potrzebujesz, a nie odwrotnie. Mierzyl mnie przez caly pokoj oczyma plonacymi orzechowym ogniem. -Bo nie potrzebujesz nas - powtorzyl wolno - prawda, Tam? Strzasnalem z siebie ciezar jego spojrzenia. Lecz w tej samej chwili zrozumialem, do czego zmierza, i przyznalem mu racje. Przez mgnienie oka ujrzalem sie siedzacego za konsoleta, przykutego do niej poczuciem obowiazku az po kres swoich dni. Nie, nie potrzebowalem ani ich, ani ich posad w Encyklopedii czy gdziekolwiek indziej. Nie potrzebowalem nic z tych rzeczy. Czyz pracowalem tak ciezko i dlugo, chcac uciec od Mathiasa, po to tylko, by rzucic wszystko i zostac niewolnikiem ludzi bezradnych - tych wszystkich w ogromnej masie rodzaju ludzkiego, ktorzy byli zbyt slabi, by na wlasna reke stoczyc bitwe z blyskawicami? Czyz powinienem zaprzepascic wlasne widoki na przyszla wolnosc i potege w zamian za mglista obietnice wolnosci dla nich - byc moze kiedys - dla nich, ktorzy nie potrafili sami zasluzyc na te wolnosc, tak jak ja potrafilem zasluzyc na swoja i zasluzylem? Nie, nie mialem zamiaru. Ani mi sie snilo miec cokolwiek wspolnego z Markiem Torre albo jego Encyklopedia. -Nie! - powiedzialem szorstko. Markowi Torre zagrzechotalo cos cicho w krtani, niczym zamierajace echo wydanego wczesniej niedzwiedziego pomruku. -Nie. To prawda - przytaknal Padma. - Widzisz, tak jak mowilem, nie masz w sobie empatii... nie masz duszy. -Duszy? - zapytalem. - A co to takiego? -Czyz moge slepemu od urodzenia opisac kolor zlota? - Jego blyszczacy wzrok spoczal na mnie. - Dowiesz sie, co to takiego, jesli ja znajdziesz - ale znajdziesz ja tylko wtedy, gdy bedziesz w stanie utorowac sobie droge przez doline, o ktorej mowilem. Jesli wyjdziesz z niej calo, byc moze w koncu odnajdziesz swa ludzka dusze. Dowiesz sie, co to takiego, kiedy ja znajdziesz. -Dolina - powtorzylem jak echo. - Jaka dolina? -Sam wiesz, Tam - powiedzial spokojniej juz Padma. - Sam wiesz lepiej ode mnie. Taka dolina umyslu i ducha, gdzie wszystkie tkwiace w tobie niepowtarzalne zdolnosci tworcze sa teraz... spaczone i wykrzywione... obrocone na uzytek zniszczeniu. NISZCZYC! Glosem mojego wuja, rozbrzmiewajac jak grom w uszach mojej pamieci, zadudnil ulubiony cytat Mathiasa z pism Waltera Blunta. Nagle, niby wydrukowane ognistymi zgloskami na wewnetrznej powierzchni mojej czaszki, ujrzalem olbrzymie mozliwosci, ktore slowo to otwieralo przede mna na sciezce, jaka chcialem kroczyc!I oto, bez ostrzezenia, w glebi duszy poczulem sie tak, jakbym rzeczywiscie znalazl sie w dolinie, o ktorej mowil Padma. Po obu stronach wyrosly przede mna wysokie, czarne sciany. Prosta jak strzelil i waska byla moja droga - i prowadzila coraz nizej. Nagle zdjal mnie lek przed czyms niby z najglebszej glebiny, niewidocznym w rozposcierajacych sie za nia najglebszych ciemnosciach, jakims czarniejszym-niz-czern poruszeniem amorficznego zycia, czatujacego tam na mnie. Lecz jeszcze w tej samej chwili, w ktorej wzdrygnalem sie na sama mysl o tym, skads tam wewnatrz mnie wykielkowala wielka, nieuchwytna jak cien, lecz ogromna radosc ze spotkania. Wowczas niby dzwiek zmeczonego dzwonu wiszacego wysoko, wysoko nade mna, dobiegl mnie glos Marka Torre, ochryple i ze smutkiem mowiacego do Padmy. -Nie mamy wiec zadnej szansy? Nie mozemy nic zrobic? A jesli on nigdy nie wroci do nas i do Encyklopedii? -Mozesz tylko czekac... i miec nadzieje - odpowiedzial Padma. - Jesli bedzie w stanie pojsc dalej, zejsc na sarno dno i zwyciezyc to, co dla siebie tam stworzyl, oraz ujsc z tego calo, byc moze wroci. Ale wybor miedzy pieklem a niebem nalezy do niego, tak jak i do nas wszystkich. Tylko ze jego wybory wiecej waza od naszych. Slowa te odbily sie, jak groch o sciane, od moich uszu, wywolujac dzwiek podobny do uderzenia zimnego deszczu o jakas nieczula powierzchnie, kamien lub beton. Poczulem nagle ogromna potrzebe ucieczki od nich wszystkich, usuniecia sie w samotnosc i przemyslenia zaszlych wydarzen. Ciezko podnioslem sie z krzesla. -Ktoredy do wyjscia? - zapytalem tepo. -Lizo... - poprosil ze smutkiem Mark Torre. -Tedy - zwrocila sie do mnie. Stala przez chwile naprzeciw mnie z twarza pobladla, ale bez wyrazu. Wreszcie odwrocila sie i poszla przodem. Tak wiec wyprowadzila mnie z tego pokoju i powiodla z powrotem droga, ktora przyszlismy. Na dol przez labirynt swietlny, pokoje i korytarze Projektu Encyklopedii Finalnej i wreszcie do zewnetrznego holu Enklawy, gdzie po raz pierwszy spotkala sie z nasza grupa. Przez cala droge nie wypowiedziala ani jednego slowa. Lecz kiedy mialem juz odejsc, nieoczekiwanie powstrzymala mnie, kladac reke na ramieniu. Odwrocilem sie, by stawic jej czolo. -Jestem tu zawsze - powiedziala. I ku mojemu zdziwieniu ujrzalem, ze jej brazowe oczy sa pelne lez. - Nawet gdyby nie bylo nikogo innego - jestem tu zawsze! Potem okrecila sie na piecie i niemal uciekla. Popatrzylem w slad za nia, nieoczekiwanie wstrzasniety. Lecz tak wiele przydarzylo mi sie w ciagu ostatniej godziny, ze nie mialem ani czasu, ani ochoty dochodzic dlaczego, ani tez domyslac sie, co takiego krylo sie pod dumnymi slowami dziewczyny, wtorujacymi jak echo jej wczesniejszej zagadkowej wypowiedzi. Wrocilem metrem do St. Louis i zlapalem powrotny wahadlowiec do Aten. Po drodze wiele rozmyslalem. Tak bylem podniecony swoimi myslami, ze wszedlem do domu wuja i wmaszerowalem prosto do biblioteki, zanim zorientowalem sie, iz sa w niej ludzie. Nie tylko moj wuj w wysokim fotelu klubowym, ze stara oprawna w skore ksiazka lezaca grzbietem do gory na jego kolanach, i nie tylko moja siostra, ktora widocznie wrocila przede mna i teraz stala z boku w odleglosci trzech metrow, z twarza zwrocona w kierunku Mathiasa. W pokoju znajdowal sie takze szczuply, ciemnowlosy mlody mezczyzna, kilka centymetrow nizszy ode mnie. Pietno berberyjskich przodkow wycisniete na jego twarzy bylo oczywiste dla kazdego, kto tak jak ja musial studiowac na uczelni pochodzenie etniczne czlowieka. Ubrany calkiem na czarno, z czarnymi wlosami obcietymi krotko nad czolem, stal wyprostowany jak ostrze miecza wyjete z pochwy i postawione na sztorc. Byl to nieznajomy, ktorego widzialem rozmawiajacego z Eileen. I znowu wezbrala we mnie mroczna radosc obiecanego spotkania w glebinach doliny. Gdyz oto nadarzala sie pierwsza szansa zrobienia uzytku z mego dopiero co odkrytego daru rozumienia sytuacji i z mojej sily. Rozdzial 4 Byl to plac boju. Wiele odkryc, ktore poczynilem w siedzibie blyskawic, zdazylo sie juz do tej pory wlaczyc w swiadome funkcje mego umyslu. Jednak niemal natychmiast ta nowa dla mnie ostrosc percepcji zostala przez chwile zaklocona poczuciem osobistego zaangazowania w rozwoj sytuacji. Pobladla Eileen poswiecila memu pojawieniu sie przelotne spojrzenie, lecz zaraz potem powrocila wzrokiem do Mathiasa, ktory siedzial nie okazujac strachu ani zaklopotania. Jego pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz, ktora dzieki krzaczastym brwiom i gestym wlosom, wciaz jeszcze jednolicie czarnym mimo dawno przekroczonej piecdziesiatki, przybrala ksztalt winnego serduszka, byla jak zwykle chlodna i beznamietna. On rowniez popatrzyl na mnie zdawkowo, zanim odwrocil sie, by stawic czolo wzburzonemu spojrzeniu Eileen. -Mowie jedynie - rzekl do niej - ze nie widze powodu, bys musiala sie fatygowac i pytac mnie o zdanie. Nigdy nie nakladalem na ciebie ani na Tama zadnych ograniczen. Zrobisz to, na co bedziesz miala ochote. Zacisnal palce na ksiazce, jak gdyby mial ja podniesc i wrocic do przerwanej lektury. -Powiedz mi, co ja mam robic! - krzyknela Eileen. Zbieralo jej sie na placz i zacisniete w piesci dlonie trzymala sztywno po bokach. -Nie ma najmniejszego sensu, bym mowil ci, co masz robic - odpowiedzial Mathias z dystansem. - Cokolwiek uczynisz, nie sprawisz tym zadnej roznicy ani mnie, ani sobie, ani nawet temu oto mlodemu czlowiekowi... - Tu przerwal i odwrocil sie do mnie. - Och, skoro tu jestes, Tam... Eileen zapomniala cie przedstawic. Nasz gosc to pan Jamethon Black, z Harmonii. -Przodownik roty Black - rzekl mlodzieniec, obracajac ku mnie szczupla twarz bez wyrazu. - Pelnie tu obowiazki attache. Wowczas udalo mi sie rozpoznac, skad pochodzil. Wywodzil sie z jednego ze swiatow, nazywanych z kwasnym humorem przez ludy innych planet - Zaprzyjaznionymi. Powinien zatem nalezec do owych religijnych gorliwcow spartanskiego usposobienia, ktorymi te swiaty byly zaludnione. Dziwnym trafem, ktory wowczas wydawal mi sie jeszcze dziwniejszy, sposrod setek wszelkiego rodzaju typow spolecznosci ludzkich, ktore wziely poczatek na mlodszych planetach (obok typu zolnierskiego swiata Dorsaj, typu filozoficznego Exotikow i ufajacych w nauki scisle ludow Newton i Wenus), wlasnie spoleczenstwo religijnych fanatykow okaze sie jedna z kilku odrebnych wielkich kultur odlamkowych, ktore kwitnacym rozwojem wyroznialy sie posrod ludzkich kolonii pomiedzy gwiazdami. Bo tez i byli odrebna kultura odlamkowa. Nie kultura zolnierzy, choc w tej roli dwanascie pozostalych swiatow widywalo ich najczesciej. Zolnierzami byli Dorsajowie - ludzie wojny do szpiku kosci. Zaprzyjaznieni byli ludzmi Poswiecenia - nawet jesli bylo to poswiecenie spod znaku umartwienia i wlosiennicy - ktorzy oddawali w najem samych siebie, gdyz ich pozbawione bogactw naturalnych swiaty niewiele wiecej mialy do zaoferowania jako eksport na pokrycie ludzkich bilansow kontraktowych, ktore pozwalaly wynajmowac niezbednych specjalistow z innych planet. Niewielki byl zbyt na kaznodziejow - a to jedyny plon, ktory Zaprzyjaznieni zbierali z lichej, kamienistej gleby. Lecz potrafili pociagac za spust i wykonywac rozkazy - do ostatniego czlowieka. I byli tani. Starszy Bright, Pierwszy nad Rada Kosciolow rzadzaca Harmonia i Zjednoczeniem, mogl przelicytowac atrakcyjnoscia oferty kazdy inny rzad, trudniacy sie dostawa najemnikow. Z jednym tylko zastrzezeniem - mniejsza o umiejetnosci bojowe tych najemnikow. Prawdziwym wojennym ludem byli Dorsajowie. Orez bitewny byl w ich dloniach poslusznym narzedziem i pasowal do nich jak ulal. Tymczasem przecietny zolnierz z Zaprzyjaznionych bral do reki karabin tak, jak bierze sie motyke albo siekiere - narzedzia, ktorymi nalezy wladac na chwale swego ludu i swego Kosciola. Zatem znajacy sie na rzeczy twierdzili, iz to Dorsaj dostarcza czternastu swiatom zolnierza. Zaprzyjaznieni zas dostarczaja mieso armatnie. Wowczas jednakze daleki bylem od tego typu rozwazan. W owej chwili jedyna moja reakcja na widok Jamethona Blacka bylo stwierdzenie, kim jest. Po ciemnej tonacji jego powierzchownosci, po nieruchomosci rysow twarzy, trzymaniu sie na dystans i jakiejs aurze niedosieznosci, podobnej do roztaczanej przez Padme - po tym wszystkim z latwoscia rozpoznalem, jeszcze nim mi go wuj przedstawil, reprezentanta wyzszej rasy rodem z mlodszych swiatow. Jednej z tych, ktorym, jak to nam Mathias zawsze udowadnial, ziemski czlowiek nie byl w stanie dotrzymac kroku. Lecz nienaturalne wyczulenie, wywolane w czasie doswiadczenia w Projekcie Encyklopedii, zjawilo sie znowu, i z ta sama mroczna radoscia wewnetrzna skonstatowalem, ze istnieja jeszcze inne sposoby rywalizacji oprocz dotrzymywania kroku. -...przodownik roty Black - mowil Mathias - byl sluchaczem wieczorowych kursow historii Ziemi na Uniwersytecie Genewskim, tych samych, na ktore uczeszczala Eileen. Poznali sie oboje okolo miesiaca temu. Dzis twoja siostra twierdzi, iz chcialaby go poslubic, i gdy pod koniec tygodnia zostanie przeniesiony na rodzinna planete, przeniesc sie z nim na Harmonie. - Mathias przeniosl wzrok na Eileen. - Oczywiscie powiedzialem jej, ze wybor nalezy do niej - dokonczyl. -Ale ja prosze, zeby mi ktos pomogl... pomogl podjac sluszna decyzje! - wybuchnela Eileen zalosnie. Mathias potrzasnal z wolna glowa. -Mowilem ci - rzekl ze zwyklym sobie, pozbawionym wszelkiej jasniejszej nuty spokojem w glosie - ze decydowac nie ma o czym. To, jaka podejmiesz decyzje, nie ma zadnego znaczenia. Wyjdz za tego mezczyzne... albo nie wychodz. W ostatecznym rozrachunku nie bedzie to mialo zadnego znaczenia ani dla ciebie, ani dla nikogo innego. Ty mozesz holdowac absurdalnemu mniemaniu, iz to, co zadecydujesz, moze wplynac na bieg wydarzen. Co do mnie... nie mam zamiaru... i poniewaz ja pozostawiam ci swobode postepowania wedle wlasnego widzimisie, tudziez zabawy w podejmowanie decyzji, nalegam, bys i ty pozostawila mi swobode postepowania wedle mojego widzimisie i nie angazowala mnie w zadne takie farsy. Wyglosiwszy te slowa, podniosl ksiazke, jak gdyby w gotowosci do ponownego rozpoczecia lektury. Po policzkach Eileen zaczely splywac lzy. -Ale ja nie wiem... nie wiem, co mam ze soba zrobic! - zachlystywala sie. -W takim razie nie rob nic - odrzekl nasz wuj, odwracajac stronice ksiazki. - Tak czy inaczej, to jedyny sposob postepowania godny cywilizowanego czlowieka. Nie ruszajac sie z miejsca, zaczela cichutko poplakiwac. I przemowil do niej Jamethon Black. -Eileen - rzekl, a ona odwrocila sie do niego. Mowil niskim, spokojnym glosem, z lekkimi nalecialosciami odmiennego rytmu frazowania. - Czy chcesz wyjsc za mnie i uczynic Harmonie swym domem? -O tak, Jamie! - wybuchnela. - O tak! Czekal, lecz nie zrobila w jego kierunku ani kroku. Wybuchnela ponownie. -Po prostu nie jestem pewna, czy powinnam! - krzyknela. - Nie widzisz, Jamie, ze chce miec pewnosc, ze postepuje slusznie? A ja nie wiem, nie wiem! - Zwrocila twarz w moim kierunku. - Tam - powiedziala. - Co robic? Czy mam pojechac? Jej niespodziewane odwolanie sie do mego braterskiego autorytetu zabrzmialo w moich uszach jak echo jednego z glosow, ktorych potoki zalewaly mnie w sali Katalogu. W jednej chwili biblioteka, w ktorej stalem, dziwnie sie rozjasnila i zyskala na dlugosci. Siegajace sufitu polki z ksiazkami, moja siostra zalana lzami, apelujaca do mnie o pomoc, milczacy mlodzieniec w czarnym stroju oraz moj wuj, pograzony z calym spokojem w lekturze, jak gdyby otaczajaca go plama lagodnego swiatla padajacego z polek za plecami byla jakas zaczarowana wyspa, odgrodzona od wszelkich ludzkich trosk i klopotow, wszystko to objawilo mi sie niby w nowym, dodatkowym wymiarze. Bylo to tak, jakbym ich przenikal spojrzeniem na wskros i jednoczesnie ogladal ze wszystkich stron naraz. Nagle zaczalem rozumiec mojego wuja tak dobrze, jak mi sie to jeszcze w zyciu nie udalo; zrozumialem, ze wbrew udawanemu zatopieniu w lekturze, w myslach zdazyl juz zadecydowac, jakie mam zajac stanowisko w odpowiedzi na pytanie Eileen. Wiedzial, ze gdyby powiedzial mojej siostrze - zostan, wydobylbym ja z tego domu, chocbym musial w tym celu przystapic do regularnego oblezenia. Wiedzial, ze instynkt kaze mi przeciwstawiac mu sie we wszystkim. A tak, zachowujac biernosc, nie pozostawial mi nic, z czym moglbym podjac walke. Dokonywal odwrotu na z gory upatrzone pozycje swej diabelskiej (lub boskiej) obojetnosci, mnie pozostawiwszy ludzka ulomnosc i podejmowanie decyzji. Oczywiscie, przez caly czas traktujac jako pewnik, ze umocnie Eileen w pragnieniu wyjazdu z Jamethonem. Ale tym razem przeliczyl sie co do mnie w swoich rachubach. Nie zauwazyl zaszlych we mnie przemian ani swiezo zdobytej wiedzy sluzacej mi za gwiazde przewodnia. Dla niego haslo NISZCZYC! bylo tylko pusta skorupa, do ktorej mogl sie schronic w razie potrzeby. Lecz w moich oczach, obdarzonych czyms w rodzaju goraczkowej jasnosci widzenia, przybieralo ono rozmiary daleko wieksze, stajac sie wrecz bronia zdatna do obrocenia przeciwko tym gorujacym nad nami demonom z mlodszych swiatow. Patrzylem teraz z perspektywy calego pokoju na Jamethona Blacka i nie odczuwalem przed nim leku, tak jak przestalem odczuwac lek przed Padma. Nie moglem sie doczekac okazji wyprobowania na nim swej sily. -Nie - odpowiedzialem Eileen ze spokojem. - Nie wydaje mi sie, bys powinna jechac. Zrobila wielkie oczy ze zdumienia i zdalem sobie sprawe, iz w podswiadomosci rozumowala nie inaczej niz wuj, a mianowicie, ze koniec koncem zmuszony bede powiedziec jej, by poszla za glosem swojego serca. Teraz zas, zbiwszy ja zupelnie z tropu, ruszylem zwawo za ciosem, by z uwaga dobierajac slowa, umocnic swoj sad za pomoca pojec, ktorym powinna dac wiare. Slowa przychodzily mi gladko. -Harmonia to nie miejsce dla ciebie, Eileen - mowilem lagodnie. - Wiesz, jak bardzo tamtejsi ludzie roznia sie od nas na Ziemi. Czulabys sie nie na miejscu. Nie umialabys im dorownac ani sprostac ich zwyczajowym wymaganiom. Ten mezczyzna zas, nawiasem mowiac, to przodownik roty. - Zmusilem sie do spojrzenia z sympatia na Jamethona Blacka, a jego szczupla twarz wyrazala tyle niecheci i pragnienia zyskania mego poparcia, co ostrze topora. - Czy wiesz, co to oznacza na Harmonii? - zapytalem. - Jest oficerem tamtejszych sil zbrojnych. Sprzedaz jego kontraktu moze was w kazdej chwili rozdzielic. On moze zostac wyslany do miejsc, do ktorych ty nie bedziesz mogla za nim podazyc. Moze nie wracac przez cale lata... albo i wcale, jesli zostanie zabity, co nie jest bynajmniej nieprawdopodobne. Czy chcesz sie na to narazic? - I dodalem z brutalna szczeroscia: - Czy jestes wystarczajaco silna, by zniesc taka nerwowa szarpanine, Eileen? Przez cale zycie mieszkam z toba pod jednym dache m i smiem o tym watpic. Zrobilabys zawod nie tylko samej sobie, zawiodlabys i tego czlowieka. Na tym skonczylem. Wuj przez caly czas mojej przemowy nie podnosil wzroku znad ksiazki. Nie podniosl i teraz, lecz wydalo mi sie - ku mej cichej satysfakcji - ze rece trzymajace okladke leciutko drzaly, zdradzajac uczucia, do ktorych nigdy sie dotad nie przyznawal. Co do Eileen, to przez caly czas trwania mej perory wpatrywala sie we mnie z jawnym niedowierzaniem. Teraz westchnela ciezko, z trudnoscia powstrzymujac sie przed lkaniem, i stanela wyprostowana. Spojrzala na Jamethona Blacka. Nie powiedziala ani slowa. Dosyc bylo tego spojrzenia. Rowniez jemu przygladalem sie uwaznie, spodziewajac sie, ze zdradzi jakies oznaki uczucia, lecz jego twarz jedynie posmutniala troche i nieco zlagodniala. Postapil ku Eileen dwa kroki, az znalazl sie prawie u jej boku. Zesztywnialem w gotowosci rzucenia sie miedzy nich, gdyby zaszla potrzeba poparcia mojej opinii czynem. Lecz on jedynie bardzo lagodnie przemowil do niej, poslugujac sie ta dziwna, spiewna odmiana zwyklej mowy, ktorej, jak czytalem, uzywa miedzy soba jego lud, lecz ktorej nigdy jeszcze nie slyszalem na wlasne uszy. -Azaliz nie pojdziesz za mna, Eileen? - rzekl. Zachwiala sie jak wiotka roslinka w spulchnionej ziemi, gdy mijaja ja ciezkie kroki, i spojrzala w przeciwna strone. -Nie moge, Jamie - szepnela. - Slyszales, co powiedzial Tam? To prawda. Sprawilabym ci tylko zawod. -Nieprawda - powiedzial tym samym cichym glosem. - Nie mow, ze nie mozesz. Powiedz, ze nie chcesz, a pojde sobie. Czekal. Lecz ona, wciaz odwrocona, unikala jego wzroku. A potem potrzasnela glowa na znak ostatecznej odmowy. Na ten widok wciagnal gleboko powietrze w pluca. Gdy przestalem mowic, nie spojrzal nawet na mnie ani na Mathiasa; nie spojrzal na zadnego z nas i teraz. W dalszym ciagu bez widocznych na twarzy oznak bolu i gniewu odwrocil sie i bez halasu opuscil biblioteke, dom i zycie mojej siostry na zawsze. Eileen okrecila sie na piecie i wybiegla z pokoju. Spojrzalem na Mathiasa - odwrocil stronice swojej ksiazki, nie podnoszac na mnie wzroku. O Jamethonie Blacku ani o calym incydencie nie wspomnial nigdy wiecej. Podobnie jak Eileen. Ale nie minelo szesc miesiecy, gdy najspokojniej w swiecie zglosila swoj kontrakt do sprzedazy na Casside i poleciala na ow swiat do pracy. Kilka miesiecy pozniej poslubila mlodego czlowieka, rodowitego mieszkanca planety, nazwiskiem David Long Hall. Zarowno Mathias, jak i ja dowiedzielismy sie o malzenstwie dopiero w kilka miesiecy po fakcie, a i to od osob trzecich. Sama Eileen nie napisala ani slowa. Lecz wiadomosc o tym obeszla mnie w owym czasie nie wiecej niz Mathiasa, gdyz zwyciestwo nad siostra i Jamethonem Blackiem wskazalo mi tak poszukiwana droge. Nowe umiejetnosci zaczynaly sie we mnie utrwalac. Poczalem rozwijac techniki stosowania ich do manipulacji ludzmi, tak jak mi sie to udalo z Eileen, by uzyskac to, czego pragne; i bylem juz na dobrej drodze do osiagniecia mego wlasnego celu, ktorym byla wolnosc i potega. Rozdzial 5 Jednak okazalo sie, ze mimo wszystko scena w bibliotece miala utkwic w mej pamieci jak ciern. Przez piec lat, podczas ktorych wspinalem sie po szczeblach kariery w Sluzbie Prasowej niczym urodzony czlowiek sukcesu, nie mialem od Eileen zadnych wiadomosci. W dalszym ciagu nie pisala do Mathiasa, nie pisala tez do mnie. Kilka listow, ktore do niej wyslalem, pozostalo bez odpowiedzi. Dorobilem sie wielu znajomych, ale nie moge powiedziec, bym mial jakichs przyjaciol - a Mathias nic dla mnie nie znaczyl. Powoli, oplotkami, zaczynalem sobie uswiadamiac, iz jestem na swiecie sam jak ten palec i ze uczynilbym daleko lepiej, gdybym w pierwszym goraczkowym podnieceniu wywolanym swiezo odkryta zdolnoscia manipulowania ludzmi znalazl sobie inny obiekt doswiadczen niz jedyna osoba na wszystkich czternastu swiatach, ktora mogla miec jakies powody, by mnie kochac. Wlasnie to przywiodlo mnie w piec lat pozniej na zbocze gorskie na nowej ziemi, zryte niedawno ogniem ciezkiej artylerii. Przemierzalem je, gdyz zbocze stanowilo czesc pola bitwy, od kilku zaledwie godzin toczonej przez rzucone przeciwko sobie do walki sily Polnocnej i Poludniowej Partycji Altlandii na Nowej Ziemi. Zarowno wojska Polnocy, jak i Poludnia tylko w niewielkiej czesci skladaly sie z rodowitych Nowoziemian. Sily zbuntowanej Polnocy w ponad osiemdziesieciu procentach tworzyly oddzialy zaciezne, wynajete od Zaprzyjaznionych. W sklad armii Poludnia wchodzily w przeszlo szescdziesieciu pieciu procentach kontyngenty cassidanskiego rekruta, wynajetego przez wladze Nowej Ziemi na zasadzie bilansu kontraktowego od rzadu Cassidy - i ten wlasnie fakt sprawil, ze zmuszony bylem wyszukiwac sobie droge posrod zrytej ziemi i powalonych pni drzewnych na zboczu. Miedzy rekrutami tego wlasnie oddzialu znajdowal sie mlody grupowy nazwiskiem Dave Hall - mezczyzna, za ktorego moja siostra wyszla na Cassidzie. Moim przewodnikiem byl zolnierz piechoty lojalistow, to jest Sil Zbrojnych Poludniowej Partycji. Nie Cassidanin, lecz rodowity mieszkaniec Nowej Ziemi w stopniu kadrowego ordynansa. Byl to osobnik wychudly, po trzydziestce i z natury rzeczy skwaszony, co wnosilem z cichej rozkoszy, ktorej zdaje sie doswiadczal, widzac, jak moje miejskie buty i peleryna reportera tytlaja sie w blocie i poszyciu lesnym. Od owej chwili w Encyklopedii Finalnej minelo juz szesc lat, moje specjalne umiejetnosci porzadnie we mnie okrzeply i dzis, kosztem zaledwie kilku minut, potrafilbym calkowicie odmienic jego opinie o sobie. Lecz nie bylo to warte zachodu. Wreszcie doprowadzil mnie do malego punktu lacznosci u stop gory i przekazal oficerowi o kwadratowej szczece i podkrazonych oczach, ktoremu z wygladu dalbym lat czterdziesci z okladem. Oficer byl za stary na dowodztwo polowe i widac bylo po nim oznaki zmeczenia wlasciwe dla wieku sredniego. Co wiecej, posepne legiony z Zaprzyjaznionych mialy ostatnio dobra zabawe z polsurowym cassidanskim rekrutem jako przeciwnikiem. Trudno sie dziwic, ze spogladal na mnie z rownie kwasna mina, co moj przewodnik. Tyle tylko ze w przypadku dowodzacego jego postawa stwarzala pewien problem. By otrzymac to, po co tu przybylem, musialem ja zmienic. Sek w tym, ze przyjechalem niemal bez zadnych danych na temat tego czlowieka, gdyz chodzily juz sluchy o spodziewanym natarciu Zaprzyjaznionych i jako ze nie bylo czasu do namyslu, przybylem tak, jak stalem. Liczylem, ze uda mi sie wymyslic jakies argumenty w drodze. -Komendant Hal Frane - przedstawil sie nie czekajac, az cos powiem, i szorstko wyciagnal kwadratowa, niezbyt czysta reke. - Panskie dokumenty! Podalem mu swoje papiery. Przejrzal je, lecz wyraz twarzy nie zlagodnial mu ani na jote. -Co to? - spytal. - Stazysta? Pytanie rownalo sie obeldze. To, czy bylem pelnoprawnym czlonkiem Gildii Reporterow, czy wciaz jeszcze czeladnikiem w okresie probnym, nie powinno go nic a nic obchodzic. Mowiac to sugerowal, ze jestem prawdopodobnie jeszcze zbyt zielony i tu, na linii frontu, bede potencjalnym zagrozeniem dla niego i jego ludzi. Jednakze, choc calkiem tego nieswiadomy, pytaniem tym nie tyle zadal cios w czule miejsce mej wewnetrznej linii obrony, ile odslonil takie u siebie. -Istotnie - odparlem spokojnie, odbierajac od niego dokumenty. I na podstawie tego, co wlasnie zdradzil mi na swoj temat, zaczalem improwizowac. - Teraz, co do panskiego awansu... -Awansu! Szeroko otworzyl oczy. Ton jego glosu potwierdzil to wszystko, co sobie wydedukowalem z jednego, jedynego drobiazgu - drobiazgu, ktorego sens byl taki, ze ludzie zdradzaja sie mimowolnie przez dobor oskarzen rzucanych na innych. Czlowiek, ktory insynuuje, ze jestes zlodziejem, prawie na pewno posiada w swym wnetrzu duze i wrazliwe poklady nieuczciwosci; a w tym wypadku proba Frane'a, by dokuczyc mi wytykaniem mojego niskiego statusu, bez watpienia zakladala, ze jestem czuly na tym samym punkcie co on. Usilowanie zniewazenia mnie, w polaczeniu z faktem, ze komendant byl zbyt zaawansowany wiekiem, jak na posiadana range, wskazywaly, ze nie pierwszy raz zostal pominiety przy awansie i byla to jego pieta achillesowa. Odkrywajac ja, uczynilem zaledwie drobny wylom - lecz wtedy, po pieciu latach cwiczenia swych umiejetnosci na ludzkich umyslach, nie potrzebowalem nic wiecej. -Nie jest pan wyznaczony do awansu na majora? - zapytalem. - Myslalem... - Urwalem nagle i wyszczerzylem don zeby w usmiechu. - Zdaje sie, ze to pomylka. Musialem pomylic pana z kims innym. - Zmienilem temat, rozgladajac sie po zboczu. - Widze, ze przezyl pan tu dzis ze swoimi ludzmi ciezkie chwile. Wpadl mi w slowo. -Skad pan wie, ze otrzymalem awans? - dopytywal z grozna mina. Uznalem, ze najwyzszy czas zastapic kijem marchewke. -Coz, komendancie, nie wydaje mi sie, bym zapamietywal takie rzeczy - rzeklem, spogladajac mu prosto w oczy. Tu zrobilem minutowa pauze, by ta prawda mogla do niego dotrzec. - A jesli nawet, to nie sadze, by wolno mi to bylo panu wyjawic. Zrodla informacji reportera sa poufne, to w mojej branzy koniecznosc. Wojskowi maja rowniez swoje sekrety. To przywolalo go do porzadku. W jednej chwili przypomnialo mu sie, ze nie jestem jednym z jego piechurow. Nie ma mocy rozkazywania mi, bym mu powiedzial cokolwiek, czego powiedziec nie chcialem. Moja osoba, jesli chcial sie czegokolwiek ode mnie dowiedziec, wymagala obchodzenia sie w jedwabnych rekawiczkach, a nie walenia piescia w stol. -Alez - powiedzial, czyniac wysilek, by przejscie od pogrozek do usmiechow dokonalo sie mozliwie z wdziekiem. - Alez oczywiscie. Musi mi pan wybaczyc! Bylismy tu pod duzym obstrzalem. -Trudno tego nie zauwazyc - rzeklem z odrobine wieksza sympatia w glosie. - Rzeczywiscie, nie jest to sytuacja sprzyjajaca utrzymaniu nerwow na wodzy. -Niestety. - Udalo mu sie przywolac usmiech na twarz. - Zatem pan... nie moze powiedziec mi nic wiecej o tym czekajacym mnie awansie? -Obawiam sie, ze nie - odparlem. Nasze oczy spotkaly sie znowu. I tak juz pozostaly. -Rozumiem. - Odwrocil wzrok, nieco skwaszony. - No coz, czym mozemy panu sluzyc, redaktorze? -Alez moze mi pan opowiedziec o sobie - odparlem. - Chetnie dowiedzialbym sie czegos o panskiej dotychczasowej karierze. Nagle odwrocil sie twarza do mnie. -Mojej? - zapytal, wytrzeszczywszy oczy. -No, tak - odrzeklem. - Po prostu taki mam kaprys. Reportaz o zwyklym czlowieku, kampania z punktu widzenia jednego z doswiadczonych oficerow na polu walki. Pan rozumie. Zrozumial. Tak tez i przewidywalem. Moglem bez trudu dojrzec, jak blask ponownie zagoscil w jego oczach, i niemal zobaczylem tryby obracajace sie pod powierzchnia jego umyslu. Znajdowalismy sie w punkcie, w ktorym czlowiek o czystym sumieniu zaczalby sie dopytywac: "Dlaczego wlasnie ja w tym reportazu? Czemu nie jakis oficer starszy ranga albo z wieksza liczba odznaczen?" Lecz Frane nie mial zamiaru o nic pytac. To, ze wlasnie on jest obiektem zainteresowania, uwazal za sprawe oczywista. Jego zaprzepaszczone nadzieje sprawily, iz dodal dwa do dwoch i otrzymal, jak mu sie wydalo, cztery. Naprawde sadzil, ze czeka go awans - awans na polu walki. W jakis sposob, choc teraz akurat nie moglo mu przyjsc do glowy w jaki, jego niedawne zachowanie w obliczu nieprzyjaciela musialo przesunac go w kolejce do wyzszego stopnia w hierarchii wojskowej, ja zas jestem tutaj, by zrobic o tym reportaz. Jako zwyklemu cywilowi, rozumowal, nie przyszlo mi do glowy, ze on moze jeszcze nie wiedziec o czekajacym go awansie i ta moja ignorancja sprawila, ze juz przy pierwszym spotkaniu bezmyslnie puscilem farbe. Bylo cos obrzydliwego w sposobie, w jaki zmienily sie jego glos i postawa, skoro tylko zakonczyl mozolny proces dochodzenia do satysfakcjonujacych go wnioskow. Podobnie jak niektorzy ludzie o miernych zdolnosciach, on takze cale swoje zycie spedzil na szukaniu usprawiedliwien i wymowek majacych udowodnic, ze w gruncie rzeczy jest czlowiekiem nadzwyczajnie uzdolnionym, a tylko przypadek i ludzka zawisc pozbawialy go az do dzis slusznie naleznych mu owocow jego pracy. Potem, pod pretekstem dzielenia sie informacjami na temat swej wlasnej osoby, roztoczyl przede mna taki wachlarz wszystkich tych usprawiedliwien, ze gdybym rzeczywiscie przeprowadzal z nim wywiad w celach reporterskich, moglbym przeszlo tuzin razy za pomoca jego wlasnych slow wykazac mu cala jego malodusznosc i miernosc. Swoj zyciorys opowiedzial mi tak, jak gdyby byl to jeden wielki krzyk rozpaczy. Prawdziwe pieniadze w zolnierskim fachu przynosila praca najemnika, ale wszystkie korzystne dla najemnikow oferty trafialy albo do rak mieszkancow Zaprzyjaznionych Swiatow, albo Dorsaj. Na to, by przyjac klasztorny tryb zycia zolnierza czy nawet oficera wsrod Zaprzyjaznionych, Frane nie mial ani niezbednego hartu ducha, ani odpowiednich przekonan religijnych. Jedynym sposobem zas, by stac sie Dorsajem, bylo sie nim urodzic. Pozostawala wiec jedynie sluzba garnizonowa, szkolenie kadr i dowodzenie stacjonarnymi silami zbrojnymi roznych swiatow i terytorialnych zwiazkow polityczny ch - i to tylko po to, by w razie wybuchu wojny zostac na drodze do wyzszych stanowisk dowodczych wyprzedzonym przez sprowadzonych skadinad najemnikow, urodzonych lub specjalnie przysposobionych do prawdziwej walki. A sluzba garnizonowa, nie potrzeba dodawac, w porownaniu z zarobkami najemnika przynosila marne grosze. Ten czy inny rzad zawsze gotow byl przyjac do sluzby drugorzedny material oficerski w rodzaju Frane'a na warunkach dlugoterminowego kontraktu z niska placa i trzymac go na niej do woli. Ale kiedy ten sam rzad mial zamiar przyjac na sluzbe najemnikow, znaczylo to, ze potrzebowal najemnikow, a zatem zupelnie naturalne bylo, ze ludzie, ktorzy z racji swego zawodu kladli glowe pod ewangelie, stawiali twarde warunki finansowe. Lecz dosc juz o komendancie Frane'em, ktory nie odgrywa tu az tak waznej roli. Byl to maly czlowieczek, ktoremu udalo sie przekonac samego siebie, ze stoi w przededniu uznania go - i to przez sama Miedzygwiezdna Sluzbe Prasowa - za potencjalnie wielkiego czlowieka. Jak wiekszosc ludzi tego pokroju mial nadmiernie wygorowane mniemanie o waznosci rozglosu w promowaniu czyjejs kariery. Opowiedzial mi wyczerpujaco o sobie, oprowadzil po pozycjach, gdzie na zboczu tkwili okopani jego ludzie i, na dlugo, zanim zaczalem gotowac sie do odejscia, reagowal na wszelkie sugestie z mojej strony z precyzja dobrze wyregulowanego mechanizmu. Totez gdy juz-juz mialem wyruszac z powrotem na tyly, wyrazilem zyczenie - to, z ktorym w rzeczywistosci tu przybylem. -Widzi pan, wlasnie przyszedl mi do glowy pewien pomysl - powiedzialem, zawracajac z drogi. - W dowodztwie operacyjnym pozwolono mi na czas kampanii wziac sobie do pomocy jakiegos szeregowca. Mialem zamiar zabrac kogos z puli dowodztwa, ale, sam pan rozumie, lepiej byloby, gdybym mogl dostac jakiegos zolnierza z panskiego oddzialu. -Jednego z moich zolnierzy? - Spojrzal na mnie spod oka. -Wlasnie - odparlem. - Wowczas w razie zamowienia na ciag dalszy artykulu lub gdyby zazadano ode mnie informacji o kampanii z pierwszej reki... tak jak wy ja tutaj widzicie... moglby mi dostarczyc danych. Trudno, bym z kazda taka drobnostka gonil za panem po calym polu bitwy. W przeciwnym razie zmuszony bylbym po prostu odpowiedziec, ze ani nastepny artykul, ani ciag dalszy nie wchodza w gre. -Rozumiem - powiedzial i twarz mu sie wypogodzila. Lecz zaraz potem znowu zmarszczyl brwi. - Jednakze zanim dotrze tu uzupelnienie i bede w stanie kogos puscic, minie tydzien albo i dwa tygodnie. Nie widze, w jaki... -O, jesli tylko o to chodzi, to wszystko w porzadku - rzeklem, wylawiajac z kieszeni pisemne zezwolenie. - Mam tu upowaznienie, by wybrac sobie kogos wedle uznania, nie czekajac na uzupelnienie... jesli oczywiscie pusci go dowodca. Przez kilka dni naturalnie brakowaloby panu jednego czlowieka, ale... Pozwolilem mu to przemyslec. I przez chwile rzeczywiscie myslal - wszystkie glupstwa wywietrzaly mu z glowy - tak jak myslalby w takiej sytuacji kazdy inny dowodca wojskowy. Wszystkie oddzialy w tym sektorze byly oslabione po ostatnich kilku tygodniach bitwy. Brak jeszcze jednego czlowieka oznaczal luke w linii obrony Frane'a, ktory na taka perspektywe reagowal odruchem warunkowym wlasciwym kazdemu oficerowi na polu walki... Po chwili stalo sie dla mnie jasne, ze widoki na rozglos i awans utorowaly sobie droge do jego swiadomosci i zaczyna bic sie z myslami. -Kogo by tu...? - przemowil wreszcie, bardziej do siebie niz do mnie. W ten sposob sam sobie zadawal pytanie, w ktorym to mianowicie miejscu moglby sie bez kogos obejsc. Lecz ja zlapalem go za slowo, tak jakby pytanie skierowane bylo do mnie. -Ma pan w swoim oddziale pewnego chlopca o nazwisku Dave Hall... Glowa podskoczyla mu jak uniesiona sprezyna. Na jego twarzy pojawilo sie plaskie i brudne podejrzenie. Istnieja dwa sposoby postepowania w sytuacji, gdy zaczynamy w kims budzic podejrzenia - pierwszy to uroczyscie zapewnic o swej niewinnosci, a drugi, lepszy, to przyznac sie do popelnienia jakiegos drobnego wykroczenia. -Zauwazylem jego nazwisko na diagramie sluzbowym w dowodztwie operacyjnym, nim przybylem tu zobaczyc sie z panem - powiedzialem. - Prawde mowiac, byl to jeden z powodow, dla ktorych wybralem - polozylem na to slowo pewien nacisk, tak by nie mogl nie zwrocic na nie uwagi - wlasnie pana do tej laurki. Ten Hall to podobno moj krewniak, jakas tam piata woda po kisielu, i pomyslalem sobie, ze rownie dobrze moge upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Rodzina mnie pili, bym dla chlopaka cos zrobil. Frane przygladal mi sie z uwaga. -Oczywiscie - dodalem - zdaje sobie sprawe, ze brak panu ludzi. Jesli jest on dla pana taki wazny... Jesli jest dla ciebie taki wazny, sugerowal ton mojego glosu, nie mam zamiaru sie o niego z toba klocic. Z drugiej jednak strony, to wlasnie ja mam zamiar przedstawic cie jako bohatera czytelnikom czternastu swiatow i jesli usiade do swojego vocodera w poczuciu, ze mogles zwolnic mojego krewniaka z linii frontu i tego nie uczyniles... To do niego dotarlo. -Kto? Hali? - zapytal. - Alez skad, doskonale moge sie bez niego obejsc. - Odwrocil sie w kierunku swojego stanowiska dowodzenia i warknal: - Ordynans! Sprowadz mi tu Halla w pelnym rynsztunku, z bronia, i gotowego do wymarszu! Po wyjsciu ordynansa Frane znow odwrocil sie do mnie. -Oporzadzenie sie i zameldowanie tu na miejscu zajmie mu okolo pieciu minut - powiedzial. Zajelo prawie dziesiec. Lecz nie mialem nic przeciwko temu, zeby poczekac. Dwanascie minut pozniej, z naszym grupowym jako przewodnikiem, wracalismy z Dave'em do dowodztwa operacyjnego. Rozdzial 6 Dave oczywiscie nigdy dotad nie widzial mnie na oczy. Lecz Eileen musiala mu o mnie opowiadac i rozumialo sie samo przez sie, ze rozpoznal mnie po nazwisku w chwili, gdy komendant przekazywal go do mojej dyspozycji. Mial jednak dosc rozsadku, by nie zadawac zadnych glupich pytan, dopoki nie dotarlismy do Kwatery Glownej i nie pozbylismy sie przewodnika grupowego. W rezultacie mialem po drodze okazje dobrze mu sie przyjrzec. Wynik tego pierwszego badania nie wypadl specjalnie korzystnie. Dave byl ode mnie nizszy i wygladal duzo mlodziej, niz wskazywalaby na to istniejaca miedzy nami roznica wieku. Twarz, ozdobiona plowa czupryna, byla z gatunku tych zaokraglonych i szczerych mlodzienczych buzi, ktore az po wiek sredni zachowuja chlopiecy wyglad. Jedyna wspolna z moja siostra cecha, jakiej moglem sie w nim dopatrzyc, byla pewna wrodzona niewinnosc i lagodnosc - owa niewinnosc i lagodnosc bezbronnych stworzen, ktore zdaja sobie sprawe, ze sa zbyt slabe, by upominac sie o swoje prawa i dochodzic ich sila, wiec probuja utrzymac sie na powierzchni, okazujac gotowosc do zdania sie na dobra wole innych. Byc moze bylem dla niego mimo wszystko zbyt surowy. Sam nie zaliczalem sie do mieszkancow owczarni. Predzej juz ujrzelibyscie mnie na zewnatrz, przemykajacego chylkiem pod plotem i lypiacego z wielka atencja na pensjonariuszy. Ale taka jest prawda. Nie wydalo mi sie, by Dave reprezentowal soba cos nadzwyczajnego, tak pod wzgledem powierzchownosci, jak charakteru. Nie uwazam tez, by byl specjalnie hojnie przez nature obdarzony pod wzgledem umyslowym. Kiedy Eileen wyszla za niego za maz, byl zwyklym programista i po to, by mogl przez ostatnie piec lat studiowac mechanike przesuniec na Uniwersytecie Cassidanskim, musieli oboje poszukac sobie dodatkowych zajec, ona na caly, a on na pol etatu. Od osiagniecia celu dzielily go trzy lata pracy, gdy mial nieszczescie spasc na egzaminie konkursowym ponizej poziomu siedemdziesiecio-percentylowej mediany. Pech chcial, ze zdarzylo sie to akurat w chwili, gdy Cassida przeprowadzala pobor rekruta zakupionego przez Nowa Ziemie na potrzeby trwajacej wlasnie kampanii, ktora miala na celu stlumienie rebelii w Partycji Polnocnej. Odjechal w soldaty. Myslicie moze, iz Eileen nie czekajac zwrocila sie do mnie o pomoc. Nic z tych rzeczy - chociaz kiedy sie w koncu o wszystkim dowiedzialem, fakt, ze tego nie zrobila, dal mi do myslenia. A przeciez dziwic mnie to nie powinno. Gdy w koncu mi powiedziala, wowczas jej slowa obdarly ma dusze z zywego ciala, a jej nagie kosci rzucily na pastwe zawodzacych w nich wichrow wscieklosci i szalenstwa. Ale to bylo pozniej. W rzeczy samej o tym, ze Dave odjechal na Nowa Ziemie z kontyngentem rekrutow, dowiedzialem sie, gdy nasz wuj Mathias niespodziewanie i bez halasu rozstal sie z tym swiatem, a ja zmuszony bylem skontaktowac sie z przebywajaca na Cassidzie Eileen w sprawach majatkowych. Jej niewielki udzial w spadku (Mathias na znak pogardy czy wrecz szyderstwa lwia czesc swej pokaznej fortuny zostawil Projektowi Encyklopedii Finalnej jako swiadectwo, ze wszelkie projekty tyczace Ziemi i Ziemian uwaza za tak jalowe, iz nawet najwieksza pomoc nie jest w stanie uchronic ich od kleski) przedstawial dla niej jakakolwiek wartosc tylko wtedy, gdyby udalo mi sie w jej imieniu dobic targu z jakims pracujacym na Ziemi Cassidaninem, ktory zostawil rodzine na ojczystej planecie. Tylko rzady oraz wielkie organizacje mogly przekladac planetarne dobra materialne na wartosc ludzkiej pracy i kontraktow, bedacych w rzeczywistosci jedyna waluta wymienialna w stosunkach miedzy jednym a drugim swiatem. W ten sposob dowiedzialem sie, ze Dave opuscil zone i swoj swiat rodzinny, by wziac udzial w nowoziemskiej awanturze. Nawet wowczas Eileen nie zwrocila sie do mnie o pomoc. To ja sam, z wlasnej inicjatywy, pomyslalem o tym, by poprosic o przydzielenie mi Dave'a jako asystenta na czas kampanii. Poinformowalem listownie Eileen o tym, co mam zamiar zrobic, i poczynilem odpowiednie kroki. Teraz, kiedy dopelnilem obietnicy, nie bylem do konca pewien, czemu to uczynilem, a nawet czulem sie z tym po trosze nieswojo, tak samo jak wowczas, gdy Dave, kiedy wreszcie pozbylismy sie naszego przewodnika i wyruszylismy do Castlemain, najblizszego duzego miasta za linia frontu, probowal mi dziekowac. -Mozesz sobie tego oszczedzic! - warknalem na niego. - Wszystko, co zdzialalem do tej pory, to jeszcze nawet nie polowa roboty. Bedziesz musial pojsc ze mna na linie frontu jako nie uzbrojony obserwator. A nie mozesz tego uczynic bez przepustki podpisanej przez obie strony. Komus zas, kto jeszcze niespelna osiem godzin temu bral na muszke swojej broni samostrzelnej zolnierzy z Zaprzyjaznionych, nielatwo bedzie ja zdobyc! Na te slowa sie zamknal. Byl nieco zmieszany. Fakt, ze nie chcialem przyjac jego podziekowan, sprawil mu wyrazna przykrosc. Za to zniechecil go do mowienia, a o to mi wlasnie chodzilo. Odebralismy rozkazy, przygotowane w dowodztwie operacyjnym, w ktorych przydzielano mi go na stale, a potem dokonczylismy przejazdzki platforma do Castelmain, gdzie wraz z moim sprzetem zostawilem go w hotelu, wyjasniwszy, ze rano po niego wroce. -Mam nie opuszczac pokoju? - zapytal, gdy wychodzilem. -Rob, do cholery, na co masz ochote! - odrzeklem. - Nie jestem twoim grupowym. Badz tylko tutaj jutro o dziewiatej czasu miejscowego, kiedy wroce. Wyszedlem. Dopiero za drzwiami uswiadomilem sobie, co nim powodowalo, a mnie przyprawialo o gesia skorke. Uwazal, ze jako szwagrowie powinnismy spedzic kilka godzin razem na wzajemnym poznawaniu sie, mnie zas na sama mysl o takiej perspektywie cierpla skora. Ze wzgledu na Eileen moglem uratowac mu zycie, ale nie mialem ochoty na nawiazywanie z nim stosunkow towarzyskich. Nowa Ziemia i Freilandia, jak to powszechnie wiadomo, to siostrzane planety w ukladzie Syriusza. Polozone sa niedaleko od siebie, naturalnie nie az tak, jak skupisko Wenus-Mars-Ziemia, lecz dostatecznie blisko, by z orbity Nowej Ziemi na orbite Freilandii mozna bylo dostac sie jednym skokiem przesuniecia, z niezla, choc nie absolutna statystyczna szansa osiagniecia celu z ograniczonym do minimum bledem. Dla tych zatem, ktorzy nie boja sie podrozy miedzy swiatami niewielkiego ryzyka, przelot z jednej planety na druga trwa okolo godziny - pol godziny w gore na stacje orbitalna, zero godzin na skok i pol godziny w dol na powierzchnie u celu podrozy. Wyruszylem tym wlasnie sposobem w droge i nie minely dwie godziny od pozegnania ze szwagrem, gdy juz pokazywalem odzwiernemu u wejscia do rezydencji Hendrika Galta, Pierwszego Marszalka Sil Zbrojnych Freilandii, zdobyte z trudem zaproszenie. Bylo to zaproszenie na przyjecie wydane na czesc czlowieka, ktory wowczas nie byl jeszcze tak dobrze znany jak dzisiaj, obywatela Dorsaj (jako ze Galt byl oczywiscie Dorsajem), szefa podpatrolu kosmicznego, nazwiskiem Donal Graeme. Wtedy wlasnie Graeme po raz pierwszy zwrocil na siebie uwage opinii publicznej. Dokonal z sila jakichs czterech czy pieciu statkow zupelnie wariackiego ataku na obrone planetarna Newtona - ataku, ktory zlagodzil newtonianski napor na Oriente, nie zamieszkany siostrzany swiat Freilandii i Nowej Ziemi i tym samym wydobyl planetarne sily Galta z paskudnego taktycznego dolka. Wedle mego owczesnego rozeznania Graeme, jak wiekszosc ludzi tego pokroju, byl kims w rodzaju zolnierza ryzykanta o dzikim spojrzeniu. Tak czy owak, na szczescie nie do niego mialem interes. Moje zamiary dotyczyly kilku wplywowych ludzi, ktorzy mieli pojawic sie na przyjeciu. Zalezalo mi zatem w szczegolnosci, by na dokumentach Dave'a znalazla sie kontrasygnata szefa oddzialu Freilandzkiej Sluzby Prasowej - mimo ze nie zapewnialo to mojemu szwagrowi jakiejkolwiek ochrony ze strony Sluzby Prasowej. Ten rodzaj ochrony obejmowal tylko czlonkow Gildii oraz, z pewnymi ograniczeniami, takich jak ja czeladnikow-stazystow. Lecz komus nie wtajemniczonemu, na przyklad zolnierzowi na polu walki, moglo sie wydawac, ze Sluzba Prasowa rzeczywiscie udzielila swego poparcia. W nastepnej kolejnosci potrzebny byl mi dodatkowy podpis jakiejs waznej osobistosci sposrod Zaprzyjaznionych po to, by zapewnic Dave'owi bezpieczenstwo na wypadek, gdybysmy w trakcie kampanii natkneli sie na polu bitwy na jakichs ich zolnierzy. Szefa oddzialu Sluzby Prasowej, rozsadnego i pogodnego Ziemianina nazwiskiem Nuy Snelling, znalazlem z latwoscia. Bez zadnych ceregieli dokonal na przepustce Dave'a adnotacji stwierdzajacej, ze Sluzba Prasowa wyraza zgode na to, by Dave mi asystowal, i notatke podpisal. -Zdajesz sobie oczywiscie sprawe - powiedzial - ze to nie jest warte funta klakow. - Zerknal na mnie z ciekawoscia, oddajac mi przepustke. - Ten Dave Hall to ktorys z twych przyjaciol? -Szwagier - odparlem. -Hmm - odrzekl, marszczac brwi ze zdziwienia. - Coz, zycze powodzenia. - I odwrocil sie, by porozmawiac z Exotikiem w blekitnych szatach, w ktorym ku memu zdziwieniu rozpoznalem Padme. Zaskoczenie bylo tak ogromne, ze popelnilem nieostroznosc, ktorej udawalo mi sie od kilku przynajmniej lat skutecznie wystrzegac, to jest odezwalem sie bez zastanowienia. -Alez to Padma, Outbond! - wyrzucilem z siebie jednym tchem. - A co ty tu porabiasz? Snelling, odstapiwszy krok w tyl, by miec nas obu na oku, powtornie zmarszczyl brwi. Lecz Padma odezwal sie, zanim jeszcze moj przelozony zdazyl zmyc mi glowe za oczywista niegrzecznosc. Padma nie mial obowiazku opowiadac sie przede mna ze swoich poczynan. Ale najwidoczniej nie poczul sie obrazony. -Moglbym ciebie zapytac o to samo, Tam - odrzekl z usmiechem. Do tego czasu zdolalem juz odzyskac kontenans. -Jestem tam, gdzie sa wiadomosci - odparlem. Byl to utarty slogan Sluzby Prasowej. Lecz Padma zdecydowal sie potraktowac go doslownie. -I ja tez, w pewnym sensie - powiedzial. - Pamietasz, Tam, co ci kiedys mowilem o wzorcu? To miejsce i ta oto chwila stanowia wezel. -Doprawdy? - odrzeklem z usmiechem. - Nie ma to nic wspolnego ze mna, mam nadzieje? -I owszem, ma - oznajmil. I w nastepnej chwili poczulem na sobie jego wzrok siegajacy gleboko do mego wnetrza. - Lecz jeszcze bardziej z Donalem Graeme'em. -I tak tez byc powinno, jak sadze, skoro to na jego czesc wydano przyjecie. - I rozesmialem sie, probujac jednoczesnie obmyslic jakas wymowke, ktora pozwolilaby mi salwowac sie ucieczka. Sama obecnosc Padmy wystarczyla, by ciarki zaczely chodzic mi po plecach. Bylo to tak, jak gdyby mial na mnie jakis tajemny wplyw, ktory sprawial, ze w jego towarzystwie nie moglem sie skupic. -A przy okazji, co sie stalo z ta dziewczyna, ktora przyprowadzila mnie wowczas do gabinetu Marka Torre? Nazywala sie, bodajze, Liza... Liza Kant? -I owszem, Liza - potwierdzil, przygladajac mi sie ze spokojem. - Przyszla ze mna tutaj. Jest teraz moja osobista sekretarka. Pewnie niedlugo sie na nia natkniesz. Martwi sie o twoje zbawienie. -Jego zbawienie? - wtracil lekko, acz z widocznym zainteresowaniem Snelling. Jego praca, podobnie jak praca wszystkich czlonkow zwyczajnych Gildii, wiazala sie z ciaglym wyczuleniem na wszystkie fakty, ktore moglyby wplynac na szanse przyjecia czeladnika do Gildii. -Zbawienia od siebie samego - odparl Padma, wciaz wpatrzony we mnie swymi orzechowymi oczyma, zoltymi i przydymionymi jak oczy demona lub boga. -W takim razie lepiej zobacze, czy nie uda mi sie znalezc Lizy samemu i umocnic w tym zboznym dziele - ja z kolei odrzeklem lekko, chwytajac nadarzajaca sie sposobnosc do odwrotu. - Byc moze zobaczymy sie jeszcze. -Byc moze - odpowiedzial Snelling. Wyszedlem. Gdy tylko skrylem sie przed ich wzrokiem w tlumie, zanurkowalem w strone wejscia na schodki prowadzace na jeden z niewielkich balkonikow, ktore niczym loze w teatrze zwieszaly sie ze scian sali. Nie mialem zamiaru dac sie przylapac tej dziwnej dziewczynie, ktorej obraz nawiedzal moje mysli z nadmierna natarczywoscia. Przed pieciu laty, po wydarzeniach w Encyklopedii Finalnej, raz po raz nachodzila mnie ochota wrocic do Enklawy i odszukac dziewczyne. I za kazdym razem powstrzymywalo mnie cos na ksztalt strachu. Wiedzialem, skad sie bral ten strach. Gdzies w glebszych warstwach mojej psychiki tkwilo irracjonalne przekonanie, ze rozwinalem w sobie spostrzegawczosc i inne talenty po to, by zdobyc umiejetnosc podporzadkowywania ludzi swojej woli, tak jak po raz pierwszy podporzadkowalem jej w bibliotece swa wlasna siostre i Jamethona Blacka, i tak jak pozniej podporzadkowywalem jej kazdego, kto stanal mi na drodze, az po komendanta Frane'a o kilka godzin wczesniej i jeden swiat dalej - ale gleboko we mnie, mowie, tkwil strach, ze w razie podjecia przeze mnie jakichkolwiek prob podobnego obejscia sie z Liza Kant cos mi te moc zabierze. Odnalazlem przeto schody i wbieglem po nich na gore, na maly, pusty balkonik z kilkoma krzeslami ustawionymi wokol okraglego stolu. Stad powinienem bez trudu zauwazyc Brighta, szefa Starszych Zjednoczonej Rady Kosciolow, ktora wladala oboma Zaprzyjaznionymi Swiatami Harmonii i Zjednoczenia. Bright byl jednym z Wojujacych - tych z panujacych duchownych z Zaprzyjaznionych, ktorzy najmocniej wierzyli w wojne jako srodek wiodacy do osiagniecia dowolnych celow - az krotka wizyta na Nowej Ziemi bawil po to, by na wlasne oczy przekonac sie, czy najemnicy z Zaprzyjaznionych nie ustaja w wysilkach na rzecz swych nowoziemskich chlebodawcow. Zygzak na przepustce Dave'a skreslony jego reka bylby dla mojego szwagra pewniejsza ochrona przed wojskami z Zaprzyjaznionych niz piec cassidanskich pulkow pancernych. Dostrzeglem go po pieciu zaledwie minutach wypatrywania w tlumie klebiacym sie blisko piec metrow pode mna. Stal na przeciwleglym krancu sali i rozmawial z siwowlosym mezczyzna o wygladzie Wenusjanina lub mieszkanca Newtona. Wiedzialem, jak wyglada Starszy Bright, znalem z wygladu wiekszosc godnych uwagi osobistosci, o miedzygwiezdnym znaczeniu, na czternastu zaludnionych swiatach. To, ze dzieki moim specjalnym talentom tak szybko zaszedlem tak daleko, nie znaczy jeszcze, ze nie przykladalem sie do nauki zawodu. Ale mimo to i tak za pierwszym razem widok Starszego Brighta byl dla mnie zaskoczeniem. Nigdy bym nie przypuscil, ze moze wywierac tak niezwykle potezne wrazenie przy bezposrednim spotkaniu. Wyzszy ode mnie, o barach jak wrota stodoly i - choc w srednim wieku - talii sprintera, stal, ubrany calkiem na czarno, obrocony do mnie plecami, w lekkim rozkroku, utrzymujac cala swa wage na palcach stop, niczym wojownik zaprawiony w walce wrecz. Bylo w tym czlowieku cos, co niczym czarny plomien mocy przejmowalo mnie dreszczem leku i jednoczesnie wywolywalo pragnienie, by sprobowac go przechytrzyc. Jedno wiedzialem na pewno, nie byl to ktos, kto, jak komendant Frane, tanczylby, jak mu zagram, skaczac przez sznur upleciony z gladkich slowek. Obrocilem sie, by do niego zejsc - i zatrzymal mnie przypadek. Jesli to byl przypadek. Nigdy nie bede wiedzial na pewno. Byc moze bylo to przeczulenie wywolane uwaga Padmy, ze na to miejsce i chwile przypadal we wzorcu rozwoju ludzkosci punkt wezlowy, za ktory on byl osobiscie odpowiedzialny. Na zbyt wielu ludzi wplynalem za posrednictwem takiej wlasnie subtelnej, acz trafiajacej do przekonania sugestii, by nie podejrzewac, ze w tym wypadku moglo to spotkac wlasnie mnie. Oto ujrzalem niemal tuz pode mna niewielka grupke osob. Jedna z nich byl William z Cety, Glowny Przedsiebiorca obiegajacej slonca Tau Ceti, ogromnej handlowej planety o niskiej grawitacji. Druga - wysoka, piekna, jasnowlosa i mlodziutka z wygladu dziewczyna nazwiskiem Anea Marlivana, ktora jako Wybranka Kultis stanowila w swojej generacji koronny klejnot pokolen egzotycznego wychowania. Byl tam takze Galt, imponujacy w swoim paradnym mundurze marszalkowskim, oraz jego siostrzenica Elvine. I jeszcze jeden mezczyzna, ktorym mogl byc tylko Donal Graeme. Byl to mlody czlowiek w mundurze szefa podpatrolu, niewatpliwy Dorsaj, obdarzony czarna czupryna i charakterystyczna dla ludzi urodzonych do wojaczki nadzwyczajna sprawnoscia ruchow. Natomiast jak na Dorsaja byl stosunkowo niski - nie wyzszy ode mnie, gdybym stanal obok niego - oraz szczuply, niemal zbyt szczuply. Jednak z calej tej grupy to wlasnie on przykul moja uwage. Spojrzal do gory i mnie zauwazyl. Nasze spojrzenia spotkaly sie zaledwie przez mgnienie oka. Znajdowalismy sie dostatecznie blisko siebie, bym mogl zobaczyc, jakiego koloru sa jego oczy - i to wlasnie sprawilo, ze stanalem jak wryty. Byly calkowicie bezbarwne, a przynajmniej ich barwa nie przypominala zadnego ze znanych kolorow. Byly albo szare, albo zielone, albo niebieskie, zaleznie od tego, jakiej barwy starales sie w nich doszukac. Graeme niemal w tej samej chwili odwrocil wzrok. Jednak ja, uderzony dziwacznoscia tych oczu, zatrzymalem sie w oslupieniu i na mgnienie oka stracilem kontakt z rzeczywistoscia. Lecz dosyc bylo i tej chwili zwloki. Kiedy otrzasnalem sie z transu i spojrzalem tam, gdzie przed chwila widzialem Starszego Brighta, odkrylem, ze od rozmowy z siwowlosym mezczyzna oderwalo go wlasnie pojawienie sie adiutanta. Adiutant, ktorego postura wydala mi sie dziwnie znajoma, z ozywieniem meldowal cos Starszemu Zaprzyjaznionych Swiatow. I kiedy tak, obserwujac go, stalem z zalozonymi w dalszym ciagu rekoma, Bright nagle odwrocil sie na piecie i w slad za adiutantem o znajomym mi wygladzie skierowal sie ku drzwiom, ktore, jak wiedzialem, prowadzily do frontowego holu i do wyjscia z rezydencji Galta. Opuszczal przyjecie i za chwile szansa rozmowy z nim bedzie stracona. Blyskawicznie odwrocilem sie, by zbiec po schodkach z balkonu i dogonic Brighta, zanim odjedzie. Lecz droga byla zatarasowana. Za chwile cielecego zapatrzenia sie na Donala Graeme'a zaplacilem fiaskiem calego przedsiewziecia. Gdy ruszylem do zejscia, schodami na balkon wchodzila wlasnie Liza Kant. Rozdzial 7 -Tam! - zawolala. - Poczekaj! Nie odchodz! Nawet nie moglbym, przynajmniej bez zepchniecia jej sila z drogi. Cala szerokosc schodkow zatarasowala swa osoba. Zatrzymalem sie, spogladajac z niezdecydowaniem na oddalone wyjscie, w ktorym zdazyli juz zniknac Bright wraz z adiutantem. Natychmiast stalo sie dla mnie jasne, ze sie spoznilem. Obaj ruszali sie zwawo. Zanim zdolalbym zejsc na dol i utorowac sobie droge przez zatloczona sale, oni zdazyliby juz dotrzec do pojazdu, czekajacego na nich na zewnatrz, i odjechac. Moze gdybym ruszyl w tej samej sekundzie, w ktorej zauwazylem, ze Bright kieruje sie do wyjscia... Lecz prawdopodobnie nawet wowczas proba dogonienia go bylaby skazana na niepowodzenie. To nie pojawienie sie Lizy, ale chwila nieuwagi, spowodowana zapatrzeniem sie w niezwykle oczy Donala Graeme'a, kosztowala mnie utrate szansy zdobycia na przepustce Dave'a podpisu Brighta. Powrocilem wzrokiem do Lizy. Dziwne, ale teraz, gdy istotnie udalo jej sie mnie przylapac i po raz wtory stanelismy twarza w twarz, bylem z tego zadowolony, choc w dalszym ciagu tkwila we mnie ta sama, wspomniana wczesniej obawa, ze w jakis sposob strace skutecznosc dzialania. -Skad wiedzialas, ze znajdziesz mnie tutaj? - dopytywalem. -Padma uprzedzal, ze bedziesz staral sie trzymac ode mnie z daleka - odrzekla. - Co na sali bankietowej nie jest takie latwe. Musiales wiec zaszyc sie w jakims ustronnym miejscu, a jedyne takie miejsca to te balkony. Wlasnie przed chwila zauwazylam, ze stoisz za balustradka i spogladasz na dol... Byla nieco zdyszana biegiem po schodach i wypowiedziala te slowa jednym tchem. -W porzadku - powiedzialem. - Znalazlas mnie. Czego chcesz jeszcze? Odzyskala juz oddech, lecz wciaz byla zarumieniona od wysilku zwiazanego z wbieganiem na schody. Z kolorami na buzi wygladala