VINGE JOAN D. Cat #3 Deszcz snow Do prawdydochodzimy nie tylko rozumem. ale i przez serce pascal Dla dr. Fredericka Brodsky'ego dr Anny Marie Windsor dr. Richarda Reindollara Podziekowania Chcialabym zlozyc gorace podziekowania za nieoceniony wklad i poparcie nastepujacym osobom, bez ktorych ani ta ksiazka, ani w ogole moje zycie nie bylyby obecnie w tak dobrym stanie: Jimowi Frenkelo-wi, Barbarze Luedtke, Carroll Martin, Betsy Mitchel, klanowi Peachow-Poznikow, Mary oraz Nickowi Pen-dergrassom i Vernorovi Vinge'owi. Dzieki, kochani -jestescie cudowni. -Jaki jest cel owej gry, panie Ropuch? Zabicie potwora? Uratowanie dziewicy? Pomszczenie krzywd? -Zajecie dogodnej pozycji. Bill Griffen Rozscielilem ci pod stopy swe marzenia; Chodz ostroznie, nie depcz mi po snach. W.B.Yeats Droge do piekla wybrukowano dobrymi checiami. Karol Marks 1 Piec czy szesc wiekow temu jeden przedkosmiczny filozof o nazwisku Marks powiedzial, ze droga do piekla jest wybrukowana dobrymi checiami. Dobrze rozumial, co to znaczy byc czlowiekiem, byc niedoskonalym.Marks myslal tez, ze wie, jak polozyc kres ciaglemu ludzkiemu cierpieniu i niesprawiedliwosci: "Dziel sie wszystkim, czym mozesz, a dla siebie zachowaj tylko to, czego sam potrzebujesz". Nigdy nie zdolal pojac, dlaczego reszta ludzkosci nie moze dostrzec prostego wyjscia, skoro dla niego bylo tak oczywiste. Chodzi o to, ze ta reszta nawet nie dostrzegala problemu. Marks mowil takze, ze jedynym antidotum na psychiczne cierpienie jest bol fizyczny. Ale nigdy nie twierdzil, ze czas szybko ucieka, kiedy czlowiek dobrze sie bawi. Zerknalem na bransolete danych chyba setny raz, zeby sprawdzic, czy juz minela godzina. Nie minela. Piaty raz z rzedu w ciagu niecalej godziny znalazlem sie przed wysokimi parabolami okien Aerie, wygladajac przez nie na swiat zwany Ucieczka, zeby umknac przed halasem i presja przyjecia Tau, ktore toczylo sie w najlepsze za moimi plecami. Ucieczka od czego? I dla kogo? Podstawowe dane, do ktorych zdolala uzyskac dostep nasza ekipa, nie mowily nic na ten temat. Nie przed biurokracja Tau. I nie dla nas. Ekipa badawcza, w ktorej sklad wchodzilem, znalazla sie w Firstfall ledwie wczoraj. Nie bylismy tu nawet na tyle dlugo, zeby przywyknac do miejscowego czasu. Ale jeszcze zanim rzucilismy na ziemie swoje torby tu, w Riverton, natychmiast w naszym hotelu zjawil sie pelnomocnik Tau i zmusil nas do wziecia udzialu w tym przyjeciu, ktore toczylo sie, jakby wszyscy znajdowali sie w spiaczce. Z jedwabiscie gladkiej kieszeni kupionej po drodze eleganckiej koszuli wygrzebalem kolejny kawalek kamfy i wepchnalem do ust. Po chwili zaczela sie rozpuszczac i znieczulac jezyk, a ja znow wyjrzalem przez okno na zapierajacy dech w piersiach widok odleglych oblocznych raf. Wlasnie zachodzilo slonce, obryso-wujac blaskiem ich wapienny krajobraz zlozony z postrzepionych szczytow i stromo opadajacych dolin. Przez labirynt wawozow przedzierala sie ognistym szlakiem nitka rzeki, pewnie juz od wiekow ksztaltujac ten krajobraz w cos rownie surrealistycznego jak sen. Ponizej ta sama rzeka, ktora odlegle rafy ksztaltowala w fantastyczne rzezby, opadala bezglosnie i bez konca z wysokiej skaly. Protz, pelnomocnik Tau, nazwal to Wielkim Wodospadem. Przy-gladajac sie ospalej, ciezkiej od szlamu wodzie, zastanawialem sie, czy to przypadkiem nie jakis zart. -Kocie! Ktos wolal mnie po imieniu. Obrocilem sie, jednoczesnie zerkajac po sobie, bo nieustannie towarzyszyla mi obawa, ze nastepnym razem, kiedy na siebie spojrze, bede zupelnie nagi. Nie bylem nagi. Wciaz mialem na sobie ten sam schludny, zbyt drogi, konserwatywny w kroju garnitur, ktory kupilem w hotelowym sklepie, zebym dzisiejszego wieczoru mogl uchodzic za Czlowieka. Czlowieka przez duze C. Tak jak to tutaj wymawiano, zeby ktos bron Boze nie pomylil mnie z Hydraninem - obcym. Po drugiej stronie rzeki lezalo cale miasto pelne Hydran. Dzis wieczorem na przyjeciu bylo ich troje. Ledwie minute temu patrzylem, jak wchodza. Nie teleportowali sie, nie zmaterializowali sie irytujaco w samym srodku tlumu, wzbudzajac lek. Weszli normalnie przez drzwi jak wszyscy inni goscie. Ciekawe, czy mogliby postapic inaczej. Od momentu ich przybycia nie potrafilem uformowac w glowie ani jednej skladnej mysli. Przez caly czas bezwiednie obser wowalem Hydran, upewniwszy sie, ze mnie nie widza ani ze nie zmierzaja w moja strone. W koncu jednak musialem przestac i odwrocic sie do okna, po prostu, zeby nabrac tchu. Udaja ludzi - to ich glowna czynnosc na tym przyjeciu - choc i tak na zawsze pozostana obcymi, bo przez psychotroniczny Dar stali sie wybrykami natury. To kiedys byl ich swiat, dopoki nie pojawili sie ludzie, zeby im go odebrac. Teraz oni byli tu obcy, oni byli outsiderami, znienawidzonymi przez tych, ktorzy ich zniszczyli - bo to takie ludzkie: nienawidzic tych, ktorych sie skrzywdzilo. Resztka kamfy rozpuscila sie na jezyku w gorzka papke, ale nie zdolala ukoic nerwow. Przelknalem ja i wyjalem z kieszeni kolejna porcje. Jeszcze w hotelu przylozylem sobie przylepki ze srodkami uspokajajacymi, wypilem tez stanowczo zbyt wiele drinkow, ktore pojawialy sie przede mna za kazdym razem, kiedy sie obrocilem. Nie moge sobie pozwolic na takie rzeczy, zwlaszcza kiedy chce uchodzic za czlowieka, gdyz moja twarz zawsze mnie wyda, tak samo jak tamte wszystkie obce twarze po drugiej stronie sali. -Kocie! - Protz znow wolal mnie po imieniu, gderliwie, jak wszyscy ci, ktorzy nie moga uwierzyc, ze nic wiecej po nim nie ma. Z wyrazu jego twarzy wnioskowalem, ze zbliza sie po to, zeby zapedzic mnie z powrotem do dzialania. A ze sposobu, w jaki sie poruszal, widac bylo, iz ma juz troche dosc tego, ze tak konsekwentnie mu sie wyslizguje. Wyjalem kamfe z ust i rzucilem na podloge. Kiedy wepchnal mnie z powrotem w sam srodek tlumu, zaczalem sie rozgladac za ludzmi, ktorych znam, za innymi czlonkami ekipy, z ktora tu przyjechalem. Wydawalo mi sie, ze dostrzegam po drugiej stronie pokoju Pedrotty'ego, naszego bitmapiste, ale poza nim nie rozpoznawalem nikogo. Ruszylem dalej, mruczac pod nosem jakies uprzejme idiotyzmy, kierowane do mijanych po kolei obcych osob. Protz, moj stroz, byl urzednikiem sredniego szczebla w Instytucie Biotechniki Tau. Rownie dobrze moglby nosic tysiac innych nazwisk - byl dokladnie taki sam jak wszystkie konglomeratowe postacie, jakie znalem. Byly obuplciowe i mogly miec dowolny ko- lor skory, ale wszystkie wygladaly jak jedna i ta sama osoba. Protz nosil przepisowy granatowy garnitur ze srebrna peleryna - kolory Tau - jakby sie w nich urodzil. Pewnie zreszta tak bylo. W tym wszechswiecie dla konglomeratow nie tylko sie pracuje, dla nich sie zyje. Nazywaja to keiret-su - korporacyjna rodzina. Sam termin jest jeszcze przedkosmicz-ny, pozostal z miedzynarodowymi konglomeratami, kiedy te staly sie najpierw miedzyplanetarne, a w koncu miedzygwiezdne. Przetrwa tak dlugo, jak dlugo beda istnialy konglomeraty, bo wprost idealnie oddaje znaczeniem fakt, ze kradna czlowiekowi dusze. Konglomerat, ktory czlowieka zatrudnial, nie tylko wytyczal mu droge kariery zawodowej, ale takze stawal sie jego dziedzictwem, ojczyzna, ktora istnieje zarowno w czasie, jak i przestrzeni. Kiedy w konglomeracie rodzil sie nowy czlowiek, stawal sie komorka w ukladzie nerwowym megaistoty. Jesli mial szczescie i zawsze czysty nos, zostawal jego czescia az do samej smierci. A moze i dluzej. Spojrzalem w dol. Palce prawej reki okrywaly bransoletke danych, ktora nosilem na lewym nadgarstku - znow udowadnialem sobie, ze istnieje. W tym wszechswiecie bez bransoletki przestajesz istniec. Swoja dostalem dopiero kilka lat temu. Przez siedemnascie lat moimi jedynymi znakami rozpoznawczymi byly blizny - po bojkach, po nozach. Przez lata mialem krzywy, ledwie zdatny do uzytku kciuk, bo zrosl mi sie nienastawiony po tym, jak pewnej nocy spenetrowalem niewlasciwa kieszen. Sama bransoletka zakrywala blizne na nadgarstku, jaka zostala mi po niewolniczej obraczce robotnika kontraktowego, ktora wtopiono mi w skore. Nosilem na ciele wiele sladow. Tych najgorszych nawet nie bylo widac. Po latach spedzonych w ludzkim skladowisku odpadow zwanym Starym Miastem zly los wreszcie sie odwrocil. A jedna z prawd, jakich sie od tego czasu nauczylem, brzmiala: kiedy przestajesz byc niewidzialny, kazdy moze zobaczyc cie nago. -Poznales juz dzentelmena Kensoe, ktory przewodniczy naszemu zarzadowi... - Protz skinal glowa najwyzszemu ranga szefowi Tau, osobnikowi stojacemu na samym szczycie lancucha pokarmowego. Facet wygladal, jakby nie przepuscil w nim zadnego posilku, jak rowniez zadnej szansy, zeby napluc w wyciagnieta proszaco dlon. - A to jest lady Gyotis Binta, przedstawicielka zarzadu Draco. Interesuje sie twoja praca... Znow poczulem pustke w glowie. Draco istnialo na zupelnie odrebnym, wyzszym szczeblu wplywow i wladzy. Byli wlascicielami Tau. Skupiali w swych rekach prawa do surowcow naturalnych calej tej planety, a czesciowo i do setek innych. Stanowili skonczone keiretsu: Instytut Biotechniki Tau jest tylko jeszcze jednym panstwem-klientem kartelu Draco, jednym z setki pazernych palcow, ktore konglomerat powsadzal w setke zyskownych konfitur. Lubili sie nazywac Rodzina Draco. Czlonkowie kartelu wymieniali miedzy soba towary i uslugi, wspierali sie przeciwko probom przejecia przez wrogow, pilnowali nawzajem swoich interesow -jak to w rodzinie. Keiretsu znaczy takze "zaufanie"... A wlasnie w tej chwili Draco niezbyt ufalo tym z Tau. Zarzad Tau zwrocil na siebie uwage Federacyjnej Komisji Transportu. Kartele byly jednostkami autonomicznymi, ale wiekszosc z nich korzystala z robotnikow nalezacych do Robot Kontraktowych FKT. Ktos musial przeciez odwalic wszystkie roboty, ktorych obywatele Tau nie chcieliby tknac. Sprawa wygladala tak: federalni mieli interweniowac tylko wtedy, kiedy mieli dowod na to, ze gdzies zostaly pogwalcone uniwersalne prawa ich robotnikow. FKT sprawowala kontrole nad miedzygwiezdnym transportem, wiec nikt nie zyczyl sobie sciagnac na siebie jej sankcji. Ale z wlasnego doswiadczenia wiedzialem, ze federalnym wcale nie chodzi o to, zeby przyzwoicie traktowac obraczki. Tak naprawde chodzilo o wladze. FKT nieprzerwanie poszukuje coraz to nowych czulych punktow w nieustajacej grze sil z konglomeratami. Polityka to wojna, tyle ze bron jest lepiej skrywana. Nie wiem, kto doniosl federalnym na Tau, moze po prostu jakis korporacyjny rywal. Zdawalem sobie natomiast sprawe, ze ekipa ksenoarcheologow, do ktorej zostalem wlaczony, przeprowadza jedna z pokazowych akcji Tau, majacych ulepszyc swiat i model rzadzenia. Przyjechalismy tutaj na koszt Tau, zeby badac zywe dziela sztuki zwane oblocznymi wielorybami oraz rafy z dziwacznego de-trytusu, ktore owe wieloryby porozmieszczaly na calej planecie. Zarzad Tau nie szczedzil wydatkow, zeby udowodnic, ze jest czysty albo ze przynajmniej sie stara. To oczywiscie byl zart, a z tego, co mi wiadomo o konglomerackiej polityce - wcale nie smieszny. Rownie oczywiste bylo, iz Protz chce - spodziewa sie - ze wszyscy czlonkowie ekipy pomoga mu to udowodnic. Powiedz cos- blagal mnie wzrokiem, tak jak blagalby mnie w myslach, gdybym tylko umial je odczytac. Odbieglem spojrzeniem w bok, szukajac w tlumie Hydran. Nie znalazlem. Zwrocilem wiec wzrok na swoich rozmowcow. -Milo mi pania poznac - mruknalem i na sile przypomnialem sobie, ze juz zdarzalo mi sie spotykac czlonkow zarzadow. Bylem kiedys ochroniarzem pewnej lady i jedno wiedzialem na pewno: cala roznica miedzy konglomeratowa szycha a ulicznym smieciem ze Starego Miasta sprowadza sie do tego, kto wierzy w ich klamstwa. Lady Gyotis byla drobna i sniada, wlosy miala juz zupelnie srebrne. Zaciekawilo mnie, ile naprawde ma lat. Wiekszosc waznych szych z jej pozycja mogla sobie pozwolic na przestawienie biologicznych zegarow co najmniej dwa razy. Miala na sobie kwiecista, brokatowa szate, ktora okrywala ja szczelnie od stop do glow. Nic w jej wygladzie nie wskazywalo na zajmowana pozycje, z wyjatkiem subtelnego i bardzo drogiego naszyjnika, ktorego sploty zlozone byly z logo roznych korporacji. Gdzies w polowie ramienia wypatrzylem logo Tau. Rozpoznalem takze, co przedstawia wisior w samym srodku naszyjnika - stylizowanego smoka z kolnierzem holograficznych plomieni. Taki sam obrazek mialem wytatuowany na tylku. Musialem byc kompletnie nieprzytomny, kiedy, mi to robili, bo nic nie pamietam. Nie powiedzialem jej jednak, ze laczy nas wspolna ozdoba na ciele. Lady Gyotis usmiechnela sie laskawie i odwzajemnila spojrzenie, tak jakby nie zauwazyla w mojej twarzy nic szczegolnego, nawet tych kocio zielonych oczu z podluznymi zrenicami. Hydran-skich oczu w tej zbyt ludzkiej twarzy - a przeciez nie dosc ludzkiej. -Milo mi - odparla. - Bardzo cieszy nas, ze mamy pana wsrod czlonkow ekipy. Pewna jestem, ze panskie oryginalne spostrzezenia wniosa duzy wklad we wszelkie odkrycia, jakich tu dokonacie. -Dziekuje - odparlem, przelykajac posluszne "prosze pani", ktore cisnelo mi sie na usta, i napominajac sie, ze przeciez nie dla niej pracuje ani tez nie stanowie wlasnosci Tau. Tym razem jestem czlonkiem niezaleznej ekipy badawczej. -Mamy nadzieje, ze jego obecnosc w skladzie ekipy bedzie swego rodzaju demonstracja dobrej woli wobec... - Kensoe zerknal na mnie z ukosa -...lokalnej hydranskiej spolecznosci - dokonczyl z usmiechem. Nie odpowiedzialem mu tym samym. -Miejmy taka nadzieje - mruknela lady Gyotis. - Wiecie, ze mamy tu dzisiaj inspektorow z FKT. Spotkalem juz tych federalnych i nie zazdroscilem Kensoe. Ale z drugiej strony, az tak bardzo go znow nie zalowalem. -Tak, prosze pani - odpowiedzial, rozgladajac sie tak niespokojnie, jakby podejrzewal, ze gdzies tu sie czaja wynajeci mordercy. - Jestesmy gotowi na ich przyjecie. Mysle, iz sami sie przekonaja, ze nasze... ee... problemy zostaly mocno przesadzone. -Miejmy nadzieje - powtorzyla lady Gyotis. - Toshiro! - zawolala niespodziewanie, unoszac do gory dlon. Ktos lawirowal przez tlum w nasza strone. Kensoe zesztyw-nial, ja takze. Idacy ku nam nieznajomy mial na sobie mundur szefa ochrony. Sprawdzilem logo na helmie, ktorego nie zdjal nawet tutaj: Draco. Garnitur biznesmena byl w kolorach glebokiej zieleni i miedzi - barwach tego konglomeratu. Na faldzistej wierzchniej szacie nosil istna wystawe pozbawionych znaczenia swiecidelek. Na identyfikatorze widnialo: SAND. Nie bylo mowy o tym, zeby jakis szef Korporacji Bezpieczenstwa fatygowal sie z macierzystego biura przez pol galaktyki tylko po to, zeby wziac udzial w jakims tam przyjeciu. Ciekawe w takim razie, jak gleboko Tau utkwilo w bagnie. -Lady Gyotis. - Z usmiechem sklonil lekko glowe w jej