Cat #3 Deszcz snow - VINGE JOAN D_
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Cat #3 Deszcz snow - VINGE JOAN D_ |
Rozszerzenie: |
Cat #3 Deszcz snow - VINGE JOAN D_ PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Cat #3 Deszcz snow - VINGE JOAN D_ pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Cat #3 Deszcz snow - VINGE JOAN D_ Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Cat #3 Deszcz snow - VINGE JOAN D_ Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
VINGE JOAN D.
Cat #3 Deszcz snow
Do prawdydochodzimy nie tylko rozumem.
ale i przez serce
pascal
Dla
dr. Fredericka Brodsky'ego dr Anny Marie Windsor dr. Richarda Reindollara
Podziekowania
Chcialabym zlozyc gorace podziekowania za nieoceniony wklad i poparcie nastepujacym osobom, bez ktorych ani ta ksiazka, ani w ogole moje zycie nie bylyby obecnie w tak dobrym stanie: Jimowi Frenkelo-wi, Barbarze Luedtke, Carroll Martin, Betsy Mitchel, klanowi Peachow-Poznikow, Mary oraz Nickowi Pen-dergrassom i Vernorovi Vinge'owi. Dzieki, kochani -jestescie cudowni.
-Jaki jest cel owej gry, panie Ropuch? Zabicie potwora? Uratowanie dziewicy? Pomszczenie krzywd?
-Zajecie dogodnej pozycji.
Bill Griffen
Rozscielilem ci pod stopy swe marzenia;
Chodz ostroznie, nie depcz mi po snach.
W.B.Yeats
Droge do piekla wybrukowano dobrymi checiami.
Karol Marks
1
Piec czy szesc wiekow temu jeden przedkosmiczny filozof o nazwisku Marks powiedzial, ze droga do piekla jest wybrukowana dobrymi checiami. Dobrze rozumial, co to znaczy byc czlowiekiem, byc niedoskonalym.Marks myslal tez, ze wie, jak polozyc kres ciaglemu ludzkiemu cierpieniu i niesprawiedliwosci: "Dziel sie wszystkim, czym mozesz, a dla siebie zachowaj tylko to, czego sam potrzebujesz". Nigdy nie zdolal pojac, dlaczego reszta ludzkosci nie moze dostrzec prostego wyjscia, skoro dla niego bylo tak oczywiste.
Chodzi o to, ze ta reszta nawet nie dostrzegala problemu.
Marks mowil takze, ze jedynym antidotum na psychiczne cierpienie jest bol fizyczny.
Ale nigdy nie twierdzil, ze czas szybko ucieka, kiedy czlowiek dobrze sie bawi.
Zerknalem na bransolete danych chyba setny raz, zeby sprawdzic, czy juz minela godzina. Nie minela. Piaty raz z rzedu w ciagu niecalej godziny znalazlem sie przed wysokimi parabolami okien Aerie, wygladajac przez nie na swiat zwany Ucieczka, zeby umknac przed halasem i presja przyjecia Tau, ktore toczylo sie w najlepsze za moimi plecami. Ucieczka od czego? I dla kogo? Podstawowe dane, do ktorych zdolala uzyskac dostep nasza ekipa, nie mowily nic na ten temat.
Nie przed biurokracja Tau. I nie dla nas. Ekipa badawcza, w ktorej sklad wchodzilem, znalazla sie w Firstfall ledwie wczoraj. Nie
bylismy tu nawet na tyle dlugo, zeby przywyknac do miejscowego czasu. Ale jeszcze zanim rzucilismy na ziemie swoje torby tu, w Riverton, natychmiast w naszym hotelu zjawil sie pelnomocnik Tau i zmusil nas do wziecia udzialu w tym przyjeciu, ktore toczylo sie, jakby wszyscy znajdowali sie w spiaczce.
Z jedwabiscie gladkiej kieszeni kupionej po drodze eleganckiej koszuli wygrzebalem kolejny kawalek kamfy i wepchnalem do ust. Po chwili zaczela sie rozpuszczac i znieczulac jezyk, a ja znow wyjrzalem przez okno na zapierajacy dech w piersiach widok odleglych oblocznych raf. Wlasnie zachodzilo slonce, obryso-wujac blaskiem ich wapienny krajobraz zlozony z postrzepionych szczytow i stromo opadajacych dolin. Przez labirynt wawozow przedzierala sie ognistym szlakiem nitka rzeki, pewnie juz od wiekow ksztaltujac ten krajobraz w cos rownie surrealistycznego jak sen.
Ponizej ta sama rzeka, ktora odlegle rafy ksztaltowala w fantastyczne rzezby, opadala bezglosnie i bez konca z wysokiej skaly. Protz, pelnomocnik Tau, nazwal to Wielkim Wodospadem. Przy-gladajac sie ospalej, ciezkiej od szlamu wodzie, zastanawialem sie, czy to przypadkiem nie jakis zart.
-Kocie!
Ktos wolal mnie po imieniu. Obrocilem sie, jednoczesnie zerkajac po sobie, bo nieustannie towarzyszyla mi obawa, ze nastepnym razem, kiedy na siebie spojrze, bede zupelnie nagi.
Nie bylem nagi. Wciaz mialem na sobie ten sam schludny, zbyt drogi, konserwatywny w kroju garnitur, ktory kupilem w hotelowym sklepie, zebym dzisiejszego wieczoru mogl uchodzic za Czlowieka. Czlowieka przez duze C. Tak jak to tutaj wymawiano, zeby ktos bron Boze nie pomylil mnie z Hydraninem - obcym.
Po drugiej stronie rzeki lezalo cale miasto pelne Hydran. Dzis wieczorem na przyjeciu bylo ich troje. Ledwie minute temu patrzylem, jak wchodza. Nie teleportowali sie, nie zmaterializowali sie irytujaco w samym srodku tlumu, wzbudzajac lek. Weszli normalnie przez drzwi jak wszyscy inni goscie. Ciekawe, czy mogliby postapic inaczej.
Od momentu ich przybycia nie potrafilem uformowac w glowie ani jednej skladnej mysli. Przez caly czas bezwiednie obser
wowalem Hydran, upewniwszy sie, ze mnie nie widza ani ze nie zmierzaja w moja strone. W koncu jednak musialem przestac i odwrocic sie do okna, po prostu, zeby nabrac tchu.
Udaja ludzi - to ich glowna czynnosc na tym przyjeciu - choc i tak na zawsze pozostana obcymi, bo przez psychotroniczny Dar stali sie wybrykami natury. To kiedys byl ich swiat, dopoki nie pojawili sie ludzie, zeby im go odebrac. Teraz oni byli tu obcy, oni byli outsiderami, znienawidzonymi przez tych, ktorzy ich zniszczyli - bo to takie ludzkie: nienawidzic tych, ktorych sie skrzywdzilo.
Resztka kamfy rozpuscila sie na jezyku w gorzka papke, ale nie zdolala ukoic nerwow. Przelknalem ja i wyjalem z kieszeni kolejna porcje. Jeszcze w hotelu przylozylem sobie przylepki ze srodkami uspokajajacymi, wypilem tez stanowczo zbyt wiele drinkow, ktore pojawialy sie przede mna za kazdym razem, kiedy sie obrocilem. Nie moge sobie pozwolic na takie rzeczy, zwlaszcza kiedy chce uchodzic za czlowieka, gdyz moja twarz zawsze mnie wyda, tak samo jak tamte wszystkie obce twarze po drugiej stronie sali.
-Kocie! - Protz znow wolal mnie po imieniu, gderliwie, jak wszyscy ci, ktorzy nie moga uwierzyc, ze nic wiecej po nim nie ma.
Z wyrazu jego twarzy wnioskowalem, ze zbliza sie po to, zeby zapedzic mnie z powrotem do dzialania. A ze sposobu, w jaki sie poruszal, widac bylo, iz ma juz troche dosc tego, ze tak konsekwentnie mu sie wyslizguje. Wyjalem kamfe z ust i rzucilem na podloge.