przeslicznie i byl to fakt, ktorego nie sposob bylo zignorowac. Lecz wciaz jeszcze czulem przed nia obawe. -Tam! - wykrzyknela. - Mark Torre musi z toba pomowic! Strach, ktory przed nia czulem, odezwal sie we mnie z moca narastajacego ryku syreny alarmowej. W tym momencie odkrylem zrodlo niebezpieczenstwa, jakie dla mnie stanowila. Bron do reki musialy dac jej wrodzona madrosc lub instynkt. Ktos inny na jej miejscu wolalby najpierw powoli i stopniowo przygotowywac grunt pod to zadanie. Lecz instynktowna madrosc podpowiedziala jej, jak niebezpiecznie jest dac mi dosc czasu na zorientowanie sie w sytuacji, tak bym mogl ja obrocic na swoja korzysc. Lecz ja takze potrafilem byc bezceremonialny. Sprobowalem wyminac ja bez slowa. Stanela mi na drodze i zmusila do zatrzymania sie. -A to niby o czym? - zapytalem szorstko. -Tego mi nie powiedzial. Wowczas znalazlem sposob odparcia jej ataku. Zaczalem sie z niej smiac. Najpierw przygladala mi sie przez dluzsza chwile, wreszcie na jej policzki powrocil rumieniec i zaczela rzeczywiscie sprawiac wrazenie osoby bardzo zagniewanej. -Przepraszam, nie chcialem cie urazic. Zdlawilem w gardle smiech, czujac jednoczesnie, ze w glebi duszy wcale tego nie chcialem. Choc sprowokowany do obrony, istotnie za bardzo ja lubilem, by tak sie z niej naigrawac. -Ale jakie wspolne tematy moglibysmy miec jeszcze, oprocz tej samej starej spiewki, bym przejal Encyklopedie Finalna? Zapomnialas? Sam Padma powiedzial, ze nie nadaje sie dla was. Podobno jestem zorientowany bez reszty w kierunku - ze smakiem obrocilem to slowo w ustach - destrukcji. -Jesli o to chodzi, to bedziemy musieli zaryzykowac. - Wygladala na uparta. - Ponadto to nie Padma decyduje o sprawach Encyklopedii. Decyduje Mark Torre, a on robi sie coraz starszy. Lepiej niz ktokolwiek inny zdaje sobie sprawe z niebezpieczenstwa, jakie groziloby, gdyby nagle wypuscil ster z reki i nie byloby nikogo, kto moglby go przejac. Pol roku, moze rok, i Projekt poszedlby na dno. Albo zostalby celowo zatopiony przez osoby z zewnatrz. Myslisz, ze twoj wuj byl jedynym na Ziemi czlowiekiem, ktory mial takie poglady na temat swej planety i ludzi z mlodszych swiatow? Zesztywnialem i w mym umysle zagoscil chlod. Zrobila blad, wspominajac o Mathiasie. Musialem przy tym zmienic sie na twarzy, gdyz ujrzalem, ze i twarz Lizy sie zmienia. -Co to ma znaczyc?! - nagle wybuchnalem wsciekloscia. - Zbieracie materialy obciazajace na moj temat? Kazaliscie mnie sledzic? Postapilem krok w przod, a ona instynktownie sie cofnela. Schwycilem ja za ramie i przytrzymalem. -Skad ta nagonka na mnie, teraz, po pieciu latach? Jak sie w ogole dowiedzialas, ze bede tutaj? Zaniechala wszelkich prob wyrwania sie i z godnoscia stala bez ruchu. -Pusc mnie - powiedziala spokojnie. Puscilem, a ona odsunela sie do tylu. - O tym, ze tutaj bedziesz, uprzedzil mnie Padma. Powiedzial, ze to moja ostatnia szansa dotarcia do ciebie - dokonal odpowiednich obliczen. Pamietasz, opowiadal ci o ontogenetyce. Przypatrywalem jej sie przez chwile, po czym parsknalem glosnym smiechem. -Daj spokoj, dobrze? - rzeklem. - Wiele moge przelknac na temat tych twoich Exotikow. Ale nie wmowisz mi, ze potrafia z taka dokladnoscia wyliczyc, gdzie w danej chwili w przyszlosci znajdzie sie kazdy z mieszkancow wszystkich czternastu swiatow. -Nie kazdy - odpowiedziala ze zloscia - tylko ty. Ty i kilku podobnych tobie... gdyz ty jestes czynnikiem sprawczym, a nie stalym elementem wzoru. Czynniki dzialajace na osobnika przemieszczanego z miejsca na miejsce przez wzorzec sa zbyt szeroko rozgalezione i zbyt skomplikowane do obliczenia. Lecz ty nie jestes zdany na laske i nielaske czynnikow zewnetrznych. Ty masz wolnosc wyboru niweczaca naciski, ktore ludzie i wydarzenia usiluja wywrzec na ciebie. Padma powiedzial ci to piec lat temu! -I czyni to moje postepowanie latwiejszym do przewidzenia zamiast trudniejszym? Wolne zarty! -Och, Tam! - odparla, rozjatrzona. - Oczywiscie, ze czyni latwiejszym! Nie potrzeba do tego zadnej ontogenetyki! Szczerze mowiac, mozna bylo to przewidziec bez niczyjej pomocy, samemu. Od pieciu lat harujesz jak wol po to, by zyskac czlonkostwo Gildii Reporterow, czyz nie tak? Uwazasz moze, ze nie widac tego jak na dloni? Miala oczywiscie racje. Z moich ambicji nie robilem przed nikim sekretu. Nie bylo takiej potrzeby. Wyczytala w mej twarzy zgode. -W porzadku - kontynuowala. - A wiec dochrapales sie wreszcie czeladnika. Idzmy dalej. Jaki jest najszybszy i najpewniejszy sposob, by czeladnik utorowal sobie droge do rzeczywistego czlonkostwa Gildii? Wyrobic sobie nawyk znajdowania sie zawsze tam, skad dochodza najbardziej interesujace wiadomosci, nie mam racji? A jakie sa najbardziej interesujace, jesli wrecz nie najdonioslejsze wiadomosci w tej chwili? Wojna na Nowej Ziemi pomiedzy Partycja Polnocna a Poludniowa. Wiadomosci z pola walki sa zawsze dramatyczne. Nie moglo byc wiec najmniejszych watpliwosci, ze jesli tylko zdolasz, zalatwisz sobie zlecenie na obsluge tego teatru wojny. A latwo odniesc wrazenie, ze prawie zawsze zdobywasz to, czego pragniesz. Przyjrzalem jej sie z bliska. Wszystko to, co mowila, bylo prawda i brzmialo rozsadnie. Lecz jesli tak, to dlaczego przedtem nie przyszlo mi do glowy, ze tak latwo przewidziec moje poczynania? Bylo to tak, jak gdybym nagle odkryl, iz znajduje sie pod obserwacja kogos uzbrojonego w potezna lornete, kogos, kogo bym nigdy w zyciu nie podejrzewal o szpiegowskie zamiary. Wowczas przyszlo mi do glowy cos jeszcze. -Alez powiedzialas mi tylko, dlaczego powinienem znajdowac sie teraz na Nowej Ziemi - rzeklem wolno. - Dlaczego jednak mialbym znalezc sie na Freilandii, na tym akurat konkretnym przyjeciu? Po raz pierwszy sie zajaknela. Juz nie wydawala sie taka pewna swej wiedzy. -Padma... - rozpoczela i zawahala sie. - Padma twierdzi, ze to miejsce i ta chwila stanowia punkt wezlowy. A ty, bedac tym, czym jestes, potrafisz takie punkty postrzegac. Twoja osobista potrzeba wyzyskania ich dla swych wlasnych celow sprawia, ze jestes przez nie przyciagany. Wpatrywalem sie w nia z uwaga, z wolna przyswajajac sobie te wiadomosci. I wowczas, nagle niczym grom z jasnego nieba, porazil mnie zwiazek miedzy tym, co wlasnie powiedziala, a tym, co uslyszalem wczesniej. -Punkt wezlowy, no wlasnie! - rzeklem z napieciem, posuwajac sie w podnieceniu o kolejny krok w jej kierunku. - Padma powiedzial, ze to punkt wezlowy. Dla Graeme'a... ale rowniez i dla mnie! Coz wiec? Jakie to ma dla mnie znaczenie? -Nie... - zawahala sie. - Nie wiem dokladnie, Tam. I, jak sadze, nie wie tego nawet sam Padma. -Ale sprowadzilo was tutaj cos, co ma zwiazek wlasnie z tym i ze mna! A moze sie myle? - niemal na nia krzyczalem. Moj umysl zblizal sie do prawdy jak lis do gonionego krolika. - Dlaczego w takim razie zastawiliscie na mnie swoje sieci? W tym oto, jak to nazywacie, szczegolnym miejscu i czasie! Powiedz mi! -Padma... - zajaknela sie. Wowczas niemal w oslepiajacym przeblysku naglego zrozumienia ujrzalem, ze na ten temat wolalaby sklamac, ale cos w srodku na to jej nie pozwala. - Padma... dopiero niedawno to odkryl i tylko dzieki temu, ze Encyklopedia rozrosla sie wystarczajaco, by mu sluzyc pomoca. Zaczerpnal z niej dodatkowe dane do obliczen. I kiedy teraz dane te wykorzystal, wyniki okazaly sie duzo bardziej skomplikowane... i doniosle. Encyklopedia jest dla calego rodzaju ludzkiego duzo wazniejsza, niz sadzil przed pieciu laty. Wieksze jest rowniez niebezpieczenstwo, ze Encyklopedia nigdy nie zostanie ukonczona. Takze twoje wlasne sily destrukcji... Opadla calkiem z sil i spojrzala na mnie blagalnie, jak gdyby proszac, bym ja uwolnil od obowiazku dokonczenia tego, o czym zaczela mowic. Lecz moj umysl pracowal na przyspieszonych obrotach, a serce chcialo wyskoczyc mi z piersi. -Dalej - rozkazalem jej szorstko. -Sily destrukcji, ktorymi dysponujesz, okazaly sie wieksze, niz moglby przypuscic w najgorszych snach. Lecz, Tam - przerwala sobie samej niemal goraczkowo - jest jeszcze jedna sprawa. Pamietasz? Przed pieciu laty Padma byl przekonany, ze nie ma dla ciebie innego wyboru, jak zaglebic sie az po sam kres w te twoja doline mroku. Otoz nie jest to do konca prawda. Istnieje pewna szansa przy tych wlasnie wspolrzednych wzorca, w tym akurat punkcie wezlowym. Jesli opamietasz sie w pore, dokonasz wlasciwego wyboru i zawrocisz z drogi, mozesz jeszcze odnalezc waska sciezke, wiodaca z powrotem z czelusci. Lecz musisz zawrocic juz teraz, w tej sekundzie! Nie ogladajac sie na skutki, musisz porzucic zlecone ci zadanie i wrocic na Ziemie, by porozmawiac z Markiem Torre... i to juz, w tej chwili! -W tej chwili - wymamrotalem, lecz bylo to po prostu echo jej slow, powtorzonych machinalnie w czasie, gdy wsluchany bylem w swoje rozszalale mysli. - Nie - mowilem dalej - mniejsza z tym. O co w tym wszystkim chodzi i z jakiej to mam zawrocic drogi? Jaka konkretnie destrukcja? Nie mam niczego takiego w planach... przynajmniej w tej chwili. -Tam! Z daleka czulem dotyk jej reki na swoim ramieniu. Ujrzalem jej pobladla twarz, przygladajaca mi sie z napieciem, niby w zamiarze zwrocenia na siebie mojej uwagi. Lecz bylo to tak, jak gdyby moje zmysly rejestrowaly wszystkie te rzeczy z wielkiej odleglosci. Gdyz jesli mialem slusznosc - jesli mialem slusznosc - wowczas nawet obliczenia Padmy swiadczyly na korzysc obecnych we mnie sil ciemnosci, talentu, ktorego okielznanie i zaprzegniecie do pracy kosztowalo mnie piec lat cwiczen. A jesli rzeczywiscie posiadalem taka moc, to na jakie czyny moglbym sie porwac? -Alez to nie jest cos, co moglbys miec w planach! - mowila z rozpacza Liza. - Nie rozumiesz, ze bron tez nie planuje, ze kogos postrzeli? Ty nosisz to w sobie, Tam, niczym bron gotowa do strzalu. Tyle tylko ze ty mozesz nie dopuscic do tego, zeby wystrzelila. Poki jest jeszcze na to czas, mozesz sie zmienic. Mozesz uratowac i siebie, i Encyklopedie... Ostatnie slowo rozdzwonilo sie nagle milionem ech w mym wnetrzu. Dzwieczalo niczym niezliczone glosy, ktore slyszalem piec lat temu w Punkcie Przejscia pomieszczenia Katalogu Encyklopedii. Nagle dosiegnelo mnie poprzez gruba warstwe ogarniajacego mnie podniecenia i ugodzilo dotkliwie jak ostrze wloczni. Niczym oslepiajacy promien swiatla przebilo na wylot ciemne mury wyrastajace triumfalnie po prawicy i po lewicy mego umyslu, tak jak wyrosly tam owego dnia w gabinecie Marka Torre. Niczym niemozliwa do zniesienia swiatlosc rozdarlo na chwile ciemnosci i ukazalo mi nastepujacy obraz: mnie samego w strugach deszczu, Padme, stojacego naprzeciw mnie, i lezace miedzy nami ludzkie zwloki. Lecz odpedzilem od siebie to przelotne urojenie i rzucilem sie w objecia ciemnosci niosacej pocieche. Wnet wrocilo do mnie poczucie potegi i mocy. -Mnie tam Encyklopedia nie jest do niczego potrzebna - wyrzeklem na glos. -Alez jest ci potrzebna! - zawolala Liza. - Potrzebna jest kazdemu czlowiekowi urodzonemu na Ziemi, a w przyszlosci, jesli Padma ma racje, wszystkim ludziom z czternastu swiatow. I tylko ty jeden mozesz sprawic, ze na pewno ja beda mieli. Tam, ty m u s i s z... -Musze? - Tym razem to ja o krok cofnalem sie przed nia. Ogarnela mnie wsciekla, lodowata furia, taka sama, jaka kiedys potrafil we mnie wzbudzic Mathias, tyle tylko ze dzis polaczona byla z triumfujacym poczuciem mocy. - Ja nic nie musze! Nie probuj wrzucic mnie do jednego worka razem z reszta was, ziemskich robakow. Byc moze o n i potrzebuja Encyklopedii. Ale nie ja! Powiedziawszy to, przecisnalem sie obok niej, uzywajac w koncu sily fizycznej, by usunac ja z drogi. Schodzac po schodach, slyszalem, jak wciaz mnie wola. Pozostalem gluchy na te wolania. Do dzis nie wiem, jak brzmialy slowa, ktorymi wzywala mnie po raz ostatni. Odwrocilem sie do balkonu i jej blagan plecami i przez srodek towarzystwa zgromadzonego na parkiecie utorowalem sobie droge do drzwi, za ktorymi zniknal Bright. Po odejsciu Brighta nie mialem juz czego tu szukac. Swiezo odzyskane poczucie wlasnej potegi nie pozwalalo mi zniesc przy sobie niczyjej obecnosci. Na przyjecie zaproszeni zostali w wiekszosci, czy nawet w przytlaczajacej wiekszosci, ludzie z mlodszych swiatow, a glos Lizy, zdawalo sie, dzwonil i dzwonil mi w uszach, powtarzajac, ze potrzebuje Encyklopedii, co odbijalo sie echem gorzkich nauk Mathiasa o relatywnej bezradnosci i niemocy Ziemian. Gdy wreszcie odetchnalem swiezym powietrzem chlodnej i bezksiezycowej freilandzkiej nocy, okazalo sie, tak jak podejrzewalem, ze Starszy Bright oraz ow ktos, kto odwolal go z przyjecia, znikneli. Straznik na parkingu powiedzial, ze juz odjechali. Szukac ich teraz nie mialoby sensu. Mogli udac sie w dowolne miejsce na planecie, jesli wrecz nie na kosmodrom i z powrotem na Harmonie albo Zjednoczenie. Niech sobie jada, pomyslalem, wciaz jeszcze rozgoryczony aluzja do typowo ziemskiej nieskutecznosci moich dzialan, ktora to aluzje, jak mi sie zdawalo, wyczytalem ze slow Lizy. Niech sobie jada. Sam potrafie wydobyc Dave'a z wszelkich klopotow, jakie mogliby mu zgotowac Zaprzyjaznieni z powodu braku na jego przepustce podpisu kogos z ich wladz. Udalem sie z powrotem do kosmoportu, zlapalem pierwszy wahadlowiec na orbite i przeskoczylem na Nowa Ziemie. Po drodze jednak mialem dosc czasu, by ochlonac. Nie moglem zignorowac faktu, ze w dalszym ciagu warto byloby postarac sie o podpis na przepustce Dave'a. Moglem byc zmuszony do zostawienia go samego z jakichs nieprzewidzianych przyczyn. Przypadek mogl nas rozdzielic na polu walki. Moglo sie zdarzyc cale mnostwo roznych rzeczy, ktore postawilyby go w klopotliwym polozeniu, podczas gdy mnie nie byloby w poblizu, by przyjsc mu z pomoca. Po niepowodzeniu ze Starszym Brightem pozostala mi tylko jedna jedyna szansa: udac sie po podpis pod przepustka Dave'a do Kwatery Glownej wojsk Zaprzyjaznionych w Partycji Polnocnej. Wobec tego, gdy tylko dotarlem na orbite Nowej Ziemi, zamienilem swoj bilet powrotny na bilet do Contrevale, miasta w Partycji Polnocnej, lezacego tuz za pozycjami najemnikow z Zaprzyjaznionych. Wszystko to zajelo mi nieco czasu. Gdy z Contrevale dostalem sie do dowodztwa operacyjnego wojsk Partycji Polnocnej, minela juz polnoc. Dzieki reporterskiej przepustce uzyskalem wstep na teren Kwatery Glownej, ktory nawet jak na nocna pore sprawial wrazenie dziwnie opustoszalego. Za to gdy dotarlem wreszcie na plac przed Komendantura, zdumiala mnie znaczna liczba slizgaczy zaparkowanych w czesci oficerskiej. Raz jeszcze moja przepustka pozwolila mi ominac umundurowanego na czarno wartownika z kamienna twarza i gotowa do otwarcia ognia bronia samostrzelna. Znalazlem sie w kancelarii. Przed soba mialem kontuar, ktory dzielil kancelarie na dwie polowy, a za soba przezroczysta, wysoka do sufitu tafle sciany odslaniajaca widok na caly, oswietlony latarniami teren parkingu. Po drugiej stronie dlugiego kontuaru, za jednym z biurek, siedzial samotnie czlowiek, grupowy, niewiele starszy ode mnie, lecz juz z twarza zastygla w maske surowej i bezlitosnej samodyscypliny, charakterystyczna dla niektorych z tych ludzi. Gdy zblizylem sie do kontuaru, podniosl sie z miejsca i stanal naprzeciw mnie z drugiej strony. -Jestem reporterem Miedzygwiezdnej Sluzby Prasowej - zaczalem. - Szukam... -Twoje dokumenty! Glos, ktory mi przerwal, byl szorstki i nosowy. Czarne oczy jarzace sie w zapadnietej twarzy wpatrywaly sie w moje, a dobor zaimka byl nieomal wyzwaniem rzuconym mi w twarz. Gdy wyciagnal reke po papiery, bezlitosna pogarda, rownajaca sie nieledwie nienawisci od pierwszego wejrzenia, przeskoczyla od niego do mnie niczym iskra elektryczna - i moja wlasna nienawisc, zanim zdazylem wziac ja na smycz rozwagi i chlodnej refleksji, jak lew wyrwany z drzemki rykiem rywala, skoczyla mu instynktownie do gardla. Jak dotad znalem ten typ Zaprzyjaznionego jedynie ze slyszenia, teraz po raz pierwszy spotkalem sie z nim oko w oko. Grupowy nalezal do tych mieszkancow Harmonii i Zjednoczenia, ktorzy poslugiwali sie zaspiewem koscielnym, swym wlasnym wariantem uzywanej powszechnie mowy ludzkiej, nie tylko miedzy soba, ale w stosunku do wszystkich mezczyzn i kobiet bez roznicy. Byl jednym z tych, ktorzy odzegnywali sie od wszelkich przyjemnosci zyciowych, chocby takich, ktore plyna z uczucia pelnego brzucha lub dotyku miekkiej poscieli. Cale jego zycie bylo zaledwie zbrojna proba i przedsionkiem zycia przyszlego, tego zycia, ktorego mogli dostapic jedynie ci, co przestrzegajac przykazan prawdziwej wiary, byli na dodatek Wybrancami Pana. Dla tego czlowieka nie mialo zadnego znaczenia to, ze on nie byl niczym wiecej niz podoficerem, jednym z tysiaca podobnych sobie szeregowych funkcjonariuszy, pochodzacych z ubogiej, kamienistej planety, ja zas jednym z kilku zaledwie setek wyksztalconych, przeszkolonych i upowaznionych do noszenia na czternastu zamieszkanych swiatach peleryny reportera. Nie mialo dla niego znaczenia to, ze bylem czlonkiem czy chocby tylko czeladnikiem Gildii, ktory jak rowny z rownym rozmawiac mogl z wladcami planet. Nic nie znaczylo dla niego nawet to, ze on dla mnie byl w polowie szalencem, a ja dla niego produktem wyksztalcenia i szkolenia wiele razy przewyzszajacych jego wlasne. Wszystko to nie mialo znaczenia, gdyz on byl Wybrancem Bozym, a ja nie otrzymalem blogoslawienstwa jego Kosciola. Przygladal mi sie zatem takim wzrokiem, jakim cesarz moglby obdarzyc psa, ktorego w pore nie usunieto z drogi kopniakiem. I ja mu sie przygladalem. Na kazdy cios swiadomie zadany czlowiekowi przez czlowieka i wymierzony w milosc wlasna istnieje stosowna riposta. Ktoz moglby wiedziec o tym lepiej ode mnie? I dobrze wiedzialem, jaka riposte nalezy zastosowac przeciwko komus, kto probuje patrzec z gory. Taka riposta jest smiech. Jeszcze nie zbudowano na swiecie tak poteznego tronu, ktorym nie moglby zachwiac smiech idacy od dolu. Ale teraz przygladalem sie temu grupowemu i nie moglem sie zmusic do smiechu. Smiech nie chcial mi przejsc przez gardlo z bardzo prostego powodu. Otoz wiedzialem, ze on, na wpol oblakany i ograniczony w swych pogladach, bylby sie raczej z calym spokojem pozwolil zywcem spalic na stosie, nizby sie wyrzekl najmniej istotnej ze swoich zasad. Podczas gdy j a nie bylbym zdolny nawet przez minute utrzymac jednego palca nad plomieniem zapalki, by potwierdzic najwazniejsza z moich. I on wiedzial, ze ja wiem, jaki on jest naprawde. I on wiedzial, ze ja wiem, iz on wie, jaki ja jestem naprawde. Poziom naszej wiedzy o sobie nawzajem byl rowny jak dzielacy nas kontuar. Tak wiec nie moglbym go wysmiac, nie tracac przy tym szacunku dla samego siebie. I za to go znienawidzilem. Podalem mu swoje papiery. Obejrzal je. Potem zwrocil. -Dokumenty twoje sa w porzadku - rzekl wybitnie nosowo. - Po co tu przybywasz? -Po przepustke - odparlem, odkladajac na bok swoje papiery i wyjmujac te Dave'a. - Dla mojego asystenta. Rozumiecie, przekraczamy tam i z powrotem linie frontu i... -Zarowno na naszych pozycjach, jak na linii frontu niepotrzebna jest tobie zadna przepustka. Wystarcza dokumenty reportera. - Odwrocil sie niby w zamiarze powrotu za biurko. -Ale moj asystent - mowilem glosem nie znajacym wahania - nie ma papierow reportera. Zatrudnilem go dopiero dzis rano i nie mialem czasu nic dla niego przygotowac. Potrzebna mi jest zatem tymczasowa przepustka, podpisana przez jednego z oficerow tutejszej Kwatery Glownej... Z powrotem odwrocil sie w strone kontuaru. -Azaliz twoj asystent nie jest reporterem? -Z formalnego punktu widzenia nie. Ale... -Nie posiada zatem prawa do wolnego wstepu na nasze pozycje ani tez upowaznienia do przekraczania naszych linii. Przepustka nie moze byc wydana. -O, tego nie bylbym taki pewny - powiedzialem ostroznie. - Doslownie kilka godzin temu moglem dostac ja od twojego Starszego Brighta na przyjeciu na Freilandii, ale wyszedl, zanim mialem okazje go poprosic. Zatrzymalem sie, gdyz grupowy ponuro potrzasnal glowa. -Mojego brata Brighta - poprawil mnie i po tym, jaki wybral tytul, poznalem wreszcie, ze pozostanie niewzruszony. Tylko fanatycy najbardziej sposrod Zaprzyjaznionych oddani sprawie gardzili potrzeba stosowania sie we wlasnym gronie do zasad wojskowej hierarchii. Starszy Bright mogl rozkazac memu grupowemu rzucic sie z golymi rekami na nieprzyjacielskie stanowisko ogniowe, i grupowy posluchalby bez chwili wahania. Lecz nie znaczylo to wcale, by uwazal osobe czy tez opinie brata Brighta za godniejsze od swoich wlasnych. Powod tego byl bardzo prosty. Ranga i tytul Brighta dotyczyly jego zycia doczesnego, a zatem w oczach grupowego nie przedstawialy wiekszej wartosci niz miedz brzeczaca i cymbal brzmiacy. Nic nie wazyly w porownaniu z faktem, ze jako bracia w zbawieniu on i grupowy byli sobie rowni przed obliczem Pana. -Brat Bright - powiedzial - nie moglby wystawic przepustki komus, kto nie jest uprawniony do wchodzenia miedzy nasze rzesze i swobodnego odchodzenia, a kto byc moze zostal naslany, by szpiegowac nas na rzecz nieprzyjaciol naszych. Pozostala mi tylko jeszcze jedna karta do zagrania i z gory wiedzialem juz, ze bedzie to karta przegrywajaca. Tak czy owak, nic nie szkodzilo mi nia zagrac. -Jesli nie macie nic przeciwko temu - rzeklem - wolalbym uslyszec te odpowiedz z ust ktoregos z waszych przelozonych. Wezwijcie kogos, prosze, jesli nie ma nikogo innego, to moze byc oficer dyzurny. Lecz on odwrocil sie tylem i poszedl w strone biurka. -Oficer dyzurny - powracajac do papierow, nad ktorymi go zastalem, odrzekl ze stanowczoscia w glosie - nie moze udzielic zadnej innej odpowiedzi. Ani tez ja nie zamierzam odrywac go od jego obowiazkow po to, by powtorzyl to, co juz raz tobie powiedzialem. Bylo to niczym ostateczne zatrzasniecie wieka nad moim planem zdobycia podpisu na przepustce. Wszelka dalsza dyskusja z tym czlowiekiem bylaby bezcelowa. Odwrocilem sie na piecie i opuscilem budynek. Rozdzial 8 Gdy tylko drzwi zatrzasnely sie za mna, stanalem na ostatnim z trzech schodkow prowadzacych do srodka i sprobowalem zastanowic sie, co powinienem w tej sytuacji poczac, czy tez co w tej sytuacji poczac mi pozostalo. Zbyt wiele obszedlem gora, dolem lub bokiem niewzruszonych na pierwszy rzut oka przeszkod w postaci ludzkich decyzji, by tak latwo dac za wygrana. Gdzies musiala prowadzic do celu jakas boczna sciezka, tylna furtka lub chociazby dziura w plocie. Znow zabladzilem wzrokiem na przepelniony slizgaczami oficerski parking. I wowczas w glowie zapalilo mi sie swiatelko. W jednej chwili rozrzucone kawalki ukladanki powrocily na swoje miejsce, by ukazac mi rzeczywisty ksztalt rzeczy, i w duchu wymierzylem sobie poteznego kopniaka za to, ze stalo sie to tak pozno. A zatem dziwnie znajomy wyglad adiutanta, ktory przybyl zabrac Starszego Brighta z przyjecia na czesc Donala Graeme'a. Dalej, nieoczekiwany odjazd samego Brighta tuz po pojawieniu sie adiutanta. I wreszcie, na ostatek, niespotykane pustki na terenie Kwatery Glownej w przeciwienstwie do przepelnionego parkingu, opustoszala kancelaria oraz odmowa przywolania oficera dyzurnego przez grupowego na sluzbie. Albo Bright osobiscie, albo jego obecnosc na obszarze dzialan wojennych daly najemnikom z Zaprzyjaznionych haslo do wprowadzenia w zycie planu jakiejs nadzwyczajnej akcji bojowej. Zaskakujaca ofensywa, starcie na proch cassidanskich sil zbrojnych i natychmiastowe zakonczenie wojny stanowilyby najlepsza reklame na poparcie czynionych przez Starszego wysilkow, by zdobyc korzystne zamowienia na oddzialy najemnikow z Zaprzyjaznionych w obliczu widocznej na niektorych swiatach pewnej publicznej niecheci wobec ich fanatycznych postaw i zachowan. I nie dlatego ze, jak mi mowiono, wszyscy Zaprzyjaznieni nie dali sie lubic. Jednak po spotkaniu z urzedujacym wewnatrz grupowym moglem zrozumiec, iz nie potrzeba wielu takich jak on, by uprzedzic ludzi do ogolu zolnierzy w czarnych mundurach. Przeto zalozylbym sie o wlasne buty, ze Bright wraz ze starszyzna oficerska znajduje sie teraz wewnatrz na stanowisku dowodzenia, przygotowujac jakas akcje bojowa, ktora miala wziac przez zaskoczenie cassidanski kontyngent. A u jego boku stac bedzie adiutant, ktory wyprowadzil go z przyjecia na czesc Donala Graeme'a - i, jesli nie zawodzila mnie swietnie wyszkolona pamiec profesjonalisty, mialem wrazenie, iz wiem, kim moze byc ten adiutant. Wrocilem szybko do slizgacza, wsiadlem do srodka i wlaczylem telefon. Centrala Contrevale spojrzala na mnie natychmiast oczyma ladnej mlodej blondynki. Podalem jej numer slizgacza, ktory byl oczywiscie pojazdem wynajetym. -Chcialbym mowic z Jamethonem Blackiem - powiedzialem. - To oficer Sil Zbrojnych z Zaprzyjaznionych i znajduje sie teraz, jak sadze, w ich Kwaterze Glownej pod Contrevale. Nie jestem pewien, jaka ma range... przynajmniej przodownika roty, choc moze juz byc komendantem. To dosyc pilne. Jesli zdola sie pani z nim skontaktowac, prosze polaczyc go z tym numerem. -Tak, prosze pana - uslyszalem odpowiedz z centrali - prosze nie odkladac sluchawki, zglosze sie za minutke. Ekran zgasl i zamiast glosu dalo sie slyszec lagodne buczenie, zwiastujace, ze kanal jest w dalszym ciagu zajety. Rozparlem sie wygodnie na siedzeniu slizgacza i czekalem. Po niecalych czterdziestu sekundach twarz blondynki pojawila sie ponownie. -Odnalazlam panskiego rozmowce, ktory polaczy sie z panem za kilka sekund. Zaczeka pan? -Oczywiscie - odparlem. -Dziekuje panu. Twarz zniknela z ekranu. Nastapilo kolejne pol minuty buczenia i ekran rozswietlil sie znowu, tym razem twarza Jamethona. -Witam. Przodownik roty Black? - upewnilem sie. - Pan mnie zapewne nie pamieta. Jestem Tam Olyn, reporter. Znal pan kiedys Eileen Olyn, moja siostre. Jego oczy zdazyly mi juz zdradzic, ze mnie rozpoznal. Najwidoczniej albo ja zmienilem sie mniej, niz sadzilem, albo on musial miec bardzo dobra pamiec. On sam zmienil sie rowniez, lecz nie az tak, by byl nie do poznania. Jego twarz, widoczna ponad patkami na klapach munduru, bedacymi dowodem na to, ze nie dostal awansu, nabrala glebi wyrazu i mocy charakteru. Lecz byla to w dalszym ciagu ta sama twarz, ktora zapamietalem owego dnia w bibliotece mojego wuja. Byla tylko, oczywiscie, nieco starsza. Pamietam, ze myslalem o nim poprzednio jako o chlopcu. Czymkolwiek jednak byl dzisiaj, na pewno chlopcem byc przestal. I nigdy juz nim nie bedzie. -Co moge dla pana zrobic, panie Olyn? - zapytal. Mowil glosem spokojnym i pozbawionym wszelkiego wahania, nieco glebszym od tego, jaki mialem w pamieci. -Centrala podala, ze dzwoni pan w sprawie nie cierpiacej zwloki. -Bo tez w pewnym sensie tak jest w istocie - odpowiedzialem i zrobilem pauze. - Nie chcialbym odciagac pana od wazniejszych zajec, lecz jestem akurat tutaj w Kwaterze Glownej, na parkingu oficerskim przed budynkiem Dowodzenia. Jesli znajduje sie pan gdzies w poblizu, moze moglby pan zejsc tutaj i zamienic ze mna kilka slow? - Znow sie zawahalem. - Oczywiscie, jesli ma pan w tej chwili inne obowiazki... -Moje obowiazki pozwola mi w tej chwili poswiecic panu kilka minut - odparl. - Jest pan na parkingu budynku Dowodzenia? -W wynajetym slizgaczu, zielonym z przezroczystym dachem. -Zaraz schodze, panie Olyn. Ekran zgasl. Czekalem. Kilka minut pozniej otwarly sie te same drzwi, ktorymi wkroczylem do budynku Dowodzenia, by miec przyjemnosc porozmawiania z grupowym zza kontuaru. Na oswietlonym tle mignela mi ciemna, szczupla sylwetka, ktora wnet zeszla po trzech stopniach na parking. Gdy Black sie zblizyl, otwarlem drzwiczki slizgacza i posunalem sie, by zrobic mu miejsce obok siebie na siedzeniu. -Pan Olyn? - zapytal, wsuwajac glowe do wnetrza. -To ja. Prosze do srodka. -Dziekuje. Wsiadl i zajal miejsce obok mnie, zostawiajac otwarte drzwiczki. Zwazywszy pore roku i nowoziemska szerokosc geograficzna wiosenna noc byla ciepla i poczulem na twarzy powiew niosacy delikatna won traw i drzew. -Coz to za pilna sprawa? - zapytal. -Mam asystenta, dla ktorego potrzebuje przepustki. Opisalem mu pokrotce sytuacje, przemilczajac jedynie fakt, ze Dave jest mezem Eileen. Kiedy skonczylem, siedzial przez chwile w milczeniu, ciemna sylwetka na tle swiatel parkingu i budynku Dowodzenia, owiana delikatnym powietrzem nocy. -Jesli panski asystent nie jest reporterem, panie Olyn - odrzekl wreszcie swoim spokojnym glosem - nie widze mozliwosci, bysmy mogli upowaznic go do swobodnego poruszania sie w obrebie naszych pozycji i za naszymi liniami. -On jest reporterem, przynajmniej na czas tej kampanii - odparlem. - Odpowiadam za niego tak samo, jak Gildia odpowiada za mnie. Nasza bezstronnosc jest zagwarantowana pomiedzy gwiazdami. Obejmuje ona oczywiscie mojego asystenta. Z wolna w ciemnosci potrzasnal glowa. -Zbyt latwo przyszloby panu sie od niego odzegnac, gdyby okazal sie szpiegiem. Moglby pan po prostu powiedziec, ze o niczym pan nie wiedzial, a on zostal panu narzucony jako asystent. Odwrocilem glowe i spojrzalem prosto w miejsce, gdzie pod oslona ciemnosci kryly sie jego oczy. Wlasnie po to naprowadzilem go na ten punkt naszej rozmowy. -Nie, bynajmniej nie byloby mi latwo - powiedzialem. - Poniewaz on wcale nie zostal mi narzucony. Zadalem sobie wiele trudu, by wlasnie jego mi przydzielono. To moj szwagier. Chlopak, ktorego poslubila Eileen. A wykorzystujac go jako asystenta, trzymam go z dala od frontu, gdzie czekalaby go pewna smierc. - Zrobilem przerwe, by dac mu czas na przetrawienie tej wiadomosci. - Probuje zachowac jego zycie dla Eileen i prosze pana, by mi w tym dopomogl. Nawet nie drgnal, nie od razu tez odpowiedzial. W ciemnosciach nie widzialem, czy zmienil mu sie wyraz twarzy. Ale nie wydaje mi sie, by bylo wiele do zobaczenia, nawet gdybym mial do obserwacji odpowiednie swiatlo. Black byl nieodrodnym wytworem swej wlasnej spartanskiej kultury i nie dalby po sobie poznac, ze wlasnie zainkasowal ode mnie ciezki podwojny cios. Jak juz zauwazyliscie, wlasnie w taki sposob podporzadkowywalem swej woli zarowno mezczyzn, jak i kobiety. Gleboko we wnetrzu kazdej inteligentnej istoty zywej kryja sie sprawy zbyt wielkie, zbyt utajone lub zbyt okropne, by o nie pytac. Takie, jak wiara, milosc, nienawisc i wina. Za kazdym razem potrzebowalem jedynie wydobyc te sprawy na swiatlo dzienne i zakotwiczyc argumentacje przydatna do zdobycia poszukiwanej odpowiedzi na jednym z owych glebinowych obrazow psychiki ludzkiej, ktorych nie mozna sie wyprzec nawet przed soba samym. Chcac zaprzeczyc slusznosci mego stanowiska, czlowiek musialby sie najpierw wyprzec gleboko ukrytej integralnej czastki swej wlasnej osoby. W przypadku Jamethona Blacka zakotwiczylem me zadanie zarowno na tym obszarze jego psychiki, ktory byl zdolny do ukochania ponad wszystko Eileen, jak i na czastce zajmowanej przez meska dume (a duma byla bliska zrodlom religii tych calych Zaprzyjaznionych), ktora nie pozwalala mu zywic trwalej urazy o miniona i, jak sadzil, honorowa porazke. W swietle tego, co mu teraz powiedzialem, odmowa udzielenia Dave'owi przepustki bylaby rownoznaczna z wyslaniem go na pewna smierc, a ktoz by potem uwierzyl, ze nie zrobil tego celowo, skoro, jak to Jamethonowi wykazalem, istnialy poszlaki emocjonalne, laczace to z jego utracona miloscia i wewnetrzna duma. Wreszcie poruszyl sie niespokojnie na siedzeniu slizgacza. -Niech mi pan da przepustke, panie Olyn - powiedzial. - Zobaczymy, co sie da zrobic. Wzial ja i poszedl. Po kilku minutach byl juz z powrotem. Tym razem nie wsiadl do slizgacza, lecz schylil sie i przez otwarte drzwiczki wsunal do srodka dokument, ktory mu dalem. -Pan mi nie powiedzial - rzekl tym swoim spokojnym glosem - ze juz pan wystepowal o przyznanie przepustki i ze jej panu odmowiono. Zamarlem. Z reka wyciagnieta do gory i wciaz jeszcze sciskajaca przepustke spogladalem na niego spod dachu slizgacza. -Kto mi jej odmowil? Ten grupowy w srodku? Alez to zwykly podoficer! A pan jest nie tylko oficerem, ale i adiutantem. -Mimo to - odparl - odmowa zostala wydana. Nie moge zmienic raz powzietej decyzji. Przykro mi. Udzielenie panskiemu szwagrowi przepustki nie jest mozliwe. Dopiero wowczas dotarlo do mej swiadomosci, ze papier, ktory mi oddal, nie jest podpisany. Wpatrzylem sie wen, jak gdybym potrafil go w ciemnosci przeczytac i, poslugujac sie wylacznie sila woli, zmusic podpis do pojawienia sie na pustym miejscu, gdzie sie powinien znajdowac. Potem zawrzala we mnie niepohamowana wscieklosc. Oderwalem wzrok od dokumentu i spojrzalem przez otwarte drzwiczki slizgacza na Jamethona Blacka. -A wiec w taki sposob chce pan sie z tego wykrecic?! - wykrzyknalem. - Oto jaka znalazl pan sobie wymowke, zeby wyslac meza Eileen na smierc. Nie mysl sobie, ze cie nie przejrzalem, panie Black, bo cie przejrzalem na wylot! Poniewaz stal tylem do swiatla, trzymajac twarz w cieniu, nadal nie bylbym w stanie dojrzec jakichkolwiek zmian, ktore mogly na niej zajsc po moich slowach. On zas odpowiedzial tym samym pozbawionym wahania glosem: -Widzial pan tylko czlowieka, panie Olyn - rzekl. - Nie Naczynie Pana. Musze juz wracac do moich obowiazkow. Do widzenia. Powiedziawszy to, zatrzasnal drzwiczki slizgacza, odwrocil sie i wrocil na przelaj przez parking. Siedzialem, patrzac w slad za nim i gotujac sie wewnetrznie z wscieklosci na sama mysl o obludnym frazesie, ktorym poczestowal mnie na odchodnym, znalazlszy sobie przedtem, jak sadzilem, wygodny pretekst do odmowy. Wreszcie zdalem sobie sprawe z tego, co robie. Gdy otwarly sie drzwi budynku Dowodzenia, jego ciemna sylwetka mignela na ich tle i zaraz zniknela, a w slad za nia, wraz z zamknieciem sie drzwi, zniknelo swiatlo. Kopnieciem uruchomilem slizgacz, odwrocilem go wokol wlasnej osi i skierowalem ku wyjazdowi z terenu wojskowego. Kiedy przekraczalem brame, minela wlasnie trzecia nad ranem i odbywala sie zmiana warty. Ciemne sylwetki zluzowanych zolnierzy, wciaz jeszcze pod bronia, ustawione byly w szeregu i bez reszty pochloniete wypelnianiem jakiegos rytualu ich osobliwego kultu. Gdy mijalem zolnierzy, zaspiewali - czy tez raczej zaintonowali - jeden ze swoich hymnow. Nie probowalem wsluchiwac sie w slowa, lecz trzy poczatkowe mimo woli wpadly mi w ucho. Zolnierzu, nie pytaj... brzmialy trzy slowa otwierajace, jak sie pozniej dowiedzialem, ich osobliwy hymn bojowy, spiewany w chwilach szczegolnej radosci oraz w wigilie bitwy. Zolnierzu, nie pytaj... rozbrzmiewalo mi przez caly czas szyderczo w uszach, gdy odjezdzalem z nie podpisana wciaz przepustka Dave'a w kieszeni. I raz jeszcze wezbrala we mnie wscieklosc, i raz jeszcze poprzysiaglem sobie, ze Dave nie bedzie potrzebowal zadnej przepustki. Przez caly nadchodzacy dzien na linii frontu ani na chwile nie spuszcze go z oka i w mojej obecnosci znajdzie obrone i calkowite bezpieczenstwo. Rozdzial 9 Gdy rano w holu mego hotelu wysiadlem z kolejki podziemnej, laczacej port kosmiczny z Blauvain, byla godzina szosta trzydziesci. W oczach mialem piasek i wargi suche jak pieprz, jako ze od dwudziestu czterech godzin nie zmruzylem oka. Nadchodzacy dzien zapowiadal wiele wydarzen, wiec prawdopodobnie rowniez przez nastepne dwadziescia cztery nie moglem liczyc na odpoczynek. Ale praca przez dwa lub trzy dni na okraglo, bez odrobiny snu, to ryzyko zawodowe reportera. Docierasz do informacji, sytuacja z sekundy na sekunde moze sie zmienic i poki sie to nie stanie, po prostu musisz trzymac reke na pulsie. Powinienem byc wystarczajaco przytomny, a gdyby w ostatniej chwili cos okazalo sie nie tak, jak trzeba, mialem jeszcze tabletki, ktore pozwolilyby mi to przetrzymac. Tak sie jednak zlozylo, ze znalazlem w recepcji cos, co z miejsca poprawilo mi nastroj i wybilo z glowy ochote do spania. Byl to list od Eileen. Odszedlem na bok i nacisnalem koperte. Najdrozszy Tam! Wiosnie dostalam Twoj list, w ktorym donosisz, ze chcesz zabrac Dave'a z linii frontu i zatrzymac go jako asystenta. Jestem taka szczesliwa, ze wprost nie mam slow, by wyrazic swoje uczucia. Nigdy by mi do glowy nie przyszlo, ze ktos taki jak ty, Ziemianin, wciaz w Gildii reporterow zaledwie czeladnik, moglby dla nas cos takiego zrobic. Jak mam Ci dziekowac? I czy zdolasz mi przebaczyc zywot, jaki wiodlam przez ostatnie piec lat, nie piszac i nie interesujac sie, co u Was wszystkich slychac? Nie bylam dla Ciebie dobra siostra. Ale to tylko dlatego, iz zdawalam sobie sprawe, jaka jestem bezradna i bezuzyteczna, i przez caly czas, nawet jeszcze jako mala dziewczynka, czulam, ze w glebi duszy wstydzisz sie mnie i zaledwie tolerujesz. I kiedy jeszcze powiedziales mi owego dnia w bibliotece, ze moje malzenstwo z Jamethonem Blackiem nigdy by nie moglo sie udac - nawet wowczas dobrze wiedzialam, ze masz racje, to, co o mnie mowiles, bylo szczera prawda - ale nie moglam sie powstrzymac, by Cie za to nie znienawidzic. Wydawalo mi sie wowczas, ze tak naprawde to byles dumny z faktu, ze udalo Ci sie nie dopuscic do tego, bym odeszla z Jamiem. Dopiero to, co teraz robisz, by ochronic Dave'a, pokazalo mi, jak bardzo sie co do Ciebie mylilam i jak bardzo, bardzo musze odpokutowac za to, ze moglam tak myslec. Odkad Mama i Tatus umarli, tylko ty jeden zostales mi na calym swiecie i naprawde Cie kochalam, choc nieraz wydawalo mi sie, ze wcale Ci na tym nie zalezy, nie bardziej niz wujkowi Mathiasowi. W kazdym razie odkad spotkalam Dave'a, a on sie ze mna ozenil, wszystko to juz nalezy do przeszlosci. Musisz przyjechac kiedys na Casside do Alban i zobaczyc nasze mieszkanie. Mielismy wielkie szczescie, ze dali nam takie duze. To moj pierwszy prawdziwy wlasny dom i mysle, ze bedziesz zdumiony, widzac, jak wspaniale go urzadzilismy. Dave, jesli go zapytasz, opowie Ci o wszystkim - nie uwazasz, ze jest cudowny, to znaczy jak na kogos, kto zechcial mnie poslubic? Jest taki dobry i taki lojalny. Czy wiesz, ze kiedy mielismy sie pobrac, pragnal, bym Cie zawiadomila o naszym slubie pomimo tego, co wtedy do Ciebie czulam? Ale ja nie chcialam. Tylko ze oczywiscie to on mial slusznosc. On ma zawsze slusznosc, tak samo jak ja zawsze jestem w biedzie, dobrze o tym wiesz, Tam. Ale raz jeszcze Ci dziekuje, dziekuje Ci za wszystko, co robisz dla Dave'a, i niech towarzyszy Warn cala moja milosc. Powiedz Dave'owi, ze jeszcze dzisiaj napisze do niego rowniez, ale wydaje mi sie, ze jego poczta polowa nie dotrze tak szybko, jak Twoja. Szczerze kochajaca Eileen Wcisnalem list wraz z koperta do kieszeni i poszedlem na gore do swojego pokoju. Mialem zamiar pokazac pismo Dave'owi, ale po drodze, na mysl o zawartym w nim ogromie wdziecznosci i obwinianiu sie przez Eileen o to, ze nie byla przykladna siostra, poczulem sie nieoczekiwanie zaklopotany. Ja tez nie nalezalem do oddanych braci, a to, co robilem dla Dave'a, moglo wygladac na wielkie rzeczy, lecz w rzeczywistosci nie bylo niczym nadzwyczajnym. Niewiele wiecej niz, odwzajemniajac przysluge zawodowa, moglbym zrobic dla zupelnie obcego czlowieka. W gruncie rzeczy sprawila, ze poczulem sie cokolwiek zawstydzony swa wlasna osoba i jednoczesnie absurdalnie uradowany wiadomosciami od Eileen. Byc moze okaze sie, ze mimo wszystko potrafimy zyc jak normalni ludzie. Jesli oboje z Dave'em palaja do siebie takim uczuciem, bez watpienia niezadlugo doczekam sie malych siostrzencow lub siostrzenic. Kto wie - moze nawet w koncu sam sie ozenie (ni z tego, ni z owego przesunal mi sie przed oczami obraz Lizy) i doczekam potomstwa? Moze skonczy sie na tym, ze nasz rod rozproszy sie po poltuzinie swiatow, jak wiekszosc grup rodzinnych w dzisiejszych czasach? W ten sposob zadam klam twierdzeniom Mathiasa, pomyslalem sobie w duchu. A takze Padmy. Takie oto absurdalne, acz radosne marzenia na jawie zaprzataly mnie, gdy dotarlem do drzwi i przypomnialem sobie, ze nie podjalem decyzji, czy pokazac list Dave'owi. Lepiej niech troche poczeka, zadecydowalem, i przeczyta list przeznaczony dla siebie, ktory zgodnie ze slowami Eileen powinien wkrotce nadejsc. Otwarlem szeroko drzwi i wszedlem do srodka. Dave byl juz na nogach, ubrany i spakowany. Na moj widok wyszczerzyl radosnie zeby, co na ulamek sekundy przejelo mnie zdziwieniem, poki nie dotarlo do mej swiadomosci, iz musialem wejsc do pokoju z usmiechem na twarzy. -Mialem wiadomosc od Eileen - powiedzialem. - Tylko kilka slow. Mowila, ze list do ciebie jest w drodze, lecz moze potrwac dzien lub dwa, nim ci go odesla z jednostki. Na te slowa usmiechnal sie promiennie i zeszlismy na sniadanie. Posilek pomogl mi sie rozbudzic i zaraz po jedzeniu wybralismy sie do naczelnego dowodztwa wojsk cassidanskich i miejscowych. Dave sprawowal piecze nad moim sprzetem nagrywajacym, ktory nie nalezal do specjalnie wielkich ani ciezkich. Czesto nosilem go sam bez zadnego wysilku. To, ze sie nim zajmowal, pozwalalo mi skoncentrowac sie na bardziej finezyjnych aspektach reportazu. W Kwaterze Glownej obiecano mi wojskowy poduszkowiec, jeden z tych malych dwuosobowych wozow typu zwiadowczego. Kiedy jednak dotarlem do bazy transportu, zmuszony bylem ustawic sie w kolejce za komandorem polnym, ktory czekal, az jego ruchomy punkt dowodzenia otrzyma wyposazenie specjalne. Moim pierwszym impulsem bylo zrobic dla zasady awanture z powodu koniecznosci czekania. Jednak po namysle zdecydowalem, ze tego nie zrobie. To nie byl zwyczajny komandor polny. Wysoki, szczuply mezczyzna, o czarnych, szorstkich i z lekka kedzierzawych wlosach, mial twarz grubokoscista. lecz szczera i usmiechnieta. Wspominalem juz, ze jestem dosc wysoki jak na Ziemianina. Otoz ow komandor polny nalezal do wysokich nawet jak na Dorsaja, ktorym byl bez watpienia. W dodatku mial w sobie cos - owa ceche, dla ktorej nie wymyslono jeszcze nazwy, a ktora jest dziedzicznym przywilejem jego ludu. Cos wiecej niz sama tylko sile, budzaca postrach powierzchownosc czy odwage. Cos krancowo odmiennego od tych impetycznych wartosci osobowych. Byl to ni mniej, ni wiecej tylko spokoj - cecha nie podlegajaca dyskusji, pozostajaca poza czasem i poza samym zyciem. Od tamtej chwili mialem juz nieraz okazje przebywac na planecie Dorsaj i widzialem te ceche rowniez u niedoroslych chlopcow, a nawet niektorych dzieci. Ludzi tych mozna pozabijac - wszyscy zrodzeni z kobiety sa smiertelni - lecz niczym swiatlo ostrzegawcze bije od nich oczywista prawda, ze nie mozna ich pokonac ani w grupie, ani indywidualnie. Zwyciestwo nad dorsajskim charakterem narodowym jest nie do pomyslenia. Ono w jakis sposob rzeczywiscie nie jest mozliwe. Tak wiec wszystkie te cechy posiadal ten komandor polny niejako automatycznie jako dodatek do wspanialego zolnierskiego ciala i umyslu. Lecz oprocz tego i ponad tym bylo w nim jeszcze cos dziwnego. Cos, co w ogole nie pasowalo do calej reszty dorsajskiego charakteru. Byl to bijacy z jego psychiki niezwykle potezny strumien slonecznego ciepla, ktore udzielalo sie nawet mnie, stojacemu w odleglosci kilku metrow od kregu zolnierzy, ktorzy otaczali go wianuszkiem niczym samosiejki wiazow, szukajace pod debem oslony od wiatrow. Radosc zycia wydawala sie buchac od tego dorsajskiego oficera takim zarem, ze rozniecala podobna radosc w ludziach zebranych wokol. Nawet we mnie, stojacym na uboczu i niezbyt - rzeklbym - z natury podatnym na takie wplywy. Lecz byc moze to list od Eileen sprawil, ze owego ranka bylem szczegolnie wyczulony. To tez mozliwe. Byla jeszcze jedna rzecz, ktora od razu dostrzeglo me oko zawodowca, a ktora nie miala nic wspolnego z zaletami charakteru. Otoz jego mundur mial kolor blekitu polowego i waski kroj, co sugerowalo, ze nalezal nie do cassidanskich, lecz egzotycznych sil zbrojnych. Bogaci i potezni Exotikowie ze wzgledow filozoficznych powstrzymujacy sie od osobistego stosowania przemocy, posiadali najlepsze wojska zaciezne, jakie tylko mozna sobie bylo wymarzyc pomiedzy gwiazdami. A to znaczylo oczywiscie, iz niezmiernie duzy procent tych wojsk, a przynajmniej ich kadry oficerskiej, stanowili Dorsajowie. Coz wiec robil tu dorsajski komandor polny, z pospiesznie dodanym do munduru Exotikow nowoziemskim naramiennikiem, w otoczeniu nowoziemskich i cassidanskich oficerow sztabowych na dodatek? Jesli byl nowym nabytkiem bedacej u kresu sil armii Poludniowej Partycji Nowej Ziemi, to zaiste niezwykle szczesliwy przypadek sprawil, ze pojawil sie nastepnego ranka po nocy, ktora, jak to przypadkiem wiedzialem, wypelniona byla w Kwaterze Glownej Zaprzyjaznionych w Contrevale goraczkowa aktywnoscia planistyczna. Tylko czy byl to na pewno przypadek? Nie chcialo mi sie wierzyc, by Cassidanie zdolali juz sie dowiedziec o naradzie sztabowcow u Zaprzyjaznionych. Kadry Nowoziemskich Sluzb Wywiadowczych, obsadzone ludzmi pokroju komendanta Frane'a, byly, jesli chodzi o umiejetnosci szpiegowskie, raczej mierne, natomiast Kodeks Najemnikow, na mocy ktorego zaciagali sie na sluzbe zawodowi zolnierze wszystkich swiatow, glosil, iz najemnik nie moze bez munduru brac udzialu w zadnej misji wywiadowczej. Lecz mimo wszystko zbieg okolicznosci wydawal sie w tym wypadku zbyt latwym wytlumaczeniem. -Zostan tu - powiedzialem do Dave'a. Ruszylem naprzod, by wmieszac sie w tlum sztabowcow klebiacy sie wokol tego niezwyklego komandora polnego z Dorsaj i czegos sie o nim dowiedziec z pierwszej reki. Lecz w tejze chwili podjechal woz dowodzenia, a oficer wsiadl i ruszyl, nim zdazylem do niego dotrzec. Zauwazylem, iz skierowal sie na poludnie ku linii frontu. Nie chcialem niepokoic oficerow, ktorzy po odejsciu komandora zaczeli sie rozchodzic. Zachowalem pytania dla nowoziemskiego zawodowego szeregowca, ktory przyprowadzil moj poduszkowiec. Powinien wiedziec nie mniej niz oficerowie i nie miec zahamowan, by sie ta wiedza ze mna podzielic. Komandor polny, jak sie dowiedzialem, istotnie zostal Silom Zbrojnym Partycji Polnocnej uzyczony zaledwie dzien wczesniej na rozkaz Exotika Outbonda nazwiskiem Patma lub Padma. Co dziwniejsze, ow oficer byl krewnym Donala Graeme'a, w przyjeciu na czesc ktorego wzialem udzial - choc Donal, o ile wiedzialem, byl pod dowodztwem Henrika Galta na freilandzkiej, a nie egzotycznej sluzbie. -Kensie Graeme, tak sie nazywa - mowil zolnierz z bazy transportowej. - I ma brata blizniaka, wiedzial pan o tym? A przy okazji, umie pan prowadzic taki woz? -Owszem - odpowiedzialem. Zdazylem juz sie usadowic za drazkiem sterowniczym, Dave zas usiadl obok. Nacisnalem przycisk wznoszenia sie i podzwignelismy sie na dwudziestocentymetrowej poduszce powietrznej. - Czy jego brat blizniak rowniez jest tutaj? -Nie, zdaje sie zostal na Kultis - odrzekl zolnierz. - Powiadaja, ze jest rownie zgorzknialy, co ten zadowolony z zycia. Obaj dostali podwojny przydzial jednego lub drugiego. Gdyby nie to, podobno byliby nie do odroznienia... ten drugi jest rowniez komandorem polnym. -Jak ma ten drugi na imie? - spytalem gotowy do odjazdu, z reka na drazku. Przez chwile marszczyl brwi w zamysleniu, po czym potrzasnal glowa. -Nie pamietam - odparl. - Jakos tak krotko, zdaje sie Ian. -Tak czy owak, dziekuje - powiedzialem i wystartowalem. Kusilo mnie, by skierowac sie w strone, w ktora udal sie Kensie Graeme, na poludnie, ale ubieglej nocy zaplanowalem juz sobie wszystko, wracajac z Kwatery Glownej Zaprzyjaznionych. Kiedy brak ci snu, nierozsadnie jest. zmieniac plany bez dostatecznie waznego powodu. Jakze czesto spowodowane niewyspaniem otepienie wystarcza, bys zapomnial o jakiejs istotnej przyczynie, ktora sklonila cie do ulozenia pierwotnego planu. Jakiejs istotnej przyczynie, ktora pozniej - za pozno - przypomni ci sie na wlasne utrapienie. Przyjalem sobie zatem za zasade, by nigdy nie zmieniac planow pod wplywem naglego impulsu, jezeli nie mam pewnosci, ze moj umysl pracuje na pelnych obrotach. Zasada ta czesciej przynosi korzysci niz straty. Choc oczywiscie nie ma reguly bez wyjatkow. Wznieslismy sie poduszkowcem na wysokosc okolo stu metrow i podczas gdy proporczyk Sluzby Prasowej na kadlubie migotal w sloncu, a sygnalizator ostrzegawczy nadawal komunikat o naszej neutralnosci, podazylismy wzdluz pozycji cassidanskich na polnoc. Liczylem na to, ze poki nie rozpocznie sie ostrzal artyleryjski, proporczyk i sygnalizator powinny wystarczyc do zapewnienia nam bezpieczenstwa na tej wysokosci. Skoro zas raz rozpocznie sie prawdziwa walka, najmadrzej postapimy szukajac, niczym zraniony ptak, schronienia na ziemi. Do tego czasu, poki jeszcze mozna bylo bezpiecznie przebywac w powietrzu, mialem zamiar poszybowac wzdluz linii frontu, najpierw na polnoc (gdzie zakrecala ona w kierunku Contrevale i Kwatery Glownej Zaprzyjaznionych), a potem na poludnie - i zobaczyc, czy uda mi sie odgadnac, jaki to plan mogli wymyslic Bright lub jego czarno odziani oficerowie. Linia prosta, rozdzielajaca oba nieprzyjacielskie obozy z centrami w Blauvain i Contrevale, przebiegalaby niemal dokladnie z poludnia na polnoc. Rzeczywista linia frontu w rozpoczynajacej sie bitwie przecinala te wyimaginowana os polnoc-poludnie pod katem, jej polnocny kraniec odchylal sie ku Contrevale i Kwaterze Glownej Zaprzyjaznionych, poludniowy zas dotykal niemal przedmiesc Blauvain, miasta liczacego ponad szescdziesiat tysiecy mieszkancow. Linia frontu byla wiec, jako calosc, o wiele blizsza Blauvain niz Contrevale - co stawialo sily cassidansko-nowoziemskie w niekorzystnej sytuacji. Nie mogly, chcac zachowac jednoczesnie zdolnosc do utrzymania prostej linii frontu i lacznosc niezbedna do skutecznej obrony, wycofac sie na swym poludniowym skrzydle dalej niz do miasta wlasciwego. Juz przez to wojskom z Zaprzyjaznionych udalo sie zepchnac swych przeciwnikow na gorsze pozycje taktyczne. Z drugiej jednak strony kat nachylenia linii frontu byl dostatecznie ostry na to, by glowne sily wojsk z Zaprzyjaznionych znalazly sie wewnatrz obszaru wyznaczonego polnocnym krancem pozycji cassidanskich. Zalozywszy istnienie dodatkowych rezerw w postaci nowych oddzialow oraz odwazniejsze dowodztwo, bylem zdania, iz smialy wypad z kranca polnocnego skrzydla wojsk cassidanskich moglby przeciac lacznosc pomiedzy wysunietymi pozycjami Zaprzyjaznionych na poludniu a ich dowodztwem naczelnym usytuowanym na tylach niedaleko Contrevale. Przyniosloby to przynajmniej te korzysc, ze posialoby w szeregach Zaprzyjaznionych zamet, ktory zdecydowana taktyka Cassidan moglaby wyzyskac. Nic jednak do tej pory nie wskazywalo na to, by mieli oni takie zamiary. Teraz Cassidanie z komandorem polnym z Dorsaj mogliby pokusic sie o realizacje niektorych z tych planow - jesli mieli na to dosc czasu i ludzi. Wydawalo mi sie jednak malo prawdopodobne, by Zaprzyjaznieni, po tym, jak spedzili cala noc siedzac nad planami, byli dzis sklonni siedziec nad nimi dalej, w czasie gdy Cassidanie beda probowac przeciac linie komunikacyjne nieprzyjaciela. Podstawowe pytanie brzmialo: co zamierzaja zrobic Zaprzyjaznieni? Opisana wyzej taktyka byla wedlug mnie jedyna mozliwa do przyjecia przez Cassidan. Zupelnie jednak nie moglem sobie wyobrazic, w jaki sposob Zaprzyjaznieni sprobuja wykorzystac zdobyte przez siebie pozycje i sytuacje taktyczna. Znajdujacy sie na przedmiesciach Blauvain poludniowy kraniec linii frontu wypadal po wiekszej czesci w szczerym polu, gdzie wygladzone przez lodowce stoki pofaldowanych wzgorz pokrywaly obsiane kukurydza pola i pastwiska dla bydla. Na polnocy rowniez znajdowaly sie wzgorza porosniete polaciami lasu, gorujacymi nad okolica zagajnikami zlotej brzozy, ktora znalazla sobie tu, na Nowej Ziemi, wygodniejsze niz na macierzystej planecie schronienie. Wilgotne, wygladzone przez lodowce wyzyny Partycji Poludniowej sprawialy, ze poszczegolne drzewa wyrastaly niemal dwa razy wyzej niz na Ziemi - blisko na szescdziesiat metrow - i tworzyly swymi koronami taka gestwine, ze oprocz miejscowego mchopodobnego porostu nie moglo sie pod nimi utrzymac zadne inne poszycie. W rezultacie pod ich konarami rozposcierala sie mroczna kraina rodem z legendy o Robin Hoodzie, gdzie potezne, pokryte luszczaca sie kora, szare i srebrnozlote pnie o grubosci do dwoch metrow, niczym wyrastajace z mrokow fila ry, podtrzymywaly upstrzone promieniami slonecznymi ciemne sklepienie listowia. Dopiero spogladajac na nie z gory, przypomnialem sobie, jak wyglada sytuacja pod nim, i zaswitalo mi, ze w owej chwili pod jego oslona moze przemieszczac sie dowolna liczba wojsk, a ja z wysokosci mego poduszkowca nie ujrze nawet jednego helmu czy karabinu. Krotko mowiac - Zaprzyjaznieni mogliby pod oslona drzew przypuscic na dole walne uderzenie, a ja bym nawet o tym nie wiedzial. W slad za myslami poszly zaraz czyny. Na konto niewyspania zlozylem brak przenikliwosci, ktory sprawil, ze do tej pory nie przyszlo mi to rozwiazanie do glowy. Szerokim lukiem zawrocilem poduszkowca, kierujac sie na skraj jednego z zagajnikow, gdzie znajdowalo sie stanowisko obronne cassidanskiej baterii z wystajaca okragla paszcza dziala sonicznego, i zaparkowalem. Tu, na otwartej przestrzeni, zbyt wiele bylo slonca dla mchowatego porostu, za to wszedzie rosly wysokie po kolana miejscowe trawy, ktore, chylac sie pod naporem wiatru, falowaly niczym powierzchnia jeziora. Wysiadlem i zaczalem brnac w kierunku przecinki prowadzacej do srodka kepy krzewow maskujacych stanowisko dziala. Dzien robil sie goracy. -Czy sa jakies oznaki poruszen Zaprzyjaznionych, tutaj albo w lasach lezacych wyzej? - zapytalem starszego grupowego dowodzacego bateria. -Z tego, co wiemy... zadnych - odparl. Byl szczuplym, niezwykle delikatnym mlodziencem, z zaawansowana przedwczesna lysina. Kurtke mundurowa mial rozpieta pod szyja. -Wyslano patrole. -Hmm - odrzeklem. - Sprobuje troche bardziej z przodu. Dziekuje. Wrocilem do poduszkowca, unioslem sie ponownie, tym razem utrzymujac sie na wysokosci zaledwie pietnastu centymetrow ponad poziomem przeszkod naziemnych, i skierowalem do lasu. Tu bylo nieco chlodniej. Zagajnik, w ktory sie zaglebilismy, prowadzil do nastepnego, a ten znow do nastepnego. W trzecim z kolei zagajniku zostalismy wywolani i okazalo sie, ze natknelismy sie na cassidanski patrol. Jego czlonkowie przypadli do ziemi, niewidoczni z wymierzona w nas od chwili wywolania bronia i poki tuz przy samym wozie nie podniosl sie z ziemi przodownik roty z kwadratowa twarza, samostrzalem w dloni i opuszczona przylbica helmu, nie udalo mi sie dojrzec ani jednego czlowieka. -Co tu, u diabla, robicie? - zapytal, podnoszac do gory przylbice. -Prasa. Mamy zezwolenie na przekraczanie linii frontu i przebywanie na tym terenie. Chcecie zobaczyc? -Wiesz pan, co mozecie zrobic ze swoim zezwoleniem? - odparl. - Gdyby to ode mnie zalezalo, juz bys pan to zrobil. I bez was caly ten interes wyglada jak jakas cholerna niedzielna majowka. Dosc mamy klopotow z pilnowaniem, by ludzie choc z grubsza zachowywali sie na polu walki jak zolnierze, bez takich walesajacych sie wszedzie typow jak wy. -A to dlaczego? - zapytalem z niewinna mina. - Macie jeszcze poza tym jakies klopoty? Co to za klopoty? -Od samego rana nie widzielismy ani jednego czarnego helmu, oto jakie klopoty! - odparl. - Ich wysuniete stanowiska ogniowe sa puste, a nie byly takie jeszcze wczoraj, oto jakie klopoty! Wstrzelcie antene w podloze skalne i posluchajcie sobie przez piec sekund, a uslyszycie czolgi, mnostwo ciezkich czolgow, i to nie dalej niz pietnascie, dwadziescia kilometrow stad. Oto jakie klopoty! A teraz, przyjacielu, powiedz mi, dlaczego nie zabierzesz sie za linie, bysmy jeszcze nie musieli sie na dodatek martwic o ciebie? -Z ktorego kierunku slyszeliscie czolgi? Wskazal reka przed siebie, w strone terytorium Zaprzyjaznionych. -Zatem w tym wlasnie kierunku sie udajemy - powiedzialem, opuszczajac sie na siedzenie poduszkowca i zabierajac do opuszczenia pokrywy dachowej. -Stoj! - Jego