strone. Wciaz usmiechniety, skierowal wzrok na mnie. Nie wiedzialem, co ma oznaczac ten grymas. Nie potrafie go odczytac... Przestan. Sam za nic nie moglem zmusic sie do skrzywienia ust, ktore chocby z grubsza moglo uchodzic za przyjazne. Spotkalem w zyciu wielu straznikow i zolnierzy. I zadnego nie zdarzylo mi sie polubic. Sand mial gladka, zlocista skore; pod falda powieki podcy-bernowane oczy, srebrzyste i matowe, przypominaly lozysko kulkowe. Jedno spojrzenie takich oczu wystarczylo, by przejrzec czlowieka do samych trzewi. Inny szef korb, ktorego kiedys poznalem, mial dokladnie takie same - nalezaly do niezbednego na tym stanowisku wyposazenia. Im wiecej wladzy miala konglomeratowa figura, tym wiecej potrzebowala biocybernetycznych udoskonalen. Zwykle najbardziej skomplikowanych kabli wcale sie nie widzialo - wiekszosc ludzi wciaz jeszcze tkwila zbyt gleboko w ksenofobii, zeby taka naga prawda nie klula ich w oczy. U lady Gyotis takze wszystko wygladalo najzupelniej normalnie, a przeciez musiala kryc w srodku potezna ilosc biocybernetyki. Firmy wchodzace w sklad Draco specjalizowaly sie w najlepszych urzadzeniach tego typu. Ale niektore zawody wrecz wymagaly dziwnego wygladu, gdyz od niego zalezal wiekszy zakres wladzy. Do takich nalezal zawod Sanda. -Panie Kocie - mowila lady Gyotis - pozwoli pan, ze mu przedstawie naszego szefa ochrony, Toshiro Sanda... - Jakby tego nie bylo widac na pierwszy rzut oka. Nie przedstawila go ani Protzowi, ani Kensoe. Obaj wygladali teraz tak, jakby woleli znalezc sie o tysiac mil stad. Moze juz zdazyli poznac go wczesniej. - Na nim takie duze wrazenie zrobila panska interpretacja znaczenia Monumentu. Wykrzywilem sie, majac nadzieje, ze wezmie to za usmiech. Wyciagnal do mnie reke. Minela dobra chwila, zanim polapalem sie, co to oznacza. W koncu jednak wyciagnalem ku niemu dlon i pozwolilem, zeby ja uscisnal. -Skad pan pochodzi, panie Kocie? - zapytala mnie lady Gyotis. -Z Ardattee - odparlem, powracajac do niej spojrzeniem. - Z Quarro. -Z samej Osi? - Byla wyraznie zaskoczona. Quarro to glow-ne miasto na Ardattee, a Ardattee przejela od Ziemi role centrum we wszystkim, co sie naprawde liczylo. - A skad u pana ten czarujacy akcent? Spedzilam tam wiele czasu, ale nigdy nie zetknelam sie z niczym podobnym. -Stare Miasto - mruknal Sand. - To akcent ze Starego Miasta. Zobaczylem, ze lady rzuca mu zaskoczone spojrzenie. Nigdy pewnie nie widziala Starego Miasta Quarro - slumsow, zbiornika z pokarmem dla Robot Kontraktowych. Probowalem wymazac z glosu tamto brzmienie, ale nie potrafilem, tak samo jak nie potrafilem wyrzucic z pamieci tamtego miejsca. Sand spojrzal teraz na mnie, a widzac moje sciagniete brwi, dodal: -W takim razie jeszcze bardziej imponuja mi panskie osiagniecia. Nic nie odpowiedzialem. -Szczerze mowiac, spodziewalem sie, ze jest pan starszy. Koncepcje w panskiej monografii sugerowaly spora dojrzalosc umyslowa. -Nie wydaje mi sie, zebym kiedykolwiek byl mlody - odparlem, a lady Gyotis parsknela troche dziwnie brzmiacym smiechem. -Pani Perrymeade powiedziala mi, ze ta oryginalna interpretacja wyszla od pana - ciagnal Sand, jakby mnie w ogole nie slyszal. - Ten znakomity wizerunek "smierci Smierci". Skad zaczerpnal pan pomysl takiego podejscia? Otworzylem usta, zamknalem, przelykajac slowa, ktore mialy smak goryczy. Nie wierze, zeby mowil cokolwiek serio, nie wierze, ze patrza na mnie jak na rownego sobie. Bardzo chcialbym wiedziec, czego wlasciwie chca... -Kocie - odezwal sie jakis glos za moimi plecami i tym razem od razu go rozpoznalem. To Kissindra Perrymeade stala za mna jak sluzby ratownicze, zawsze gotowa podjac konwersacyjna paleczke tam, gdzie ja upuscilem. Naprawiala wszystkie moje towarzyskie gafy, od kiedy tu przyjechalismy. Miala tak znakomite wyczucie czasu, jakby zamiast mnie czytala w myslach. Z wdziecznoscia skinalem jej glowa, zreszta nie pierwszy raz. I juz nie udalo mi sie oderwac od niej wzroku. Nigdy dotad nie widzialem jej w takim stroju jak na konglomeratowym pokazie zamiast jak zwykle na roboczo. Ona takze nigdy wczesniej nie miala okazji mnie ogladac w takiej sytuacji. Ciekawe, jak jej sie to podoba - czy czuje sie tak samo jak ja, kiedy patrze na nia! Przyjaznilismy sie przez wiekszosc czasu naszych wspolnych studiow. Bylismy tylko przyjaciolmi. Odkad ja znalem, miala stalego faceta - Ezre Ditreksena. Byl analitykiem systemow i z tego, co wszyscy mowia - niezlym. Byl takze niezlym fiutem. Spedzali wiecej czasu na klotniach niz reszta ludzi na rozmowach; nie moglem pojac, dlaczego go nie rzuci. Ale co ja moge wiedziec o dlugich zwiazkach? To wlasnie Kissindra nekala mnie dopoty, dopoki nie zlozylem w miare spojnie pomyslow, ktore naszly mnie kiedys na temat dziela zwanego Monumentem. Jego wymarli tworcy pozostawili swoj wyrazny bioinzynieryjny podpis, rozproszony po calym ramieniu galaktycznej spirali, zaszyfrowany w DNA garstki innych jeszcze bardziej niesamowitych i tajemniczych tworow, miedzy innymi takze oblocznych wielorybow. Kissindra przyszla na przyjecie z wujem, Janosem Perry-meade'em. Byl jakas wazniejsza figura w Tau, jak wiekszosc tutaj obecnych. Pomysl sprowadzenia ekipy badawczej wyszedl od niego. On takze zalatwil nam pozwolenie oraz zdobyl odpowiednie fundusze na badania nad oblocznymi wielorybami i rafami. Patrzylem, jak stoja obok siebie, Kissindra i jej wuj, i widzialem te same przejrzystoniebieskie oczy, te same lsniace brazowe wlosy. Mialem ochote go polubic, zaufac mu, tylko dlatego ze tak bardzo byli do siebie podobni. Jak do tej pory nie zrobil jeszcze nic, co zmusiloby mnie do zmiany zdania. Po jej drugiej stronie zmaterializowal sie nagle Ezra Ditreksen, zupelnie swobodny w oficjalnych ciuchach, tak jak chyba wszyscy tutaj poza mna. Nie studiowal ksenoarcheologii, ale ekipa potrzebowala analityka systemow, a fakt, ze sypial z kierowniczka wyprawy, czynil z niego jedyny logiczny wybor. Kiedy mnie zobaczyl, na-burmuszyl sie - postawa u niego rownie automatyczna jak oddychanie. Gdyby sie nie naburmuszyl, moglbym zaczac sie martwic. Pozwolilem, zeby zajal moje miejsce w rozmowie, ten jeden raz nie wadzilo mi to. Mialem gdzies, ze mnie nie lubi, i wcale sie nie martwilem, ze nie wiem dlaczego. Skoro jest bogatym spadkobierca patentu na opracowywanie danych i pochodzi z Ardattee, musi miec po temu wiecej powodow niz szarych komorek w mozgu. A moze wystarczylo, ze raz zobaczyl, jak Kissindra rysuje moja twarz w notatniku elektronicznym, zamiast jak zwykle szkicowac skrupulatnie kolejny eksponat. Z mijajacej mnie tacy wzialem kolejnego drinka. Tym razem naburmuszyl sie Protz. Odwrocilem od niego wzrok, przestawiajac sie na toczaca sie obok rozmowe. Obok mnie stal Ditreksen, ktory pytal akurat Perrymeade'a, w jaki sposob zostal komisarzem do spraw Obcych w Tau. W tym na pozor niewinnym pytaniu najwyrazniej cos sie krylo, bo jego ton mocno mnie zastanowil. Nie bylem jednak pewien, dopoki nie zobaczylem dziwnego drgnienia na policzkach Perrymeade'a. A wiec to nie tylko moja bujna wyobraznia. Perrymeade odpowiedzial mu uprzejmym towarzyskim usmiechem, ktory nie zagoscil w jego oczach, i odparl: -Tak jakos sie zlozylo... Zainteresowanie ksenologia jest u nas rodzinne. - Zerknal na Kissindre, tym razem z prawdziwym usmiechem. - Mialem na tym polu niejakie doswiadczenie. W chwili kiedy Tau potrzebowalo kogos na miejsce w komisji do spraw Obcych, wybrali mnie. -Jest pan jedynym takim agentem? - zapytalem, zastanawiajac sie w duchu, czy rzeczywiscie na Ucieczce pozostalo az tak niewielu Hydran. -Nie, oczywiscie, ze nie. - Sprawial wrazenie zaskoczonego. - Jestem jedynym, ktory ma bezposredni kontakt z Rada Hydranska. Rada kontaktuje sie z nasza agencja w imieniu calego ludu. Odwrocilem spojrzenie, nekany niespokojnym odczuciem, ktoremu nie potrafilem nadac nazwy. Przeszukiwalem wzrokiem tlum w pogoni za trzema Hydranami; wypatrzylem ich w koncu po drugiej stronie sali, ledwie widocznych wsrod gestwy ludzkiej. -Przypuszczam, ze doskonale za to placa - mruknal Ezra, przeciagajac slowa, jakby chcial w nich przemycic cos zupelnie innego. - Skoro oplaca sie przyjmowac wszystkie zwiazane z ta praca... wyzwania. Odwrocilem sie do nich z powrotem i zobaczylem, ze Perrymeade wyraznie sili sie na usmiech. -Owszem, ta praca stawia wyzwania, ale ma tez i dobre strony. Choc moja rodzina nadal nie pozwala mi sie przyznac, w jaki sposob zarabiam na zycie. - Usta Perrymeade'a drgnely, a Ditreksen wybuchnal smiechem. Perrymeade zorientowal sie, ze na niego patrze, ze patrzy na niego Kissindra. Zarumienil sie, a skora poczerwieniala mu tak samo, jak to czasami widywalem u niej. -Rzecz jasna, pieniadze to nie jedyna satysfakcja, jaka czerpie ze swojej pracy... - Obrzucil Ditreksena tym rodzajem spojrzenia, jakie zwykle rzucamy komus, kto podpuscil nas publicznie. - Konflikty, jakie moga sie pojawic tam, gdzie potrzeby hydranskiej populacji i interesy Tau nie sa zbiezne, sprawiaja, ze... moja praca stwarza mi wyzwania, jak pan to ujal. Ale i blizsze poznanie Hydran wiele mnie nauczylo... Wyjatkowe roznice miedzy naszymi dwoma kulturami, uderzajace podobienstwa... To wspanialy i bardzo elastyczny lud. - Obejrzal sie w moja strone, jakby chcial sprawdzic, czy wyraz mojej twarzy ulegl zmianie. A moze po prostu nie chcial widziec, jak zmienia sie twarz Ezry. Jego spojrzenie odbilo sie od mojej twarzy jak kropla wody w zetknieciu z rozzarzonym metalem i znow wyladowalo na Kissindrze. Jej oblicze przez dluzsza chwile nie pokazywalo zadnego uczucia, az w koncu pojawilo sie na nim cos, co wygladalo na usmiech. Odwrocila sie do Sanda, a milczenie powiedzialo wiecej niz godziny przemowien. Sluchalem, jak konczy opowiadac Sandowi o tym, w jaki sposob doszlismy do koncowych wnioskow w badaniach nad planeta-eksponatem zwana Monumentem i nad tymi, ktorzy ja dla nas zostawili - zaginiona rasa, z braku lepszego okreslenia zwana przez ludzi Tworcami. Tworcy odwiedzili takze Ucieczke, cale tysiaclecia temu, zanim na zawsze opuscili ten wszechswiat dla jakiejs innej plaszczyzny istnienia. Obloczne wieloryby i rafy byly kolejna kosmiczna zagadka, ktora pozostawili nam do rozwiazania, a moze po prostu do podziwiania. Malo zaskakujacym zbiegiem okolicznosci rafy staly sie glowna podstawa istnienia Tau oraz powodem, dla ktorego Draco wykupilo pakiet kontrolny tego swiata. -Ale w jaki sposob uzyskal pan tak gleboki wglad w symbolizm Monumentu? - zapytal mnie Sand - po raz drugi, jak sobie zdalem sprawe - bo Kissindra mnie przypisala cala zasluge. -Ja... Po prostu tak mnie naszlo. - Spuscilem wzrok i zobaczylem w pamieci Monument: calkowicie sztuczny swiat, stworzony przez technike tak dalece wyprzedzajaca nasza, ze przypominala nam czary; dzielo sztuki poskladane z kawalkow i fragmentow, z kosci wymarlych planet. Z poczatku wydawalo mi sie, ze to pomnik smierci, upadku zaginionych cywilizacji - przypomnienie dla tych, co przyjda tu po nich, ze Tworcy odeszli tam, gdzie nikt nie dojdzie. Ale po jakims czasie zobaczylem Monument jeszcze raz, i tym razem inaczej -nie jako kamien nagrobny, lecz jako drogowskaz nakierowany w niewyobrazalna przyszlosc - pomnik smierci Smierci. -...poniewaz wykazuje nadzwyczajna wrazliwosc na przekazy podprogowe zakodowane w calej strukturze Monumentu - dokonczyla za mnie Kissindra, kiedy podnioslem wzrok. -No tak, w tym jest najlepszy, w tego rodzaju instynktownym, intuicyjnym podejsciu - dodal Ezra, wzruszajac ramionami. -Biorac pod uwage jego pochodzenie... Kissindra i ja wlozylismy w to pozniej cale godziny poszukiwan i analiz statystycznych, zeby znalezc dane, ktore potwierdza te hipoteze. To wlasciwie my skonstruowalismy cale studium... Zmarszczylem brwi, a Kissindra wtracila: -Ezra... -Nie mowie, ze nie nalezy mu sie uznanie... - dodal szybko Ditreksen, lapiac jej spojrzenie. - Bez niego nie byloby koncepcji. Juz samo to sprawia, ze niemal chcialbym byc pol-Hydraninem... -Zerknal na mnie z lekkim skrzywieniem ust. Popatrzyl na Sanda i pozostalych, badajac ich reakcje. Nastapila dluga chwila ciszy, po ktorej odezwalem sie, patrzac wprost na Ditreksena: -A ja czasami chcialbym, zebys choc w polowie byl czlowiekiem. -Pozwoli pan, ze przedstawie pana naszym hydranskim gosciom - wtracil Perrymeade, chwytajac mnie za ramie i delikatnie odciagajac. Przypomnialem sobie, ze to wlasnie on jest odpowiedzialny za niezbyt stabilne stosunki miedzyrasowe Tau. - Bardzo chcieliby pana poznac. Nagle zdalem sobie sprawe, ze jestem czyms wiecej niz tylko kolejnym wymiennym czlonkiem ekspedycji, wezlem w tej sztucznej konstrukcji, ktora ma zrobic wrazenie na wyslannikach FKT. Stanowilem rodzaj zywego dowodu na to, ze nie sa ludobojczymi wyzyskiwaczami - a w kazdym razie, ze juz nie sa. Nie widzialem teraz dookola siebie nic z wyjatkiem tych trojga Hydran, ktorzy patrzyli na nas wyczekujaco z drugiego konca sali. Nagle poczulem sie tak, jakby te wszystkie przylepki, kamfy i pochloniete drinki zaskoczyly i zaczely dzialac jednoczesnie. Hydranie zbili sie w gromadke i patrzyli wprost na nas. Stali tak przez caly czas, blisko siebie, jakby chcieli zachowac przewage liczebna. Ale ja bylem sam, w calym tym tlumie nie znalazlby sie drugi taki jak ja - podobnie jak w kazdym innym tlumie. Perrymeade poprowadzil mnie w tamta strone, a potem zatrzymal tuz przed nimi, jakbym byl jednym z krazacych tu robotow z tacami. Hydranie mieli na sobie odzienie, ktore wygladaloby zupelnie odpowiednio na kazdym z obecnych na tej sali - bylo tak samo dobrze skrojone i rownie drogie, choc nie w barwach zadnego z konglomeratow. Ale moj wzrok natychmiast odnotowal brak czegos istotnego, czegos, co zawsze sprawdzalem u innych ludzi - bransolet danych. Zadne z nich nie mialo bransolety danych. Byli nieoso-bami. Hydranie nie istnieli dla sieci federacyjnej, ktora miala wplyw na kazdy szczegol zycia ludzi od urodzin do smierci. Perrymeade dokonal prezentacji. Ta czesc mozgu, ktora wycwiczylem w zapamietywaniu wszystkiego, przyswoila ich imiona, ale nie slyszalem ani slowa z tego, co do mnie mowil. Dwoch mezczyzn i jedna kobieta. Jeden z mezczyzn byl wyraznie starszy od pozostalej dwojki, mial twarz zniszczona przez slonce i wiatr, tak jakby wiele czasu spedzal na wolnym powietrzu. Mlodszy mezczyzna sprawial wrazenie wydelikaconego, jakby nigdy w niczym nie musial sie wysilac. Kobiete charakteryzowala pewna ostrosc rysow, nie wiem, czy brala sie z inteligencji, czy z wrogosci. Stalem, przygladajac im sie uwaznie, studiujac wzrokiem plaszczyzny i katy ich twarzy. Znajdowalem tu wszystko, czego mozna sie spodziewac w ludzkiej twarzy. Roznice byly bardzo subtelne, o