Kiedy wepchnal mnie z powrotem w sam srodek tlumu, zaczalem sie rozgladac za ludzmi, ktorych znam, za innymi czlonkami ekipy, z ktora tu przyjechalem. Wydawalo mi sie, ze dostrzegam po drugiej stronie pokoju Pedrotty'ego, naszego bitmapiste, ale poza nim nie rozpoznawalem nikogo. Ruszylem dalej, mruczac pod nosem jakies uprzejme idiotyzmy, kierowane do mijanych po kolei obcych osob.
Protz, moj stroz, byl urzednikiem sredniego szczebla w Instytucie Biotechniki Tau. Rownie dobrze moglby nosic tysiac innych nazwisk - byl dokladnie taki sam jak wszystkie konglomeratowe postacie, jakie znalem. Byly obuplciowe i mogly miec dowolny ko-
lor skory, ale wszystkie wygladaly jak jedna i ta sama osoba. Protz nosil przepisowy granatowy garnitur ze srebrna peleryna - kolory Tau - jakby sie w nich urodzil.
Pewnie zreszta tak bylo. W tym wszechswiecie dla konglomeratow nie tylko sie pracuje, dla nich sie zyje. Nazywaja to keiret-su - korporacyjna rodzina. Sam termin jest jeszcze przedkosmicz-ny, pozostal z miedzynarodowymi konglomeratami, kiedy te staly sie najpierw miedzyplanetarne, a w koncu miedzygwiezdne. Przetrwa tak dlugo, jak dlugo beda istnialy konglomeraty, bo wprost idealnie oddaje znaczeniem fakt, ze kradna czlowiekowi dusze.
Konglomerat, ktory czlowieka zatrudnial, nie tylko wytyczal mu droge kariery zawodowej, ale takze stawal sie jego dziedzictwem, ojczyzna, ktora istnieje zarowno w czasie, jak i przestrzeni. Kiedy w konglomeracie rodzil sie nowy czlowiek, stawal sie komorka w ukladzie nerwowym megaistoty. Jesli mial szczescie i zawsze czysty nos, zostawal jego czescia az do samej smierci. A moze i dluzej.
Spojrzalem w dol. Palce prawej reki okrywaly bransoletke danych, ktora nosilem na lewym nadgarstku - znow udowadnialem sobie, ze istnieje. W tym wszechswiecie bez bransoletki przestajesz istniec. Swoja dostalem dopiero kilka lat temu.
Przez siedemnascie lat moimi jedynymi znakami rozpoznawczymi byly blizny - po bojkach, po nozach. Przez lata mialem krzywy, ledwie zdatny do uzytku kciuk, bo zrosl mi sie nienastawiony po tym, jak pewnej nocy spenetrowalem niewlasciwa kieszen. Sama bransoletka zakrywala blizne na nadgarstku, jaka zostala mi po niewolniczej obraczce robotnika kontraktowego, ktora wtopiono mi w skore. Nosilem na ciele wiele sladow. Tych najgorszych nawet nie bylo widac.
Po latach spedzonych w ludzkim skladowisku odpadow zwanym Starym Miastem zly los wreszcie sie odwrocil. A jedna z prawd, jakich sie od tego czasu nauczylem, brzmiala: kiedy przestajesz byc niewidzialny, kazdy moze zobaczyc cie nago.
-Poznales juz dzentelmena Kensoe, ktory przewodniczy naszemu zarzadowi... - Protz skinal glowa najwyzszemu ranga szefowi Tau, osobnikowi stojacemu na samym szczycie lancucha pokarmowego. Facet wygladal, jakby nie przepuscil w nim zadnego
posilku, jak rowniez zadnej szansy, zeby napluc w wyciagnieta proszaco dlon. - A to jest lady Gyotis Binta, przedstawicielka zarzadu Draco. Interesuje sie twoja praca...
Znow poczulem pustke w glowie. Draco istnialo na zupelnie odrebnym, wyzszym szczeblu wplywow i wladzy. Byli wlascicielami Tau. Skupiali w swych rekach prawa do surowcow naturalnych calej tej planety, a czesciowo i do setek innych. Stanowili skonczone keiretsu: Instytut Biotechniki Tau jest tylko jeszcze jednym panstwem-klientem kartelu Draco, jednym z setki pazernych palcow, ktore konglomerat powsadzal w setke zyskownych konfitur. Lubili sie nazywac Rodzina Draco. Czlonkowie kartelu wymieniali miedzy soba towary i uslugi, wspierali sie przeciwko probom przejecia przez wrogow, pilnowali nawzajem swoich interesow -jak to w rodzinie. Keiretsu znaczy takze "zaufanie"... A wlasnie w tej chwili Draco niezbyt ufalo tym z Tau.
Zarzad Tau zwrocil na siebie uwage Federacyjnej Komisji Transportu. Kartele byly jednostkami autonomicznymi, ale wiekszosc z nich korzystala z robotnikow nalezacych do Robot Kontraktowych FKT. Ktos musial przeciez odwalic wszystkie roboty, ktorych obywatele Tau nie chcieliby tknac.
Sprawa wygladala tak: federalni mieli interweniowac tylko wtedy, kiedy mieli dowod na to, ze gdzies zostaly pogwalcone uniwersalne prawa ich robotnikow. FKT sprawowala kontrole nad miedzygwiezdnym transportem, wiec nikt nie zyczyl sobie sciagnac na siebie jej sankcji. Ale z wlasnego doswiadczenia wiedzialem, ze federalnym wcale nie chodzi o to, zeby przyzwoicie traktowac obraczki. Tak naprawde chodzilo o wladze.
FKT nieprzerwanie poszukuje coraz to nowych czulych punktow w nieustajacej grze sil z konglomeratami. Polityka to wojna, tyle ze bron jest lepiej skrywana.
Nie wiem, kto doniosl federalnym na Tau, moze po prostu jakis korporacyjny rywal. Zdawalem sobie natomiast sprawe, ze ekipa ksenoarcheologow, do ktorej zostalem wlaczony, przeprowadza jedna z pokazowych akcji Tau, majacych ulepszyc swiat i model rzadzenia. Przyjechalismy tutaj na koszt Tau, zeby badac zywe dziela sztuki zwane oblocznymi wielorybami oraz rafy z dziwacznego de-trytusu, ktore owe wieloryby porozmieszczaly na calej planecie.
Zarzad Tau nie szczedzil wydatkow, zeby udowodnic, ze jest czysty albo ze przynajmniej sie stara. To oczywiscie byl zart, a z tego, co mi wiadomo o konglomerackiej polityce - wcale nie smieszny.
Rownie oczywiste bylo, iz Protz chce - spodziewa sie - ze wszyscy czlonkowie ekipy pomoga mu to udowodnic. Powiedz cos- blagal mnie wzrokiem, tak jak blagalby mnie w myslach, gdybym tylko umial je odczytac.
Odbieglem spojrzeniem w bok, szukajac w tlumie Hydran. Nie znalazlem. Zwrocilem wiec wzrok na swoich rozmowcow.
-Milo mi pania poznac - mruknalem i na sile przypomnialem sobie, ze juz zdarzalo mi sie spotykac czlonkow zarzadow. Bylem kiedys ochroniarzem pewnej lady i jedno wiedzialem na pewno:
cala roznica miedzy konglomeratowa szycha a ulicznym smieciem ze Starego Miasta sprowadza sie do tego, kto wierzy w ich klamstwa.
Lady Gyotis byla drobna i sniada, wlosy miala juz zupelnie srebrne. Zaciekawilo mnie, ile naprawde ma lat. Wiekszosc waznych szych z jej pozycja mogla sobie pozwolic na przestawienie biologicznych zegarow co najmniej dwa razy. Miala na sobie kwiecista, brokatowa szate, ktora okrywala ja szczelnie od stop do glow. Nic w jej wygladzie nie wskazywalo na zajmowana pozycje, z wyjatkiem subtelnego i bardzo drogiego naszyjnika, ktorego sploty zlozone byly z logo roznych korporacji. Gdzies w polowie ramienia wypatrzylem logo Tau.