glos powstrzymal mnie, nim zdazylem zatrzasnac pokrywe. - Jesli jestescie mimo wszystko zdecydowani przedostac sie na terytorium wroga, nie moge was zatrzymac. Ale moim obowiazkiem jest ostrzec was, ze udajecie sie w tym kierunku na wlasna odpowiedzialnosc. Dalej zaczyna sie ziemia niczyja i macie wszelkie szanse natknac sie na bron automatyczna. -Dobra, dobra. Uwazajcie nas za ostrzezonych! Zatrzasnalem pokrywe z halasem. Byc moze to brak snu przyprawil mnie o sklonnosc do irytacji, lecz w owym czasie wydawalo mi sie, ze przodownik roty chce nam bez zadnej potrzeby dokuczyc. Widzialem, jak przypatruje sie nam ponuro, gdy uruchamialem pojazd i ruszalem. Byc moze jednak bylem dla niego niesprawiedliwy. Wslizgnelismy sie miedzy drzewa i po kilku sekundach stracilismy go z oczu. Dalej posuwalismy sie lasem, ponad lagodnie falujacym terenem, przeskakujac przez male polanki, i jeszcze przez ponad pol godziny nie spotkalismy zywej duszy. Wlasnie obliczalem sobie, ze nie powinnismy znajdowac sie dalej niz o dwa, trzy kilometry od miejsca, skad wedlug szacunkow przodownika roty dochodzic mialy odglosy czolgow, kiedy to sie stalo. Uslyszelismy gwaltowny huk, po nim natychmiast nastapilo uderzenie, ktore, zdawalo sie, rzucilo mi nagle w twarz tablice rozdzielcza, przyprawiajac o utrate przytomnosci. Poruszylem powiekami i otworzylem oczy. Dave wydobyl sie juz z uprzezy fotela i odpinajac moja, pochylal sie nade mna z zatroskana twarza. -Co to...? - wymamrotalem. Lecz on nie zareagowal na moje slowa, bez reszty pochloniety uwalnianiem mnie i wyciaganiem z poduszkowca. Chcial mnie ulozyc na mchu, lecz gdy juz znalezlismy sie na zewnatrz pojazdu, rozjasnilo mi sie w glowie. Pomyslalem, ze bylem bardziej oszolomiony niz nieprzytomny. Ale kiedy odwrocilem glowe, by spojrzec na poduszkowca, poczulem wdziecznosc, ze tylko tyle mnie spotkalo. Najechalismy na mine wibracyjna. Oczywiscie poduszkowiec, tak jak kazdy pojazd zaprojektowany do uzywania na polu walki, wyposazony byl w wystajace z przodu pod roznymi dziwnymi katami sensorowe prety i jeden z nich zdetonowal mine, gdy jeszcze znajdowalismy sie w odleglosci kilku metrow od niej. Lecz mimo to przod pojazdu przypominal teraz kupe zlomu, a tablica rozdzielcza przy kontakcie z moja glowa ucierpiala tak dalece, iz zadziwiajace bylo, ze nie mialem na czole nawet jednego skaleczenia, choc juz formowal sie tam znacznych rozmiarow siniak. -Juz dobrze, juz dobrze! - powiedzialem z irytacja w glosie do Dave'a. A potem, by ulzyc nerwom, przeklinalem przez kilka minut poduszkowca. -Co teraz robimy? - zapytal Dave, gdy skonczylem. -Idziemy pieszo na pozycje Zaprzyjaznionych. Do nich mamy najblizej! - odburknalem. Przypomnialo mi sie ostrzezenie przodownika roty i zaklalem raz jeszcze. Potem, jako ze musialem sie na kims wyladowac, warknalem na Dave'a: - Zapomniales? Mamy tu jeszcze reportaz do zrobienia. Odwrocilem sie na piecie i dumnym krokiem ruszylem w strone, w ktora skierowany byl przod pojazdu. W poblizu znajdowaly sie prawdopodobnie inne miny wibracyjne, lecz idac pieszo nie bylem wystarczajaco ciezki ani nie stanowilem dostatecznie silnego zrodla zaklocenia, by zdetonowac zapalnik. Po chwili dogonil mnie Dave i razem w zupelnej ciszy stapalismy po mchopodobnym poroscie miedzy poteznymi pniami drzew. Gdy obejrzalem sie za siebie, stwierdzilem, ze poduszkowiec pozostal poza zasiegiem wzroku. Dopiero wowczas, kiedy juz bylo za pozno, przyszlo mi do glowy, ze zapomnialem ustawic swoj nareczny wskaznik kierunku wedlug przyrzadu znajdujacego sie w wozie. Spojrzalem nan teraz. Wygladalo na to, iz pokazuje, ze pozycje Zaprzyjaznionych znajduja sie prosto przed nami. Jesli korelacja ze wskaznikiem z wozu zostala zachowana, wszystko bylo w porzadku. Jesli nie - posrod ogromnych filarow pni drzewnych, na miekkim, nie konczacym sie dywanie mchow, wszystkie kierunki wygladaly rownie obiecujaco. Zawrocenie z drogi po to, by odszukac poduszkowca i skorygowac korelacje, moglo nas rzeczywiscie narazic na zabladzenie. Coz, nic juz nie mozna bylo na to poradzic. Jedyne, co mialo teraz sens, to trzymajac sie raz wytyczonej linii, isc prosto przed siebie w ciszy i polmroku lasu. Zablokowalem wskaznik nareczny tak, by wskazywal nasz obecny kierunek marszu, i postanowilem byc dobrej mysli. Poszlismy dalej - w kierunku pozycji Zaprzyjaznionych, mialem taka nadzieje, gdziekolwiek by sie mialy znajdowac. Rozdzial 10 Wystarczajaco dobrze przyjrzalem sie temu obszarowi z powietrza, by zdobyc calkowita pewnosc, ze niezaleznie od tego, ktore wojska - cassidanskie czy Zaprzyjaznionych - podejma dzialania, nie beda sie one rozgrywaly na otwartej przestrzeni. Trzymalismy sie wiec miejsc zalesionych, przechodzac z jednego do drugiego zagajnika. Z koniecznosci oznaczalo to, ze nie bedziemy mogli posuwac sie prosto jak strzelil w kierunku wskazanym nam przez przodownika roty, lecz ze bedziemy zmuszeni poruszac sie zygzakiem, tak jak nas poprowadzi lesna zaslona. Na piechote byl to kawal drogi. W poludnie, majac juz dosc maszerowania, usiedlismy z Dave'em zjesc zimny lunch, ktory zabralismy ze soba. Od spotkania z cassidanskim patrolem rano az do poludnia nikogo nie widzielismy, niczego nie slyszelismy, nic tez nowego nie odkrylismy. Z punktu, w ktorym zostawilismy poduszkowca, posunelismy sie zaledwie okolo trzech kilometrow do przodu, za to na skutek nieregularnego ulozenia polaci lasu zboczylismy z piec kilometrow na poludnie. -Moze poszli sobie do domu, mam na mysli Zaprzyjaznionych - zartobliwie zasugerowal Dave. Unioslem glowe znad kanapki, by mu sie przypatrzyc, i po wyszczerzonych w usmiechu zebach poznalem, ze zartuje. Zmusilem sie, by odwzajemnic usmiech, jako ze czulem, iz przynajmniej to mu sie ode mnie nalezy. Prawde mowiac, okazal sie wysmienitym asystentem, takim, co trzyma buzie na klodke i unika robienia sugestii zrodzonych z niewiedzy nie tylko o sprawach wojny, ale i reporterki. -Nie - odparlem - cos wisi w powietrzu. Bylem idiota, ze dopuscilem do straty poduszkowca. Po prostu nie damy rady obejsc dostatecznie duzego obszaru na piechote. Zaprzyjaznieni z jakiegos powodu wycofali sie, przynajmniej z naszego konca frontu. Prawdopodobnie po to, by pociagnac kontyngent cassidanski za soba, takie jest przynajmniej moje zdanie. Ale dlaczego do tej pory nie ujrzelismy czarnych mundurow w kontrataku... -Posluchaj! - zawolal Dave. Odwrocil glowe i podniosl reke, powstrzymujac mnie tym gestem od mowienia. Urwalem i nadstawilem uszu. Ponad wszelka watpliwosc uslyszalem dochodzace z daleka ump, przytlumiony i zupelnie nieszkodliwy dzwiek, jak gdyby energiczna gospodyni strzepnela koc. -Dziala soniczne! - wykrzyknalem, zrywajac sie na rowne nogi i stracajac resztki naszego lunchu na ziemie. - Na Boga, cos sie wreszcie zaczyna! Zaraz, zaraz... - zaczalem sie krecic w kolko, probujac rozszyfrowac, z ktorego kierunku dobiegal halas. - To wyglada na jakies dwiescie metrow od nas, po prawej stronie... Nie dokonczylem zdania. Nagle znalezlismy sie z Dave'em w samym centrum uderzenia gromu. Stwierdzilem, ze leze na mchu i nie pamietam, jak sie tam znalazlem. Poltora metra ode mnie lezal Dave rozciagniety na ziemi, a niecale pietnascie metrow od nas znajdowal sie plytki, nieckowaty obszar zrytej ziemi, otoczony drzewami, ktore sprawialy wrazenie rozsadzonych cisnieniem wewnetrznym, gdyz biale drewno ich trzewi wygladalo na polupane i starte na miazge. -Dave! Przypadlem don i odwrocilem go na wznak. Oddychal i ujrzalem, ze otworzyl oczy. Bialka byly zaczerwienione, a z nosa leciala mu krew. Na ten widok uswiadomilem sobie, ze rowniez czuje wilgoc na gornej wardze i slony smak w ustach. Podnioslem dlon do twarzy i stwierdzilem, ze kapie mi krew z nosa. Starlem ja jedna reka. Druga podnioslem Dave'a na nogi. -Ogien zaporowy! - zawolalem. - Dalej, Dave! Musimy sie stad zabierac. Po raz pierwszy wyobrazilem sobie reakcje Eileen na wiadomosc, ze nie udalo mi sie odstawic go bezpiecznie do domu. Bylem calkowicie pewny, ze moja elokwencja i intelekt zapewnia mu ochrone na pozycjach wrogich armii. Lecz trudno jest dyskutowac z dzialem sonicznym prowadzacym ogien z odleglosci od pieciu do piecdziesieciu kilometrow. Wreszcie udalo mu sie stanac na wlasnych nogach. Znalazl sie blizej miejsca "wybuchu" kapsuly sonicznej ode mnie, lecz na szczescie efektywna strefa dzwiekowej eksplozji ma ksztalt dzwonu, szersza krawedzia obroconego do dolu. Tak wiec obaj znalezlismy sie na obrzezu tego gwaltownego zaburzenia rownowagi wewnetrznego i zewnetrznego cisnienia. Dave byl tylko nieco bardziej ode mnie oszolomiony. Totez nie czekalismy dluzej, by calkowicie dojsc do siebie, tylko dralowalismy stamtad ile sil w nogach, w dalszym ciagu po skosie, w strone, gdzie wedle mojego wskaznika kierunku winny znajdowac sie pozycje cassidanskie. Wreszcie zatrzymalismy sie, by zlapac oddech, i ciezko dyszac usiedlismy na ziemi. Za soba wciaz slyszelismy niedalekie ump, ump wybuchow salwy zaporowej. -W porzadku - wysapalem w strone Dave'a. - Najpierw zdejma ogien zaporowy i wysla piechote, a dopiero potem wejda bronia pancerna. Z zolnierzami mozemy sie jakos dogadac. Z dzialem sonicznym albo pojazdem pancernym nigdy sie ta sztuka nie uda. Mozemy smialo posiedziec tutaj i zebrac sie w kupe, a potem ruszymy w bok wzdluz linii frontu, aby polaczyc sie albo z oddzialem cassidanskim, albo z pierwsza fala Zaprzyjaznionych - zalezy, na kogo wpadniemy. Ujrzalem, iz przyglada mi sie z wyrazem twarzy, ktorego nie moglem zglebic. Wreszcie, ku swemu zdumieniu, rozpoznalem w nim podziw. - Uratowales mi zycie - rzekl. -Uratowalem ci co...? - urwalem. - Sluchaj, Dave! Daleki jestem od tego, by odzegnywac sie od zaslugi, gdy mi sie ona slusznie nalezy. Ale ten pocisk soniczny tylko cie na sekunde ogluszyl. -Ale wiedziales, co robic, kiedy doszlismy do siebie - zaoponowal. - I nie pomyslales o tym, by sie ratowac samemu. Poczekales, az stane na nogi, i jeszcze pomogles mi sie stamtad wydostac. Pokrecilem przeczaco glowa i na tym poprzestalem. Gdyby oskarzyl mnie, iz probowalem sie ratowac samemu, rowniez bym uznal, iz szkoda fatygi, by wyprowadzac go z bledu. Tym bardziej wiec dlaczego mialbym sie fatygowac, skoro byl laskaw dojsc do wnioskow zupelnie przeciwnych? Jesli sprawialo mu przyjemnosc uwazac mnie za bohatera o szlachetnym sercu, to prosze uprzejmie. -Jak uwazasz - powiedzialem. - Chodzmy! Podnieslismy sie z ziemi na cokolwiek miekkich nogach - bez watpienia wybuch oslabil nas obu - i wyruszylismy na poludnie po skosie, ktory powinien doprowadzic nas do punktu przeciecia z jedna z cassidanskich linii obrony, jesli rzeczywiscie bylismy tak dalece wysunieci przed ich glowne pozycje, jak o tym swiadczylo wczesniejsze spotkanie z patrolem. Po krotkiej chwili ump, ump zapory ogniowej przesunelo sie z kierunku po naszej prawej stronie na obszar lezacy przed nami i wreszcie ucichlo w oddali. Na przekor samemu sobie poczulem, ze troszke sie denerwuje, czy uda sie nam - a taka mialem nadzieje - natrafic na jakichs Cassidan, nim ogarnie nas piechota Zaprzyjaznionych. Incydent z kapsula soniczna przypomnial mi, jak wielka role w sprawach zycia i smierci odgrywa na polu bitwy przypadek. Wolalbym widziec Dave'a w bezpiecznym miejscu, pod ochrona stanowiska ogniowego, gdzie mialbym szanse porozmawiania z ktoryms z zolnierzy w czarnych mundurach, zanim rozpocznie sie strzelanina. Mnie nie grozilo zadne niebezpieczenstwo. Falujaca peleryna reportera, ktorej barwy ustawilem dzisiaj na oslepiajaca biel i szkarlat, oglaszala wszem wobec, tak daleko, jak tylko wzrok siega, ze nie biore udzialu w walce. Tymczasem Dave w dalszym ciagu mial na sobie szary mundur polowy wojsk cassidanskich, tyle tylko ze bez insygniow i odznak wojskowych, ale z biala opaska obserwatora na ramieniu. Scisnalem kciuki na szczescie. I szczescie nam dopisalo, choc nie az tak, by zaprowadzic nas pod oslone cassidanskiego stanowiska ogniowego. Maly lesny przesmyk, wspinajacy sie na grzbiet wzgorza, zaprowadzil nas na jego wierzcholek, gdy oslepiajaca w panujacym pod drzewami polmroku czerwonozolta flara buchnela ostrzegawczym plomieniem o dwa metry przed nami. Doslownie jednym ciosem w plecy zbilem z nog Dave'a, a sam stanalem w miejscu jak wryty, wymachujac jak wiatrak rekoma. -Prasa! - wrzasnalem. - Prasa! Jestem obserwatorem! -Widze, ze jestes tym cholernym reporterem! - zawolal w odpowiedzi glos gotujacy sie z gniewu i stlumiony ostroznoscia. - Chodzcie tu obaj i badzcie cicho! Podalem Dave'owi reke i, wciaz jeszcze na wpol oslepieni, skierowalismy sie w kierunku, z ktorego dochodzil glos. Po drodze odzyskalem w pelni zdolnosc widzenia i uczyniwszy dalsze dwadziescia krokow, stwierdzilem, ze znajduje sie za oslona prawie dwumetrowego grubego pnia olbrzymiej zlotej brzozy, raz jeszcze twarza w twarz z tym samym cassidanskim przodownikiem roty, ktory ostrzegal mnie przed dalsza jazda w kierunku pozycji Zaprzyjaznionych. - To znowu wy! - wykrzyknelismy jednoczesnie. Lecz nasze dalsze reakcje roznily sie zasadniczo, gdyz on niskim, gwaltownym i zdecydowanym glosem zaczal wykladac mi, co mianowicie mysli o takich jak ja cywilach, ktorzy paletaja sie miedzy liniami frontu. Tymczasem ja, nie zwracajac na niego uwagi, staralem sie zebrac mysli do kupy. Gniew jest luksusem, a przodownik roty, choc moze i dobry zolnierz, jeszcze sie nie nauczyl tego faktu, podstawowego dla wszystkich zawodow. Wreszcie sie zmeczyl. -Co nie zmienia faktu - dodal ponuro - ze juz mam was na karku. I co teraz z wami poczac? -Nic - odparlem. - Znalezlismy sie tu na wlasne ryzyko po to, zeby obserwowac dzialania. I obserwowac bedziemy. Prosze nam tylko powiedziec, gdzie mozemy sie okopac, tak by w niczym wam nie zawadzac, i wiecej moze sie juz pan nami nie przejmowac. -Miejmy nadzieje - powiedzial z przekasem, lecz byla to ostatnia kropla jego gniewu. - Ale w porzadku. Niech bedzie tam, za zolnierzami okopanymi miedzy tym a tamtym drzewem. I skoro raz wybierzecie sobie miejsce, to zebyscie mi sie z niego nigdzie nie ruszali! -Zgoda - odrzeklem. - Ale zanim sie stad zabierzemy, moze mi pan odpowiedziec na jedno pytanie? Jakie jest wasze zadanie, tu, na tym wzgorzu? Spiorunowal mnie spojrzeniem, jak gdyby nie majac w ogole zamiaru mi odpowiadac. Potem jednak klebiace sie w jego wnetrzu emocje zmusily go do udzielenia odpowiedzi. -Utrzymac je - odparl. Wygladal przy tym tak, jakby mial ochote splunieciem pozbyc sie smaku tych dwoch slow z podniebienia. -Utrzymac je? Silami patrolu? - Przyjrzalem mu sie z uwaga. - Nie moze pan utrzymac takiej pozycji z tuzinem czy cos kolo tego zolnierzy, jesli Zaprzyjaznieni przejda do natarcia! - Odczekalem chwile, lecz nie odezwal sie ani slowem. - Czy tez pan moze? -Nie moge - odparl. I tym razem rzeczywiscie splunal. - Ale mam zamiar sprobowac. Lepiej poloz pan te peleryne tak, zeby ja czarne helmy widzialy, kiedy wejda na wzgorze. - Odwrocil sie do stojacego obok zolnierza, ktory mial na plecach modul lacznosci. - Wywolaj punkt dowodzenia. Zamelduj, ze mamy tu u siebie dwojke reporterow! Zanotowalem nazwe i numer jednostki oraz nazwiska zolnierzy z jego patrolu, a potem zabralem Dave'a na miejsce wskazane przez przodownika roty i obaj zaczelismy okopywac sie wzorem otaczajacych nas zolnierzy. Nie omieszkalem tez, zgodnie z przykazaniem przodownika, rozlozyc swej peleryny na przedpiersiu obu naszych okopow. Duma rzadko kiedy bierze gore nad wola przezycia. Skoro juz znalezlismy sie wewnatrz naszych okopow, okazalo sie, ze mamy z nich widok na bardziej strome ze zboczy lesistego wzgorza, lezace od strony Zaprzyjaznionych. Drzewa schodzily az do jego podnoza i ciagnely sie w kierunku nastepnego pagorka. Lecz w polowie stoku, lamiac rowna powierzchnie dachu listowia niczym miniaturowe urwisko, znajdowala sie blizna po starym obwale ziemnym, dzieki ktorej, spogladajac pomiedzy pniami drzew rosnacych powyzej gornej krawedzi obwalu, moglismy widziec wszystko, co znajdowalo sie ponad wierzcholkami drzew wyrastajacych z dolnej krawedzi. Zyskiwalismy w ten sposob widok na panorame lesistego zbocza i calej rozciagajacej sie za nim rowniny az po daleka zielen horyzontu, gdzie prawdopodobnie usadowilo sie dzialo soniczne, przed ktorym uciekalismy wczesniej. Po raz pierwszy, odkad sprowadzilem poduszkowca na ziemie, mielismy okazje generalnego spojrzenia na pole bitwy. Wlasnie studiowalem pracowicie teren przez lornetke, gdy wydalo mi sie, iz w najnizszym punkcie linii przebiegajacej wzdluz zboczy wzgorz, naszego i lezacego naprzeciw, przez mgnienie oka dojrzalem nikly slad ruchu. Poruszenie bylo zbyt niewielkie, by dostrzec cos konkretnego, lecz w tej samej chwili zobaczylem ruch w okopach znajdujacych sie przed nami i zrozumialem, iz zolnierze zostali zaalarmowani przez tego sposrod nich, ktory mial pod swoja opieka modul wykrywania ciepla nalezacy do wyposazenia patrolu. Jego ekrany winny teraz pokazywac, obok innych zrodel ciepla na naszym przedpolu, punkciki w miejscach, gdzie cieplota ciala zdradzila obecnosc zolnierzy probujacych wtopic sie w otoczenie. Zaprzyjaznieni nas odkryli. Po kilku sekundach nie moglo byc co do tego zadnych watpliwosci, gdyz nawet przez moja lornetke mozna bylo dostrzec, jak czarne sylwetki poczynaja piac sie ku nam od czola po stoku, a w odpowiedzi karabiny cassidanskiego patrolu otwieraja ogien. -Kryj sie! - rozkazalem Dave'owi. Probowal wystawic glowe, by sie rozejrzec. Przypuszczalnie uznal, iz skoro ja wystawiam glowe i tym samym narazam sie na kule, on takze moze. To prawda, ze przed oboma naszymi okopami lezala rozpostarta na ziemi reporterska oponcza, ale ja ponadto mialem na glowie beret z pokretlem koloru ustawionym na biel i szkarlat, poza tym nie pokladalem takiej wiary w zdolnosc przetrwania Dave'a jak we wlasna. Kazdy czlowiek ma w swoim zyciu takie chwile, ze wydaje mu sie, iz kule sie go nie imaja, i ja, siedzac wowczas w okopie naprzeciw atakujacych wojsk Zaprzyjaznionych, tak wlasnie sie czulem. Poza tym spodziewalem sie, ze natarcie rozwijajace sie wlasnie na naszym przedpolu moze sie w kazdej chwili zalamac. Co tez oczywiscie sie stalo. Rozdzial 11 Przerwa, ktora nastapila w natarciu Zaprzyjaznionych, nie kryla w sobie zadnych tajemnic. Zolnierze, ktorzy nawiazali z nami chwilowy kontakt, stanowili linie zwiadu wysunieta przed glowne sily Zaprzyjaznionych. Mieli za zadanie pedzic przed soba cassidanskiego przeciwnika, poki ten nie okopie sie i nie zdradzi oznak gotowosci do walki. Kiedy tak sie stalo, pierwsza linia zwiadu, jak nalezalo sie tego spodziewac, wycofala sie, poslala po posilki i trwala w oczekiwaniu. Byla to taktyka wojskowa starsza niz Juliusz Cezar - przyjawszy oczywiscie, ze Juliusz Cezar bylby wciaz jeszcze przy zyciu. Wlasnie ta taktyka oraz okolicznosci, ktore przywiodly mnie i Dave'a do tego miejsca w tym czasie, dostarczyly mi pozywki umyslowej do wyciagniecia kilku wnioskow. Pierwszy z nich glosil, ze wszyscy, jak tu stoimy - mialem na mysli zarowno Zaprzyjaznionych, wojska cassidanskie, jak i cala machine wojenna az po wplatane w jej tryby jednostki, jak Dave i ja sam - idziemy na pasku sil znajdujacych sie daleko poza obrebem pola walki. I nie tak trudno wskazac owe manipulujace nami sily. Jedna z nich byl oczywiscie Starszy Bright, ktory martwil sie o to, by najemnicy z Zaprzyjaznionych zdolali swoje zadanie doprowadzic do konca i dzieki temu zapewnili sobie zatrudnienie u nastepnego pracodawcy. Bright, jak szachista stawiajacy czolo drugiemu szachiscie, obmyslil i wykonal pewien ruch, ktorego celem bylo zakonczenie wojny jednym smialym taktycznie posunieciem. Lecz ten jego ruch zostal uprzednio przewidziany przez przeciwnika. A przeciwnikiem tym mogl byc jedynie Padma wraz ze swa ontogenetyka. Jezeli Padma za pomoca swoich kalkulacji mogl ustalic fakt mojego pojawienia sie na freilandzkim bankiecie wydanym na czesc Donala Graeme'a, to dzieki tejze samej ontogenetyce byl w stanie obliczyc, ze Bright ma zamiar wykonac silami z Zaprzyjaznionych jakis szybki ruch, majacy na celu zniszczenie nalezacego do nieprzyjacielskiego obozu kontyngentu cassidanskiego. Wniosek, ze tego dokonal, mozna bylo droga dedukcji wysnuc z faktu, iz uzyczyl Cassidanom jednego z najlepszych taktykow swego wojska - Kensiego Graeme'a. W innym wypadku obecnosc Kensiego w kluczowym momencie na polu bitwy nie dawala sie logicznie wytlumaczyc. Mnie jednak nurtowalo kryjace sie za tym wszystkim pytanie, dlaczego Padma mialby automatycznie przeciwstawiac sie Brightowi. O ile wiedzialem, Exotikowie nie mieli powodow do zainteresowania wojna domowa na Nowej Ziemi - wojna o niezaprzeczalnym znaczeniu dla swiata, na ktorym sie rozgrywala, ale niewielkiej wagi w stosunku do innych spraw dziejacych sie pomiedzy czternastu swiaty a gwiazdami. Odpowiedz mogla kryc sie gdzies w gaszczu porozumien kontraktowych, regulujacych przyplyw i odplyw wyszkolonego personelu pomiedzy swiatami. Exotiki, podobnie jak Ziemia, Mars, Freilandia, Dorsaj, niewielki katolicki swiat St. Marie i gorniczy swiat Coby, nie rekrutowaly swej wyszkolonej mlodziezy en bloc i nie sprzedawaly jej kontraktow na inne planety bez uwzglednienia woli jednostki. Stad znane byly jako swiaty "luzne", automatycznie przeciwstawiane takim swiatom "scislym", ktore jak Ceta, Swiaty Zaprzyjaznione, Wenus, Newton i cala reszta wymienialy sie swoim wyszkolonym personelem, nie zwracajac uwagi na prawa i zyczenia pojedynczego czlowieka. Zatem Exotiki, jako swiaty "luzne", byly niejako automatycznie przeciwne "scislym" Swiatom Zaprzyjaznionym. Lecz ten fakt nie byl jeszcze wystarczajacym powodem, by bez wyraznej potrzeby opowiadaly sie po jednej ze stron w konflikcie na ktoryms ze swiatow trzecich. Byc moze istnial jakis tajny splot bilansow kontraktowych Exotikow i Zaprzyjaznionych, o ktorych nic nie wiedzialem. Jesli nie - to musialbym przyznac, ze nie mam zielonego pojecia, czemu Padma przyklada reke do calej tej sytuacji. Lecz ja, ktory z manipulacji ludzmi uczynilem sobie narzedzie do dyrygowania calym otoczeniem, pojalem, ze poza zaczarowanym kregiem mej elokwencji istnieja sily, ktore, raz wprowadzone do gry, moga udaremnic wszystko, czego bym chcial dokonac, przez sam fakt, iz pochodza z zewnatrz. Krotko mowiac, naginanie wydarzen i ludzi do swych wlasnych celow wymagalo wziecia pod uwage daleko rozleglej szych obszarow, niz sadzilem do tej pory. Zakonotowalem sobie to odkrycie do wykorzystania w przyszlosci. Drugi wniosek, ktory mi teraz przyszedl do glowy, dotyczyl bezposrednio kwestii obrony naszego wzgorza z chwila, gdy Zaprzyjaznionym uda sie sciagnac posilki. Tego miejsca nie sposob bylo bronic z dwoma tuzinami ludzi. Widzial to nawet taki jak ja cywil. Jesli ja to dostrzeglem, z pewnoscia tez zauwazyli to Zaprzyjaznieni, nie mowiac juz o przodowniku roty. Najwidoczniej bronil sie wylacznie na rozkaz swego dowodztwa, mieszczacego sie dalej od linii frontu. Po raz pierwszy ujrzalem jakies wytlumaczenie jego niechetnej postawy w stosunku do mnie i Dave'a. Z pewnoscia mial wlasne klopoty na glowie - wlacznie z jakims wyzszym oficerem w dowodztwie, ktoremu spodobalo sie zazadac, by przodownik razem ze swym patrolem utrzymal to wlasnie wzgorze. Moje uczucia wzgledem przodownika roty staly sie nieco cieplejsze. Niewazne, czy rozkazy, ktore otrzymal, byly madre, wywolane panika, czy tez glupie, byl w dostatecznej mierze zolnierzem, by wykonac je najlepiej, jak potrafil. Pojawil sie temat na swietny artykul: beznadziejna proba obrony wzgorza bez zadnego wsparcia ze skrzydel i zaplecza przeciwko calej armii Zaprzyjaznionych. Miedzy wierszami tej historii moglbym przemycic kilka slow na temat tego, co mysle o dowodztwie, ktore doprowadzilo do takiej sytuacji. I wowczas rozejrzalem sie wokol po wzgorzu, popatrzylem na okopanych rekrutow z jego patrolu i mdlacy chlod scisnal mnie w dolku, gdyz oni rowniez tkwili w tym po uszy, a nie znali ceny, ktora im przyjdzie zaplacic za to, ze stana sie bohaterami mojego artykulu. Dave szturchnal mnie w zebro. -Spojrz tam... jeszcze dalej... - wional mi do ucha. Spojrzalem. Posrod Zaprzyjaznionych ukrytych miedzy drzewami u stop wzgorza zrobil sie ruch. Jednakze widac bylo, iz dopiero przegrupowuja sie i zbieraja sily przed prawdziwym atakiem na wzgorze. Jeszcze przez kilka minut nic nie powinno nastapic i juz mialem to powiedziec Dave'owi, gdy ten tracil mnie znowu. -Nie! - powiedzial sciszonym glosem, acz ponaglajaco. - Nie tam. Dalej. Pod samym horyzontem. Spojrzalem. I zobaczylem to, o co mu chodzilo. Daleko, daleko, tam gdzie linia drzew ostatecznie dotykala nieba coraz bardziej blekitnego i goracego, w odleglosci okolo dziesieciu kilometrow, widac bylo migotanie robaczkow swietojanskich. Drobniutkie zolte blyski posrod morza zieleni i od czasu do czasu cienki, skierowany do gory pioropusz czegos bialego albo ciemnego, szybko rozwiewany przez wiatr. Lecz nigdy jeszcze zadne robaczki swietojanskie nie swiecily tak, by mozna je bylo zobaczyc w bialy dzien z odleglosci dziesieciu kilometrow. To, na co patrzylismy, to byly promienie cieplne. -Czolgi! - stwierdzilem. -Ida wprost na nas - rzekl Dave, z zafascynowaniem przygladajac sie blyskom, ktore z tej odleglosci sprawialy wrazenie niepozornych i niegroznych. W rzeczywistosci blyski byly klingami swiatla rozpalonego do czterdziestu tysiecy stopni Celsjusza w rdzeniu, ktore mogly obalic rosnace wokol nas ogromne drzewa tak latwo, jak ostrze brzytwy scina grzadke szparagow. Posuwaly sie naprzod bez przeszkod, gdyz na ich drodze nie stala piechota, ktora moglaby je wyeliminowac z gry za pomoca plastycznej lub sonicznej broni recznej. Klasyczny sposob obrony przeciwko broni pancernej, pociski, wyszedl z uzycia przed blisko piecdziesieciu laty, a to z powodu postepow techniki antyrakiet, posunietej do punktu, w ktorym szybkosci rzedu polowy predkosci swiatla uniemozliwialy stosowanie go na powierzchniach planetarnych. Czolgi sunely powoli, lecz niepowstrzymanie, dla zasady niszczac ogniem kazda potencjalna kryjowke piechoty napotkana po drodze. Ich nadejscie czynilo farse z obrony naszego wzgorza. Jesli przed przybyciem czolgow nie dotrze do nas piechota - z Zaprzyjaznionych - zostaniemy w okopach upieczeni zywcem. Bylo to dla mnie oczywiste - tak samo, jak musialo byc oczywiste dla zolnierzy z plutonu, gdyz uslyszalem, w miare jak blyski stawaly sie widoczne dla zolnierzy w innych okopach, ze przez zbocze wedruje jeden przeciagly jek. -Spokoj tam! - warknal ze swego okopu przodownik roty. - Zostac na pozycjach! Bo jak nie... Lecz nie mial czasu dokonczyc, gdyz w tej wlasnie chwili pierwsze powazne natarcie piechoty z Zaprzyjaznionych wyruszylo ku nam w gore zbocza. Loftka wystrzelona z broni samostrzelnej trafila przodownika roty wysoko w klatke piersiowa, tuz przy nasadzie szyi. Krztuszac sie wlasna krwia, runal do tylu. Pozostali czlonkowie patrolu nie mieli nawet czasu tego zauwazyc, gdyz strzelcy z Zaprzyjaznionych nacierajacy fala za fala zblizyli sie juz do nich na pol stoku. Ukryci w okopach Cassidanie odpowiadali ogniem na ogien i albo dzialala na ich korzysc beznadziejnosc pozycji, albo tez imponujace doswiadczenie bojowe, gdyz nie widzialem w ich szeregach ani jednego czlowieka, ktory, sparalizowany strachem, nie robil uzytku ze swej broni. Mieli wyrazna przewage. Stok blizej szczytu stawal sie coraz bardziej stromy. Zaprzyjaznieni, wspinajac sie, zwalniali i stawali sie latwym celem. Wreszcie poszli w rozsypke i rzucili sie do ucieczki, zatrzymujac sie dopiero u podnoza gory. I znow nastapila przerwa w wymianie ognia. Wygramolilem sie z okopu i pobieglem sprawdzic, czy przodownik roty jeszcze zyje. W reporterskiej pelerynie czy bez, takie wystawianie sie na widok publiczny bylo z gruntu nierozwaznym postepkiem i odpowiednio tez za nie zaplacilem. Wycofujacy sie Zaprzyjaznieni stracili na stoku przyjaciol i towarzyszy broni. Teraz jeden z nich musial zareagowac. Kilka zaledwie krokow przed okopem przodownika jakas sila wyrwala spode mnie moja prawa noge i poslizgnawszy sie upadlem twarza do dolu. Nastepna rzecza, jaka pamietam, bylo to, ze znajduje sie w okopie dowodcy, tuz obok przodownika roty, a w zatloczonej przestrzeni, ktora miescila ponadto dwoch grupowych, pewnie podoficerow przodownika, pochyla sie nade mna Dave. -Co sie dzieje...? - zaczalem i sprobowalem sie podniesc. Dave staral sie sciagnac mnie do dolu, lecz zdazylem juz czesciowo przeniesc ciezar ciala na lewa noge i poczulem, jak tygrysi kiel bolu przewierca ja na wylot, tak ze nieomal tracac przytomnosc i oblewajac sie potem opadlem z powrotem na ziemie. -Trzeba sie wycofac - jeden grupowy powiedzial do drugiego. - Trzeba sie stad wydostac, Akke. Nastepnym razem nas dopadna, a jezeli poczekamy kolejne dwadziescia minut, zrobia to za nich czolgi! -Nie! - wycharczal przodownik roty lezacy obok ntnie. Myslalem, ze nie zyje, lecz gdy odwrocilem sie, by popatrzec, zobaczylem, iz ktos zalozyl na jego rane bandaz uciskowy ze zwolnionym spustem, wiec do tej pory wlokna powinny juz znajdowac sie wewnatrz otworu wlotowego postrzalu, uszczelniajac brzegi rany i tworzac skrzepy tamujace uplyw krwi. Mimo wszystko umieral. Moglem wyczytac to z jego oczu. Grupowy go zignorowal. -Posluchaj mnie, Akke - podjal znow ten, ktory odezwal sie przedtem. - Teraz ty tu dowodzisz. Trzeba sie stad ruszyc! -Nie! - Przodownik roty mogl mowic juz tylko szeptem, ale przeciez jeszcze wyszeptal. - To rozkaz! Utrzymac za wszelka... cene... Grupowy Akke wygladal na zbitego z tropu. Z pobladla twarza obrocil wzrok na modul lacznosci lezacy przy nim na dnie okopu. Drugi grupowy zauwazyl kierunek jego spojrzenia i bron samostrzelna lezaca w poprzek jego kolan wypalila niby przypadkowo. Ze srodka modulu dobiegl brzek i trzask i ujrzelismy, jak gasnie kontrolka na tablicy instrumentu. -Rozkazuje wam... - powiedzial przodownik roty. Wowczas potworne cegi bolu zacisnely sie znow na moim kolanie i swiat zawirowal mi w glowie. Gdy powrocila zdolnosc widzenia, stwierdzilem, ze Dave rozcial mi nogawke spodni nad kolanem i wlasnie konczy zakladac bialy i zgrabny opatrunek uciskowy. -Nie jest zle, Tam - mowil do mnie. - Loftka z samostrzalu przeszla na wylot. To dobrze. Rozejrzalem sie dookola. Przodownik roty w dalszym ciagu siedzial kolo mnie, tyle ze z bronia boczna na wpol dobyta z kabury. Mial jeszcze jedna rane od sztyftu ze strzelby sprezystej na czole i byl martwy. Po dwoch grupowych nie bylo ani sladu. -Oni juz poszli, Tam - powiedzial Dave. - My tez musimy sie stad zabierac. - Skinal reka w dol stoku. - Oddzialy z Zaprzyjaznionych zadecydowaly, ze szkoda dla nas fatygi. Wycofali sie. Ale ich czolgi zblizaja sie coraz bardziej... a ty, przez to kolano, nie mozesz sie szybko poruszac. Sprobuj teraz wstac. Sprobowalem. Poczulem sie tak, jak gdybym dotykal jednym kolanem konca ostro zastruganego pala i probowal przesunac na nie polowe ciezaru ciala. Ale wstalem. Dave pomogl mi wydostac sie z okopu i rozpoczelismy nasz kulejacy odwrot ze wzgorza tylnym zejsciem, jak najdalej od czolgow. Wczesniej w myslach porownywalem te lasy do puszczy z legendy o Robin Hoodzie, znajdujac dziwaczne upodobanie w ich otwartosci, kolorycie i polmroku. Teraz, gdy przedzieralem sie przez nie z trudem, z kazdym krokiem, a raczej podskokiem czujac, jak w kolano wbijal mi sie gwozdz rozpalony do czerwonosci, stworzony w mej wyobrazni obraz brzozowych gajow poczal sie zmieniac. Staly sie mroczne, zlowieszcze, pelne nienawisci i okrucienstwa juz przez sam fakt, ze trzymaly nas w swym mroku jak w pulapce, gdzie czolgi Zaprzyjaznionych odszukaja nas i zniszcza za pomoca badz promieni cieplnych, badz walacych sie drzew, nim jeszcze bedziemy mieli szanse opowiedziec sie, kim jestesmy. Mialem rozpaczliwa nadzieje, ze dostrzezemy gdzies otwarta przestrzen, gdyz unoszace sie za naszymi plecami pojazdy opancerzone polowaly w lasach, a nie na otwartych przestrzeniach. Wsrod siegajacych do kolan traw nawet okrytemu pancerzem pilotowi nie byloby trudno dojrzec i zidentyfikowac moja peleryne, nim zacznie do nas strzelac. Lecz najwidoczniej dotarlismy do obszarow, gdzie wiecej bylo drzew niz otwartych przestrzeni. Na dodatek, jak to zauwazylem wczesniej, posrod tych pni wszystkie strony swiata przedstawialy sie jednakowo. Jedynym sposobem, by miec pewnosc, ze nie zaczniemy sie krecic w kolko i pozostaniemy w prostej linii jak najdalej od scigajacych nas czolgow, byl powrot ta sama droga, ktora tu przybylismy. Trase te moglismy odtworzyc dzieki temu, ze z powrotem prowadzil nas moj nareczny wskaznik kierunku. Ale marszruta, ktora nas tu przyprowadzila, wiodla przez wszystkie tereny lesne, ktore wczesniej udalo mi sie wyszukac. Tymczasem ze wzgledu na moje kolano poruszalismy sie w tak zolwim tempie, ze nawet stosunkowo powolne czolgi musialy nas wkrotce dogonic. Wczesniej soniczna eksplozja przyprawila mnie o powazny wstrzas. Teraz ciagle uklucia oslepiajacego bolu w kolanie wprawily mnie w rodzaj goraczkowego szalenstwa. Bylo to niczym jakas wyrafinowana tortura - a tak sie sklada, ze nie jestem stoikiem, jesli chodzi o bol fizyczny. Nie jestem co prawda tchorzliwy, ale nie sadze, by mozna mnie bylo z czystym sumieniem nazwac odwaznym. Po prostu jestem tak skonstruowany, ze w odpowiedzi na bol, powyzej pewnego poziomu, moja reakcja jest wscieklosc. A im wiekszy bol, tym wieksza moja furia. Powiedzmy, ze to kwestia kilku kropel krwi starozytnych berserkerow, rozcienczonej przez krazaca w mych zylach krew irlandzka, jesli oczywiscie lubicie takie romantyczne gadanie. Niemniej takie sa fakty. I teraz, kiedy tak kustykalismy posrod wiecznego polmroku srebrnozlotych, oblazacych z kory pni drzew, wewnetrznie eksplodowalem. W swojej wscieklosci nie balem sie czolgow Zaprzyjaznionych. Bylem pewny, ze dostrzega ma szkarlatna i biala peleryne dosc wczesnie, by nie otwierac do mnie ognia. Bylem przekonany, ze jesli juz nawet otworza ogien, to zarowno promienie cieplne, jak wszelkiego rodzaju padajace konary i pnie drzewne nie trafia we mnie. Krotko mowiac, bylem przekonany o swej niezniszczalnosci i jedyna rzecza, jaka mnie obchodzila, bylo to, ze moja obecnosc opozniala ucieczke Dave'a i ze gdyby cos mu sie stalo, Eileen nigdy by po tym nie przyszla do siebie. Wrzeszczalem na niego i mu wymyslalem. Kazalem isc dalej samemu, kazalem ratowac wlasna skore, gdyz mojej nie grozi zadne niebezpieczenstwo. Jedyna jego odpowiedzia bylo, ze skoro ja go nie opuscilem, kiedy wpadlismy pod soniczny ogien zaporowy, teraz i on mnie nie opusci. Nie opusci mnie w zadnym wypadku. Jestem bratem Eileen i jego obowiazkiem jest sie mna opiekowac. Byl wlasnie taki, jak pisala w swoim liscie, lojalny, zbyt cholernie lojalny. Byl cholernie lojalnym glupcem, czego nie omieszkalem mu wytknac ze szczegolami i nie krepujac sie poczuciem przyzwoitosci. Meznie probowalem sie od niego uwolnic, ale jako ze moglem tylko podskakiwac na jednej nodze, czy raczej na jednej nodze sie zataczac, nie mialo to wiekszego sensu. Osunalem sie na ziemie i oswiadczylem, ze nie pojde ani kroku dalej, lecz wyobrazcie sobie - obezwladnil mnie i zarzucil sobie na plecy, probujac niesc na barana. Tak bylo jeszcze gorzej. Musialem mu obiecac, ze jesli mnie postawi na ziemi, pojde z nim dalej dobrowolnie. Kiedy mnie puscil, sam slanial sie ze zmeczenia. W owej chwili, na wpol oszalaly z wyczerpania i wscieklosci, bylem gotow na wszystko, by uchronic go przed samym soba. Zaczalem wrzeszczec na cale gardlo o pomoc pomimo jego wysilkow, by mnie uciszyc. To podzialalo. W ciagu niespelna pieciu minut od chwili, gdy udalo mu sie mnie uspokoic, znalezlismy sie naprzeciwko nie wiekszych od glowki szpilki otworow wylotowych strzelb samostrzelnych, spoczywajacych w dloniach dwoch mlodych Zaprzyjaznionych zwiadowcow zwabionych moim krzykiem. Rozdzial 12 Spodziewalem sie, iz pojawia sie w odpowiedzi na moje krzyki nawet jeszcze wczesniej. Zwiadowcy z Zaprzyjaznionych znajdowali sie wokol nas juz od chwili, gdy opuscilismy wzgorze, pozostawiajac je pod komenda poleglego przodownika roty jego umarlym. Obydwaj mogli nalezec do tych samych Zaprzyjaznionych, ktorzy w pierwszym rzucie odkryli okopany na wzgorzu patrol. Lecz odkrywszy go, wyruszyli dalej. Zadanie ich polegalo na wykrywaniu gniazd cassidanskiego oporu po to, by nastepnie wezwac odpowiednie sily przeznaczone do zniszczenia tych punktow. Jako czesc swojego wyposazenia nosili urzadzenia do nasluchu, gdyby jednakze odebraly one odglosy klotni dwoch mezczyzn, niewielka zwrociliby na to uwage. Dwoch ludzi stanowilo w swietle ich rozkazow zbyt skromna zwierzyne, by zaprzatac nia sobie glowe. Lecz jeden czlowiek z rozmyslem wolajacy o pomoc - to okolicznosc wystarczajaco niezwykla, by warto z nia bylo zapoznac sie blizej. Zolnierz Pana nie powinien okazywac wolaniem wlasnej slabosci, czy potrzebowal pomocy, czy nie potrzebowal. Dlaczego zas Cassidanin mialby wzywac pomocy w rejonie, w ktorym nie toczono zadnych walk? A ktoz inny niz zolnierze Pana i ich zbrojni nieprzyjaciele mogl znajdowac sie w strefie bitwy? Teraz wiedzieli juz kto - reporter i jego asystent. Obaj obserwatorzy, jak zdazylem im zwrocic uwage. Mimo to samostrzaly pozostaly niewzruszenie wycelowane w nasza strone. -Niech was szlag! - wygarnalem im. - Nie widzicie, ze potrzebuje pomocy medycznej? W tej chwili zabierzcie mnie do jednego z waszych szpitali polowych! Ich mlode i gladkie twarze odwzajemnily spojrzenie uderzajaco niewinnymi oczyma. Ten z prawej strony mial na kolnierzu pojedyncza odznake starszego szeregowego, drugi zas byl zwyklym szeregowcem sluzby liniowej. Zaden z nich nie mial jeszcze dwudziestu lat. -Nasze rozkazy nie upowazniaja nas do zawrocenia z drogi i powrotu do szpitala polowego - odparl starszy szeregowy, przemawiajac w imieniu ich obu jako nieznacznie wyzszy ranga. - Moge was jedynie zaprowadzic do punktu zbiorczego dla jencow, gdzie bez watpienia udziela wam pomocy. - Odstapil krok w tyl, trzymajac bron wciaz w pogotowiu. - Pomoz temu mezowi udzielic pomocy rannemu, Gretenie - rzekl, przechodzac na zaspiew koscielny dla porozumienia z partnerem. - Chwyc go z drugiej strony, a ja pojde za wami i wezme nasz orez. Drugi zolnierz oddal mu swoja bron samostrzelna i miedzy nim a Dave'em zaczalem posuwac sie w sposob nieco bardziej wygodny, choc w dalszym ciagu gotowala sie we mnie i kipiala wscieklosc. Przyprowadzili nas wreszcie na polane - nie prawdziwa, gdzie rosnie trawa i dochodzi slonce, lecz na miejsce, gdzie ogromne powalone drzewo pozostawilo po sobie pomiedzy innymi olbrzymami cos w rodzaju poreby. Znajdowalo sie tu okolo dwudziestu przygnebionych z wygladu Cassidan, rozbrojonych i trzymanych pod straza przez czterech mlodych Zaprzyjaznionych, podobnych do tych, ktorzy nas pojmali. Dave wraz z mlodym zolnierzem z Zaprzyjaznionych usadowili mnie ostroznie plecami do kikuta obalonego pnia drzewa. Potem zapedzono Dave'a, by dolaczyl do reszty umundurowanych Cassidan, ktorzy siedzieli oparci plecami o powalony i butwiejacy pien lesnego olbrzyma z czworka uzbrojonych straznikow z Zaprzyjaznionych przed soba. Wolalem, ze Dave jako obserwator powinien byc zostawiony ze mna, wskazujac przy tym na jego biala opaske i brak insygniow wojskowych. Lecz zaden sposrod szesciu mezczyzn w czarnych mundurach nie zwrocil na mnie uwagi. -Ktoz z was tutaj wyniesion na najwyzszy stopien? - Starszy szeregowy zwrocil sie z pytaniem do czworki straznikow. -Jam jest najstarszy sluzba - odpowiedzial jeden z nich - lecz nizszy jestem stopniem od ciebie. W gruncie rzeczy byl to zwykly szeregowiec sluzby liniowej. Jednakze lat mial dobrze ponad dwadziescia, zdecydowanie wiecej niz pozostali, a jego pospieszne zrzeczenie sie dowodztwa ujawnialo doswiadczonego zolnierza, ktorego skutecznie oduczono zglaszania sie na ochotnika. -Ten oto maz jest reporterem - rzekl, pokazujac na mnie, starszy szeregowy - i twierdzi, iz ma pod swa piecza owego drugiego. Pewne jest, ze reporter potrzebuje pomocy medycznej, a choc zaden z nas nie moze zabrac go do najblizszego polowego szpitala, jednak ty moglbys polecic jego przypadek uwadze przelozonych przez wasz komunikator. -Nie mamy takowego - odparl starszy zolnierz. - Punkt lacznosci oddalon jest o dwiescie metrow. -Ja i Greten zostaniem tu pomoc wam na strazy, jeden z was zas podazy do punktu lacznosci. -Nie jest powiedziane - najstarszy z szeregowych sprawial wrazenie upartego - w rozkazach naszych, by ktorys z nas oddalal sie w takowym celu. -Azaliz nie jest to przypadek specjalny i sytuacja wyjatkowa? -Nie jest powiedziane. -Azaliz... -Zaprawde powiadam ci: nie bylo nic o takiej rzeczy powiedziane! - krzyknal na niego szeregowiec sluzby liniowej. - Nie mozem poczac nic, dopoki nie pojawi sie oficer lub grupowy! -Azaliz nadejdzie on niebawem? Starszy szeregowy byl wstrzasniety gwaltownoscia sprzeciwu bardziej doswiadczonego zolnierza. Zerknal na mnie zmartwiony i pomyslalem, ze pewnie zaczyna juz sadzic, iz popelnil omylke, czyniac wzmianke o pomocy medycznej dla nas. Jednak go nie docenilem. Twarz mu nieco przybladla, lecz w rozmowie ze starszym mezczyzna zachowal dostateczny spokoj. -Nie wiem - odrzekl tamten. -W takim razie sam udam sie do punktu lacznosci. Poczekaj tutaj, Greten. Zarzucil bron na ramie i poszedl. Nigdy go juz nie zobaczylismy. Tymczasem efekt wscieklosci i wzmozonego wydzielania adrenaliny, ktory pomagal mi opanowac bol w przewierconej na wylot rzepce kolanowej oraz chronionych przez nia nerwach i kosciach, zaczal sie wyczerpywac. Gdy probowalem poruszac noga, nie czulem juz ukluc przeszywajacego bolu, lecz tylko gluche, tepe cierpienie, zaczynajace omywac falami bolu me udo - albo tak mi sie przynajmniej zdawalo - co przyprawialo mnie o oblakanie. Zaczalem zastanawiac sie, jak dlugo zdolam to wytrzymac, gdy nagle, z uczuciem zniecierpliwienia wlasna glupota, jakie ogarnia cie, gdy zdajesz sobie w pewnej chwili sprawe, iz to, czego szukasz od dluzszej chwili, tkwilo przez caly czas pod samym nosem, przypomnialem sobie o pasie. Podobnie jak wszyscy zolnierze mialem do pasa przytroczony zestaw pierwszej pomocy. Pomimo bolu ledwie powstrzymujac sie od smiechu, siegnalem don teraz, rozpieczetowalem niezdarnie i wycisnalem na reke dwie osmiokatne tabletki, ktore udalo mi sie znalezc po omacku; w niewytlumaczalny sposob tam, gdzie siedzielismy pod drzewami, zaczelo sie sciemniac tak, ze nie moglem odroznic tabletek po kolorze, ale na szczescie ich ksztalt byl wystarczajaco dobrym znakiem rozpoznawczym. W tym wlasnie celu zostaly tak pomyslane. Pogryzlem je i polknalem na sucho. Zdawalo mi sie, ze slysze z daleka glos Dave'a, ktory nie wiadomo dlaczego krzyczy. Lecz juz ogarnialo mnie, szybkie jak wlozony pod jezyk cyjanek, znieczulajace i uspokajajace dzialanie tabletek przeciwbolowych. Bol ustapil bez sladu, pozostawiajac po sobie uczucie jednosci, czystosci i swiezosci - a takze obojetnosci na wszystko inne poza spokojem i wygoda mego wlasnego ciala. Raz jeszcze uslyszalem wolanie Dave'a. Tym razem zrozumialem, o co mu chodzi, ale sens tego, co krzyczal, nie byl w stanie zaklocic mego spokoju. Wolal, ze podal mi juz tabletki przeciwbolowe ze swojego zestawu, kiedy przedtem dwukrotnie stracilem przytomnosc. Darl sie, ze teraz wzialem za duza dawke i ktos powinien sie mna zajac. Tymczasem w lesie, ktory do tej pory takze juz zdazyl sie oddalic, zapadla calkowita ciemnosc, nad glowa przetoczylo mi sie cos na ksztalt gromu i wreszcie uslyszalem, tak jakbym w oddali slyszal pelna uroku symfonie, stukot milionow kropelek deszczu uderzajacych w miliony lisci wysoko nad glowa. I zapadlem w nicosc usmierzajaca bol. Kiedy znowu wrocilem do siebie, przez jakis czas nie zwracalem najmniejszej uwagi na to, co sie wokol mnie dzieje, gdyz nie moglem ruszyc reka ani noga i mialem mdlosci na skutek przedawkowania leku. Kolano nie bolalo mnie, jezeli pozostawalo w calkowitym bezruchu, za to napuchlo i stalo sie sztywne jak drut, a najmniejsze poruszenie nioslo z soba szarpiacy bol, ktory mnie przenikal do glebi. Zwymiotowalem i poczalem z wolna czuc sie lepiej. Powoli stawalem sie swiadomy tego, co dzieje sie wokol mnie. Bylem przemoczony do suchej nitki, gdyz deszcz, choc powstrzymany na chwile sklepieniem listowia, utorowal sobie droge i do nas. Nie opodal, na skraju lasu, zebrali sie razem przemoczeni wiezniowie i straznicy. Stal tam, w czarnym mundurze Zaprzyjaznionych, nowo przybyly. Byl to grupowy w srednim wieku, chudy i z mocno pobruzdzona twarza. Wlasnie odprowadzil na strone szeregowca zwanego Gretenem najwidoczniej po to, by sie z nim o cos spierac. Ponad naszymi glowami, w niewielkich przeswitach tniedzy konarami drzew pozostalych po upadku lesnego olbrzyma, ktory dal poczatek polance, niebo przetarlo sie po burzy i choc calkiem bezchmurne, bylo teraz oblane purpura zachodzacego slonca. Moja zdeformowana przez leki zdolnosc widzenia sprawila, iz czerwien zstapila na ziemie i pomalowala kontury ciemnych od wilgoci sylwetek szaro odzianych jencow oraz nadala blasku nasiaknietym woda czarnym mundurom Zaprzyjaznionych. Czarni i czerwoni, czerwoni i czarni, zwienczeni ogromna lukowato wysklepiona rama mrocznych olbrzymow, ukrytych pod postacia drzew, wygladali niczym figury z witrazu. Siedzialem zziebniety w swoim ciezkim, wilgotnym ubraniu, przygladajac sie klotni grupowego z szeregowcem. I stopniowo ich slowa, sciszone tak, by nie mogly dotrzec do uszu jencow, lecz dla mnie zrozumiale, zaczely nabierac w mych uszach sensu. -Tys dzieckiem jest! - warczal grupowy. Glowe zadarla mu do gory gwaltownosc emocji, a zachodzace slonce siegnelo z nieba reka, by iluminowac mu twarz czerwienia, tak ze po raz pierwszy ujrzalem ja wyraznie i zobaczylem w jej zaostrzonych postem rysach i gleboko rzezbionych bruzdach ten sam rodzaj surowego i bezgranicznego fanatyzmu, jaki odkrylem u grupowego z Kwatery Glownej Zaprzyjaznionych, ktory odrzucil prosbe o przepustke dla Dave'a. - Tys dzieckiem jest! - powtorzyl. - Tys mlody! Coz mozesz wiedziec o walce o powszedni chleb, pokolenie za pokoleniem, na naszych surowych i kamienistych swiatach, czego ja bym nie wiedzial? Coz mozesz wiedziec o nedzy i glodzie posrod Dzieci Naszego Pana, ja ci to powiadam, nawet wsrod kobiet z dziecmi przy piersi? Coz mozesz wiedziec o zamierzeniach tych, ktorzy wyslali nas w boj, aby lud nasz mogl zyc i rozkwitac, podczas gdy wszedzie indziej najchetniej widziano by nas wszystkich martwych, a nasza wiare martwa i pogrzebana wraz z nami? -Ja jedno wiem - odcial sie mlody zolnierz, chociaz nieznaczne drzenie glosu zdradzalo jego wiek przy odpowiedz!. - Wiem, ze mamy obowiazki wobec praw i ze zaprzysieglismy Kodeks Najemnikow i... -Zamknij swe dziecinne wargi! - syknal grupowy. - Czymze sa przysiegi inne niz wobec naszego Pana Zastepow? Patrz, oto Starszy nad Rada Starszych, ten, ktory zowie sie Brightem, powiedzial, ze dzien ten zawazy na przyszlosci naszego ludu i walne zwyciestwo jest dzisiaj potrzeba, ktorej musimy sprostac. Dlatego zwyciezymy! I inaczej nie bedzie! -Lecz dalej powiadam tobie... -Ty nic mi powiadal nie bedziesz! Jam jest twym przelozonym. Ty i tamta czworka macie zameldowac sie razem w punkcie lacznosci, i to juz! I nie zwazaj na to, izes z innej jednostki. Tys zostal powolany i ty bedziesz sluchal! -W takim razie zabierzemy ze soba jencow w bezpieczne... -Ty bedziesz sluchal! Grupowy nosil swa bron samostrzelna przewieszona pod ramieniem. Okrecil ja teraz tak, by miec spust pod reka, a lufe wymierzona w szeregowego. Kciuk grupowego przesunal bezpiecznik broni na ogien automatyczny. Ujrzalem, jak Greten zamyka oczy i ciezko przelyka sline, lecz gdy przemowil, glos jego w dalszym ciagu brzmial pewnie. -Azaliz przez cale zycie nie szedlem w cieniu Naszego Pana, ktory jest prawda i wiara... - uslyszalem jego glos. Lufa uniosla sie do gory. Krzyknalem na grupowego: -Hej, wy tam, grupowy! Obrocil sie z miejsca niczym szary wilk na odglos trzasniecia galazki pod butem mysliwego i oto sam patrzylem w nie wiekszy od glowki szpilki wylot nastawionego na ogien automatyczny samostrzalu. Nastepnie podszedl do mnie z bronia w dalszym ciagu wycelowana i topor jego poznaczonej gwiazdkami, fanatycznej twarzy zawisnal nade mna. -Tys jest zatem przytomny? - zapytal. Slowa te zabrzmialy jak szyderstwo. Odczytalem w nich pogarde dla kogos na tyle slabego, by brac srodki przeciwbolowe dla ulzenia jakimkolwiek cielesnym dolegliwosciom. -Dostatecznie przytomny, by powiedziec ci kilka slow prawdy - wycharczalem. Zaschlo mi w gardle i znowu zaczynala bolec mnie noga, lecz grupowy stanowil dobre antidotum na te przypadlosci, rozbudzajac na nowo moj gniew, tak ze nawracajacy uraz mogl byc pozywka dla wscieklosci, ktora z latwoscia wybuchala. - Posluchaj mnie uwaznie. Jestem reporterem. Dosc dlugo zyjesz na tym swiecie, by wiedziec, ze tej peleryny i tego beretu nie nosi nikt nie uprawniony. Lecz tak dla pewnosci... - Pogrzebalem w kieszeni i wyciagnalem z niej dokumenty. - Oto moje papiery. Prosze je obejrzec. Wzial je do reki i przebiegl wzrokiem. -Zatem w porzadku - powiedzialem, gdy dotarl do konca. - Ja jestem reporterem, a wy jestescie grupowym. I o nic nie prosze... ja zadam! Zadam bezzwlocznego przetransportowania do szpitala polowego i zadam, zeby moj asystent - tu wskazalem Dave'a - zostal mi zwrocony. I to juz w tej chwili! Nie za dziesiec minut ani za dwie minuty, ale w tej chwili! Stojacy tu na strazy szeregowcy moga nie wiedziec, czy wolno im mnie i mojego asystenta zabrac stad i odstawic do szpitala, ale wy wiecie, ze wam wolno. A ja zadam, by tak wlasnie sie stalo! Przygladal mi sie znad dokumentow i przez jego twarz przemknela szczegolnego typu zawzietosc. Tak moglby wygladac czlowiek, ktory straca z siebie dlonie wiodacych go na szubienice i z pogarda kroczy o wlasnych silach na miejsce egzekucji. -Tys jest reporterem - rzekl i gleboko wciagnal powietrze. - Tak, tys jest jeden z plemienia Anarchowego, ktore klamstwem i falszywym swiadectwem rozsiewa po calym swiecie czlowieczym nienawisc do naszego ludu i naszej wiary. Znam ciebie dobrze, redaktorze - przyjrzal mi sie czarnymi podkrazonymi oczyma - i twe dokumenty sa dla mnie niczym innym jak glupstwem i smieciem. Lecz ja cie ukontentuje i pokaze tobie, jak malo wazysz na szali wraz z calym swym reporterskim plugastwem. Dam ja tobie do opisania historie, a ty ja opiszesz i ujrzysz, ze mniej ona znaczy niz zeschle liscie wiejace spod maszerujacych stop Pomazanca Bozego. -Zabierz mnie do szpitala polowego - zazadalem. -Jeszcze na to poczekasz - odparl. - Co wiecej -. pomachal dokumentami przed moim nosem - widze tu twoja przepustke, lecz brak przepustki podpisanej przez kogos wladnego w naszych szeregach, ktora by dala prawo przejscia przez linie temu, ktorego mienisz swoim asystentem. Dlatego tez nie bedzie on ci zwrocony, lecz pozostanie razem z innymi jencami w podobnym mundurze, by spotkal go los zeslany mu przez Pana. Rzucil mi na kolana papiery, odwrocil sie i dumnym krokiem odszedl w kierunku jencow. Wolalem za nim, rozkazujac mu, by wrocil, ale nie zwracal na mnie uwagi. Greten pobiegl w slad za nim, zlapal go za ramie i poczal szeptac mu cos do ucha, gestykulujac gwaltownie w kierunku grupy jencow. Grupowy odepchnal go, a Greten az sie zatoczyl. -Azaliz naleza oni do grona Wybranych?! - krzyknal grupowy. - Azaliz sa to Bozy Wybrancy?! - I okrecil sie z wsciekloscia, grozac ustawiona wciaz na automatyke bronia nie tylko Gretenowi, ale i pozostalym straznikom. - Zbiorka! - wrzasnal. Jedni powoli, inni z pospiechem porzucili pilnowanie jencow i ustawili sie przed grupowym w szeregu. -Zameldujecie sie wszyscy w punkcie lacznosci... i to juz! - warknal grupowy. - W prawo zwrot! Posluchali go. -Odmaszerowac! I tak opuscili nas, odmaszerowawszy poza zasieg mojego wzroku pomiedzy cienie drzew. Grupowy przez chwile patrzyl w slad za nimi, po czym zwrocil uwage, a w slad za nia strzelbe w kierunku cassidanskich jencow. Cofneli sie przed nim nieznacznie, a ja ujrzalem, jak pobladly niczym chusta, niewyrazny owal twarzy Dave'a kieruje sie w moja strone. -Oto wasi straznicy opuscili was - grupowy przemowil do nich groznie i powoli. - Gdyz zaczyna sie natarcie, ktore zetrze wasze wojska na proch. W natarciu tym liczy sie kazdy zolnierz, gdyz takie otrzymalismy poslanie od Starszego naszej Rady. Nawet ja musze tam podazyc, a nie moge zostawic takich jak wy nieprzyjaciol za naszymi liniami bez strazy, gdzie moglibyscie zaszkodzic naszemu zwyciestwu. Dlatego wysle was teraz do miejsca, skad nie bedziecie mogli dzialac na szkode Bozego Pomazanca. W tej chwili, dopiero w tej chwili, po raz pierwszy zrozumialem, co mial na mysli. I otwarlem usta, by krzyczec, ale krzyk sie nie rozlegl. Sprobowalem wstac, lecz nie pozwolila mi na to sztywna noga. Z otwartymi ustami zastyglem w trakcie podnoszenia sie z miejsca. Ciaglym ogniem maszynowym ostrzelal stojacych przed nim bezbronnych ludzi. Oni zas - a wsrod nich Dave - przewracali sie, padali na ziemie i umierali. Rozdzial 13 Nie jest dla mnie calkowicie jasne, jak wydarzenia potoczyly sie dalej. Pamietam, ze kiedy powalone ciala przestaly sie juz ostatecznie ruszac, grupowy odwrocil sie i podszedl do mnie, trzymajac w jednej rece strzelbe. Mimo ze kroczyl zwawo, wydawalo sie, iz zbliza sie powoli, powoli, lecz nieublaganie. Bylo to tak, jak gdybym widzial go stapajacego w kole kieratu, gdy tak z czarna strzelba w reku wylanial sie coraz blizej mnie na tle poczerwienialego nieba. Wreszcie dotarl do mnie i stanal. Sprobowalem cofnac sie przed nim, lecz majac za plecami ogromny pien drzewa, nie moglem, a zraniona noga, sztywna niczym martwy drewniany kloc, przykuwala mnie do miejsca. Nie podniosl swej strzelby i nie strzelil. -No i coz - powiedzial, spogladajac na mnie. Glos mial gleboki i spokojny, lecz oczy jarzyly sie niesamowitym blaskiem. - Masz swoja historie, redaktorze. I przezyjesz, aby ja opowiedziec. Byc moze pozwola ci byc obecnym przy tym, jak mnie powioda przed pluton egzekucyjny - chyba ze Pan zadecyduje inaczej i polegne w natarciu, ktore sie wlasnie zaczyna. Lecz chocby mieli po milionkroc razy wykonac na mnie wyrok, i tak na nic nie przyda ci sie twoje pisanie. Gdyz ja, ktory jestem narzedziem Pana, wedle Jego woli zapisalem owym ludziom ten los i ty tego pisma nie potrafisz wymazac. Wiedz wiec nareszcie, jak male jest twoje pisanie w obliczu tego, co zapisane jest przez Pana Zastepow. Nie odwracajac sie, odstapil krok do tylu. Niemal tak, jak gdybym byl jakims mrocznym oltarzem, od ktorego odstepuje sie z ironicznym respektem. -Teraz zegnaj juz, redaktorze - rzekl i zawziety usmiech wykrzywil jego wargi. - Nie lekaj sie, gdyz cie znajda. I uratuja twoje zycie. Odwrocil sie i poszedl. Widzialem, jak odchodzi czarniejszy od czerni najglebszych cieni, a potem zostalem sam. Bylem sam - sam posrod odglosu kropel kapiacych jeszcze niekiedy z listowia na lesne klepisko. Sam pod ciemnoczerwonym niebem, ktorego malutkie skrawki widnialy pomiedzy narastajaca czarna masa koron drzew. Sam u kresu dnia i posrod umarlych. Nie wiem, jak to zrobilem, lecz po chwili zaczalem sie czolgac, bezuzyteczna noge wlokac za soba po mokrym poszyciu lesnym, poki nie dotarlem do nieruchomego stosu cial. Przy resztkach swiatla dziennego zaczalem go przetrzasac w poszukiwaniu Dave'a. Seria sztyftow przeszyla mu dolna czesc klatki piersiowej i ponizej