wiele bardziej subtelne niz roznice miedzy przypadkowo zestawionymi twarzami ludzi. Ale nie przypominaly roznic miedzy ludzmi. Ich twarze byly mimo wszystko obce - w barwie, ksztaltach, kruchym ukladzie kosci. Oczy mieli calkowicie zielone - jak szmaragdy, jak trawa... jak moje wlasne. Hydranie patrzyli mi w oczy - widzieli nie tylko zielone jak trawa teczowki, ale i podluzne kocie zrenice, takie same jak u nich. Twarz mialem zbyt ludzka, zeby mogla nalezec do ktoregos z nich, ale mimo wszystko bylo w niej cos subtelnie obcego... Poczulem, ze zlewam sie potem, uswiadomiwszy sobie, iz komentuja moj wyglad nie tylko samym spojrzeniem. Wszyscy urodzili sie z szostym zmyslem - ja takze. Tylko ze ja go utracilem. Zniknal, a za sekunde ich oczy stana sie chlodne, za sekunde odwroca sie ode mnie. Poczulem, ze zaczynam sie trzasc, stojac tak przed nimi w wieczorowym ubraniu - telepalo mna tak, jakbym sterczal na ktoryms z rogow Starego Miasta i pilnie potrzebowal dzialki. Perrymeade dalej cos mowil, jakby niczego nie zauwazyl. Widzialem, ze twarze Hydran zaczynaja przybierac pytajacy wyraz. Wymienili miedzy soba zaciekawione, lekko nachmurzone spojrzenia, czemu towarzyszyl przekaz telepatyczny, w ktorym kiedys moglem wziac udzial. Zdawalo mi sie, ze poczulem w glowie szept myslowego kontaktu, delikatny jak pocalunek, poczulem, ze psychotroniczny Dar, z ktorym sie urodzilem, przycupnal trwozliwie w ciemnosciach tak absolutnych, ze nawet nie moglem byc pewien, czy naprawde cokolwiek poczulem. -Czy jestes...? - Kobieta urwala, szukajac w myslach odpowiedniego slowa. Dotknela glowy dlonia koloru galki muszkatolowej. Na jej twarzy pojawilo sie niedowierzanie, a ja domyslilem sie z latwoscia, o jakie slowo jej chodzi. Patrzylem, jak zmieniaja sie twarze pozostalych Hydran - u mlodszego zobaczylem cos na ksztalt obrzydzenia, u starszego nie potrafilem nic rozpoznac. Perrymeade przerwal, potem znow zaczal cos gadac jak ktos, kto za nic nie przyzna, ze wszyscy pograzamy sie wlasnie w ruchomych piaskach. Brzeczal cos o tym, ze moja obecnosc w ekipie oznacza, iz "znalazl sie tam ktos bardziej wyczulony na kulturowe interesy Hydran". -Czy jestes? - Starszy mezczyzna patrzyl teraz wprost na mnie. Moja eidektyczna pamiec wyplula jego imie: Hanjen. Czlo- nek Rady Hydranskiej. Perrymeade nazwal go "rzecznikiem praw obywatelskich", co znaczy, jak mi sie zdaje, cos w rodzaju negocjatora. Hanjen przekrzywil na bok glowe, jakby nasluchiwal odpowiedzi, ktorej nie moglem mu dac - albo czegos innego, czego mu nie ofiarowalem, czego nigdy nie bede mogl mu ofiarowac. -W takim razie proponuje - mruknal, jakbym potrzasnal przeczaco glowa, moze zreszta tak zrobilem - zebys przyszedl do nas... o tym porozmawiac. Obrocilem sie na piecie, zanim ktokolwiek zdazyl cos dodac albo mnie powstrzymac. Przepchnalem sie przez tlum i popedzilem w strone drzwi. 2 Stalem na zimnym wietrze na nadbrzeznym bulwarze, wsrod ciemniejacego zmierzchu, i po raz kolejny zastanawialem sie, dlaczego nazwano ten swiat Ucieczka. Za plecami mialem miasto, a dochodzace stamtad odglosy przypominaly mi, ze predzej czy pozniej bede musial sie odwrocic i przyjac do wiadomosci jego istnienie. Tau Riverton - uporzadkowana, bezduszna siatka konglo-meratowej enklawy, uswietnione baraki dla obywateli akcjonariuszy Tau, ktorych przywodcy wciaz jeszcze jedli, pili i klamali na przyjeciu, gdy tymczasem wypadlem z niego jak pocisk.Przede mna rozposcieral sie lukiem jedyny most, ktory laczyl obie strony glebokiego kanionu, dzielacego Tau Riverton od miasta po drugiej stronie. Kanion byl gleboki i szeroki, wyrzezbiony pewnie wielokilotonowym spadkiem wod. Teraz plynela tu tylko waska smuga brazowawej rzeki, wijaca sie po dnie tego wawozu, jakies sto metrow pode mna. Spojrzalem jeszcze raz na rozpiety luk mostu, ktory na tle poglebiajacego sie mroku jarzyl sie nienaturalnym blaskiem. U jego drugiego konca lezalo nie tylko inne miasto, ale tez i zupelnie odmienny swiat, a raczej to, co z niego pozostalo. Hydranski. Obcy. Dotad tylko zechciala mnie przywiezc z gory zaprogramowana taksowka - nikt i nic nie zawiezie mnie na drugi brzeg rzeki - do Swirowa. Stad nic nie daloby sie powiedziec o tym miescie po drugiej stronie, oddalonym o jakies pol kilometra fioletowawego zmierz- chu. Udalo mi sie dostrzec cos raz i drugi, kiedy wloklem sie bez celu po pustym zbiegu ulic prowadzacych do konca nadbrzeznej plaszczyzny. W uszach mamrotaly mi niewidzialne glosy, kiedy moja bransoletka danych wlaczala po drodze kazdy mijany po kolei waskopasmowy przekaz. Szeptaly, ze kara za plucie na chodnik wynosi piecdziesiat jednostek kredytowych, za smiecenie - sto, a za zniszczenie cudzej wlasnosci - grzywna do tysiaca jednostek kredytowych lacznie z kara aresztu. Przy kazdej wiadomosci przed oczyma blyskaly mi podprogowe obrazki jak cieplne blyskawice. Nigdy przedtem nie przebywalem dluzej w konglomeratowej enklawie. Zastanawialem sie teraz, jak to sie dzieje, ze jej obywatele nie wariuja, kiedy na kazdym kroku atakowani sa przez cos takiego. Moze po prostu nauczyli sie juz tego nie widziec i nie slyszec. Ale glowe bym dal za to, ze przestali pluc na chodniki. Daleko w przedzie to, co pozostalo z rzeki, saczylo sie nad ledwie widoczna przepascia jak ostatnie krople z oproznionej butelki. Tam, na wysokosciach, zawieszone jak jakis drapiezny ptak, tkwilo Aerie. Dostrzegalem stad te oplywowa linie gargulca, sylwetke z kompozytu i przejrzystego ceramostopu, zawieszona nad swiatem jak zly omen, mroczny zarys na tle fioletow, rozow i zlocen zachodzacego slonca. Przypomnialo mi sie, w jaki sposob stamtad wychodzilem; pomyslalem o tych wszystkich drinkach, jakie tam w siebie wlalem - moze za szybko i moze za duzo. Pomyslalem takze o przylepkach uspokajajacych, ktore ponakladalem sobie jeszcze przed wyjsciem z hotelu. Siegnalem reka do karku i oderwalem zuzyte i niepotrzebne juz plasterki. Przekopalem kieszenie w poszukiwaniu kamfy i wepchnalem do ust ostatni kawalek, jaki znalazlem. Niewazne, ze moze to nie byl najlepszy pomysl. Westchnalem, czujac, jak kam-fa znieczula mi jezyk, i czekalem, az zrobi to samo z kazda po kolei koncowka nerwowa. Czekalem... ale nie pomoglo. Dzis wieczorem nic nie pomagalo. Nic nie moglo pomoc. Tylko jedna rzecz mogla mi dac to, czego potrzebowalem, ale tej rzeczy nie znajde w Tau Riverton. A z kazda sekunda, w ciagu ktorej nie patrzylem na drugi brzeg rzeki, ta potrzeba wciaz we mnie narastala. Niech cie diabli. Potrzasnalem glowa, nie wiedzac nawet, kogo mialem na mysli. Oparlem sie o kiosk z reklamami, a kolory z jego holograficznych wystaw polaly sie po mnie jak krew. Kiedy zmienilem pozycje, zmienily sie tez glosy w moim uchu, ktore szeptaly teraz "chodz tu, kup to", przypominaly, ze za wloczegostwo grozi grzywna, za zniszczenie wystawy takze. Kolorowe swiatlo zmienilo ubranie, ktore mialem na sobie, w cos rownie impresjonistycznego jak moje wspomnienia z dzisiejszego przyjecia. Znow obejrzalem sie na druga strone rzeki, wepchnawszy rece w kieszenie. Miala byc wiosna, ale Riverton usytuowane bylo daleko na poludniu, tuz przy czterdziestym piatym rownolezniku Ucieczki, w samym srodku czegos, co przypominalo pustynie. Nocne powietrze bylo przejmujaco chlodne i robilo sie coraz chlodniejsze, a od tego zawsze bolaly mnie rece. Tam, w Starym Miescie, nieraz je sobie odmrazalem. W Quarro wiosna takze bywala chlodna. Obserwowalem mgielke wlasnego oddechu, ktory, skondensowany, musnal mi twarz wilgotnymi palcami. Znow zaczalem isc, z powrotem tam, skad przyszedlem, wmawiajac sobie, ze to tylko dla rozgrzewki. Ale w rzeczywistosci zblizalem sie do mostu, jedynego punktu, w ktorym krzyzowaly sie ze soba dwa swiaty dwoch ludow mieszkajacych na tej samej planecie, lecz zupelnie osobno. Tym razem zblizylem sie na tyle, zeby widziec wyraznie przejscie - lukowata brame, konstrukcyjne szczegoly. Straznikow. Dwoch uzbrojonych mezczyzn w mundurach Korporacji Bezpieczenstwa. Wszedzie kolory Tau. Zatrzymalem sie, kiedy ich glowy odwrocily sie w moja strone. Nagle poczulem zlosc, nawet nie wiem dokladnie o co... Czy o to, co te umundurowane postacie mowily mi na temat mozliwosci przejscia z jednego swiata do drugiego? Czy tylko o to, ze sa korbami, a duzo jeszcze wody uplynie, zanim zoladek przestanie mi sie kurczyc na widok munduru Korporacji Bezpieczenstwa? Zmusilem sie, zeby ruszyc w ich strone, z opuszczonymi rekoma, w schludnym i szacownym ubranku, z bransoleta danych. Z kamiennym wyrazem twarzy patrzyli, jak sie zblizam, dopoki nie znalazlem sie pare krokow od luku bramy. Pod lukiem bylo cieplo. Moja bransoletka wlaczyla slupy podstawy, ktore zaraz zalaly mnie oglupiajaca masa danych: map, diagramow, ostrzezen, regulaminow. Gdzies w srodku tego wszystkiego zobaczylem wlasny obraz, ukazujacy, ze jestem nieuzbrojony, wyplacamy i... nie calkiem trzezwy. Patrzylem na podwojny obraz swojej twarzy - ten z plikow i ten obecnie rejestrowany, jakbym spogladal oczami straznikow. Zobaczylem wlosy tak jasne, ze w sztucznym swietle wydawaly sie prawie blekitne. Zapuscilem je do ramion, a potem spialem spinka na podobienstwo reszty studentow Latajacego Uniwersytetu. Zloty precik w uchu wygladal dosc konserwatywnie, podobnie jak cale ubranie. W tym swietle moja skora przybrala dziwny cienisty odcien, ale nie dziwniejszy niz skora korb. Spuscilem wzrok w nadziei, ze nie zechca zajrzec mi w oczy. Jeden ze straznikow studiowal uwaznie dane, drugi w tym czasie ogladal mnie. Na koniec ten pierwszy skinal glowa drugiemu i wzruszyl ramionami. -W porzadku. -Dobry wieczor panu - rzucil mi drugi straznik z lekkim, uprzejmym uklonem. Ich twarde twarze nie przejawialy jakichkolwiek oznak zainteresowania, nie pasowaly do ugrzecznionego sposobu bycia. Ciekawe, jakie podprogowe przekazy sacza w nich monitory helmow, czy przypominaja im, zeby zawsze byli pelni kurtuazji, mowili "dziekuje" i "prosze", kiedy zatrzymuja obywatela, bo inaczej zobacza kolejny czarny punkt w aktach, ktory pozniej odejmie im sie od wyplaty. -Czy ma pan jakies sprawy po hydranskiej stronie? -Nie - mruknalem w odpowiedzi. - Chcialem tylko... pozwiedzac. Zachmurzyl sie, jakbym powiedzial cos niewlasciwego albo niezbyt sensownego. Drugi parsknal zduszonym smiechem, ktory najwyrazniej usilowal powstrzymac. -Pan nietutejszy - mruknal ten pierwszy, raczej w formie stwierdzenia niz pytania. Drugi westchnal ciezko. -Mam obowiazek przypomniec panu, ze ma pan wysoki poziom alkoholu we krwi, co moze wplywac niekorzystnie na panskie rozeznanie w sytuacji. Bez urazy, prosze pana. - Mowil glosem plaskim jak nagranie. Moze nawet bardziej. - Wymagane jest takze, prosze pana, abym przekazal panu te informacje. - Wskazal reka na wyswietlone dane. - Prosze to przeczytac. Mowi sie tu o tym, ze przyjmuje pan pelna odpowiedzialnosc za to, co przytrafi sie panu po drugiej stronie rzeki. Tam dalej rozciaga sie Ojczyzna, ktora nie podlega jurysdykcji Tau, i Tau nie ponosi za nic odpowiedzialnosci. Nie mozemy zagwarantowac panu bezpieczenstwa. - Przyjrzal mi sie uwazniej, zeby sprawdzic, czy jego slowa w ogole do mnie docieraja. I jeszcze uwazniej, bo nagle zauwazyl moje oczy - zielone jak trawa teczowki z dlugimi, kocimi zrenicami. Obejrzal sobie cala moja twarz i zobaczylem, ze marszczy brwi. Zerknal na informacje wyswietlone z mojej bransoletki danych - niezbitego dowodu na to, ze jestem pelnoprawnym obywatelem Federacji Ludzkiej. Jeszcze raz spojrzal mi w twarz, nadal ze sciagnietymi brwiami. Ale rzucil tylko: -Godzina policyjna zaczyna sie o dziesiatej. Przejscie jest zamykane na noc... jesli zechce pan wrocic - dokonczyl juz odwrocony plecami do mnie. Mruknal do drugiego straznika cos, czego nie doslyszalem. Ruszylem dalej. Po moscie szlo ledwie kilkoro ludzi. Staralem sie na nich nie patrzec, oni takze zbytnio sie nie rozgladali. Minal mnie jeden czy dwa nieduze pojazdy naziemne, tak niespodziewanie, ze musialem uskoczyc im z drogi. Kanion pod mostem wypelnialy cienie, a pod nimi na niewidocznej powierzchni wody tanczylo swiatlo. Kiedy dotarlem do konca mostu, interesowalo mnie juz tylko to, co przede mna. Rozroznialem jakies blizej nieokreslone ksztalty i chaotyczne rozblyski swiatel, ale kazdy kolejny krok zdawal sie trudniejszy od poprzedniego. Skupilem sie w sobie, probujac dokonac czegos z myslami -chcialem je skoncentrowac w wiazke, zeby sluchac, siegnac przed siebie i przemowic tajemnym jezykiem, ktorym musi teraz rozmawiac tysiace osob dookola mnie, na drugim koncu mostu. Ale nic z tego. To oni byli psychotronikami, telepatami - a nie ja. Prozne usilowanie dowiodlo tylko tego, co i tak wiedzialem: ze to, co minelo, po prostu minelo. Ze nad tym, na co nie da sie nic poradzic, nie ma co plakac. A nawet pamietac... Drzalem caly w ten sam sposob, w jaki trzaslem sie na przyjeciu pod spojrzeniami trojki Hydran. Wmawialem sobie, ze to z zimna, gdy stalem tak wsrod nadchodzacej nocy, przy koncu zimy w innym swiecie, w ktorym jestem zupelnie obcy. A nie dlatego, ze caly jestem tak kompletnie sparalizowany strachem, az mam ochote sie porzygac - zrobic cokolwiek z wyjatkiem kolejnego kroku naprzod. A jednak nie mialem wyboru. Znow ruszylem przed siebie, bo wiedzialem, ze jesli teraz sobie na to nie pozwole, nie bede mogl spac, jesc, nigdy nie bede w stanie skupic sie na pracy, ktora mam tu wykonac. W koncu dotarlem do konca mostu, na teren Hydran. Kiedys cala ta planeta byla terenem Hydran, dopoki sie tu nie pojawilismy, zeby im ja odebrac. To byla ich rodzinna planeta, ich Ziemia - ten swiat uczynili centrum cywilizacji, ktora ciagnela sie przez cale lata swietlne, podobnie jak teraz Federacja Ludzka. Cywilizacja ta przeszla juz szczytowy okres swego rozwoju i chylila sie ku upadkowi, kiedy nastapilo jej pierwsze spotkanie z Federacja. Z poczatku nawet sie cieszylismy - wreszcie mamy zywy dowod na to, ze nie jestesmy sami w tej galaktyce, a pierwsi "obcy", na jakich sie natknelismy, bardziej sa do nas podobni niz niektore rasy ludzkie do siebie nawzajem. Studia genetyczne wykazaly, ze podobienstwo moze wynikac z czegos wiecej niz tylko przypadkowego zbiegu okolicznosci, ze Hydranie i ludzie moga byc w rzeczywistosci dwoma polowkami dawno rozdzielonej calosci. Mozliwe, ze cale swoje istnienie zawdzieczamy jakiemus niepojetemu eksperymentowi bioinzynie-ryjnemu, ze cala ludzkosc moze byc niczym wiecej, jak tylko enigmatyczna karta wizytowa Tworcow. Hydranie i ludzie - ci, co maja, i ci, co nie maja - rozdzieleni przez psychotroniczne talenty. Hydranie rodzili sie ze zdolnoscia do wkraczania w pole kwantowe, ten niesamowity subatomowy wszechswiat