Rozpoznalem takze, co przedstawia wisior w samym srodku naszyjnika - stylizowanego smoka z kolnierzem holograficznych plomieni. Taki sam obrazek mialem wytatuowany na tylku. Musialem byc kompletnie nieprzytomny, kiedy, mi to robili, bo nic nie pamietam. Nie powiedzialem jej jednak, ze laczy nas wspolna
ozdoba na ciele.
Lady Gyotis usmiechnela sie laskawie i odwzajemnila spojrzenie, tak jakby nie zauwazyla w mojej twarzy nic szczegolnego, nawet tych kocio zielonych oczu z podluznymi zrenicami. Hydran-skich oczu w tej zbyt ludzkiej twarzy - a przeciez nie dosc ludzkiej.
-Milo mi - odparla. - Bardzo cieszy nas, ze mamy pana wsrod czlonkow ekipy. Pewna jestem, ze panskie oryginalne spostrzezenia wniosa duzy wklad we wszelkie odkrycia, jakich tu dokonacie.
-Dziekuje - odparlem, przelykajac posluszne "prosze pani", ktore cisnelo mi sie na usta, i napominajac sie, ze przeciez nie dla niej pracuje ani tez nie stanowie wlasnosci Tau. Tym razem jestem czlonkiem niezaleznej ekipy badawczej.
-Mamy nadzieje, ze jego obecnosc w skladzie ekipy bedzie swego rodzaju demonstracja dobrej woli wobec... - Kensoe zerknal na mnie z ukosa -...lokalnej hydranskiej spolecznosci - dokonczyl z usmiechem.
Nie odpowiedzialem mu tym samym.
-Miejmy taka nadzieje - mruknela lady Gyotis. - Wiecie, ze mamy tu dzisiaj inspektorow z FKT.
Spotkalem juz tych federalnych i nie zazdroscilem Kensoe. Ale z drugiej strony, az tak bardzo go znow nie zalowalem.
-Tak, prosze pani - odpowiedzial, rozgladajac sie tak niespokojnie, jakby podejrzewal, ze gdzies tu sie czaja wynajeci mordercy. - Jestesmy gotowi na ich przyjecie. Mysle, iz sami sie przekonaja, ze nasze... ee... problemy zostaly mocno przesadzone.
-Miejmy nadzieje - powtorzyla lady Gyotis. - Toshiro! - zawolala niespodziewanie, unoszac do gory dlon.
Ktos lawirowal przez tlum w nasza strone. Kensoe zesztyw-nial, ja takze. Idacy ku nam nieznajomy mial na sobie mundur szefa ochrony. Sprawdzilem logo na helmie, ktorego nie zdjal nawet tutaj: Draco. Garnitur biznesmena byl w kolorach glebokiej zieleni i miedzi - barwach tego konglomeratu. Na faldzistej wierzchniej szacie nosil istna wystawe pozbawionych znaczenia swiecidelek. Na identyfikatorze widnialo: SAND.
Nie bylo mowy o tym, zeby jakis szef Korporacji Bezpieczenstwa fatygowal sie z macierzystego biura przez pol galaktyki tylko po to, zeby wziac udzial w jakims tam przyjeciu. Ciekawe w takim razie, jak gleboko Tau utkwilo w bagnie.
-Lady Gyotis. - Z usmiechem sklonil lekko glowe w jej strone. Wciaz usmiechniety, skierowal wzrok na mnie.
Nie wiedzialem, co ma oznaczac ten grymas. Nie potrafie go odczytac... Przestan. Sam za nic nie moglem zmusic sie do skrzywienia ust, ktore chocby z grubsza moglo uchodzic za przyjazne. Spotkalem w zyciu wielu straznikow i zolnierzy. I zadnego nie zdarzylo mi sie polubic.
Sand mial gladka, zlocista skore; pod falda powieki podcy-bernowane oczy, srebrzyste i matowe, przypominaly lozysko kulkowe. Jedno spojrzenie takich oczu wystarczylo, by przejrzec czlowieka do samych trzewi. Inny szef korb, ktorego kiedys poznalem, mial dokladnie takie same - nalezaly do niezbednego na tym stanowisku wyposazenia. Im wiecej wladzy miala konglomeratowa figura, tym wiecej potrzebowala biocybernetycznych udoskonalen. Zwykle najbardziej skomplikowanych kabli wcale sie nie widzialo - wiekszosc ludzi wciaz jeszcze tkwila zbyt gleboko w ksenofobii, zeby taka naga prawda nie klula ich w oczy. U lady Gyotis takze wszystko wygladalo najzupelniej normalnie, a przeciez musiala kryc w srodku potezna ilosc biocybernetyki. Firmy wchodzace w sklad Draco specjalizowaly sie w najlepszych urzadzeniach tego typu.
Ale niektore zawody wrecz wymagaly dziwnego wygladu, gdyz od niego zalezal wiekszy zakres wladzy. Do takich nalezal zawod
Sanda.
-Panie Kocie - mowila lady Gyotis - pozwoli pan, ze mu przedstawie naszego szefa ochrony, Toshiro Sanda... - Jakby tego nie bylo widac na pierwszy rzut oka. Nie przedstawila go ani Protzowi, ani Kensoe. Obaj wygladali teraz tak, jakby woleli znalezc sie o tysiac mil stad. Moze juz zdazyli poznac go wczesniej. - Na nim takie duze wrazenie zrobila panska interpretacja znaczenia Monumentu.
Wykrzywilem sie, majac nadzieje, ze wezmie to za usmiech. Wyciagnal do mnie reke. Minela dobra chwila, zanim polapalem sie, co to oznacza. W koncu jednak wyciagnalem ku niemu dlon i pozwolilem, zeby ja uscisnal.
-Skad pan pochodzi, panie Kocie? - zapytala mnie lady Gyotis.
-Z Ardattee - odparlem, powracajac do niej spojrzeniem. -
Z Quarro.
-Z samej Osi? - Byla wyraznie zaskoczona. Quarro to glow-ne miasto na Ardattee, a Ardattee przejela od Ziemi role centrum we wszystkim, co sie naprawde liczylo. - A skad u pana ten czarujacy akcent? Spedzilam tam wiele czasu, ale nigdy nie zetknelam sie z niczym podobnym.
-Stare Miasto - mruknal Sand. - To akcent ze Starego Miasta. Zobaczylem, ze lady rzuca mu zaskoczone spojrzenie. Nigdy pewnie nie widziala Starego Miasta Quarro - slumsow, zbiornika z pokarmem dla Robot Kontraktowych. Probowalem wymazac z glosu tamto brzmienie, ale nie potrafilem, tak samo jak nie potrafilem wyrzucic z pamieci tamtego miejsca.
Sand spojrzal teraz na mnie, a widzac moje sciagniete brwi, dodal:
-W takim razie jeszcze bardziej imponuja mi panskie osiagniecia.
Nic nie odpowiedzialem.
-Szczerze mowiac, spodziewalem sie, ze jest pan starszy. Koncepcje w panskiej monografii sugerowaly spora dojrzalosc umyslowa.
-Nie wydaje mi sie, zebym kiedykolwiek byl mlody - odparlem, a lady Gyotis parsknela troche dziwnie brzmiacym smiechem.
-Pani Perrymeade powiedziala mi, ze ta oryginalna interpretacja wyszla od pana - ciagnal Sand, jakby mnie w ogole nie slyszal. - Ten znakomity wizerunek "smierci Smierci". Skad zaczerpnal pan pomysl takiego podejscia?
Otworzylem usta, zamknalem, przelykajac slowa, ktore mialy smak goryczy. Nie wierze, zeby mowil cokolwiek serio, nie wierze, ze patrza na mnie jak na rownego sobie. Bardzo chcialbym wiedziec, czego wlasciwie chca...
-Kocie - odezwal sie jakis glos za moimi plecami i tym razem od razu go rozpoznalem. To Kissindra Perrymeade stala za mna jak sluzby ratownicze, zawsze gotowa podjac konwersacyjna paleczke tam, gdzie ja upuscilem. Naprawiala wszystkie moje towarzyskie gafy, od kiedy tu przyjechalismy. Miala tak znakomite wyczucie czasu, jakby zamiast mnie czytala w myslach.