tego miejsca kurtka byla przesiaknieta krwia. Lecz gdy podtrzymalem jego barki ramieniem i podnioslem, tak by mogl oprzec glowe na mym zdrowym kolanie, zatrzepotal powiekami. Twarz mial biala i gladka jak buzia spiacego dziecka. -Eileen? - zapytal, gdy go podnosilem, slabym, lecz wyraznie slyszalnym glosem. Oczy mial zamkniete. Otwarlem usta, zeby sie odezwac, lecz nie moglem wydobyc zadnego dzwieku. Gdy wreszcie zmusilem struny glosowe do wysilku, moj glos mial dziwne brzmienie. -Bedzie tu za chwile - odrzeklem. Wydawalo sie, iz ta odpowiedz przyniosla mu spokoj. Lezal bez ruchu, ledwie dyszac. Na jego twarzy malowal sie taki spokoj, jakby go nic nie bolalo. Uslyszalem miarowy odglos padajacych kropel, ktore poczatkowo wzialem za deszcz kapiacy wciaz z lisci nad glowa. Wysunalem reke i poczulem skapujaca na dlon wilgoc. To krew z kurtki Dave'a kapala na sciolke lesna, z ktorej w przedsmiertnych konwulsjach umierajacych zdarta zostala pokrywa niby-mchow, pozostawiajac naga ziemie. Obmacalem lezace wokol ciala, najdelikatniej, jak umialem, by nie urazic lezacego na moim kolanie Dave'a, w poszukiwaniu opatrunkow. Znalazlem trzy i probowalem zatamowac nimi jego rany, ale nic z tego nie wyszlo. Krwawil z pol tuzina miejsc. Probujac zalozyc bandaze, zaklocilem jego spokoj, rozbudzajac przy tym nieco. -Eileen? - zapytal. -Bedzie tu za chwile - odpowiedzialem znowu. A jeszcze pozniej, kiedy juz sie poddalem i siedzialem bezczynnie, trzymajac go w objeciach, zapytal raz jeszcze: -Eileen? -Bedzie tu za chwile. Lecz nim skonczyly sie najglebsze ciemnosci i ksiezyc wzbil sie dosc wysoko, by zeslac swoj srebrny blask przez przeswity miedzy drzewami i oswietlic jego twarz, juz nie zyl. Rozdzial 14 Znaleziono mnie zaraz po wschodzie slonca i nie uczynily tego oddzialy Zaprzyjaznionych, lecz cassidanskie. Kensie Graeme wycofal sie na poludniowym skrzydle swych pozycji, uprzedzajac w ten sposob swietnie obmyslony przez Brighta plan zaatakowania w tym miejscu i zgniecenia cassidanskiej obrony, a nastepnie rozniesienia jej na strzepy na ulicach Castlemain. Lecz, przewidziawszy to, Kensie ogolocil z wojsk poludniowe skrzydlo swych linii i pozyskane w ten sposob piechote i czolgi wyslal szerokim lukiem na skrzydlo polnocne, by je wzmocnic. Tam wlasnie znajdowalem sie z Dave'em. Na skutek tego linia frontu obrocila sie wokol punktu centralnego, znajdujacego sie w okolicach bazy transportowej, w ktorej spotkalem Graeme'a po raz pierwszy. Jej ruchomy polnocny kraniec zatoczyl nastepnego ranka luk dookola pozycji Zaprzyjaznionych i przesunal sie na dol, przecinajac przeciwnikowi lacznosc i zwalajac sie z trzaskiem na tyly tych oddzialow, ktore jeszcze przed chwila sadzily, iz udalo im sie wieksza czesc cassidanskiego kontyngentu rozproszyc i zamknac w obrebie miasta. Castlemain, ktore mialo stac sie skala, o ktora rozbije sie cassidariski kontyngent, okazalo sie skala, o ktora rozbily sie wojska Zaprzyjaznionych. Znalazlszy sie w pulapce, wojownicy w czarnych mundurach walczyli z szalencza odwaga i zwykla sobie zawzietoscia, lecz juz byli zamknieci pomiedzy zapora ogniowa dzial sonicznych Kensiego na zachod od miasta a jego swiezymi silami, nastepujacymi na tyly wroga. W koncu dowodztwo Zaprzyjaznionych, broniac sie przed dalsza utrata swych zolnierzy, poddalo sie i wojna domowa pomiedzy Polnocna a Poludniowa Partycja Nowej Ziemi zostala zakonczona zwyciestwem cassidanskiego kontyngentu. Tymczasem dla mnie nie mialo to znaczenia. Polprzytomnego od srodkow przeciwbolowych, zabrano mnie do szpitala w Blauvain. Na skutek braku natychmiastowej pomocy medycznej w zranionym kolanie wywiazaly sie komplikacje - nie znam szczegolow, lecz mimo ze udalo im sie je wreszcie wyleczyc, od tej pory pozostalo sztywne. Jedyna na to rada, powiedzieli mi lekarze, bylaby operacja i nowe kolano, calkowicie sztuczne - to zas mi odradzano. Prawdziwe cialo z krwi i kosci jest w dalszym ciagu lepsze od wszystkiego, co czlowiek potrafi skonstruowac w zamian. Co do mnie, to bylo mi wszystko jedno. Zlapano i osadzono grupowego, ktory byl sprawca masakry - jak sam to przewidywal, zostal na mocy paragrafow Kodeksu Najemnikow, tyczacych traktowania jencow, stracony przez rozstrzelanie. Ale nawet to niewiele mnie obeszlo. Poniewaz - znow zgodnie z tym, co powiedzial - jego egzekucja niczego nie zmienila. Losu, ktory z pomoca swej broni samostrzelnej zapisal Dave'owi i innym jencom, ani ja, ani nikt inny nie mial mocy odmienic; i przez to wlasnie cos we mnie peklo. Bylem jak zepsuty zegarek, ktory, owszem, chodzi, ale zaczyna grzechotac, gdy go podniesc i nim potrzasnac. Cos popsulo sie w moim wnetrzu i nawet list pochwalny, przyslany przez Miedzygwiezdna Sluzbe Prasowa, oraz zatwierdzenie mnie w prawach czlonka rzeczywistego Gildii nie mogly tego naprawic. Poniewaz zostalem jej czlonkiem zwyczajnym, bogactwo i potega Gildii zapewnily mi najlepsza opieke i dokonaly tego, na co byloby stac niewiele organizacji prywatnych - wyslaly mnie na leczenie do cudotworcow od naprawy umyslow z Kultis, wiekszego z dwu swiatow Exotikow. Na Kultis naklonili mnie, bym naprawil sie sam - ale nie mogli narzucic mi sposobu, w jaki postanowilbym tego dokonac. Po pierwsze dlatego, ze nie lezalo to w ich mocy (chociaz nie jestem pewien, czy rzeczywiscie zdawali sobie sprawe z tego, jak ograniczone byly w tym wypadku ich mozliwosci), a po drugie dlatego, ze podstawowe zasady ich filozofii zabranialy im stosowania przemocy, a takze wszelkich prob narzucania swej woli opierajacej sie jednostce. Jedyne, co mogli, to wskazac mi droge, ktora wedlug nich powinienem byl obrac. Za to instrument, ktorego uzyli do wskazania mi drogi, okazal sie potezny. Byla nim Liza Kant. -...Alez ty nie jestes psychiatra! - zawolalem do Lizy w zdumieniu, gdy po raz pierwszy pojawila sie na Kultis w miejscu, w ktorym mnie umieszczono - jednej z wielofunkcyjnych konstrukcji mieszkalno-rekreacyjnych. Wlasnie wylegiwalem sie na brzegu basenu, udajac, ze wchlaniam promienie sloneczne i wypoczywam, kiedy niespodziewanie pojawila sie u mego boku i w odpowiedzi na me pytania odparla, iz Padma polecil ja jako osobe, ktora bedzie ze mna pracowac nad powrotem do zdrowia w sferze uczuciowej. -Coz ty mozesz wiedziec o tym, kim ja jestem? - odciela sie z miejsca, bynajmniej nie okazujac spokoju i opanowania wlasciwych prawdziwym Exotikom. - Minelo cale piec lat, odkad spotkalismy sie w Encyklopedii, a ja juz wtedy bylam zaawansowana studentka! Przygladalem jej sie z pozycji lezacej i kiedy stanela nade mna, zamrugalem powiekami. Z wolna cos, co bylo we mnie uspione, jelo budzic sie do zycia, znow zaczynalo chodzic i tykac. Wstalem. Rzeczywiscie, jakze ja, ktory potrafilem dobierac slow tak, by ludzie tanczyli przede mna jak marionetki, moglem znizyc sie do czynienia niepewnych przypuszczen. -Zatem jestes rzeczywiscie psychiatra? - zapytalem. -I tak, i nie - odpowiedziala mi ze spokojem. Wtem usmiechnela sie do mnie. - Tak czy inaczej, to nie psychiatra jest ci potrzebny. W chwili gdy wypowiadala te slowa, uswiadomilem sobie, ze mysle dokladnie to samo i ze dokladnie to samo myslalem przez caly czas, lecz pograzony bez reszty w nieszczesciu, pozwolilem Gildii wyciagnac swe wlasne wnioski. Momentalnie wszedzie, jak maszyneria mego swiadomego umyslu dluga i szeroka, zaczely na powrot zaskakiwac przekazniki i zapalac sie na nowo swiatelka percepcji. Jesli wiedziala az tyle, to ile mogla wiedziec jeszcze? Natychmiast w fortecy umyslu, na ktorej budowie strawilem ostatnie piec lat, rozdzwieczaly sie dzwonki alarmowe i obroncy jeli pedzic na swoje posterunki. -Byc moze masz slusznosc - odparlem, momentalnie ostrozny, i wyszczerzylem do niej zeby w usmiechu. - Dlaczego nie usiadziemy i o tym nie porozmawiamy? -Wlasnie, dlaczego? - odrzekla. A wiec usiedlismy i porozmawialismy. Z poczatku wymienialismy opinie o sprawach nieistotnych, a ja usilowalem w tym czasie wyrobic sobie zdanie na jej temat. Napelniala szczegolnym echem cale swe otoczenie. W zaden inny sposob nie potrafie opisac tego zjawiska. Kazde jej slowo, kazdy ruch i gest zdawaly sie posiadac dla mnie specjalne znaczenie, znaczenie, ktorego nie umialem dokladnie sobie wytlumaczyc. -Dlaczego Padma uznal, ze mozesz... to jest, dlaczego uznal, ze powinnas przyjsc tutaj zobaczyc sie ze mna? - zapytalem po chwili ostroznie. -Nie tylko zobaczyc sie z toba, ale i z toba popracowac - poprawila mnie. Nie miala na sobie szaty Exotikow, lecz zwykla popoludniowa sukienke bialego koloru. Jej oczy nabieraly przy niej glebszego odcienia blekitu, niz widzialem kiedykolwiek. Nagle wycelowaly we mnie spojrzenie wyzywajace i ostre jak sztylet. - Dlatego, Tam, iz uwaza mnie za jedne z dwojga wrot, przez ktore wciaz jeszcze mozna do ciebie dotrzec. Te slowa i towarzyszace im spojrzenie mna wstrzasnely. Gdyby nie owo idace w slad za nia szczegolne echo, moglbym odniesc mylne wrazenie, ze jest to zaproszenie do flirtu. Jej jednak chodzilo o cos wiekszego. Moglem ja wowczas z miejsca zapytac, coz ma takiego na mysli, lecz bylem dopiero co rozbudzony i przez to ostrozny. Zmienilem temat - zdaje sie zaprosilem ja, by przylaczyla sie do mnie w kapieli lub cos w tym rodzaju - i nie poruszalem tego tematu, az dopiero w kilka dni pozniej. Do tego czasu, czujny i pobudzony, mialem moznosc rozejrzenia sie wokol siebie i zastanowienia sie nad tym, skad bierze sie echo, oraz stwierdzenia, jak oddzialuja na mnie metody Exotikow. Pracowano nade mna nader subtelnie za pomoca zrecznej koordynacji sumarycznego nacisku srodowiska, nacisku, ktory nie probowal prowadzic mnie w strone jedna czy druga, lecz ktory ustawicznie ponaglal mnie, bym wzial w swoje rece ster wlasnego zycia i samodzielnie obieral kierunek. Krotko mowiac, konstrukcja, ktora sluzyla mi za schronienie, pogoda, panujaca wokol niej, same wreszcie sciany, meble, kolory i ksztalty byly tak zaprojektowane, by subtelnie wspomagac sie w przynaglaniu mnie do zycia - i to nie zycia zwyklego, ale zycia aktywnego. W sposob pelny i radosny. Byl to nie tylko przybytek szczescia - byl to przybytek pasjonujacej przygody, pobudzajace srodowisko otaczajace mnie ze wszystkich stron. A Liza byla jego aktywnym czynnikiem. Zaczalem zauwazac, iz w miare jak otrzasalem sie z przygnebienia, nie tylko z dnia na dzien zmienialy sie kolory i ksztalty mebli oraz samej kwatery, lecz zmienial sie rowniez dobor tematow do rozmowy, ton glosu Lizy, jej smiech, a wszystko po to, by przez caly czas wywierac maksymalny nacisk na moje nietrwale i rozwijajace sie uczucia. Nie wydaje mi sie, by nawet sama Liza rozumiala, w jaki sposob poszczegolne skladniki maja sie do wytworzenia zespolonego efektu. By to zrozumiec, trzeba bylo rodowitego Exotika. Lecz rozumiala - swiadomie lub nieswiadomie - role, ktora miala w tym odegrac. I ja odgrywala. Nie dbalem o to. Automatycznie i nieuchronnie, w miare zdrowienia, coraz bardziej bylem zakochany. Od czasu gdy wyrwalem sie na wolnosc z domu mojego wuja i odnalazlem w sobie przymioty ciala i umyslu, nigdy nie mialem trudnosci w znajdowaniu sobie kobiet. Zwlaszcza pieknych kobiet, ktore cechowal czesto dziwny glod czulosci, rownie czesto nie zaspokojony. Lecz nim nastala Liza, wszystkie one, i te piekne, i te nie, nadymaly sie w mych oczach powietrzem i pekaly niczym banki mydlane. Bylo to tak, jak gdybym bez przerwy chwytal i przynosil do domu drozdy spiewajace tylko po to, by nastepnego ranka odkryc, iz przez noc staly sie zwyklymi drozdami, a ich swobodna piesn skurczyla sie do rozmiarow pojedynczego cwierkania. Potem zdalem sobie sprawe, ze byla to moja wina - to ja robilem z nich drozdy spiewajace. Jakas ich przypadkowa cecha lub zawarty w nich pierwiastek sprawialy, iz wybuchalem plomieniem jak raca, ma wyobraznia wznosila sie pod niebiosa, a z nia razem moj jezyk, tak ze moca slow wynosilem nas oboje do krainy czystego powietrza i swiatla, zieleni traw i przejrzystej wody. I tam budowalem nam obojgu zamek pelen powietrza i swiatla, obietnic i pieknosci. Moj zamek zawsze im sie podobal. Z ochota przybywaly na skrzydlach mojej wyobrazni, a ja wierzylem, iz oboje o wlasnych silach szybujemy obok siebie. Lecz pozniej, nastepnego dnia, budzilem sie ze swiadomoscia, iz swiatlo zgaslo i zamilkla piesn, gdyz w rzeczywistosci nigdy nie wierzyly w moj zamek. Taka rzecz byla dobra w marzeniach, lecz nie nadawala sie do tego, by myslec o niej w kategoriach zwyklego kamienia, drewna, cegly i dachowki. Gdy przychodzilo do spraw swiata realnego, zamek okazywal sie szalenstwem, ja zas winienem odlozyc mysl o nim na bok i zamiast niej zajac sie wyszukaniem jakiegos istniejacego realnie domostwa. Najchetniej z lanego betonu, jak dom mojego wuja Mathiasa. Z praktycznymi ekranami wizyjnymi zamiast okien, z ekonomicznym dachem w miejsce niebotycznych wiezyc i z oszklonymi werandami, nie zas odkrytymi balkonami. Wtedy sie rozstawalismy. Lecz Liza, gdy wreszcie sie w niej zakochalem, nie upuscila mnie tak jak inne. Wzniosla sie razem ze mna i dalej o wlasnych silach szybowala w przestworzach. Co wiecej, po raz pierwszy dowiedzialem sie, dlaczego byla inna, dlaczego nigdy nie zeszlaby tak jak inne z oblokow. Bylo tak dlatego, iz zanim ja jeszcze poznalem, sama budowala swe wlasne zamki. Tak wiec wcale nie potrzebowala mojej pomocy, by uniesc sie do zaczarowanej krainy, gdyz bywala tam wczesniej, polegajac na wlasnych poteznych skrzydlach. Pasowalismy do siebie w przestworzach, choc nasze zamki roznily sie od siebie. Wlasnie - roznica zamkow byla tym, co mnie powstrzymalo, co doprowadzilo w ostatecznosci do strzaskania egzotycznej skorupy. Gdyz zawsze kiedy bylem juz bliski wyznania jej swojej milosci, powstrzymywala mnie. -Nie, Tam - mowila, robiac przede mna uniki. - Jeszcze nie teraz. "Jeszcze nie teraz" moglo rownie dobrze znaczyc "nie w tej chwili" lub "poczekaj do jutra", lecz widzac zmiane, jaka zachodzila w jej twarzy, sposob, w jaki jej oczy odwracaly sie nieznacznie ode mnie, w jednej chwili wiedzialem, co o tym sadzic. Cos stalo pomiedzy nami niczym zamykana na trzy spusty, lecz na wpol stojaca otworem brama, i moj umysl sprobowal nazwac to cos po imieniu. -To Encyklopedia - rzeklem. - Wciaz chcesz, zebym wrocil i nad nia pracowal. - Wpatrzylem sie w nia. - W porzadku. Popros mnie raz jeszcze. Potrzasnela glowa. -Nie - odparla cichym glosem. - Nim cie odszukalam na przyjeciu Donala Graeme'a, Padma powiedzial mi, ze nigdy nie wrocisz tylko dlatego, ze ja cie o to poprosze. Lecz nie uwierzylam mu wowczas. Dzis wierze. - Znow odwrocila twarz, by spojrzec mi prosto w oczy. - Gdybym poprosila cie teraz i dala ci chwile do namyslu, nim odpowiesz, raz jeszcze odmowilbys, nawet teraz. Siedziala wpatrzona we mnie na brzegu basenu, dokad sie wybralismy, w blasku slonecznym, majac krzak wielkich roz herbacianych za soba, a blask bijacy od kwiatow na sobie. -Odmowilbys, Tam? Otwarlem usta i zaraz zamknalem je z powrotem. Gdyz niczym kamienna reka jakiegos poganskiego boga, wszystko, o czym zapomnialem, wracajac tu do zdrowia, wszystko, co Mathias, a potem grupowy z Zaprzyjaznionych wyryli w mojej duszy, zwalilo sie na mnie ponownie. Zamykana na trzy spusty brama zatrzasnela sie pomiedzy mna a Liza i odglos zasuwy odbil sie echem w najskrytszych glebinach mego jestestwa. -To prawda - przyznalem glucho. - Masz slusznosc. Odmowilbym. Spojrzalem na Lize siedzaca wsrod gruzow naszego wspolnego marzenia. I cos mi sie przypomnialo. -Gdy przyszlas tu po raz pierwszy - mowilem z wolna, lecz bez zadnej litosci, gdyz znowu stala sie niemal moim wrogiem - wspomnialas cos o tym, ze Padma oglosil cie jedna z dwoch bram, przez ktore mozna do mnie dotrzec. Jaka jest druga brama? Nie spytalem cie wowczas. -A teraz nie mozesz sie doczekac, by zabarykadowac te druga, nieprawdaz, Tam? - odrzekla nieco gorzko. - W porzadku... powiedz mi cos. - Podniosla z ziemi platek, ktory spadl z rosnacego za jej plecami kwiatu, i rzucila go na spokojne wody basenu, gdzie zaczal plywac niczym jakas delikatna zolta lodeczka. - Czy skontaktowales sie ze swoja siostra? Jej slowa zwalily sie na mnie z loskotem zelaznej sztaby. Wszystkie sprawy zwiazane z Eileen i Dave'em oraz smiercia Dave'a po tym, jak zareczylem Eileen, ze bedzie bezpieczny, powrocily rojac mi sie nad glowa. Nie wiedzac nawet w jaki sposob, zerwalem sie na rowne nogi i zimny pot wystapil mi na calym ciele. -Nie moglem... - rozpoczalem odpowiedz, lecz glos mnie zawiodl. W ciasnocie mojego gardla zdlawil sie sam i w glebi duszy stanalem twarza w twarz z wiedza o swym wlasnym tchorzostwie. -Oni ja powiadomili! - krzyknalem, zwracajac sie z wsciekloscia do Lizy, ktora w dalszym ciagu obserwowala mnie z pozycji siedzacej. - Wladze cassidanskie juz jej wszystko o tym opowiedzialy! O co ci chodzi, myslisz, ze nie wie, co stalo sie z Dave'em? Lecz Liza milczala. Siedziala tylko, przypatrujac mi sie. Wowczas zdalem sobie sprawe, ze bedzie milczala dalej. O tym, co powinienem zrobic, nie powie mi ani slowa wiecej niz sami Exotikowie, ktorzy szkolili ja przeciez niemal od kolyski. Ale nie musiala. Diabel od nowa podniosl glowe w mej duszy i smiejac sie stal na drugim brzegu rzeki gorejacych wegli, wzywajac mnie, bym ja przekroczyl i podjal rekawice. A do tej pory jeszcze ani czlowiek, ani diabel nie rzucil mi wyzwania nadaremno. Odwrocilem sie do Lizy plecami i odszedlem. Rozdzial 15 Jako rzeczywisty czlonek Gildii nie musialem juz przedstawiac delegacji, by podjac pieniadze na koszty podrozy. Walute w obrocie miedzy swiatami stanowily wiedza i umiejetnosci ukryte w ludzkim opakowaniu, ktore bylo nosnikiem tych rzeczy. W ten sposob latwym do przeksztalcenia w walute kredytem byly informacje zbierane i przekazywane przez fachowych pracownikow Srodkow Przekazu z Miedzygwiezdnej Sluzby Prasowej, ktore byly rownie wazne dla poszczegolnych swiatow pomiedzy gwiazdami. Tak wiec Gildia nie byla biedna, a jej dwustu, czy cos kolo tego, rzeczywistych czlonkow dysponowalo na kazdym z czternastu swiatow dostatecznymi funduszami, by mogli im pozazdroscic szefowie rzadow. Osobliwym tego rezultatem bylo w moim przypadku to, ze pieniadze jako takie stracily dla mnie jakiekolwiek znaczenie. W zakamarku umyslu, ktory przedtem przeznaczony byl do planowania wydatkow, mialem teraz proznie - i wydawalo sie, ze z misja wypelnienia tej pustki w czasie dlugiego przelotu z Kultis na Casside pospieszyly wspomnienia. Wspomnienia o Eileen. Nigdy przedtem nie podejrzewalem, ze odgrywala w moich mlodych latach tak wazna role, zarowno przed smiercia naszych rodzicow, jak i - przede wszystkim - po niej. Ale teraz, gdy nasz statek kosmiczny dokonywal skoku, zatrzymywal sie i znowu skakal pomiedzy gwiazdami, coraz to nowe miejsca i chwile tloczyly sie w mej swiadomosci, kiedy tak siedzialem samotnie w swojej kabinie pierwszej klasy lub, jesli o to chodzi, nie mniej samotnie w westybulu, gdyz nie bylem w nastroju towarzyskim. Nie byly to wspomnienia dramatyczne. Wspominalem prezenty, ktore podarowala mi na te czy tamte urodziny. Chwile, gdy pomagala mi nie ugiac sie pod nieznosnym naciskiem, jaki Mathias w swojej proznosci wywieral na moja dusze. Jej wlasne chwile smutku, ktore bardzo latwo odnajdywalem w pamieci zwlaszcza dzisiaj, gdy zdalem sobie sprawe, iz byla wowczas samotna i nieszczesliwa, czego jednak w owym czasie nie potrafilem zrozumiec, pograzony bez reszty we wlasnym nieszczesciu. Nagle uswiadomilem sobie, ze moge sobie przypomniec dowolnie wiele wypadkow, gdy zdarzylo jej sie odlozyc na bok wlasne klopoty po to, by cos zaradzic na moje, i ani jednego - nie udalo mi sie odszukac w pamieci jednego jedynego przykladu - bym kiedykolwiek zapomnial o swoich problemach, by chociaz wziac pod uwage jej zmartwienia. Gdy wszystko to przesuwalo sie przed mymi oczyma, czulem, jak serce kraje mi sie z rozpaczy i poczucia winy. Pomiedzy jedna a druga seria skokow usilowalem utopic te wspomnienia w kieliszku. Stwierdzilem jednak, ze nie odpowiadaja mi zarowno trunki, jak i takie wyjscie z sytuacji. Przybylem na Casside. Jako ubozszej i mniejszej rozmiarami planetarnej krewniaczce Newtona, z ktorym dzielila liczacy dwanascie cial niebieskich uklad sloneczny, Cassidzie brakowalo jego powiazan akademickich, a co za tym idzie, stalego doplywu wysoce wykwalifikowanych umyslow scislych, ktore uczynily skolonizowany wczesniej swiat Newtona bogatym. Z jej stolecznego portu kosmicznego, Moro, zlapalem wahadlowiec do Alban, miasteczka uniwersyteckiego sponsorowanego przez Newton, gdzie Dave studiowal mechanike skoku i gdzie oboje z Eileen imali sie roznych zajec zarobkowych. Bylo to miasto wielopoziomowe, efektywnoscia wykorzystania terenu zblizone do mrowiska. Nie, zeby brakowalo miejsca, na ktorym mozna by je postawic, ale zbudowano je po wiekszej czesci za newtonianskie kredyty, a najtansza dostepna za te kredyty metoda budowlana wymagala skupienia potrzebnych mieszkan na najmniejszej mozliwej przestrzeni. Na przystani wahadlowca wzialem pret kierunkowy i nastawilem na adres Eileen podany mi przez nia w jedynym otrzymanym od niej liscie, tym, ktory dostalem w dniu smierci Davida. Pret poprowadzil mnie przez cala serie pionowych i poziomych przejsc i tuneli az do segmentu zespolu mieszkalnego, lezacego ponad poziomem gruntu, lecz na tym konczyla sie lista pochlebnych przymiotnikow, ktorymi mozna by go okreslic. Gdy skrecilem w korytarz, ktory mial ostatecznie doprowadzic mnie do drzwi szukanego przeze mnie domu, po raz pierwszy owo nie wymyslone bynajmniej uczucie, ktore, poki Liza nie zwrocila na nie bezposrednio mojej uwagi, nie dopuszczalo nawet do mej swiadomosci mysli o Eileen, zaczelo zblizac sie do punktu wrzenia. Niby w nocnym koszmarze, scena, ktora rozegrala sie na nowoziemskiej lesnej polanie, stanela mi przed oczami jak zywa, a wscieklosc i strach jely trawic mnie niczym goraczka. Na moment zawahalem sie - malo brakowalo, a dalbym za wygrana. Lecz bezwladnosc, ktora ogarnela mnie podczas dlugiej podrozy, popchnela mnie pod sam prog i sprawila, iz zadzwonilem do drzwi. Sekunda oczekiwania wydala mi sie wiecznoscia. Wreszcie drzwi sie otwarly i ukazala sie w nich twarz kobiety w srednim wieku. Szeroko otwarlem oczy ze zdumienia, gdyz nie byla to twarz mojej siostry. -Eileen... - wybakalem. - To znaczy... pani Davidowa Hall... Czy jest w domu? - Wowczas przypomnialem sobie, ze ta kobieta nie moze o mnie nic wiedziec. - Jestem jej bratem, z Ziemi. Redaktor Tam Olyn. Mialem na sobie oczywiscie peleryne i beret, co w pewnym sensie wystarczalo za wizytowke, lecz w owej chwili zupelnie o tym zapomnialem. Przypomnialo mi sie dopiero wtedy, gdy kobieta nieco sie sploszyla. Prawdopodobnie nigdy dotad nie widziala czlonka Gildii na wlasne oczy. -No coz, wyprowadzila sie - odparla. - To mieszkanie bylo dla niej za duze. Mieszka kilka poziomow nizej i bardziej na polnoc. Chwileczke, zaraz dam panu jej numer. Zniknela z pospiechem. Po chwili uslyszalem odpowiadajacy jej glos mezczyzny i wkrotce ukazala sie z powrotem z kartka papieru w rece. -Prosze - rzekla nieco zdyszana. - Zapisalam go panu. Pojdzie pan prosto tym korytarzem... o, widze, ze ma pan pret kierunkowy. W takim razie prosze go nastawic. To niedaleko. -Dziekuje - powiedzialem. -Nie ma za co. Cala przyjemnosc... Coz, nie powinnam pana zatrzymywac, jak mi sie zdaje - dodala, widzac, ze juz zaczynam sie odwracac. - Ciesze sie, ze moglam sie na cos przydac. Do widzenia. -Do widzenia - wyjakalem. Poszedlem korytarzem dalej, nastawiajac ponownie pret kierunkowy. Ten zas poprowadzil mnie na dol, tak ze drzwi, przy ktorych nacisnalem wreszcie dzwonek, znajdowaly sie sporo ponizej poziomu gruntu. Tym razem czekalem dluzej. Wreszcie otwarly sie, a za nimi stala moja siostra. -Tam - powiedziala. Na pierwszy rzut oka wcale sie nie zmienila. Nie znac bylo po niej zadnych oznak smutku ani zgryzot i uczulem gwaltowny przyplyw nadziei. Lecz gdy tak stala bez ruchu, po prostu mi sie przygladajac, nadzieja znowu opadla. Moglem tylko czekac. Poszedlem za jej przykladem. -Wejdz - rzekla wreszcie, niemal nie zmieniajac tonu. Odsunela sie na bok i wszedlem do srodka. Drzwi zasunely sie za mna. Chwilowo wybity z nastroju tym, co zastalem, rozejrzalem sie dookola. Obity szara draperia pokoj byl nie wiekszy niz kabina pierwszej klasy, ktora zajmowalem na statku kosmicznym. -Co sie stalo, ze mieszkasz tutaj?! - wybuchnalem. Popatrzyla na mnie, ale nie zareagowala na moje zaskoczenie. -Tu jest taniej - odparla obojetnie. -Alez nie ma potrzeby, bys oszczedzala pieniadze! - powiedzialem. - Podjalem wszelkie kroki, bys otrzymala spadek po Mathiasie. Zalatwilem z pracujacym na Ziemi Cassidaninem, ze rodzina, ktora zostawil tutaj, przekaze ci gotowke. Czy to znaczy - gdyz mysl ta do tej pory nie postala mi w glowie - ze z tej strony nastapily jakies komplikacje? Czy jego rodzina ci nie placi? -Owszem - przyznala dosc chlodno. - Lecz jest jeszcze rodzina Dave'a, ktorej trzeba pomagac. -Rodzina? - Gapilem sie na nia idiotycznie. -Mlodszy brat Dave'a chodzi jeszcze do szkoly... Zreszta mniejsza z tym. - W dalszym ciagu stala. Nie zapraszala tez, bym usiadl. - Duzo by opowiadac, Tam. Po co tu przyjechales? Utkwilem w niej wzrok. -Eileen - powiedzialem blagalnie. - Nie odezwala sie slowem. - Posluchaj - rzeklem, niczym tonacy brzytwy chwytajac sie poruszonego wczesniej tematu - nawet jesli pomagasz rodzinie Dave'a, nie widze w tym zadnego problemu. Jestem teraz czlonkiem rzeczywistym Gildii. Jesli chodzi o pieniadze, to moge ci ich zapewnic, ile tylko potrzebujesz. -Nie. Potrzasnela glowa. -Na milosc boska, dlaczego nie? Mowie ci, ze mam nieograniczone... -Nie chce nic od ciebie, Tam - przerwala mi. - Mimo to dziekuje. Ale calkiem niezle sie nam powodzi, mnie i rodzinie Dave'a. Mam dobra prace. -Eileen! -Pytalam cie o cos, Tam - rzekla, w dalszym ciagu niewzruszona. - Po co tu przyjechales? Nie bylaby bardziej odmieniona, gdyby stala sie kamieniem - nie przypominala tej siostry, ktora znalem. Nie byla ta, ktora znalem. Byla niczym zupelnie mi obca osoba. -By sie z toba zobaczyc - odparlem. - Pomyslalem, ze moze chcialabys wiedziec... -Wiem o tym wszystko - zapewnila mnie zupelnie beznamietnie. - Wszystko mi o tym opowiedziano. Mowili, ze rowniez zostales ranny, ale juz wydobrzales, prawda, Tam? -Tak - potwierdzilem bezradnie. - Ale nie calkiem. Mam noge sztywna w kolanie. Powiedzieli, ze juz tak zostanie. -To wielka szkoda - odpowiedziala. -Niech to szlag, Eileen! - wybuchnalem. - Nie stoj tu tak po prostu i nie mow do mnie, jakbys nie wiedziala, kim jestem! Jestem twoim bratem! -Nie. - Potrzasnela glowa. - Jedyni krewni, jakich mam teraz, jakich chce miec teraz, to rodzina Dave'a. Oni mnie potrzebuja. Ty mnie nie potrzebujesz i nigdy nie potrzebowales, Tam. Zawsze sam wystarczales sobie i dla siebie. -Eileen - rzeklem blagalnie. - Sluchaj, zdaje sobie sprawe, ze musisz mnie winic, przynajmniej czesciowo, za smierc Dave'a. -Nie - odpowiedziala. - Nic nie poradzisz na to, ze jestes tym, czym jestes. To wylacznie moja wina, ze przez te wszystkie lata usilowalam przekonac sama siebie, ze jestes czyms innym. Sadzilam, iz bylo w tobie cos, do czego Mathias nigdy nie dotarl, cos, co tylko czekalo na okazje, by sie ujawnic. Na to wlasnie liczylam, gdy poprosilam cie, bys pomogl mi podjac decyzje na temat Jamiego. A kiedy napisales, ze masz zamiar pomoc Dave'owi, sadzilam, ze to, co zawsze w tobie widzialam, wysuwa sie na plan pierwszy. Lecz za kazdym razem nie mialam racji. -Eileen! - krzyknalem. - To nie moja wina, ze natknelismy sie z Dave'em na szalenca. Byc moze powinienem postapic jakos inaczej, lecz naprawde po tym, jak mnie postrzelili, probowalem naklonic go, by mnie zostawil, tylko ze on nie chcial. Nie rozumiesz, ze nie tylko ja jestem winny? -Oczywiscie, ze nie, Tam - zgodzila sie. Przywarlem do niej spojrzeniem. - Nie ponosisz za to, co robisz, wiekszej odpowiedzialnosci niz pies policyjny, ktory zostal tak wyszkolony, by atakowac wszystko, co sie rusza. Jestes tym, czym uczynil cie, Tam, wuj Mathias: niszczycielem. Nie ma w tym twojej winy, ale to niczego nie zmienia. Pomimo calej tej walki, jaka z nim toczyles, nauki Mathiasa na temat NISZCZYC! utkwily ci gleboko w pamieci i nie zostawily miejsca na nic innego. -Nie wolno ci tak myslec! - wrzasnalem na nia. - To nieprawda! Daj mi tylko jeszcze jedna szanse, Eileen, a zobaczysz! Mowie ci, ze to nieprawda! -Alez to prawda - odparla. - Znam cie, Tam, lepiej niz ktokolwiek inny na swiecie. I od dawna wiedzialam, ze taki jestes. Wolalam w to po prostu nie wierzyc. Ale teraz nie mam juz innego wyjscia, dla dobra rodziny Dave'a, ktora mnie potrzebuje. Nie potrafilam pomoc Dave'owi, ale potrafie pomoc im - jesli juz nigdy sie z toba nie zobacze. Jezeli przeze mnie uda ci sie do nich zblizyc, to ich rowniez zniszczysz. Potem juz nic nie mowila i tylko stala, przypatrujac mi sie. Otwarlem usta, by jej odpowiedziec, ale nic mi nie przychodzilo do glowy. Stalismy, spogladajac na siebie z odleglosci niespelna metra, jednak rozdzielaly nas morza i otchlanie szersze i glebsze, niz kiedykolwiek widzialem w swoim zyciu. -Zatem lepiej idz sobie, Tam - odezwala sie wreszcie. Jej slowa przywrocily mnie z odretwienia do zycia. -Tak - powiedzialem glucho. - Chyba lepiej sobie pojde. Odwrocilem sie do niej plecami. Mysle, ze jeszcze stapajac ku drzwiom, wciaz mialem nadzieje, iz kaze mi sie zatrzymac i zawola z powrotem. Lecz nie uslyszalem za soba zadnego dzwieku ani ruchu. Przekraczajac prog, zerknalem po raz ostatni przez ramie. Nawet nie drgnela. Dalej stala w tym samym miejscu niczym obcy czlowiek, czekajac, az sobie pojde. Wiec poszedlem. I powrocilem do portu kosmicznego sam. Zupelnie sam. Rozdzial 16 Dostalem sie na pierwszy statek odlatujacy na Ziemie. Mialem teraz prawo pierwszenstwa przed wszystkimi, z wyjatkiem czlonkow korpusu dyplomatycznego, i nie omieszkalem z niego skorzystac. Wypchnalem z kolejki kogos z wczesniejsza rezerwacja i raz jeszcze znalazlem sie sam w kabinie pierwszej klasy, podczas gdy statek, na ktorego bylem pokladzie, wykonywal skok, zatrzymywal sie dla obliczenia swojej pozycji i znow skakal pomiedzy gwiazdami. Ta odosobniona kabina byla dla mnie niczym sanktuarium, niczym samotnia pustelnika, kokon, w ktorym moglem odgrodzic sie drzwiami od swiata i przepoczwarzyc, nim raz jeszcze wychyne w innym wymiarze na swiatlo dzienne. Obdarto mnie ze skory dawnej osobowosci i nie zostalo mi ani jedno zludzenie, ktorym moglbym sie oslonic. Oczywiscie Mathias wczesnie oczyscil moj szkielet z miesa iluzji. Lecz tu i owdzie wisial jakis strzep - jak chocby skapana w deszczu pamiec ruin Partenonu, w ktore zwyklem wpatrywac sie na ekranach wizyjnych jako chlopiec, kiedy mordercza dialektyka Mathiasa zdolala zerwac kolejny strzep nerwu lub sciegna. Przez sama swa obecnosc tam, wysoko, ponad ciemnym domem bez okien, Partenon wydawal sie podwazac wszelkie argumenty Mathiasa. Kiedys musial powstac - a zatem Mathias jest w bledzie, zwyklem pocieszac sie w myslach. Kiedys musial powstac, istnial, a gdyby ludzie z Ziemi nie byli niczym wiecej niz tym, co glosza slowa Mathiasa, nigdy nie zostalby zbudowany. Lecz istnial niegdys, tak to teraz odbieralem. Gdyz w koncu byly tam tylko ruiny, a zatem czarny defetyzm Mathiasa oparl sie probie czasu. Ja rowniez na obraz i podobienstwo Mathiasa oparlem sie probie czasu, a sny o tym, jak to zrodzeni na Ziemi beda w jakis niewiadomy sposob, pomimo owych odmienionych i wspanialszych dzieci mlodszych swiatow, chodzic w glorii slusznosci, legly tak jak Partenon w gruzach, odlozone ad acta razem z innymi dziecinnymi iluzjami, odlozone i zapomniane na deszczu. Coz takiego probowala powiedziec mi Liza? Gdybym tylko ja zrozumial, myslalem teraz, moglbym te chwile przewidziec i zaoszczedzic sobie bolesnej nadziei, ze Eileen przebaczy mi smierc Dave'a. Liza wspomniala cos o dwoch bramach, o tym, ze tylko dwie bramy stoja przede mna otworem, a ona jest jedna z nich. Teraz rozumialem, czym byly owe bramy. Byly to wrota, przez ktore mogla dotrzec do mnie milosc. Milosc - zabojcza choroba, ktora odzierala mezczyzn z sily. Nie tylko milosc fizyczna, ale wszelkie wyplywajace ze slabosci pragnienia: czulosci, piekna i nadziei na spodziewane cuda. Przypomnialem sobie teraz, iz byla jedna, jedyna rzecz, ktorej nigdy nie udalo mi sie dokonac. Nigdy nie zdolalem zranic Mathiasa, zawstydzic go czy chocby tylko wprawic w zaklopotanie. A dlaczego? Dlatego, ze byl tak sterylny, jak kazde wyjalowione cialo. Nie tylko nie kochal nikogo, ale i niczego. A w ten sposob, wyrzekajac sie swiata, zyskiwal go z powrotem, gdyz uniwersum bylo takze nicoscia i w tej doskonalej symetrii nicosci w nicosci spoczywal w swym zadowoleniu jak glaz. Zrozumiawszy to, poczulem nagle, ze moge sie znowu upic. Lecac w tamtym kierunku nie bylem do tego zdolny ze wzgledu na uczucia winy i nadziei oraz z powodu zlachmanialych resztek ciala podatnego na rozklad i milosc, przylegajacych wciaz w moim wnetrzu do czystego szkieletu filozofii Mathiasa. Ale teraz... Rozesmialem sie w glos na cala pusta kabine. Wowczas, w drodze na Casside, gdy najbardziej potrzebowalem znieczulenia trunkiem, nie bylem w stanie z niego skorzystac. Teraz zas, choc nie potrzebowalem go wcale, moglem sie w nim kapac, gdybym mial na to ochote. Oczywiscie pod warunkiem, ze pamietalbym o szacownosci mej pozycji zawodowej i nie przesadzal z piciem w miejscach publicznych. Lecz nie bylo zadnego powodu, bym nie mial sie upic w zaciszu wlasnej kabiny i to w tej chwili, jesli taka mialem ochote. W rzeczy samej mialem ku temu wszelkie powody. Byla to okazja wymagajaca uczczenia - godzina wybawienia od slabosci ciala i umyslu, ktore przynosza bol wszystkim zwyczajnym ludziom. Zamowilem butelke, szklanke oraz kubelek lodu i wznioslem toast na swoja czesc w lustrze znajdujacym sie w kabinie naprzeciw klubowego fotela, w ktorym rozsiadlem sie z butelka pod reka. Slainte, Tam Olyn, bach! - powiedzialem sam do siebie, gdyz zamowilem szkocka i wszyscy moi szkoccy i irlandzcy przodkowie szumieli mi w tej chwili w metaforycznych zylach. Napilem sie lapczywie. Dobry trunek rozlal sie przyjemnie po moim wnetrzu i rozpalil w nim ogien, a po krotkiej chwili dalszego picia sciany mej malej kabinki rozsunely sie szeroko i powrocila mi pamiec o tym, jak to owego dnia w Encyklopedii pod hipnotycznym wplywem Padmy jezdzilem na blyskawicy. Znow poczulem potege i wscieklosc, ktore wstapily we mnie wowczas, i po raz pierwszy stalem sie swiadomy mej obecnej sytuacji, juz poza wszelkimi ludzkimi slabosciami, ktore moglyby mnie powstrzymac lub oslabiac moc blyskawicy. Po raz pierwszy zauwazylem mozliwosci i potege hasla NISZCZYC! Mozliwosci, wobec ktorych to, co udalo sie zrobic Mathiasowi, a nawet to, czego sam dokonalem do tej pory, bylo dziecinna zabawka. Pilem, sniac o rzeczach, ktore staly sie teraz mozliwe. A po chwili zapadlem w sen lub tez, jak kto woli, stracilem przytomnosc i zaczalem snic w sensie doslownym. W swiat tego snu przenioslem sie prosto z jawy, bez dajacego sie zauwazyc okresu przejsciowego. Nagle znalazlem sie t a m - a tam mialo oznaczac gdzies na zboczu kamienistego wzgorza pomiedzy gorskimi szczytami a morzem rozposcierajacym sie ku zachodowi, w malym domku z kamienia, poobtykanym ziemia i darnia. Malym, jednoizbowym domku z prymitywnym paleniskiem zamiast kominka, o scianach z dwu stron pochylonych ku otworowi w dachu, ktoredy wydostawal sie dym. W poblizu ognia na scianie, na dwoch drewnianych kolkach wbitych w szpary miedzy kamieniami, wisiala moja jedyna cenna ruchomosc. Byla to bron przechodzaca w rodzie z ojca na syna, prawdziwy, oryginalny miecz claymore, claidheamh mor, "wielki miecz". Mial glownie dlugosci ponad stu dwudziestu centymetrow, prosta, obosieczna, szeroka i tepo scieta na koncu. Rekojesc zakonczona byla jedynie zwyklym jelcem z wygieta do dolu garda. Ogolnie rzecz biorac, byl to szeroki miecz obureczny, pieczolowicie zawiniety w natluszczone szmaty i jako ze nie mial pochwy, zawieszony na kolkach. W trakcie mojego snu zdjalem go ze sciany i rozwinalem, gdyz za trzy dni, stad o pol dnia drogi piechota, mialem sie spotkac z pewnym mezczyzna. Przez dwa dni niebo bylo czyste, a slonce, choc nie dawalo ciepla, swiecilo jasno, i przesiadywalem na plazy, ostrzac obie krawedzie dlugiego miecza szarym kamieniem wyrzuconym przez morze i ogladzonym przez fale. Poranek trzeciego dnia byl pochmurny, a z nastaniem switu poczal padac drobny deszczyk. Owinalem wiec miecz skrajem dlugiego, prostokatnego pledu, ktorym bylem okryty, i wyruszylem na umowione spotkanie. Zimny i mokry deszcz zacinal mi prosto w twarz i wiatr przejmowal chlodem do szpiku kosci, lecz pod przykryciem pledu z grubej, niemal oleistej welny i ja, i miecz bylismy bezpieczni przed wilgocia, totez podniosla sie we mnie ogromna, dzika radosc, cudowne uczucie, wspanialsze od wszystkiego, co odczuwalem kiedykolwiek przedtem. Moglem rozkoszowac sie jej smakiem, tak jak wilk z pewnoscia rozkoszuje sie smakiem cieplej krwi w pysku, gdyz zadne inne uczucie nie moglo temu dorownac - temu, ze szedlem wreszcie dokonac swojej zemsty. A potem sie obudzilem. Ujrzalem prawie pusta butelke i uczulem leniwa ociezalosc upojenia, lecz radosc z mego snu byla wciaz przy mnie. Wiec przeciagnalem sie tylko w fotelu i usnalem z powrotem. Tym razem nic mi sie nie snilo. Gdy sie obudzilem, nie czulem ani sladu po przepiciu. Umysl mialem chlodny, swobodny i jasny. Tak, jakby sen zakonczyl sie dopiero przed sekunda, moglem sobie przypomniec straszliwa radosc, ktora odczuwalem idac z mieczem w dloni na spotkanie w deszczu. I w jednej chwili ujrzalem wyraznie przed soba czekajaca mnie droge. Zatrzasnalem za soba obie pozostale mi bramy - a to oznaczalo, ze pozegnalem sie z miloscia. Lecz w zamian za to odnalazlem teraz oszalamiajaca jak wino radosc zemsty. Gdy pomyslalem o tym, omal nie rozesmialem sie w glos, bo przypomnialo mi sie, co powiedzial grupowy z Zaprzyjaznionych, zanim zostawil mnie ze zwlokami zmasakrowanych przez siebie ofiar. -Losu, ktory zapisalem tym ludziom, ani ty, ani zaden inny czlowiek nie ma mocy wymazac. O, to, trzeba przyznac, bylo prawda. Nie moglem wymazac tego zapisu. Lecz w mojej mocy i moich umiejetnosciach - jako jedynego na czternastu swiatach - lezalo wymazanie czegos daleko wiekszego. Moglem wymazac instrumenty, ktore do powstania takiego zapisu doprowadzily. Bylem jezdzcem i panem na blyskawicy i dzieki temu moglem zniszczyc ludnosc i kulture obydwu naraz Zaprzyjaznionych Swiatow. Mialem juz przed oczyma pierwsze przeblyski metody, za pomoca ktorej mozna bylo tego dokonac. W czasie gdy statek kosmiczny dotarl na Ziemie, podstawowy zarys mych planow byl zasadniczo gotowy. Rozdzial 17 Moim bezposrednim celem byl szybki powrot na Nowa Ziemie, gdzie Starszy Bright, wykupiwszy z niewoli oddzialy schwytane przez wojska Kensiego Graeme'a, niezwlocznie wzmocnil je nowymi posilkami. Powiekszona jednostka rozbila oboz nie opodal stolicy Partycji Polnocnej, Moretonu, jako wojska okupacyjne, ubezpieczajace egzekucje miedzygwiezdnych kredytow, naleznych Zaprzyjaznionym Swiatom za oddzialy wynajete przez nie istniejacy juz rzad buntowniczy. Lecz zanim moglem udac sie bezposrednio na Nowa Ziemie, musialem zalatwic jeszcze jedna sprawe, uzyskac dla tego, co mialem zamiar uczynic, usankcjonowanie i aprobate. Gdyz, skoro raz juz zostales czlonkiem zwyczajnym Gildii Reporterow, nie miales nad soba zadnej wladzy zwierzchniej - z wyjatkiem Rady Gildii skladajacej sie z pietnastu czlonkow, ciala stojacego na strazy Deklaracji Bezstronnosci, na mocy ktorej dzialalismy, i ustalajacego polityke Gildii, do ktorej musieli dostosowac sie wszyscy czlonkowie. Umowilem sie na spotkanie z Piersem Leafem, przewodniczacym Rady. W St. Louis byl jasny poranek kwietniowy, gdy stanalem naprzeciw Leafa po drugiej stronie uprzatnietego do czysta debowego biurka w jego biurze na najwyzszym pietrze Domu Gildii, znajdujacego sie po przeciwnej stronie miasta niz budynek Encyklopedii Finalnej -Zaszedles bardzo daleko, i to szybko, jak na swoj viek, Tam - powiedzial, gdy przyniesiono kawe, ktora zamowil dla nas obu. Byl niskim ponad piecdziesiecioletnim mezczyzna o sarkastycznym sposobie bycia, ktory od dawna juz nie wysciubil nosa poza Uklad Sloneczny i rzadko opuszczal Ziemie ze wzgledu na reprezentacyjno-informacyjne aspekty swej godnosci. -Tylko nie mow mi, ze jeszcze ci nie dosc. Czego chcesz tym razem? -Chce miejsca w Radzie - odparlem. Gdy wypowiedzialem te slowa, unosil akurat filizanke kawy. Przysunal ja do ust bez sladu wahania. Lecz w bystrym spojrzeniu, jakim obrzucil mnie znad krawedzi, ujrzalem czujnosc sokola. Zapytal krotko: -Doprawdy? A dlaczego? -Zaraz ci wyjasnie - odpowiedzialem. - Byc moze zauwazyles, iz posiadam umiejetnosc znajdowania sie tam, gdzie sa wiadomosci. Postawil filizanke dokladnie na srodku spodka. -Dlatego tez, Tam - powiedzial lagodnie - dostales niedawno peleryne do stalego noszenia. W koncu wymagamy od naszych czlonkow pewnych kwalifikacji, to chyba jasne. -Owszem - zgodzilem sie. - Niemniej uwazam, ze moje kwalifikacje sa moze nieco bardziej niezwykle... - Nie pospieszylem z wyjasnieniem, gdy nagle jego oczy otwarly sie szeroko ze zdziwienia. - Bynajmniej nie roszcze sobie pretensji do posiadania jakichs zdolnosci proroczych. Sadze jedynie, ze przypadkowo posiadam dar nieco glebszego wgladu w mozliwosci rozwoju sytuacji niz pozostali czlonkowie. Zmarszczyl brwi. Jego twarz nieznacznie sie zmienila. -Zdaje sobie sprawe - brnalem dalej - ze to brzmi jak przechwalka. Ale zatrzymajmy sie przy tym na chwile i przypuscmy, ze posiadam to, do czego zglaszam pretensje. Czy taki talent nie bylby wysoce przydatny dla Rady przy podejmowaniu decyzji dotyczacych polityki Gildii? Spojrzal na mnie przenikliwie. -Byc moze - odrzekl - pod warunkiem, ze twoje zdolnosci bylyby prawdziwe i nigdy nie zawodzily, i jeszcze cale mnostwo innych tego rodzaju zastrzezen. -Gdybym jednak zdolal rozwiac twe watpliwosci co do tych wszystkich kwestii, czy udzielilbys mi poparcia finansowego na pierwsze zwalniajace sie miejsce w Radzie? Rozesmial sie. -Czemu nie? - odparl. - Ale w jaki sposob masz zamiar mnie przekonac? -Wyglosze przepowiednie - powiedzialem. - Przepowiednie, ktora jesli sie spelni, wymagac bedzie od Rady zasadniczych decyzji politycznych. -W porzadku. - Usmiechal sie dalej. - Przepowiadaj zatem. -Exotikowie - oswiadczylem - przystapili do pracy nad likwidacja Zaprzyjaznionych Swiatow. Usmiech zniknal. Przez chwile Leaf przygladal mi sie w oslupieniu. -Co chcesz przez to powiedziec? - zazadal wyjasnien. - Exotikowie nie moga pracowac nad likwidacja czegokolwiek. To nie tylko wbrew wszystkiemu, w co, jak twierdza, wierza, ale przede wszystkim nikt nie jest w stanie zlikwidowac dwoch swiatow pelnych ludzi i calej kultury. Co w ogole rozumiesz przez slowo "zlikwidowac"? -Mniej wiecej to samo, co masz na mysli. Zburzyc kulture Zaprzyjaznionych jako czynna teokracje, zrujnowac oba swiaty finansowo, tak by zostaly tylko dwie kamieniste planety pelne glodujacych ludzi, ktorzy zmuszeni beda albo zmienic swoj styl zycia, albo wyemigrowac na inne swiaty. Przyjrzal mi sie uwaznie. Przez dluzsza chwile zaden z nas nie wyrzekl ani slowa. -Skad - wreszcie odezwal sie pierwszy - przyszedl ci do glowy ten nieprawdopodobny pomysl? -To przeczucie. Moja intuicja - odpowiedzialem. - Plus fakt, ze wojska z Zaprzyjaznionych pokonal dorsajski komandor polny Kensie Graeme pozyczony kontyngentowi cassidanskiemu w ostatniej chwili. -A to dlaczego? Taka rzecz moglaby przydarzyc sie wszedzie, w kazdej wojnie miedzy dowolnymi armiami. -Nie calkiem - zaprzeczylem. - Podjeta przez Kensiego decyzja odepchniecia polnocnego skrzydla linii Zaprzyjaznionych i zajscia nieprzyjaciela od tylu bynajmniej nie okazalaby sie sukcesem, gdyby Starszy Bright dzien wczesniej nie przejal dowodzenia i nie wydal Zaprzyjaznionym rozkazu ataku na poludniowe skrzydlo linii Kensiego. Nastapil tu podwojny zbieg okolicznosci. Komandor Exotikow pojawia sie i wykonuje jedynie sluszne posuniecie dokladnie w chwili, gdy sily Zaprzyjaznionych podejmuja akcje, ktora czyni je latwym celem ataku. Piers odwrocil sie i siegnal po telefon na biurku. -Mozesz nie sprawdzac - powiedzialem. - Juz to zrobilem. Decyzja, by pozyczyc Kensiego od Exotikow, podjeta zostala przez dowodztwo kontyngentu cassidanskiego samodzielnie, pod wplywem naglego impulsu, i nie bylo sposobu, by sluzby wywiadowcze Kensiego mogly dowiedziec sie z gory o przygotowywanym przez Brighta ataku. -W takim razie to rzeczywiscie zbieg okolicznosci. - Piers sie nachmurzyl. - Albo geniusz taktyczny, ktory jak wszyscy wiemy, posiadaja Dorsajowie. -Nie uwazasz, ze ten dorsajski geniusz moze byc nieco przechwalony? A wersji o zbiegu okolicznosci stanowczo nie moge kupic. Za wiele byloby tych zbiegow - sprzeciwilem sie. -W takim razie co? - dopytywal sie Piers. - Czym mozesz to wytlumaczyc? -Moim przeczuciem. Intuicja podpowiada mi, ze Exotikowie maja jakis sposob przewidywania z gory ruchow Zaprzyjaznionych. Mowisz o militarnym geniuszu Dorsajow. A co z psychologicznym geniuszem Exotikow? -Tak, ale... - Piers urwal, nagle zamyslony. - Cala ta sprawa wyglada nieprawdopodobnie. - Znow przyjrzal mi sie uwaznie. - Co, wedlug ciebie, powinnismy z tym poczac? -Pozwol mi w tym pogrzebac - odpowiedzialem. - Jesli mam slusznosc, to za trzy lata ujrzymy, jak oddzialy Exotikow walcza z Zaprzyjaznionymi. Nie jako najemnicy w jakiejs wojnie planetarnej, lecz w bezposredniej probie sil Exotikowie kontra Zaprzyjaznieni. - Tu zrobilem pauze. - A jezeli okaze sie, ze mam racje, udzielisz finansowego poparcia mej kandydaturze na miejsce kolejnego zmarlego lub emerytowanego czlonka Rady. Raz jeszcze maly sarkastyczny czlowieczek przygladal mi sie w milczeniu przez cala okragla minute. -Tam - rzekl wreszcie. - Nie wierze w ani jedno slowo z tego, co tutaj powiedziales. Ale obserwuj sobie, ile ci sie zywnie podoba, a juz moja w tym glowa, by Rada nie odmowila ci swego poparcia, jezeli kiedykolwiek taka kwestia wyplynie. A jesli wyjdzie choc troche na twoje, przyjdz porozmawiac ze mna raz jeszcze. -Przyjde - przyrzeklem. Wstalem, usmiechnawszy sie do niego. Skinal glowa, lecz pozostal w fotelu i nie odezwal sie ani slowem. -Mam nadzieje, ze wkrotce sie zobaczymy - powiedzialem. I wyszedlem. Zaszczepilem mu zaledwie malenka szczypte watpliwosci, akurat tyle, by sklonic go do myslenia i skierowac tok jego rozumowania w pozadanym kierunku. Lecz Piers Leaf, na nieszczescie, dysponowal wysoce inteligentnym i tworczym umyslem; inaczej nie zostalby przewodniczacym Rady. Byl to ten typ umyslowosci, ktory dopoty analizuje budzaca watpliwosc kwestie, dopoki nie zdola jej tak czy inaczej rozstrzygnac. Jezeli nie potrafil dowiesc falszywosci tezy, wowczas wedle wszelkiego prawdopodobienstwa poczynal wynajdowac dowody na poparcie jej prawdziwosci - nawet w miejscach, gdzie inni nie mogli sie ich wcale dopatrzyc. Watpliwosci, ktore posialem w umysle Leafa, mialy trzy lata na kielkowanie i wrosniecie w krajobraz pojeciowy Leafa. Musialem zadowolic sie oczekiwaniem, az to nastapi, tymczasem robilem postepy w innych dziedzinach. Zmuszony bylem spedzic pare tygodni na Ziemi, by ponownie wprowadzic nieco porzadku w moje sprawy finansowe, lecz potem znow polecialem statkiem na Nowa Ziemie. Zaprzyjaznieni, wykupiwszy, jak juz mowilem, oddzialy, ktore dostaly sie do niewoli sil cassidanskich pod dowodztwem Kensiego Graeme'a, niezwlocznie wzmocnili je posilkami i ulokowali niedaleko stolicy Partycji Polnocnej, Moretonu, jako wojska okupacyjne, zabezpieczajace egzekucje naleznych im miedzygwiezdnych kredytow. Kredyty nalezaly sie oczywiscie od buntowniczego rzadu pokonanej i nie istniejacej juz Partycji Polnocnej, ktory wynajal zolnierzy, jednak, chociaz nie calkiem legalna z prawnego punktu widzenia, praktyka polegajaca na nakladaniu na jeden swiat okupu z tytulu wszelkiego rodzaju dlugow, zaciagnietych na innym swiecie przez jakichkolwiek jego mieszkancow, nie byla pomiedzy gwiazdami zupelnie nieznana. Powod tego byl oczywiscie taki, ze wlasciwa waluta w rozliczeniach pomiedzy swiatami byly uslugi pojedynczych jednostek ludzkich czy to w postaci psychiatrow, czy zolnierzy. Dlug, zaciagniety w uslugach takich jednostek przez jeden swiat na drugim swiecie, musial byc przez swiat dluzniczy splacony i nie mogl byc anulowany nawet w wypadku zmiany rzadow. Zmiany rzadow nastepowalyby zbyt czesto, gdyby stalo sie to droga do wyjscia z miedzyplanetarnych dlugow. W praktyce wygladalo to tak, ze jesli poszczegolne swiaty popadaly ze soba w jakis konflikt i szukaly pomocy na innych planetach, za wszystko placil zwyciezca. Bylo to swego rodzaju odwrocenie regul cywilnego procesu sadowego o zwrot szkod pienieznych, gdzie strona przegrywajaca winna jest oplacic koszty sadowe stronie zwycieskiej. Oficjalna wersja wydarzen wygladala tak, ze rzad z Zaprzyjaznionych, nie otrzymawszy zaplaty za wypozyczonych buntowniczemu rzadowi zolnierzy, wypowiedzial Nowej Ziemi jako swiatowi wojne, poki Nowa Ziemia jako swiat nie uisci dlugu, zaciagnietego przez niektorych jego mieszkancow. W rzeczywistosci nie toczyly sie zadne dzialania nieprzyjacielskie, a zaplata po dostatecznie dlugich targach miala wplynac od tych nowoziemskich rzadow, ktore byly najmocniej zaangazowane w sprawe. W tym wypadku glownie rzadu Partycji Poludniowej, skoro on okazal sie zwyciezca. Lecz w tym czasie Nowa Ziemia byla pod okupacja wojsk z Zaprzyjaznionych i pojechalem tam w osiem miesiecy po ostatnim pobycie, gdyz chcialem napisac o tym cykl artykulow. Tym razem udalo mi sie spotkac z komandorem polnym bez zadnych klopotow. Wsrod babloplastycznych budynkow Kwatery Wojskowej wzniesionej na otwartym terenie juz od pierwszego rzutu oka widac bylo, ze wojsko z Zaprzyjaznionych otrzymalo rozkazy dawania ludnosci niezaprzyjaznionej tak malo, jak to tylko mozliwe, powodow do zadraznien. Nie slyszalem, by jakis zolnierz przemowil koscielnym zaspiewem, poczawszy od bramy, przez cala kwatere, na biurze komandora polnego konczac, choc ten, pomimo faktu, ze "panowal" mi, zamiast mnie "tykac", nie wygladal na ucieszonego moim widokiem. -Komandor polny Wassel - przedstawil sie. - Niech pan siada, panie Olyn. Slyszalem o panu. Byl to mezczyzna dobrze po czterdziestce, lub nieco po piecdziesiatce, z krotko przystrzyzonymi wlosami, siwymi jak u golabka. Przysadzisty jak piec, mial ciezka, kwadratowa szczeke, ktora nie miala klopotu z przybieraniem zawzietego wygladu. Wlasnie teraz, pomimo wysilkow, by sprawiac wrazenie beztroskiego, wygladal na nieprzejednanego - ja zas znalem przyczyne zmartwienia, ktore wywolalo na twarzy Wassela wyraz buntu niezgodny z jego zamiarami. -Spodziewalem sie, iz bedzie pan slyszal - powiedzialem, trzeba to przyznac, z pewna zawzietoscia. - Zatem od razu postawie sprawe jasno, przypominajac o bezstronnosci Miedzygwiezdnej Sluzby Prasowej. Odprezyl sie w fotelu. -Znamy ja dobrze, redaktorze - odparl - totez bynajmniej nie sugeruje, ze zywi pan wobec nas jakiekolwiek uprzedzenia. Ubolewamy nad smiercia panskiego szwagra oraz nad panska rana. Chcialbym jednak zaznaczyc, ze Sluzba Prasowa, wysylajac sposrod wszystkich czlonkow Gildii wlasnie pana w celu napisania serii artykulow na temat okupacji przez nas terytorium Nowej Ziemi... -Prosze pozwolic, bym byl zupelnie szczery! - przerwalem mu. - Sam sie podjalem tego zadania, komandorze. Poprosilem, by powierzono je wlasnie mnie! W owej chwili jego twarz przypominala zawziety pysk buldoga i niewiele pozostalo w niej udawania. Ja, z rowna gorycza, wpilem sie przez biurko wzrokiem w jego oczy. -Widze, ze pan nie rozumie, komandorze. - Wyrzucilem z siebie te slowa tonem w miare moznosci metalicznym i przynajmniej w mych uszach brzmial niezle. - Moi rodzice zmarli dosc wczesnie. Wychowywal mnie wuj i celem mego zycia bylo zostac reporterem. Sluzba Prasowa jest dla mnie wazniejsza niz jakakolwiek instytucja albo ludzka istota na wszystkich czternastu cywilizowanych swiatach. Deklaracje czlonka Gildii, komandorze, nosze we wlasnym sercu. A kluczowym artykulem tej Deklaracji jest bezstronnosc, starcie na proch i wyrwanie z korzeniami kazdego osobistego uczucia, tam gdzie mogloby ono wejsc w konflikt lub w najmniejszym choc stopniu wplynac na prace reportera. W dalszym ciagu przygladal mi sie z zawzietoscia zza biurka, lecz odnioslem wrazenie, ze na jego kamienne oblicze stopniowo wkrada sie cien watpliwosci. -Panie Olyn - rzekl wreszcie i ten nieco bardziej neutralny tytul byl niezobowiazujacym zlagodzeniem sztywnej, niczym przyniesionej na ostrzach bagnetow atmosfery, w jakiej zaczelismy rozmowe. - Czy probuje mi pan powiedziec, ze jest tutaj po to, by napisac te artykuly bez jakiegokolwiek uprzedzenia wobec nas? -Tak wobec was, jak i wszystkich innych spraw i ludzi - odparlem - i w zgodzie z Deklaracja Reportera. Ten cykl bedzie publicznym swiadectwem wagi naszej Deklaracji i w rezultacie przyczyni sie do polepszenia publicznego wizerunku kazdego, kto nosi peleryne. Sadze, ze nawet wtedy mi nie uwierzyl. Tresc moich slow walczyla w nim o lepsze ze zdrowym rozsadkiem, a zapewnienie o bezinteresownosci wyrazone przez kogos, kogo znal jako nie-Zaprzyjaznionego, musialo brzmiec dla niego jak pusta przechwalka. Lecz rownoczesnie mowilem jego wlasnym jezykiem. Surowa radosc zlozenia samego siebie na oltarzu ofiarnym, stoickie wyrzeczenie sie wlasnych uczuc na rzecz obowiazku, taka postawa byla zgodna z pogladami, ktorym holdowal przez cale swoje zycie. -Rozumiem - powiedzial wreszcie. Powstal i gdy poszedlem w jego slady, wyciagnal do mnie reke przez cala szerokosc biurka. -No coz, redaktorze, nie moge powiedziec, bysmy widzieli tu pana z przyjemnoscia, nawet teraz. Ale w rozsadnych granicach bedziemy z panem wspolpracowac tak dalece, jak bedzie to mozliwe. Choc wszelkie artykuly, odzwierciedlajace fakt, ze jestesmy tu jako nieproszeni goscie na obcej planecie, musza przyniesc nam szkode w oczach ludow czternastu swiatow. -Nie tym razem, jak sadze - potrzasajac jego dlonia, rzeklem krotko. Puscil moja reke i spojrzal na mnie z naglym nawrotem podejrzliwosci. -Moim zamiarem jest napisanie cyklu artykulow wstepnych - wytlumaczylem. - Bedzie on zatytulowany "Argumenty na rzecz okupacji Nowej Ziemi przez oddzialy z Zaprzyjaznionych" i ograniczy sie bez reszty do badania postaw i punktow widzenia pana i panskich ludzi, sluzacych w silach okupacyjnych. Spojrzal na mnie szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. -Do widzenia - pozegnalem go. Wyszedlem, slyszac za plecami jego wybakane z trudnoscia "Do widzenia". Wiedzialem, ze zostawiam go w stanie kompletnej niepewnosci co do tego, czy siedzi, czy tez nie, na beczce prochu. Lecz zgodnie z moimi przewidywaniami musial zmienic zdanie, kiedy pierwsze artykuly z cyklu zaczely sie ukazywac w serwisach "Wiadomosci Miedzygwiezdnych". Jest pewna roznica miedzy zwyklym reportazem a artykulem wstepnym. We wstepniaku mozesz przedstawic sytuacje z punktu widzenia diabla i dopoki nie utozsamiasz sie z nim osobiscie, dopoty mozesz sie nie bac podejrzenia o stronniczosc. Przedstawilem sytuacje z punktu widzenia Zaprzyjaznionych ich wlasnymi slowami i poprzez ich wlasne wypowiedzi. Byl to pierwszy od lat wypadek, by o zolnierzach z Zaprzyjaznionych pisano