kwarkow i neutrin, ukryty w samym sercu oszukanczego porzadku, ktory zwiemy Rzeczywistoscia. Spektrum mechaniki kwantowej to dla przecietnej istoty ludzkiej czarna magia, mimo ze ludzki umysl najwyrazniej pracowal wedlug jej zasad. Zwykly czlowiek ledwie jest w stanie potraktowac serio zalozenia elektrodynamiki kwantowej, a coz tu dopiero mowic o wymyslaniu takich sposobow zalamania fal prawdopodobienstwa, ktore pozwolilyby manipulowac polem QM. Ale Psychotronik potrafi instynktownie podlaczyc sie do pola kwantowego, umie manipulowac nieprawdopodobienstwami w takim punkcie, gdzie Dar wplywa w widoczny sposob na namacalny, widzialny swiat, dzielony z "normalnymi", psychotronicznie kalekimi ludzmi. Makrokosmiczne wspolunoszenie efektow kwantowych pozwalalo psychotronikow! na dokonywanie takich rzeczy, ktore ludzie przed spotkaniem z Hydranami uznawali za zupelnie niemozliwe. Ta jedyna, ale decydujaca roznica stanowila o potedze Hydran. Stala sie takze ich smiertelna slaboscia, kiedy napotkali ludzi. Z poczatku Federacja Ludzka i Hydranie wspolistnieli w pokoju. Wydawalo sie to naturalne, kiedy w czelusciach kosmosu zdarzyl sie kontakt miedzy dwiema "obcymi" rasami, miedzy ktorymi podobienstwa siegaja poziomu DNA. Wydawalo sie naturalne, ze nawiaza sie miedzy nimi przyjaznie, mieszane malzenstwa, wspolpraca. Te miedzyrasowe zwiazki wkrotce zaczely wydawac na swiat potomstwo, przelewajac hydranskie psychogeny w jalowe wody ludzkich genetycznych sadzawek, jak krople farby zabarwiajace je na nowy kolor. Ale pokojowe wspolistnienie, jakie nastalo zaraz po pierwszych kontaktach, nie trwalo dlugo. Im czesciej Federacja Ludzka natykala sie na Hydran na tych wlasnie planetach, na ktore ostrzyly sobie zeby jej konglomeraty, tym mniej chciala uznawac prawo pierwszenstwa. Odtad stosunki miedzy obiema rasami raptownie zaczely sie pogarszac - tym szybciej, ze konglomeraty wkrotce odkryly, iz tam gdzie probuja zepchnac Hydran z zajmowanego terytorium, Hydranie wcale nie stawiaja oporu. Wlasnie z powodu tego, kim byli i czego mogli dokonac za pomoca psychotronicznych zdolnosci, Hydranie ewoluowali w taki sposob, jaki czynil ich praktycznie niezdolnymi do uzycia przemocy. Jesli mozna bylo zabic mysla - zatrzymac cudze serce, spowodowac zator w mozgu, polamac komus kosci, nawet ich nie dotykajac - musial istniec jakis mechanizm, ktory by temu zapobiegal. I rzeczywiscie istnial. Jesli Hydranin kogos zabil, rykoszet niszczyl wszelkie zapory w mozgu zabojcy. Kazde morderstwo sta- walo sie od razu samobojstwem. Naturalna selekcja dzialala sprawnie... az zjawila sie Federacja. Poniewaz ludzie nie posiadali praktycznie zadnych psychotronicznych uzdolnien, zabijanie nigdy nie sprawialo im wiekszych problemow. Zmietli Hydran jak ptaki zlapane w siec - szybko, podczas licznych najazdow, i wolniej, spychajac tych, ktorym udalo sie przetrwac, do "ojczyzn", gdzie stawali sie wyrzutkami w swym wlasnym swiecie, albo przerzucajac ich do miejsc takich jak Stare Miasto, gdzie sie urodzilem. Nadal zdarzali sie ludzie z domieszka krwi hydranskiej, ale wiekszosc tych domieszek zdarzyla sie juz dawno temu, zanim ludzie i Hydranie zaczeli wzajemnie sie nienawidzic. Ci z ludzi, ktorzy mieli w sobie jeszcze kilka hydranskich genow, traktowani byli jak podludzie, zwlaszcza gdy, jak to czesto sie zdarzalo, wykazywali jakiekolwiek psychotroniczne zdolnosci. Pozbawieni poparcia i nieumiejacy prawidlowo korzystac ze swego Daru, psychotronicy byli dla normalnych ludzi dziwolagami - "swirami", ktorych nalezalo przynajmniej trwale zepchnac na samo dno drabiny spolecznej i ignorowac, o ile nie aktywnie przesladowac. A jesli ktos za bardzo przypominal wygladem Hydranina, jesli przypadkiem mial matke Hydranke - jesli bylo sie polkrwi mieszancem, wytworem krzyzowki tak swiezej, ze musiala sie zdarzyc jeszcze za zycia wiekszosci tych, ktorych sie spotyka - tym gorzej. Wiedzialem o tym dobrze, bo sam taki bylem. Wiekszosc zycia spedzilem w Starym Miescie, w slumsach pogrzebanych pod Quarro, a tam, zeby przezyc, musialem robic takie rzeczy, ktore ludziom nie snia sie nawet w najczarniejszych koszmarach. A przy tym nie moglem nawet korzystac z Daru, z jakim sie urodzilem - z telepatii, ktora pozwolilaby mi rozeznac sie, komu moge zaufac, podpowiedzialaby, jak mam sie chronic, a moze nawet pomoglaby zrozumiec, dlaczego przytrafiaja mi sie wciaz te same obrzydliwosci. Po dlugim czasie, przy duzym lucie szczescia i wielu cierpieniach, udalo mi sie wydostac ze Starego Miasta. Nauczylem sie czytac, potem korzystac z sieci. Dowiedzialem sie o dziedzictwie, ktore utracilem wraz ze smiercia matki - tak dawno temu, ze nawet nie pamietam jej twarzy. A teraz, po zbyt wielu juz latach zwyklych i swietlnych, stanalem wreszcie na hydranskiej ziemi. Nie bylo tu nic, nikt nie strzegl tej czesci mostu. Obejrzalem sie przez ramie: oswietlona plaszczyzna wydala mi sie niewyobrazalnie dluga i krucha, surrealistycznie jasna. Widzialem budke straznicza na drugim koncu. I nagle zastanowilo mnie, co tez, u diabla, kazalo im myslec, ze moga w ten sposob zatrzymac tych, ktorzy potrafia sie teleportowac - w mgnieniu oka wyslac sie przez swietlny punkcik czasoprzestrzeni w zupelnie inne miejsce. Ale zaraz przypomnialem sobie, ze nie mozna teleportowac sie w miejsce, w ktorym sie nigdy nie bylo. A moze ci straznicy mieli za zadanie trzymac ludzi na swoim miejscu, Minelo mnie dwoje takich, ubranych w biurowe garnitury Tau. Ze sposobu, w jaki sie poruszali, wynikalo jasno, ze chca jak najpredzej dopasc mostu i wyniesc sie stad. Przed soba mialem ulice znacznie ciemniejsza niz most, nie istnialo tu zadne sztuczne oswietlenie. O tej porze obywatelom Tau musialo byc trudno odnalezc droge. Zaskoczylo mnie, ze Hydranie nie poczynili zadnych ulatwien dla slepych noca ludzi. Ale przeciez to wlasnie usilowal przekazac mi straznik - ze po zmierzchu nikt o zdrowych zmyslach nie udaje sie z wizyta do Swirowa. Ruszylem w glab najblizszej ulicy. Nawet w gestniejacych ciemnosciach potrafilem dostrzec frontony budynkow. Mialy nie wiecej niz trzy, cztery pietra, ale wtapialy sie w siebie jak segmenty ula, tak ze nie sposob bylo okreslic, gdzie konczy sie jeden, a zaczyna drugi. Cala architektura oparta byla na krzywych organicznych, a sciany wzniesiono z materialu, ktorego nie potrafilem zidentyfikowac, w dotyku zblizonego do ceramostopu. Niemal wszedzie gladkie, nieprzepuszczalne powierzchnie pokryto mozaikami z kolorowych plytek, ktore musiano ulozyc na podlozu, jeszcze zanim zastyglo. Nie moglbym chyba sobie wyobrazic czegos mniej podobnego do odizolowanej geometrii ludzkiego miasta po drugiej stronie rzeki. Zastanawialem sie przez chwile, czy Hydranie celowo nie wybudowali swojego miasta w taki sposob, jako odpowiedz na Tau Riverton. Ale zaraz przypomnialem sobie, ze to raczej hydranskie miasto, podobnie jak sami Hydranie, bylo tu pierwsze. Ludzkie miasto zatem stanowilo obrazliwe wyzwanie. Szedlem dalej kretymi uliczkami w glab Swirowa, probujac roztopic w gestniejacych ciemnosciach wlasne poczucie wyalienowania. Minelo mnie jeszcze kilka pojazdow naziemnych. Ich przejazd odbijal sie echem od kazdej zewnetrznej powierzchni; okna mialy zawsze zaciemnione. Po tej stronie rzeki najwyrazniej nie lataly zadne mody. Im bardziej oczy przywykaly do mroku i dziwnych widokow dookola, tym czesciej napotykalem wzrokiem miejsca, w ktorych cos psulo sie lub kruszylo. Widzialem plytki mozaik, pietrzace sie w usypiskach wsrod kurzu i gruzu, barykady z porzuconych gratow, a wsrod cieni podpierajace sciany lub wyciagniete na ziemi postacie, odsypiajace kolejny dzien. Brud, smieci i wyglad bram zaczal mi coraz bardziej przywodzic na mysl Stare Miasto, ukryte podbrzusze Quarro, gdzie dach swiata ledwie siegal wysokosci dziesieciu metrow, a w ktorakolwiek strone czlowiek sie obrocil, zawsze natykal sie na sciane. Dziwne, ze to podobienstwo nie od razu rzucilo mi sie w oczy. Moze dlatego, ze zbyt dlugo mieszkalem w Starym Miescie i do takich widokow przywyklem. Moze dlatego, ze chcialem widziec Hydran jako istoty doskonale i nie chcialem dostrzec nic, co wymusiloby na mnie przyznanie, ze i oni maja skaze, wprawiaja mnie w zaklopotanie, sa zbyt ludzcy... Za bardzo przypominaja mnie samego. Probowalem nie wpatrywac sie wiecej we wszystkie popekane sciany. Teraz na ulicach mijali mnie juz tylko Hydranie. Niemal wszyscy nosili ubrania w ludzkim stylu, ktory musial przeniknac tu zza rzeki. Wiekszosc tych strojow wygladala tak, jakby noszono je przez wiele lat, zanim zetknely sie z hydranska skora. Zaskoczylo mnie, ze na ulicach widze tak niewiele osob, ze tak niewiele budynkow wykazuje jakiekolwiek oznaki zycia. Nigdzie nie dostrzeglem dzieci. Zastanawialem sie, czy wszystkie klada sie do lozka zaraz po zachodzie slonca, czy po prostu czegos tu nie rozumiem. Wiekszosc doroslych miala wlosy rownie jasne jak moje, wiekszosc takze miala nieco ciemniejszy kolor skory: imbiro-wozloty, muszkatolowobrazowy albo cynamonowy. Odcienie te by ly rownie zroznicowane jak kolory ludzkiej skory, ale nie przypominaly tych, ktore widywalem u ludzi, a nawet mojego. Wszyscy poruszali sie ze swego rodzaju tajemniczym wdziekiem, jaki rzadko widywalo sie u ludzi. Ucieczka to byl chyba ich rodzimy swiat, ich Ziemia, miejsce, z ktorego wziela poczatek cala cywilizacja. Wedlug danych Tau, Hydranie zamieszkujacy Swirowo i otaczajacy je rezerwat stanowili calosc tutejszej populacji. Pozostalosci roznych kultur i ras ze wszystkich czesci planety zostaly zmiecione i zsypane na kupke jak piach tutaj, w tej "Ojczyznie" - jedynym skrawku ziemi, jaki pozostawil im Tau-Draco. Skrawku, ktory pewnie przedstawial najmniejsza wartosc eksploatacyjna. Robilo mi sie nieswojo na sama mysl o tym, ze ta garstka osob, ktore widzialem na ulicy, moglaby stanowic reprezentatywna probke ich liczebnosci. Przechodnie odpowiadali mi zaciekawionymi spojrzeniami, kiedy zauwazali, ze sie im przygladam. Czulem na sobie ich wzrok, ale nie potrafilem poznac ich mysli. Nie wiedzialem, dlaczego sie tak gapia - czy dlatego, ze ruszalem sie jakos inaczej, czy z powodu mojej twarzy, czy moze dlatego, ze kiedy dotykali moich mysli, napotykali mur. Nikt sie do mnie nie odezwal, nikt nie zadawal niepotrzebnych pytan, nikt nie mruczal za moimi plecami. Nie wydawali z siebie zadnych dzwiekow. Kiedy chodzilo sie po ulicach ludzkich miast, zawsze slychac bylo strzepy rozmow, klotnie, smiechy. Tutaj czulem sie jak gluchoniemy - panowala cisza, przerywana jedynie przypadkowymi, dalekimi, bezksztaltnymi dzwiekami, ktore zdawaly sie odbijac niekonczacym sie echem, jak gdyby w tym miejscu nie istnialy odleglosci. Slyszalem juz, ze kiedy Hydranie sa we wlasnym gronie, niewiele mowia - po prostu nie musza. Wystarczy im telepatia - moga siegnac wprost do mysli rozmowcy i udowodnic swoje realne istnienie, poznac nawzajem swoje nastroje. Wiedza, ze dookola nich sa zywe istoty, takie same jak oni. Wiedza to wszystko, mimo ze nie mowia i nie patrza ciagle na siebie. Ludzie tego nie potrafia. Ludzie musza budowac nad przepascia kulawy most slow, a wiec mowia nieustannie, zeby sobie udo- wodnic, ze nie sa we wszechswiecie rownie samotni jak we wlasnych myslach. Wiekszosc budynkow wzdluz ulicy miala okna i drzwi na poziomie chodnika. Wiekszosc miala dyskretnie zatrzasniete okiennice, kilka stalo otworem, jakby wszystkich zapraszaly do wnetrza. Od czasu do czasu dostrzegalem zarys zamurowanego otworu w scianie. W innych miejscach wejscie stanowila toporna, wyrabana w murze dziura, ktora zniszczyla piekna linie sciany i zaklocala wzor mozaiki. Ciekawe, kto i po co mogl zrobic cos takiego. Pomyslalem o przychodzacych tu zza rzeki ludziach, ktorzy nie potrafili zajmowac sie wylacznie wlasnymi sprawami ani tez przechodzic przez sciany. Zastanawialem sie, czy te zamurowane przejscia i topornie wyrabane drzwi nie sa swego rodzaju subtelnym przeslaniem pod adresem przybyszow zza rzeki. A moze sa po prostu tylko kolejna oznaka spolecznego rozkladu. Na ogol wejscia sprawialy wrazenie, jakby prowadzily do takich czy innych sklepow. Tu i owdzie widzialem wywieszki, niektore w standardzie, inne w jakims nieznanym mi jezyku; czesc podswietlono. Widzialem nawet jeden szyld holograficzny, polyskujacy wsrod ciemnosci halucynacyjnym fioletem. Zaczelo mi sie wydawac, ze te wywieszki sa jak tamte dziury w murze - Swirowo musi wylozyc wszystko kawa na lawe psychotronicznie uposledzonym martwym palkom... Lazilem tak po ulicach prawie przez godzine i nikt mnie nie zaczepil, nikt nawet nie zauwazal mojej obecnosci. Na koniec, zdretwialy z zimna, ale z dosc jasnym umyslem, zatrzymalem sie przed czyms, co wygladalo jak jadlodajnia. Jak dotad, nikt mnie nie nekal. Powiedzialem sobie, ze nic takiego sie nie stanie, jesli wejde do srodka, usiade z nimi, zjem to, co oni, i poudaje przez godzinke, ze naprawde odnalazlem swoje miejsce w zyciu. Wszedlem do srodka, schylajac glowe, bo poszarpane wejscie bylo niskie jak na ludzkie przyzwyczajenia. Nie uroslem jakos specjalnie, ale niewielu z Hydran mi dorownywalo. Poczulem na twarzy lekkie cmokniecie powietrznej bariery, zatrzymujacej cieplo i zapachy potraw wewnatrz, a zimny wieczor na zewnatrz. Ciekaw bylem, czy to sprawa ludzkiej techniki przywiezionej tu zza rzeki, czy telekinetycznego pola wytworzonego przez kogos w srodku. Zatrzymalem sie przy samych drzwiach, zadowolony, ze znow stoje w cieple, i zaczalem wdychac otaczajace mnie zapachy. Dziwne i mocne, sprawily, ze nagle odczulem, jak bardzo jestem glodny. W calej sali przy niskich stolikach siedzialo moze z tuzin osob - pojedynczo, parami, byla nawet jedna rodzina z dzieckiem. Rodzice i dziecko jednoczesnie podniesli na mnie wzrok, nagle zaniepokojeni. Stalem tak jeszcze przez chwile, wedrujac wzrokiem od twarzy do twarzy, niezdolny oderwac oczu od egzotycznego piekna ich rysow. W koncu przeszedlem przez sale i usiadlem przy pustym stoliku, jak najdalej od innych. Rozejrzalem sie za karta, zastanawiajac sie w duchu, czy tutaj nie mozna nawet dostac czegos do zjedzenia, jesli nie czyta sie w myslach. -Czym moge sluzyc? Az podskoczylem z wrazenia. Ktos stal obok i patrzyl na mnie z gory. Nie wiedzialem, czy podszedl tak, ze go nie zauwazylem, czy po prostu teleportowal sie tuz przy mnie. Moj Dar tego mi nie powie, tak samo jak nie powie, kim on jest ani czego chce. Obrzucilem go dlugim spojrzeniem i doszedlem do wniosku, ze musi byc wlascicielem lokalu. -Czym moge sluzyc? - powtorzyl w standardowym jezyku, a miekki, spiewny sposob, w jaki formulowal slowa, przybral odrobine twardszy odcien. Zdalem sobie sprawe, ze teraz