Z wdziecznoscia skinalem jej glowa, zreszta nie pierwszy raz. I juz nie udalo mi sie oderwac od niej wzroku. Nigdy dotad nie widzialem jej w takim stroju jak na konglomeratowym pokazie zamiast jak zwykle na roboczo. Ona takze nigdy wczesniej nie miala okazji mnie ogladac w takiej sytuacji. Ciekawe, jak jej sie to podoba - czy czuje sie tak samo jak ja, kiedy patrze na nia!
Przyjaznilismy sie przez wiekszosc czasu naszych wspolnych studiow. Bylismy tylko przyjaciolmi. Odkad ja znalem, miala stalego faceta - Ezre Ditreksena. Byl analitykiem systemow i z tego, co wszyscy mowia - niezlym. Byl takze niezlym fiutem. Spedzali wiecej czasu na klotniach niz reszta ludzi na rozmowach; nie moglem pojac, dlaczego go nie rzuci. Ale co ja moge wiedziec o dlugich zwiazkach?
To wlasnie Kissindra nekala mnie dopoty, dopoki nie zlozylem w miare spojnie pomyslow, ktore naszly mnie kiedys na temat dziela zwanego Monumentem. Jego wymarli tworcy pozostawili swoj wyrazny bioinzynieryjny podpis, rozproszony po calym ramieniu galaktycznej spirali, zaszyfrowany w DNA garstki innych jeszcze bardziej niesamowitych i tajemniczych tworow, miedzy innymi takze oblocznych wielorybow.
Kissindra przyszla na przyjecie z wujem, Janosem Perry-meade'em. Byl jakas wazniejsza figura w Tau, jak wiekszosc tutaj obecnych. Pomysl sprowadzenia ekipy badawczej wyszedl od niego. On takze zalatwil nam pozwolenie oraz zdobyl odpowiednie fundusze na badania nad oblocznymi wielorybami i rafami. Patrzylem, jak stoja obok siebie, Kissindra i jej wuj, i widzialem te same przejrzystoniebieskie oczy, te same lsniace brazowe wlosy. Mialem ochote go polubic, zaufac mu, tylko dlatego ze tak bardzo byli do siebie podobni. Jak do tej pory nie zrobil jeszcze nic, co zmusiloby mnie do zmiany zdania.
Po jej drugiej stronie zmaterializowal sie nagle Ezra Ditreksen, zupelnie swobodny w oficjalnych ciuchach, tak jak chyba wszyscy tutaj poza mna. Nie studiowal ksenoarcheologii, ale ekipa potrzebowala analityka systemow, a fakt, ze sypial z kierowniczka wyprawy, czynil z niego jedyny logiczny wybor. Kiedy mnie zobaczyl, na-burmuszyl sie - postawa u niego rownie automatyczna jak oddychanie. Gdyby sie nie naburmuszyl, moglbym zaczac sie martwic.
Pozwolilem, zeby zajal moje miejsce w rozmowie, ten jeden raz nie wadzilo mi to. Mialem gdzies, ze mnie nie lubi, i wcale sie nie martwilem, ze nie wiem dlaczego. Skoro jest bogatym spadkobierca patentu na opracowywanie danych i pochodzi z Ardattee, musi miec po temu wiecej powodow niz szarych komorek w mozgu. A moze wystarczylo, ze raz zobaczyl, jak Kissindra rysuje moja
twarz w notatniku elektronicznym, zamiast jak zwykle szkicowac skrupulatnie kolejny eksponat. Z mijajacej mnie tacy wzialem kolejnego drinka. Tym razem naburmuszyl sie Protz.
Odwrocilem od niego wzrok, przestawiajac sie na toczaca sie obok rozmowe. Obok mnie stal Ditreksen, ktory pytal akurat Perrymeade'a, w jaki sposob zostal komisarzem do spraw Obcych w Tau. W tym na pozor niewinnym pytaniu najwyrazniej cos sie krylo, bo jego ton mocno mnie zastanowil. Nie bylem jednak pewien, dopoki nie zobaczylem dziwnego drgnienia na policzkach Perrymeade'a. A wiec to nie tylko moja bujna wyobraznia.
Perrymeade odpowiedzial mu uprzejmym towarzyskim usmiechem, ktory nie zagoscil w jego oczach, i odparl:
-Tak jakos sie zlozylo... Zainteresowanie ksenologia jest u nas rodzinne. - Zerknal na Kissindre, tym razem z prawdziwym usmiechem. - Mialem na tym polu niejakie doswiadczenie. W chwili kiedy Tau potrzebowalo kogos na miejsce w komisji do spraw Obcych, wybrali mnie.
-Jest pan jedynym takim agentem? - zapytalem, zastanawiajac sie w duchu, czy rzeczywiscie na Ucieczce pozostalo az tak niewielu Hydran.
-Nie, oczywiscie, ze nie. - Sprawial wrazenie zaskoczonego. - Jestem jedynym, ktory ma bezposredni kontakt z Rada Hydranska. Rada kontaktuje sie z nasza agencja w imieniu calego ludu.
Odwrocilem spojrzenie, nekany niespokojnym odczuciem, ktoremu nie potrafilem nadac nazwy. Przeszukiwalem wzrokiem tlum w pogoni za trzema Hydranami; wypatrzylem ich w koncu po drugiej stronie sali, ledwie widocznych wsrod gestwy ludzkiej.
-Przypuszczam, ze doskonale za to placa - mruknal Ezra, przeciagajac slowa, jakby chcial w nich przemycic cos zupelnie innego. - Skoro oplaca sie przyjmowac wszystkie zwiazane z ta praca... wyzwania.
Odwrocilem sie do nich z powrotem i zobaczylem, ze Perrymeade wyraznie sili sie na usmiech.
-Owszem, ta praca stawia wyzwania, ale ma tez i dobre strony. Choc moja rodzina nadal nie pozwala mi sie przyznac, w jaki sposob zarabiam na zycie. - Usta Perrymeade'a drgnely, a Ditreksen wybuchnal smiechem.
Perrymeade zorientowal sie, ze na niego patrze, ze patrzy na niego Kissindra. Zarumienil sie, a skora poczerwieniala mu tak samo, jak to czasami widywalem u niej.
-Rzecz jasna, pieniadze to nie jedyna satysfakcja, jaka czerpie ze swojej pracy... - Obrzucil Ditreksena tym rodzajem spojrzenia, jakie zwykle rzucamy komus, kto podpuscil nas publicznie. - Konflikty, jakie moga sie pojawic tam, gdzie potrzeby hydranskiej populacji i interesy Tau nie sa zbiezne, sprawiaja, ze... moja praca stwarza mi wyzwania, jak pan to ujal. Ale i blizsze poznanie Hydran wiele mnie nauczylo... Wyjatkowe roznice miedzy naszymi dwoma kulturami, uderzajace podobienstwa... To wspanialy i bardzo elastyczny lud. - Obejrzal sie w moja strone, jakby chcial sprawdzic, czy wyraz mojej twarzy ulegl zmianie. A moze po prostu nie chcial widziec, jak zmienia sie twarz Ezry. Jego spojrzenie odbilo sie od mojej twarzy jak kropla wody w zetknieciu z rozzarzonym metalem i znow wyladowalo na Kissindrze.
Jej oblicze przez dluzsza chwile nie pokazywalo zadnego uczucia, az w koncu pojawilo sie na nim cos, co wygladalo na usmiech. Odwrocila sie do Sanda, a milczenie powiedzialo wiecej niz godziny przemowien.
Sluchalem, jak konczy opowiadac Sandowi o tym, w jaki sposob doszlismy do koncowych wnioskow w badaniach nad planeta-eksponatem zwana Monumentem i nad tymi, ktorzy ja dla nas zostawili - zaginiona rasa, z braku lepszego okreslenia zwana przez ludzi Tworcami.