w "Wiadomosciach Miedzygwiezdnych" inaczej niz krytycznie, a w oczach Zaprzyjaznionych wszelka krytyka sugerowala oczywiscie, ze autor jest do nich osobiscie uprzedzony. Gdyz sami na swej drodze zycia nie uznawali polsrodkow i nie przyznawali do nich prawa postronnym. Totez zanim jeszcze znalazlem sie w polowie cyklu, zdazylem juz sobie zdobyc zawziete serce komandora polnego Wassela i serca wszystkich zolnierzy jego sil okupacyjnych tak dalece, jak tylko mogl je zdobyc nie-Zaprzyjazniony. Nowoziemianie odpowiedzieli oczywiscie na cykl krzykiem, by opisac okupacje rowniez z ich punktu widzenia. I bardzo dobry reporter nazwiskiem Moha Skanosky otrzymal takie wlasnie zadanie od Gildii. Lecz w oczach opinii publicznej to ja zdobylem sobie prawo pierwszenstwa, a artykuly mialy tak potezny wydzwiek, ze o malo nie przekonaly mnie samego, ich autora. Slowa, ktorymi sie poslugujemy, maja w sobie jakas magie i po ukonczeniu cyklu bylem nieomal sklonny odnalezc w sobie jakies usprawiedliwienie i nieco sympatii dla tych nieustepliwych ludzi spartanskiej wiary. Lecz na kamiennych scianach mojej duszy, choc nie naostrzony i nie opatrzony, przeciez wisial claidheamh mor, ktory nie ugialby sie przed taka slaboscia. Rozdzial 18 Bylem jednak pod scisla obserwacja mych kolegow z Gildii i po powrocie na Ziemie w poczcie w St. Louis znalazlem notke od Piersa Leafa. Drogi Tamie! Twoj cykl to swietna robota. Majac jednak w pamieci temat naszej rozmowy podczas ostatniego spotkania, bylbym zdania, ze normalna praca korespondenta lepiej przysluzylaby nie twej opinii zawodowej niz zajmowanie sie tego rodzaju publicystyka. Z najlepszymi zyczeniami na przyszlosc. P. F. Bylo to dosc przejrzyste ostrzezenie przed wyrazaniem osobistego zaangazowania w sytuacje, ktora wedle mych slow mialem uczynic przedmiotem dochodzenia. Moglo mnie ono sklonic do odlozenia zaplanowanej podrozy na St. Marie na miesiac lub jeszcze dluzej. Ale wlasnie wtedy Donal Graeme, ktory przyjal od Zaprzyjaznionych stanowisko naczelnika wojny, dokonal swego niewiarygodnego - historycy wojskowosci mowia o "niewiarygodnie blyskotliwym" - rajdu na Oriente, nie zamieszkana planete z tego samego ukladu slonecznego, co swiaty Exotikow. Skutkiem tego rajdu, jak to niemal natychmiast odkrylo czternascie swiatow, byla kapitulacja wiekszej czesci floty kosmicznej Exotikow i calkowita ruina kariery i reputacji Geneve bar-Colmaina, owczesnego komendanta ich kosmicznej zeglugi.Wynikla stad zmiana nastawienia opinii publicznej wobec Zaprzyjaznionych, gdyz Exotikowie byli ogolnie lubiani na czternastu swiatach, co odwrocilo resztki uwagi od moich artykulow. Moglem sie z tego tylko cieszyc. To, co mialem nadzieje zyskac na ich publikacji, a wiec zalagodzenie wrogosci i podejrzliwosci wobec mnie ze strony komandora Wassela i jego wojsk okupacyjnych, juz zyskalem. Udalem sie wiec na St. Marie, niewielka, lecz urodzajna planete, ktora wraz z gorniczym swiatem Coby i kilkoma nie zamieszkanymi kawalkami skaly jak Oriente dzielila uklad sloneczny ze swiatami Mary i Kultis. Oficjalnie celem mojej wizyty bylo ustalenie wplywu, jaki militarna katastrofa Oriente miala na te peryferyjna planetke z jej przewaznie rzymskokatolicka i w glownej mierze wiejska populacja. Jakkolwiek oficjalnie nie bylo miedzy nimi zadnych powiazan poza ukladem o wzajemnej pomocy, zrzadzeniem kosmografii St. Marie stala sie nieomal przedmiesciem wiekszych i potezniejszych swiatow Exotikow. Jak to zwykle bywa, gdy posiada sie bogatych i moznych sasiadow, rzady i interesy na St. Marie w znacznym stopniu zalezaly od poruszen kola fortuny Exotikow. Czytajaca publicznosc czternastu swiatow z zainteresowaniem powitalaby wiadomosc o tym, jakie skutki dla pradow i zapatrywan obecnych w zyciu politycznym St. Marie miala porazka Exotikow na Oriente. Jak latwo bylo przewidziec, odwrocila je ona o sto osiemdziesiat stopni. Po jakichs pieciu dniach uruchomiania przeroznych znajomosci udalo mi sie wreszcie uzyskac wywiad z Marcusem O'Doyne'em, bylym prezydentem i osobistoscia o wielkich wplywach politycznych w tak zwanym Blekitnym Froncie, odsunietej od wladzy partii politycznej St. Marie. Dosc bylo mi jednego rzutu oka, bym zorientowal sie, iz nie posiada sie on z tego powodu ze zle ukrywanej radosci. Spotkalismy sie w jego apartamencie hotelowym w Blauvain, stolicy St. Marie. Byl nie wiecej niz sredniego wzrostu, za to glowe mial nieproporcjonalnie wielka, czaszke mocno wysklepiona i dowodzace wielkiej sily charakteru rysy twarzy pod falujaca siwa czupryna. Glowa ta osadzona byla dosc niezgrabnie na pulchnych i raczej waskich ramionach, co w polaczeniu ze zwyczajem poslugiwania sie w normalnej rozmowie tubalnym glosem wiecowego agitatora nie zaskarbilo mu mych szczegolnych wzgledow. Bladoniebieskie oczy swiecily mu, gdy mowil. -...Obudzilo ich, jak... bogackiego! - zagail rozmowe, gdy juz usadowilismy sie z drinkami w dloniach w przesadnie miekkich fotelach, stojacych w salonie jego apartamentow hotelowych. Ulamek sekundy wczesniej, nim wyjechal z emfatycznym "...bogackiego!", uczynil teatralna pauze na wziecie oddechu, jak gdyby chcial mi pokazac, iz omal nie wezwal imienia boskiego nadaremno, ale na czas sie zreflektowal. Jak to szybko odkrylem, to lapanie sie w ostatniej chwili na krawedzi wypowiedzenia sprosnosci lub przeklenstwa, bylo stala sztuczka z jego repertuaru. - ...normalnych ludzi... zwyklych wiejskich ludzi - przemawial, pochylajac sie do mnie konfidencjonalnie. - Bo dotad byli tutaj uspieni. Tkwili w uspieniu przez cale lata, ukolysani do snu przez tych... skorkowanych Exotikow. Ale ten interes z Oriente ich przebudzil. Otworzyl im oczy! -Ukolysani do snu... niby w jaki sposob? - zapytalem. -Za pomoca austriackiego gadania, tak, austriackiego gadania! - O'Doyne jal sie kolysac w tyl i w przod na kanapie. - Jarmarcznych iluzji! Psychologicznych zagrywek... i jeszcze na tysiac i jeden sposobow, redaktorze. Nigdy by pan nie uwierzyl! -Ale moze uwierza moi czytelnicy - odparlem. - Nie przytoczylby pan tutaj jakiegos przykladu? -Ze jak? Mam... gdzies panskich czytelnikow! Tak wlasnie powiadam! Mam... gdzies panskich czytelnikow! - Znow bujnal sie do przodu, dumnie piorunujac mnie wzrokiem. - Obchodzi mnie tylko zwykly mieszkaniec mojego wlasnego swiata! Zwykly mieszkaniec! On zna wszystkie przyklady, wszystkie wymuszenia, wszystkie krzywdy! Nie damy sie zepchnac na boczny tor, panie Olyn, chociaz byc moze panu byloby to po mysli! Nie, powiadam panu, mam... gdzies panskich czytelnikow i mam... gdzies pana! Niechcacy bym wpakowal kogos w klopoty z tymi... kapociarzami, przedstawiajac jakies konkretne przyklady. -W takim razie nie daje mi pan wiele materialu do pisania - powiedzialem. - Moze zatem przejdziemy do innego tematu. Jak zrozumialem, panskim zdaniem ludzie z obecnego rzadu utrzymuja sie przy wladzy jedynie dzieki presji wywieranej na St. Marie przez Exotikow? -To po prostu zwykli kolaboranci, panie Olyn. Rzad? Dobre sobie! Nazywajmy ich Zielonym Frontem, bo niczym wiecej nie sa! Uzurpuja sobie prawo do wystepowania w imieniu wszystkich obywateli St. Marie. Ci... Zna pan nasza tutejsza sytuacje polityczna? -Jak zrozumialem - odparlem - wasza konstytucja pierwotnie podzielila cala planete na okregi wyborcze o jednakowej powierzchni, z dwoma przedstawicielami w rzadzie planetarnym dla kazdego dystryktu. Teraz panska partia utrzymuje, iz rozwoj populacji miejskiej oddal wiejskim dystryktom kontrole nad miejskimi, jako ze miasto, ktore jak Blauvain liczy sobie pol miliona mieszkancow, nie ma wiecej przedstawicieli niz dystrykt zamieszkany przez trzy lub cztery tysiace? -Wlasnie, wlasnie! - O'Doyne bujnal sie do przodu i zagrzmial pod moim adresem konfidencjonalnie. - Potrzeba reproporcjonalizacji jest palaca, jak zawsze w sytuacjach o historycznym znaczeniu. Ale czy Zielony Front przeglosuje odebranie wladzy samemu sobie? Malo prawdopodobne! Tylko jedno smiale pociagniecie, tylko oddolna rewolucja moze pozbawic ich wladzy i wprowadzic nasza partie, reprezentujaca interesy zwyklych ludzi, ludzi ignorowanych, pozbawionych praw wyborczych ludzi z miast, do rzadu. -Czy uwaza pan, ze w chwili obecnej mozliwa jest taka oddolna rewolucja? - Zmniejszylem poziom nagrywania w swoim magnetofonie. -Przed Oriente powiedzialbym... nie! Nie, chocbym mial nie wiem jak wielka nadzieje! Ale od czasu Oriente... - urwal i bujnal sie triumfalnie do tylu, spogladajac na mnie znaczaco. -Od czasu Oriente? - podpowiedzialem, jako ze znaczace spojrzenia tudziez znaczace przemilczenia nie mialy dla mnie zadnej wartosci przy wykonywaniu zwyklej pracy korespondenta. Ale O'Doyne'em kierowala typowa dla polityka obawa przed zapedzeniem sie swymi wlasnymi slowami w kozi rog. -No coz, od czasu Oriente - kontynuowal - stalo sie oczywiste, oczywiste dla kazdego myslacego obywatela tego swiata, ze St. Marie moze byc zmuszona do uniezaleznienia. Ze byc moze bedziemy musieli obejsc sie bez kontrolujacej nasze przedsiewziecia pasozytniczej dloni Exotikow. Gdzie zas mozna znalezc ludzi, ktorzy potrafiliby stanac u steru chybotliwej nawy St. Marie i przez burzliwe odmety przyszlosci wyprowadzic ja na spokojne wody? W miastach, redaktorze! W szeregach tych sposrod nas, ktorzy zawsze bronili sprawy zwyklego czlowieka. W naszej wlasnej partii Blekitnego Frontu! -Rozumiem - odrzeklem. - Ale czy w swietle waszej konstytucji zmiana wladz przedstawicielskich nie wymagalaby wyborow? I czy wyborow nie mozna sie domagac dopiero wtedy, gdy dysponuje sie wiekszoscia glosow obecnych przedstawicieli? I czy to nie Zielony Front ma teraz te wiekszosc, tak ze jest malo prawdopodobne, by zwolal wybory, ktore zmiotlyby z urzedu wiekszosc jego czlonkow? -Prawda! - zagrzmial. - Prawda! - Bujnal sie w tyl i w przod, piorunujac mnie wzrokiem, zawierajacym przejrzysta aluzje do wielkiej wagi przemilczenia tych faktow. -W takim razie - wyznalem - nie rozumiem, w jaki sposob mozliwa jest oddolna rewolucja, o ktorej pan mowi, panie O'Doyne. -Wszystko jest mozliwe! - odparl. - Nie ma rzeczy niemozliwych dla zwyklego czlowieka! Pierwsze jaskolki sa juz w powietrzu, a powietrze dojrzalo do zmian. Ktoz moze temu zaprzeczyc? Wylaczylem magnetofon. -Widze - rzeklem - ze to nas prowadzi donikad. Moze lepiej nam pojdzie bez nagrywania. -Bez nagrywania? Bezwzglednie! W rzeczy samej, bezwzglednie! - przytakiwal dobrodusznie. - Jestem tak samo gotowy odpowiadac na pytania bez nagrywania, jak i z nagrywaniem, redaktorze. A wie pan dlaczego? Dlatego, ze dla mnie z nagrywaniem i bez nagrywania to jedno i to samo. Jedno i to samo! -No coz - powiedzialem. - W takim razie moze o tych pierwszych jaskolkach w powietrzu? Bez nagrywania, moze mi pan podac jakis przyklad? Bujnal sie w moim kierunku i znizyl glos. -Mialy miejsce... zebrania, nawet na terenach wiejskich - wymamrotal. - Niepokoje i poruszenia... tyle tylko moge panu powiedziec. Jesli zapyta pan o nazwiska, adresy... oczywiscie, nie. Nic panu nie powiem. -Zatem nie liczac mglistych aluzji, odprawia mnie pan z niczym? Nie moge z tego zrobic artykulu. A panu zalezaloby na artykule na temat tej sytuacji, jak sadze? -Tak, ale... - Potezne szczeki sie zacisnely. - Nic panu nie powiem. Nie bede ryzykowal... Nic nie powiem! -Rozumiem - zgodzilem sie. Czekalem przez cala minute. Otworzyl usta, zamknal je, potem poruszyl sie niespokojnie na kanapie. -Byc moze - podjalem z wolna - byc moze istnieje wyjscie z tej sytuacji. Spod posiwialych brwi rzucil mi spojrzenie niedalekie od podejrzliwosci. -Byc moze ja moglbym wypowiedziec to zamiast pana - mowilem lagodzaco. - Nie musialby pan niczego potwierdzac. I oczywiscie nawet moje rozwazania nie zostalyby nagrane. -Pan... zamiast... mnie? Przygladal mi sie twardo. -A dlaczegoz by nie? - odrzeklem ze swoboda. Byl zbyt wytrawna osobistoscia publiczna, by okazac po sobie zaklopotanie, lecz nadal przygladal mi sie uporczywie. -My ze Sluzby Prasowej mamy wlasne zrodla informacyjne, a na ich podstawie potrafimy wyrobic sobie ogolny obraz sytuacji, nawet jesli brakuje poszczegolnych czesci. Otoz, mowiac oczywiscie hipotetycznie, sytuacja ogolna w chwili obecnej wyglada w duzym stopniu tak, jak ja pan opisal. Niepokoje i poruszenia, zebrania, odglosy niezadowolenia z obecnego, pan by pewnie powiedzial, marionetkowego rzadu. -Tak - zadudnil. - Tak, z ust mi pan wyjal. To wlasnie to... zakichany rzad marionetkowy! -Jednoczesnie - kontynuowalem - jak juz tego dowiedlismy, ow marionetkowy rzad jest w pelni gotowy do stlumienia wszelkiego rodzaju lokalnych rozruchow, nie ma zas zamiaru zwolania wyborow, ktore usunelyby go od wladzy, a wykluczywszy zwolanie takich wyborow, nie wydaje mi sie, by istnial konstytucyjny sposob zmiany status quo. Wysoce utalentowani i bezinteresowni przywodcy, ktorych w innym stanie rzeczy St. Marie moglaby, mowie moglaby, zachowujac oczywiscie ze swej strony pelna neutralnosc, znalezc w szeregach Blekitnego Frontu, wydaja sie skazani na pozostanie z dala od areny politycznej i pozbawieni srodkow, za pomoca ktorych mogliby uratowac swoj swiat od obcych wplywow. -Tak - wybakal, wpatrujac sie we mnie. - Tak. -W rezultacie jaki kurs pozostaje otwarty dla tych, ktorzy wyzwoliliby St. Marie spod wladzy obecnego rzadu? - kontynuowalem. - Skoro nie mozna sie uciec do zadnych legalnych srodkow, jedyna droga wyjscia, tak mogloby sie wydawac ludziom dzielnym i silnym, jest na czas proby odlozyc legalna procedure na bok. Jesli nie ma konstytucyjnych sposobow usuniecia ludzi dzierzacych obecnie ster rzadow, moze zajsc koniecznosc usuniecia ich innym sposobem, z oczywistym pozytkiem dla calego swiata St. Marie i kazdego jego mieszkanca. Zapatrzyl sie we mnie. Niedostrzegalnie poruszyl wargami, lecz nie rzekl nic. Jego bladoniebieskie oczy sprawialy pod siwymi brwiami wrazenie z lekka wytrzeszczonych. -Krotko mowiac... bezkrwawy zamach stanu, bezposrednie i przymusowe usuniecie owych zlych przywodcow z urzedu wydaje sie jedynym rozwiazaniem pozostalym dla tych, ktorzy wierza, ze planeta potrzebuje ratunku. Dalej, wiemy... -Czekaj pan... - przerwal donosnie O'Doyne. - Zmuszony jestem powiedziec panu tu i teraz, redaktorze, ze mojego milczenia nie nalezy tlumaczyc sobie jako przyzwolenia na ktorakolwiek z tych spekulacji. Nie doniesie pan... -Prosze pana - ja z kolei przeszkodzilem mu, podnoszac reke do gory. Uspokoil sie latwiej, niz mozna byloby przypuszczac. -To wszystko jest z mojej strony calkowicie teoretyczna supozycja. Nie uwazam, by mialo to cokolwiek wspolnego z sytuacja rzeczywista. - Zawahalem sie. - Jedyna kwestia niejasna w tej projekcji sytuacji... sytuacji teoretycznej... jest sprawa wprowadzenia jej w czyn. Zdajemy sobie sprawe, iz jesli chodzi o liczebnosc i wyposazenie, sily Blekitnego Frontu, pozostajace w stosunku jeden do stu w czasie ostatniej elekcji, trudno porownywac do planetarnych sil zbrojnych rzadu St. Marie. -Nasze poparcie... nasze oddolne poparcie... -Och, oczywiscie - powiedzialem. - W dalszym ciagu jednak otwarta pozostaje kwestia podjecia w tej sytuacji jakichkolwiek dzialan fizycznie skutecznych. To wymagaloby sprzetu i ludzi... zwlaszcza ludzi. Przez co oczywiscie rozumiem wojskowych zdolnych albo do wyszkolenia miejscowych oddzialow zlozonych z surowych rekrutow, albo do samodzielnego rozpoczecia dzialan z pozycji sily... -Panie Olyn - rzekl O'Doyne - musze zaprotestowac przeciwko takim sformulowaniom. Zmuszony jestem takie sformulowania odrzucic. Jestem zmuszony - powstal, by przejsc sie po pokoju i ujrzalem, jak wymachujac rekoma maszeruje tam i z powrotem. - Jestem zmuszony odmowic dalszego wysluchiwania takich sformulowan. -Prosze mi wybaczyc - odparlem. - Jak juz wspominalem, bawie sie mozliwosciami hipotetycznej sytuacji. Ale probujac dalej dojsc do sedna... -Nie mam nic wspolnego z sednem, do ktorego probuje pan dojsc, redaktorze! - rzekl O'Doyne, zatrzymujac sie przede mna ze srogim wyrazem twarzy. - Sedno to nie dotyczy nas z Blekitnego Frontu. -Oczywiscie, ze nie - uspokoilem go. - Wiem, ze nie dotyczy. Ma sie rozumiec, ze nie jest to bynajmniej mozliwe. -Nie jest mozliwe? - O'Doyne zesztywnial. - Co nie jest mozliwe? -Cala ta sprawa z zamachem stanu - odrzeklem. - To oczywiste. Wszelkie kroki w tym kierunku wymagalyby pomocy z zewnatrz... Na przyklad kwestia wyszkolonych wojskowych. Tacy ludzie musieliby byc dostarczeni z innego swiata, a jakiz swiat sklonny bylby swoje cenne oddzialy udostepnic na wlasne ryzyko nieznanej i pozbawionej wladzy partii politycznej z St. Marie? Pozwolilem, by moj glos wybrzmial, i siedzialem, przypatrujac mu sie z usmiechem, jak gdybym spodziewal sie po nim odpowiedzi na ostatnie pytanie. On rowniez siedzial, odwzajemniajac spojrzenie, jak gdyby spodziewal sie, ze sam sobie udziele odpowiedzi. Musielismy tak siedziec w obustronnie wyczekujacym milczeniu dobre dwadziescia sekund, nim przerwalem je znowu, wstajac z miejsca. -Oczywiscie - powiedzialem z nutka zalu w glosie - zaden. Wnioskuje zatem, ze w najblizszej przyszlosci mimo wszystko nie zobaczymy na St. Marie przelomowych zmian w rzadach ani tez w stosunkach z Exotikami. Coz - i wyciagnalem do niego reke - musze pana przeprosic, ze to ja pozwalam sobie zakonczyc ten wywiad, panie O'Doyne, lecz widze, ze stracilem poczucie czasu. Za pietnascie minut umowiony jestem na drugim koncu miasta na wywiad z prezydentem, by zapoznac sie z pogladami strony przeciwnej, a zaraz potem biegne do portu kosmicznego, by jeszcze dzis wieczorem odleciec na Ziemie. Wstal i uscisnal mi dlon jak automat. -Nie ma za co - rozpoczal. Jego glos przez jedna chwile pobrzmiewal basem, by zaraz zachwiac sie i powrocic do normalnego poziomu. - Nie ma za co... z przyjemnoscia zapoznalem pana, redaktorze, z panujaca tu naprawde sytuacja. - Wypuscil moja dlon nieomal z zalem. -Do widzenia, zatem - powiedzialem. Odwrocilem sie do wyjscia i bylem juz w polowie drogi do drzwi, gdy uslyszalem jego glos za plecami. -Redaktorze Olyn... Zatrzymalem sie i odwrocilem. -Slucham? - odparlem. -Czuje - nagle jego glos zadudnil - ze moim obowiazkiem jest pana zapytac... obowiazkiem wobec Blekitnego Frontu, obowiazkiem wzgledem mojej partii jest wymoc na panu zapoznanie mnie z wszelkimi pogloskami, jakie mogl pan uslyszec, dotyczacymi tozsamosci jakiegokolwiek swiata... jakiegokolwiek... gotowego przyjsc z pomoca wlasciwemu rzadowi, tu, na St. Marie. My takze, redaktorze, jestesmy tu, na tym swiecie, panskimi czytelnikami. Jest pan nam winien te informacje, tak jak wszystkim innym. Czy slyszal pan o swiecie, o ktorym by... doniesiono lub jak pan woli, o ktorym kraza sluchy... ze jest gotowy udzielic oddolnemu ruchowi z St. Marie pomocy w zrzuceniu jarzma Exotikow i zapewnieniu naszemu ludowi rownych praw wyborczych? Odwzajemnilem mu sie spojrzeniem. Pozwolilem mu poczekac dwie lub trzy sekundy. -Nie - odrzeklem. - Nie, panie Doyne, nie slyszalem. Stal bez ruchu, jak gdyby moje slowa przykuly go do ziemi, z nogami w lekkim rozkroku i zadartym podbrodkiem, rzucajac mi wyzwanie. -Przykro mi - powiedzialem. - Do widzenia. Wyszedlem. Nie wydaje mi sie, by w ogole odpowiedzial na moje pozegnanie. Pospieszylem wprost do gmachu rzadu i nastepne dwadziescia minut spedzilem tam w atmosferze pelnej milych i podnoszacych na duchu frazesow, przeprowadzajac wywiad z prezydentem rzadu St. Marie, Charlesem Perrinim. Potem droga na New San Marcos i Josephstown wrocilem do portu kosmicznego, wprost na statek odlatujacy na Ziemie. Na Ziemi zatrzymalem sie tylko tyle czasu, ile potrzeba, by przejrzec poczte, i bez dalszej zwloki znalazlem sie na statku podazajacym w kierunku Harmonii, a konkretnie - znajdujacej sie na tej planecie siedziby Zjednoczonej Rady Kosciolow, ktore wspolnie rzadzily obojgiem Zaprzyjaznionych Swiatow Harmonii i Zjednoczenia. Spedzilem tam piec dni szlifujac bruki miejskie oraz posadzki w biurach i na kwaterach mlodszych oficerow ich tak zwanego Urzedu Informacji Prasowej. Szostego dnia okazalo sie, ze notatka, ktora bezzwlocznie po przybyciu wyslalem do komandora polnego Wassela, spelnila swoje zadanie. Zabrano mnie do samego gmachu Rady i po sprawdzeniu, czy nie mam przy sobie broni - byly na tle sekciarskim jakies gwaltowne roznice zdan pomiedzy grupami Kosciolow na samych Zaprzyjaznionych Swiatach i jak widac nie robiono wyjatkow nawet dla prasy - wprowadzono do wysoko sklepionego gabinetu o golych scianach. Tam, w otoczeniu kilku zwyklych krzesel, posrodku czarno-bialej szachownicy podlogi, stalo masywne biurko z siedzacym za nim ubranym calkiem na czarno mezczyzna. Jedynymi bialymi akcentami w jego sylwetce byly twarz i rece. Cala reszta byla okryta ubraniem. Lecz ramiona mial kwadratowe i szerokie jak wrota stodoly, a sponad nich, nie ustepujac czernia jego ubiorowi, patrzyla para oczu, ktore zdawaly sie palic mnie zywym ogniem. Mezczyzna powstal i gorujac nade mna wzrostem o pol glowy, obszedl dookola biurko, by podac mi reke. -Bog z toba - powiedzial. Nasze dlonie sie spotkaly. Na cienkiej linii jego warg widnial nikly slad niezaprzeczalnego rozbawienia, a spojrzenie jego oczu zdawalo sie mnie sondowac niczym dwa blizniacze skalpele chirurgiczne. Scisnal moja dlon niezbyt mocno, lecz w sposob wskazujacy na sile, ktora gdyby tego zapragnal, mogla zgruchotac mi palce jak w imadle. Stanalem wreszcie przed obliczem Starszego nad Rada Starszych wladajaca polaczonymi Kosciolami Harmonii i Zjednoczenia, przed obliczem tego, ktory nazywany byl Brightem, Pierwszym wsrod Zaprzyjaznionych. Rozdzial 19 -Przychodzi pan z dobrymi rekomendacjami od komandora polnego Wassela - rzekl, gdy juz wymienilismy uscisk dloni. - Niezwykla rzecz jak na reportera. - Bylo to jedynie stwierdzenie faktu, nie zas szyderstwo, totez skorzystalem z jego zaproszenia - ktore brzmialo prawie jak rozkaz - i usiadlem, a on powrocil za biurko. Siedzielismy naprzeciwko siebie. Czlowiek ten mial w sobie moc i obietnice czarnego plomienia. Przyszlo mi nagle do glowy, ze drzemie w nim zapowiedz ognia niczym w prochu strzelniczym, skladowanym przez Turkow na terenie Partenonu w 1687 roku, kiedy to pocisk wystrzelony przez armie wenecka pod dowodztwem Orsiniego doprowadzil czarne ziarenka do eksplozji i wysadzil srodek bialej swiatyni w powietrze. Zawsze nosilem w sobie ciemny zakatek, specjalnie przeznaczony na nienawisc do tej armii i tego pocisku, gdyz jesli Partenon byl dla mnie w latach chlopiecych zywym zaprzeczeniem Mathiasowych mrokow, zniszczenia uczynione przez pocisk byly dowodem na istnienie dziedzin przez nie podbitych nawet w samym sercu swiatlosci. Zatem widok Starszego Brighta sprawil, iz polaczylem w mysli jego obraz z tym zastarzalym obiektem nienawisci, choc pilnowalem sie, by nie odslonic swych uczuc przed jego wzrokiem. Do tej pory jedynie u Padmy wyczuwalem rownie przeszywajaca na wylot moc spojrzenia, w tym wypadku jednak za spojrzeniem stal dodatkowo czlowiek. Jego oczy byly oczyma Torquemady, spiritus movens Inkwizycji starodawnej Hiszpanii - co zauwazylo juz przede mna wielu innych, jako ze Koscioly Zaprzyjaznionych nie bylyby soba bez wlasnych przesladowcow i tepicieli herezji. Za tymi oczyma kryla sie polityczna inteligencja umyslu, ktory wiedzial, kiedy spetac, a kiedy puscic wolno moce obu planet. Po raz pierwszy bylem w stanie wyobrazic sobie uczucia smialka, ktory wstepujac samotnie do klatki lwa, slyszy, jak zatrzaskuja sie za nim zelazne kraty. To znaczy, po raz pierwszy od chwili, gdy stanalem w sali Katalogu Encyklopedii Finalnej. Ugiely sie pode mna kolana - coz poczne, jesli okaze sie, iz Bright nie ma zadnych slabych punktow i probujac uzyskac nad nim kontrole, tyle zdolam osiagnac, ze sam zdradze sie przed nim z wlasnymi planami? Lecz na ratunek przyszla mi sila przyzwyczajen wyniesionych z tysiaca wywiadow, totez nawet nekany rojem watpliwosci nie przestawalem obracac automatycznie jezykiem. -...co tylko w mojej mocy w scislej wspolpracy z komandorem polnym Wasselem i jego ludzmi na Nowej Ziemi - mowilem. - Jestem im za to niezmiernie wdzieczny. -I ja rowniez - rzekl szorstko Bright, przewiercajac mnie na wylot rozpalonym do czerwonosci spojrzeniem - potrafie docenic reportera, ktory umie zachowac bezstronnosc. Inaczej nie znalazlby sie pan tutaj i nie przeprowadzal ze mna wywiadu. Praca na niwie Panskiej nie pozostawia mi wiele czasu na dostarczanie rozrywki siedmiu bezboznym swiatom pomiedzy gwiazdami. Jaki jest wlasciwie powod tego wywiadu? -Od dluzszego czasu rozwazam projekt - odparlem - zaprezentowania Zaprzyjaznionych w korzystniejszym swietle mieszkancom innych swiatow... -Po to, by dowiesc swej lojalnosci wobec deklaracji panskiego zawodu... jak mowi Wassel? - Bright wskoczyl mi w slowo. -No coz, owszem - odpowiedzialem, sztywniejac nieco na swoim krzesle. - W dziecinstwie wczesnie zostalem sierota i marzeniem mojego zycia stalo sie wstapic do Sluzby Prasowej... -Nie marnuj mojego cennego czasu, redaktorze! Ostry glos Brighta ucial niczym siekiera nie dokonczony ustep mego zdania. Nagle ponownie powstal, jakby chcial dac upust nadmiarowi nagromadzonej energii, i obszedl biurko dookola, by patrzac na mnie z gory stanac z kciukami wbitymi za pas, ciasno opinajacy go w talii i pochylona nade mna twarza koscistego mezczyzny w srednim wieku. - Czymze jest twoja Deklaracja wobec mnie, ktory stapam w swiatlosci Slowa Bozego? -Kazdy z nas ma swoj wlasny sposob na jakas swiatlosc do stapania - odparlem. Pochylal sie tak nisko nad moja glowa, ze nie mialem sposobu wstac i twarza w twarz stawic mu czolo, jak nakazywal mi instynkt. Bylo tak, jakby za pomoca sily fizycznej trzymal mnie przyszpilonego do krzesla pod soba. - Gdyby nie moja Deklaracja, nie przybylbym dzisiaj tutaj. Zapewne pan nie wie, co spotkalo mnie i mojego szwagra z rak pewnego panskiego grupowego na Nowej Ziemi... -Wiem. - Slowo to nie krylo w sobie ani krzty litosci. - W stosownej chwili otrzyma pan za to przeprosiny. Posluchaj mnie, redaktorze. - Jego waskie wargi skrzywily sie w niklym kwasnym usmieszku. - Nie jest pan Pomazancem Bozym. -Nie - odrzeklem. -Wobec tych, ktorzy krocza droga wytyczona przez Slowo Boze, istnieja podstawy, by mniemac, ze kieruja sie pobudkami wazniejszymi niz ich wlasny egoistyczny interes. Lecz ci, ktorzy bladza po omacku w mrokach, jakze maja wierzyc w cokolwiek poza swa osoba? - Krzywy usmieszek na wargach drwil w zywe oczy z jego wlasnych slow, drwil z zaspiewnych okresow, ktorych sens sprowadzal sie do nazywania mnie klamca i prowokowal do zakwestionowania jego znajomosci swiata, ktora pozwolila mu przejrzec mnie na wylot. Tym razem zesztywnialem w pozie skrzywdzonej niewinnosci. -Drwisz sobie z mej Deklaracji Reportera tylko dlatego, ze nie jest twoja! - warknalem. Moj wybuch ani troche go nie wzruszyl. Nie zmienil tez jego usmiechu. -Pan nie uczynilby glupcem Starszego nad Rada naszych Kosciolow - rzekl i odwracajac sie do mnie plecami, okrezna droga wrocil, by usiasc za biurkiem. - Powinien sie pan tego domyslic przed przyjazdem na Harmonie, redaktorze. Lecz w kazdym razie wie pan juz o tym teraz. Zagapilem sie nan, niemal oslepiony naglym przeblyskiem zrozumienia. Tak, teraz juz o tym wiedzialem - i wiedza ta sprawila, iz ujrzalem, jak swymi slowami wydal sie w moje rece. Obawialem sie, iz moze sie okazac, ze nie ma on zadnych slabych punktow, ktore moglbym wykorzystac, tak jak wykorzystywalem za pomoca slow slabosci mezczyzn i kobiet mniejszego formatu. I okazalo sie to prawda - nie mial slabych punktow w pospolitym znaczeniu i tym samym mial jeden niepospolity. Otoz jego slaboscia byla jego sila, znajomosc swiata, ta sama, ktora wyniosla go do poziomu wladcy i przywodcy swego ludu. Jego slaboscia bylo to, ze odznaczal sie fanatyzmem rownym najgorszym sposrod nich - ale i zarazem czyms wiecej. Inaczej nie stalby sie tym, kim byl. Dodatkowo musial miec sile, dzieki ktorej potrafil zrezygnowac z fanatyzmu, gdy tylko zaczynal mu zawadzac w utrzymywaniu stosunkow z przywodcami innych swiatow - ze swymi odpowiednikami i rownymi sobie pomiedzy gwiazdami. Do tego wlasnie przyznal mi sie bezwiednie przed chwila. W przeciwienstwie do otaczajacych go ludzi wyrozniajacych sie jedynie czarna suknia i dzikim spojrzeniem nie postrzegal swiata wylacznie w barwach czarnych lub bialych, lecz byl zdolny zauwazac wszystkie odcienie i umial nimi operowac - w tym rowniez odcieniami szarosci. Krotko mowiac, gdy chcial, potrafil byc politykiem - a z politykiem moglem dac sobie rade. Polityka moglem doprowadzic do popelnienia jakiegos bledu. Zapadlem sie w sobie. Siedzac tak na krzesle, pozwolilem, by uszla ze mnie calkowicie sztywnosc, i ujrzalem w oczach Brighta rozbudzone na nowo zainteresowanie. Wydalem z siebie rozdygotane tchnienie. -Ma pan slusznosc - rzeklem glosem wypranym calkowicie z zycia. Wstalem. - No coz, nie ma sensu ciagnac tego dalej. Pojde juz... -Pojdziesz? - Jego glos huknal jak strzal karabinowy, zatrzymujac mnie w miejscu. - Jeszcze nie powiedzialem, ze wywiad jest skonczony. Siadac! Spiesznie usiadlem z powrotem. Staralem sie sprawiac wrazenie pobladlego na twarzy i mysle, ze mi sie to udalo. Chociaz w naglym przeblysku intuicji zdolalem go przejrzec, w dalszym ciagu znajdowalem sie w jednej klatce z lwem. -Wlasciwie - rzekl, wpatrujac sie we mnie - co takiego chce pan zyskac ode mnie i od nas, ktorzy jestesmy Wybrancami Bozymi na obu tych swiatach? Nerwowo oblizalem wargi. -Mow - rozkazal. Nie podniosl glosu, lecz zawarte w nim niskie, donosne tony grozily, ze gdybym nie posluchal, zaplace straszliwa cene. -Rade... - wymamrotalem. -Rade? Nasza Rade Starszych? Coz to ma znaczyc? -Nie te - powiedzialem, wbijajac wzrok w podloge. - Rade Gildii Reporterow. Chcialbym zajac w niej miejsce. Wy, Zaprzyjaznieni, moglibyscie sprawic, bym je otrzymal. Po tym, jak Dave... po tym, co spotkalo mojego szwagra... to, ze w sprawie z Wasselem pokazalem, ze moge wykonywac swoja robote nie okazujac stronniczosci... to zwrocilo na mnie uwage, nawet w Radzie. Gdyby tylko udalo mi sie pociagnac to jeszcze dalej - gdybym zdolal przeciagnac sympatie opinii publicznej siedmiu pozostalych swiatow na wasza strone... zyskalbym zarowno w oczach odbiorcow, jak Gildii. Umilklem. Z wolna podnioslem wzrok. Przygladal mi sie z nieprzyjemna wesoloscia. -Spowiedz oczyszcza dusze, nawet taka jak twoja - oznajmil posepnie. - Powiedz mi, obmysliles juz sposob poprawy naszego wizerunku w oczach opinii publicznej zaniechanych przez Pana swiatow? -No coz, to zalezy - odparlem. - Musialbym rozejrzec sie tutaj za materialem do publikacji. Najpierw... -Dosyc juz na dzisiaj! Ponownie powstal zza biurka i rozkazal mi wzrokiem, bym zrobil to samo, co tez uczynilem. -Powrocimy do tego za kilka dni - rzekl. Pozegnal mnie swym usmiechem Torquemady. - Na razie do zobaczenia, redaktorze. -Do zobaczenia - udalo mi sie wykrztusic. Odwrocilem sie i calkiem roztrzesiony wyszedlem. Nie bylo to drzenie calkowicie udawane. Nogi uginaly sie pode mna jak po pelnym napiecia balansowaniu na krawedzi przepasci, a jezyk przysechl mi do podniebienia. Przez kilka nastepnych dni walesalem sie bez celu po miescie, udajac, ze podpatruje koloryt lokalny. Wreszcie na czwarty dzien po widzeniu z Brightem zostalem znowu wezwany do jego gabinetu. Gdy wszedlem, stal w polowie drogi miedzy drzwiami a biurkiem i nie zrobil w moim kierunku ani kroku. -Redaktorze - rzekl prosto z mostu - wydaje mi sie, ze nie mozesz wyrozniac nas w swoich doniesieniach tak, by nie zauwazyli tego twoi koledzy z Gildii. Jesli tak, to na co mozesz mi sie przydac? -Nie powiedzialem, ze bede was wyroznial - odpowiedzialem z oburzeniem. - Lecz jesli pokazecie mi cos godnego wyroznienia, o czym moglbym napisac, wowczas moglbym uwzglednic to w swych doniesieniach. -Tak. - Przyjrzal mi sie surowo czarnymi plomieniami oczu. - Chodz wiec przypatrzyc sie naszemu ludowi. Poprowadzil mnie do wyjscia i wszedl razem ze mna do windy, ktora zjechalismy do garazu, gdzie czekal na nas sztabowy samochod. Wsiedlismy i kierowca wywiozl nas za Council City na wies, naga i kamienista, ale schludnie podzielona na gospodarstwa. -Zauwaz - rzekl sucho Bright, gdy przejezdzalismy przez miasteczko, ktore bylo niewiele wieksze od wioski. - Tylko jeden plon zbieramy na naszych ubogich swiatach w obfitosci... a jest to nasza mlodziez, ktora najmuje sie jako zolnierze, by nasz lud nie glodowal i nasza Wiara nie upadla. Co szpeci tych oto mlodziencow i innych mijanych po drodze ludzi, ze cala reszta swiata musi odczuwac wobec nich tak ogromna niechec, nawet jesli najmuje ich, by walczyli i gineli w obcoplanetarnych wojnach? Odwrocilem sie i ujrzalem, ze jego oczy znow spoczely na mnie z ponurym rozbawieniem. -Ich... postawy spoleczne - odpowiedzialem ostroznie. Bright wybuchnal smiechem, wydostajacym sie z glebi piersi, krotkim jak kaszel lwa. -Postawy spoleczne! - rzekl surowym glosem. - Podstaw w to miejsce proste i zrozumiale slowo, reporterze! Nie postawy spoleczne, ale duma! Duma! Ci ludzie, ktorych tu widzisz, biedni jak mysz koscielna, zaprawieni jedynie do fizycznej harowki i obchodzenia sie z bronia... mimo wszystko spogladaja z wysokosci niebosieznych szczytow na powstale z prochu robaki, ktore ich wynajmuja. Wiedza, ze ich pracodawcy moga gromadzic dobra doczesne i sprzety, oplywac w dostatki i okrywac sie zlotoglowiem... lecz gdy wszyscy pospolu odejda w cien grobu, wowczas im, ktorzy tarzali sie w bogactwach i wladzy, nie bedzie nawet wolno stanac z czapka w reku pod bramami ze srebra i zlota, przez ktore my, ktorzysmy cierpieli i ktorzy jestesmy Pomazancami, przejdziemy ze spiewem na ustach. Usmiechnal sie do mnie swym dzikim usmiechem drapiezcy. -Czy posrod tego wszystkiego, co tu widzisz - zapytal - potrafisz znalezc cos, co nauczyloby tych, ktorzy wynajmuja Mowiacych z Panem, przyjecia ich z nalezyta pokora i zgotowania im serdecznego powitania? Znow kpil sobie ze mnie. Ale przejrzalem go na wylot w czasie pierwszej wizyty w jego kancelarii i im dluzej rozmawialismy, wiodaca do mego wlasnego celu waska, misterna sciezynka stawala sie coraz wyrazniejsza. A wiec i coraz mniej dbalem o jego drwiny. -Jesli chodzi o dume i pokore po ktorejkolwiek ze stron, to niewiele na to moge poradzic - odparlem. - Co wiecej, to wcale wam nie jest potrzebne. Nic was nie obchodzi, co sobie pracodawca mysli o waszych oddzialach, byle je tylko wynajmowal. Do tego zas wystarczy sprawic, by wasi ludzie stali sie zwyczajnie mozliwi do zniesienia... nie musza zaraz wzbudzac milosci, wystarczy, by mozna z nimi bylo wytrzymac. -Kierowca, stac! - rzucil Bright i samochod sie zatrzymal. Znalezlismy sie w malej wiosce. Trzezwi, czarno odziani ludzie krzatali sie wokol zabudowan z babloplastyku - prowizorycznych konstrukcji, ktore na innych swiatach dawno juz zostaly zastapione przez wymyslniejsze i bardziej atrakcyjne budowle. -Gdzie jestesmy? - zapytalem. -W miasteczku nazwanym Niezapomniani-w-Panu - odpowiedzial i opuscil po swojej stronie szybe samochodu. - A oto i ktos panu znajomy. Istotnie, do samochodu zblizala sie szczupla, czarno odziana sylwetka w mundurze przodownika roty. Mezczyzna podszedl do nas, pochylil sie nieco i oto ujrzelismy wypelniona spokojem twarz Jamethona Blacka. -Co rozkazesz, Panie? - zwrocil sie do Brighta. -Niegdys ten oficer - rzekl do mnie Bright - uchodzil za godnego najwyzszych stanowisk w szeregach tych, ktorzy sluza woli Bozej. Jednakze przed pieciu laty objawil zainteresowanie cora obcego swiata, ktora go nie przyjela, i od tamtej pory utracil chec wyniesienia w naszych szeregach. - Zwrocil sie do Jamethona. - Przodowniku roty - powiedzial. - Widziales tego czlowieka dwa razy w swoim zyciu. Raz przed pieciu laty, w jego domu na Ziemi, gdy starales sie o jego siostre, i drugi raz zeszlego roku na Nowej Ziemi, gdy on probowal wyrobic sobie przez ciebie przepustke, by zapewnic swemu asystentowi bezpieczenstwo na linii frontu. Powiedz mi, co o nim sadzisz? Wzrok Jamethona skrzyzowal sie wewnatrz samochodu z moim. -Wiem tylko, ze kochal swoja siostre i pragnal dla niej lepszego zycia, nizli, byc moze, ja bylbym jej w stanie zaofiarowac - odparl Jamethon glosem pelnym tego samego spokoju, jaki wypisany byl na jego twarzy. - I ze zyczyl dobrze swojemu szwagrowi i szukal dla niego ochrony. - Odwrocil wzrok i spojrzal Brightowi prosto w oczy. - Uwazam go za dobrego i uczciwego czlowieka, Najstarszy. -Nikt cie nie pytal, za co go uwazasz! - warknal Bright. -Wedle rozkazu - odrzekl Jamethon, w dalszym ciagu spokojnie patrzac w oczy starszego mezczyzny, ja zas poczulem w sobie narastajaca wscieklosc, tak wielka, ze juz myslalem, iz wybuchne nie baczac na konsekwencje. Bylem wsciekly na Jamethona. Nie tylko dlatego, ze mial czelnosc polecic mnie Brightowi jako dobrego i uczciwego czlowieka, lecz ze przy tym bylo w nim cos takiego, jak gdyby mnie spoliczkowal. Przez chwile nie moglem tego czegos zidentyfikowac. Wreszcie rozjasnilo mi sie w glowie. On nie bal sie Brighta. A ja, podczas pierwszego wywiadu - owszem. A przeciez ja bylem reporterem z immunitetem czlonka Gildii, on zas zwyczajnym przodownikiem roty, stojacym przed obliczem swego Naczelnego Dowodcy, sprawujacego dyktatorska wladze na obu swiatach, z ktorych jeden byl swiatem Jamethona. Jak on mogl...? Wreszcie znalazlem odpowiedz i az zeby zagryzlem z zawodu i wscieklosci. Gdyz z Jamethonem bylo nie inaczej niz z grupowym, ktory na Nowej Ziemi odmowil mi udzielenia przepustki zapewniajacej Dave'owi bezpieczenstwo. Grupowy gotow byl bez chwili wahania usluchac Brighta, ktory byl jego Starszym, lecz nie czul w sobie potrzeby chylenia czola przed tym Brightem, ktory byl tylko czlowiekiem. Podobnie teraz, Bright mial w reku zycie Jamethona, lecz odwrotnie niz w moim wypadku panowal nad niewielka czescia stojacego przed nim mlodzienca. -Twoj urlop dobiegl konca, przodowniku roty - rzekl szorstko Bright. - Przekaz swojej rodzinie, by przeslala twoje rzeczy do Council City i bez chwili zwloki dolacz do nas. Mianuje cie od tej chwili adiutantem i asystentem tego tu reportera i aby funkcje te uczynic warta zachodu, awansuje cie do stopnia komendanta. -Panie - nie okazujac zadnych uczuc, powiedzial z lekkim skinieniem glowy Jamethon. Miarowym krokiem powrocil do budynku, z ktorego dopiero co wyszedl, by w kilka chwil pozniej znow do nas dolaczyc. Bright rozkazal, by samochod sztabowy zawrocil do miasta. Gdy z powrotem znalezlismy sie w kancelarii, Bright zwolnil mnie, bym mogl sie zapoznac z zyciem Zaprzyjaznionych w Council City i jego okolicach. Szybko wykonalismy niezbyt bogaty plan zwiedzania i powrocilem wczesniej do hotelu. Nie trzeba bylo wielkiej spostrzegawczosci, by zrozumiec, ze Jamethon, pelniac funkcje adiutanta, wystepowal jednoczesnie w roli szpiega. Jednakze nie mowilem nic na ten temat, a Jamethon nie mowil nic w ogole, wiec w dniach, ktore nastapily potem, krazylismy z Jamethonem po calym Council City i jego najblizszej okolicy niczym para duchow lub ludzi, ktorzy slubowali nie odezwac sie do siebie ani slowem. Bylo to dziwaczne milczenie, oparte na obopolnym porozumieniu, ze jedyne warte omowienia miedzy nami sprawy - Eileen, Dave, i tak dalej - uczynilyby wszelka dyskusje tak bolesna, ze lepiej bylo z gory uznac ja za gre niewarta swieczki. W tym czasie wzywano mnie kilkakrotnie do kancelarii Starszego. Bright przyjmowal mnie na krotko i rozmawial glownie, choc niewiele bylo do powiedzenia, o przedstawionych przeze mnie powodach pozostawania na Swiatach Zaprzyjaznionych oraz wejscia z nim w spolke. Wygladalo to tak, jak gdyby oczekiwal jakiegos wydarzenia. I wreszcie zrozumialem, co to mialo byc. Wyznaczyl Jamethona do sprawdzania moich posuniec, sam zas analizowal sytuacje miedzygwiezdna, ktorej musial osobiscie stawic czolo jako Starszy Zaprzyjaznionych Swiatow. Szukal okolicznosci i argumentu, sprzyjajacych jak najlepszemu wykorzystaniu samolubnego reportera, ktory wyrazil chec poprawienia wizerunku jego ludu w oczach opinii publicznej. Gdy tylko zdalem sobie z tego sprawe, poczulem sie o wiele bezpieczniej, patrzac, jak z dnia na dzien zbliza sie, tak jak tego oczekiwalem, do momentu kulminacyjnego. Moment ten mial przypadac na chwile, w ktorej Bright przyjdzie mnie poprosic o rade, co ma ze mna i z tym wszystkim poczac. Z dnia na dzien i z rozmowy na rozmowe coraz bardziej topniala jego nieufnosc i malalo skrepowanie w rozmowach ze mna - i coraz wiecej mial pytan. -Coz takiego, redaktorze, lubia czytac na tych innych swiatach najbardziej? - zapytal ktoregos dnia. - Jaki temat interesuje ich najbardziej? -Oczywiscie... bohaterstwo - odpowiedzialem tonem rownie lekkim. - Oto dlaczego jest taki popyt na tematyke dorsajska... i do pewnego stopnia, Exotikow. Na wzmianke o Exotikach cien, ktory mogl byc tak udany, jak prawdziwy, przemknal przez jego twarz. -Bezboznicy - wymamrotal. Lecz na tym sie skonczylo. Nie minely dwa dni, jak wrocil do tego tematu. -Co czyni czlowieka bohaterem w oczach opinii publicznej? - zapytal. -Najczesciej - odpowiedzialem - zwyciestwo nad jakims dawniejszym, uprzednio wslawionym silaczem, bohaterem lub lotrem. - Popatrzyl na mnie z sympatia, totez postanowilem zaryzykowac. - Gdyby na przyklad wasze oddzialy z Zaprzyjaznionych wydaly bitwe rownej liczbie Dorsajow i pokonaly ich... Sympatia w mgnieniu oka ustapila miejsca wyrazowi, ktorego nigdy dotad nie widzialem na jego twarzy. Przez jedna sekunde tak sie na mnie zagapil, ze malo nie otworzyl ust ze zdziwienia. Po czym rzucil mi spojrzenie zrace niby kwas solny. -Czy masz mnie za glupca? - warknal. Pozniej twarz mu zlagodniala i przyjrzal mi sie z ciekawoscia. - ...A moze sam jestes po prostu zwyklym glupcem? Wpatrywal sie we mnie dluga, dluga chwile. W koncu pokiwal glowa. - I owszem - rzekl, niby sam do siebie. -O to wlasnie chodzi. Ten czlowiek jest glupcem. Ziemskim glupcem. Odwrocil sie na piecie i na tym skonczyla sie owego dnia nasza rozmowa. Nie mialem nic przeciwko temu, by bral mnie za glupca. Tym bezpieczniejszy dla mnie bedzie moment, kiedy wykonam ruch, by zamydlic oczy Brightowi. Ale nie moglem zrozumiec, co moglo wywolac w nim tak niezwykla reakcje. To zas mocno dawalo mi sie we znaki. Czy moje sugestie na temat Dorsajow nie byly zbyt naciagane? Kusilo mnie, by spytac Jamethona, ale ostroznosc, ktora zawsze winna isc w parze z odwaga, zdolala mnie powstrzymac. Tymczasem nadszedl dzien, gdy Bright wreszcie wystapil z pytaniem, ktore, jak wiedzialem, musial zadac mi predzej czy pozniej. -Redaktorze? - rzekl. Stal w rozkroku, ze splecionymi na grzbiecie rekoma, wygladajac przez wysokie do sufitu okno swego gabinetu w Centrum Rzadowym Council City. Odwrocony byl do mnie plecami. -Slucham, Najstarszy? - odpowiedzialem. Po raz kolejny wezwal mnie do swej kancelarii i wlasnie zdazylem przekroczyc prog. Na dzwiek glosu odwrocil sie, aby wbic we mnie plomienny wzrok. -Powiedziales mi kiedys, ze bohaterem zostaje sie dzieki zwyciestwu nad jakims dawnym slawnym bohaterem. Jako przyklad bohaterow slawnych w oczach opinii publicznej wymieniles Dorsajow... i Exotikow. -Tak jest - odrzeklem, podchodzac blizej. -Bezboznicy z Exotikow - mowil, niby glosno myslac - uzywaja oddzialow najemnych. Jakiz pozytek z pokonania najmitow... nawet gdyby to bylo mozliwe i latwe. -Dlaczego w takim razie nie pospieszyc z pomoca komus bedacemu w potrzebie? - powiedzialem lekko. - To zapewniloby wam nowy, korzystny wizerunek w oczach opinii publicznej. Zaprzyjaznieni nie sa zbyt dobrze znani z robienia tego rodzaju rzeczy. Przez mgnienie oka przygladal mi sie karcacym wzrokiem. -Komu powinnismy przyjsc z pomoca? - zapytal z moca. -No coz - odparlem - zawsze sa jakies grupki ludzi, ktore, slusznie lub nie, uwazaja sie za wykorzystywane przez otaczajace ich wieksze grupy. Niech mi pan powie, czy nigdy nie zwracaly sie do was grupki dysydentow, pragnacych, byscie na wlasne ryzyko dostarczyli im zolnierzy potrzebnych do obalenia dotychczasowego rzadu... - urwalem. - Zreszta zwracaly sie z pewnoscia. Zapomnialem o Nowej Ziemi i Polnocnej Partycji Altlandii. -Niewiele zyskalismy na naszych interesach z Partycja Polnocna w oczach innych swiatow - rzekl Bright surowym glosem. - O czym dobrze wiesz! -Och, tam obie strony mialy mniej wiecej rowne sily - odparlem. - To, co powinniscie zrobic, to pomoc jakiejs istotnie niewielkiej mniejszosci, powstajacej przeciwko gigantowi egoistycznej wiekszosci... Powiedzmy, gornikom z Coby przeciwko wlascicielom kopaln. -Coby? Gornicy? - rzucil mi surowe spojrzenie, a choc czekalem na to spojrzenie od wielu dni, zbylem je lekcewazeniem. Odwrocil sie i ruszyl do biurka. Wyciagnal reke i uniosl rog lezacej na nim karki papieru, podobnej do listu. - Tak sie sklada, ze otrzymalem apel, bysmy na wlasne ryzyko udzielili pomocy pewnej grupie... -Grupie w rodzaju gornikow z Coby? - spytalem. - Nie samych gornikow? -Nie - odrzekl. - To nie sa gornicy. - Postal przez chwile w milczeniu, po czym obszedl dookola biurko i wyciagnal do mnie reke. - Dowiedzialem sie wlasnie, ze chce pan nas opuscic? -Rzeczywiscie? - zdziwilem sie. -Czyzby mnie zle poinformowano? - zapytal Bright. Wpatrzyl sie we mnie palajacymi oczyma. -Slyszalem, ze dzis wieczorem odlatuje pan pasazerskim liniowcem na Ziemie. Powiedziano mi, ze juz zarezerwowal pan przelot. -No coz... owszem - rzeklem, odczytawszy wiadomosc, ktora chcial najwyrazniej przekazac mi tonem glosu. - Zdaje sie, ze po prostu zapomnialem. Rzeczywiscie, wyruszam w droge. -Zycze szczesliwej podrozy - powiedzial Bright. - Rad jestem, ze doszlismy do porozumienia jak przyjaciele. W przyszlosci moze pan na nas liczyc. My zas pozwolimy sobie liczyc na pana. -Prosze sie nie krepowac - odparlem. - A im wczesniej, tym lepiej. -To nastapi wystarczajaco wczesnie - oswiadczyl Bright. Raz jeszcze pozegnalismy sie i wrocilem do hotelu. Na miejscu okazalo sie, ze moje rzeczy zostaly juz spakowane, a miejsce na pasazerskim liniowcu, odlatujacym tego wieczora na Ziemie, tak jak powiedzial Bright, bylo zarezerwowane. Po Jamethonie nie zostalo ani sladu. Piec godzin pozniej znow znalazlem sie pomiedzy gwiazdami, skaczac z powrotem na Ziemie. Piec tygodni pozniej Blekitny Front St. Marie, zostawszy potajemnie wyposazony w bron i zolnierzy przez Zaprzyjaznione Swiaty, spowodowal wybuch krotkiej, lecz krwawej rewolty, ktora zastapila legalnie wybrany rzad przywodcami Blekitnego Frontu. Rozdzial 20 Tym razem nie prosilem Piersa Leafa o spotkanie. On sam mnie poprosil, bym przyszedl. Gdy kroczylem korytarzami Domu Gildii, a potem wjezdzalem winda na gore, w slad za mna odwracaly sie glowy czlonkow w pelerynach. Gdyz w ciagu tych trzech lat, ktore minely od chwili, gdy przywodcy Blekitnego Frontu przechwycili wladze na St. Marie, wiele sie w moim zyciu zmienilo. Przezylem godzine udreki podczas ostatniej rozmowy z moja siostra. I wracajac na Ziemie, mialem swoj pierwszy sen o zemscie. Potem, czesciowo na St. Marie, czesciowo na Harmonii, podjalem kroki, by wprawic w ruch jej mechanizm. Lecz w dalszym ciagu, nawet po dokonaniu dziela zemsty, nie zmienilem sie wewnetrznie. Gdyz zmiana wymaga czasu. Tak naprawde odmienily mnie dopiero ostatnie trzy lata - sklonily Piersa Leafa, by pierwszy do mnie zadzwonil, sprawily, ze gdy szedlem, w slad za mna obracaly sie glowy ludzi w pelerynach. W tym okresie moje zdolnosci pojmowania osiagnely pelnie swej potegi do tego stopnia, ze sila kontrastu wydawalo mi sie teraz, iz przedtem znajdowaly sie w stanie niemowlectwa, oslabienia i uspienia, nawet wowczas, gdy sciskalem na pozegnanie dlon Starszego Brighta. Przesnilem swoj prymitywny sen o zemscie z mieczem w dloni, idac na spotkanie w deszczu. Wowczas po raz pierwszy poczulem sile jej przyciagania, lecz to, co teraz czulem w rzeczywistosci, bylo daleko mocniejsze niz jadlo, napitek lub milosc - albo i samo zycie. Glupcami sa ci, co sadza, ze bogactwo, kobiety, mocne trunki czy wrecz narkotyki potrafia dobyc najwyzszy wysilek z duszy mezczyzny. Podniety wyplywajace z tych przyjemnosci sa nedzna namiastka w porownaniu z przyjemnoscia z nich najwieksza, zadaniem pochlaniajacym bez reszty jego i jego kosci, miesnie, mozg, nadzieje, obawy i marzenia - i wciaz wolajacym o jeszcze. Glupcami sa ci, co mysla inaczej. Zaden wielki wysilek nie zostal nigdy kupiony za pieniadze. Ni malowidlo, ni wiersz, ni utwor muzyczny, ni katedra z kamienia, ni zadne panstwo nie bylo nigdy powolane do zycia dla zaplaty jakiegokolwiek rodzaju. Ni Partenon, ni Termopile nie byly wzniesione ani bronione dla nagrody czy chwaly, ani Buchara spladrowana, ani Chiny zdeptane butem Mongola jedynie dla lupu i wladzy. Wynagrodzeniem za dokonanie tych rzeczy bylo samo wprowadzenie ich w czyn. Byc panem swej wlasnej osoby - uzywac siebie samego jako narzedzia w swym reku - i w ten sposob wzniesc albo zrujnowac cos, czego nikt inny nie potrafil zbudowac lub zburzyc - oto najwieksza przyjemnosc znana czlowiekowi! I temu, ktory czujac dluto w dloni, uwolnil aniola uwiezionego w marmurowym bloku, i temu, ktory czujac w dloni miecz, na bezdomnosc skazal dusze, mieszkajaca wczesniej w ciele jego smiertelnego wroga - kazdemu z tych dwoch jednako smakuje ten rzadki pokarm przeznaczony tylko dla demonow i bogow. Tak jak smakowal i mnie przeszlo dwa lata temu. Snilem o tym, ze dzierzac blyskawice w dloni, sprawuje wladze nad czternastoma swiaty i naginam je wszystkie do swej wlasnej woli. Dzis, dzierzac blyskawice w dloni, sprawowalem wladze nad nagimi faktami i je odczytywalem. Moje umiejetnosci okrzeply i wiedzialem, co nieudany zbior pszenicy na Freilandii musi na dluzsza mete oznaczac dla tych, ktorzy na Cassidzie pragna zdobyc wyksztalcenie zawodowe, lecz nie sa w stanie za nie zaplacic. Widzialem jak na dloni posuniecia tych, ktorzy jak William z Cety, Projekt Blaine z Wenus lub bond Sayona z obu Exotikow naginali do swej woli i odmieniali ksztalt rzeczy dziejacych sie pomiedzy gwiazdami - i z latwoscia odczytywalem ich przyszle rezultaty. A dysponujac ta wiedza, przenosilem sie z miejsca na miejsce, uprzedzajac wydarzenia i opisujac je, nim jeszcze poczynaly sie na dobre rozgrywac, az moi koledzy z Gildii jeli uwazac mnie w polowie za diabla lub jasnowidza. Lecz nic mnie nie obchodzily ich mysli. Dbalem tylko o sekretny smak czekajacej mnie zemsty, czulem w garsci dotyk niewidzialnego miecza - narzedzia mojego NISZCZYC! Teraz nie mialem juz zadnych watpliwosci. Choc nie wzbudzilo to mojej milosci do Mathiasa, zrozumialem, ze przejrzal mnie na wylot - zza jego grobu wprowadzalem w zycie testament jego antywiary z moca, jakiej nigdy nie moglby sobie wyobrazic. W tej chwili jednakze znajdowalem sie w gabinecie Piersa Leafa. Czekal na mnie w progu, gdyz zapewne uprzedzono go, ze juz wjezdzam na gore. Uscisnal mi dlon na przywitanie, nie puszczajac jej, zaciagnal mnie do gabinetu i zamknal za nami drzwi. Usiedlismy, nie przy biurku, lecz na plywakach stojacej z boku sofy i nadmiernie wypchanego fotela, i Leaf nalal drinki wychudlymi ze starosci palcami. -Slyszales, Tam? - rozpoczal bez zadnych wstepow. - Morgan Chu Thompson nie zyje. -Slyszalem - odpowiedzialem. - I w Radzie jest teraz wolne miejsce. -Tak. - Upil maly lyczek i odstawil szklaneczke. Zmeczonym gestem potarl twarz dlonmi. - Morgan byl moim starym przyjacielem. -Wiem - rzeklem, choc nie czulem dla niego zadnego wspolczucia. - To musial byc dla ciebie cios. -Bylismy w jednym wieku... - Urwal i usmiechnal sie do mnie nieco zdawkowo. - Wyobrazam sobie, ze spodziewasz sie, iz pomoge ci finansowo, bys mogl zajac jego miejsce? -Uwazam, ze gdybys tego nie zrobil, czlonkowie Gildii mogliby uznac to za nieco dziwne po tym, jak moje sprawy zaczely sie od jakiegos czasu dobrze ukladac. Skinal glowa, lecz odnioslem wrazenie, iz ledwie mnie slucha. Podniosl do ust drinka, bez specjalnego zainteresowania pociagnal znow kilka kropel i odstawil na miejsce. -Blisko trzy lata temu - rzekl - przyszedles tu zobaczyc sie ze mna i wyglosic przepowiednie. Pamietasz? Usmiechnalem sie. -Nie sadze, bys mogl o tym zapomniec - powiedzial. - No coz, Tam... - Urwal i ciezko westchnal. Wygladalo na to, ze ma klopoty z dotarciem do tego, co chcial powiedziec. Lecz w sztuce cierpliwosci bylem juz w owym czasie starym wyjadaczem. Czekalem. -Mielismy czas sie przypatrzyc, jak rozwina sie wydarzenia, i wydaje mi sie, iz miales racje... i zarazem nie miales. -Nie mialem? - powtorzylem. -No coz, owszem - odparl. - Twoja teoria byla taka, ze Exotikowie usiluja zniszczyc kulture Zaprzyjaznionych na Harmonii i Zjednoczeniu. Spojrz zas, jak rzeczy potoczyly sie do tej pory. -Och? - powiedzialem. - No i jak...? Na przyklad? -Coz, wiadomo prawie od pokolenia, ze fanatyzm Zaprzyjaznionych... nierozsadne akty gwaltu jak ta masakra, ktora trzy lata temu kosztowala zycie twego szwagra... obracaly przeciwko Zaprzyjaznionym opinie trzynastu swiatow. Az doszlo do tego, ze zaczeli tracic okazje do wynajmowania swych mlodych mezczyzn jako najemnych zolnierzy. Lecz ktokolwiek mial sprawne chocby jedno oko, widzial, ze bylo to cos, co Zaprzyjaznieni zgotowali sobie sami przez fakt, iz sa tacy, jacy sa. Nie sposob winic o to Exotikow. -Nie - odrzeklem. - Raczej nie. -Oczywiscie, ze nie. - Znow pociagnal lyczek swojego drinka, tym razem z nieco wieksza ochota. - Wydaje mi sie, ze wlasnie dlatego mialem tak wiele watpliwosci, gdy powiedziales mi, ze Exotikowie zdecydowani sa dobrac sie Zaprzyjaznionym do skory. To po prostu nie trzymalo sie kupy. Ale potem okazalo sie, ze Zaprzyjaznieni popieraja rewolucje Blekitnego Frontu na St. Marie w systemie Procjona i pod samym nosem Exotikow. I zostalem zmuszony przyznac, ze jednak miedzy Zaprzyjaznionymi a Exotikami dzieje sie cos niedobrego. Zatrzymal sie i spojrzal na mnie. -Dziekuje - odparlem. -Ale Blekitny Front nie przetrwal - kontynuowal. -Na poczatku wydawalo sie, ze ma dosc duze poparcie ludnosci - przerwalem mu. -Tak, tak. - Piers gestem zmiotl moje slowa na strone. - Ale wiesz, jak to jest w takich sytuacjach. Ludzie sa zawsze przeczuleni na punkcie wlasnej wartosci, gdy w gre wchodzi wiekszy i bogatszy sasiad... niewazne, czy na pobliskim swiecie, czy na pobliskim podworku. Rzecz w tym, ze St. Marie'anie w krotkim czasie musieli przejrzec na wylot Blekitny Front i spisac na straty... zdelegalizowac ich partie, tak jak to jest do dzis. To sie musialo zdarzyc. Tak czy owak, ludzi z Blekitnego Frontu byla zaledwie garstka, i to w wiekszosci pomylencow. Poza tym w cieniu dwoch tak bogatych swiatow, jak Mara i Kultis, St. Marie nie ma warunkow, by sie usamodzielnic ani finansowo, ani tez w zaden inny sposob. Ten caly Blekitny Front byl od poczatku skazany na kleske... kazdy postronny obserwator musial to zauwazyc. -Tez tak sadze - powiedzialem. -Ty to dobrze wiesz! - rzekl Piers. - Nie powiesz mi, ze dysponujac taka spostrzegawczoscia, Tam, mozna bylo nie wiedziec o tym od samego poczatku. Ja wiedzialem. Lecz nie wiedzialem jednego... i najwyrazniej ty tez nie wiedziales... ze gdy tylko Blekitny Front dostanie kopniaka, Zaprzyjaznieni wysla na St. Marie wojska okupacyjne z zadaniem, by prawowity rzad zaplacil im za pomoc udzielona Blekitnemu Frontowi. I ze na podstawie traktatu o wzajemnej pomocy, istniejacego pomiedzy Exotikami a legalnym rzadem St. Marie od zawsze, Exotikowie beda zmuszeni przychylic sie do prosby St. Marie o pomoc w wyrugowaniu sil okupacyjnych z Zaprzyjaznionych - jako ze St. Marie nie bylaby w