patrza na mnie wszyscy na tej sali. Spojrzenia te bynajmniej nie byly przyjazne. -Cos do jedzenia...? - Slowa, ktore wypowiedzialem, wydaly mi sie plaskie i obce. Przybral taki wyraz twarzy, jakbym czyms go obrazil, jakby panowal nad soba z najwyzszym wysilkiem. -Nie wiem, cos ty za jeden - odpowiedzial bardzo cicho. - I nic mnie to nie obchodzi. Ale mowie ci: albo skoncz z tym, co robisz, albo sie wynos. -Przeciez ja nic nie robie... - zaczalem. Zlapal mnie za tyl marynarki i szarpnal w gore. -Wynos sie - rzucil - ty cholerny zboczencu. Cos pchnelo mnie od tylu, ale nie wydawalo mi sie, zeby to byla jego reka. Nie musial pchac mnie po raz drugi. Wiedziony sle- pa panika pomknalem ku drzwiom, a potem w ciemnosc. Boze, oni wiedza... Oni wiedza, kim jestem. Na ulicy ktos zlapal mnie za ramie. Odwrocilem sie z rekoma zwinietymi w piesci. Przed soba zobaczylem zapadnieta twarz i puste spojrzenie cpuna. Hydranin wymamrotal cos tak niewyraznie, ze nawet sie nie zorientowalem, czy mowi w jezyku, ktory znam. Wyrwalem sie, przeklinajac, i ruszylem przed siebie, nie zastanawiajac sie, dokad ide, byle dalej od tego miejsca. Zanim na tyle rozjasnilo mi sie w glowie, ze zorientowalem sie, co wyprawiam, zdazylem zabladzic. Kiedy wyszedlem z jadlodajni, widzialem dookola jakies znaki ulatwiajace powrot. Teraz nie dostrzegalem nic znajomego. Ulice nie byly oswietlone, a samotny ksiezyc nad Ucieczka jeszcze nie wzeszedl. Jedyne swiatla, jakie zobaczylem, znajdowaly sie wysoko w gorze, niedostepne, i najprawdopodobniej wydostawaly sie z prywatnych domow. Budynki tutaj byly tak wysokie, ze calkowicie zaslonily most, na ktory moglbym sie kierowac, wracajac. Teraz na ulicach zostalem chyba juz tylko ja. Poczulem raczej ulge niz zal, kiedy sie zorientowalem, jak bardzo jestem sam, bo nie moglbym tu nikogo prosic o pomoc, nawet gdybym wykrwawial sie na smierc. Zaklalem pod nosem. Wiekszosc zycia spedzilem w miejscu, gdzie znajomosc ulic zapewniala przetrwanie, a teraz sie zgubilem. W publicznych bankach danych Tau nie bylo zadnych map Swirowa, wiec nawet moja bransoleta danych nie mogla mi powiedziec, gdzie jestem i jak sie stad wydostac. Po co ja sie tu, do cholery, pchalem? Czy tylko po to, zeby sobie udowodnic to, co i tak juz wiem? Ze nikt mnie nie chce, ze nigdy nie bylo i nie bedzie miejsca, ktore moglbym nazwac swoim? Zaczalem wracac po wlasnych sladach, ze spuszczona glowa i przygarbiony, drzac z zimna i modlac sie w duchu, zebym wykonal wlasciwa sekwencje zakretow i zdolal wydostac stad swoj nieszczesny tylek przed godzina policyjna. W koncu daleko przed soba zobaczylem swiatla mostu, uslyszalem zblizajace sie ku mnie ludzkie glosy. Minalem kolejny za kret i ruszylem truchtem - i natychmiast zderzylem sie z kims, kto nadbiegal z naprzeciwka, tak mocno, ze niemal oboje sie przewrocilismy. Uslyszalem kobiecy krzyk, kiedy moje rece automatycznie przytrzymaly przewracajaca sie osobe. Poczulem, ze cos wbija mi sie w mozg jak ostrze mysli. Moj umysl instynktownie to zablokowal i w tej samej chwili zdalem sobie sprawe, ze kobieta trzyma na reku dziecko. Krzyknela jeszcze raz z wscieklosci i zaskoczenia, kiedy odparowalem myslami jej atak. Wysapala jakies slowa w jezyku, ktorego nie rozumialem, a ja przez caly czas wykrzykiwalem: -Wszystko dobrze, nic ci nie zrobie, wszystko w porzadku! - Chcialem zmusic ja, zeby uslyszala i zrozumiala. - Co sie dzieje? Potrzebujesz pomocy? Przestala sie wyrywac, jak gdyby te slowa zdolaly sie w koncu przedrzec do jej swiadomosci. Nagle cala zwiotczala w moim uscisku. Dziecko pomiedzy nami nawet nie wydalo dzwieku, kiedy oparla sie o mnie zdyszana. Nawet przez ubranie czulem, jak strasznie jest zgrzana. Wtedy podniosla na mnie wzrok, a ja w koncu moglem zobaczyc jej twarz: oszolomiona, zielonooka hydranska twarz o zlotej skorze, otoczona rozwiana gestwa bardzo jasnych wlosow... Twarz jak ze snow - w kazdej swojej obcej, udreczonej linii - a kazda plaszczyzna, kazda krzywa byla mi tak znajoma jak twarz utraconej ukochanej. -Czy... czy ja cie znam? - wyszeptalem zmartwialy, bo nagle w zupelnie niemozliwy sposob widzialem to, co ma nastapic. - Jak...? - Pod myslami otwarla mi sie mala zapadnia, a ja wysliznalem sie przez nia na zewnatrz... Kobieta wydala z siebie cichy odglos, niemal jek niedowierzania. Jej dlon podniosla sie ostroznie i dotknela mojej twarzy. (Nasheirtah...?) szepnela. (To ty. To ty...) Na jej twarzy odbijalo sie teraz zarowno przerazenie, jak i zdziwienie - to samo wyrazala moja twarz, kiedy powoli podnosilem rece, zeby jej dotknac. (Wszystko...) mruknalem, bo cale moje zycie zwinelo sie jak teleskop w te jedna chwile kontaktu. (Wszystko, czego zechcesz.) (Zawsze. Na zawsze.) Jej oczy wypelnily sie Izami, reka opadla. (Nasheirtah...) - Co? - szepnalem, nie rozumiejac. Nagle spuscila oczy, jakby moj wzrok przypominal swiatlo latarki. -Pomoz mi - odparla w nienagannym standardzie, glosem, nad ktorym z ledwoscia panowala. - Prosze, pomoz mi. Chca mi odebrac dziecko! - Obejrzala sie przez ramie. Po scianach budynkow w glebi ulicy zatanczyly swiatla. -Kto? - zapytalem. -Oni! - krzyknela, potrzasajac glowa na poly z irytacja, na poly z niezrozumieniem. - Ludzie! A ja w glebinie jej zielonych oczu z czarnymi podluznymi zrenicami, otwartymi teraz szeroko na najlzejszy blysk nadziei, zobaczylem inna noc: inna hydranska kobiete z dzieckiem... o lata swietlne stad, cale zycie temu... nie miala do kogo sie zwrocic, nikt nie zjawil sie, zeby ratowac ja w tamtej uliczce Starego Miasta, gdzie ich swiat skonczyl sie w bolu i krwi... -Prosze... - powtorzyla i wepchnela mi cos w otwarta dlon. Zacisnalem palce. Nie patrzac, skinalem glowa i puscilem ja. Zniknela zaraz w bocznej uliczce, ktorej przedtem nawet nie zauwazylem. Przez ulamki sekund stalem jak sparalizowany - moj oglupialy umysl probowal scigac ja wsrod mrokow, podczas gdy cialo blagalo, zebym ruszyl wreszcie z miejsca. Az nagle ci, ktorzy ja scigali, z wrzaskiem znalezli sie tuz przy mnie. Zobaczylem swiatla, bron - i popedzilem jak wszyscy diabli. Za plecami uslyszalem czyjs krzyk: -Korporacja Bezpieczenstwa! Cholera! Przyspieszylem biegu. Przede mna takze pojawily sie swiatla, kiedy na ulicy ladowal krazownik Korporacji. Zanim zdolalem zwolnic, cos niewidzialnego opadlo na mnie jak fala przyboju, ktora zalala mnie z kretesem, i zatonalem... 3 Otworzylem oczy i oslepil mnie jaskrawy blask panujacy w pokoju przesluchan. Zacisnalem mocno powieki.-Cholera - zaklalem pod nosem. Ale nie to uslyszalem; to, co wydostalo sie z moich ust, bylo zupelnie niezrozumiale. Bolala mnie twarz, chyba musialem na nia upasc. Wlosy wydostaly sie spod spinki, okryte kurzem opadaly na twarz i wlazily w oczy. Kazdy nerw ciala rozjarzyl sie jak zywy drucik, kiedy zaczalem wychodzic z oszolomienia. Ale to nie dlatego mialem klopoty z mowieniem. Nawet bez patrzenia wiedzialem, ze do karku mam przylepiony narkotyk, ktory korby przylozyly tam, zeby unieszkodliwic psycho, jakbym wciaz jeszcze mogl z niej korzystac. Pamietam dobrze te mdlosci, znieksztalcona mowe. Probowalem siegnac dlonia do szyi, zeby sie przekonac, czy naprawde mam tam przylepke... Nie moglem poruszyc rekoma. Spojrzalem w dol i zobaczylem, ze moje cialo tkwi uwiezione w twardym metalowym fotelu, a rece sa przypiete pasami do poreczy. Wpatrzylem sie w bezradne dlonie, czujac, jak w srodku wzbiera we mnie panika. Tylko nie trac opanowania... Nie trac. Wzialem gleboki oddech i zmusilem sie do podniesienia wzroku. Czekalo tam cierpliwie z pol tuzina korb - mieli czas. -Gdzie on jest? Popatrzylem na tego, ktory sie odezwal. Na identyfikatorze wyczytalem nazwisko: BOROSAGE. Blyskotki na helmie i reka- wie munduru powiedzialy mi, ze jest tu administratorem okregowym. Wygladal jak prawdziwy przydenny drapiezca. To wlasnie byly korby, jakie znalem, nie te ulizane, w galowych mundurkach, na korporacyjnych przyjeciach. Mialy teraz na sobie caly sprzet do tlumienia zamieszek - fachowe ubranka do prawdziwej roboty, przez ktora zycie takich ulicznych szczurow jak ja stawalo sie jeszcze bardziej nieznosne. Borosage byl ciezki i masywny, zaczynal tyc, jakby dostal sie wreszcie na ten szczebel, na ktorym mogl sie tym wiecej nie przejmowac. Ale w jego oczach nie dostrzeglem sladu miekkosci. Byly puste i zdradzieckie jak kruchy lod. Polyskujaca, sztuczna polkula zakrywala lewa polowe twarzy. Pekate palce z jakiegos stopu okrazaly oczodol i niknely wewnatrz czaszki, jakby nieznany mi pasozyt zatopil przewody nerwowe w jego mozgu. Nie wiem, jaka rane musial odniesc, skoro pozostal przy zyciu i tak przy tym wygladal. Moze zrobil to celowo, zeby jeszcze bardziej przerazac swoich wiezniow. Kiedy zlapal mnie na tym, ze sie na niego gapie, spuscilem wzrok i popatrzylem na jego rece. Klykcie mial jeszcze bardziej poznaczone bliznami niz ja. Wiedzialem doskonale, skad sie tam wziely. Ich widok przerazil mnie znacznie bardziej niz widok jego twarzy. Z wysilkiem oderwalem od nich wzrok, zeby spojrzec na swoja bransolete danych, niezbity dowod na to, ze jestem obywatelem Federacji Ludzkiej, a nie bezimiennym kawalkiem miesa. -Chce uzyskac polaczenie z doradztwem prawnym - oznajmilem. Jednak z ust poplynelo mi tylko jeszcze wiecej bezsensownego belkotu. Korby wybuchnely smiechem. Wzialem jeszcze jeden gleboki oddech, zacisnalem rece. -Chce. Porady. Prawnej. Nastepna salwa gromkiego smiechu. Borosage jednym krokiem przebyl dzielaca nas przestrzen. Potrzasnal mi piescia przed nosem. -Chcesz porady, hydranski pierdolo? To ja ci poradze: odpowiadaj na pytanie, bo bedzie ci coraz trudniej mowic. -Nie Hydranin! Pelprany obyatel - wystekalem, spryskujac slina jego piesc. - Znam. Swoje. Prawa. -Po tej stronie rzeki mozesz spisac swoje prawa na lebku od szpilki, swirze. -Braletka...! - Szarpnalem uwiazana reka. Koszula nasiakala mi zimnym potem. Odsunal sie o krok, wzniesiona piesc opadla. Kiedy mi sie przygladal, odwazylem sie wypuscic wreszcie wstrzymywany oddech. Skrzywil sie. Popukal w bransoletke, zabrzeczala. Szarpnal za nia, az zaklalem z bolu. -To twoje...? - odezwal sie w koncu, patrzac mi twardo w oczy. - Chcesz mi wmowic, ze jestes czlowiekiem? Pokiwalem glowa i z zacisnieta do bolu szczeka czekalem, az wyraz jego twarzy ulegnie zmianie. Obejrzal sie na pozostalych z bezczelnym usmiechem. -Co na to powiesz, Fahd? - Obrocil glowe w strone opartego o drzwi porucznika. - Zatrzymany twierdzi, ze jest pelnoprawnym obywatelem. Na dowod ma bransolete danych. Fahd przyjrzal mi sie uwazniej. -Wiesz, w tym swietle wyglada prawie po ludzku. - Przysunal sie blizej. - Jego oczy moga byc wynikiem kosmetycznej roboty, jesli to jeden z tych zboczencow. - Usmiechnal sie zlosliwie. - Tylko ze ja jakos nigdy nie spotkalem nikogo poza swirami, kto by tak gadal po tej przylepce. -To wlasnie mialem powiedziec. - Borosage obejrzal sie na mnie, a jego usmiech stal sie jeszcze bardziej zlosliwy. - No to jak, chlopcze? Jestes mieszancem? Kundlem? - Przeciagnal grubym paluchem po mojej szczece. - Faktycznie wygladasz na mieszanca... Staralem sie nie sluchac tego, co mowili pozniej o mojej matce, ojcu, o dziwkach, zbiorowych gwaltach i o tym, ze zaden przyzwoity czlowiek nie pozwolilby czemus takiemu zyc... Siedzialem bez ruchu i oddychalem dusznym, przegrzanym powietrzem, czekajac, az wyczerpia im sie pomysly. A potem Borosage uwolnil mi jedna reke - te, na ktorej mialem bransoletke. Niedowierzanie podskoczylo mi w srodku jak ryba. Nie uwolnil jednak drugiej reki. -Popatrz no na siebie - odezwal sie, unoszac w dwoch palcach rekaw mojego ubrania. - Wystrojony jak dzentelmen z zarzadu. Nosi bransoletke. Probuje udawac czlowieka. Myslisz, ze ktos w to uwierzy? Myslisz, ze my w to uwierzymy? Wiesz, co ja sadze, swirze? - Wciaz trzymal moja reke. - Uwazam, ze ukradles te bransoletke. - Szarpnal trzymana reke ku sobie, a jeden ze straznikow podal mu deszyfrator. Zaklalem w duchu. Sam kiedys taki mialem. Deszyfrator potrafil znalezc osobisty kod wlasciciela bransoletki szybciej, niz ten zdolal go zapamietac. Korzystanie z niego bylo tak samo nielegalne jak wszystko, co tu sie ze mna dzialo. Patrzylem, jak po ekraniku przeplywa strumien danych, az nagle przeplyw ustal raptownie, a na ekraniku pojawil sie napis ODMOWA DOSTEPU, tak wyrazny, ze nawet ja moglem go dojrzec ze swego miejsca. Tym razem zaklal Borosage. Wypuscilem wstrzymywany oddech; nie pierwszy raz przyszlo mi sie cieszyc, ze zalozylem sobie na bransoletce specjalny zamek. Jesli nie dotknalem kciukiem w odpowiednim miejscu, bransoletke mozna bylo mi zdjac tylko po odrabaniu reki. Kupilem sobie dodatkowe zabezpieczenia, bo wiedzialem, jak latwo rozszyfrowac zwykle zamki. -Co zrobiles, zeby to zablokowac? - Borosage machnal mi przed nosem moja wlasna dlonia. -Moja...! - prychnalem gniewnie i spuszczajac oczy, dodalem: -Te... efon. - Swiatelko telefonu nie wlaczylo sie jednak, bo procesory nie potrafily rozpoznac mego glosu. Borosage wydal z siebie pelne niesmaku siekniecie, jak gdybym tym wlasnie udowodnil, ze bransoletka jest kradziona. Chcialem dojrzec przynajmniej, ktora jest godzina, ale nie dal mi szans, bo natychmiast przypial mnie z powrotem. Powiedzialem sobie, ze ktos przeciez musi sie teraz zastanawiac, co sie ze mna dzieje. Moga mnie z latwoscia wytropic, dopoki mam na reku bransoletke. Ktos w koncu po mnie przyjdzie. Musze tylko jakos nad tym wszystkim zapanowac, zeby te dranie nie zrobily ze mnie miazgi. Pelna blizn reka Borosage'a zlapala mnie za podbrodek. -Wiesz, teraz masz prawdziwe problemy, swirze. Im predzej powiesz nam wszystko, co wiesz, tym predzej pomysle o tym, czy nie pozwolic ci zadzwonic albo chocby sie odlac. - Puscil mnie, przekrecajac reke tak, ze urazila bolesnie posiniaczona twarz. - Gdzie ten chlopak? -Jaki. Chlo... pak? - wybelkotalem. Zebralem sie w sobie, widzac opadajaca gwaltownie otwarta dlon, ale nie bolalo mnie przez to ani troche mniej. Glowa trzasnalem w oparcie krzesla. Poczulem na wargach krew; saczyla sie z kacika ust. -Porwanie - przez dzwonienie w uszach przebil sie glos Borosage'a - to powazne przestepstwo. Mowie tu o ludzkim dziecku, chlopcu, ktorego bransoletke danych znalezlismy u ciebie. O Jo-bym Natasa, wiek - trzy lata standardowe, synu Ling i Burnella Natasow. Zostal porwany przez zatrudniona do opieki nad nim hydranska kobiete. Juz prawie ja mielismy, ale zamiast niej zlapalismy ciebie. - Znow pochylil sie nade mna. - Wiesz, co ja mysle? Mysle, ze cala ta sprawa ma podloze polityczne. Uwazam, ze mozesz byc terrorysta. - Odsunal sie o krok i zaczal sciagac kurtke od munduru. - Dalej chcesz mi wmawiac, ze nie wiesz, o