Tworcy odwiedzili takze Ucieczke, cale tysiaclecia temu, zanim na zawsze opuscili ten wszechswiat dla jakiejs innej plaszczyzny istnienia. Obloczne wieloryby i rafy byly kolejna kosmiczna zagadka, ktora pozostawili nam do rozwiazania, a moze po prostu do podziwiania. Malo zaskakujacym zbiegiem okolicznosci rafy staly sie glowna podstawa istnienia Tau oraz powodem, dla ktorego Draco wykupilo pakiet kontrolny tego swiata.
-Ale w jaki sposob uzyskal pan tak gleboki wglad w symbolizm Monumentu? - zapytal mnie Sand - po raz drugi, jak sobie zdalem sprawe - bo Kissindra mnie przypisala cala zasluge.
-Ja... Po prostu tak mnie naszlo. - Spuscilem wzrok i zobaczylem w pamieci Monument: calkowicie sztuczny swiat, stworzony
przez technike tak dalece wyprzedzajaca nasza, ze przypominala nam czary; dzielo sztuki poskladane z kawalkow i fragmentow, z kosci wymarlych planet.
Z poczatku wydawalo mi sie, ze to pomnik smierci, upadku zaginionych cywilizacji - przypomnienie dla tych, co przyjda tu po nich, ze Tworcy odeszli tam, gdzie nikt nie dojdzie. Ale po jakims czasie zobaczylem Monument jeszcze raz, i tym razem inaczej -nie jako kamien nagrobny, lecz jako drogowskaz nakierowany w niewyobrazalna przyszlosc - pomnik smierci Smierci.
-...poniewaz wykazuje nadzwyczajna wrazliwosc na przekazy podprogowe zakodowane w calej strukturze Monumentu - dokonczyla za mnie Kissindra, kiedy podnioslem wzrok.
-No tak, w tym jest najlepszy, w tego rodzaju instynktownym, intuicyjnym podejsciu - dodal Ezra, wzruszajac ramionami.
-Biorac pod uwage jego pochodzenie... Kissindra i ja wlozylismy w to pozniej cale godziny poszukiwan i analiz statystycznych, zeby znalezc dane, ktore potwierdza te hipoteze. To wlasciwie my skonstruowalismy cale studium...
Zmarszczylem brwi, a Kissindra wtracila:
-Ezra...
-Nie mowie, ze nie nalezy mu sie uznanie... - dodal szybko Ditreksen, lapiac jej spojrzenie. - Bez niego nie byloby koncepcji. Juz samo to sprawia, ze niemal chcialbym byc pol-Hydraninem...
-Zerknal na mnie z lekkim skrzywieniem ust. Popatrzyl na Sanda i pozostalych, badajac ich reakcje.
Nastapila dluga chwila ciszy, po ktorej odezwalem sie, patrzac wprost na Ditreksena:
-A ja czasami chcialbym, zebys choc w polowie byl czlowiekiem.
-Pozwoli pan, ze przedstawie pana naszym hydranskim gosciom - wtracil Perrymeade, chwytajac mnie za ramie i delikatnie odciagajac. Przypomnialem sobie, ze to wlasnie on jest odpowiedzialny za niezbyt stabilne stosunki miedzyrasowe Tau. - Bardzo chcieliby pana poznac.
Nagle zdalem sobie sprawe, ze jestem czyms wiecej niz tylko kolejnym wymiennym czlonkiem ekspedycji, wezlem w tej sztucznej konstrukcji, ktora ma zrobic wrazenie na wyslannikach FKT.
Stanowilem rodzaj zywego dowodu na to, ze nie sa ludobojczymi wyzyskiwaczami - a w kazdym razie, ze juz nie sa.
Nie widzialem teraz dookola siebie nic z wyjatkiem tych trojga Hydran, ktorzy patrzyli na nas wyczekujaco z drugiego konca sali. Nagle poczulem sie tak, jakby te wszystkie przylepki, kamfy i pochloniete drinki zaskoczyly i zaczely dzialac jednoczesnie.
Hydranie zbili sie w gromadke i patrzyli wprost na nas. Stali tak przez caly czas, blisko siebie, jakby chcieli zachowac przewage liczebna. Ale ja bylem sam, w calym tym tlumie nie znalazlby sie drugi taki jak ja - podobnie jak w kazdym innym tlumie. Perrymeade poprowadzil mnie w tamta strone, a potem zatrzymal tuz przed nimi, jakbym byl jednym z krazacych tu robotow z tacami.
Hydranie mieli na sobie odzienie, ktore wygladaloby zupelnie odpowiednio na kazdym z obecnych na tej sali - bylo tak samo dobrze skrojone i rownie drogie, choc nie w barwach zadnego z konglomeratow. Ale moj wzrok natychmiast odnotowal brak czegos istotnego, czegos, co zawsze sprawdzalem u innych ludzi - bransolet danych. Zadne z nich nie mialo bransolety danych. Byli nieoso-bami. Hydranie nie istnieli dla sieci federacyjnej, ktora miala wplyw na kazdy szczegol zycia ludzi od urodzin do smierci.
Perrymeade dokonal prezentacji. Ta czesc mozgu, ktora wycwiczylem w zapamietywaniu wszystkiego, przyswoila ich imiona, ale nie slyszalem ani slowa z tego, co do mnie mowil.
Dwoch mezczyzn i jedna kobieta. Jeden z mezczyzn byl wyraznie starszy od pozostalej dwojki, mial twarz zniszczona przez slonce i wiatr, tak jakby wiele czasu spedzal na wolnym powietrzu. Mlodszy mezczyzna sprawial wrazenie wydelikaconego, jakby nigdy w niczym nie musial sie wysilac. Kobiete charakteryzowala pewna ostrosc rysow, nie wiem, czy brala sie z inteligencji, czy z wrogosci.
Stalem, przygladajac im sie uwaznie, studiujac wzrokiem plaszczyzny i katy ich twarzy. Znajdowalem tu wszystko, czego mozna sie spodziewac w ludzkiej twarzy. Roznice byly bardzo subtelne, o wiele bardziej subtelne niz roznice miedzy przypadkowo zestawionymi twarzami ludzi. Ale nie przypominaly roznic miedzy ludzmi.
Ich twarze byly mimo wszystko obce - w barwie, ksztaltach, kruchym ukladzie kosci. Oczy mieli calkowicie zielone - jak szmaragdy, jak trawa... jak moje wlasne. Hydranie patrzyli mi w oczy - widzieli nie tylko zielone jak trawa teczowki, ale i podluzne kocie zrenice, takie same jak u nich. Twarz mialem zbyt ludzka, zeby mogla nalezec do ktoregos z nich, ale mimo wszystko bylo w niej cos subtelnie obcego...
Poczulem, ze zlewam sie potem, uswiadomiwszy sobie, iz komentuja moj wyglad nie tylko samym spojrzeniem. Wszyscy urodzili sie z szostym zmyslem - ja takze. Tylko ze ja go utracilem. Zniknal, a za sekunde ich oczy stana sie chlodne, za sekunde odwroca sie ode mnie.
Poczulem, ze zaczynam sie trzasc, stojac tak przed nimi w wieczorowym ubraniu - telepalo mna tak, jakbym sterczal na ktoryms z rogow Starego Miasta i pilnie potrzebowal dzialki. Perrymeade dalej cos mowil, jakby niczego nie zauwazyl. Widzialem, ze twarze Hydran zaczynaja przybierac pytajacy wyraz. Wymienili miedzy soba zaciekawione, lekko nachmurzone spojrzenia, czemu towarzyszyl przekaz telepatyczny, w ktorym kiedys moglem wziac udzial. Zdawalo mi sie, ze poczulem w glowie szept myslowego kontaktu, delikatny jak pocalunek, poczulem, ze psychotroniczny Dar, z ktorym sie urodzilem, przycupnal trwozliwie w ciemnosciach tak absolutnych, ze nawet nie moglem byc pewien, czy naprawde cokolwiek poczulem.