stanie zaplacic takiego rachunku, jaki przedstawili Zaprzyjaznieni. -Owszem - przyznalem. - Przewidzialem i to. Obrzucil mnie czujnym spojrzeniem. -Doprawdy? - zapytal. - Jak w takim razie mogles pomyslec, ze... Urwal, zamysliwszy sie nagle. -Rzecz w tym - powiedzialem ze swoboda - ze ekspedycja karna Exotikow nie miala zbyt wielu klopotow z przyparciem wojsk z Zaprzyjaznionych do muru i rozniesieniem ich na strzepy. Zaprzestano teraz dzialan ze wzgledu na zimowa pore, lecz jesli Starszy Bright i jego Rada nie przysla posilkow, zolnierze, ktorzy stacjonuja na St. Marie, beda prawdopodobnie zmuszeni na wiosne sie poddac. Zaprzyjaznionych nie stac na wyslanie posilkow, ale tak czy inaczej musza... -Nie - rzekl Piers - wcale nie musza. - Spojrzal na mnie dziwnym wzrokiem. - Jak przypuszczam, masz zamiar mnie przekonac, ze cala ta sytuacja byla manewrem Exotikow, przeprowadzonym po to, by dwa razy upuscic krwi Zaprzyjaznionym... raz poprzez ich pomoc dla Blekitnego Frontu, a dwa... przez koszty wyslania posilkow. Usmiechnalem sie w duchu do siebie, gdyz trafil w sedno tego, co zamierzylem osiagnac trzy lata temu - tyle tylko, ze zaplanowalem sobie, iz to on opowie o tym mnie, nie zas ja jemu. -Czyz tak nie jest? - odparlem, udajac zdumienie. -Nie - powiedzial z moca Piers. - Jest dokladnie odwrotnie. Bright i jego Rada zamierzaja oddac swe wojska okupacyjne na rzez albo w niewole. Najlepiej na rzez. W rezultacie w oczach trzynastu swiatow stanie sie akurat to, co miales zamiar powiedziec: zasada, ze dowolny swiat moze byc zajety pod zastaw dlugow zaciagnietych przez jego mieszkancow, jest zywotna... nawet jesli nie uznawana prawnie... czescia miedzygwiezdnej struktury finansowej. Natomiast Exotikowie, zwyciezajac Zaprzyjaznionych na St. Marie, ja odrzuca. Fakt, ze Exotikowie sa zobowiazani traktatem do udzielenia w odpowiedzi na apel pomocy St. Marie, niczego nie zmienia. Brightowi wystarczy tylko poszukac pomocy na Cecie, Newtonie i wszystkich innych swiatach scislokontraktowych, by sformowac lige, ktora rzuci Exotikow na kolana. - Urwal i wpatrzyl sie we mnie. - Teraz widzisz, do czego zmierzam? Czy juz rozumiesz, dlaczego powiedzialem, ze miales racje... i zarazem jej nie miales? Czy teraz widzisz, jak bar dzo sie myliles? -Tak - powiedzialem i skinalem glowa. - Teraz to widze. To nie Exotikowie maja chrapke na Zaprzyjaznionych. To Zaprzyjaznieni maja zamiar dobrac sie Exotikom do skory. -Dokladnie o to chodzi! - rzekl Piers. - Bogactwo i wyspecjalizowana wiedza Exotikow staly sie osia stowarzyszenia skupiajacego swiaty luznokontraktowe i pozwolily im zrownowazyc oczywista przewage, jaka daje handel wyszkolonymi ludzmi niczym workami pszenicy, a to wlasnie zapewnilo swiatom scislokontraktowym ich sile. Jesli Exotikowie zostana pobici, rownowaga sil miedzy dwoma obozami ulegnie zlamaniu. A tylko ta rownowaga pozwolila naszemu Staremu Swiatu, Ziemi, trzymac sie z dala od jednych i drugich. Dalej, zostanie ona wciagnieta do ktoregos z obozow, ktokolwiek zas ja wezmie, bedzie kontrolowal Gildie i dotychczasowa bezstronnosc naszej Sluzby Prasowej. - Zamilkl i usiadl, jak gdyby w wyczerpaniu. Wnet wyprostowal sie znowu. - Zdajesz sobie sprawe, ktorej grupie dostanie sie Ziemia, jesli zwycieza Zaprzyjaznieni - podjal. - Grupie scislokontraktowej. A wiec, Tam... na czym my, my z Gildii, teraz stoimy? Odpowiedzialem mu spojrzeniem, ktore mialo go przekonac, ze pochlaniam jego slowa niczym gabka. W rzeczywistosci zas smakowalem pierwsze niedojrzale owoce mej zemsty. Oto mialem go wreszcie w punkcie, do ktorego zamierzalem go doprowadzic, punkcie, w ktorym Gildia stanela przed rozpaczliwym wyborem: albo zlamie swa kardynalna zasade bezstronnosci przez przymusowe opowiedzenie sie po stronie przeciwnikow Zaprzyjaznionych Swiatow, albo nieodwolalnie wpadnie w rece obozu scislokontraktowego, do ktorego nalezeli Zaprzyjaznieni. Pozwolilem, by czekal i czul sie przez chwile bezradny. Wreszcie nie spieszac sie, odpowiedzialem. -Jezeli Zaprzyjaznieni moga zniszczyc Exotikow - rzeklem - to niewykluczone, ze i Exotikowie moga zniszczyc Zaprzyjaznionych. Zwykle w takich sytuacjach istnieja jednakowe mozliwosci przechylenia szal zwyciestwa tak w jedna, jak w druga strone. Otoz gdybym, bez podwazania naszej bezstronnosci, udal sie na St. Marie przed wiosenna ofensywa, mogloby sie tak zdarzyc, ze moja zdolnosc glebszego od innych wgladu w sytuacje pomoglaby wplynac na kierunek przechylu. Piers z nieco pobladla twarza przygladal mi sie szeroko otwartymi oczyma. -Co przez to rozumiesz? - powiedzial wreszcie. - Nie mozesz otwarcie stanac po stronie Exotikow... chyba nie o tym myslisz? -Oczywiscie, ze nie - odpowiedzialem. - Ale moglbym prawdopodobnie dostrzec cos, co wplyneloby korzystnie na zmiane ich polozenia. Postaralbym sie sprawic, by i oni to zauwazyli. Nie zagwarantuje to, oczywiscie, jednoznacznego sukcesu, lecz w przeciwnym razie, jak sam mowiles, nie wiemy nawet, na czym stoimy. Zawahal sie. Siegnal po stojaca na stoliku szklaneczke i gdy ja podnosil, reka nieznacznie mu drzala. Nie potrzeba bylo wielkiej intuicji, by domyslic sie, o czym myslal. To, co zasugerowalem, bylo pogwalceniem ducha zasady bezstronnosci Gildii, jesli nie jej litery. Opowiedzielibysmy sie po jednej ze stron - lecz Piers myslal, ze ze wzgledu na dobro Gildii byc moze powinnismy wlasnie tak uczynic, poki jeszcze wybor spoczywal w naszych rekach. -Czy masz jakies niezbite dowody, ze Starszy Bright nosi sie z mysla dopuszczenia do wyciecia w pien swych wojsk okupacyjnych, tak jak stoja? - przerwalem jego wahania. - Czy z cala pewnoscia wiemy, ze im nie wysle posilkow? -Mam na Harmonii kontakty, przez ktore wlasnie w tej chwili usiluje zdobyc dowody... - zaczal mowic, gdy na jego biurku zadzwonil telefon. Nacisnal przycisk i na ekranie pojawila sie twarz jego sekretarza, Toma Lassiri. -Panie redaktorze - powiedzial Tom - telefon z Encyklopedii Finalnej. Do redaktora Olyna. Od panny Lizy Kant. Twierdzi, iz jest to sprawa w najwyzszym stopniu nie cierpiaca zwloki. -Odbiore - rzeklem, nim jeszcze Piers skinal glowa. Z jakichs powodow, ktorych badac nie mialem czasu, serce podskoczylo mi do gardla. Obraz na ekranie zniknal, potem zas ukazala sie na nim twarz Lizy. -Tam! - powiedziala, nie bawiac sie w zadne formulki powitalne. - Tam, przybywaj tu w tej chwili. Mark Torre zostal postrzelony przez zamachowca! Pomimo wysilkow lekarzy umiera... I chce mowic z toba... z toba, Tam, poki nie jest za pozno. Och, pospiesz sie, Tam! Przybywaj, jak tylko mozesz najszybciej! -W tej chwili wychodze - odrzeklem. I wyszedlem. Nie bylo czasu, bym mogl spytac samego siebie, dlaczegoz to mialbym odpowiadac na jej wezwanie. Sam dzwiek jej glosu poderwal mnie z fotela i wygnal precz z gabinetu Piersa, jakby jakas ogromna dlon spoczela na moich barkach. Po prostu - poszedlem. Rozdzial 21 Liza wyszla mi na spotkanie do holu Encyklopedii Finalnej, gdzie po raz pierwszy ujrzalem ja przed laty. Zabrala mnie do kwatery Marka Torre ta sama droga prowadzaca przez osobliwy labirynt i ruchomy pokoj, ktora wiodla mnie uprzednio, po drodze zas opowiedziala mi, co sie stalo. Nastapilo to, przed czym probowano sie zabezpieczyc, wznoszac labirynt wraz z cala reszta - przewidywalny, acz nieprawdopodobny statystycznie smiertelny przypadek, ktory w koncu dosiegnal Marka Torre. Budowa Encyklopedii Finalnej od samego poczatku wyzwalala leki drzemiace w umyslach ludzi o zaburzonej psychice na wszystkich czternastu zaludnionych swiatach. Poniewaz cel konstrukcji Encyklopedii byl tajemnica, ktorej nie mozna bylo ani zdefiniowac, ani latwo wypowiedziec slowami, budzila ona groze wsrod psychotykow zarowno na Ziemi, jak i gdzie indziej. I w koncu jednemu z nich udalo sie dostac do Marka Torre - byl to nieszczesny paranoik, ktory trzymal swa chorobe w ukryciu nawet przed wlasna rodzina, podczas gdy w myslach sycil i hodowal urojenie, iz Encyklopedia Finalna ma stac sie ogromnym mozgiem, sprawujacym kontrole nad wola kazdego czlonka ludzkosci. Gdy wreszcie dotarlismy z Liza do biura, minelismy lezace na podlodze jego zwloki; zwloki chudego jak szczapa siwowlosego starca z dobrotliwym obliczem i plama krwi na czole. Wpuszczono go, powiedziala mi Liza, przez pomylke. Owego popoludnia spodziewano sie, ze nowy lekarz przyjdzie obejrzec Marka Torre. Na skutek jakiegos nieporozumienia ten starszy, dobrotliwie wygladajacy i dobrze ubrany jegomosc zostal wpuszczony zamiast niego. Oddal dwa strzaly do Marka i jeden do siebie, ponoszac smierc na miejscu. Mark, z dwiema dziurami w plucach, szybko opadal z sil, ale wciaz jeszcze utrzymywal sie przy zyciu. Gdy w koncu Liza przyprowadzila mnie do niego, lezal na wznak na zakrwawionym przykryciu wielkiego loza w sypialni polozonej tuz obok gabinetu. Byl rozebrany do pasa i szerokie biale bandaze krzyzowaly sie na jego piersi jak bandolety. Oczy mial zamkniete i zapadniete, tak ze sterczacy nos i wydatny podbrodek zdawaly sie unosic niby we wscieklej urazie powzietej pod adresem smierci, ktora powoli i nieublaganie wciagala jego twardo opierajacego sie ducha w swe ciemne odmety. Ale nie jego twarz zapamietalem najlepiej. Najbardziej utkwila mi w pamieci niespodziewana szerokosc klatki piersiowej i barkow oraz dlugosc obnazonego ramienia. Nagle z zamierzchlej przeszlosci, z czasow mej chlopiecej nauki historii, powrocila relacja naocznego swiadka, dopuszczonego do loza smierci Abrahama Lincolna, o tym, jak to ow swiadek uderzony byl potega miesni i koscca ujawnionych przez rozebrane do pasa cialo prezydenta. Tak tez bylo w wypadku Marka Torre. Jego miesnie co prawda ulegly znacznym zanikom, spowodowanym dluga choroba i sporadycznym czynieniem z nich uzytku, lecz szerokosc i dlugosc kosci wskazywaly na to, ze jako mlodzieniec musial dysponowac olbrzymia sila fizyczna. W pokoju znajdowali sie inni ludzie, wsrod nich kilku lekarzy, ale rozstapili sie przed nami, gdy Liza podprowadzila mnie do wezglowia. Pochylila sie i miekko przemowila do lezacego: -Marku! - powiedziala. - Marku! Przez kilka sekund sadzilem, ze nic nie odpowie. Pamietam nawet, iz pomyslalem, ze juz nie zyje. Lecz wowczas zapadniete oczy otworzyly sie, jely bladzic po zebranych i skupily sie na Lizie. -Tam jest tutaj, Marku - rzekla. Odsunela sie, by dopuscic mnie blizej do loza i spojrzala na mnie przez ramie. - Nachyl sie, Tam. Zbliz sie do niego - poprosila. Przysunalem sie i pochylilem nad umierajacym. Jego oczy przygladaly mi sie uporczywie. Nie bylem pewny, czy rozpoznaje mnie, czy tez nie, ale jego wargi poruszyly sie i uslyszalem cien szeptu, cos, jakby poruszenie ducha szczekajacego lancuchami w glebi wymizerowanej jamy jego niegdys szerokiej piersi. -Tam... -Tak - powiedzialem. Odkrylem, ze trzymam go za reke. Nie wiedzialem dlaczego. Dlugie kosci byly w moim uchwycie zimne i pozbawione sily. -Synu... - wyszeptal tak slabo, ze ledwie go moglem doslyszec. W tej samej chwili, niczym razony gromem, zesztywnialem i zlodowacialem; zlodowacialem, jak gdyby mnie zanurzono w zimnej wodzie, i poczulem gwaltowna i straszliwa wscieklosc. Jak on smial? Jak on smial nazywac mnie "synem"? Nie dalem mu pozwolenia, prawa ani zachety, by tak ze mna postapil - ze mna, ktorego prawie nie znal. Mnie, ktory nie mial nic wspolnego z nim ani z jego praca, ani z niczym, co soba reprezentowal. Jak smial nazwac mnie "s y n e m"? Lecz on szeptal dalej. Zmusil sie do dodania jeszcze dwoch wyrazow do owego strasznego i nieuczciwego slowa, ktorym sie do mnie zwrocil. -...przejmij ja... Potem jego oczy sie zamknely, wargi zastygly, ale powolne, bardzo powolne poruszenia klatki piersiowej wskazywaly na to, ze Mark jeszcze zyje. Puscilem jego dlon, odwrocilem sie i wypadlem z sypialni. Znalazlem sie w biurze i tam, nie z wlasnej woli, zatrzymalem sie zdezorientowany, gdyz otwor wyjsciowy byl zamaskowany i ukryty. Dogonila mnie Liza. -Tam? Polozyla mi dlon na ramieniu i sklonila, bym spojrzal jej w twarz. Zrozumialem, ze slyszala to, co powiedzial Mark, i teraz pyta mnie, jak mam zamiar postapic. Juz mialem wybuchnac, ze nawet nie ma mowy, bym zrobil to, o co prosil mnie starzec, ze nic nie bylem mu winien, tak samo jak i jej. Bo tez i to, z czym sie do mnie zwrocil, to nawet nie byla prosba! Nawet mnie nie zapytal - on k a z a l mi ja przejac. Lecz nie moglem wydobyc z siebie ani slowa. Usta mialem otwarte, ale nieme. Mysle, ze musialem robic bokami jak osaczony wilk. I wtedy na biurku Marka zadzwonil telefon i zerwal ciazace na nas zaklecie. Liza stala przy biurku; jej dlon machinalnie powedrowala do telefonu i wlaczyla go, ale dziewczyna nawet nie spojrzala na twarz, ktora pojawila sie na ekranie. -Halo? - powiedzial cichy glos z aparatu. - Halo? Czy jest tam kto? Chcialbym mowic z redaktorem Tamem Olynem, jesli tam jest. To pilne. Halo? Jest tam kto? Byl to glos Piersa Leafa. Oderwalem wzrok od Lizy i nachylilem sie do sluchawki. -O, mam cie wreszcie, Tam - mowil z ekranu Piers. - Sluchaj, nie chce, zebys marnowal czas na obsluge zamachu na Marka Torre. Dosc mamy tu dobrych fachowcow, ktorzy potrafia to zrobic. Uwazam, ze powinienes z miejsca leciec na St. Marie. - Zrobil pauze, spogladajac na mnie znaczaco z ekranu. - Rozumiemy sie? Informacja, na ktora czekalem, wlasnie nadeszla. Mialem slusznosc, rozkaz zostal wydany. Nagle splukujac po drodze wszystko, co ogarnelo mnie w ciagu ostatnich kilku minut, wrocilo do mnie tamto - moj dlugo obmyslany plan i pragnienie zemsty. Niczym ogromna fala raz jeszcze zalamalo mi sie nad glowa, zmywajac wszystkie zadania Marka Torre i Lizy, ktore w owej chwili przylgnely do mnie, grozac przykuciem do tego miejsca na stale. -Zadnych transportow wiecej? - spytalem ostro. - Tak brzmi ten rozkaz? Wiecej zadnych przylotow? Skinal glowa. -Wydaje mi sie, ze powinienes wyruszyc zaraz, poniewaz prognoza zapowiada tam zmiane pogody w ciagu tygodnia - powiedzial. - Tam, czy nie uwazasz... -Ruszam w droge - wpadlem mu w slowo. - Sprzet i dokumenty czekaja na mnie w porcie kosmicznym. Trzasnalem sluchawka i znow odwrocilem sie twarza do Lizy. Wpatrywala sie we mnie oczyma, ktorych widok uderzyl mnie niczym obuchem, lecz bylem teraz za silny, by mogla dac mi rade, i udalo mi sie przed nia obronic. -Jak mam sie stad wydostac? - zapytalem kategorycznie. - Musze stad isc w tej chwili! -Tam! - krzyknela. -Powtarzam ci, ze musze juz isc! - Odepchnalem ja na bok. - Gdzie jest wyjscie? Gdzie... Gdy macalem po scianach, przeslizgnela sie obok mnie i cos nacisnela. Drzwi otwarly sie po mej prawej stronie i szybko skierowalem sie w ich kierunku. -Tam! Jej glos zatrzymal mnie po raz ostatni. -Wrocisz tu jeszcze - rzekla. Nie bylo to pytanie. Powiedziala to w taki sam sposob, jak wczesniej Mark Torre. Nie prosila mnie, tylko rozkazywala, i to wstrzasnelo mna raz jeszcze az do najglebszej glebi. Ale wowczas ta ciemna i wzmagajaca sie sila, fala, ktora stanowila moja tesknota za zemsta, znow mnie zerwala z kotwicy i pedem pognala dalej przez wyjscie do sasiedniego pokoju. -Wroce - zapewnilem ja. Bylo to latwe i prosciutkie klamstwo. Potem drzwi, ktore minalem, zamknely sie za mna i caly pokoj ruszyl, zabierajac mnie ze soba. Rozdzial 22 Gdy wysiadalem na St. Marie z kosmicznego liniowca, poczulem na plecach lekki podmuch spowodowany wyzszym od atmosferycznego cisnieniem na statku. Podmuch ten byl niczym dlon, ktora wychynela z panujacych za moimi plecami ciemnosci i wypychala mnie na pochmurny, deszczowy dzien. Ochronila mnie moja reporterska peleryna. Wilgotny chlod tego dnia owinal sie wokol mnie, ale nie dotarl do wnetrza. Bylem niczym obnazony claymore z mego snu, naostrzony na kamieniu, zapakowany, ukryty pod pledem i niesiony wreszcie na spotkanie, ktore bylo powodem, ze strzezono go przez trzy lata. Spotkanie na chlodnym, wiosennym deszczu. Czulem, ze jest tak chlodny, jak zakrzepla krew na mych dloniach, i zupelnie bez smaku na wargach. Niebo wisialo nisko nad moja glowa, a chmury zeglowaly na wschod. Deszcz ciagle padal. Jego stukot brzmial niczym przetaczanie beczek, gdy schodzilem zewnetrznymi schodkami dla pasazerow, a obfitosc kropli oznajmiala swoj wlasny kres w spotkaniu z nieustepliwym betonem rozlegajacym sie wokol dudnieniem. Beton przykrywajacy ziemie rozciagal sie dookola statku daleko we wszystkie strony, nagi i czysty niczym ostatnia strona ksiegi rachunkowej przed wpisaniem ostatecznej sumy. Na jego dalekim krancu jak pojedynczy nagrobek stal terminal portu kosmicznego. Potoki spadajacej na ziemie wody to gestnialy, to rzedly jak dymy bitewne, lecz nie mogly calkowicie przeslonic budynkow przed moim wzrokiem. Byl to taki sam deszcz, jaki pada we wszystkich miejscach na kazdym ze swiatow. Tak samo padal w Atenach na mroczny i nieszczesliwy dom Mathiasa oraz na ruiny Partenonu, gdy wpatrywalem sie w nie na ekranie wizyjnym w mojej sypialni. Zstepujac teraz po schodkach dla pasazerow, slyszalem, jak bebni o kadlub wielkiego statku, ktory przewiozl mnie pomiedzy gwiazdami - ze Starej Ziemi na ten przedostatni co do wielkosci swiat, te mala ziemioksztaltna planetke pod sloncami Procjona - jak bebni glucho o przesuwajaca sie obok mnie na tasmie przenosnika walizeczke z listami uwierzytelniajacymi. Walizeczka nic dla mnie dzis nie znaczyla - ani moje papiery, ani Listy Uwierzytelniajace Bezstronnosci, ktore nosilem ze soba juz cztery lata i ktorych zdobycie kosztowalo mnie tyle pracy. Teraz dbalem o nie mniej niz o nazwisko czlowieka, ktory ma byc dyspozytorem pojazdow naziemnych na skraju ladowiska. To znaczy, jezeli rzeczywiscie jest on ta osoba, ktorej nazwisko podali mi moi ziemscy informatorzy. I jesli mnie nie oklamali. -Panski bagaz, prosze pana? Oderwalem sie od deszczu i moich rozmyslan. Usmiechal sie do mnie oficer wyladunkowy. Byl starszy ode mnie, chociaz wygladal mlodziej. Gdy tak sie do mnie usmiechal, kilka paciorkow wilgoci oderwalo sie od brazowej krawedzi daszka jego czapki i rozsypalo jak lzy na plachcie arkusza wyladunkowego, ktory trzymal w reku. -Prosze go wyslac do obozowiska Zaprzyjaznionych - odparlem. - Wezme ze soba tylko walizeczke z listami uwierzytelniajacymi. Zdjalem ja z tasmy przenosnika i odwrocilem sie, by odejsc. Mezczyzna w uniformie dyspozytora, stojacy przy pierwszym z pojazdow naziemnych, odpowiadal opisowi, ktory dostalem. -Panskie nazwisko? - zapytal. - Cel przybycia na St. Marie? Na pewno otrzymal rownie dokladny opis mojej osoby, jak ja jego. Lecz bylem gotowy dostroic sie do jego tonu. -Redaktor Tam Olyn - odrzeklem. - Mieszkaniec Starej Ziemi i Przedstawiciel Gildii Miedzygwiezdnej Sluzby Prasowej. Przybywam w celu obslugi konfliktu miedzy Zaprzyjaznionymi a Exotikami. - Otworzylem walizeczke i podalem mu papiery. -Swietnie, panie Olyn. - Wreczyl mi je z powrotem mokre od deszczu. Odwrocil sie, by otworzyc drzwi najblizszego samochodu i nastawic automatycznego pilota. - Prosze trzymac sie szosy az do samego Josephstown. W granicach miasta prosze przestawic go na automatyczne sterowanie i samochod zawiezie pana prosto do obozowiska Zaprzyjaznionych. -W porzadku. Jeszcze chwileczke. Odwrocil sie do mnie z powrotem. Mial mloda przystojna twarz z wasikiem i spogladal na mnie z zywym zaklopotaniem. -Slucham pana? -Prosze mi pomoc wejsc do samochodu. -Och, bardzo pana przepraszam. - Migiem znalazl sie przy mnie. - Nie zdawalem sobie sprawy, ze panska noga... -Sztywnieje od wilgoci - powiedzialem. Odpowiednio ustawil siedzenie i udalo mi sie wsunac noge za kolumne kierownicy. Zaczal sie odwracac. -Jeszcze chwileczke - powiedzialem znowu. Moja cierpliwosc wyczerpala sie. - Jestes Walter Imera, nie myle sie? -Tak, prosze pana. -Spojrz na mnie - mowilem dalej. - Masz dla mnie jakies informacje, prawda? Z wolna odwrocil sie w moim kierunku. Na jego twarzy wciaz goscil wyraz zaklopotania. -Nie, prosze pana. Przygladajac mu sie, odczekalem dluzsza chwile. -W porzadku - rzeklem, siegajac do klamki samochodu. - Zgaduje, iz wiesz, ze i tak zdobede te informacje. A oni beda wierzyc, ze to ty mi powiedziales. Jego drobniutki wasik robil wrazenie namalowanego. -Chwileczke - powiedzial. - Musi mnie pan zrozumiec. To nie jest standardowa informacja serwisu agencyjnego, prawda? Ja mam zone i dzieci... -A ja nie - odparlem. Nic a nic mu nie wspolczulem. -Pan dalej mnie nie rozumie. Oni by mnie zabili. Blekitny Front St. Marie stal sie teraz tego rodzaju organizacja. Po co panu cos o nich wiedziec? Nie sadzilem, ze pan ma na mysli... -W porzadku. - Siegnalem do klamki samochodu. -Chwileczke. - Powstrzymal mnie gestem wyciagnietej na deszczu reki. - Jaka mi pan da gwarancje, ze jesli panu powiem, oni zostawia mnie w spokoju? -Ktoregos dnia moga powrocic do wladzy - odrzeklem. - Nawet wyjete spod prawa organizacje polityczne wola nie zadzierac z Miedzygwiezdna Sluzba Prasowa. - Raz jeszcze sprobowalem zatrzasnac drzwiczki. -W porzadku! - zawolal pospiesznie. - W porzadku. Niech pan jedzie do New San Marcos. Sklep jubilerski przy ulicy Wallace'a. To zaraz za Josephstown, tam gdzie znajduje sie obozowisko Zaprzyjaznionych, do ktorego sie pan udaje. - Oblizal spierzchniete wargi. - Powie im pan, zeby mnie zostawili w spokoju? -Powiem. - Popatrzylem na niego. Nad brzegiem kolnierza blekitnego uniformu mozna bylo zauwazyc trzy - cztery centymetry cienkiego srebrnego lancuszka, ostro kontrastujacego na tle zimowej bladosci skory. Zawieszony na nim poswiecony krzyzyk powinien znajdowac sie gdzies pod koszula. - Zolnierze z Zaprzyjaznionych sa tu juz drugi rok. Czy sa lubiani przez ludzi? Usmiechnal sie polgebkiem. Na jego twarz zaczynaly powracac kolory. -Och, tak jak i wszyscy inni - odrzekl. - Trzeba im tylko okazac nieco zrozumienia. Chodza wlasnymi drogami. Poczulem bol w sztywnej nodze, akurat w miejscu, skad przed trzema laty lekarze na Nowej Ziemi usuneli loftke z broni samostrzelnej. -W rzeczy samej - powiedzialem. - Zatrzasnij drzwiczki. Zatrzasnal i pojechalem. Na tablicy rozdzielczej samochodu widnial medalik ze swietym Krzysztofem. Gdyby na moim miejscu znajdowal sie zolnierz z Zaprzyjaznionych, bylby go zerwal i wyrzucil albo kazal sobie podstawic inny samochod. Totez ze szczegolna przyjemnoscia pozostawilem go na swoim miejscu, choc nie mial dla mnie wiekszej wartosci, niz mialby dla niego. Nie tylko z powodu Dave'a i innych jencow, zastrzelonych na Nowej Ziemi. Po prostu dlatego, ze niewiele obowiazkow dostarcza chocby drobnego elementu przyjemnosci. Kiedy traci sie dzieciece zludzenia i nie pozostaje w zyciu nic oprocz powinnosci, takie obowiazki wita sie z radoscia. Fanatycy w rezultacie nie sa gorsi od wscieklych psow. Lecz wsciekle psy nalezy bezwarunkowo tepic, nakazuje to zwykly zdrowy rozsadek. A w zyciu, po okresie eksperymentow, nieodwolalnie powraca sie w koncu do zdrowego rozsadku. Gdy szalone sny o sprawiedliwosci i postepie sa juz martwe i gleboko pogrzebane, gdy wreszcie ucichna bolesne rany duszy, wowczas dobrze jest wyrzec sie pokus stawianych nam przez zycie i stac sie spokojnym i nieustepliwym - jak naostrzony na kamieniu brzeszczot miecza. Nie splami go ani deszcz, na ktorym niesie sie taki brzeszczot, ani krew, w ktorej kiedys zostanie skapany. Deszcz i krew sa pokrewne zaostrzonemu zelazu. Przez pol godziny podrozowalem posrod lesistych wzgorz i zaoranych polaci. Bruzdy na polach poczernialy od deszczu. Pomyslalem, ze to przyjemniejsza czern niz niektore inne jej odcienie, jakie widywalem w swoim zyciu. Dotarlem wreszcie do przedmiesc Josephstown. Autopilot przeprowadzil mnie przez typowe dla St. Marie niewielkie, schludne miasteczko, liczace okolo stu tysiecy mieszkancow. Po drugiej stronie wyjechalismy na oczyszczony z naturalnych i sztucznych przeszkod teren, za ktorym wznosily sie masywne i pochyle mury obozowiska wojskowego. Przed brama podoficer z Zaprzyjaznionych zagrodzil mi wjazd czarnym samostrzalem i otworzyl drzwiczki samochodu po lewej stronie. -Azaliz masz tu jakis interes? Mowil przez nos wysokim i chrapliwym glosem. Kolnierz mial oblamowany sukiennymi wylogami grupowego. Nad nimi widniala szczupla i poorana bruzdami twarz czterdziestolatka. Zarowno twarz, jak i rece nienaturalna bladoscia kontrastowaly z czernia sukna munduru i strzelby. Otworzylem lezaca obok mnie walizeczke i podalem mu swoje dokumenty. -Moje listy uwierzytelniajace - rzeklem. - Przybylem, by sie zobaczyc z pelniacym obowiazki dowodcy Sil Ekspedycyjnych komendantem Jamethonem Blackiem. -Posun sie zatem - odparl przez nos. - Ja poprowadze. Wsiadl i chwycil za drazek. Minelismy brame i skrecilismy w aleje dojazdowa. Na jej drugim koncu widac bylo wewnetrzny plac apelowy. Mury wasko rozmieszczone po obu stronach rozbrzmiewaly echem naszego przejazdu. Slyszalem, jak w miare zblizania sie do placu, coraz glosniejsze staja sie komendy musztry. Gdy dojechalismy, zolnierze stali w szeregu na deszczu, czekajac na poludniowe nabozenstwo. Grupowy wysiadl i zniknal w wejsciu do czegos, co wygladalo na kancelarie wbudowana w mur jednego z bokow placu. Przyjrzalem sie ustawionym w szyku zolnierzom. Stali na komende "Prezentuj bron", co w warunkach polowych stanowilo ich postawe modlitewna, i kiedy im sie przypatrywalem, oficer znajdujacy sie naprzeciw nich, odwrocony plecami do muru, poddal slowa ich Hymnu Bojowego: Zolnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzis, Gdzie ida na wojne sztandary. Do walki z Anarchem co dzien trzeba isc. Uderz i nie znaj w ciosach miary! Siedzialem, usilujac nie sluchac. Nie bylo zadnego akompaniamentu muzycznego, zadnych przyborow liturgicznych ani symboli poza niewielkim znakiem krzyza, namalowanym wapnem na szarym murze za plecami oficera. Zespolone meskie glosy wzniosly sie i powoli opadly w mrocznym i smutnym hymnie, ktory obiecywal im jedynie bol, troske i cierpienie. Wreszcie w szorstkiej modlitwie o smierc na polu bitwy zaniosla sie zalobnym lkaniem ostatnia linijka i padla komenda "Do nogi bron". Grupowy wezwal szeregi do rozejscia sie, a oficer, nie patrzac na mnie, przemaszerowal obok samochodu i wszedl do wejscia, w ktorym uprzednio zniknal moj przewodnik, grupowy. Gdy mnie mijal, poznalem, ze oficerem tym jest Jamethon. Chwile pozniej przewodnik przyszedl po mnie. Lekko powloczac zesztywniala noga, udalem sie w slad za nim do wewnetrznego pomieszczenia, gdzie nad samotnym biurkiem palilo sie swiatlo. Gdy zamknely sie drzwi, Jamethon powstal i skinal mi glowa. Na klapach munduru mial splowiale naszywki komendanta. Gdy wreczalem mu nad biurkiem listy uwierzytelniajace, blask wiszacej lampy padl mi na twarz, oslepiajac mnie kompletnie. Odstapilem krok do tylu i zaczalem gwaltownie mrugac powiekami, nie widzac wyraznie twarzy Blacka. Gdy wreszcie zdolalem skupic na niej wzrok, ujrzalem ja przez chwile tak, jak gdyby byla starsza, bardziej szorstka, wykrzywiona i poznaczona bruzdami przez lata fanatyzmu, podobna do twarzy, ktora widniala w mojej pamieci ponad zamordowanymi jencami na Nowej Ziemi. Wreszcie oczy zogniskowaly mi sie calkowicie i ujrzalem go takim, jaki byl naprawde. Ciemnolicy, szczuply, lecz raczej szczuploscia mlodziencza niz pochodzaca z zaglodzenia. To nie jego twarz wypalona zostala w mej pamieci rozzarzonym zelazem. Rysy mial regularne, przechodzace nieomal w urodziwe, cienie pod zmeczonymi oczyma, a pelna spokoju i opanowania sztywnosc ciala, mniejszego i drobniejszego niz moje, wienczyla prosta i znuzona linia warg. Nie zajrzawszy do listow uwierzytelniajacych, trzymal je w reku. Usta podniosly mu sie nieco w kacikach, z powaga i znuzeniem. -I bez watpienia, panie Olyn - rzekl - druga kieszen ma pan wypelniona wystawionymi na Swiatach Egzotycznych pelnomocnictwami na przeprowadzenie wywiadow z zolnierzami i oficerami, przybylymi z Dorsaj, i tuzina innych swiatow, by stac sie nieprzyjaciolmi Wybrancow Bozych na wojnie? Usmiechnalem sie. Poniewaz milo bylo znalezc go tak silnym, po to tylko, by z wieksza przyjemnoscia go pokonac. Rozdzial 23 Przyjrzalem mu sie z odleglosci przeszlo trzech metrow. Grupowy z Zaprzyjaznionych, ktory pozabijal jencow na Nowej Ziemi, takze mowil o Bozych Wybrancach. -Znajdzie je pan pod spodem adresowanych do siebie dokumentow - rzeklem. - Sluzba Prasowa i jej czlonkowie cechuja sie bezstronnoscia. Nie opowiadamy sie po zadnej ze stron. -Prawo - nie zgodzil sie ze mna ciemnolicy mlodzieniec - sie opowiada. -Tak, komendancie - odparlem. - Ma pan racje. Tylko ze czasami nie wiadomo, gdzie to Prawo sie znajduje. Pan i panskie oddzialy jestescie teraz najezdzcami na swiecie nalezacym do ukladu planetarnego, ktorego wasi przodkowie nigdy nie skolonizowali. Waszym zas przeciwnikiem sa oddzialy najemne na zoldzie dwoch swiatow, ktore nie tylko maja swoje miejsce pod sloncami Procjona, ale i sa zobowiazane do obrony mniejszych swiatow swojego ukladu... do ktorych zalicza sie St. Marie. Nie jestem pewien, czy Prawo znajduje sie po waszej stronie. Nieznacznie potrzasnal glowa i odrzekl: -Nie oczekujemy wiele zrozumienia od tych, co nie zostali wybrani. Oderwal wzrok ode mnie i przeniosl na trzymane w reku papiery. -Ma pan cos przeciwko temu, bym usiadl? - zapytalem. - Mam chora noge. -Alez oczywiscie. - Skinal glowa w kierunku stojacego przy jego biurku krzesla i gdy juz usadowilem sie na miejscu, poszedl za moim przykladem. Przebieglem wzrokiem rozlozone przed nim na biurku papiery i zauwazylem stojaca na jego krancu solidografie jednego z bezokiennych kosciolow o wysokich szczytach, jakie budowali Zaprzyjaznieni. Byl to symbol, ktorego posiadanie bylo zupelnie legalne, lecz przypadkowo na przednim planie zdjecia znajdowalo sie jeszcze troje ludzi, starszy mezczyzna, kobieta i dziewczynka lat okolo czternastu. Wszyscy troje zdradzali rodzinne podobienstwo do Jamethona. Zerknawszy znad listow uwierzytelniajacych, zauwazyl, ze im sie przygladam, i jego wzrok przesunal sie na solido i z powrotem, jak gdyby chcial ich przede mna ochronic. -Wymaga sie ode mnie, jak widze - rzekl, sciagajac moj wzrok z powrotem na siebie - bym zapewnil panu wspolprace i wszelkie srodki. Znajdziemy tutaj dla pana kwatere. Czy potrzebuje pan samochodu z kierowca? -Dziekuje - odparlem. - Wystarczy mi ten wynajety samochod na zewnatrz. A prowadzic bede sam. -Jak pan sobie zyczy. - Odlozyl przeznaczone dla siebie dokumenty, pozostale mi zwrocil i pochylil sie ku umieszczonej w blacie biurka krateczce. - Grupowy! -Tak jest! - odpowiedziala bezzwlocznie krateczka. -Kwatera dla samotnej osoby cywilnej plci meskiej. Zlecenie parkingowe na pojazd cywilny, parking personelu. -Tak jest. Glos z krateczki wylaczyl sie. Jamethon Black spojrzal na mnie zza biurka. Zrozumialem, ze oczekuje, iz sobie pojde. -Komendancie - rzeklem, wkladajac listy uwierzytelniajace z powrotem do walizeczki - dwa lata temu panscy Starsi Kosciolow Zjednoczonych na Harmonii i Zjednoczeniu stwierdzili, iz rzad planetarny St. Marie nie wywiazal sie z pewnych spornych zobowiazan kredytowych, a zatem przyslali tu korpus ekspedycyjny celem okupacji i wyegzekwowania platnosci. Jaka czesc tego korpusu, w postaci ludzi i sprzetu, pozostala przy panu? -Informacja ta, panie Olyn - odrzekl - zastrzezona jest tajemnica wojskowa. -Jednakze pan - uznalem sprawe za zamknieta - oficer w regulaminowym stopniu komendanta, pelni nad resztkami panskiego korpusu ekspedycyjnego funkcje komandora sil zbrojnych. Stanowisko takie wymaga oficera piec stopni wyzszego ranga. Czy spodziewa sie pan, ze taki oficer przybedzie i obejmie dowodztwo? -Obawiam sie, ze bedzie pan musial zadac to pytanie w Dowodztwie Naczelnym na Harmonii, panie Olyn. -Czy spodziewa sie pan posilkow w postaci dalszych dostaw ludzi i sprzetu? -Gdybym sie spodziewal - rzekl jednostajnym glosem - uznalbym to rowniez za informacje zastrzezona. -Zdaje pan sobie sprawe, iz powszechnie uwaza sie, ze panski Sztab Generalny na Harmonii uznal niniejsza ekspedycje na St. Marie za sprawe przegrana? Lecz nie chcac stracic twarzy, zamiast wycofac stad pana i panskich ludzi, wola, by was wycieto w pien. -Rozumiem - odparl. -Nie zechcialby pan tego skomentowac? Jego ciemna mloda twarz nawet nie drgnela. -Nie bede komentowal poglosek, panie Olyn. -Zatem pytanie ostatnie. Czy kiedy wiosenna ofensywa wojsk najemnych Exotikow wyruszy przeciwko wam, planuje pan poddanie sie czy odwrot na zachod? -Wybrancy w Wojnie nigdy sie nie cofaja - odpowiedzial. - Nigdy tez nie odstepuja ani sami nie sa odstepowani przez swoich Braci w Panu. - Powstal. - Mam prace, do ktorej musze powrocic, panie Olyn. Powstalem rowniez. Bylem od niego wyzszy, starszy i mocniej zbudowany i tylko niemal nadludzkie opanowanie pozwalalo mu utrzymywac pozory, ze jest kims mi rownym lub lepszym. -Moze porozmawiam z panem pozniej, kiedy bedzie mial pan nieco wiecej czasu - powiedzialem. -Jak najbardziej. - Uslyszalem, jak drzwi do gabinetu otwieraja sie za moimi plecami. - Grupowy - rzekl do kogos znajdujacego sie za moimi plecami - zajmijcie sie panem Olynem. Grupowy, ktoremu zlecil piecze nade mna, znalazl mi malutka betonowa klitke z lufcikiem zamiast okna, lozkiem polowym i mundurowa szafka. Zostawil mnie na chwile samego i wrocil z podpisana przepustka. -Dziekuje - rzeklem, wziawszy ja od niego. - Gdzie moge znalezc Kwatere Glowna wojsk Exotikow? -Nasze ostatnie wiadomosci, prosze pana, umieszczaja ja okolo dziewiecdziesieciu kilometrow na wschod od tego miejsca. New San Marcos. - Byl mojego wzrostu, ale jak wiekszosc z nich pare lat mlodszy, z otaczajaca go aura niewinnosci, ktora osobliwie kontrastowala z atmosfera opanowania cechujaca ich wszystkich. -San Marcos. - Popatrzylem na niego. - Przypuszczam, ze wasi koledzy wiedza, iz Dowodztwo Naczelne na Harmonii zdecydowalo sie nie marnowac dla was posilkow? -Nie, prosze pana - odrzekl. Biorac pod uwage jego reakcje, moglbym rownie dobrze mowic o pogodzie. Nawet ci chlopcy byli w dalszym ciagu spokojni i niezlomni. - Czy zyczy pan sobie jeszcze czegos? -Nie - odparlem. - Dziekuje. Wyszedl. I ja zrobilem to samo. Wsiadlem do samochodu i pojechalem dziewiecdziesiat kilometrow na wschod, do New San Marcos. Dotarlem tam w trzy kwadranse. Lecz nie od razu poszedlem szukac dowodztwa sztabu Exotikow. Mialem wpierw do zrobienia cos innego. Udalem sie do jubilera z ulicy Wallace'a. Trzy niskie schodki ponizej poziomu ulicy i nieprzezroczyste drzwi zaprowadzily mnie do dlugiego pomieszczenia wypelnionego przycmionym swiatlem i zastawionego szklanymi gablotkami. Na tylach sklepu, za ostatnia szafka, urzedowal maly starszy czlowieczek, gdy zas podszedlem blizej, zauwazylem, iz przyglada sie mej pelerynie i odznace korespondenta. -Czym moge sluzyc? - zapytal, gdy stanalem po drugiej stronie gablotki. Podniosl swe szare, stare, waziutkie oczka, osadzone w dziwnie gladkiej twarzy. I spojrzal na mnie. -Sadze, ze wie pan, co soba reprezentuje - rzeklem. - Sluzba Prasowa znana jest na wszystkich swiatach. Nie bierzemy udzialu w lokalnych rozgrywkach politycznych. -Tak, prosze pana? -Tak czy owak, dowiecie sie, w jaki sposob znalazlem wasz adres. - Dalej mowilem z usmiechem. - Zatem wyjawie wam, ze dostalem go w porcie kosmicznym od autodyspozytora nazwiskiem Imera. Obiecalem mu ochrone w zamian za to, co mi powiedzial. Bedziemy zobowiazani, jesli pozostanie zdrowy i caly. -Obawiam sie... - Polozyl rece na szklanym blacie gablotki. Byly pozylkowane ze starosci. - Pan chcialby cos kupic? -Jestem gotowy zaplacic... bez zadnych zlych zamiarow - wyznalem - za informacje. Rece zeslizgnely sie z kontuaru. -Prosze pana - westchnal z cicha. - Obawiam sie, ze znalazl sie pan w niewlasciwym sklepie. -Nie watpie - odparlem - niemniej panski sklep musi mi na razie wystarczyc. Udawajmy, ze to jest wlasciwy sklep i rozmawiam z osoba, ktora jest czlonkiem Blekitnego Frontu. -Blekitny Front zostal zdelegalizowany - rzekl. - Zegnam pana. -Za chwileczke. Mam najpierw kilka slow do powiedzenia. -W takim razie bardzo mi przykro. - Skierowal sie ku zaslonom zakrywajacym wyjscie. - Nie wolno mi tego sluchac. Nikt nie przyjdzie do pana w tej izbie, dopoki mowi pan w ten sposob. Wsunal sie miedzy zaslony i juz go nie bylo. Rozejrzalem sie po dlugim i pustym pomieszczeniu. -No coz - powiedzialem nieco glosniej. - Zgaduje, ze bede musial mowic do pustych scian. Jestem pewien, ze te sciany mnie slysza. Zrobilem pauze. Nie bylo zadnego odzewu. -W porzadku - mowilem dalej. - Jestem korespondentem. Interesuje mnie jedynie informacja. Nasze szacunkowe oceny sytuacji wojskowej na St. Marie - i tu powiedzialem prawde - wykazuja, ze korpus ekspedycyjny z Zaprzyjaznionych, opuszczony przez macierzyste dowodztwo, zostanie z wszelka pewnoscia pochloniety przez wojska Exotikow, gdy tylko ziemia obeschnie na tyle, by ciezki sprzet mogl sie po niej poruszac. W dalszym ciagu nie bylo odpowiedzi, lecz czulem, ze jestem sluchany i obserwowany. -Skutkiem tego - kontynuowalem i tu juz klamalem, choc oni nie mogli o tym wiedziec - uwazamy za nieuniknione, ze tutejsze dowodztwo z Zaprzyjaznionych skontaktuje sie z Blekitnym Frontem. Zamach na nieprzyjacielskiego dowodce jest ewidentnym pogwalceniem Kodeksu Najemnika i Artykulow Cywilizowanej Sztuki Wojennej... ale cywile moga czynic to, czego nie wolno zolnierzom. W dalszym ciagu za zaslonami nic sie nie poruszylo ani nie wydalo dzwieku. -Przedstawiciel Prasy - mowilem - ma przy sobie Listy Uwierzytelniajace Bezstronnosci. Wiecie, jak wysoko sie je ceni. Chce tylko zadac kilka pytan. Odpowiedzi zas traktowane beda jako poufne. Znow przerwalem, ale w dalszym ciagu nie bylo reakcji. Odwrocilem sie, przemaszerowalem przez cala dlugosc pomieszczenia i wyszedlem za prog. Nie wczesniej niz w sporej odleglosci od sklepu pozwolilem, by ogarnelo mnie i rozgrzalo uczucie wewnetrznego triumfu. Polkna przynete. Ludzie tego pokroju zawsze ja polykaja. Odnalazlem samochod i pojechalem do Kwatery Glownej Exotikow. Znajdowala sie za miastem. Na miejscu zaopiekowal sie mna najemny komendant nazwiskiem Janol Marat. Zaprowadzil mnie do bablowatej konstrukcji budynku dowodztwa. Panowalo tu poczucie celowosci, pewnosc siebie i radosna atmosfera dzialania. Zolnierze byli dobrze uzbrojeni i wyszkoleni. Majac swiezo w pamieci obraz Zaprzyjaznionych, juz w pierwszej chwili dostrzeglem roznice. Powiedzialem o tym Janolowi. -Naszym dowodca jest dorsajski komandor i przewyzszamy liczebnie przeciwnika. - Wyszczerzyl do mnie zeby w usmiechu. Mial opalona na braz, pociagla twarz, ktora, ilekroc wargi wykrzywialy sie ku gorze, pokrywala sie siateczka zmarszczek. - To sprawia, ze wszyscy jestesmy dobrej mysli. Co wiecej, nasz komandor dostanie awans, jesli zwyciezy. Z powrotem na Exotiki i stopien sztabowy... na dobre pozegna sie z polem walki. Zwyciestwo to dla nas czysty interes. Rozesmialem sie i on rozesmial sie wraz ze mna. -Powiedz mi jednak cos wiecej - poprosilem. - Musze miec wnioski do wykorzystania w artykulach, ktore wysylam do serwisow prasowych. -Coz - zasalutowal zamaszyscie w odpowiedzi na pozdrowienie przechodzacego obok grupowego, Cassidanina z wygladu - sadze, ze mozesz wymienic to, co zawsze... fakt, ze nasi chlebodawcy z Exotikow odmawiaja sobie samym prawa do uzywania sily i w rezultacie, kiedy przychodzi do oplacenia ludzi i sprzetu, sa zwykle dosyc hojni. A Outbond... wiesz, to ambasador Exotikow na St. Marie... -Znam go... -Zastapil poprzedniego Outbonda trzy lata temu. Tak czy inaczej, to jest ktos, nawet jak na czlowieka z Mary lub Kultis. Jest ekspertem od obliczen ontogenetycznych. Jesli to cokolwiek dla ciebie znaczy. Dla mnie to czarna magia. - Janol pokazal palcem. - Tutaj jest kancelaria komandora polnego. To Kensie Graeme. -Graeme? - odrzeklem, marszczac brwi. Moglem sie przyznac, iz znam Kensiego Graeme'a, lecz chcialem sie przyjrzec reakcji Janola. - Gdzies juz slyszalem to nazwisko. - Zblizylismy sie do budynku kancelarii. - Graeme... -Prawdopodobnie myslisz o innym czlonku tej samej rodziny. - Janol polknal przynete. - Siostrzencu. Kensie to wuj Donala. Nie jest taki efektowny jak mlody Graeme, ale zaloze sie, ze polubisz go bardziej, niz polubilbys siostrzenca. Kensie daje sie lubic za dwoch. Spojrzal na mnie, znow szczerzac nieznacznie zeby. -Czy to ma oznaczac cos szczegolnego? - zapytalem. -Wlasnie - odparl Janol. - Daje sie lubic za siebie i za brata blizniaka. Kiedy bedziesz w Blauvain, spotkasz sie z Ianem Graeme'em. To na wschodzie, tam gdzie jest ambasada Exotikow. Ian to ponury jegomosc. Weszlismy do kancelarii. -Nie moge sie przyzwyczaic - rzeklem - do tego, ze tak wielu Dorsajow wydaje sie spokrewnionych. -Ani ja. Jesli o to chodzi, sadze, iz to dlatego, ze w rzeczywistosci nie jest ich az tak wielu. Dorsaj to niewielki swiat i ci, ktorzy przezyja dluzej niz kilka lat... - Janol zatrzymal sie obok siedzacego za biurkiem komendanta. - Czy mozemy zobaczyc sie ze starym, Hari? To reporter z Miedzygwiezdnej Sluzby Prasowej. -No coz, chyba tak. - Drugi z oficerow popatrzyl na lezaca na biurku tabliczke sygnalizacyjna. - Jest u niego Outbond, ale w tej chwili wychodzi. Wchodzcie smialo. Janol poprowadzil mnie miedzy biurkami. Drzwi po drugiej stronie pokoju otwarly sie, zanim do nich doszlismy, i ukazal sie w nich siwy, krotko ostrzyzony mezczyzna w srednim wieku o twarzy bijacej spokojem, ubrany w blekitna szate Exotikow. Jego niesamowite, orzechowe oczy spotkaly sie z moimi. Byl to Padma. -Outbondzie - powiedzial do Padmy Janol - oto... -Tam Olyn, znam go - odparl Padma miekko. Usmiechnal sie do mnie i zdawalo sie, ze te jego oczy zapalily sie na chwile, by mnie oslepic. - Przykro mi bylo slyszec o twoim szwagrze, Tam. Zrobilo mi sie zimno od stop do glow. Bylem gotowy wejsc do srodka, lecz teraz stalem jak wryty i patrzylem na niego. -O moim szwagrze? - zapytalem. -Mlodziencu, ktory zmarl niedaleko Castlemain na Nowej Ziemi. -O, tak - wykrztusilem zesztywnialymi wargami. - Jestem tylko zdziwiony, ze pan o tym wie. -Wiem ze wzgledu na ciebie, Tam. - Orzechowe oczy Padmy raz jeszcze zdaly sie zalsnic ogniem. - Zapomniales? Mowilem ci kiedys, iz istnieje nauka zwana ontogenetyka, za pomoca ktorej obliczamy prawdopodobienstwo ludzkich dzialan w terazniejszych i przyszlych sytuacjach. Od pewnego czasu byles waznym czynnikiem tych obliczen. - Usmiechnal sie. - Oto dlaczego spodziewalem sie spotkac cie w tym miejscu o tej wlasnie porze. Wkalkulowalismy cie, Tam, w nasza obecna sytuacje na St. Marie. -Doprawdy? - zapytalem. - To doprawdy interesujace. -Tak tez sadzilem - powiedzial miekko Padma. - Zwlaszcza dla ciebie. Takiego jak ty reportera powinno to zainteresowac. -Tak tez sie stalo - odparlem. - Brzmi to tak, jak gdybys wiedzial lepiej ode mnie o tym, co mam zamiar tu robic. -Co do tego - rzekl Padma swym lagodnym glosem - mamy pewne wyliczenia. Przyjdz do mnie do Blauvain, Tam, to ci je pokaze. -Tak tez zrobie - odpowiedzialem. -Bedziesz mile widziany. Padma sklonil glowe. Jego szata cichym szeptem zamiotla podloge, gdy odwrocil sie i wyszedl. -Tedy - rzekl Janol, tracajac mnie w lokiec. Poderwalem sie jak obudzony z glebokiego snu. - Komandor jest tutaj. Jak automat wszedlem za nim do wewnetrznej czesci kancelarii. Gdy przestapilismy prog, Kensie Graeme podniosl sie z miejsca. Po raz pierwszy stanalem twarza w twarz z tym wysokim, szczuplym mezczyzna w mundurze polowym, o topornej, lecz otwartej i usmiechnietej twarzy i czarnej, lekko krecacej sie czuprynie. To szczegolne, zlociste cieplo osobowosci - dziwna rzecz u Dorsaja - zdawalo sie promieniowac z niego, gdy wstal mnie powitac. Dlugie palce jego poteznej dloni zamknely moja w uscisku. -Wchodzcie smialo - rzekl. - Prosze pozwolic, ze przyrzadze panu drinka. Janol - dodal pod adresem mego najemnego komendanta z Nowej Ziemi - nie musisz tu sterczec. Idz sobie cos przetracic. I powiedz wszystkim w biurze, ze maja przerwe. Janol zasalutowal i wyszedl. Usiadlem, a Graeme odwrocil sie w kierunku niewielkiego barku umieszczonego za biurkiem. I oto po raz pierwszy od trzech lat, pod magicznym wplywem tego siedzacego naprzeciwko mnie niezwyklego wojownika, mojej duszy udzielila sie odrobina spokoju. Z kims takim jak on, stojacym u mego boku, nie mozna mnie bylo zwyciezyc. Rozdzial 24 -Listy uwierzytelniajace? - spytal Graeme, gdy tylko zasiedlismy ze szklaneczkami dorsajskiej whisky, ktora jest wysmienita, w dloniach. Podalem mu dokumenty. Przeslizgnal sie po nich pobieznie wzrokiem, wybierajac listy od Sayony, bonda Kultis, do "Komandora - Polowe Sily Zbrojne St. Marie". Te po kolei przestudiowal i odlozyl na bok. Zwrocil mi skoroszyt z listami uwierzytelniajacymi. -Najpierw zatrzymal sie pan w Josephstown? Skinalem glowa. Ujrzalem, ze przyglada sie uwaznie mojej twarzy, jego wlasna zas z wolna trzezwieje. -Nie lubi pan Zaprzyjaznionych - rzekl. Jego slowa odebraly mi dech w piersiach. Przyszedlem przygotowany na to, ze bede musial wywalczyc sobie sposobnosc, by mu o tym powiedziec. To przyszlo zbyt nagle. Odwrocilem oczy. Nie mialem smialosci z miejsca mu odpowiedziec. Nie bylem w stanie. Gdybym bezmyslnie pozwolil odkryc mu karty, musialbym wyjawic albo zbyt wiele, albo zbyt malo. Wzialem sie zatem w kupe. -Jesli zrobie cokolwiek z reszta swojego zycia - wyrzeklem z wolna - to po to tylko, by uczynic wszystko co w mojej mocy dla usuniecia Zaprzyjaznionych i tego, co soba reprezentuja, ze wspolnoty cywilizowanych istot ludzkich. Ponownie spojrzalem na niego. Siedzial, trzymajac potezny lokiec na blacie biurka, i mi sie przygladal. -To dosc nieprzyjemny punkt widzenia, nieprawdaz? -Nie bardziej nieprzyjemny nizli ich wlasny. -Tak pan uwaza? - spytal z powaga. - Ja bym tak nie powiedzial. -Sadzilem - odparlem - ze z nas dwoch to pan wlasnie prowadzi z nimi walke. -No coz, owszem. - Usmiechnal sie lekko. - Lecz my jestesmy zolnierzami, stojacymi po dwoch przeciwnych stronach barykady. -Nie wydaje mi sie, by oni mysleli w ten sposob. Potrzasnal lekko glowa. -Czemu pan tak uwaza? - zapytal. -Przyjrzalem sie im - odpowiedzialem. - Trzy lata temu, na Nowej Ziemi, front ogarnal mnie na pozycjach pod Castlemain. Pamieta pan te kampanie. - Postukalem sie w sztywne kolano. - Dostalem postrzal i zgubilem droge. Wokol mnie Cassidanie rozpoczeli odwrot - byli najemnikami i przeciwko sobie mieli Zaprzyjaznionych na sluzbie najemnej. Zatrzymalem sie i napilem whisky. Gdy odstawilem szklanke, Kensie nawet nie drgnal. Siedzial, caly w oczekiwaniu. -Byl pewien mlody Cassidanin, zwykly zolnierz - kontynuowalem. - Pracowalem wlasnie nad cyklem reportazy przedstawiajacych kampanie z punktu widzenia jednostki. Sposrod wszystkich innych jego uczynilem ta jednostka. To byl naturalny wybor. Rozumie pan - znow napilem sie, do dna oprozniajac szklanke - dwa lata wczesniej moja mlodsza siostra wyjechala na Casside z kontraktem ksiegowej i wyszla tam za maz. On byl moim szwagrem. Graeme wyjal szklanke z mych palcow i nic nie mowiac, uzupelnil jej zawartosc. -W rzeczywistosci nie byl wcale wojskowym - mowilem - Studiowal mechanike skoku i mial jeszcze trzy lata do dyplomu. Lecz wypadl slabo na jednym z egzaminow konkursowych, w czasie gdy Cassida winna byla splacic Nowej Ziemi nadwyzke kontraktowa w oddzialach wojskowych. - Wzialem gleboki oddech. - Coz, by nie przedluzac nadmiernie tej historii, powiem tylko, ze skonczyl na Nowej Ziemi jako uczestnik tej samej kampanii, ktora ja obslugiwalem jako reporter. Pod pretekstem cyklu, ktory pisalem, spowodowalem, ze przydzielono go do mnie. Obaj myslelismy, ze robi na tym dobry interes, ze w ten sposob bedzie bezpieczniejszy. - Wypilem jeszcze odrobine whisky. - Ale - mowilem dalej - widzi pan, ociupinke glebiej w strefe walki i od razu o wiele lepszy reportaz. Owego dnia, gdy oddzialy nowoziemskie byly w odwrocie, ogarnal nas front. Zarobilem juz loftka w rzepke kolanowa. Czolgi Zaprzyjaznionych byly coraz blizej i zaczynalo sie robic naprawde goraco. Wszedzie wokol nas zolnierze pospiesznie sie wycofywali, lecz David usilowal doniesc mnie na miejsce, gdyz uwazal, ze czolgi Zaprzyjaznionych usmaza mnie zywcem, nim beda mialy czas zauwazyc, ze nie biore udzialu w walce. Coz - wzialem nastepny gleboki oddech - ogarnely nas oddzialy piechoty z Zaprzyjaznionych. Zabrali nas na cos w rodzaju polanki, gdzie zgromadzono juz sporo jencow, i trzymali nas tam przez jakis czas. Potem pewien grupowy... jeden z tych fanatycznych typow, wysoki zolnierz w moim wieku, o wygladzie glodomora... przybyl z rozkazem przegrupowania do nastepnego ataku. - Urwalem i napilem sie znowu. Lecz nie poczulem smaku. - Oznaczalo to, ze nie moga poswiecic ani jednego czlowieka do pilnowania jencow. Maja puscic ich wolno na tylach pozycji Zaprzyjaznionych. Grupowy orzekl, ze to na nic. Musza sie upewnic, ze jency nie beda w stanie im zagrozic. Graeme w dalszym ciagu mnie obserwowal. -Nie zrozumialem tego. Nie polapalem sie nawet wtedy, gdy pozostali Zaprzyjaznieni... zaden z nich nie byl nawet podoficerem... sprzeciwili sie. - Postawilem szklaneczke obok siebie na biurku i utkwilem wzrok w scianie gabinetu, widzac to jeszcze raz w calosci tak wyraznie, jakbym ogladal za oknem. - Pamietam, jak grupowy wyprezyl sie jak struna. Widzialem jego oczy. Jak gdyby sprzeciw innych mu ublizyl. "Czy to Wybrancy Bozy?" krzyczal na nich. "Czyz naleza do grona Wybranych?" - Popatrzylem na Kensiego Graeme'a i ujrzalem, ze w dalszym ciagu tkwi w bezruchu, obserwujac mnie ze szklaneczka w dloni, w ktorej ta wygladala jak naparstek. - Rozumie pan? - spytalem go. - Jak gdyby dlatego, ze nie byli Zaprzyjaznionymi, jency utracili miano istot ludzkich. Jak gdyby byli stworzeniami nizszego rzedu, ktore mozna z calym spokojem zabijac. - Wstrzasnalem sie raptownie. - I to wlasnie zrobil! Siedzialem tam, oparty o pien drzewa, bezpieczny dzieki uniformowi korespondenta "Wiadomo sci" i patrzylem, jak ich rozstrzeliwuje. Wszystkich po kolei. Siedzialem tam i patrzylem na Dave'a i on patrzyl na mnie, siedzac, kiedy grupowy go zastrzelil! Momentalnie zatrzymalem sie. Nie mialem zamiaru przedstawic tego w taki sposob. Stalo sie tak tylko dlatego, ze nie moglem opowiedziec o tym nikomu, kto by zrozumial, jak bardzo bylem w owej chwili bezradny. Lecz bylo cos takiego w osobowosci Graeme'a, co nasunelo mi mysl, ze on zrozumie. -Tak - powiedzial po chwili, zabierajac i napelniajac ponownie moja szklaneczke. - Tego rodzaju sprawy bywaja wyjatkowo paskudne. Czy ten grupowy zostal znaleziony i osadzony na mocy Kodeksu Najemnika? -Tak, ale za pozno. Skinal glowa i wpatrzyl sie w pusta sciane obok mnie. -Oczywiscie, nie wszyscy sa tacy. -Wystarczajaco wielu, by stali sie z tego znani. -Niestety, tak. Coz - usmiechnal sie do mnie leciutko - sprobujemy wyeliminowac tego rodzaju sprawy z obecnej kampanii. -Prosze mi powiedziec - rzeklem, odstawiajac szklaneczke. - Czy tego rodzaju sprawy... jak pan to ujmuje... przytrafiaja sie kiedykolwiek samym Zaprzyjaznionym? Wowczas w atmosferze pokoju nastapila zmiana. Odpowiedzial dopiero po krociutkiej pauzie. Uczulem, czekajac na jego slowa, ze moje serce uderzylo wolno trzy razy. Wreszcie przemowil. -Nie, nie zdarzaja sie. -Dlaczego? - spytalem. Atmosfera w pokoju zgestniala. I zdalem sobie sprawe, iz posunalem sie za daleko. Do tej pory siedzialem, rozmawiajac z nim jak czlowiek z czlowiekiem i zapominajac, kim byl poza tym. Teraz zapomnialem, ze byl czlowiekiem, i zaczalem traktowac go jak Dorsaja - jednostke tak samo jak ja ludzka, lecz od pokolen hodowana i szkolona do celow, ktore nas roznia. Nie drgnal nawet, nie zmienil tembru glosu, ani nic w tym guscie, lecz w jakis sposob zdolal oddalic sie ode mnie do gorniejszego, zimniejszego i bardziej kamienistego kraju, o wejscie do ktorego moglem pokusic sie tylko na wlasne ryzyko. Pamietalem, co mowi sie o jego ludzie, pochodzacym z tej malenkiej, zimnej, gorzysto-skalistej planetki: ze jesli Dorsajowie uznaliby za stosowne wycofac swych wojownikow ze sluzby na innych swiatach i rzucic tym swiatom wyzwanie, nawet polaczona potega calej reszty cywilizacji nie bylaby im w stanie sie oprzec. Nigdy do tej pory w to nie wierzylem. Tak naprawde to do tej pory nigdy nawet nie poswiecilem tej mysli wiele uwagi. Lecz gdy siedzialem tam wowczas, nagle stalo sie to dla mnie zupelnie realne. Raptem poczulem pewnosc, lodowata niczym arktyczny wicher, ze jest to prawda, i dopiero wowczas odpowiedzial na moje pytanie. -Poniewaz - rzekl Kensie Graeme - wszelkie postepki tego rodzaju sa wyraznie zabronione na mocy Artykulu Drugiego Kodeksu Najemnika. Potem zas bez uprzedzenia rozplynal sie w usmiechu i to, co wyczuwalem w pokoju, ulotnilo sie. Znow odetchnalem. - A zatem - powiedzial, stawiajac na biurku oprozniona szklaneczke - czy ma pan cos przeciwko towarzyszeniu nam przy posilku w mesie oficerskiej? Zjadlem z nimi obiad i to z wielka przyjemnoscia. Chcieli, bym przenocowal, ale czulem, iz ciagnie mnie z powrotem do owego zimnego, pozbawionego wszelkiej radosci obozowiska nie opodal Josephstown, gdzie czekala mnie jedyna w swoim rodzaju lodowata i gorzka satysfakcja, plynaca z faktu przebywania wsrod wlasnych wrogow. Wrocilem. Bylo okolo jedenastej wieczorem, kiedy wjechalem za brame obozowiska i zaparkowalem. Akurat przy wejsciu do Jamethonowej Kwatery Glownej ukazala sie jakas postac. Plac byl nie oswietlony, jesli nie liczyc kilku reflektorow na murach, a i ich swiatlo gubilo sie na mokrym od deszczu trotuarze. Przez chwile nie moglem tej postaci rozpoznac - potem jednak stwierdzilem, ze to Jamethon. Bylby mnie minal w pewnej niewielkiej odleglosci, lecz wysiadlem z samochodu i wyszedlem mu na spotkanie. Zatrzymal sie, gdy zaszedlem mu droge. -Witam, panie Olyn - powiedzial gladko. W ciemnosciach nie moglem dojrzec wyrazu jego twarzy. -Mam pytanie - rzeklem, usmiechajac sie pod oslona ciemnosci. -Za pozno juz na pytania. -To nie potrwa dlugo. - Wytezylem wzrok, by dostrzec cos w jego twarzy, lecz pozostawala w zupelnym cieniu. - Odwiedzilem oboz Exotikow. Ich dowodca to Dorsaj. Sadze, ze wiedzial pan o tym? -Owszem. Ledwie widzialem, jak porusza wargami. -Nawiazalismy rozmowe. Wyplynela pewna roznica zdan i postanowilem zadac panu jedno pytanie. Czy kiedykolwiek rozkazal pan swoim ludziom zabijac jencow? Rozdzielila nas krotka i niesamowita chwila ciszy. Wreszcie odpowiedzial. -Zabijanie oraz niewlasciwe traktowanie jencow - rzekl beznamietnie - jest zabronione na mocy Artykulu Drugiego Kodeksu Najemnika. -Lecz nie wystepujecie tutaj jako najemnicy, prawda? Jestescie wojskiem swego wlasnego swiata, pozostajacym na sluzbie Prawdziwego Kosciola i jego Starszych. -Panie Olyn - odparl, gdy ja w dalszym ciagu daremnie wytezalem wzrok, by dojrzec wyraz pozostajacej w cieniu twarzy i wydawalo sie, ze slowa przychodza mu z trudem, mimo ze ton, jakim zostaly wypowiedziane, byl jak zawsze spokojny. - Moj Pan wyznaczyl mnie na Swego sluge i naczelnika zastepow wojennych. Nie zawiode Go w zadnym z tych zadan. Co powiedziawszy odwrocil sie, minal mnie z twarza w dalszym ciagu ukryta w cieniu i poszedl dalej. Zostawszy sam, powrocilem do mej kwatery, rozebralem sie i polozylem na przydzielonym mi twardym i waskim lozku. Za oknem deszcz przestal wreszcie padac. Przez otwarty, nie oszklony otwor okienny moglem dojrzec na niebie kilka gwiazd. Lezalem i czekajac na nadejscie snu, robilem w mysli notatki na temat tego, co musze wykonac nastepnego dnia. Spotkanie z Padma wstrzasnelo mna do glebi. Dziwna rzecz, ale jakos niemal bez reszty udalo mi sie zapomniec, ze jego wyliczenia prawdopodobienstwa dzialan