czym mowie...? Jezu... Przymknalem oczy, przypominajac sobie spojrzenie tamtej kobiety z dzieckiem. To jej dziecko, myslalem, ze to jej dziecko. Nie wygladala na terrorystke - wygladala na zwykla, przerazona dziewczyne. Wygladala jak moja matka tamtej nocy, kiedy zaszlachtowali ja jacys obcy tylko dlatego, ze nie znalazl sie nikt, kto by ja obronil... Ale to nie byla moja matka. I to nawet nie bylo jej dziecko. A ja sam okazalem sie dla niej tylko pieprzonym frajerem, ktory pozwolil podrzucic sobie te bransoletke. Nagle zastanowilo mnie, dlaczego wlasciwie mi to zrobila - dlaczego po prostu nie teleportowala sie razem z tym dzieciakiem, zeby uciec korbom. Ale na to nie potrafilem odpowiedziec, tak samo jak nie potrafilem odpowiedziec na pytania Borosage'a. Zostalem aresztowany w swiecie, w ktorym nikogo nie znam, nie mam zadnych praw - tkwilem w gownie po same uszy i nie mialem zielonego pojecia, jak sie z niego wydostac. Kiedy nie odpowiedzialem, Borosage trzasnal mnie raz jeszcze. -Nie... wiedzialem! - Rozpaczliwie potrzasnalem glowa. - Moge udo... wodnic. Wykry... wacz klams... -W przypadku psychotronikow nie mozna na nich polegac. Jest tylko jedna rzecz, ktora potrafi wyciagnac prawde z Hydranina. - Borosage wyciagnal reke, a jeden z jego ludzi cos mu w nia wlozyl. Tym razem byla to elektryczna rozga. Borosage ja wlaczyl. Az sie zachlysnalem. Nie potrzeba mi bylo demonstrowac, co takie cos potrafi z czlowiekiem zrobic. Przypominaly mi o tym wlasne blizny. -Prawidlowo, wij sie, ty umyslowy zboczencu - mruknal Borosage. - Wiesz, co moge ci tym zrobic. Zarzad Tau bez przerwy truje mi dupe tym porwaniem. Kaza mi skladac raport co godzine. Chca miec to skradzione dziecko jeszcze na wczoraj, rozumiesz? Maja do mnie zaufanie. Powiedzieli: "Zrob, co bedzie konieczne". I to wlasnie mam zamiar zrobic... Rozga musnela grzbiet mojej dloni. Zaklalem i szarpnalem za pasy, kiedy wzarla mi sie w skore. Borosage kiwnal reka. Zaraz zblizyl sie Fahd, ktory jednym szarpnieciem rozpial mi na piersiach koszule i drogi garnitur. Slyszalem trzask pekajacego materialu. -Zrozumiales mnie? Kiwnalem glowa; czulem, ze miesnie na piersi i karku sztywnieja w oczekiwaniu na bol. Mialem ochote kopnac go w jaja, ale dobrze wiedzialem, co by mi za to zrobil. -Uslysze wszystko, co wiesz, chlopcze - mowil Borosage - albo moje uszy ucieszy twoj wrzask. - Wzrokiem blagal, zebym dal mu powod. Zaklalem pod nosem - co, na dziewiec miliardow imion Boga, mam mu wlasciwie powiedziec? Jak w ogole mam z siebie wydobyc slowa, ktore ktokolwiek bedzie potrafil zrozumiec? Uslyszalem dzwonek telefonu w czyjejs bransoletce. Spojrzalem na swoja, a serce stanelo mi w gardle. Funkcja wciaz nie dzialala. Borosage nakryl dlonia wlasna bransolete i podniosl ja do ust, mruczac: -Czego? Gdzies tam w swiecie poza scianami tego pokoju czyjs glos powiedzial: -...wypytuja o wieznia, sir. -Niech to diabli! - rozdarl sie Borosage. - Powiedz im, ze go tu nie ma. Mowilem, zeby w czasie przesluchania nikt nam nie przeszkadzal! -Panie administratorze... Borosage jednym slowem przerwal polaczenie i zaklal, kiedy brzeczyk przy bransoletce natychmiast rozdzwonil sie z powrotem. -Panie administratorze, jest tutaj szef ochrony Draco - odezwal sie glos, mimo ze polaczenie przerwano. -Co? - Borosage az zachlysnal sie z niedowierzania. - Dlaczego od razu nie mowisz? Przyslij go tutaj. - Znow popatrzyl na mnie i przysunal mi do twarzy rozge. - Slyszales, swirze? Moze ci sie dotad wydawalo, ze masz klopoty. Teraz dobierze ci sie do gardla macierzysta firma, ty skundlony porypancu. Wpatrzylem sie w jedyne w tym pokoju drzwi, na przemian sciskajac i rozprostowujac palce. Pole zabezpieczajace przy drzwiach na chwile zniknelo. Za nim czekal Sand. Byla z nim Kissindra, jej wuj Perrymeade oraz Protz. Obejrzalem sie na Borosage'a i mialem ochote sie rozesmiac, tylko zabraklo mi odwagi. Borosage zasalutowal, troche sie zmarszczyl, kiedy zobaczyl, ze Sand nie jest sam. -Sir - rzucil - to wlasnie jest jeden z porywaczy. Akurat zaczelismy go przesluchiwac. - Dzgnal mnie rozzarzonym koncem rozgi; wzdrygnalem sie z bolu. Ktos inny syknal, w drzwiach, za plecami Sanda. Sand tylko stal i wpatrywal sie na przemian to w Borosage'a, to w rozge w jego reku, to we mnie. Niedowierzanie na jego twarzy bylo niemal rownie glebokie jak na twarzach Kissindry i jej wuja. Najpierw wszedl do pokoju sam Sand. Inni pozostali na swoich miejscach, zastygli w bezruchu. Zatrzymal sie tuz przed Boro-sage'em i wyciagnal ku niemu reke z arogancja czlowieka przywyklego do wydawania rozkazow. Na twarzy Borosage'a znow zobaczylem zaskoczenie, ale poslusznie wreczyl mu rozge. Tak samo jak wszyscy gapilem sie oniemialy, kiedy Sand bral ja do reki. A on wylaczyl rozge i rzucil na ziemie. -Uwolnic go! - rzucil, wskazujac na mnie. Drgnal, kiedy nikt sie nie ruszyl. Fahd zblizyl sie powoli, zeby mnie rozwiazac, a Borosage'owi blysnela w oczach zadza krwi. Kiedy pasy puscily, opadlem bezwladnie na oparcie i otarlem krew z ust. -Nic panu nie jest? - zapytal Sand, marszczac brwi. -Chyba... nie - wystekalem w odpowiedzi i zobaczylem, jak wszystkim jeszcze bardziej rzednie mina. Wymacalem przylepke pod broda i oderwalem. - Dali mi narkotyki. -To standardowa procedura w przypadku wiezniow hydranskich - odparl szybko Borosage, wbijajac we mnie wsciekle spojrzenie. - Bez narkotyku, ktory blokuje psycho, nie bylibysmy w stanie utrzymac ich w areszcie. Sand nachmurzyl sie jeszcze bardziej, ale sie nie odezwal. -Dajcie mu antidotum - powiedzial tylko. -Chwileczke - zaprotestowal Borosage, ktory juz zaczal odzyskiwac pewnosc siebie. - To moj wiezien... -A wiec tak traktuje pan tutaj wiezniow? - warknal Sand. - Faszeruje go pan narkotykami, a potem biciem wymusza zeznania? - Zerknal przy tym szybko w strone Kissindry, jej wuja i Protza, a ja w glebi ducha zaczalem sie zastanawiac, ile razy sam robil cos podobnego. Borosage poczerwienial na twarzy. -Nie, sir - odparl. - Tylko swirow. - Na jego twarzy wyraznie malowalo sie niezrozumienie i uraza, kiedy pojal, ze Sand nie przybyl tu z przyczyn, o ktore on go podejrzewal. Nie mial teraz pojecia, czego, u licha, ten Sand moze od niego chciec. - Ten mieszaniec bral udzial w porwaniu ludzkiego dziecka przez hydranskich radykalow... - Jego glos trzasl sie od ledwie hamowanego gniewu. - Zlapalismy go na goracym uczynku! Zarzad nakazal mi zrobic wszystko, co konieczne, zeby odzyskac dziecko. Wypelniam rozkazy. Sand zerknal teraz na mnie. Za jego plecami zobaczylem Kissindre i innych, gapili sie na to wszystko, jak dziewice na drzwi burdelu. -Aresztowal pan niewlasciwego czlowieka, Borosage - oznajmil Sand glosem tak wypranym z emocji jak jego szkliste oczy. - I malo brakowalo, zebys bez powodu wpakowal go do szpitala. -Nie, sir! - Borosage spuchl jak po zazyciu trucizny. - Zlapa lismy go, kiedy trzymal w reku identyfikator zaginionego dziecka, tam, w Swirowie. Poza tym wiezien nosi bransoletke, ktora musi byc kradziona, poniewaz, jak panu wiadomo, mieszancy nie moga uzyskac statusu pelnoprawnego obywatela Tau. Sand obrzucil mnie zaskoczonym spojrzeniem, oczyma poszukal bransoletki. Przygladal mi sie jeszcze przez minute, przeprowadzajac Bog wie jakie analizy moich reakcji za pomoca bio-cybernetycznego sprzetu w oczach. Ale powiedzial tylko: -Jeszcze trzy godziny temu panski wiezien i ja bralismy udzial w oficjalnym przyjeciu, razem z reszta tu obecnych. - Wskazal reka za siebie. - Przyjecie to odbywalo sie w Aerie na czesc ekipy ksenoarcheologow, ktorych wasz rzad sprowadzil tutaj do badan nad oblocznymi rafami. Panski wiezien jest jednym z czlonkow tej ekipy. Przebywa na planecie niecaly dzien. Przypuszczam, ze moze nam wszystko jakos wyjasnic. - Znow zerknal na mnie, potem na garstke naburmuszonych korb. - Prosze dac mu antidotum. Borosage ledwie raczyl skinac glowa. Fahd podszedl i przylozyl mi do karku druga przylepke. Czekalem w milczeniu, az odzyskam mowe. Potem powiedzialem powoli i starannie: -Poszedlem na spacer. Chcialem zobaczyc hydranskie miasteczko... - Odwrocilem wzrok, widzac wyraz ich twarzy. - Nagle wpadla na mnie biegnaca kobieta. Trzymala na rekach dziecko. Krzyknela, ze ktos ja goni. Wygladala na przestraszona. Myslalem, ze trzeba jej pomoc. - Znow mnie zastanowilo, dlaczego nie teleportowala sie razem z dzieckiem w bezpieczne miejsce. - Nie wiedzialem, ze to nie jej dziecko. Nie wiedzialem, ze korby... ze sciga ja Korporacja Bezpieczenstwa, a potem bylo juz za pozno. - Wzruszylem ramionami; nauczylem sie odpowiadac z kamienna twarza w pokojach przesluchan w Starym Miescie. -Nie zdziwila pana ta bransoletka? - zapytal Sand z twarza tak samo pozbawiona wyrazu jak moja. -Nie mialem czasu, zeby o tym pomyslec - odparlem zgodnie z prawda. Nie mialem czasu sie zastanowic, czy ktos mnie wrabia, a jesli tak, to dlaczego. Tylko dlatego, ze bylem obcy? Czy moze dlatego, ze poznala, kim jestem? Przypomnialem sobie muskaja- ce moja twarz palce, spojrzenie tamtych oczu... Nie wiedziec skad naplynelo fala uczucie, ktore wiecej mialo w sobie z poczucia straty niz ze zdrady. -Czy zawsze spieszy pan z pomoca zupelnie obcym osobom w... - Sand przerwal i o sekunde za dlugo przygladal sie moim oczom -...kiedy nie ma pan rozeznania w sytuacji? -Tak - odparlem, odwzajemniajac jego spojrzenie. - Jesli wyglada na to, ze jej potrzebuja. -Nie sadzilem, ze Stare Miasto moglo pana tego nauczyc. - Uniosl brwi. -Nie nauczylo - odparlem, wciaz patrzac mu prosto w oczy. Sand wykonal ruch, ktory mogl byc wzruszeniem ramion, choc nie bardzo wiedzialem, co by ono mialo oznaczac. -Dzis w nocy mylnie ocenil pan sytuacje - oznajmil. Siedzialem przez chwile w oczekiwaniu, ale nikt juz nic wiecej nie mowil. Powoli zebralem poly koszuli i pozapinalem sie, potem wlozylem marynarke. Kiepsko sobie radzilem z calkiem zdretwialymi palcami. Podnioslem wzrok i napotkalem pelne napiecia spojrzenie jasnych oczu Kissindry. Ucieklem wzrokiem w bok i otarlem z brody na wpol zaschnieta krew. Kiedy wreszcie sie podnioslem, cale cialo naprezylo sie w oczekiwaniu na cios, ktory popchnie mnie z powrotem na krzeslo. Jednak nic sie nie stalo. -Czy teraz moge juz pojsc? - zwrocilem sie do Sanda, igno-rujac Borosage'a. Zrobilem krok w strone drzwi. -Czy jest tu jego opiekun? - zapytal Borosage, patrzac wprost na mnie, ale tak jakby mnie wcale nie bylo. - Wiezien jest polkrwi mieszancem. Nie moge go wypuscic, jezeli nie bede mial w aktach jego pozwolenia na prace i zapewnienia od ludzkiego opiekuna, ze w przyszlosci nie wpakuje sie w zadne klopoty. Zaklalem pod nosem; kiedy obrocilem sie gwaltownie, zobaczylem, ze zbiry Borosage'a staja na bacznosc. -To obywatel Okregu Federalnego Quarro... - odezwal sie wuj Kissindry nieco zbyt ostrym tonem. - Nie podlega prawom dotyczacym obcych zamieszkalych na stale na ziemiach Tau. -Ja okreslam polityke Tau w tym sektorze - odparowal Borosage przez zacisniete zeby, jakby swoim tonem Perrymeade posunal sie odrobine za daleko. - Ja odpowiadam za egzekwowanie prawa na tym terenie i dopoki nie uslysze od zarzadu czegos wrecz przeciwnego, kazdy, kto tu postawi stope, musi sie pogodzic z moja interpretacja prawa. Wszyscy osobnicy o hydranskim pochodzeniu - wyplul to z siebie - musza miec ludzkiego opiekuna, ktory przyjmie za nich odpowiedzialnosc. W przeciwnym razie nie uzyskaja wstepu na tereny znajdujace sie pod panowaniem Tau. -Ja jestem jego opiekunem - rzucila Kissindra, przepychajac sie do przodu. Zacisniete usta tworzyly waska biala linie. - Potwierdze wszystkie dane, jakich pan sobie zazyczy. -Otworzyc akta - mruknal Borosage w strone ukrytego gdzies w tym pokoju komputerowego portu. Usta wykrzywil mu paskudny usmiech. - A do czego ma pani zamiar wykorzystac tego osobnika o mieszanej krwi, panno Perrymeade? Do celow zawodowych czy rekreacyjnych...? Kissindra splonela krwistym rumiencem. Janos Perrymeade zaklal pod nosem i wystapil naprzod. Sand zlapal go twardo za ramie i przytrzymal w miejscu dokladnie tyle, ile bylo trzeba, zeby ten odzyskal panowanie nad soba. Wyraz twarzy Sanda nie zmienil sie ani na jote, ale zaraz zobaczylem, jak twarz Borosage'a pokrywa sie czerwonymi cetkami gniewu i zdalem sobie sprawe, ze musza sie teraz jakos komunikowac - najpewniej sie kloca. Ludzie zmuszeni byli poroz-pruwac sobie cialo i pozakladac cale zwoje sztucznych obwodow, zeby uzyskac nieudolna imitacje tego, z czym kazdy Hydranin sie rodzil. Nawet Borosage musial miec w sobie jakas biocybernetyke, zeby moc wykonywac te robote. Przyjrzalem sie stopowej pokrywie jego czaszki, zastanawiajac sie, jak dalece mogl byc zmieniony. W koncu Sand znow spojrzal na mnie. -Jest pan wolny - rzucil bezdzwiecznym glosem. - To godne ubolewania nieporozumienie zostalo juz calkowicie wyjasnione. Draco sklada najszczersze przeprosiny za wszelkie niedogodnosci i klopoty, jakie mogl spowodowac ten incydent. Jestem pewien, ze skoro panska interwencja spowodowala ucieczke porywacza, nie zlozy pan zadnych zazalen na sposob, w jaki pana tu potraktowa- no. - Wpatrywal sie we mnie martwo niemrugajacymi oczyma. W koncu zwrocil twarz na Borosage'a. -Wyrazy ubolewania - rzucil tamten z lodowatym spojrzeniem i zacisnal piesci. Ciekawe, nad czym tak ubolewa. Nic nie odpowiedzialem, bo az nazbyt dobrze wiedzialem, kiedy mam trzymac gebe na klodke. Zobaczylem, ze twarz Kissindry, podobnie jak twarz jej wuja, wypelnia sie niepokojem, kiedy oboje patrzyli na mnie wyczekujaco. W koncu wiec kiwnalem glowa, przelykajac wlasny gniew jak smak krwi w ustach. Przeszedlem przez pokoj niezbyt pewnym krokiem i znalazlem sie w drzwiach, gdzie od Borosage'a i jego korb oddzielala mnie sylwetka Sanda. Wuj Kissindry ofiarowal mi sie z pomoca, ale potrzasnalem odmownie glowa. Odwrocilem sie plecami do krzesla i wiezow, do rozgi i tych, ktorzy jej przeciw mnie uzyli, po czym opuscilem posterunek. Znow znalezlismy sie na ulicy - na tej idealnie czystej, cichej, doskonale oswietlonej ulicy. Obejrzalem sie przez ramie na wejscie do komisariatu, na te ciemne usta otwarte w wiecznie zadziwionym "o". Nie roznily sie niczym od pol tuzina innych wejsc do innych budynkow przy tej samej ulicy. Nie wiadomo dlaczego wydaly mi sie przez to o wiele bardziej przerazajace, niz gdyby widnial nad nimi wielki napis "wiezienie". -Pieprzone dranie... - mruknalem i natychmiast poczulem skurcz gardla. Kissindra dotknela mojego ramienia. Przestraszony, szarpnalem sie w bok. Zabrala reke. Podnioslem dlon, bo nie chcialem, zeby tak wyszlo, wcale nie chcialem, zeby przestala mnie dotykac. Nagle zapragnalem poczuc dookola siebie jej ramiona, jej wargi na moich posiniaczonych