-Czy jestes...? - Kobieta urwala, szukajac w myslach odpowiedniego slowa. Dotknela glowy dlonia koloru galki muszkatolowej. Na jej twarzy pojawilo sie niedowierzanie, a ja domyslilem sie z latwoscia, o jakie slowo jej chodzi. Patrzylem, jak zmieniaja sie twarze pozostalych Hydran - u mlodszego zobaczylem cos na ksztalt obrzydzenia, u starszego nie potrafilem nic rozpoznac.
Perrymeade przerwal, potem znow zaczal cos gadac jak ktos, kto za nic nie przyzna, ze wszyscy pograzamy sie wlasnie w ruchomych piaskach. Brzeczal cos o tym, ze moja obecnosc w ekipie oznacza, iz "znalazl sie tam ktos bardziej wyczulony na kulturowe interesy Hydran".
-Czy jestes? - Starszy mezczyzna patrzyl teraz wprost na mnie. Moja eidektyczna pamiec wyplula jego imie: Hanjen. Czlo-
nek Rady Hydranskiej. Perrymeade nazwal go "rzecznikiem praw obywatelskich", co znaczy, jak mi sie zdaje, cos w rodzaju negocjatora. Hanjen przekrzywil na bok glowe, jakby nasluchiwal odpowiedzi, ktorej nie moglem mu dac - albo czegos innego, czego mu nie ofiarowalem, czego nigdy nie bede mogl mu ofiarowac.
-W takim razie proponuje - mruknal, jakbym potrzasnal przeczaco glowa, moze zreszta tak zrobilem - zebys przyszedl do nas... o tym porozmawiac.
Obrocilem sie na piecie, zanim ktokolwiek zdazyl cos dodac albo mnie powstrzymac. Przepchnalem sie przez tlum i popedzilem w strone drzwi.
2
Stalem na zimnym wietrze na nadbrzeznym bulwarze, wsrod ciemniejacego zmierzchu, i po raz kolejny zastanawialem sie, dlaczego nazwano ten swiat Ucieczka. Za plecami mialem miasto, a dochodzace stamtad odglosy przypominaly mi, ze predzej czy pozniej bede musial sie odwrocic i przyjac do wiadomosci jego istnienie. Tau Riverton - uporzadkowana, bezduszna siatka konglo-meratowej enklawy, uswietnione baraki dla obywateli akcjonariuszy Tau, ktorych przywodcy wciaz jeszcze jedli, pili i klamali na przyjeciu, gdy tymczasem wypadlem z niego jak pocisk.Przede mna rozposcieral sie lukiem jedyny most, ktory laczyl obie strony glebokiego kanionu, dzielacego Tau Riverton od miasta po drugiej stronie. Kanion byl gleboki i szeroki, wyrzezbiony pewnie wielokilotonowym spadkiem wod. Teraz plynela tu tylko waska smuga brazowawej rzeki, wijaca sie po dnie tego wawozu, jakies sto metrow pode mna.
Spojrzalem jeszcze raz na rozpiety luk mostu, ktory na tle poglebiajacego sie mroku jarzyl sie nienaturalnym blaskiem. U jego drugiego konca lezalo nie tylko inne miasto, ale tez i zupelnie odmienny swiat, a raczej to, co z niego pozostalo. Hydranski. Obcy. Dotad tylko zechciala mnie przywiezc z gory zaprogramowana taksowka - nikt i nic nie zawiezie mnie na drugi brzeg rzeki - do Swirowa.
Stad nic nie daloby sie powiedziec o tym miescie po drugiej stronie, oddalonym o jakies pol kilometra fioletowawego zmierz-
chu. Udalo mi sie dostrzec cos raz i drugi, kiedy wloklem sie bez celu po pustym zbiegu ulic prowadzacych do konca nadbrzeznej plaszczyzny. W uszach mamrotaly mi niewidzialne glosy, kiedy moja bransoletka danych wlaczala po drodze kazdy mijany po kolei waskopasmowy przekaz. Szeptaly, ze kara za plucie na chodnik wynosi piecdziesiat jednostek kredytowych, za smiecenie - sto, a za zniszczenie cudzej wlasnosci - grzywna do tysiaca jednostek kredytowych lacznie z kara aresztu. Przy kazdej wiadomosci przed oczyma blyskaly mi podprogowe obrazki jak cieplne blyskawice.
Nigdy przedtem nie przebywalem dluzej w konglomeratowej enklawie. Zastanawialem sie teraz, jak to sie dzieje, ze jej obywatele nie wariuja, kiedy na kazdym kroku atakowani sa przez cos takiego. Moze po prostu nauczyli sie juz tego nie widziec i nie slyszec. Ale glowe bym dal za to, ze przestali pluc na chodniki.
Daleko w przedzie to, co pozostalo z rzeki, saczylo sie nad ledwie widoczna przepascia jak ostatnie krople z oproznionej butelki. Tam, na wysokosciach, zawieszone jak jakis drapiezny ptak, tkwilo Aerie. Dostrzegalem stad te oplywowa linie gargulca, sylwetke z kompozytu i przejrzystego ceramostopu, zawieszona nad swiatem jak zly omen, mroczny zarys na tle fioletow, rozow i zlocen zachodzacego slonca.
Przypomnialo mi sie, w jaki sposob stamtad wychodzilem;
pomyslalem o tych wszystkich drinkach, jakie tam w siebie wlalem - moze za szybko i moze za duzo. Pomyslalem takze o przylepkach uspokajajacych, ktore ponakladalem sobie jeszcze przed wyjsciem z hotelu.
Siegnalem reka do karku i oderwalem zuzyte i niepotrzebne juz plasterki. Przekopalem kieszenie w poszukiwaniu kamfy i wepchnalem do ust ostatni kawalek, jaki znalazlem. Niewazne, ze moze to nie byl najlepszy pomysl. Westchnalem, czujac, jak kam-fa znieczula mi jezyk, i czekalem, az zrobi to samo z kazda po kolei koncowka nerwowa. Czekalem... ale nie pomoglo. Dzis wieczorem nic nie pomagalo. Nic nie moglo pomoc.
Tylko jedna rzecz mogla mi dac to, czego potrzebowalem, ale tej rzeczy nie znajde w Tau Riverton. A z kazda sekunda, w ciagu ktorej nie patrzylem na drugi brzeg rzeki, ta potrzeba wciaz we mnie narastala.
Niech cie diabli. Potrzasnalem glowa, nie wiedzac nawet, kogo mialem na mysli. Oparlem sie o kiosk z reklamami, a kolory z jego holograficznych wystaw polaly sie po mnie jak krew. Kiedy zmienilem pozycje, zmienily sie tez glosy w moim uchu, ktore szeptaly teraz "chodz tu, kup to", przypominaly, ze za wloczegostwo grozi grzywna, za zniszczenie wystawy takze. Kolorowe swiatlo zmienilo ubranie, ktore mialem na sobie, w cos rownie impresjonistycznego jak moje wspomnienia z dzisiejszego przyjecia.
Znow obejrzalem sie na druga strone rzeki, wepchnawszy rece w kieszenie. Miala byc wiosna, ale Riverton usytuowane bylo daleko na poludniu, tuz przy czterdziestym piatym rownolezniku Ucieczki, w samym srodku czegos, co przypominalo pustynie. Nocne powietrze bylo przejmujaco chlodne i robilo sie coraz chlodniejsze, a od tego zawsze bolaly mnie rece. Tam, w Starym Miescie, nieraz je sobie odmrazalem. W Quarro wiosna takze bywala chlodna. Obserwowalem mgielke wlasnego oddechu, ktory, skondensowany, musnal mi twarz wilgotnymi palcami.
Znow zaczalem isc, z powrotem tam, skad przyszedlem, wmawiajac sobie, ze to tylko dla rozgrzewki. Ale w rzeczywistosci zblizalem sie do mostu, jedynego punktu, w ktorym krzyzowaly sie ze soba dwa swiaty dwoch ludow mieszkajacych na tej samej planecie, lecz zupelnie osobno.