ludzkich moga stosowac sie do mnie osobiscie. Przypomnienie tego faktu wstrzasnelo mna znowu. Bede musial dowiedziec sie czegos wiecej o tym, jak wiele wiedzy zawiera w sobie jego nauka - ontogenetyka - oraz ile potrafi przewidziec. Jesli zajdzie taka potrzeba - od samego Padmy. Lecz wpierw zasiegne informacji z ogolnie dostepnych zrodel. W normalnych okolicznosciach, myslalem, nikt nie bawilby sie fantastyczna sugestia, ze jeden czlowiek taki jak ja bylby w stanie zniszczyc cala kulture, nie wylaczajac populacji dwoch swiatow. Nikt, oprocz byc moze Padmy. To, o czym ja wiedzialem, on moglby odkryc za pomoca swoich obliczen. A byl to fakt, ze Zaprzyjaznione Swiaty Harmonii i Zjednoczenia stanely u progu decyzji, ktora miala byc sprawa zycia i smierci dla ich bytu. Byle drobiazg mogl przewazyc szale, na ktorych rozstrzygaly sie ich losy. Jeszcze raz przewertowalem w myslach caly plan. Pomiedzy gwiazdami wialy nowe wiatry. Czterysta lat wstecz wszyscy bylismy ludzmi z Ziemi - Starej Ziemi, ojczystej planety, ktora byla moja rodzinna gleba. Jednym ludem. Potem, wyruszajac na podboj nowych swiatow, rasa ludzka "rozszczepila sie", by uzyc terminu Exotikow. Kazdy malutki fragment spoleczenstwa i kazdy typ psychologiczny oderwal sie od swojego miejsca i polaczyl z podobnymi sobie, by razem podazyc w kierunku typow wyspecjalizowanych. Az w rezultacie otrzymalismy pol tuzina fragmentarycznych ludzkich typow: na Dorsaj - wojownika, na Exotikach - filozofa, na Newtonie, Wenus i Cassidzie - scislego naukowca, i tak dalej. Poszczegolne typy zrodzila izolacja. Pozniej wzajemna lacznosc pomiedzy mlodszymi swiatami i ustawicznie rosnace tempo postepu technologicznego wymusily specjalizacje. Handel pomiedzy swiatami polegal na wymianie wykwalifikowanych umyslow. Generalowie z Dorsaj tyle byli warci, ilu po aktualnym kursie wymiany mozna bylo za nich dostac psychiatrow z Exotikow. Za takich jak ja ziemskich specjalistow od srodkow masowego przekazu kupowalo sie projektantow statkow kosmicznych z Cassidy. I tak dzialo sie przez ostatnich sto lat. Lecz teraz swiaty dryfowaly ku sobie. Ekonomika stapiala rase z powrotem w jedna calosc. A na kazdym ze swiatow toczyla sie walka, by obrocic faze stapiania sie na wlasna korzysc, zachowujac przy tym mozliwie najwieksza ilosc wlasnych obyczajow. Kompromis byl koniecznoscia - lecz surowa, obdarzona sztywnym karkiem religia Zaprzyjaznionych zabraniala kompromisow i zyskala sobie wielu wrogow. Na innych swiatach opinia publiczna wystapila juz przeciw Zaprzyjaznionym. Zdyskredytowac ich, obsmarowac publicznie tutaj, z okazji tej kampanii, a nie beda mogli wynajmowac swych zolnierzy. Utraca nadwyzke handlowa, potrzebna do wynajecia wykwalifikowanych fachowcow, szkolonych w wyspecjalizowanych osrodkach na innych swiatach, ktorzy sa im niezbedni, by utrzymac obie ubogie w zasoby naturalne planety przy zyciu. Zgina. Tak jak zginal mlody Dave. Powoli. W mroku. Oto teraz w ciemnosciach, gdy pomyslalem o tym, wszystko jeszcze raz stanelo mi przed oczami. Bylo zaledwie pozne popoludnie, gdy zostalismy wzieci do niewoli, lecz nim grupowy przyniosl naszym straznikom rozkaz wymarszu, slonce niemal juz zaszlo. Przypomnialem sobie, jak czolgalem sie ku zwlokom, kiedy oni juz odeszli, kiedy juz bylo po wszystkim i pozostalem na polanie sam. I znalazlem wsrod nich Dave'a, wciaz jeszcze przy zyciu. Byl ranny w tulow, nie zdolalem zatamowac krwotoku. Pozniej powiedziano mi, ze nic by nie pomoglo, nawet gdyby mi sie udalo. Ale wtedy sadzilem inaczej. A wiec probowalem. Lecz w koncu dalem za wygrana, a do tego czasu zapadly calkowite ciemnosci. Trzymalem go tylko w objeciach i nie wiedzialem, ze umarl, dopoki nie zaczal stygnac. I wtedy wlasnie poczalem sie przemieniac w to, co moj wuj zawsze chcial ze mnie zrobic. Czulem, ze wewnatrz umieram. Dave i moja siostra mieli mi stworzyc rodzine, jedyna, jaka mialem nadzieje miec kiedykolwiek. Tymczasem moglem jedynie siedziec tam w ciemnosciach, trzymajac Dave'a w objeciach i sluchajac, jak krew kropla za kropla skapuje z jego przesiaknietego czerwienia ubrania na wyscielajace ziemie zwiedle liscie debu roznoksztaltnego. Lezalem oto w obozowisku Zaprzyjaznionych, nie mogac zasnac i rozpamietujac przeszlosc. I po chwili uslyszalem maszerujacych zolnierzy, ustawiajacych sie w szyku do wieczornego nabozenstwa. Lezalem na plecach i sluchalem. Wreszcie ich stopy zatrzymaly sie w marszu. Jedyne okno mojego pokoju znajdowalo sie wysoko nad lozkiem, na scianie, do ktorej przylegala lewa strona mojej pryczy. Nie bylo oszklone i nie stanowilo zadnej przeszkody dla nocnego powietrza i przenoszonych przez nie dzwiekow, jak rowniez dla dochodzacego z placu przycmionego swiatla, ktore na przeciwleglej scianie pokoju rysowalo blady prostokat. Lezalem, wpatrujac sie w ten prostokat oraz sluchajac odbywajacego sie za oknem nabozenstwa, dopoki nie uslyszalem, ze oficer dyzurny poddaje im wersety modlitwy o przyszle zaslugi. Potem znow odspiewali swoj hymn bojowy i tym razem wysluchalem go na lezaco od poczatku do konca. Zolnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzis, Dokad ida na wojne sztandary. Do walki z Anarchem co dzien trzeba isc. Uderz i nie znaj w ciosach miary! I slawa, i honor, i chwala, i zysk, Igraszki miedziaka nie warte. Peln swa powinnosc i nie zlota blysk, Lecz zycie swe postaw na karte! Troska i krew, cierpienie az po kres Przypadly nam wszystkim w udziale. W piers wroga wymierz obnazony miecz, Nim padniesz w bitewnym zapale! Taki Zolnierzy nasz Panskich jest los, Gdy staniem u podnozy Tronu, Ochrzczonym krwia wlasna rozkaze nam Glos, Wejsc samym do Bozego Domu. Po czym rozeszli sie na spoczynek na prycze nie lepsze od mojej. Lezalem tam, wsluchujac sie w cisze panujaca na placu apelowym i miarowe kapanie dochodzace z rynny umieszczonej tuz za oknem, w powolne krople spadajace jedna za druga po deszczu, niezliczone w ciemnosci. Rozdzial 25 Od dnia mojego wyladowania ani razu nie padal deszcz. Z dnia na dzien pola robily sie coraz suchsze. Niedlugo mialy stac sie wystarczajaco twarde, by utrzymac ciezki sprzet do prowadzenia wojny naziemnej i dla nikogo nie bylo tajemnica, ze wowczas ruszy ofensywa Exotikow. Tymczasem zarowno wojska z Zaprzyjaznionych, jak i Exotikow odbywaly cwiczenia. Przez nastepnych kilka tygodni bylem zajety praca korespondenta - glownie artykulami i drobnymi reportazykami na temat stosunkow zolnierzy z miejscowa ludnoscia. Mialem wysylac depesze, totez nadawalem je skrupulatnie. Korespondent prasowy jest tyle wart, ile warte sa jego kontakty, totez nawiazalem je wszedzie poza oddzialami Zaprzyjaznionych. Ci okazywali rezerwe, chociaz rozmawialem z wieloma. Wzbraniali sie przed okazywaniem zwatpienia i strachu. Slyszalem opinie, ze Zaprzyjaznieni sa generalnie nie doszkoleni, a to dlatego, ze samobojcza taktyka ich oficerow stwarza koniecznosc ustawicznego uzupelniania ich szeregow surowym rekrutem. Lecz ci, ktorych spotykalem tutaj, stanowili niedobitki korpusu ekspedycyjnego szesc razy wiekszej liczebnosci. Wszyscy bez wyjatku byli weteranami, choc wiekszosc z nich nie przekroczyla jeszcze dwudziestki. Zaledwie sporadycznie miedzy podoficerami i nieco czesciej wsrod oficerow widywalem odpowiedniki grupowego, ktory rozstrzelal jencow na Nowej Ziemi. Tutaj ludzie tego pokroju sprawiali wrazenie wscieklych szarych wilkow, ktore wmieszaly sie do stada milych i dobrze ulozonych mlodych psiakow, ledwie wyroslych z okresu szczeniectwa. Az brala pokusa pomyslec, iz tylko tacy jak oni stanowia to, co postanowilem skazac na zgube. By te pokuse zwalczyc, powiedzialem sobie, ze Aleksander Wielki poprowadzil ekspedycje przeciwko gorskim plemionom, oglosil sie wladca w Pelli, stolicy Macedonii, i po raz pierwszy skazal na smierc czlowieka jako szesnastolatek. Lecz w dalszym ciagu zolnierze z Zaprzyjaznionych sprawiali na mnie wrazenie mlodocianych. Nie moglem sie powstrzymac, by nie przeciwstawiac ich doroslym, doswiadczonym najemnikom z oddzialow Kensiego Graeme'a. Gdyz wierni swym zasadom Exotikowie nie przyjeliby na sluzbe oddzialow pochodzacych z poboru ani zolnierzy, ktorzy by wdziali mundur inaczej niz z wlasnej i nieprzymuszonej woli. Przez ten czas nie otrzymalem zadnych wiadomosci od Blekitnego Frontu. Nie minely dwa tygodnie, a mialem juz w New San Marcos swoich ludzi, na poczatku zas trzeciego tygodnia jeden z nich przyniosl mi wiadomosc, ze sklep jubilerski przy ulicy Wallace'a zamknal swoje podwoje, zaciagnal story, oproznil podluzne pomieszczenie z towaru i wyposazenia, po czym zmienil lokalizacje lub wycofal sie z interesu. Tylko tego bylo mi trzeba. Przez nastepne kilka dni trzymalem sie w bezposredniej bliskosci Jamethona Blacka i jeszcze przed uplywem tygodnia obserwacja przyniosla efekty. O godzinie dziesiatej owej piatkowej nocy znajdowalem sie na waskiej kladce, zawieszonej nad moja kwatera, a pod pomostem wartownika na szczycie muru, obserwujac, jak trzej cywile z przynaleznoscia do Blekitnego Frontu wypisana na twarzy wjechali na plac apelowy, wysiedli i weszli do kancelarii Jamethona. Przebywali tam przez nieco ponad godzine. Kiedy wyszli, zszedlem polozyc sie spac. Tej nocy spalem twardo jak kamien. Nastepnego dnia wstalem wczesnie, ale juz czekala na mnie poczta. Liniowcem pasazerskim doszla do mnie wiadomosc, ze dyrektor Sluzby Prasowej na Ziemi osobiscie gratuluje mi moich depesz. Kiedys, jeszcze przed trzema laty, znaczyloby to dla mnie bardzo wiele. Dzis tylko sie zaniepokoilem, by nie uznali przygotowanego przeze mnie gruntu za dostatecznie dojrzaly, by podeslac mi kilku ludzi do pomocy. Nie moglem ryzykowac, ze dodatkowy personel odkryje, czym sie teraz zajmuje. Wsiadlem do samochodu i wyruszylem na wschod szosa na New San Marcos do Kwatery Glownej Exotikow. Oddzialy z Zaprzyjaznionych pociagnely juz w pole; osiemnascie kilometrow na wschod od Josephstown zostalem zatrzymany przez oddzialek pieciu mlodziutkich zolnierzy, bez zadnego podoficera nad soba. Rozpoznali mnie. -W imie Boze, panie Olyn - rzekl pierwszy, ktory dopadl mojego samochodu, pochylajac sie, by przemowic przez otwarte po lewej stronie okno. - Nie moze pan przejechac. -Nie macie nic przeciwko temu, bym zapytal dlaczego? Odwrocil sie i skinal reka w kierunku dolinki, znajdujacej sie w dole pomiedzy dwoma lesistymi pagorkami po naszej lewej stronie. -Pomiary taktyczne w toku. Spojrzalem. Dolinka czy tez laka miala nie wiecej niz sto metrow szerokosci od jednego kranca zalesionego zbocza do drugiego; szla ode mnie zakosem i skrecala, by zniknac po prawej stronie. U stop lesnych stokow, tam gdzie spotykaly sie one z otwarta laka, rosly zakwitle przed kilku dniami krzewy bzow. Sama laka jasniala zielenia i seledynem mlodej trawy wczesnego lata oraz biela i fioletem bzow, a wyrastajace zza krzewow bzow deby roznoksztaltne mialy sylwetki puszyste od drobnego, swiezego listowia. W centrum tego wszystkiego, na srodku laki, czarno ubrane postacie krzataly sie z przyrzadami obliczeniowymi w dloniach, mierzac i obliczajac szanse zadania smierci pod dowolnymi katami. W punkcie centralnym laki z jakichs powodow ustawiono slupki miernicze - pojedynczy slupek, potem slupek naprzeciwko niego z dwoma slupkami po bokach i jeszcze jeden slupek w prostej linii przed nami. Nie opodal znajdowal sie jeszcze jeden samotny slupek, lezacy na ziemi, jak gdyby przewrocony i zapomniany. Popatrzylem znow na szczupla, mloda twarz zolnierza. -Przygotowania do zwyciezenia Exotikow? - spytalem. Przyjal to tak, jak gdyby bylo to normalne pytanie, a w moim glosie nie bylo wcale ironii. -Tak, prosze pana - odrzekl z powaga. Spojrzalem nan i na niewinny wzrok oraz naprezone pod skora miesnie pozostalych. -Nigdy wam nie przyszlo do glowy, ze mozecie przegrac? -Nie, panie Olyn. - Potrzasnal z namaszczeniem glowa. - Nikt nie moze przegrac, gdy idzie walczyc za swojego Pana. - Ujrzal, ze nie bylem o tym przekonany, i zabral sie na serio do dziela. - Albowiem On dotyka swych zolnierzy wlasna dlonia. I jedyne, co moze ich spotkac, to zwyciestwo... albo czasami smierc. A czymze jest smierc? Rozejrzal sie wsrod swych kolegow i wszyscy skineli potakujaco glowami. -Czymze jest smierc? - odpowiedzieli jak echo. Przyjrzalem sie im. Oto stali, zapytujac mnie oraz siebie nawzajem, czymze jest smierc, jak gdyby mowili o wykonaniu jakiejs ciezkiej, lecz nieodzownej pracy. Mialem dla nich odpowiedz, lecz jej nie wyjawilem. Smierc to byl grupowy, jeden z ich wlasnego plemienia, wydajacy takim jak oni zolnierzom rozkaz wymordowania jencow. Tym byla smierc. -Wezwijcie oficera - rzeklem. - Moja przepustka zezwala mi isc dalej. -Przykro mi, prosze pana - odparl ten, ktory ze mna rozmawial - ale nie mozemy opuscic naszych posterunkow, by wezwac oficera. Niedlugo ktos sie powinien zjawic. Przeczuwalem, co znaczy "niedlugo", i mialem racje. Nim przyszedl przodownik roty z rozkazem, by mnie przepuscili, sami zas zabrali sie do jedzenia, minelo poludnie. Gdy zajechalem do Kwatery Glownej Kensiego Graeme'a, slonce chylilo sie juz ku zachodowi, rysujac na ziemi dlugie cienie drzew. Mozna by jednak pomyslec, ze oboz dopiero sie budzi. Nie potrzeba bylo zadnego doswiadczenia, by stwierdzic, ze Exotikowie zaczynaja wreszcie nastepowac na Jamethona. Odnalazlem Janola Marata, komendanta z Nowej Ziemi. -Musze sie widziec z komandorem polnym Graeme'em - powiedzialem. Potrzasnal glowa, mimo ze zdazylismy sie juz na dobre zaprzyjaznic. -Nie teraz, Tam. Bardzo mi przykro. -Janol - rzeklem - nie chodzi o wywiad. To kwestia zycia i smierci. Nie zartuje. Musze sie zobaczyc z Kensiem. Popatrzyl na mnie pytajaco. Wytrzymalem jego wzrok z moca. -Poczekaj tutaj - powiedzial. Stalismy tuz przy wejsciu do kancelarii dowodztwa. Wyszedl i nie bylo go moze piec minut. Czekalem, przysluchujac sie tykaniu sciennego zegara. Wreszcie wrocil. -Tedy - oznajmil. Poprowadzil mnie droga na tylach plastykowych budynkow zaokraglonych niczym bable do niewielkiego baraczku, na wpol ukrytego pomiedzy drzewami. Zorientowalem sie, ze to osobista kwatera Kensiego. Poprzez niewielki salonik dostalismy sie do sypialni polaczonej z lazienka. Kensie dopiero co wyszedl spod prysznica i wlasnie ubieral sie w stroj bitewny. Popatrzyl na mnie ciekawie, po czym zwrocil z powrotem wzrok na Janola. -W porzadku, komendancie - rzekl. - Moze pan teraz wrocic do swoich zajec. -Tak jest - odparl Janol, nie patrzac na mnie. Zasalutowal i wyszedl. -W porzadku, Tam - powiedzial Kensie, wciagajac mundurowe spodnie. - O co chodzi? -Wiem, ze jest pan gotowy do wymarszu - odrzeklem. Popatrzyl na mnie wzrokiem nie pozbawionym humoru, zapinajac spodnie w pasie. Byl jeszcze bez koszuli, co we wzglednie malej przestrzeni pokoju sprawilo, iz przybral rozmiary olbrzyma, niby jakas niepohamowana sila przyrody. Cialo mial spalone na braz, a barki i klatke piersiowa spowijaly mu wstegi muskulow. Brzuch mial wklesly, gdy zas poruszal ramionami, ukazywaly sie na nich i nikly wezly miesni. Raz jeszcze wyczulem w nim ow szczegolny, niepowtarzalny pierwiastek Dorsajow. Nie chodzilo tu jedynie o sile i potezna budowe. Nie chodzilo nawet o fakt, ze byl to ktos od wczesnego dziecinstwa szkolony do walki, ktos wyhodowany do boju. Nie, to cos istnialo, lecz bylo nienamacalne - ten sam skok jakosciowy, ktory mozna byloby odkryc u czystej krwi Exotikow, jak chocby u Outbonda Padmy, lub u pierwszego lepszego newtonianskiego lub cassidanskiego badacza. Cos tak bardzo ponad zwykla ludzka miare, ze obok pogody ducha napawalo poczuciem glebokiego przekonania o wlasnej wielkosc i w swojej dziedzinie, cos, co sprawialo, iz byl poza wszelka slaboscia, niedosiezny i niezwyciezony. W duchu ujrzalem przed soba drobny, czarniawy cien Jamethona, probujacy stawic czolo takiemu czlowiekowi, i jakakolwiek mysl o jego zwyciestwie byla nie do pomyslenia, byla niemozliwoscia. Ale zawsze istnialo niebezpieczenstwo. -Dobrze. Powiem panu, po co przyszedlem - rzeklem do Kensiego. - Wlasnie odkrylem, ze Black jest w kontakcie z Blekitnym Frontem, miejscowa grupa terrorystow politycznych, z Kwatera Glowna w Blauvain. Trzej z nich odwiedzili go zeszlej nocy. Widzialem na wlasne oczy. Kensie podniosl koszule i naciagnal rekaw. -Wiem - odparl. Spojrzalem nan ze zdumieniem. -Pan nie rozumie? - powiedzialem. - To zabojcy. Tylko taki towar im zostal na skladzie. A czlowiekiem, ktorego na spolke z Jamethonem chetnie by sie pozbyli... jest pan. Naciagnal drugi rekaw. -Wiem o tym - rzekl. - Chca usunac obecny rzad St. Marie i sami dojsc do wladzy... co nie jest mozliwe, poki za pieniadze Exotikow utrzymujemy tu spokoj. -Do tej pory nie mieli Jamethona do pomocy. -A teraz maja? - spytal, przesuwajac po zapieciu koszuli palcem wskazujacym i kciukiem. -Zaprzyjaznieni sa gotowi na wszystko - odparlem. - Gdyby nawet jutro przyszly posilki, Jamethon wie, ze nie ma zadnych szans, skoro pan wyruszy w pole. Zabojcy moga byc wyjeci spod prawa na mocy Konwencji Wojennej i Kodeksu Najemnika, ale obaj znamy Zaprzyjaznionych. Kensie spojrzal na mnie dziwnym wzrokiem i wzial marynarke. -Czy doprawdy obaj? Wytrzymalem jego spojrzenie. -A nie? -Tam. - Wlozyl marynarke i zapial. - Znam ludzi, z ktorymi zmuszony jestem walczyc. Znac ich to moj zawod. Ale na jakiej podstawie pan sadzi, ze ich poznal? -To rowniez moj obowiazek - odrzeklem. - Pewnie pan zapomnial. Jestem reporterem. Pracuje z materialem ludzkim. Po pierwsze, po drugie i po trzecie. -Ale Zaprzyjaznionymi pan gardzi. -A nie powinienem? - odparlem. - Bylem na wszystkich swiatach. Widzialem cetanskiego przedsiebiorce... pilnuje on swoich zyskow, lecz poza tym jest czlowiekiem. Widzialem Newtonian i Wenusjan... chodza z glowami w chmurach, lecz jesli umiejetnie pociagnac za rekaw, mozna ich sprowadzic na ziemie. Widzialem Exotikow, ktorzy jak Padma wyczyniaja z umyslem salonowe sztuczki, i Freilandczyka po uszy zagrzebanego we wlasnych formularzach. Widzialem mieszkancow Starej Ziemi, mojego wlasnego swiata, mieszkancow Coby, Wenus, a nawet jak pan... Dorsaj. I powiem panu, ze wszyscy mieli ze soba cos wspolnego, przynajmniej pod tym jednym wzgledem. Obok tego wszystkiego byli ludzmi. Kazdy z nich byl czlowiekiem... po prostu wyspecjalizowali sie w jakis jeden szczegolnie cenny sposob. -A Zaprzyjaznieni nie? -Fanatyzm - odpowiedzialem. - Czy jest jakas wartoscia? Wprost przeciwnie. Coz jest dobrego, a przynajmniej dopuszczalnego w slepej, gluchej, niemej i bezmyslnej wierze, ktora nie pozwala czlowiekowi kierowac sie swoim rozumem? -Skad pan wie, ze nie kieruja sie rozumem? - zapytal Kensie. Stal teraz twarza do mnie. -Byc moze niektorzy - odparlem. - Byc moze za mlodu, nim zdazy zadzialac trucizna. Jakiz z tego pozytek, tak dlugo jak ta kultura istnieje? W pokoju zapadla nagle cisza. -O czym pan mowi? - spytal Kensie. -Mowie o tym, ze powinien pan schwytac zabojcow - odrzeklem. - Nie chce pan tutaj oddzialow z Zaprzyjaznionych? Niech pan udowodni, ze Jamethon Black, wchodzac z nimi w zmowe celem zamordowania pana, zlamal Konwencje Wojenna, a moze pan zdobyc St. Marie dla Exotikow bez jednego wystrzalu. -A to w jaki sposob? -Dzieki mnie - odpowiedzialem. - Mam dojscie do organizacji politycznej, ktora reprezentuja zabojcy. Niech mi pan pozwoli pojsc do nich jako panski przedstawiciel i przelicytowac Jamethona. Moze im pan na poczatek zaoferowac uznanie przez obecny rzad. Jesli uda sie panu tak malym kosztem oczyscic planete z Zaprzyjaznionych, Padma i liderzy aktualnego rzadu beda musieli pana poprzec. Popatrzyl na mnie oczami bez wyrazu. -A co mialbym za to kupic? - zapytal. -Oswiadczenie Zaprzyjaznionych, ze zostali wynajeci do zamordowania pana. Moze zeznawac ich tylu, ilu tylko bedzie potrzeba. -Zaden sad miedzyplanetarny nie uwierzylby ludziom tego pokroju - rzekl Kensie. -Aha - odparlem i nie moglem powstrzymac sie od usmiechu. - Lecz uwierzyliby mnie, gdybym jako przedstawiciel Sluzby Prasowej potwierdzil kazde slowo, ktore zostalo wypowiedziane. Znowu zapadla cisza. Twarz Kensiego zupelnie nic nie wyrazala. -Rozumiem - odrzekl. Przesunal sie obok mnie, kierujac sie do salonu. Pomaszerowalem za nim. Podszedl do telefonu, nacisnal guzik i przemowil do pustego szarego ekranu. -Janol - powiedzial. Odwrocil sie plecami do ekranu, podszedl do stojacej naprzeciwko szafki z bronia i zaczal wkladac bojowa uprzaz. Ruchy mial niespieszne, nie spogladal na mnie i nie odzywal sie ani slowem. Po kilku dlugich minutach wejscie do budynku odsunelo sie na bok i do srodka wkroczyl Janol. -Melduje sie na rozkaz - rzekl freilandzki oficer. -Pan Olyn zostaje tu az do odwolania. -Tak jest. Graeme wyszedl. Stalem oniemialy, wpatrujac sie w drzwi, ktorymi opuscil pokoj. Nie moglem uwierzyc, ze zdecydowal sie tak dalece pogwalcic Konwencje, ze nie tylko mnie zlekcewazyl, lecz w gruncie rzeczy nalozyl areszt, by powstrzymac mnie przed poczynieniem niezbednych w tej sytuacji dalszych krokow. Odwrocilem sie w kierunku Janola. Przygladal mi sie z pewna sympatia zabarwiona lekka kpina, wypisana na pociaglej brazowej twarzy. -Czy Outbond jest na miejscu w obozie? - spytalem go -Nie. - Podszedl do mnie blizej. - Wrocil do ambasady Exotikow w Blauvain. Badz teraz grzecznym chlopcem i usiadz, prawda, ze tak zrobisz? Mozemy rownie dobrze spedzic nastepne kilka godzin w przyjemnym nastroju. Stalismy twarza w twarz; prawym prostym trafilem go w dolek. Jako student troche boksowalem, na poziomie uczelnianym. Wspominam o tym nie po to, by udawac muskularnego herosa, lecz by wyjasnic, dlaczego mialem tyle rozsadku, by nie probowac ciosu na szczeke. Graeme prawdopodobnie potrafilby odnalezc na szczece przeciwnika punkt nokautujacy z zawiazanymi oczyma, lecz ja nie bylem Dorsajem. Okolica ponizej ludzkiego mostka jest wzglednie duza, miekka, poreczna i w ogole w sam raz dla amatorow. Ja zas nieco wiedzialem, jak zadaje sie ciosy proste. Mimo wszystko Janol nie zostal znokautowany. Przewrocil sie na podloge i lezal tam zgiety wpol, z otwartymi przez caly czas oczyma. Lecz nic nie wskazywalo na to, by niedlugo mial powstac. Odwrocilem sie i szybko wyszedlem z budynku. W obozie trwala krzatanina. Nikt mnie nie zatrzymywal. Znalazlem sie z powrotem w samochodzie i w piec minut pozniej bylem na wolnosci, podazajac pograzajaca sie w wieczornym mroku droga do Blauvain. Rozdzial 26 Z New San Marcos do ambasady Padmy w Blauvain bylo tysiac czterysta kilometrow. Powinienem je pokonac w szesc godzin, lecz po drodze zmylo most i jechalem czternascie. Minela osma, gdy nastepnego dnia rano wszedlem ni to do oranzerii, ni to budynku stanowiacego ambasade. -Padma - rzeklem. - Czy jest jeszcze... -Tak, panie Olyn - odpowiedziala recepcjonistka. - Oczekuje pana. Usmiechnela sie do mnie ponad blekitna szata. Nie mialem nic przeciwko temu. Niezwykle sie ucieszylem, ze Padma nie wyruszyl jeszcze do przygranicznej strefy dzialan wojennych. Sprowadzila mnie na parter i za rogiem przekazala mlodemu Exotikowi, ktory przedstawil mi sie jako jeden z osobistych sekretarzy Padmy. Ten powiodl mnie kawalek dalej, po czym przekazal nastepnemu sekretarzowi, tym razem w srednim wieku, ktory pokazal mi droge przez kilka pokoi, a potem skierowal dlugim korytarzem dalej az do rogu, za ktorym, jak mowil, miescilo sie wejscie na teren kancelarii, gdzie w owej chwili przebywal Padma. Po czym zniknal. Poszedlem w slad za jego wskazowkami. Gdy dotarlem do wejscia, okazalo sie, iz nie prowadzi ono do zadnego pomieszczenia, lecz do nastepnego krotkiego korytarza. I tu stanalem jak wryty. Nagle wydalo mi sie, ze widze zblizajacego sie do mnie Kensiego Graeme'a - Kensiego palajacego zadza mordu. Lecz czlowiek wygladajacy jak Kensie ledwie na mnie spojrzal i zaraz stracil zainteresowanie. Szedl dalej w moim kierunku i wtedy sie domyslilem. Nie byl to oczywiscie Kensie. Mialem przed soba jego brata blizniaka Iana, komandora garnizonu wojsk Exotikow mieszczacego sie tu, w Blauvain. Kroczyl w moim kierunku, wiec i ja ruszylem w jego strone, lecz kiedy sie mijalismy, zaskoczenie minelo. Nie wydaje mi sie, by ktokolwiek w mojej sytuacji mogl przezyc takie spotkanie bez podobnego niemal paralizujacego zdumienia. Z tego, co przy kilku roznych okazjach mowil Janol, wiedzialem, ze lan byl zupelnym przeciwienstwem Kensiego. Nie w sensie wojskowym - obaj byli okazami dorsajskiego oficera - lecz pod wzgledem osobowosci. Kensie od pierwszej chwili wywarl na mnie ogromne wrazenie dzieki swemu przyrodzonemu cieplu i radosci zycia, ktora chwilami przeslaniala mi nawet fakt, ze byl Dorsajem. Gdy ciezar spraw wojskowych nie przygniatal go zbytnio, wydawal sie plawic w blasku slonecznym; mozna by wrecz wygrzewac sie w swietle jego obecnosci niby na sloncu, lan, jego fizyczny sobowtor, zmierzajac w moim kierunku niczym jakis dwuoki Odyn, byl caly spowity w plaszcz mroku. Oto kroczyla przede mna zywa dorsajska legenda. Ponury mezczyzna o mrocznej duszy samotnika i sercu ze stali. W poteznej fortecy jego ciala to, co bylo sama istota Iana, prowadzilo w odosobnieniu zywot pustelnika na gorskim szczycie. Byl dzikim i samowladnym goralem, tak jak jego dalecy przodkowie w nim przywroceni do zycia. Nie prawo i nie etyka, ale wiara w raz dane slowo, lojalnosc klanowa i obowiazek zemsty rodowej dzierzyly wladze nad duchem Iana. Byl to czlowiek, ktory do piekla by wstapil, aby splacic dlug zaciagniety w dobrej lub falszywej monecie i gdy go ujrzalem, zblizajacego sie do mnie, i rozpoznalem wreszcie, z miejsca podziekowalem wszystkim bogom, jacy pozostali jeszcze na swiecie, ze nic nie bylem mu winien. Wreszcie wyminelismy sie i zniknal za rogiem. Pamietam, plotka glosila, iz mrok wokol niego nigdy sie nie rozjasnia, chyba ze w obecnosci Kensiego, jako ze doprawdy stanowil brakujaca polowe swego brata blizniaka. Gdyby kiedykolwiek utracil swiatlo, ktore rzucala na niego swietlista postac Kensiego, bylby po wieczne czasy skazany na wlasne mroki. Wrazenie to mialem sobie jeszcze przypomniec. Ale owego dnia zapomnialem o nim, gdy tylko kolejnym wejsciem dostalem sie do pomieszczenia przypominajacego niewielka cieplarnie i ponad blekitna szata ujrzalem lagodna twarz Padmy i jego krotko przystrzyzone wlosy. -Niech pan wejdzie, panie Olyn - rzekl, wstajac z miejsca - i uda sie razem ze mna. Odwrocil sie i przeszedl pod lukiem utworzonym przez fioletowe paczki clematis. Postapilem w jego slady i oto odkryl sie przede mna malutki witrazyk, w calosci niemal wypelniony eliptycznym ksztaltem czteroosobowego poduszkowca. Padma wdrapal sie juz na jedno z przednich siedzen. Przytrzymal dla mnie drzwiczki. -Dokad jedziemy? - spytalem, gdy znalazlem sie w srodku. Dotknal plytki autopilota i pojazd uniosl sie w powietrze. Jego umiejetnosciom pozostawil prowadzenie nawigacji, sam zas okrecil sie wraz z fotelem i usiadl twarza do mnie. -Do polowego punktu dowodzenia komandora Graeme'a - odpowiedzial. Jego oczy mialy ten sam co zawsze jasnoorzechowy kolor, lecz zdawaly sie plonac i napelniac po brzegi swiatlem slonecznym, bijacym przez przezroczysty dach poduszkowca, odkad osiagnelismy wymagana wysokosc i rozpoczelismy podroz w poziomie. Nie potrafilem nic z nich wyczytac, tak jak i z wyrazu jego twarzy. -Rozumiem - rzeklem. - Oczywiscie zdaje sobie sprawe, ze telefon z Kwatery Glownej Graeme'a dotarl do pana duzo szybciej niz ja z tego samego miejsca naziemnym samochodem. Mam jednak nadzieje, ze nie kaze mu pan mnie porwac albo cos w tym guscie. Mam Listy Uwierzytelniajace Bezstronnosci, chroniace mnie jako reportera, oraz upowaznienia zarowno od Zaprzyjaznionych Swiatow, jak i Exotikow. I ani mysle brac na siebie odpowiedzialnosci za jakiekolwiek wnioski wyciagniete przez pana Graeme'a na podstawie rozmowy, ktora przeprowadzilismy obaj dzisiejszego ranka... w cztery oczy. Padma ze spokojem siedzial naprzeciwko mnie na siedzeniu poduszkowca. Rece ulozyl na kolanach, blade na tle niebieskiej szaty, lecz zdradzajace pod skora grzbietow dloni mocne sciegna. -O tym, ze jedzie pan teraz ze mna, zadecydowal nie Kensie Graeme, tylko ja sam. -Chce wiedziec dlaczego! - zawolalem w napieciu. -Dlatego - nie spieszac sie odparl - ze jest pan bardzo niebezpieczny. Siedzial dalej, przygladajac mi sie oczyma nie znajacymi wahania. Czekalem na dalsze wyjasnienia, lecz te nie nastepowaly. -Niebezpieczny? - spytalem. - Dla kogo niebezpieczny? -Dla czekajacej nas wspolnej przyszlosci. Popatrzylem na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem rozesmialem sie. Bylem zly. -Pan sobie zartuje - rzeklem. Potrzasnal powoli glowa, nawet przez moment nie odrywajac oczu od mojej twarzy. Te oczy byly dla mnie zagadka. Niewinne i szeroko otwarte jak oczy dziecka, jednak nie moglem przez nie zajrzec do wnetrza tego czlowieka. -Dobrze - powiedzialem. - Niech mi pan powie, dlaczego jestem taki niebezpieczny? -Poniewaz pragniesz zniszczyc zywotna czesc rasy ludzkiej. I wiesz, jak tego dokonac. Na chwile zapadlo milczenie. Poduszkowiec dalej bezdzwiecznie przemierzal przestworza. -A to ci dopiero koncept - rzeklem powoli i ze spokojem. - Ciekawe, jak pan do tego doszedl? -Dzieki wyliczeniom ontogenetycznym - rownie spokojnie odpowiedzial Padma. - I to nie zaden koncept, Tam. Sam dobrze o tym wiesz. -O, tak - przyznalem. - Ontogenetyka. Mialem zamiar przyjrzec jej sie blizej. -I przyjrzales sie, prawda, Tam? -Czy sie przyjrzalem? - odparlem. - Chyba tak, jesli o to chodzi. Nie wydala mi sie jednak, jak sobie przypominam, specjalnie jasna. Cos o ewolucji. -Ontogenetyka - rzekl Padma - jest nauka o wplywie ewolucji na interakcyjne sily spolecznosci ludzkiej. -Czy ja jestem sila interakcyjna? -W tej chwili i przez ostatnich kilka lat, owszem - powiedzial Padma. - I byc moze przez jeszcze kilka lat w przyszlosci. A byc moze nie. -To brzmi prawie jak grozba. -Bo w pewnym sensie nia jest. - Gdy tak mu sie przygladalem, jego oczy zalsnily. - Jestes zdolny zniszczyc siebie razem z innymi. -Zrobilbym to z najwyzsza przykroscia. -W takim razie - rzekl Padma - lepiej mnie posluchaj. -Czemu nie, z przyjemnoscia - odparlem. - Sluchanie to moja praca. Powiedz mi wszystko o ontogenetyce... i o mnie. Skorygowal polozenie instrumentow sterowniczych i znow przesunal sie z fotelem, by miec mnie naprzeciw siebie. -Gatunek ludzki - powiedzial Padma - rozpadl sie na drobne czesci w wyniku ewolucyjnej eksplozji w momencie historycznym, w ktorym oplacalna stala sie miedzygwiezdna kolonizacja. - Siedzial, przypatrujac mi sie. Przywolalem na twarz wyraz ulgi. - Nastapilo to z powodow wynikajacych z gatunkowych instynktow, ktorych nie udalo nam sie jeszcze wytropic, lecz ktore w zasadzie byly natury samozachowawczej. Siegnalem do kieszeni marynarki. -Moze lepiej zaczne robic notatki - powiedzialem. -Jak sobie zyczysz - odparl Padma, niewzruszony. - W wyniku tej eksplozji powstaly kultury indywidualne, poswiecone pojedynczym aspektom osobowosci ludzkiej. Z aspektu bojowosci i walki wylonili sie Dorsajowie. Aspekt, ktory bez reszty poddawal osobowosc takiej czy innej wierze, stworzyl Zaprzyjaznionych. Aspekt filozoficzny dal poczatek kulturze Exotikow, do ktorej ja naleze. Nazywamy je wszystkie kulturami odlamkowymi. -O, tak - rzeklem. - Wiem cos o kulturach odlamkowych. -Wiesz cos o tych kulturach, Tam, ale tak naprawde to nie wiesz o nich nic. -Nic? -Nic - odparl Padma - gdyz ty, tak jak wszyscy nasi przodkowie, pochodzisz z Ziemi. Jestes pelnospektralnym czlowiekiem starego typu. Ludy odlamkowe sa od ciebie bardziej zaawansowane ewolucyjnie. Poczulem nagle w piersi uklucie ostrego gniewu. Jego glos obudzil w mojej pamieci echo slow Mathiasa. -Czyzby? Obawiam sie, ze nic takiego nie zauwazylem. -Dlatego ze nie chciales zauwazyc - odpowiedzial Padma. - Gdybys zauwazyl, musialbys przyznac, ze sa od ciebie odmienne i winny byc sadzone wedlug odmiennych standardow. -Odmiennych? A to w jaki sposob? -Odmiennych w sensie, ktory kazdy czlowiek odlamkowy, lacznie ze mna, rozumie instynktownie, ktory natomiast czlowiek pelnospektralny, aby zrozumiec, musi ekstrapolowac. - Padma poprawil sie w fotelu. - Bedziesz mial o tym jakies pojecie, Tam, jesli wyobrazisz sobie czlonka kultury odlamkowej jako czlowieka takiego samego jak ty, tylko opanowanego monomania, ktora popycha go bez reszty w kierunku prezentowania okreslonego typu osobowosci. Z jedna tylko roznica: wszystkie czesci skladowe jego fizycznego i psychicznego jestestwa poza granicami zakreslonymi przez monomanie zamiast ulec atrofii, jak staloby sie w twoim wypadku... -Dlaczego akurat w moim? - wpadlem mu w slowo. -Zgoda, w wypadku kazdego czlowieka pelnospektralnego - zgodzil sie spokojnie Padma. - Zatem owe czesci skladowe zamiast ulec atrofii, zostaly zmodyfikowane w taki sposob, ze sie dopasowaly, a nawet podtrzymaly monomanie, tak ze w rezultacie nie otrzymalismy czlowieka chorego, lecz zdrowego, tyle ze odmiennego. -Zdrowego? - odrzeklem, majac znow przed oczyma grupowego z Zaprzyjaznionych, ktory zamordowal Dave'a. -Mam tu na mysli calosc gatunku, nie konkretna jednostke. Wszedzie od czasu do czasu trafia sie kaleki reprezentant danej kultury. -Przykro mi - odpowiedzialem - ale w to nie wierze. -Alez wierzysz, Tam - rzekl Padma miekko. - Podswiadomie wierzysz. Gdyz planujesz wykorzystanie slabego punktu, ktory taka kultura musi miec, do jej zniszczenia. -A coz to za slaby punkt? -Ewidentna slabosc, ktora jest odwrotna strona wszelkiej sily - odparl Padma. - Kultury odlamkowe nie sa zywotne. Az zmruzylem oczy. Bylem, uczciwie powiedziawszy, oszolomiony. -Nie sa zywotne? Chcesz przez to powiedziec, ze nie sa zdolne do zycia o wlasnych silach? -Oczywiscie, ze nie - odrzekl Padma. - Postawiona w obliczu koniecznosci ekspansji kosmicznej, rasa ludzka zareagowala na wyzwanie odmiennego srodowiska proba przystosowania sie. To przystosowanie odbylo sie przez badanie wszystkich elementow osobowosci, kazdego oddzielnie, po to, by sprawdzic, ktory ma najwieksze mozliwosci przetrwania. Teraz, gdy wszystkie elementy... kultury odlamkowe... przetrwaly i zaadaptowaly sie, nadszedl czas, by znow sie wymieszaly i wydaly bardziej odpornego, zorientowanego na wszechswiat czlowieka. Poduszkowiec poczal sie znizac. Zblizalismy sie do miejsca przeznaczenia. -Co to ma wspolnego ze mna? - spytalem wreszcie. -Jesli zniszczysz dokonania jednej z kultur odlamkowych, nie potrafi ona przezyc o wlasnych silach jak czlowiek pelnospektralny. Ona zginie. Kiedy zas rasa z powrotem bedzie sie mieszac w jedna calosc, ow cenny element bedzie dla tej rasy stracony. -Byc moze nie bedzie to wielka strata - z kolei ja rzeklem lagodnie. -Strata decydujaca - odparl Padma. - I potrafie to udowodnic. Ty, czlowiek pelnospektralny, posiadasz w sobie pierwiastki wszystkich kultur odlamkowych. Jesli sie do tego przyznasz przed samym soba, bedziesz mogl zidentyfikowac sie nawet z tymi, ktorych pragniesz zniszczyc. Na dowod tego chce ci cos pokazac. Czy zgodzisz sie to obejrzec? Statek dotknal ziemi; obok mnie otwarly sie drzwi. Wysiadlem razem z Padma i ujrzalem oczekujacego nas Kensiego. Przenioslem wzrok z Padmy na Graeme'a, ktory stanal obok nas, o glowe wyzszy ode mnie, a o dwie od Padmy. Kensie odwzajemnil me spojrzenie oczyma, ktore nie wyrazaly niczego szczegolnego. Nie przypominaly oczu brata blizniaka... lecz akurat wtedy z jakiegos powodu nie moglem wytrzymac ich wzroku. -Jestem reporterem - odparlem. - Mam umysl otwarty na wszystko. Padma odwrocil sie i poszedl w strone budynku Kwatery Glownej. Kensie ruszyl za nami, a Janol i kilku innych zdaje sie postepowalo z tylu, choc nie obejrzalem sie, by to sprawdzic. Poszlismy do kancelarii wewnetrznej, gdzie po raz pierwszy spotkalem Graeme'a. Na jego biurku lezala teczka z aktami. Wzial ja, wyjal ze srodka fotokopie jakiegos pisma i podal mi ja, gdy do niego podszedlem. Wzialem ja do reki. Jej autentycznosci nie sposob bylo podwazyc. Byla to nota skierowana przez Starszego Brighta, przewodzacego Starszym polaczonych rzadow Harmonii i Zjednoczenia, do naczelnika wojny Zaprzyjaznionych z Centrum Obrony mieszczacego sie na Harmonii. Wedlug daty, pochodzila sprzed dwoch miesiecy. Sporzadzono ja na karcie monomolekularnej, z ktorej raz napisanego tekstu nie mozna bylo usunac. Badzcie powiadomieni, w Imie Boze Ze skoro Wola Boska zdalo sie, by nasi Bracia na St. Marie nie odniesli sukcesu, rozkazane jest, by od obecnej chwili nie byly im wysylane zadne uzupelnienia ani w sprzecie, ani w ludziach. Gdyz jezeli nasz Kapitan przeznacza nam zwyciestwo, zwyciezymy z pewnoscia bez dalszego wydatku. A jesli taka jest Jego wola, iz nie zwyciezymy, wowczas bezboznoscia byloby marnotrawic majatek Kosciola Bozego na proby zniweczenia tej Woli. Co wiecej, niech bedzie rozkazane, by naszym Braciom na St. Marie zostala oszczedzona wiedza, iz dalsza pomoc zostala im odjeta, a to by mogli w bitwie swiadczyc sie za swoja wiara jak zawsze i Koscioly Panskie nie doznaly trwogi. Wez te komende pod rozwage w Imie Panskie: Z rozkazu tego, ktory zwie sie Brightem Najstarszym Posrod Wybranych Unioslem wzrok znad noty. Graeme i Padma mnie obserwowali. -Gdzie to zdobyliscie? - spytalem. - Nie, oczywiscie, ze mi nie powiecie. - Nagle dlonie tak mi zwilgotnialy, ze gladkie tworzywo karty zaczelo slizgac sie w moich palcach. Chwycilem ja mocno i zaczalem szybko mowic, by sciagnac ich uwage na moja twarz. - Ale po co ta kartka? Dawno wiedzielismy o tym, wszyscy wiedzieli, ze Bright ich opuscil. To moze sluzyc jedynie jako dowod. Po co mi to w ogole pokazujecie? -Sadzilem - rzekl Padma - iz to mogloby cie nieco wzruszyc. Byc moze wystarczajaco, bys powzial odmienny poglad w tej kwestii. -Nie powiedzialem, ze to niemozliwe. Powtarzam wam, ze reporter ma umysl otwarty na wszystko. Oczywiscie... - dobieralem ostroznie slow - gdybym mogl lepiej to przestudiowac... -Mialem nadzieje, iz wezmiesz to ze soba - zauwazyl Padma. -Miales nadzieje? -Jesli zaglebisz sie w to i naprawde zrozumiesz, co Bright ma na mysli, byc moze ujrzysz wszystkich Zaprzyjaznionych w odmiennym swietle. Moglbys wobec nich zmienic swe zamiary... -Nie sadze - odparlem. - Ale... -Pozwol, ze cie o to jedno poprosze - powiedzial Padma. - Wez te note ze soba. Przez chwile stalem tak, majac przed soba Padme i wylaniajacego sie zza jego plecow Kensiego, az wreszcie wzruszylem ramionami i schowalem note do kieszeni. -W porzadku - rzeklem. - Wezme to do mojej kwatery i pomysle o tym. Mam tu gdzies samochod naziemny, nieprawda? Spojrzalem na Kensiego. -Dziesiec kilometrow do tylu - odparl Kensie. - Ale i tak bys sie nie przedostal. Ruszamy do ataku, a Zaprzyjaznieni manewruja, by nas spotkac. -Wez mojego poduszkowca - powiedzial Padma. - Flagi ambasady na masce moga sie na cos przydac. -W porzadku - odparlem. Wszyscy razem wyszlismy do pojazdu. W kancelarii zewnetrznej minalem Janola, ktory zimno zmierzyl mnie wzrokiem. Nie mialem mu tego za zle. Podeszlismy do poduszkowca i wsiadlem do srodka. -Mozesz odeslac woz, gdy juz ci nie bedzie potrzebny - rzekl Padma, kiedy bylem juz jedna noga w wierzchnim wycinku wejsciowym. - Traktuj go jako otrzymana od ambasady pozyczke, Tam. To dla mnie zaden klopot. -Mozesz byc spokojny - odpowiedzialem. Zamknalem wycinek i dotknalem sterow. Byl to woz co sie zowie. Wzbil sie pionowo w powietrze lekko jak marzenie i po sekundzie znajdowalem sie juz szescset metrow w gorze, i odsadzilem sie o kawal drogi. Nim jednak siegnalem do kieszeni po note, zmusilem sie do uspokojenia nerwow. Przyjrzalem sie kartce. Reka mi drzala leciutko, gdy trzymalem pismo w palcach. Wreszcie dostalem dowod w swoje rece. Dowod, o ktorego istnieniu Piers Leaf dowiedzial sie na Ziemi i ktorego poszukiwalem od samego poczatku. A Padma osobiscie nalegal, bym go zabral ze soba. Byla to Archimedesowa dzwignia, za pomoca ktorej mialem zamiar poruszyc niejeden, a dwa swiaty. I popchnac na skraj zaglady ludy z Zaprzyjaznionych. Rozdzial 27 Czekali na mnie. Biegnac otoczyli poduszkowca, gdy tylko wyladowalem na placu apelowym obozowiska Zaprzyjaznionych. Wszyscy czterej z czarnymi strzelbami gotowymi do strzalu. Najwidoczniej tylko tylu ich pozostalo. Jamethon musial wyslac w pole wszystkich ludzi pozostalych mu z resztek dawnej jednostki bojowej. Byli to zolnierze, ktorych znalem, zahartowani w bojach weterani. Jednym z nich byl grupowy, ktory znajdowal sie w kancelarii pierwszej nocy, gdy wrocilem z obozu Exotikow i wszedlem pomowic z Jamethonem i zapytac go, czy kiedykolwiek wydal swoim ludziom rozkaz mordowania jencow. Drugim byl czterdziestoletni przodownik roty, najnizszej szarzy oficerskiej, lecz pelniacy obowiazki majora - tak jak Jamethon, komendant, pelnil obowiazki ekspedycyjnego komandora polnego, co bylo odpowiednikiem funkcji Kensiego Graeme'a. Kolejni dwaj zolnierze nie mieli stopni oficerskich, lecz byli podobni do tamtych. Znalem ich wszystkich. Ultrafanatycy. I oni mnie znali. Rozumielismy sie nawzajem. -Musze widziec sie z komendantem - rzeklem wysiadajac z wozu, zanim zdazyli rozpoczac przesluchanie. -W jakiej sprawie? - zapytal przodownik roty. - Ten poduszkowiec nie ma tu nic do roboty. Ani ty sam. -Musze niezwlocznie zobaczyc sie z komendantem Blackiem. Nie znalazlbym sie tutaj w wozie obwieszonym proporczykami ambasady Exotikow, gdyby nie bylo to konieczne. Nie mogli przyjac ryzyka i odmowic mi spotkania z Blackiem i ja o tym wiedzialem. Spierali sie bez przekonania, ja jednak caly czas nalegalem na widzenie sie z komendantem. W koncu przodownik roty zaprowadzil mnie do przedsionka tej samej kancelarii, gdzie zawsze oczekiwalem na spotkanie z Jamethonem. Zostalem z nim w biurze sam na sam. Zakladal wlasnie uprzaz bojowa, tak jak wczesniej robil to Graeme. Na Kensiem uprzaz i zatknieta w niej bron wygladaly jak zabawki. Przy drobnej budowie Jamethona sprawialy wrazenie, ze z trudnoscia je zdola udzwignac. - Witam, panie Olyn - przemowil. Przemaszerowalem ku niemu przez caly pokoj, wyciagajac po drodze note z kieszeni. Stanal twarza do mnie, zapinajac zamki uprzezy i z cicha pobrzekujac bronia oraz rynsztunkiem, gdy sie obracal. -Wydaje pan bitwe Exotikom - skonstatowalem. Skinal glowa. Nigdy jeszcze nie stalem tak blisko niego. Z drugiego kranca pokoju bylbym moze uwierzyl, iz przybral zwykly dla siebie kamienny wyraz twarzy, lecz teraz, stojac w odleglosci zaledwie metra, widzialem, jak w kacikach prostej linii warg tej ciemnej, mlodej twarzy przez jedna sekunde zagoscil zmeczony cien usmiechu. -To moj obowiazek, panie Olyn. -Ladny mi obowiazek - odparlem. - Kiedy panscy zwierzchnicy na Harmonii dawno pana spisali na straty. -Juz panu mowilem - powiedzial ze spokojem. - Wybrancy nie zdradzaja jeden drugiego w obliczu Pana. -Jest pan tego pewien? - spytalem. Raz jeszcze ujrzalem cien zmeczonego usmieszku. -W tym przedmiocie, panie Olyn, musze sie uznac za bardziej kompetentnego od pana. Spojrzalem mu w oczy. Zdradzaly wyczerpanie, ale i spokoj. Zerknalem w bok na biurko, gdzie wciaz jeszcze stalo zdjecie kosciola, starszego mezczyzny, kobiety i malej dziewczynki. -Panska rodzina? - spytalem. -Tak - odrzekl. -Wydaje mi sie, ze w takiej chwili powinien pan o nich pomyslec. -Mysle o nich dosc czesto. -Lecz i tak ma pan zamiar isc dac sie zabic. -I tak mam ten zamiar - odparl. -Bez watpienia! - rzeklem. - W rzeczy samej! Do kancelarii wszedlem zachowujac spokoj i pelna samokontrole. Teraz jednak jak gdyby korek wyskoczyl z butelki i jelo wylewac sie wszystko, co dusilem w sobie od smierci Dave'a. Zaczalem sie trzasc. -Poniewaz jestescie tego wlasnie gatunku hipokrytami... wszyscy Zaprzyjaznieni, w czambul wzieci. Jestescie do tego stopnia zaklamani, tak gleboko stoczeni przez wlasne klamstwa, ze jesliby wam je zabrac, nie zostaloby nic. Czy to nie swieta prawda? A wiec teraz raczej umrzesz, niz przyznasz sie, ze popelniasz samobojstwo, co nie jest najchlubniejszym uczynkiem we wszechswiecie! Wolalbys zginac, niz przyznac, ze tak samo jak kazdy inny czlowiek jestes pelen zwatpienia i tak samo sie boisz. - Przysunalem sie jeszcze blizej. Nawet sie nie poruszyl. - Kogo chcecie oszukac? - mowilem. - Kogo? Ja was przejrzalem na wylot, podobnie jak i ludzie na wszystkich czternastu swiatach! Ja wiem, ze ty wiesz, jakie to szamanstwo, te wasze Zjednoczone Koscioly. Ja wiem, ze ty wiesz, iz styl zycia, o ktorym tyle zawodzisz przez nos, nie jest tym, za co chcialbys, by uchodzil. Ja wiem, ze twoj Starszy Bright i jego banda starcow o ciasnych pogladach to tylko szajka lasych na nowe swiaty ty ranow, ktorzy nie daliby pieciu groszy za religie ani za nic innego poty, poki maja to, czego im potrzeba. Ja wiem, ze ty to wiesz... i mam zamiar zmusic cie, zebys to przyznal. - I podstawilem mu pod sam nos note. - Przeczytaj to! Wzial ja ode mnie. Odstapilem do tylu, gdyz na sam jego widok chwytaly mnie dreszcze. Studiowal ja przez dluga minute, a ja przez caly ten czas wstrzymywalem oddech. Twarz nie zmienila mu sie ani na jote. Potem wreczyl mi note z powrotem. -Czy moge cie podwiezc na spotkanie z Graeme'em? - zapytalem. - Poduszkowcem Outbonda mozemy przeciac linie frontu. Mozesz zdazyc z kapitulacja, nim rozlegna sie pierwsze strzaly. Potrzasnal glowa. Przygladal mi sie przedziwnie spokojnym wzrokiem, z wyrazem twarzy, ktorego nie moglem sobie wytlumaczyc. -Czy to ma znaczyc... nie? -Lepiej zostan tutaj - odrzekl. - Nawet z ambasadorskimi proporczykami ten poduszkowiec moze zostac ostrzelany nad linia frontu. Odwrocil sie, jakby mial sobie pojsc, tak po prostu wyjsc za drzwi. -Dokad ty idziesz?! - wrzasnalem na niego. Zastapilem mu droge i znow podsunalem note do przeczytania. -Jest prawdziwa. Nie mozesz na to zamknac oczu. Zatrzymal sie i popatrzyl na mnie. Potem wyciagnal reke, chwycil mnie za nadgarstek i odsunal moje ramie i dlon z nota na bok. Palce mial szczuple, lecz o wiele silniejsze, niz myslalem, tak ze musialem opuscic reke, choc wcale nie mialem takiego zamiaru. -Wiem, ze jest prawdziwa. Zmuszony jestem pana ostrzec, panie Olyn, by juz nigdy wiecej nie mieszal sie pan do moich spraw. A teraz musze juz isc. Ominal mnie i pomaszerowal do wyjscia. -Jestes klamca! - krzyknalem w slad za nim. Szedl dalej. Musialem go zatrzymac. Porwalem z biurka solidografie i roztrzaskalem ja na podlodze. Odwrocil sie jak kot i spojrzal na lezace u moich stop drobne kawaleczki. -Oto, co czynisz! - krzyknalem, wskazujac je palcem. Bez jednego slowa wrocil, przykucnal i po kolei starannie pozbieral kawalki. Wrzucil je do kieszeni, powstal i wreszcie przyblizyl swa twarz do mojej. A gdy zobaczylem jego oczy, wstrzymalem oddech. -Gdyby moim obowiazkiem - rzekl niskim, opanowanym glosem - nie bylo w tej chwili... Jego glos ucichl. Ujrzalem, ze jego oczy wpatruja sie w moje i powoli zaczynaja lagodniec, a czajacy sie w nich mord slabnie do czegos w rodzaju zdziwienia. -Azaliz - rzekl lagodnie - azaliz naprawde nie masz wiary? Otwarlem usta, by przemowic, lecz to, co powiedzial, powstrzymalo mnie. Stalem niby trafiony w dolek, z braku tchu nie mogac wykrztusic ani slowa. Przygladal mi sie szeroko otwartymi oczyma. -Czemu pomyslales, ze ta nota wplynie na moje zdanie? -Czytales ja! - odparlem. - Bright napisal, ze macie tu deficytowy interes, a wiec wstrzymuje wam wszelka pomoc. I nie trzeba wam o tym mowic, gdyz boi sie, ze gdybyscie wiedzieli, moglibyscie sie poddac. -Czy tak ja zrozumiales? - zapytal. - Wlasnie w ten sposob? -A moglem inaczej? Jak mozna inaczej to odczytac? -Tak, jak zostalo napisane. Stal teraz prosto, zwrocony twarza do mnie, a jego oczy nawet na chwile nie spuszczaly wzroku z moich. -Przeczytales to bez wiary, przechodzac do porzadku dziennego nad Imieniem i Wola Boska. Starszy Bright nie napisal, ze mamy tu byc zostawieni na pastwe losu, lecz ze skoro nasza sprawa zostala doswiadczona tak bolesnie, pozwala nam oddac sie w rece naszego Boga i Kapitana. Dalej zas pisze, iz nie trzeba nam o tym mowic, by zaden z nas tu obecnych nie byl kuszony prozna chwala i nie szukal specjalnie korony meczennika. Niech pan spojrzy, panie Olyn! To wszystko jest tu czarno na bialym. -Ale nie to mial na mysli! Nie o to mu wcale chodzi! Potrzasnal glowa. -Panie Olyn, nie moge odejsc, wpierw nie rozwiawszy panskich zludzen. Spojrzalem na niego ze zdumieniem, gdyz w jego oczach dostrzeglem sympatie. Dla mnie. -Ludzi pana wlasna slepota - rzekl. - Pan nie widzi, a zatem wierzy, ze zaden czlowiek nie moze zobaczyc. Nasz Pan nie jest dla nas tylko imieniem, ale wszystkim. Oto dlaczego nie uznajemy zadnych ozdob w naszych kosciolach, gardzac wszelkimi malowanymi zaslonami miedzy nami a naszym Bogiem. Niech mnie pan poslucha, panie Olyn. Nawet te koscioly to tylko naczynia ulepione z gliny. Nasi przywodcy i Starsi, choc Wybrani i Pomazani, pozostaja w dalszym ciagu zwyklymi smiertelnikami. Przed zadna z tych rzeczy ani przed zadnym z tych ludzi nie pochylamy sie w naszej wierze, oprocz glosu samego Boga, ktory slyszymy w nas samych. Zrobil pauze. Jakos nic nie bylem w stanie powiedziec. -Przypuscmy nawet, ze bylo tak, jak myslisz - kontynuowal jeszcze lagodniej. - Przypuscmy, ze wszystko, o czym mowisz, jest faktem i ze nasi Starsi to tylko banda chciwych tyranow, my zostalismy tu opuszczeni na skutek ich egoistycznego widzimisie i sklonieni do wypelniania zadania pelnego falszu i pychy. Nie. - Glos Jamethona przybral na sile. - Pozwol mi swiadczyc, jak gdybym mowil wylacznie we wlasnym imieniu. Przypuscmy, ze udaloby ci sie udowodnic, ze wszyscy nasi Starsi klamia, ze cale nasze Przymierze jest falszem. Przypuscmy, ze udaloby ci sie udowodnic - jego twarz uniosla sie ku mojej i jego glos wymierzony byl we mnie - iz wszystko jest klamstwem i wynaturzeniem i nigdzie posrod Wybranych, nawet w domu mojego ojca, nie bylo wiary ani nadziei! Jesli moglbys mi udowodnic, ze zaden cud nie moze mnie uratowac, ze ani jedna dusza nie stoi wraz ze mna w szeregu, ze wszystkie legiony wszechswiata stoja mi na przeszkodzie, w dalszym ciagu ja, ja sam, panie Olyn, poszed lbym naprzod, tak jak mi rozkazano, az po krance wszechswiata, az do kresu wiecznosci. Gdyz bez mojej wiary jestem zwyklym prochem. Lecz gdy mam swoja wiare, nie ma takiej mocy, ktora by mnie mogla zatrzymac! Umilkl i odwrocil sie. Patrzylem, jak maszeruje przez caly pokoj i znika za drzwiami. Ciagle stalem w tym samym miejscu, jakby mnie ktos przybil gwozdziami - dopoki z placu apelowego obozowiska nie dobiegl mnie odglos ruszajacego poduszkowca. Wowczas wyrwalem sie z odretwienia i wybieglem z budynku. Gdy wpadlem na plac apelowy, pojazd wlasnie startowal. Moglem dojrzec w nim Jamethona i jego czterech nieprzejednanych podwladnych. I wrzasnalem w slad za nimi w powietrze: -To bardzo pieknie z twojej strony, ale co z twoimi ludzmi? Nie mogli mnie uslyszec. Wiedzialem o tym. Niewstrzymywane lzy plynely mi po twarzy, ale i tak krzyczalem za nim w powietrze: -Zabijasz ludzi po to, by dowiesc swej racji! Nie slyszysz mnie? Mordujesz bezbronnych ludzi! Nie zwazajac na to, wojskowy poduszkowiec zmniejszal sie raptownie w oddali i wreszcie zniknal na polnocnym zachodzie, gdzie czekaly postepujace ku sobie sily zbrojne. A ciezkie betonowe sciany i budynki opuszczonego obozowiska odbily moje slowa echem, dzikim i szyderczym. Rozdzial 28 Powinienem pojechac do portu kosmicznego. Zamiast tego z powrotem wsiadlem do poduszkowca i raz jeszcze przelecialem nad linia frontu, szukajac polowego punktu dowodzenia Graeme'a. Rownie malo dbalem wowczas o swoje zycie, co Zaprzyjazniony. Zdaje sie, ze raz czy dwa razy strzelano do mnie pomimo ambasadorskich proporczykow, dokladnie nie pamietam. Wreszcie znalazlem dowodztwo polowe i wyladowalem. Gdy wysiadlem z pojazdu, otoczyli mnie zolnierze. Pokazalem im swoje listy uwierzytelniajace i podszedlem do ekranu bitewnego, ktory zostal wzniesiony na otwartym powietrzu, na skraju cienia rzucanego przez kilka wysokich debow roznoksztaltnych. Padma wraz z Graeme'em i calym sztabem zgrupowali sie wokol ekranu, obserwujac poruszenia oddzialow wlasnych i z Zaprzyjaznionych. Bezustannie toczyla sie cicha dyskusja nad posunieciami, a z polozonego w odleglosci pieciu metrow punktu lacznosci naplywal ciagly strumien informacji. Slonce przeswiecalo stromym skosem przez korony drzew. Bylo juz prawie poludnie, a dzien byl pogodny i cieply. Dlugo nikt nie zwracal na mnie uwagi, jedynie Janol, odwracajac sie tylem do ekranu, zobaczyl, ze stoje obok komputera taktycznego. Twarz pokryla mu sie chlodem. Wrocil do swojej pracy. Musialem jednak sprawiac nietegie wrazenie, gdyz po chwili przyniosl z kantyny filizanke i postawil na plaskiej obudowie komputera. -Wypij to - powiedzial krotko i poszedl. Podnioslem do ust filizanke i odkrywszy, iz napelniona jest dorsajska whisky, z miejsca przelknalem zawartosc. Nie poczulem smaku, lecz najwidoczniej dobrze mi zrobila, gdyz po kilku minutach otaczajacy mnie swiat wrocil do rownowagi i ponownie zaczalem myslec. Podszedlem do Janola. -Dziekuje. -Nie ma za co. Nawet na mnie nie spojrzal, tylko dalej zajmowal sie papierami, ktore mial rozlozone przed soba na biurku polowym. -Janol - poprosilem - powiedz mi, co tu sie dzieje? -Zobacz sobie sam - odrzekl, w dalszym ciagu zgarbiony nad papierzyskami. -Sam nie potrafie. Wiesz o tym dobrze. Sluchaj... przepraszam za to, co zrobilem. Ale na tym polega moja praca. Nie mozesz teraz powiedziec mi, co sie dzieje i pobic sie ze mna kiedy indziej? -Wiesz, ze nie moge wdawac sie w burdy z cywilami. - Wreszcie jego twarz sie rozluznila. - Dobrze - rzekl, prostujac sie. - Chodzmy! Poprowadzil mnie w strone ekranu bitewnego, gdzie stali Padma wraz z Kensiem, i pokazal mi cos w rodzaju niewielkiego ciemnego trojkata pomiedzy wijacymi sie jak weze liniami swietlnymi. Inne punkty i ksztalty swietlne otaczaly go kolem. -To rzeki. - Wskazal na dwie wijace sie linie. - Macintok i Sarah, w miejscu gdzie sie spotykaja, w odleglosci zaledwie pietnastu kilometrow po naszej stronie Josephstown. Znajduje sie tam calkiem spora wyzyna, pagorki gesto uslane naturalnymi kryjowkami, z dosc latwym dostepem z jednego na drugi. Dobre miejsce do zmontowania zazartej obrony, jeszcze lepsze do zamkniecia sie w potrzasku. -Dlaczego? Wskazal na linie dwoch rzek. -Pozwol sie do nich przyprzec, a zawisniesz nad wysokimi urwiskami koryta rzeki. Nie ma latwego przejscia na druga strone, nie ma oslony dla wycofujacych sie oddzialow. Poczawszy od przeciwleglego brzegu jednej i drugiej rzeki przez cala droge do Josephstown rozciagaja sie prawie bez przerwy otwarte tereny rolnicze. - Jego palec cofnal sie z punktu, w ktorym spotykaly sie linie rzek, przez ciemny trojkacik az do otaczajacych go jasnych ksztaltow i koleczek. - Z drugiej strony, dostep do tego terytorium od naszej strony rowniez wiedzie przez teren otwarty... waskie pasy ziemi uprawnej, urozmaicone mnostwem bagnisk i mokradel. Jesli tutaj dojdzie do bitwy, bedzie to niewygodna pozycja dla obu dowodcow. Ten, ktory pierwszy zmuszony bedzie wlaczyc bieg wsteczny, znajdzie sie szybko w opalach. -Czy macie zamiar przyjac walna bitwe? -To zalezy. Black wyslal swoje lekkie czolgi naprzod. Teraz wycofuje sie na wyzyne w widlach rzecznych. Gorujemy nad nim znacznie, jesli chodzi o liczebnosc i wyposazenie. Nie mamy powodu, by nie pojsc za nim, przynajmniej poki on sam znajduje sie w pulapce... - Janol przerwal. -Zadnego powodu? -Zadnego... z taktycznego punktu widzenia. - Janol krzywo popatrzyl na ekran. - Nie mozemy wpasc w tarapaty, chyba ze zostalibysmy zmuszeni do naglego odwrotu. A