ustach - nie obchodzilo mnie, jak bardzo by to zabolalo ani co pomysleliby sobie inni. Chcialem tylko poczuc przy sobie jej cialo, pragnalem jej... Zrobilem gleboki wdech, zeby wziac sie w garsc, i otarlem usta wierzchem dloni. Dopiero teraz zdalem sobie sprawe, ze nie ma miedzy nimi Ezry. A co wiecej, ucieszylo mnie to niemal tak jak to, ze znow jestem na wolnosci. Wkurzylem sie za to na siebie, niemniej tak przedstawiala sie rzeczywistosc. -Nic dziwnego, ze FKT prowadzi przeciwko wam sledztwo w sprawie naruszania prawa - mruknalem, patrzac twardo na wuja Kissindry. Krzywiac sie, odwrocil wzrok, ale Sand odpowiedzial mi zaraz: -W tym, co pana dzisiaj spotkalo, nie bylo zadnego naruszenia prawa. -Co pan przez to rozumie? - zapytalem, patrzac na niego w zdumieniu. -Zgodnie z ustawa o bezpieczenstwie wewnetrznym, kazdy, kogo podejrzewa sie o to, ze stanowi zagrozenie dla korporacyjnego panstwa, moze byc zatrzymany bez koniecznosci postawienia mu zarzutow na nieograniczona ilosc dwuletnich okresow. Juz mialem zapytac, czy mowi powaznie, ale sie rozmyslilem. Nie trzeba bylo czytac w myslach, zeby stwierdzic, ze raczej nie grzeszy poczuciem humoru. -Ten przepis stanowil czesc doslownie kazdego konglomera-towego statutu - wtracil Perrymeade, jakby trzeba sie bylo z tego tlumaczyc - jeszcze od czasow kolonialnych, na planetach z... ludnoscia miejscowa. -To nie znaczy, ze jest w porzadku - odparlem. Popatrzylem na Kissindre. Starala sie spojrzec mi w oczy, ale po chwili i ona odwrocila wzrok jak jej wuj. Nie odezwala sie. Nikt sie nie odezwal. -Chyba wroce teraz do hotelu - oswiadczylem. - Idziesz? - zwrocilem sie w koncu do Kissindry. -Ja... Wujek Janos zaprosil mnie, zebym nocowala dzisiaj u niego. - Zerknela na Perrymeade'a, potem znow na mnie. - A moze bys polecial z nami? -Tak, moze bys polecial z nami? Wszyscy bardzo sie uciesza - dodal Perrymeade. Po raz pierwszy, odkad opuscilismy posterunek, spojrzal prosto na mnie, jakby dopiero teraz znalazl sposob na to, zeby odzyskac twarz. -Nie sadze - odparlem, potrzasajac glowa. Nie czulem sie na silach, zeby spedzic reszte nocy na omawianiu stosunkow miedzy-rasowych z ludzmi, ktorzy sa karani piecdziesieciojednostkowa grzywna, kiedy zapomna przetworzyc smieci. Ciekawe, jaka grzywna grozi za nieprzypilnowanie niesfornego goscia... albo za nie- potraktowanie go jak czlowieka. - Mimo wszystko dziekuje - dodalem polglosem, bo zdalem sobie sprawe, ze to, co wydostano sie ze spuchnietych ust, nioslo wiecej znaczen, niz chcialem. -Naprawde wydaje mi sie, ze powinnismy omowic... panujaca tu sytuacje, okolicznosci... - Perrymeade urwal, machnal reka w strone moda, ktory ladowal wlasnie na jego bezglosne wezwanie. Na smuklym, lekko wypuklym boku widnialo logo Tau. -Nie ma o czym mowic - odparlem. Nie bylem pewien, czy mam na mysli siebie, czy ich. Slowa zabrzmialo dretwo, tak jak odretwiale bylo teraz cale moje cialo z wyjatkiem wnetrza ust. Dotknalem rozdartego policzka przygryzionym jezykiem - zabolalo. -W takim razie odwioze pana do hotelu... - odezwal sie Protz, ktory ozyl po raz pierwszy od chwili, kiedy zobaczylem go w drzwiach pokoju przesluchan. Polozyl mi dlon na ramieniu, jakby spodziewal sie, ze znowu znikne. Nieco zbyt szorstko wyrwalem sie mu spod reki i zobaczylem, ze Sand obrzuca mnie dziwnym spojrzeniem. -Chyba nie musze panu mowic - odezwal sie - ze raczej nie zyskalismy tam dzisiaj zadnych przyjaciol. - Skinal glowa w strone posterunku za naszymi plecami. Zaskoczylo mnie, ze i ja zostalem wlaczony w to "my". - To byl pozalowania godny incydent. Ale na pana miejscu postepowalbym raczej... ostrozniej podczas pobytu w Riverton. Nachmurzony, kiwnalem glowa. -W takim razie prosze mi pozwolic wezwac taksowke... - upieral sie Protz, brnac dalej. -Niepotrzebna mi panska pomoc - odparlem. Wezwalem taksowke przez bransoletke danych, pokazujac im wyraznie, ze mam takowa i mam prawo z niej korzystac. -Juz po godzinie policyjnej - upomnial mnie Protz. - Niech pan uda sie wprost do hotelu... -Odpieprz sie - mruknalem, a on caly zesztywnial. -Jutro wyruszamy na rafe. - Kissindra wsunela sie miedzy nas, zmuszajac mnie w ten sposob, zebym na nia spojrzal. Nie bylem pewien, czy to miala byc obietnica, czy raczej przypomnienie, na wypadek gdybym nie nadazal. Jeszcze raz kiwnalem glowa i wpatrzylem sie w noc. W oczekiwaniu na srodek transportu przeszukiwalem wzrokiem omywana rzesistym swiatlem ciemnosc. Cala reszta czekala dookola mnie, dopoki nie przyleciala taksowka. Wsiadlem, ale nie udalo mi sie powstrzymac Protza przed wydaniem jej polecen, az wreszcie zamknely sie drzwi. Opadlem bezwladnie na siedzenie i oparlem stopy o drugie, kiedy mod szybko podnosil sie w gore. W koncu moglem przestac sie miec na bacznosci, zostawialem to wszystko za soba. Wygladalem przez okno na ciche miasto pode mna. Myslalem o wszystkich porzadnych obywatelach Riverton - grzecznie spiacych w lozeczkach, bo tak im kazano. A przynajmniej udajacych grzecznych. Przyszlo mi na mysl Stare Miasto, gdzie spedzilem wiekszosc zycia - pomyslalem o tym, ze tak naprawde ozywalo dopiero noca. Zylem wtedy mysla o nocy, zylem dzieki niej, dzieki niej przetrwalem. Noc byla pora, kiedy zjawiali sie turysci i bogaci frajerzy z Quarro, szukajacy wrazen, ktorych nie dalo sie znalezc w miejscach takich jak Tau Riverton. Tutaj nie bylo zadnego Starego Miasta - w konglomeratowej enklawie nie ma miejsca na zadne dewiacje. Wszystko tu jest stateczne i rozsadne, czyste, uprzejme, zdrowe i kwitnace. Wszystko znajduje sie pod kontrola. Na tych ulicach nie zdarzaly sie nieuka-rane zbrodnie, nie handlowano narkotykami. Nie bylo tu zlodziei, dziwek, uchodzcow, nie bylo sierot gwalconych w ciemnych uliczkach. Nie bylo takich, co wypluwaja pluca na chodnik z powodu choroby, ktorej nazwe reszta ludzkosci dawno zdazyla zapomniec. Nie bylo swirow. Taksowka kazala mi zdjac nogi z obicia. Zdjalem, a w srodku bol wspomnien o Starym Miescie rozgorzal jak jatrzaca sie rana. Ci tutaj probowali wmowic swiatu, ze zycie tu jest lepsze niz w miejscu takim jak Quarro. Ze ludzie tu sa lepsi. Ale oni tylko lepiej kryli zgnilizne. Potarlem obita twarz oparzona reka, wygladajac w rozjarzona swiatlami ciemnosc nocy. Mod wypuscil mnie przed wejsciem do hotelu, upomniawszy, zebym niczego nie zapomnial. -Nie ma szans - odparlem. Wszedlem przez wysoko sklepiony hol pelen drzew i kwitnacych krzewow, ktore wygladaly o nie- bo zdrowiej ode mnie, potem dalem sie powiezc windzie w glab wiezy. Przeszedlem pare metrow do drzwi wlasnego pokoju i ani razu nie musialem przy tym spojrzec w twarz zadnemu nadmiernie opiekunczemu przedstawicielowi sluzby hotelowej. Drzwi odczytaly dane z bransoletki i wpuscily mnie do srodka. Zaraz sie zamknely, odcinajac mnie od reszty swiata, tak ze wreszcie moglem poczuc sie bezpieczny w pokoju, ktory wygladal dokladnie tak samo jak wszystkie inne pokoje w tym hotelu. Bylem ciekaw, czy inni czlonkowie ekipy wrocili juz z przyjecia. Ale to wlasciwie nie mialo zadnego znaczenia, bo nie znalem tam nikogo z wyjatkiem Ezry, ktorego nie lubilem. Zwalilem sie na lozko i poprosilem system o lod i apteczke. Po scianie naprzeciwko sciekal ruchomy fresk - hipnotyczne ksztalty przelewajacej sie czerni - ten rodzaj sztuki, ktory mogl sprawic, ze rano, po przebudzeniu, nie wiedziec czemu czlowiek mial ochote podciac sobie zyly. Zeby sie go pozbyc, wywolalem trzy-de. Poprosilem o "Independent News". Nic z tego. Pojawilo sie natomiast nagranie ostatniego wydania "Wiadomosci Tau". Lezalem, sluchajac jednym uchem prezentowanej wlasnie galerii lotrow: tych, ktorzy dali sie zlapac na szmuglowaniu pornosow, smieceniu albo wyszli z publicznej toalety, nie umywszy rak. Powinno tez cos byc o porwaniu. Nie bylo. Widzialem natomiast krotki, nic niemowiacy fragment o przylocie ekipy naukowej, przeplatany scenkami z przyjecia w Aerie. Konczyl go widok oblocznych raf i dlugie zblizenie oblocznych wielorybow. Siegnalem po helm i poprosilem o wszystkie obrazy dotyczace raf i wielorybow, jakie znajduja sie w systemie. Kiedy maska przystosowala sie do twarzy, pokoj dookola zniknal. Wylaczylem dzwiek, bo i tak wiedzialem wszystko, co podklad glosowy Tau moglby mi powiedziec. Przynajmniej przez kilka minut moglem znajdowac sie tam, gdzie chcialem, czulem dotyk wiatru, przegladalem widok za widokiem, gdyz kazdy z nich niosl mnie dalej w glab tajemnicy, ktora wszystkie moje zmysly nazywaly pieknem... Az w koncu strumien obrazow - formacje raf, wylozone na zielonej ziemi jak ofiary dla oczu Boga, wieloryby gnane wiatrem jak przesycony sloncem dym na tle lazurowego nieba - pociekl w bialy szum neuronow. Lezalem nieruchomo, az ostatni fantom wypalil sie w koncowkach moich nerwow. Kiedy zniknely obrazy, wychynely spod nich wspomnienia dzisiejszej nocy. Z dzika zloscia kazalem sobie pamietac, po co tu jestem, pamietac, ze Kissindra Perrymeade zechciala wlaczyc mnie do swojej ekipy, poniewaz w interpretacyjnej robocie bylem lepszy niz ktokolwiek inny. Nie przybylem na Ucieczke po to, zeby dac sie aresztowac w Swirowie, zeby upokorzyc siebie lub ja, zeby sprawic, ze Tau pozaluje, iz nas tutaj zaprosilo do wykonania pracy, ktora przynajmniej ten jeden raz nie przyniesie im zysku... Przelecialem przez menu oprogramowania, zeby znalezc cos, co pozwoli mi nie myslec, cos, co powstrzyma ciezka piesc zlosci, ktora tlukla od srodka w klatke piersiowa. Zlosci, ktorej nie moglem zapomniec, z nikim podzielic ani przegnac precz. Szukalem sposobu na zlagodzenie wewnetrznego napiecia, zeby moc zasnac, dzieki czemu jutro rano bede mogl spojrzec w te wszystkie ludzkie twarze o nienagannie okraglych zrenicach i nie powiem im: idzcie do wszystkich diablow. Na menu wideo nie dostrzeglem nic z wyjatkiem programow sluzb publicznych, dokumentalnych produkcyjniakow i przypadkowo dobranych glupawych interaktywow, przy ktorych jeszcze nie tak dawno temu moglbym spedzic szczesliwie cale godziny... Tylko ze tutaj interaktywy zaczynaly sie od cenzorskiego znaczka, a to oznaczalo, ze wycieto z nich wszystkie lepsze kawalki. Zerwalem z glowy helm i cisnalem na podloge. Helm wycofal sie na swoje miejsce przy lozku jakby wleczony jakas niewidzialna reka. Z cichym pstryknieciem wpasowal sie w idealnie gladka konsolete, jakby chcial mi dac cos do zrozumienia na temat moich obyczajow. Kazalem wylaczyc ekran scienny i wywolalem menu muzyczne. Bylo rownie nieswieze. Polozylem sie z powrotem na lozku, akurat tak cieplym i wygodnym jak trzeba, i ssalem lod, wpatrujac sie w bialy, anonimowy sufit. Przez dlugi czas lezalem w bezruchu. Po jakims czasie pokoj doszedl do wniosku, ze zasnalem, i wylaczyl swiatlo. Ten fakt ledwie do mnie dotarl, bo zatopilem sie bez reszty w ciemnych uliczkach wspomnien, wciaz od nowa zderzajac sie z obrazem kobiety o sciagnietej cierpieniem twarzy, slyszalem jej glos, ktory blagal mnie o pomoc. "Chca mi zabrac dziecko..." Ale to nie bylo jej dziecko. "Podloze polityczne - mowili. - Radykalowie, dysydenci". Opiekowala sie tym dzieckiem - chlopcem, mowili, ze to chlopiec, nie mogl miec wiecej niz trzy, cztery lata. Dlaczego to powiedziala - dlaczego cos takiego i dlaczego akurat do mnie? Przeciez mnie nie znala, nie mogla wiedziec, co spowoduja jej slowa, nie mogla wiedziec, co stalo sie kiedys, dawno temu i daleko stad, innej, podobnej do niej kobiecie z dzieckiem, podobnym do mnie... O ciemnosci, krzykach i oslepiajacym koncu wszystkiego. O ciemnosci... o tym, jak leci sie coraz glebiej i glebiej w mrok. 4 Obudzilem sie rozciagniety na tym samym idealnym lozku, w tym samym idealnym hotelowym pokoju, dokladnie tak samo jak w chwili, kiedy opuscila mnie swiadomosc. Moje nowe ubranie wygladalo tak, jakbym padl ofiara ulicznej napasci.Przez okno, ktore wczoraj w nocy bylo sciana, wlewal sie wschod slonca, a pokoj bez konca powtarzal mi uprzejmie, zebym raczyl dzwignac tylek z lozka. Odgarnalem wlosy z oczu i sprawdzilem, ktora godzina. -Jezu! - mruknalem do siebie. Za piec minut ekipa miala wyruszyc do bazy naukowej, ktora Tau przygotowalo dla nas w hydranskiej Ojczyznie. Przetoczylem sie na skraj lozka, a kiedy usilowalem sie podniesc, zdalem sobie sprawe, jak straszliwego mam kaca. Zrzucilem wieczorowe ciuchy, przeklinajac przy kazdym siniaku, na ktory sie natknalem. Nawet kiedy bylem nagi, nie znajdowalem ucieczki od gorzkich wspomnien wczorajszej nocy. Cisnalem ubranie w drugi kat pokoju. Potem wlozylem znoszona tunike i dzinsy, ciezka kurtke i buciory - jedyne ciuchy, jakie mialem, a zarazem jedyne, jakie byly mi potrzebne - az do wczoraj. Nic juz nie moglem poradzic na strupy na twarzy i brudne wlosy. Obwiazalem glowe chustka i mialem nadzieje, ze nikt mi sie nie bedzie przygladal. Juz mialem opuscic pokoj, kiedy poczulem, ze nadal mam niepewny krok, wiec wrocilem na chwile, zeby przylozyc sobie plaster detoksykacyjny, a z kieszeni wieczorowego garnituru wydobyc garsc pokruszonych krakersow. Wepchnalem je do ust i wsiadlem do windy, ktora powiozla mnie w dol. Wysiadlem wprost w pelen zieleni skwer, tuz za Mapesem, multisensorycznym spektroskopista naszej ekipy. Reszta jej czlonkow juz byla na miejscu, ploneli z niecierpliwosci, zeby pierwszy raz spojrzec z bliska na rafy. Wciagnalem rekawiczki i tylko kiwnalem glowa na dzien dobry, zeby nie okazac, jak bardzo jestem zdyszany. Kilkoro z nich spojrzalo na mnie po raz drugi, na slady wczorajszego poslizgu na twarzy. Ale o nic nie zapytali. -Dzien dobry - rzucilem, kiedy podeszla do mnie Kissindra, ubrana dzis mniej wiecej tak samo jak ja. Kiedy przystanela obok, dostrzeglem na jej twarzy cien wahania. -Wszystko w porzadku? - zapytala polglosem, zeby sprawa zostala miedzy nami, tak samo jak spojrzenie, ktore poslala, dotykajac mojego ramienia. Tym razem sie nie uchylilem. -Jasne - odparlem. - Kiedys Korporacja Bezpieczenstwa mnie tlukla bez przerwy. Wstrzymala oddech, a ja troche zbyt pozno sie zorientowalem, ze potraktowala te slowa powaznie. -Zartowalem - mruknalem, ale mi nie uwierzyla. - Nic mi nie jest. Czy zlapali porywaczke? Sploszyla sie lekko. -Nie. Kocie... ta Hydranka... czy bylo w tej sprawie jeszcze cos poza tym, co powiedziales Sandowi? Ciekawe, kto kazal jej o to zapytac. -Nie. -No to dlaczego wyszedles z przyjecia? Czy to przez Ezre? -Miejze do mnie wiecej zaufania - odparlem. Odwrocilem nachmurzone spojrzenie, bo jej oczy przewiercaly mnie na wylot. - Z powodu Hydran. Przez chwile stala w milczeniu. W koncu zapytala ostroznie: -To znaczy, dlatego ze jestes pol-Hydraninem? Potrzasnalem przeczaco glowa. -W takim razie... -Daj temu spokoj, Kissindro. Spuscila wzrok z takim wyrazem twarzy, ktory