Tym razem zblizylem sie na tyle, zeby widziec wyraznie przejscie - lukowata brame, konstrukcyjne szczegoly. Straznikow. Dwoch uzbrojonych mezczyzn w mundurach Korporacji Bezpieczenstwa. Wszedzie kolory Tau.
Zatrzymalem sie, kiedy ich glowy odwrocily sie w moja strone. Nagle poczulem zlosc, nawet nie wiem dokladnie o co... Czy o to, co te umundurowane postacie mowily mi na temat mozliwosci przejscia z jednego swiata do drugiego? Czy tylko o to, ze sa korbami, a duzo jeszcze wody uplynie, zanim zoladek przestanie mi sie kurczyc na widok munduru Korporacji Bezpieczenstwa?
Zmusilem sie, zeby ruszyc w ich strone, z opuszczonymi rekoma, w schludnym i szacownym ubranku, z bransoleta danych.
Z kamiennym wyrazem twarzy patrzyli, jak sie zblizam, dopoki nie znalazlem sie pare krokow od luku bramy. Pod lukiem bylo cieplo.
Moja bransoletka wlaczyla slupy podstawy, ktore zaraz zalaly mnie oglupiajaca masa danych: map, diagramow, ostrzezen, regulaminow. Gdzies w srodku tego wszystkiego zobaczylem wlasny obraz, ukazujacy, ze jestem nieuzbrojony, wyplacamy i... nie calkiem trzezwy.
Patrzylem na podwojny obraz swojej twarzy - ten z plikow i ten obecnie rejestrowany, jakbym spogladal oczami straznikow. Zobaczylem wlosy tak jasne, ze w sztucznym swietle wydawaly sie prawie blekitne. Zapuscilem je do ramion, a potem spialem spinka na podobienstwo reszty studentow Latajacego Uniwersytetu. Zloty precik w uchu wygladal dosc konserwatywnie, podobnie jak cale ubranie. W tym swietle moja skora przybrala dziwny cienisty odcien, ale nie dziwniejszy niz skora korb. Spuscilem wzrok w nadziei, ze nie zechca zajrzec mi w oczy.
Jeden ze straznikow studiowal uwaznie dane, drugi w tym czasie ogladal mnie. Na koniec ten pierwszy skinal glowa drugiemu i wzruszyl ramionami.
-W porzadku.
-Dobry wieczor panu - rzucil mi drugi straznik z lekkim, uprzejmym uklonem. Ich twarde twarze nie przejawialy jakichkolwiek oznak zainteresowania, nie pasowaly do ugrzecznionego sposobu bycia. Ciekawe, jakie podprogowe przekazy sacza w nich monitory helmow, czy przypominaja im, zeby zawsze byli pelni kurtuazji, mowili "dziekuje" i "prosze", kiedy zatrzymuja obywatela, bo inaczej zobacza kolejny czarny punkt w aktach, ktory pozniej odejmie im sie od wyplaty.
-Czy ma pan jakies sprawy po hydranskiej stronie?
-Nie - mruknalem w odpowiedzi. - Chcialem tylko... pozwiedzac.
Zachmurzyl sie, jakbym powiedzial cos niewlasciwego albo niezbyt sensownego. Drugi parsknal zduszonym smiechem, ktory najwyrazniej usilowal powstrzymac.
-Pan nietutejszy - mruknal ten pierwszy, raczej w formie stwierdzenia niz pytania. Drugi westchnal ciezko.
-Mam obowiazek przypomniec panu, ze ma pan wysoki poziom alkoholu we krwi, co moze wplywac niekorzystnie na panskie
rozeznanie w sytuacji. Bez urazy, prosze pana. - Mowil glosem plaskim jak nagranie. Moze nawet bardziej. - Wymagane jest takze, prosze pana, abym przekazal panu te informacje. - Wskazal reka na wyswietlone dane. - Prosze to przeczytac. Mowi sie tu o tym, ze przyjmuje pan pelna odpowiedzialnosc za to, co przytrafi sie panu po drugiej stronie rzeki. Tam dalej rozciaga sie Ojczyzna, ktora nie podlega jurysdykcji Tau, i Tau nie ponosi za nic odpowiedzialnosci. Nie mozemy zagwarantowac panu bezpieczenstwa. - Przyjrzal mi sie uwazniej, zeby sprawdzic, czy jego slowa w ogole do mnie docieraja. I jeszcze uwazniej, bo nagle zauwazyl moje oczy - zielone jak trawa teczowki z dlugimi, kocimi zrenicami.
Obejrzal sobie cala moja twarz i zobaczylem, ze marszczy brwi. Zerknal na informacje wyswietlone z mojej bransoletki danych - niezbitego dowodu na to, ze jestem pelnoprawnym obywatelem Federacji Ludzkiej. Jeszcze raz spojrzal mi w twarz, nadal ze sciagnietymi brwiami. Ale rzucil tylko:
-Godzina policyjna zaczyna sie o dziesiatej. Przejscie jest zamykane na noc... jesli zechce pan wrocic - dokonczyl juz odwrocony plecami do mnie. Mruknal do drugiego straznika cos, czego nie doslyszalem. Ruszylem dalej.
Po moscie szlo ledwie kilkoro ludzi. Staralem sie na nich nie patrzec, oni takze zbytnio sie nie rozgladali. Minal mnie jeden czy dwa nieduze pojazdy naziemne, tak niespodziewanie, ze musialem uskoczyc im z drogi. Kanion pod mostem wypelnialy cienie, a pod nimi na niewidocznej powierzchni wody tanczylo swiatlo.
Kiedy dotarlem do konca mostu, interesowalo mnie juz tylko to, co przede mna. Rozroznialem jakies blizej nieokreslone ksztalty i chaotyczne rozblyski swiatel, ale kazdy kolejny krok zdawal sie trudniejszy od poprzedniego.
Skupilem sie w sobie, probujac dokonac czegos z myslami -chcialem je skoncentrowac w wiazke, zeby sluchac, siegnac przed siebie i przemowic tajemnym jezykiem, ktorym musi teraz rozmawiac tysiace osob dookola mnie, na drugim koncu mostu.
Ale nic z tego. To oni byli psychotronikami, telepatami - a nie ja. Prozne usilowanie dowiodlo tylko tego, co i tak wiedzialem: ze to, co minelo, po prostu minelo. Ze nad tym, na co nie da sie nic poradzic, nie ma co plakac. A nawet pamietac...
Drzalem caly w ten sam sposob, w jaki trzaslem sie na przyjeciu pod spojrzeniami trojki Hydran. Wmawialem sobie, ze to z zimna, gdy stalem tak wsrod nadchodzacej nocy, przy koncu zimy w innym swiecie, w ktorym jestem zupelnie obcy. A nie dlatego, ze caly jestem tak kompletnie sparalizowany strachem, az mam ochote sie porzygac - zrobic cokolwiek z wyjatkiem kolejnego kroku naprzod.
A jednak nie mialem wyboru. Znow ruszylem przed siebie, bo wiedzialem, ze jesli teraz sobie na to nie pozwole, nie bede mogl spac, jesc, nigdy nie bede w stanie skupic sie na pracy, ktora mam tu wykonac.
W koncu dotarlem do konca mostu, na teren Hydran. Kiedys cala ta planeta byla terenem Hydran, dopoki sie tu nie pojawilismy, zeby im ja odebrac. To byla ich rodzinna planeta, ich Ziemia - ten swiat uczynili centrum cywilizacji, ktora ciagnela sie przez cale lata swietlne, podobnie jak teraz Federacja Ludzka.
Cywilizacja ta przeszla juz szczytowy okres swego rozwoju i chylila sie ku upadkowi, kiedy nastapilo jej pierwsze spotkanie z Federacja. Z poczatku nawet sie cieszylismy - wreszcie mamy zywy dowod na to, ze nie jestesmy sami w tej galaktyce, a pierwsi "obcy", na jakich sie natknelismy, bardziej sa do nas podobni niz niektore rasy ludzkie do siebie nawzajem.