to mogloby sie zdarzyc tylko wtedy, gdyby Black zyskal nagle jakas znaczna przewage taktyczna, ktora uniemozliwilaby nam pozostanie tutaj. Przyjrzalem mu sie z profilu. -Taka, jak utrata Graeme'a? - spytalem. Popatrzyl na mnie spod oka. -Nie ma takiego niebezpieczenstwa. Nastapila pewna zmiana w poruszeniach i glosach otaczajacych nas ludzi. Obydwaj odwrocilismy sie i patrzylismy. Wszyscy gromadzili sie wokol ekranu. Przesunalem sie razem z tlumem - i spogladajac przez ramie dwom oficerom sztabowym Graeme'a, ujrzalem na ekranie obraz trawiastej laczki, otoczonej lesistymi wzgorzami. Na samym srodku laki, obok ustawionego na trawie dlugiego stolu, powiewala swym czarnym krzyzem na bialym tle flaga Zaprzyjaznionych. Po obu stronach stolu znajdowaly sie skladane krzesla, lecz jedyna osoba tam obecna - oficer z Zaprzyjaznionych - stala u przeciwleglego jego kranca, jak gdyby w oczekiwaniu. Wzdluz skraju lasu lagodnie opadajacego po zboczach wzgorz, gdzie z krancem laki sasiadowaly deby roznoksztaltne, rosly krzaki bzow; lawendowe kwiecie zaczynalo brazowiec i ciemniec, gdyz ich pora kwitnienia miala sie ku koncowi. Tylko taka roznice przyniosly ostatnie dwadziescia cztery godziny. Z boku, po lewej stronie ekranu, widac bylo szara betonowa szos e. -Znam to miejsce... - zaczalem mowic, obracajac sie do Janola. -Cicho! - przerwal mi, kladac palec na ustach. Wszyscy wokol nas pograzyli sie w ciszy. Przede mna z przodu naszej grupy slychac bylo pojedynczy glos. -...to stol negocjacyjny. -Czy polaczyli sie z nami? - zapytal Kensie. -Nie, panie komandorze. -Chodzmy zatem zobaczyc. Na czele grupy powstalo zamieszanie. Grupa zaczela sie lamac i ujrzalem, jak Kensie i Padma odmaszerowuja w kierunku miejsca, gdzie staly zaparkowane poduszkowce. Przepchnalem sie przez rzednacy tlum wprawnie jak doreczyciel pozwow sadowych i pobieglem ich sladem. Slyszalem, jak Janol wykrzykuje cos za mna, lecz nie zwrocilem na to uwagi. Wnet bylem za Kensiem i Padma, ktorzy odwrocili sie do mnie. -Chce isc z wami - powiedzialem. -Wszystko w porzadku, Janol - rzekl Kensie, z wzrokiem utkwionym za moimi plecami. - Mozesz zostawic go z nami. -Tak jest. Uslyszalem, jak Janol odwraca sie i odchodzi. -A wiec chce pan pojsc ze mna, panie Olyn? - zapytal Kensie. -Znam to miejsce - odpowiedzialem. - Przejezdzalem tamtedy dzis wczesnym rankiem. Zaprzyjaznieni wykonywali na obszarze tej laki i otaczajacych ja wzgorzach pomiary taktyczne. Nie byly to przygotowania do negocjacji ani zawieszenia broni. Kensie przygladal mi sie przez dluzsza chwile, jak gdyby sam przeprowadzal pomiary taktyczne. -Zatem w droge - rzekl. Odwrocil sie do Padmy. -Pan zostaje tutaj? -To strefa walki. Wolalbym tego uniknac. - Padma obrocil ku mnie swa pozbawiona zmarszczek twarz. - Zycze powodzenia, panie Olyn - powiedzial i odszedl. Obserwowalem przez chwile, jak jego blekitna szata plynie ponad murawa, po czym odwrocilem sie akurat na czas, by zobaczyc Graeme'a w pol drogi do najblizszego wojskowego poduszkowca. Pospieszylem za nim. Byl to woz bojowy, a nie luksusowy pojazd Outbonda, i Kensie nie szybowal na wysokosci pieciuset metrow, lecz przekradal sie niczym waz miedzy drzewami zaledwie metr nad ziemia. Bylo ciasno. Jego ogromna postac nie miescila sie na siedzeniu, wtlaczajac mnie w glab mojego. Czulem, jak kolba jego pistoletu wbija mi sie w bok przy najdrobniejszym ruchu sterami. Wreszcie dotarlismy na skraj lesnogorzystego trojkata, zajmowanego przez Zaprzyjaznionych i wspielismy sie na zbocze pod oslona mlodego listowia debow roznoksztaltnych. Byly one wystarczajaco rozrosniete, by zaslonic przewazajaca czesc poszycia. Pomiedzy wielkimi jak filary pniami ziemia zalegala cieniem i uslana byla brunatnym kobiercem zeschlych lisci. Nie opodal grzbietu wzgorza natknelismy sie na jednostke wojsk Exotikow w trakcie odpoczynku i oczekiwania na rozkaz do ataku. Kensie wysiadl z wozu i odpowiedzial na zolnierskie pozdrowienie przodownika roty. -Widzieliscie te ustawione przez Zaprzyjaznionych stoly? - spytal Kensie. -Tak, komandorze. Oficer, ktorego przy nich postawiono, znajduje sie nadal na miejscu. Jesli uda sie pan nieco wyzej w kierunku szczytu, to po drugiej stronie mozna go obejrzec... razem z umeblowaniem. -Dobrze - odparl Kensie. - Pan pozostanie ze swymi ludzmi na miejscu. My z redaktorem pojdziemy sie rozejrzec. Poprowadzil do gory droga wiodaca wsrod debow. Z wierzcholka wzgorza, przez mniej wiecej piecdziesiat metrow lasu, rozciagal sie widok na lake. Miala dwiescie metrow srednicy, stol znajdowal sie w samym srodku, a na drugim krancu tkwila nieruchoma czarna sylwetka oficera z Zaprzyjaznionych. -Co pan o tym mysli, panie Olyn? - spytal Kensie, poprzez gestwine drzew spogladajac na dol. -Dlaczego nikt go nie zastrzelil? - odpowiedzialem pytaniem na pytanie. Popatrzyl na mnie katem oka. -Mamy mnostwo czasu, zeby go zastrzelic - odparl - zanim zdazy skryc sie po drugiej stronie. Jesli w ogole trzeba go bedzie zastrzelic. Ale nie to chcialem wiedziec. Pan widzial sie ostatnio z komandorem z Zaprzyjaznionych. Czy sprawil na panu wrazenie gotowego do kapitulacji? -Nie! -Rozumiem - rzekl Kensie. -Pan zdaje sie nie uwaza, by on mial zamiar sie poddac? Czemu pan tak sadzi? -Stoly negocjacyjne sa zwykle stawiane dla przedyskutowania warunkow miedzy ukladajacymi sie stronami - odparl. -Lecz on nie poprosil pana o spotkanie? -Nie. - Kensie przygladal sie postaci oficera z Zaprzyjaznionych, nieruchomej w blasku slonca. - Byc moze sprzeczne z jego zasadami jest samo wystapienie z propozycja ukladow, nie zas uklady jako takie... jesli akurat znajdziemy sie przypadkowo po obu stronach stolu. Odwrocil sie i dal znak reka. Przodownik roty, ktory czekal na nas nizej po swej stronie wierzcholka, wszedl na gore. -Melduje sie na rozkaz, panie komandorze - rzekl do Kensiego. -Zadnych sil z Zaprzyjaznionych za drzewami po drugiej stronie? -Wszystkiego czterech ludzi, komandorze. Nasze termoskopy odbieraja cieplote ich ciala jasno i wyraznie. Nie probuja sie ukrywac. -Rozumiem. - Przerwal na chwile. - Przodowniku roty! -Tak jest, panie komadorze? -Niech pan bedzie uprzejmy zejsc tam na lake i zapytac oficera z Zaprzyjaznionych, o co w tym wszystkim chodzi. -Tak jest, panie komandorze. Z naszego miejsca przygladalismy sie, jak przodownik roty na sztywnych nogach schodzi po stromym stoku miedzy drzewami. Pokonal przestrzen murawy - wydawalo sie, ze bardzo powoli - i podszedl do oficera z Zaprzyjaznionych. Staneli naprzeciw siebie. Rozmawiali, lecz bylo zbyt daleko, by uslyszec ich glosy. Flaga z cienkim czarnym krzyzem powiewala w podmuchach lekkiego wietrzyka. Wreszcie przodownik roty odwrocil sie i wspial z powrotem ku nam. Stanal przed obliczem Kensiego i zasalutowal. -Panie komandorze - rzekl. - Komandor Oddzialow Wybrancow Bozych spotka sie z panem w polu celem wynegocjowania warunkow kapitulacji. - Zrobil przerwe na zaczerpniecie oddechu. - Jesli bedziecie, panowie, uprzejmi ukazac sie jednoczesnie na przeciwleglych krancach laki; mozecie rowniez zblizyc sie do stolu w tym samym czasie. -Dziekuje panu, przodowniku roty - rzekl Kensie. Popatrzyl na rozposcierajaca sie za plecami swego oficera lake i ustawiony na niej stol. - Sadze, ze powinienem pojsc. -On tego nie mowi powaznie - powiedzialem. -Przodowniku roty - rzekl Graeme. - Niech pan sformuje swoich ludzi w gotowosci bojowej tuz pod oslona grzbietu, tu, na przeciwleglym stoku. Jesli zlozy bron, mam zamiar nalegac, by natychmiast wrocil ze mna na nasza strone. -Tak jest, panie komandorze. -Cala ta afera z brakiem formalnego wezwania do pertraktacji moze miec miejsce dlatego, ze woli wpierw sie poddac, a potem zawiadomic o tym swoje oddzialy. Niech wiec pan trzyma ludzi w pogotowiu. Jesli Black ma zamiar postawic swoich oficerow przed faktem dokonanym, nie mozemy mu sprawic zawodu. -On nie zamierza sie poddac - oznajmilem. -Panie Olyn - rzekl Kensie, zwracajac sie do mnie. - Proponuje, by wrocil pan pod oslone grzbietu wzgorza. Przodownik roty dopilnuje, by zaopiekowano sie panem. -Nie - odparlem. - Schodze na dol. Jezeli sa to pertraktacje nad warunkami kapitulacji, nie ma obaw, ze rozpoczna sie walki i mam wszelkie prawo tam sie znajdowac. Jesli zas nie... to po co pan tam idzie? Kensie popatrzyl na mnie przez chwile dziwnym wzrokiem. -W porzadku - rzekl. - Chodzmy razem. Odwrocilismy sie i zaczelismy schodzic po stoku. Podeszwy butow slizgaly sie, poki za kazdym krokiem nie zaczelismy wbijac obcasow w ziemie. Mijajac krzaki bzow poczulem nikly, slodkawy zapach - niemal juz wywietrzaly - zapach wiednacych kwiatow. Po drugiej stronie laki, dokladnie w jednej linii ze stolem, jednoczesnie z nami ruszyly do przodu cztery postacie w czerni. Jedna z nich byl Jamethon Black. Kensie i Jamethon zasalutowali. -Witam, komendancie Black - rzekl Kensie. -Do uslug, komandorze Graeme. Czuje sie zaszczycony, mogac pana tutaj spotkac - odparl Jamethon. -To moj obowiazek i zarazem przyjemnosc, komendancie. -Pragnalbym omowic warunki kapitulacji. -Moge panu zaoferowac - odrzekl Kensie - warunki zwyczajowo udzielane oddzialom znajdujacym sie w waszej sytuacji na mocy Kodeksu Najemnika. -Zle mnie pan zrozumial, komandorze - powiedzial Jamethon. - Przybylem tu, by omowic warunki waszej kapitulacji. Flaga trzasnela na wietrze jak z bicza. Nagle ujrzalem mezczyzn w czerni mierzacych pole, tak jak ich widzialem poprzedniego dnia. Stali dokladnie w tym samym miejscu, gdzie znajdowalismy sie teraz. -Obawiam sie, ze nieporozumienie jest obustronne, komendancie - odrzekl Kensie. - Zajmuje korzystniejsza taktycznie pozycje i panska kleska jest w zasadzie przesadzona. Nie jestem zmuszony do kapitulacji. -Nie poddaje sie pan? -Nie - odrzekl z moca Graeme. W jednej chwili ujrzalem piec palikow na pozycjach, ktore zajmowali teraz podoficerowie z Zaprzyjaznionych, oficerowie i Jamethon, a u ich stop palik lezacy na ziemi. -Uwazaj! - krzyknalem do Kensiego. Lecz bylo juz o wiele za pozno. Wydarzenia potoczyly sie blyskawicznie. Przodownik roty rzucil sie do tylu, odslaniajac Jamethona, i piec dloni siegnelo po bron boczna. Uslyszalem, jak ponownie flaga trzasnela na wietrze i jej lopot zdawal sie przez dluzszy czas nie ucichac. Po raz pierwszy ujrzalem wowczas czlowieka z Dorsaj w dzialaniu. Reakcja Kensiego nastapila tak szybko, ze az bylo to niepojete; jak gdyby potrafil odczytac zamysl Jamethona ulamek sekundy wczesniej, nim Zaprzyjaznieni zaczeli siegac do broni. Gdy palce ich dotknely pistoletow, on juz byl w ruchu, przeskakujac przez stol z pistoletem w dloni. Zdawal sie leciec wprost na przodownika roty i obaj upadli razem, tylko ze Kensie nadal byl w ruchu. Przetoczyl sie przez przodownika roty, ktory teraz lezal nieruchomo na trawie. Wyladowal na kolanach, dal ognia i rzucil sie szczupakiem do przodu, ponownie wykonujac przewrot. Grupowy po prawicy Jamethona osunal sie na ziemie. Jamethon i pozostala dwojka byli teraz niemal calkiem odwroceni, majac Kensiego przed soba. Probowali go zatrzymac. Dwaj zolnierze rzucili sie przed Jamethona, nie zdazywszy jeszcze wycelowac broni. Kensie zatrzymal sie w rozpedzie, jak gdyby wpadl na kamienny mur, ladujac na rownych nogach i z przysiadu ponownie dal dwa razy ognia. Obaj Zaprzyjaznieni upadli na bok, kazdy w swoja strone. Jamethon mial teraz Kensiego przed soba, a w jego dloni spoczywal wycelowany pistolet. Wystrzelil i powietrze przeszyla jasnoblekitna blyskawica, lecz Kensie znow rzucil sie na ziemie. Lezac w trawie na jednym boku i opierajac sie na lokciu, dwa razy nacisnal spust swego pistoletu. Bron Jamethona zwisla mu w dloni. Byl juz przyparty plecami do stolu i teraz wyciagnal wolna reke, by dla zachowania rownowagi uchwycic sie blatu. Zrobil jeszcze jeden wysilek, probujac podniesc dlon obciazona bronia, lecz bezskutecznie. Pistolet upadl na ziemie. Niemal calym ciezarem ciala oparl sie o stol, okrecajac sie do tylu i jego twarz zwrocila sie w taki sposob, ze wzrok jego padl na mnie. Byla nie mniej opanowana niz zwykle, lecz gdy nasze oczy spotkaly sie i poznal mnie, cos dziwnego stalo sie z jego wzrokiem - cos niezwykle podobnego do spojrzenia, jakie mezczyzna rzuca wspolzawodnikowi, ktorego wlasnie pokonal i ktory od poczatku nie stanowil dla niego wielkiego zagrozenia. W kacikach jego waskich warg pojawil sie nikly usmieszek. Niby usmiech wewnetrznego triumfu. -Witam, panie Olyn - wyszeptal. Potem zycie ulecialo z jego twarzy i osunal sie obok stolu na ziemie. Niedalekie eksplozje zatrzesly gruntem pod moimi nogami. To przodownik roty, ktorego Kensie pozostawil za nami, wystrzeliwal z grzbietu wzgorza pociski dymne pomiedzy nas a skraj laki zajmowany przez Zaprzyjaznionych. Szara sciana dymu uniosla sie, by oddzielic nas od zbocza przeciwleglego pagorka i zaslonic przed wrogiem. Wznosila sie w blekitne niebo niczym jakas nieprzebyta bariera, a pod jej pietrzacym sie ogromem stalismy tylko my dwaj - ja i Kensie. Na martwej twarzy Jamethona goscil nikly usmieszek. Rozdzial 29 Z oslupieniem patrzylem na oddzialy z Zaprzyjaznionych poddajace sie jeszcze tego samego dnia. Byla to jedna jedyna sytuacja, w ktorej ich oficerowie, czyniac to, czuli sie usprawiedliwieni. Nawet Starsi nie mogli oczekiwac od swych podkomendnych walki w sytuacji, do ktorej doprowadziwszy z sobie tylko znanych taktycznych powodow, komandor polegl. A oddzialy zachowane przy zyciu byly warte wiecej niz sumy, ktore Exotikowie zaplaciliby za nie tytulem odszkodowania. Nie czekalem na zadne oficjalne ustalenia. Nie bylo takiej potrzeby. W jednym momencie sytuacja na polu walki pietrzyla sie nad glowami nas wszystkich niczym jakas potezna, niepowstrzymana fala, stroszac i marszczac grzywe, juz-juz majac runac do dolu z loskotem, ktory rozszedlby sie echem po wszystkich zamieszkanych przez czlowieka swiatach. W nastepnym - juz jej nad nami nie bylo. Nie bylo niczego oprocz rozlewajacej sie szeroko ciszy, odplywajacej do historycznych kronik. Nie zostalo mi nic. Nic. Gdyby Jamethonowi udalo sie zabic Kensiego - nawet gdyby bez rozlewu krwi uzyskal kapitulacje oddzialow Exotikow - moglbym w jakis sposob zaszkodzic Zaprzyjaznionym za pomoca incydentu ze stolem pertraktacyjnym. Lecz on jedynie probowal i ponioslszy kleske, zginal. Ktoz moglby z tego powodu odczuwac oburzenie na Zaprzyjaznionych? Polecialem powrotnym statkiem na Ziemie, poruszajac sie jak lunatyk i pytajac sam siebie dlaczego. Znalazlszy sie na Ziemi, powiedzialem swoim wydawcom, ze fizycznie nie jestem w formie, im zas wystarczylo raz na mnie spojrzec, by uwierzyc. Wzialem bezterminowy urlop z pracy i zaczalem wysiadywac w Bibliotece Centrum Sluzby Prasowej w Hadze, wertujac na oslep stosy dziel i materialow zrodlowych na temat Zaprzyjaznionych, Dorsajow i Exotikow. Czego szukalem? Sam nie wiem. Sledzilem rowniez serwisy prasowe z St. Marie, dotyczace ustalen. Czytajac je, naduzywalem trunkow. Mialem paralizujace uczucie, ze jestem niczym zolnierz skazany na smierc z powodu zaniedbania w sluzbie. Potem wraz z serwisem prasowym nadeszla wiadomosc, ze cialo Jamethona zostanie przewiezione na Harmonie, gdzie bedzie pogrzebane, i nagle zdalem sobie sprawe, ze wlasnie na to czekalem: oto wbrew elementarnemu poczuciu przyzwoitosci jedni fanatycy honoruja innego fanatyka, ktory wraz z czterema poplecznikami probowal dokonac zabojstwa nieprzyjacielskiego dowodcy zwabionego w pojedynke pod flaga zawieszenia broni. W dalszym ciagu rzecz nadawala sie do opisania. Ogolilem sie, wzialem prysznic i zebralem sie w miare moznosci w kupe, po czym poszedlem zapytac o mozliwosc przelotu na Harmonie oraz obslugi pogrzebu Jamethona pod katem podsumowania mego cyklu. Gratulacje od Piersa i slowko o nominacji do Rady Gildii postawily mnie w nader korzystnym polozeniu. Dzieki temu zyskalem miejsce na pierwszym odchodzacym liniowcu, wymagajace najwyzszego uprzywilejowania. Piec dni pozniej znalazlem sie na Harmonii, w tym samym malym miasteczku zwanym Niezapomniani-w-Panu, dokad juz kiedys zabral mnie Starszy Bright. W miasteczku w dalszym ciagu staly budynki z betonu i babloplastyku, tak samo jak przed trzema laty. Lecz kamieniste gleby polozonych w poblizu miasteczka gospodarstw byly zaorane, tak jak zaorane byly pola na St. Marie, gdy po raz pierwszy stanalem na owym swiecie, jako ze na polnocnej polkuli Harmonii wlasnie rozpoczynala sie wiosna. Tak samo jak kiedys, owego pierwszego dnia na St. Marie, padalo po drodze z kosmoportu. Ale na polach, ktore tu widzialem, nie widac bylo tlustego lsnienia czarnoziemu St. Marie, a jedynie rzadka, twarda czern wilgoci, ktora przypominala kolory mundurow Zaprzyjaznionych. Dotarlem do kosciola, gdy zaczeli don sciagac ludzie. Pod ciemnym, splywajacym strugami wody niebem, we wnetrzu kosciola panowal taki polmrok, ze ledwie znalazlem droge, gdyz Zaprzyjaznieni nie pozwalaja sobie na budowe okien ani zakladanie sztucznego swiatla w swych przybytkach modlitwy. Przez pozbawiony drzwi portal na tylach kosciola wpadalo do srodka poszarzale swiatlo oraz zimny wiatr wraz z deszczem. Pojedynczym, prostokatnym otworem w dachu przenikal wodnisty blask swiatla oswietlajac ustawiona na kozlach platforme z lezacym na niej cialem Jamethona. By ochronic zwloki przed deszczem, zainstalowano przezroczyste przykrycie, ktore w miejscu niewidocznym dla oka bylo skanalizowane i odprowadzalo wode do scieku na tylnej scianie kosciola. Lecz od Starszego prowadzacego nabozenstwo oraz od kazdego, kto podchodzil popatrzec na zwloki, oczekiwano, ze bedzie stal pod golym niebem, narazony na kaprysy aury. Ustawilem sie w rzadku ludzi powoli posuwajacych sie nawa glowna po to, by przejsc obok zwlok. Z lewej i prawej strony ginely w polmroku barierki, przy ktorych kongregacja obowiazana byla stac przez caly czas trwania nabozenstwa. Belkowanie wysklepionego dachu krylo sie w ciemnosci. Nie bylo zadnej muzyki, lecz sciszone glosy modlacych sie w szeregach barierek po obu stronach kosciola i w kolejce do zwlok stapialy sie w rodzaj rytmicznego i przejmujacego smutkiem pomruku. Tak samo jak Jamethon ludzie mieli tu bardzo ciemna skore, wywodzac sie od polnocnoafrykanskich przodkow. Czarni na czarnym tle, wtapiali sie i gubili wokol mnie w mroku. Wreszcie przyszla kolej na mnie i przeszedlem obok Jamethona. Wygladal tak, jak go pamietalem. Nawet smierci nie udalo sie go odmienic. Lezal na wznak, z rekoma po bokach, a jego usta nadawaly mu wyraz stanowczosci i prostoty. Z powodu panujacej wszedzie wilgoci kulalem w widoczny sposob i gdy zwloki pozostaly za moimi plecami, poczulem na lokciu czyjs dotyk. Odwrocilem sie gwaltownie. Nie mialem na sobie uniformu korespondenta. Ubrany bylem po cywilnemu, by nie rzucac sie w oczy. Z dolu patrzyla na mnie twarz mlodej dziewczyny z solidografli Jamethona. W poszarzalym od deszczu swietle jej gladka twarz wygladala niczym przeniesiona z witraza antycznej katedry na Starej Ziemi. -Pan byl kiedys ranny - powiedziala do mnie pelnym lagodnosci glosem. - Pan jest pewnie jednym z tych najemnikow, ktorzy go znaja z Newtona, nim jeszcze zostal odwolany na Harmonie. Jego rodzice, ktorzy sa rowniez moimi, znalezliby pocieszenie w Panu, gdyby zechcial sie pan z nimi spotkac. Wiatr wdmuchnal przez otwor w dachu tuman deszczowych kropel i jego lodowate zimno zdjelo mnie naglym chlodem i zmrozilo do szpiku kosci. -Nie! - odparlem. - Nie jestem. Nie znalem go osobiscie. - Szybko odwrocilem sie do niej plecami i zaczalem przepychac sie przez tlum w kierunku nawy. Nim przeszedlem piec metrow, zdalem sobie sprawe z tego, co robie, i zwolnilem. Dziewczyna zagubila sie juz w mroku na tle ciemnych twarzy za moimi plecami. Utorowalem sobie, tym razem juz wolniej, droge do tylnej czesci kosciola, gdzie zostalo jeszcze troche wolnego miejsca do stania przed ostatnim rzedem barierek. Przystanalem, obserwujac wchodzacych. Wchodzili i wychodzili, idac w swych czarnych ubraniach ze spuszczonymi glowami, rozmawiajac lub modlac sie przyciszonymi glosami. Stanalem w miejscu znajdujacym sie nieco z tylu od wejscia w polowie zdretwialy od panujacego wokol chlodu i otepialy z powodu przywiezionego jeszcze z Ziemi wyczerpania. Wokol mnie brzeczaly jakies glosy. Stojac tak, omal sie nie zdrzemnalem. Nie moglem sobie przypomniec, po co tu przyszedlem. Wowczas z zametu dotarl do mnie glos dziewczyny i wrocila mi przytomnosc umyslu. -...w istocie zaprzeczyl, ale jestem pewna, ze to jeden z tych najemnikow, ktorzy byli z Jamethonem na Newtonie. Kuleje i moze byc tylko zolnierzem, ktory zostal ranion. Byl to glos siostry Jamethona, tyle ze nieco bardziej zatracajacy zaspiewem koscielnym niz w rozmowie ze mna. Oprzytomnialem do reszty i ujrzalem, ze stoi ona przy wejsciu, nie dalej niz dwa metry ode mnie, na wpol odwrocona ku dwojgu staruszkow, ktorych rozpoznalem jako starszych panstwa z Jamethonowej solidografli. Poczulem sie, jakby z jasnego nieba uderzyl we mnie piorun w postaci czystej, mrozacej krew w zylach zgrozy. -Nie! - niemal wrzasnalem na nich. - Nie znam go! Nigdy go nie znalem! Nie wiem, o czym mowicie! - Odwrocilem sie i wypadlem z kosciola, by w strugach deszczu ukryc sie przed ich wzrokiem. Jakies dziesiec czy dwadziescia metrow pokonalem biegiem. Nie slyszac za soba krokow - stanalem. Bylem sam na otwartej przestrzeni. Dzien stal sie jeszcze bardziej pochmurny, a deszcz zamienil sie raptownie w ulewe. Odgrodzil mnie od calego swiata dudniaca i migotliwa kurtyna. Nie moglem nawet dojrzec samochodow na parkingu, chociaz patrzylem w ich strone, a o tym, by mnie widziano z kosciola, nie moglo byc mowy. Podnioslem twarz ku niebu, wystawiajac ja na ulewe i pozwalajac, by krople deszczu uderzaly mnie po policzkach i zamknietych powiekach. -A wiec - uslyszalem glos za plecami - nie znales go wcale? Slowa te zdawaly sie przecinac mnie na pol i poczulem sie tak, jak musi czuc sie osaczony wilk. I tak jak wilk, odwrocilem sie ku swym przesladowcom. -Owszem, znalem go. Naprzeciw mnie, ubrany w blekitna szate, ktorej deszcz zdawal sie nie imac, stal Padma. Puste rece, ktore nigdy w swym zyciu nie zaznaly dotyku broni, zlozyl na piersi, lecz tkwiacy we mnie wilk wiedzial doskonale, ze byl uzbrojony i na wyprawie lowieckiej. -To pan? - odrzeklem. - Co pan tu robi? -Z obliczen wyniknelo, iz bedziesz tutaj. A wiec i ja tutaj jestem. Ale dlaczego ty sie tu znalazles, Tam? Posrod wszystkich tych ludzi w srodku z pewnoscia zbierze sie przynajmniej kilku fanatykow, ktorzy slyszeli obozowe pogloski o twej odpowiedzialnosci za smierc Jamethona i kapitulacje Zaprzyjaznionych. -Pogloski! - odparlem. - Kto je rozpuscil? -Ty sam - odpowiedzial Padma. - Swoim postepowaniem na St. Marie. - Wpatrywal sie we mnie. - Nie wiedziales, ze ryzykujesz zycie przybywajac tutaj? Otwarlem usta, by temu zaprzeczyc. Wowczas zdalem sobie sprawe, iz wiedzialem. -A co by bylo, gdyby tak ktos do nich zawolal, ze Tam Olyn, korespondent z kampanii na St. Marie, przebywa tu incognito? Spojrzalem na niego posepnie z glebi mej wilczej istoty. -Czy gdyby pan tak zrobil, moglby pan to pogodzic z zasadami obowiazujacymi Exotika? -To dosc powszechne nieporozumienie - odrzekl spokojnie Padma. - Wynajmujemy zolnierzy, by walczyli w zastepstwie nas samych nie z powodu jakiegos imperatywu moralnego, ale dlatego, ze angazujac sie w walke, tracimy emocjonalna perspektywe. Nie pozostalo we mnie ani krztyny strachu, nic, tylko twarde uczucie pustki. -Zatem zawolaj ich - rzeklem. Niesamowite, orzechowe oczy Padmy przygladaly mi sie przez strugi deszczu. -Gdyby tak wlasnie nalezalo uczynic - odparl - moglbym im wyslac wiadomosc. Nie musialbym sie sam fatygowac. -To po co pan tu przyjechal? - Glos mi sie urywal w krtani. - Dlaczegoz pana albo Exotiki interesuje tak moja osoba? -Interesuje nas kazda istota ludzka - odpowiedzial Padma - lecz jeszcze bardziej interesuje nas caly gatunek. Ty zas w dalszym ciagu stanowisz dla niego niebezpieczenstwo. Sam sie do tego nie przyznajesz, ale jestes idealista, Tam, ktory jednak zbladzil na manowce destrukcji. We wzorcu przyczynowo-skutkowym, tak jak w kazdej nauce scislej, obowiazuje zasada zachowania energii. Twoja niszczycielska dzialalnosc zostala na St. Marie udaremniona. Co sie teraz stanie, powinna bowiem albo zwrocic sie do wewnatrz i zniszczyc ciebie samego, albo na zewnatrz - przeciwko calej rasie ludzkiej? Rozesmialem sie i doslyszalem chrapliwosc tego smiechu. -Co macie zamiar zrobic z tym fantem? - spytalem. -Ukazac ci, ze ostrze, ktore trzymasz w dloni, w rownym stopniu kaleczy trzymajaca je dlon, jak to, przeciwko czemu je obracasz. Mam dla ciebie nowine. Kensie Graeme nie zyje. -Nie zyje? Nagle wydalo mi sie, iz ulewa wokol mnie wypelnia sie rykiem, a podloze parkingu niematerialnie ugina mi sie pod stopami. -Piec dni temu zostal w Blauvain zamordowany przez trzech czlonkow Blekitnego Frontu. -Zamordowany? - wyszeptalem. - Dlaczego? -Dlatego, ze skonczyla sie wojna - odparl Padma. - Dlatego, ze smierc Jamethona i kapitulacja wojsk z Zaprzyjaznionych bez poprzedzajacych ja dzialan, ktore by przeoraly caly kraj plugiem wojny, nastroily ludnosc cywilna przychylnie wobec naszych oddzialow. Dlatego, iz Blekitny Front zorientowal sie, ze w rezultacie tej przychylnosci wladza bardziej niz kiedykolwiek wymknela mu sie z zasiegu rak. Zabijajac Graeme'a, mieli nadzieje sprowokowac jego oddzialy do odwetu skierowanego przeciw ludnosci cywilnej, ktory by zmusil rzad St. Marie do odeslania ich z powrotem na nasze Exotiki i do stlumienia rewolty Blekitnego Frontu bez zadnej pomocy. Patrzylem nan z niedowierzaniem. -Wszystkie rzeczy sa ze soba nawzajem powiazane rzekl Padma. - Po powrocie na Mare i Kultis, Kensie mial ostatecznie awansowac do dowodztwa sztabu. Wraz z bratem Ianem zostaliby wykluczeni z bezposredniego udzialu w walce do konca czynnego zycia zawodowego. Na skutek smierci Jamethona, ktora pozwolila jego oddzialom skapitulowac bez walki, wytworzyla sie sytuacja, ktora doprowadzila Blekitny Front do zabojstwa Kensiego. Gdybyscie ty i Jamethon nie weszli z soba w konflikt na St, Marie i gdyby Jamethon nie wyszedl z niego zwyciesko, Kensie zylby do dzis. Tak mowia nasze obliczenia. -Jamethon i ja? Bez zadnego ostrzezenia oddech zamarl mi w piersiach, a ulewa jeszcze sie wzmogla. -A tak! - odparl Padma. - Wlasnie ty stales sie czynnikiem, ktory pomogl Jamethonowi w znalezieniu rozwiazania. -Ja mu pomoglem?! - zawolalem. - Ja? -Przejrzal cie na wskros - powiedzial Padma. - Przejrzal przez zapiekla w zemscie, niszczycielska skorupe, w ktora, jak sam sadziles, zamieniles sie bez reszty az do tworczego rdzenia, tkwiacego w tobie tak gleboko, ze nawet twemu wujowi nie udalo sie go wykorzenic. Pomiedzy nami deszcz dudnil jak grom. Lecz pomimo to kazde slowo Padmy dochodzilo do moich uszu glosno i wyraznie. -Nie wierze ci! - krzyknalem. - Nie wierze, by zrobil cokolwiek w tym rodzaju! -Mowilem ci - powiedzial Padma - ze nie w pelni doceniasz postep ewolucyjny dokonany przez nasze kultury odlamkowe. Jamethonowa wiara nie byla z gatunku tych, ktorymi moglyby zachwiac czynniki zewnetrzne. Gdybys faktycznie byl taki sam jak twoj wuj Mathias, nie zamienilby z toba nawet jednego slowa. Zdyskwalifikowalby cie jeszcze przed startem jako czlowieka pozbawionego duszy. Tymczasem w rzeczywistosci uwazal cie za czlowieka opetanego, czlowieka przemawiajacego glosem, ktory on nazwalby glosem Szatana. -Nie wierze w to! - wrzasnalem. -A wlasnie, ze wierzysz - zaprzeczyl Padma. - Nic masz innego wyboru, jak w to uwierzyc. Tylko dlatego Jamethonowi udalo sie znalezc swe rozwiazanie. -Rozwiazanie? -Byl czlowiekiem gotowym oddac zycie za swoja wiare. Ale jako dowodcy trudno mu bylo pogodzic sie z faktem, ze jego ludzie pojda na smierc bez zadnych innych powodow. - Padma przypatrywal mi sie uwaznie, a ulewa zelzala na chwile. - Lecz ty ofiarowales mu cos, co uznal za iscie szatanski wybor... jego zycie doczesne w zamian za unikniecie starcia, ktore zakonczy sie smiercia jego i jego zolnierzy, pod warunkiem, ze podda sie razem ze swoim wojskiem i wiara. -A coz to znowu za zwariowane rozumowanie? - spytalem. W kosciele zmowiono wlasnie modlitwe i pojedynczy glos, gleboki i donosny, rozpoczal nabozenstwo zalobne. -Bynajmniej nie zwariowane - odparl Padma. - W chwili gdy zdal sobie z tego sprawe, odpowiedz stala sie prosta. Jedyne, co musial uczynic, to zaczac od wyrzeczenia sie wszystkiego, co ponad to oferowal mu Szatan. Musial od samego poczatku zalozyc absolutna koniecznosc swej wlasnej smierci. -I to juz cale rozwiazanie? Sprobowalem sie rozesmiac, lecz tylko rozbolalo mnie w krtani. -To bylo jedyne rozwiazanie - odparl Padma. - Skoro juz podjal taka decyzje, dostrzegl w jednej chwili, ze sytuacja, w ktorej jego ludzie pozwola sobie na kapitulacje, zajdzie jedynie w tym wypadku, gdy on polegnie, a oni znajda sie na pozycjach nie nadajacych sie do obrony. Poczulem, ze te slowa uderzaja mnie jak obuchem po glowie. -Alez on wcale nie mial zamiaru umierac! - powiedzialem. -Decyzje pozostawil w rekach swojego Boga - odrzekl Padma. - Zaaranzowal to w taki sposob, by tylko cud mogl go uratowac. -O czym ty mowisz? - Popatrzylem na niego ze zdumieniem. - Ustawil stol negocjacyjny pod flaga zawieszenia broni. Wzial czterech zolnierzy... -Nie bylo zadnej flagi. Zolnierzami byli starcy w poszukiwaniu palmy meczenstwa. -Bylo ich czterech! - wrzasnalem. - Cztery i jeden czyni razem piec. Ich pieciu na jednego Kensiego. Bylem przy tym stole i widzialem na wlasne oczy. Pieciu na... -Tam... To jedno slowo powstrzymalo mnie. Nagle poczulem lek. Wolalem nie wiedziec, co ma mi do powiedzenia. Obawialem sie, iz wiem, co takiego uslysze. Wiedzialem o tym juz od jakiegos czasu. I nie chcialem tego uslyszec na wlasne uszy, nie chcialem, by to powiedzial glosno. Deszcz wzmogl sie jeszcze bardziej, gnajac bez opamietania obok nas po betonie, lecz slyszalem nieublaganie kazde slowo, pomimo calego zgielku i wrzawy. Glos Padmy jal rozlegac sie w moich uszach rykiem godnym ulewy i ogarnelo mnie uczucie podobne doznaniu bezsilnego odplywania, towarzyszacemu wysokiej goraczce. -Czy sadzisz, ze Jamethon choc przez jedna minute oszukiwal sie, tak jak ty sie oddawales zludzeniom? Byl produktem kultury odlamkowej. Drugi taki produkt rozpoznawal w Kensiem. Czy sadzisz, ze choc przez ulamek sekundy spodziewal sie, iz cokolwiek poza cudem moze sprawic, iz on i czterech niezdolnych juz do noszenia broni fanatykow zdola zabic uzbrojonego, czujnego i przygotowanego na wszystko czlowieka z Dorsaj... czlowieka takiego jak Kensie Graeme... nim sami padna pokotem i zostana wystrzelani do nogi? Sami... sami... sami... Slyszac to slowo odbylem dluga podroz, daleko od terazniejszosci pochmurnego dnia i ulewy. Niczym deszcz i wiatr ponad chmurami unioslo mnie ono i wreszcie zawiodlo do tego gornego, twardego i kamienistego kraju, ktorego skrawek ujrzalem, gdy zadalem Kensiemu Graeme'owi pytanie o to, czy kiedykolwiek pozwolil zabic jencow z Zaprzyjaznionych. Od tego kraju zawsze wolalem sie trzymac z daleka, ale i tak w koncu do niego dotarlem. I przypomnialem sobie. W duchu od samego poczatku wiedzialem, ze fanatyk, ktory zabil Dave'a i pozostalych, nie byl wizerunkiem wszystkich Zaprzyjaznionych. Jamethon nie byl beznamietnym morderca. Staralem sie w swych oczach nim go uczynic po to, by podeprzec swoje wlasne klamstwo - aby odwrocic oczy od widoku jedynego na czternastu swiatach czlowieka, ktoremu nie potrafilem sie przeciwstawic. A tym jedynym czlowiekiem nie byl grupowy, ktory dokonal masakry Dave'a i pozostalych, nie byl nim nawet Mathias. Bylem nim ja sam. Jamethon nie nalezal do zwyczajnych fanatykow, tak jak Kensie do zwyczajnych zolnierzy, a Padma zwyczajnych filozofow. Wszyscy trzej reprezentowali soba cos wiecej, jak to przez caly czas wiedzialem, trzymajac te wiedze w tajemnicy przed soba samym, gdzies w ciemnym zakamarku mej jazni, gdzie nie musialem z nia walczyc. Oto dlaczego wylamywali sie z rol, ktore dla nich zaplanowalem, gdy probowalem nimi manipulowac. Oto, oto dlaczego. Gorny, twardy i kamienisty kraj, ktory ogladalem w wyobrazni, istnial nie tylko dla Dorsajow. Kraj, gdzie lachmany zludzen i falszu zrywal przejrzysty i lodowaty wiatr uczciwych i niewzruszonych przekonan, gdzie wszelki pozor wiadl i zamieral, a utrzymac sie przy zyciu moglo tylko to, co szczere i czyste, istnial dla nich wszystkich. Istnial dla nich, dla tych wszystkich, ktorzy ucielesniali soba czysty kruszec swojej kultury odlamkowej. I z tego to kruszcu plynela ich prawdziwa sila. Byli ponad wszelkie watpliwosci - na tym polegal ich sekret - i poza wszystkimi zaletami ciala i umyslu to wlasnie sprawialo, iz byli niezwyciezeni. Gdyz czlowiek taki jak Kensie nigdy nie mogl byc pokonany. A Jamethon nigdy nie zlamalby swej wiary. Czyz sam Jamethon nie powiedzial mi tego otwarcie? Czyz nie rzekl: "Pozwol, bym swiadczyl za samego siebie" - i dalej mowil, ze chocby nawet wszechswiat rozpadl sie u jego stop, chocby nawet wszystek jego Bog i cala religia okazali sie falszywi, i tak to, co bylo w nim samym, nie poniosloby najmniejszej szkody. Ani tez, chocby wokol niego cale armie rzucily sie do odwrotu, zostawiajac go samemu sobie, Kensie nie opuscilby swych obowiazkow ani swego posterunku. Chocby mu przyszlo walczyc w pojedynke, chocby cale armie wystapily przeciw niemu, gdyz choc mozna go bylo zabic, nie mozna go bylo pokonac. Ani tez, chocby wszelkie obliczenia Exotikow i teorie Padmy w jednej chwili runely jak domek z kart - uznane za bezpodstawne i bledne - nie odwiodloby go to od wiary w poszukujaco-wstepna ewolucje ducha ludzkosci, w ktorego sluzbie sie trudzil. Zasluzenie spacerowali po tym gornym i kamienistym kraju oni wszyscy - Dorsajowie, Zaprzyjaznieni, Exotikowie. Ja zas bylem prawdziwym glupcem, ze wtargnalem do srodka i probowalem wyzwac jednego z nich do walki. Nic dziwnego, ze zostalem pokonany, gdyz bylo tak, jak zawsze powtarzal Mathias. W zadnym momencie nie mialem ani cienia widokow na zwyciestwo. Wrocilem wiec z powrotem do dnia dzisiejszego i do ulewy, niczym zlamana trzcina ludzka, z uginajacymi sie pode mna kolanami. Deszcz rzednial, a Padma podtrzymywal mnie na nogach. Tak jak w przypadku Jamethona, sila jego rak wprawila mnie w oslupienie. -Pozwol mi odejsc - wymamrotalem. -A dokad pojdziesz, Tam? - odparl. -Gdzie mnie oczy poniosa - mruknalem. - Skoncze z tym. Dam za wygrana. - Wreszcie udalo mi sie ustac o wlasnych silach. -To nie takie proste - rzekl Padma, puszczajac mnie wolno. - Czyn raz wprowadzony w zycie nigdy nie przestaje powracac echem. Przyczyna nigdy nie kladzie kresu swym skutkom. Nie mozesz teraz odzegnac sie od wszystkiego. Mozesz jedynie opowiedziec sie po drugiej ze stron. -Stron? - zapytalem. Deszcz wokol nas padal coraz slabiej. - Jakich stron? - Wpatrywalem sie w niego jak odurzony. -Strony danej czlowiekowi, ktora jest moc opierania sie swej wlasnej ewolucji... to byla strona twojego wuja - rzekl Padma - oraz strony ewolucji, ktora jest nasza strona. - Deszcz ledwie juz siapil i niebo zaczynalo sie wypogadzac. Bledziutkie sloneczko przeniknelo przez chmury, by rzucic wiecej swiatla na otaczajacy nas teren parkingu. - Tak jedna, jak druga strona, to silne wiatry wydymajace materie spraw ludzkich, nawet wtedy, gdy proces tkania jeszcze jest w toku. Dawno temu powiedzialem ci, Tam, ze dla kogos takiego jak ty nie ma innego wyboru, niz czynnie wplywac na wzorzec w jednym lub drugim kierunku. Masz wybor... ale nie masz wolnosci. Zatem po prostu zdecyduj obrocic swoj wplyw na korzysc wiatru ewolucji, zamiast na korzysc sily, ktora mu sie przeciwstawia. Potrzasnalem glowa. -Nie - mruknalem. - To na nic. Sam wiesz o tym najlepiej. Widziales na wlasne oczy. Poruszylem niebo i ziemie i wszystkie zywioly polityczne czternastu swiatow przeciwko Jamethonowi... a on mimo to zwyciezyl. Niczego nie dokonam. Lepiej dajcie mi spokoj. -Nawet gdybym ja cie zostawil w spokoju, nie zostawilyby cie wydarzenia - odparl Padma. - Tam, otworz oczy i zobacz, jak rzeczy naprawde sie maja. Juz teraz tkwisz w tym po uszy. Posluchaj mnie. - Jego orzechowe oczy rozjarzyly sie ta odrobina swiatla, ktora towarzyszyla nam od niedawna. - Do wzorca na St. Marie wdarla sie pewna sila w postaci jednostki wypaczonej przez poniesiona osobista strate i zorientowanej na uzycie przemocy. To byles ty, Tam. Sprobowalem znowu potrzasnac glowa, lecz wiedzialem, ze ma slusznosc. -Twoim swiadomym dzialaniom na St. Marie udalo sie postawic tame - kontynuowal Padma - ale zasady zachowania energii nie mozna oszukac. Podczas gdy twoje wysilki zostaly udaremnione przez Jamethona, sila, ktorej uzyles do wywarcia nacisku na sytuacje, nie ulegla unicestwieniu. Ulegla jedynie przeobrazeniu i opuscila wzorzec w postaci innej jednostki, teraz rowniez wypaczonej przez osobista strate i zorientowanej na wywarcie przemoca wplywu na wzorzec. Oblizalem wyschniete wargi. -Jakiej innej jednostki? -Iana Graeme'a. Stanalem jak wryty, przygladajac mu sie ze zdumieniem. -Ian odnalazl trzech zabojcow swojego brata, ukrywajacych sie w pokoju hotelowym w Blauvain - powiedzial Padma. - Pozabijal ich golymi rekami... i czynem tym uspokoil najemnikow oraz udaremnil plany Blekitnego Frontu majace na celu ratowanie co sie da z zaistnialej sytuacji. Lecz zaraz potem Ian zlozyl rezygnacje i powrocil do domu na Dorsaj. Jest teraz naladowany tym samym uczuciem straty i goryczy, ktorym naladowany byles ty w chwili przybycia na St. Marie. - Padma zawahal sie. - Ma teraz ogromny potencjal sprawczy. Na jaki uzytek zostanie on obrocony we wzorcu przyszlosci, to sie dopiero okaze. Ponownie zrobil pauze, obserwujac mnie swoim zoltym spojrzeniem, przed ktorym nie bylo ucieczki. -Zatem rozumiesz. Tam - kontynuowal po chwili - dlaczego nikt taki jak ty nie moze odzegnac sie od wplywu na materie zdarzen? Powiadam ci, iz mozesz tylko sie zmienic. - Glos mu nieco zlagodnial. - Czy musze ci jeszcze przypominac, ze wciaz jestes naladowany... tylko tym razem przeciwnie skierowana sila? Przyjales na siebie caly impet i skutki Jamethonowej ofiary, zlozonej z wlasnego zycia dla ratowania swych ludzi. Jego slowa byly dla mnie niczym uderzenie prawym prostym w dolek - ciosem rownie mocnym jak ten, ktory zadalem Janolowi Maratowi, uciekajac z obozu Kensiego na St. Marie. Pomimo przebijajacego sie ku nam mozolnie blasku slonecznego, przeszedl mnie dreszcz. Bo tak wlasnie bylo. Nie moglem temu zaprzeczyc. Jamethon, oddajac swe zycie za wiare, tam gdzie ja odrzucalem wszelka wiare w swym planie nagiecia rzeczy do mej wlasnej woli, stopil mnie i przemienil jak blyskawica, ktora stapia podniesione do ciosu ostrze miecza. Temu, co spotkalo mnie osobiscie, nie moglem zaprzeczyc. -Wszystko na nic - rzeklem, ciagle dygoczac. - To zadna roznica. Nie mam dosc sil, by czegokolwiek dokonac. Powiadam ci, poruszylem przeciwko Jamethonowi wszystkie zywioly, a on i tak zwyciezyl. -Tylko ze Jamethon byl wierny swej naturze, podczas gdy ty, walczac z nim, walczyles jednoczesnie ze swa prawdziwa natura - odparl Padma. - Spojrz na mnie, Tam! Popatrzylem na niego. Orzechowe oczy przyciagnely moj wzrok i schwycily go w pulapke niczym magnesy. -Cel, dla ktorego osiagniecia obliczono, ze powinienem przybyc i spotkac sie z toba tutaj, wciaz jeszcze nie zostal osiagniety - powiedzial. - Pamietasz. Tam. jak w gabinecie Marka Torre oskarzyles mnie, ze cie zahipnotyzowalem? Skinalem glowa. -To nie byla hipnoza... a przynajmniej nie calkiem hipnoza - rzekl. - Jedyne, co zrobilem, to pomoglem ci odblokowac kanal laczacy twa swiadoma osobe z podswiadoma. Czy masz dosc odwagi, by zobaczywszy to, co zrobil Jamethon, pozwolic, bym ci go pomogl odblokowac raz jeszcze? Jego slowa zawisly w rozdzielajacej nas prozni i balansujac na cienkiej linie terazniejszosci, uslyszalem donosny glos o dumnej fakturze, prowadzacy w kosciele modlitwe. Ujrzalem, jak slonce probuje przebic sie przez chmury i w tym samym czasie oczyma wyobrazni ujrzalem spowite w mrok sciany mej doliny, tak jak opisal je Padma owego dnia dawno temu w Encyklopedii. W dalszym ciagu tani staly, wysokie i wasko rozstawione, tamujac dostep swiatla slonecznego. Tyle ze w dalszym ciagu, niczym ciasny otwor wyjsciowy, daleko przede mna widnialo nie osloniete swiatelko. Pomyslalem o siedzibie blyskawic, ktora ujrzalem owego razu w przeszlosci, gdy Padma umiescil mi przed oczyma wzniesiony do gory palec i sama mysl o powtornym wstapieniu na pole toczacej sie tam bitwy napelnila mnie - slabego, zlamanego i zwyciezonego, gdyz tak wlasnie czulem sie teraz - mdlaca beznadziejnoscia. Bylem zbyt slaby, by kiedykolwiek stawic czolo blyskawicom. Byc moze zawsze taki bylem. -...Gdyz byl on zolnierzem swego ludu, ktory jest Ludem Bozym i byl zolnierzem Bozym - niczym z wielkiej odleglosci glos modlacy sie w kosciele ledwie dotarl do moich uszu - i w zadnej rzeczy nie zawiodl swego Boga, ktory jest naszym Bogiem, a takze Bogiem wszelkiej sily i prawosci. Niech bedzie zatem wziety spomiedzy nas w szeregi tych, co porzuciwszy ulude zycia, zostali poblogoslawieni i powitani w Panu. Uslyszalem to i raptem poczulem w ustach mocny smak powrotu do domu, smak niezaprzeczalnego powrotu do wiecznego domu i niewzruszonej wytrwalosci w wierze moich przodkow. Szeregi tych, ktorzy nigdy by sie w niej nie zachwiali, zwarly sie pocieszajaco wokol mnie i ja, ktory takze sie nie zachwialem, zamarkowalem krok i ruszylem naprzod wraz z nimi. W tej sekundzie i tylko przez te sekunde czulem to, co musial odczuwac Jamethon, stojac na St. Marie naprzeciw mnie i naprzeciw decyzji o swym zyciu lub smierci. Czulem to tylko przez chwile, ale dosc bylo i owej chwili. -Dalej, smialo - uslyszalem siebie samego, mowiacego do Padmy. Ujrzalem jego palec wzniesiony przed moimi oczyma. i polecialem w ciemnosc - ciemnosc i szal; byla to siedziba blyskawic, lecz juz nie blyskawicowego plomienia, lecz drazniacego mroku, chmury, burzy i grzmotu. Rzucany i okrecany we wszystkie strony, uderzany od spodu przez otaczajaca mnie wscieklosc i przemoc, toczylem walke, by powstac, by sila utorowac sobie droge do swiatla, swiatla i czystego powietrza ponad burzowymi chmurami. Lecz moje samotne wysilki powodowaly, ze zaczynalem koziolkowac, ze zaczynalem dziko wirowac, miotajac sie coraz nizej, zamiast coraz wyzej - i wreszcie zrozumialem, w czym rzecz. Burza byla moja wewnetrzna nawalnica, burza, ktora sam stworzylem. Byla to wewnetrzna burza przemocy, zemsty i zniszczenia, ktora budowalem w sobie przez te wszystkie lata; i tak jak obracalem sile innych ludzi przeciwko nim samym, tak teraz ona obracala przeciwko mnie ma wlasna sile, sciagajac mnie w dol i w dol coraz nizej w swa ciemnosc, poki wszelkie swiatlo nie bedzie dla mnie stracone. I zapadalem sie, gdyz jej moc byla wieksza od mojej. I zapadalem sie, i zapadalem sie, lecz kiedy juz ostatecznie zagubilem sie w calkowitych ciemnosciach i gdy juz mialem dac za wygrana, odkrylem, iz nie moge. Cos postronnego we mnie nie chcialo. Oddawalo cios za cios i walczylo dalej. I wowczas to rozpoznalem. Bylo to cos, czego Mathiasowi nigdy nie udalo sie we mnie zabic, gdy bylem chlopcem. Byly to wszystkie sprawy zwiazane z Ziemia i dazeniem czlowieka do gory. Byl to Leonidas i jego trzystu Spartan pod Termopilami. Byly to wedrowki Izraelitow przez pustynie i ich przejscie przez Morze Czerwone. Byl to Partenon na Akropolu, gorujacy biela ponad Atenami i mrokiem domu mojego wuja pozbawionym okien. To wlasnie we mnie - nieustepliwy duch wszystkich ludzi - nie chcialo teraz ustapic. Nagle w moim duchu, poobijanym, sponiewieranym przez burze, tonacym w ciemnosci, cos podskoczylo z dzikiej radosci. Gdyz w jednej chwili ujrzalem, ze istnieje on takze i dla mnie - ow gorny, kamienisty kraj, gdzie powietrze jest czyste, a lachmany pozorow i oszukanstwa zrywa bezlitosny wicher wiary. Zaatakowalem Jamethona tam, gdzie on byl najsilniejszy - bazujac na mym wewnetrznym obszarze slabosci. Oto co Padma mial na mysli, mowiac, ze walczac z Jamethonem, walczylem rownoczesnie z samym soba. Oto dlaczego w starciu ponioslem kleske, przeciwko jego zahartowanej wierze wystawiajac do pojedynku swoje pragnienia niedowiarka. Ale moja porazka nie oznaczala, iz i ja nie mialem swej krainy wewnetrznej sily. Ona istniala. Nosilem ja ukryta w sobie przez caly czas! Teraz ujrzalem to wyraznie. I wowczas, niczym dzwony zwyciestwa, uslyszalem raz jeszcze w myslach dzwieczacy triumfem glos Marka Torre oraz glos Lizy, ktora jak to teraz wiedzialem, pojmowala mnie lepiej, niz ja rozumialem sam siebie, i nigdy mnie nie opuscila. I gdy pomyslalem o niej, znow zaczalem slyszec ich wszystkich. Cale miliony, miliardy rojacych sie glosow - glosow calej ludzkosci, odkad to pierwszy czlowiek przyjal postawe pionowa i zaczal poruszac sie na tylnych konczynach. Po raz drugi rozlegly sie wokol mnie, tak jak owego dnia w punkcie przejscia sali Katalogu Encyklopedii Finalnej: i zamknely sie wokol mnie jak skrzydla, unoszac mnie do gory poprzez drazniaca ciemnosc i czyniac niezwyciezonym dzieki przyplywowi odwagi, ktora byla kuzynka odwagi Kensiego, dzieki wierze, ktora byla matka wiary Jamethona, i dzieki przenikliwosci, ktora byla siostra przenikliwosci Padmy. Dzieki temu wszystkiemu cala wszczepiona mi przez Mathiasa bojazn i zawisc wobec ludow mlodszych swiatow zostaly ze mnie splukane raz na zawsze. Widzialem to jasno i nieodwolalnie. Jesli oni mieli tylko jedna ceche korzystna w istniejacych warunkach, to ja mialem wszystkie le cechy. Jako pien podstawowy, pien, od ktorego odchodzily galezie, ja, ziemska istota ludzka, bylem czescia ich wszystkich na mlodszych swiatach i nie bylo wsrod nich nikogo, kto nie znalazlby we mnie echa samego siebie. Tak wiec wychynalem wreszcie z ciemnosci na swiatlo - w siedzibie mej pierwotnej blyskawicy, nieskonczonej pustce, gdzie toczyla sie prawdziwa bitwa, bitwa ludzi czystego serca przeciwko odwiecznej, nieludzkiej ciemnosci, ktorej celem bylo utrzymac nas po wieczne czasy na poziomie zwierzat. I z odleglosci, niby na dnie dlugiego tunelu, ujrzalem, jak Padma, stojac we wzmagajacym sie swietle i zanikajacym deszczu na parkingu, przemawia do mnie. -Teraz sam widzisz - mowil - dlaczego jestes niezbedny Encyklopedii. Tylko Mark Torre byl zdolny doprowadzic ja do obecnego stanu zaawansowania i tylko ty jestes zdolny ukonczyc jego dzielo, gdyz szerokie masy ludu ziemskiego nie moga jeszcze ogarnac wzrokiem wizji zawartej posrednio w fakcie jej ukonczenia. Ty, ktory wypelniles w sobie luke miedzy ludem kultur odlamkowych a zrodzonymi na Ziemi, mozesz wbudowac swoj punkt widzenia w Encyklopedie, tak ze gdy zostanie ona ukonczona, bedzie w stanie dokonac tego samego wzgledem tych, ktorzy jeszcze nie przejrzeli na oczy, i w ten sposob rozpoczac przemodelowywanie, ktorego kolej nadejdzie, gdy ludy kultur odlamkowych obroca sie w kierunku zrodel, by na powrot zlaczyc sie z podstawowym pniem ziemskim w nowa, rozwinieta postac czlowieka. Jego pelne mocy spojrzenie zdawalo sie w rozblyskajacym swietle nieco zlagodniec. Jego usmiech stal sie cokolwiek smutny. -Dozyjesz, by zobaczyc wiecej niz ja tych wydarzen. Do zobaczenia, Tam. Wowczas, bez zadnego ostrzezenia, ujrzalem to. Nagle Encyklopedia i jej wizja scalily sie w jedno i zaskoczyly w moich myslach w realna calosc. I w tej samej chwili moj rozbrykany umysl w pelnej szybkosci wskoczyl na tor przeszkod, ktorym, wprowadzajac te calosc w zycie, bede musial stawic czolo. Dzieki mej wlasnej znajomosci swiata zaczely juz w moich myslach powstawac konkretne ksztalty - twarze i metody, z ktorymi bede mial do czynienia. Moj umysl popedzil naprzod, dogonil je i rozpoczal dalszy bieg snujac plany ich uprzedzenia. Juz teraz wiedzialem, ze bede pracowal inaczej niz Mark Torre. Zachowam jego nazwisko jako nasze godlo i poprzestane na zachowaniu pozorow, ze budowa Encyklopedii toczy sie zgodnie z ustalonym przez niego harmonogramem. Bede skromnie okreslal sie jako jeden z wielu czlonkow Rady Nadzorczej, ktorzy teoretycznie beda mieli rowne ze mna znaczenie. Lecz w rzeczywistosci to ja bede nimi kierowal, delikatnie, tak jak to potrafilem, i w ten sposob uwolnie sie od koniecznosci podejmowania klopotliwych srodkow zabezpieczajacych przed szalencami, takimi jak ten, ktory zabil Marka Torre. Nawet w czasie kierowania budowa zachowam swobode poruszania sie po Ziemi, by lokalizowac i udaremniac wysilki tych, ktorzy beda usilowali dzialac przeciwko niej. Juz dzis wiedzialem, w jaki sposob zaczne sie do tego zabierac. Lecz Padma zaczal zbierac sie do odejscia. Nie moglem pozwolic, bysmy sie rozstali w ten sposob. Z wysilkiem oderwalem swoja uwage od przyszlosci i wrocilem do dzisiejszego dnia, zanikajacego deszczu i jasniejacego swiatla. -Zaczekaj - poprosilem. Zatrzymal sie i odwrocil z powrotem. Teraz, gdy przyszlo co do czego, trudno mi bylo sie wyslowic. - Ty nigdy... - Jezyk mi sie platal. - Nigdy nie dales za wygrana. Przez caly czas pokladales we mnie wiare. -Alez skad - odparl. Obrzucilem go szybkim spojrzeniem, lecz potrzasnal glowa. -Musialem wierzyc wynikom moich obliczen. - Usmiechnal sie lekko i niemal z zalem. - A moje obliczenia nie dawaly ci prawie zadnej nadziei. Nawet w punkcie wezlowym na przyjeciu dla uczczenia Donala Graeme'a na Freilandii prawdopodobienstwo tego, ze sie uratujesz, wydawalo sie zbyt male, by warto je bylo brac pod uwage. Nawet gdy wyleczylismy cie z ran na Marze, obliczenia nie dawaly ci zadnej nadziei. -Ale... nie opusciles mnie... - wyjakalem, wpatrujac sie w niego. -To nie ja. Nikt z nas. Tylko Liza - odrzekl. - Ona nigdy cie nie odstapila, od pierwszej wizyty w gabinecie Marka Torre. Powiedziala nam, ze poczula cos... cos w rodzaju iskry przechodzacej od ciebie... gdy rozmawiales z nia podczas zwiedzania, nim jeszcze trafiliscie do Punktu Przejscia. Wierzyla w ciebie nawet wtedy, gdy ja odtraciles w punkcie wezlowym Graeme'a, kiedy zas wzielismy cie na Mare, by cie wyleczyc, nalegala, by uczestniczyc w tym procesie, tak ze mielismy okazje przywiazac ja do ciebie emocjonalnie. -Przywiazac ja? - Te slowa byly dla mnie niezrozumiale. -Podczas tego samego procesu, w ktorym doprowadzilismy cie do stanu pierwotnego, zablokowalismy na twej osobie jej zaangazowanie emocjonalne. Tobie to nie robilo roznicy, ja zas wiazalo z toba nieodwolalnie. Teraz, gdyby cie stracila, cierpialaby tak samo albo jeszcze bardziej, niz Ian Graeme cierpi z powodu utraty swego brata blizniaka i lustrzanego odbicia. Zatrzymal sie i obserwowal mnie, stojac w miejscu. Lecz ja nadal bladzilem po omacku. -W dalszym ciagu... nie rozumiem - rzeklem. - Mowisz, ze to, co z nia uczyniliscie, nie mialo dla mnie znaczenia. Jaki zatem pozytek... -Zaden, tak dalece, jak bylismy w stanie wowczas obliczyc i wyinterpretowac, az do tej pory. Jezeli ona byla przywiazana do ciebie, to oczywiscie rowniez i ty byles do niej przywiazany. Ale bylo to tak, jak gdyby drozda spiewajacego przywiazac do palca olbrzyma, tak jak bezwladnosc wzgledna twojego oddzialywania na wzorzec wyglada w porownaniu do jej bezwladnosci. Wylacznie Liza sadzila, ze przyniesie to jakis pozytek. Odwrocil sie. -Do zobaczenia, Tam - powiedzial. Poprzez wciaz rzedniejaca mgielke widzialem, jak samotnie kroczy w kierunku kosciola, skad dobiegl mnie pojedynczy glos mowcy, obwieszczajacego wlasnie numer hymnu, ktorym konczylo sie nabozenstwo. Zostawil mnie w stanie calkowitego oslupienia. Ale wnet rozesmialem sie w glos, gdyz w owej chwili zdalem sobie sprawe, ze jestem madrzejszy od niego. Wszystkie jego obliczenia razem wziete nie byly w stanie odkryc, dlaczego fakt, iz Liza przywiazala sie do mnie, mogl mnie uratowac. I uratowal. Gdyz poczulem teraz przyplyw mej wlasnej ogromnej milosci do niej i zdalem sobie sprawe, ze przez caly czas moja samotna jazn odwzajemniala Lizie jej milosc, tyle ze za nic nie przyznalaby sie do tego przed soba. I dla tej to wlasnie milosci pragnalem zyc. Olbrzym moze bez zadnego wysilku zabrac ze soba, dokad chce, drozda spiewajacego, nie zwracajac ani krztyny uwagi na poruszenia drobniutkich skrzydelek. Lecz jesli obchodzi go los stworzenia, do ktorego zostal przywiazany, tam gdzie nie mogla zawrocic go z drogi sila, moze zawrocic go milosc. A zatem po wiazacej nas ze soba niewidzialnej nici wiara Lizy pobiegla polaczyc sie z moja wiara, a ja nie moglem dopuscic, by moja wiara wygasla, nie chcac wygasic zarazem i jej wiary. Z jakiegoz innego powodu musialem stawic sie na jej wezwanie, kiedy to doszlo do zamachu na Marka Torre? Nawet wowczas gotow bylem nadlozyc drogi, by bodaj kompromisem polaczyc swoja i jej sciezke. Gdyz jak to teraz zobaczylem, wskazowka kompasu mojego zycia w jednej chwili obrocila sie o sto osiemdziesiat stopni i, widziane w nowym swietle, wszystko stalo sie nagle proste, jasne i zrozumiale. Nic w moim zyciu nie ulegalo zmianie, ani moj glod, ani moja ambicja, ani energia, oprocz tego, ze zostalem obrocony w przeciwna strone. Ponownie wybuchnalem glosnym smiechem, zdumiony prostota tego, co sie wydarzylo, jako ze teraz widzialem juz wyraznie, ze jeden cel byl zwyklym przeciwienstwem drugiego: NISZCZYC: BUDOWAC BUDOWAC - jasna i prosta odpowiedz, do ktorej tesknilem tyle lat, by wreszcie zadac klam czczym pogladom Mathiasa. Do tego wlasnie zostalem zrodzony, tego, co zawarte bylo w Partenonie i w Encyklopedii, i we wszystkich synach czlowieczych.Tak jak wszyscy - nawet Mathias - jesli nie zbladza na manowce, przyszedlem na swiat bardziej jako tworca niz jako burzyciel, bardziej kreator niz niszczyciel. Teraz niczym jednolita sztaba czystego metalu, z ktorego pod ciosami mlota odpadly wreszcie wszelkie zanieczyszczenia, dzwieczalem czystym tonem, wibrujac kazdym atomem, kazdym wlokienkiem mojego jestestwa, nastrojony na podstawowa, niezmienna czestotliwosc jedynego prawdziwego celu zycia. Oszolomiony i slaby, odwrocilem sie wreszcie plecami w strone kosciola, podszedlem do samochodu i wsiadlem. Bylo juz prawie po deszczu, a i niebo wypogadzalo sie coraz szybciej. Drobniutka mgielka wilgoci opadala, wydawalo sie, duzo spokojniej, a powietrze nasiaklo wonia nowosci i swiezosci. Odjezdzajac z parkingu w dluga droge powrotna do portu kosmicznego, uchylilem okna samochodu. I siedzac przy otwartym oknie uslyszalem, jak w kosciele rozpoczynaja spiewac hymn konczacy nabozenstwo. Spiewali wlasnie Hymn Bojowy Zolnierzy z Zaprzyjaznionych. Gdy odjezdzalem droga, glosy zdawaly sie nastepowac za mna poteznie, nie rozbrzmiewajac dostojnie ani zalobnie, niby w nastroju pozegnania i rozpaczy, lecz mocno i triumfalnie, niby piesn marszowa wyruszajacych o brzasku nowego dnia na szlaki. Zolnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzis, Dokad ida na wojne sztandary... Gdy odjezdzalem, spiew szedl w moje slady. A gdy dzielila nas juz nieco wieksza odleglosc, glosy zdawaly sie zlewac nawzajem, poki wreszcie nie zabrzmialy niczym jeden samotny, spiewajacy z moca glos. Przede mna rozstepowaly sie chmury. Przeswitujace przez nie slonce sprawialo, iz skrawki blekitnego nieba przypominaly powiewajace jasne flagi, sztandary armii, maszerujacej wiecznie naprzod w nieznane kraje. Jadac dalej, ujrzalem wreszcie, jak lacza sie w jedno czyste niebo i jeszcze przez dlugi czas podazajac w strone portu kosmicznego i oczekujacego tam na mnie w blasku slonecznym statku, ktory mial zabrac mnie na Ziemie do Lizy, slyszalem za soba spiew. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/