Studia genetyczne wykazaly, ze podobienstwo moze wynikac z czegos wiecej niz tylko przypadkowego zbiegu okolicznosci, ze Hydranie i ludzie moga byc w rzeczywistosci dwoma polowkami dawno rozdzielonej calosci. Mozliwe, ze cale swoje istnienie zawdzieczamy jakiemus niepojetemu eksperymentowi bioinzynie-ryjnemu, ze cala ludzkosc moze byc niczym wiecej, jak tylko enigmatyczna karta wizytowa Tworcow. Hydranie i ludzie - ci, co maja, i ci, co nie maja - rozdzieleni przez psychotroniczne talenty.
Hydranie rodzili sie ze zdolnoscia do wkraczania w pole kwantowe, ten niesamowity subatomowy wszechswiat kwarkow i neutrin, ukryty w samym sercu oszukanczego porzadku, ktory zwiemy Rzeczywistoscia. Spektrum mechaniki kwantowej to dla przecietnej istoty ludzkiej czarna magia, mimo ze ludzki umysl najwyrazniej pracowal wedlug jej zasad. Zwykly czlowiek ledwie jest w stanie potraktowac serio zalozenia elektrodynamiki kwantowej, a coz
tu dopiero mowic o wymyslaniu takich sposobow zalamania fal prawdopodobienstwa, ktore pozwolilyby manipulowac polem QM.
Ale Psychotronik potrafi instynktownie podlaczyc sie do pola kwantowego, umie manipulowac nieprawdopodobienstwami w takim punkcie, gdzie Dar wplywa w widoczny sposob na namacalny, widzialny swiat, dzielony z "normalnymi", psychotronicznie kalekimi ludzmi. Makrokosmiczne wspolunoszenie efektow kwantowych pozwalalo psychotronikow! na dokonywanie takich rzeczy, ktore ludzie przed spotkaniem z Hydranami uznawali za zupelnie niemozliwe. Ta jedyna, ale decydujaca roznica stanowila o potedze Hydran. Stala sie takze ich smiertelna slaboscia, kiedy napotkali ludzi.
Z poczatku Federacja Ludzka i Hydranie wspolistnieli w pokoju. Wydawalo sie to naturalne, kiedy w czelusciach kosmosu zdarzyl sie kontakt miedzy dwiema "obcymi" rasami, miedzy ktorymi podobienstwa siegaja poziomu DNA. Wydawalo sie naturalne, ze nawiaza sie miedzy nimi przyjaznie, mieszane malzenstwa, wspolpraca. Te miedzyrasowe zwiazki wkrotce zaczely wydawac na swiat potomstwo, przelewajac hydranskie psychogeny w jalowe wody ludzkich genetycznych sadzawek, jak krople farby zabarwiajace je na nowy kolor.
Ale pokojowe wspolistnienie, jakie nastalo zaraz po pierwszych kontaktach, nie trwalo dlugo. Im czesciej Federacja Ludzka natykala sie na Hydran na tych wlasnie planetach, na ktore ostrzyly sobie zeby jej konglomeraty, tym mniej chciala uznawac prawo pierwszenstwa.
Odtad stosunki miedzy obiema rasami raptownie zaczely sie pogarszac - tym szybciej, ze konglomeraty wkrotce odkryly, iz tam gdzie probuja zepchnac Hydran z zajmowanego terytorium, Hydranie wcale nie stawiaja oporu.
Wlasnie z powodu tego, kim byli i czego mogli dokonac za pomoca psychotronicznych zdolnosci, Hydranie ewoluowali w taki sposob, jaki czynil ich praktycznie niezdolnymi do uzycia przemocy. Jesli mozna bylo zabic mysla - zatrzymac cudze serce, spowodowac zator w mozgu, polamac komus kosci, nawet ich nie dotykajac - musial istniec jakis mechanizm, ktory by temu zapobiegal.
I rzeczywiscie istnial. Jesli Hydranin kogos zabil, rykoszet niszczyl wszelkie zapory w mozgu zabojcy. Kazde morderstwo sta-
walo sie od razu samobojstwem. Naturalna selekcja dzialala sprawnie... az zjawila sie Federacja.
Poniewaz ludzie nie posiadali praktycznie zadnych psychotronicznych uzdolnien, zabijanie nigdy nie sprawialo im wiekszych problemow. Zmietli Hydran jak ptaki zlapane w siec - szybko, podczas licznych najazdow, i wolniej, spychajac tych, ktorym udalo sie przetrwac, do "ojczyzn", gdzie stawali sie wyrzutkami w swym wlasnym swiecie, albo przerzucajac ich do miejsc takich jak Stare Miasto, gdzie sie urodzilem. Nadal zdarzali sie ludzie z domieszka krwi hydranskiej, ale wiekszosc tych domieszek zdarzyla sie juz dawno temu, zanim ludzie i Hydranie zaczeli wzajemnie sie nienawidzic.
Ci z ludzi, ktorzy mieli w sobie jeszcze kilka hydranskich genow, traktowani byli jak podludzie, zwlaszcza gdy, jak to czesto sie zdarzalo, wykazywali jakiekolwiek psychotroniczne zdolnosci. Pozbawieni poparcia i nieumiejacy prawidlowo korzystac ze swego Daru, psychotronicy byli dla normalnych ludzi dziwolagami - "swirami", ktorych nalezalo przynajmniej trwale zepchnac na samo dno drabiny spolecznej i ignorowac, o ile nie aktywnie przesladowac.
A jesli ktos za bardzo przypominal wygladem Hydranina, jesli przypadkiem mial matke Hydranke - jesli bylo sie polkrwi mieszancem, wytworem krzyzowki tak swiezej, ze musiala sie zdarzyc jeszcze za zycia wiekszosci tych, ktorych sie spotyka - tym gorzej. Wiedzialem o tym dobrze, bo sam taki bylem.
Wiekszosc zycia spedzilem w Starym Miescie, w slumsach pogrzebanych pod Quarro, a tam, zeby przezyc, musialem robic takie rzeczy, ktore ludziom nie snia sie nawet w najczarniejszych koszmarach. A przy tym nie moglem nawet korzystac z Daru, z jakim sie urodzilem - z telepatii, ktora pozwolilaby mi rozeznac sie, komu moge zaufac, podpowiedzialaby, jak mam sie chronic, a moze nawet pomoglaby zrozumiec, dlaczego przytrafiaja mi sie wciaz te same obrzydliwosci.
Po dlugim czasie, przy duzym lucie szczescia i wielu cierpieniach, udalo mi sie wydostac ze Starego Miasta. Nauczylem sie czytac, potem korzystac z sieci. Dowiedzialem sie o dziedzictwie, ktore utracilem wraz ze smiercia matki - tak dawno temu, ze nawet nie pamietam jej twarzy.
A teraz, po zbyt wielu juz latach zwyklych i swietlnych, stanalem wreszcie na hydranskiej ziemi.
Nie bylo tu nic, nikt nie strzegl tej czesci mostu. Obejrzalem sie przez ramie: oswietlona plaszczyzna wydala mi sie niewyobrazalnie dluga i krucha, surrealistycznie jasna. Widzialem budke straznicza na drugim koncu. I nagle zastanowilo mnie, co tez, u diabla, kazalo im myslec, ze moga w ten sposob zatrzymac tych, ktorzy potrafia sie teleportowac - w mgnieniu oka wyslac sie przez swietlny punkcik czasoprzestrzeni w zupelnie inne miejsce. Ale zaraz przypomnialem sobie, ze nie mozna teleportowac sie w miejsce, w ktorym sie nigdy nie bylo.
A moze ci straznicy mieli za zadanie trzymac ludzi na swoim miejscu,
Minelo mnie dwoje takich, ubranych w biurowe garnitury Tau. Ze sposobu, w jaki sie poruszali, wynikalo jasno, ze chca jak najpredzej dopasc mostu i wyniesc sie stad. Przed soba mialem ulice znacznie ciemniejsza niz most, nie istnialo tu zadne sztuczne oswietlenie. O tej porze obywatelom Tau musialo byc trudno odnalezc droge.
Zaskoczy