chyba tylko ja umialem u niej wywolac. -To niewazne - dodalem, czujac sie jak ostatni dran. - Juz po wszystkim. Teraz chce tylko o tym zapomniec. Pokiwala glowa, ale widzialem wyraznie mnostwo watpliwosci, pytan bez odpowiedzi. -Jak tam wizyta u wujka? - zapytalem, bo trzeba bylo cos powiedziec, zmienic temat. Wzruszyla ramionami z wymuszonym usmiechem. -Dobrze. - Przez chwile nawet w to wierzylem, bo i ona prawie w to wierzyla. Ale zaraz kaciki jej ust opadly markotnie, jakby przygniecione ciezarem klamstwa. - Ich sasiedzi naprawde nie wiedza, ze on jest komisarzem do spraw Obcych. - Wpatrzyla sie w niebo, jakby tam wysoko odkryla nagle cos zupelnie nieprawdopodobnego. - Oni naprawde nie wiedza. - Zacisnela piesci w kieszeniach kurtki, naciagajac gruby material. - Nie wiedza. Wypuscilem powietrze z dzwiekiem, ktory brzmial jak smiech, a nie jak dlawiacy mnie gniew. -Kiss... - Podszedl do nas Ezra Ditreksen i objal ja wpol. - Stesknilem sie za toba... - Pochylil sie i pocalowal ja w usta. Odwrocilem wzrok, bo wygladalo to tak, jakby chcial mi cos udowodnic. Obmacalem kieszenie w poszukiwaniu kamfy, jednoczesnie przypomnialem sobie, ze nie towarzyszyl jej wczoraj wieczorem na posterunku. Moze po tym, jak publicznie potraktowal Perrymeade'a, nie zostal zaproszony. -A tobie co sie stalo? - Tym razem zwrocil sie do mnie. - Wplatales sie w jakas bojke, na litosc boska? Wepchnalem do ust kawalek kamfy i dalem mu dokladnie obejrzec siniaki i peknieta warge. Jego pytanie oznaczalo, ze naprawde nie wie, co mi sie przydarzylo wczorajszej nocy, i ze takze pozostali tego nie wiedza. Nagle zrobilo mi sie znacznie lzej. -Upadlem - odparlem. Skrzywil sie z obrzydzeniem, a twarz Kissindry zrobila sie nagle bez wyrazu. -Mowilem ci, ze byl pijany - mruknal. -Ezra - upomniala go, marszczac brwi. Chyba tylko to ma mu zawsze do powiedzenia, przynajmniej w mojej obecnosci. -Miales szczescie, ze nie podpadles Korporacji Bezpieczenstwa, wychodzac w takim stanie - powiedzial do mnie Ezra. - Pomijajac juz fakt, ze obraziles naszych gospodarzy. Odszedlem od nich szybko, zanim zrobilbym cos, czego on zalowalby o wiele dluzej ode mnie. Powietrze nade mna wypelnila wibracja, ktora byla zarazem czyms wiecej i czyms mniej niz dzwiekiem. Razem z innymi popatrzylem w gore i zobaczylem, jak z porannego nieba opada ku nam transportowiec. Wyladowal wprost na gladkiej powierzchni tarasu-ladowiska; metaliczne boki pokrywaly znaki w kolorach Tau, rozne ostrzezenia i cale mnostwo wskazowek i polecen. Z otwartego luku wyszedl ku nam Protz w termokombinezo-nie. Widzialem, ze w ciemnawym wnetrzu czekaja za nim i inni. Zaciekawilo mnie, czy jest wsrod nich chocby jeden Hydranin, bo w koncu powodem naszego przybycia tutaj byly obloczne rafy, uznawane przez Hydran za swiete miejsca. Ciekawe rowniez, czy ktokolwiek zapytal Hydran, co sadza o tym, ze ktos bedzie grzebal sie w ich religijnych tradycjach. Pewnie nikt. Patrzylem, jak ci inni jeden po drugim wychodza. Sami ludzie. Nie bylem pewien, czy odczuwam rozczarowanie, czy ulge. Bylo tu tych dwoje inspektorow FKT, ktorych widzialem na przyjeciu - kobieta o nazwisku Osuna i mezczyzna, niejaki Givechy. Nie wygladali na zachwyconych przejazdzka. Protz sprawial wrazenie zdenerwowanego. Zastanawialem sie, czy boi sie, ze wypaplam cos na temat ostatniej nocy. Wyraznie unikal mojego wzroku. Ostatni, ktory wyszedl z pojazdu, nie wygladal, jakby nalezal do tej paczki. Mozna by sadzic, ze to autostopowicz, gdyby nie znaki Tau na kurtce. Byl wysoki i smukly, chyba pod trzydziestke, mial czarne wlosy, ciemne oczy i pociagla twarz o sceptycznym wyrazie, ogorzala na ten sam muszkatolowy odcien, jaki widzialem na twarzach w Swirowie, choc bylem zupelnie pewien, ze jest stuprocentowym czlowiekiem. Protz zaczal nas sobie przedstawiac. Ta czynnosc stanowila chyba caly sens jego istnienia. Przedstawil nam obcego mezczyzne jako Luca Wauno, ktory pracuje dla Tau jako tropiciel oblokow. Spojrzalem na niego z prawdziwym zainteresowaniem - jego praca polegala na obserwowaniu i notowaniu ruchow oblocznych wie lorybow. Z wyjatkiem takich dni jak dzisiaj, kiedy odgrywal role przewodnika. Wauno - jesli w ogole reagowal - tylko pochylal lekko glowe przed kazda z przedstawianych mu osob. Sprawial wrazenie, jakby wolal byc gdzies na jakims pustkowiu i gapic sie w niebo. Jedyny przelotny usmiech z towarzyszeniem kilku slow pojawil sie dopiero wtedy, gdy Protz przedstawil mu Kissindre. Widzialem, jak cos do niej mowi. Mial krzywe zeby. Nieczesto widzi sie cos takiego. Kiedy Protz dotarl do mnie, Wauno zmierzyl mnie spojrzeniem, w ktorym takze blysnelo zainteresowanie. -Hydranin? - zapytal. A poniewaz za tym pytaniem nie krylo sie nic obrazliwego, potwierdzilem skinieniem glowy. -W polowie. Gleboko osadzone oczy przemknely szybko po pozostalych. -W takim razie nie jestes chyba Uciekinierem. -Od jakiegos czasu nie. Jeszcze raz uwaznie przyjrzal sie mojej twarzy, oceniajac widoczne na niej obrazenia. Podniosl dlon do malego ozdobionego paciorkami woreczka, ktory zwisal mu z szyi na sznurku. -No to nie daj sie znow wrobic - mruknal. Potrzasnal glowa i odszedl, kiedy zaczal sie do nas zblizac naburmuszony Protz. Wauno szedl juz z powrotem do transportowca. Razem z reszta ruszylem za nim. Kissindra zajela miejsce obok niego, gdyz stamtad rozposcieral sie najlepszy widok. Ezra usiadl kolo mnie, jak zwykle skwaszony i pelen urazy, choc jak zwykle nie moglem sie domyslic powodow. Wauno odchylil sie do tylu w fotelu i podlaczyl palce do konsolety. Nie rzucilo mi sie w oczy nic szczegolnego w jego rekach, tylko te zeby - nawet u niego biocybernetyka musiala byc schludna, wedlug standardow Tau. Pojazd uniosl nas, pozostawiajac za nami plac i miasto jak spozniona mysl. Wzialem gleboki oddech i spojrzalem przed siebie, kiedy odrywalismy sie od krawedzi swiata Tau. Od wodospadu lecielismy z biegiem rzeki, ktora wila sie w wezowym tancu miedzy erozyjnym krajobrazem raf, wprost w samo serce rezerwatu Hydran. Tau nazywalo to "Ojczyzna", jakby ta czesc ich ziemi bardziej nalezala do Hydran niz wszystkie inne. Zmusilem sie, zeby przestac myslec o Tau, przestac ogladac powtorki z wydarzen ostatniej nocy i skupic sie na chwili obecnej. Przeciez za chwile mialem doswiadczyc czegos zupelnie niewiarygodnego - czegos, co powinno nadac naszemu zyciu wlasciwe proporcje. Obloczne wieloryby, stworzenia, dzieki ktorym zaistnialy rafy, wchodzily w sklad tego swiata znacznie dluzej niz Hydranie czy ludzie. Byly istotami-koloniami, gdyz kazda jednostka skladala sie z niezliczonych odrebnych drobinek, funkcjonujacych w zespole jak komorki mozgu. Absorbowaly energie bezposrednio ze slonca, a materie z czasteczek powietrza. Cale swoje zycie spedzaly na niebie, kondensujac dookola siebie czasteczki pary wodnej, tak ze spowijala je mgla. Dla kogos, kto patrzyl jedynie zwyklymi ludzkimi oczami, niepodobna bylo odroznic ich od zwyklych chmur. One zas - jesli kiedykolwiek spogladaly w dol - nic sobie nie robily z ludzkich czy hydranskich spraw. Ich formy imitowaly nieustannie w niespokojnym ruchu atmosfery... Mysli przeplywaly i zmienialy sie, a kazda byla wyjatkowa, lsniaca i zupelnie przypadkowa. Ale tak samo jak wewnatrz fraktalnych ukladow panuje ukryty porzadek, tak i wsrod ich kaprysow kryly sie chwile geniuszu. Wyjatkowosc ich mysli polegala jeszcze na czyms - byly materialne, tak samo namacalne i trwale, jak bezcielesne sa mysli ludzi. Porzucone dumania spadaly z nieba doslownym deszczem marzen i snow. Ten deszcz snow pietrzyl sie potem w miejscach, gdzie obloczne wieloryby szczegolnie lubily sie gromadzic, przyciagniete jakims szczegolem krajobrazu, warunkami klimatycznymi albo fluktuacjami magnetosfery planety. Po jakims czasie myslowe ekskrementy, porzucone umyslowe igraszki, formowaly dziwne krajobrazy jak ten, ktory przesuwal sie teraz pod nami. Po setkach, a moze tysiacach lat rafy staly sie dlugimi na setki kilometrow i grubymi na setki metrow warstwowymi tworami pelnymi wiedzy. "Dzika biblioteka" - tak nazywali je badacze Tau w plikach, ktore przejrzalem. Naukowcy z ekipy, kiedy przypuszczali, ze nikt nie slyszy, nazywali je oblocznym lajnem. Nietknieta formacja raf, ktora przybylismy zbadac - tak samo jak inne, eksploatowa ne przez Tau - byla aminokwasowym gulaszem z rekombinantow, ktore tylko czekaly, zeby wygarnac je z podloza i przeslac do wiecznie glodnych postepu laboratoriow. Wszystko w imie jeszcze wiekszych zyskow Draco. Draco, poprzez swoje zalezne holdingi, stalo sie liderem badan nad nanotechnologia, ale nanotechniczne poletko juz od lat cechowala calkowita stagnacja. Najpotezniejsze konglomeraty Federacji wydawaly miliardy na badania i materialy, ale osiagaly w najlepszym razie bardzo ograniczone sukcesy, a tych kilka narzedzi i produktow, jakie przy tym powstaly, bylo rownie ograniczonymi, o ile nie bezsensownymi, polprzydatnymi industrialnymi "wspo-magaczami". Proteiny, a zwlaszcza enzymy, to czysta nanotechnika samej natury, a rafy byly usiane protoidalna materia tak zlozona i wyjatkowa, ze podobnej na ogol nie spotykalo sie nigdzie. Najbardziej obiecujace z odkryc Tau przesylano do specjalistycznych laboratoriow w calej miedzygwiezdnej hegemonii Draco, a tam naukowcy analizowali ich strukture i probowali odtworzyc lancuchy bialkowe. Draco znalazlo sposob na to, by zsyntetyzowac te, ktore ukrywaly najwiekszy potencjal, a jesli nie istniala jeszcze na tyle zaawansowana technologia, ze pozwalalaby reprodukowac znalezisko, domagalo sie kolejnych dostaw z kopalni Tau. Ale to samo podloze, ktore stworzylo biologiczne "maszyny" twardsze od diamentu i hybrydy enzymatycznych nanodronow, umozliwiajace wyprodukowanie ceramostopu, jezylo sie od nieprzewidywalnych pulapek, smiertelnie niebezpiecznych. Byly takie fragmenty mysli, ktore czynily samo dobro, i inne, znacznie liczniejsze, ktore byly zupelnie niezrozumiale. Trafialy sie tez takie, ktorych nie da sie opisac inaczej, jak tylko slowem "szalencze". Podloze raf utrzymywalo je w stanie niegroznej, potencjalnej inercji. Ale zlozone proteiny szybko niszczaly, kiedy usuwalo sie je ze stabilizujacego podloza, a w samym wnetrzu rafy istnialy "miekkie punkty", wakuole, gdzie zaczelo sie rozkladac samo podloze. Gnijacy material mogl spowodowac cokolwiek: od paskudnego zapaszku po eksplozje o sile kilku kiloton. Na nieostroznych wy-dobywcow czekalo tysiace biologicznie groznych katastrof... Zbior danych, w ktorym marynowal sie moj mozg, zwinal sie w koncu i zamknal, umykajac z powrotem do pamieci dlugoterminowej. Nagle znalazlem sie sam z zupelna pustka w glowie. I tak ja pozostawilem. Ucieklem myslami w cisze, w ktorej nie istnial nikt inny, gdzie nie istnialo nic z wyjatkiem dlugiej rafy wzdluz biegu rzeki, nawarstwionych kolejno monolitow sennego krajobrazu. Cos drgnelo w glebi umyslu i juz wiedzialem, dlaczego Hydranie nazwali je swieta ziemia...Wiedzialem. Wiedzialem... Cos mnie potracilo i nagle wszystko zniknelo. Wyprostowalem sie gwaltownie, stloczony razem z innymi w rozbrzeczanym wnetrzu transportowca. Ditreksen jeszcze raz szturchnal mnie lokciem. -Odpowiedzze jej, na litosc boska - mowil. - A moze tylko gadales przez sen. Odsunalem sie od niego, marszczac gniewnie brwi. -Tak - mruknela Kissindra, ale nie patrzyla przy tym na zadnego z nas. - Wlasnie... Jak ty to nazwales...? - Zdalem sobie sprawe, ze mowi do mnie. Tylko ze ja nic przedtem nie powiedzialem. Jakas mysl musiala mi sie wymknac. Na jedna sekunde moj zatopiony w naboznym podziwie umysl opuscil bariery, a jakis pojedynczy obrazek zdolal sie wysliznac. Zaklalem pod nosem, bo zaszlo to zupelnie bez udzialu swiadomosci - tylko w taki sposob jeszcze czasem mi sie zdarzalo. Im bardziej staralem sie panowac nad swoja telepatia, tym mniejsza mialem nad nia kontrole. Kiedy tylko w nia uwierze, zniknie zupelnie. -Zapomnialem - mruknalem. Wauno zerknal na nas przelotnie. Zaryzykowalem i popatrzylem po twarzach innych - Protza, federalnych. Nikt z nich mi sie nie przygladal. Przynajmniej moj bledny obrazek nie zawedrowal daleko. Zgarbilem sie i zamknalem oczy, odcinajac sie od wszystkich. Ich ciekawosc, arogancja, urazy i litosc nie moga mnie dotknac, dopoki sam na to nie pozwole... Uslyszalem, jak Kissindra poprawia sie w fotelu; jej uwaga znow odplywala gdzies w dal. Zaczela rozmawiac z Protzem, chciala sie dowiedziec, w jaki sposob mozna dotrzec do danych Tau na temat oblocznych raf, gdzie mozna ich szukac i dlaczego nie ma ich wiecej. Protz mruknal cos przepraszajaco-biurokratycznego. -Jesli naprawde chcecie sie dowiedziec czegos wiecej na temat raf, powinniscie pogadac z Hydranami. Otworzylem oczy. Protz wydal z siebie krotkie parskniecie, ktore moglo uchodzic za smiech. -To nie ma zadnego sensu. W kazdym razie to i tak wykluczone. Kissindra przysunela sie blizej Wauno. -Czy zna pan kogos, z kim moglibysmy porozmawiac? Wauno kiwnal glowa. -Jest oyasin. Wie wiecej o rafach niz... -Chwileczke - syknal Protz. - Mowisz o tej starej czarownicy - tej szamance czy jak tam siebie zwie? Podejrzewamy, ze popiera HARO! Chyba nie mowisz powaznie - sugerujesz, ze czlonkowie ekipy powinni poleciec w glab Ojczyzny i wpasc do niej z wizyta? - Zerknal przy tym na siedzacych z tylu federalnych, jakby nie chcial, zeby ta rozmowa sie ciagnela. -Nikt nigdy nic jej nie udowodnil - odparl Wauno. -W najlepszym razie to tylko stara naciagaczka. Powie wam wszystko, co chcielibyscie uslyszec. - Protz wbil gniewne spojrzenie w tyl glowy Wauno. - A poniewaz umie czytac w myslach, wie doskonale, co chcielibyscie uslyszec. - Popatrzyl na Kissindre, celujac w nia palcem. - A potem kaze sobie zaplacic, jak cala reszta. Na litosc boska... - mruknal, jeszcze bardziej znizajac glos i znow przenoszac wzrok na Wauno - jak masz czelnosc w ogole o niej wspominac? I dlaczego zachecasz innych do kontaktow z Hydranami w obecnych... okolicznosciach? Wauno zapatrzyl sie w niebo i nic nie odparl. Zamknalem z powrotem oczy i przez reszte lotu juz ich nie otwieralem. Dookola slyszalem brzeczenie cichych rozmow, ktore mnie w koncu uspilo. Nie jestem pewien, jak dlugo spalem, zanim dotarlismy do miejsca pierwszych orientacyjnych badan. Pojazd wypuscil nas na rozleglej plazy w meandrze rzeki, tuz u podnoza rafy. Wszystko, co moglo nam sie przydac w czasie wstepnych badan, znajdowalo sie juz na miejscu, w kopulach namiotow porozkladanych z charakterystyczna dla Tau precyzja. Wszedzie snuli sie przygotowujacy wszystko robotnicy. Mieli na sobie ciezkie, brunatne kombinezony robocze, a kiedy wkroczylismy do obozu, popatrzyli na nas z tepa uraza. Ciekawe, o co im chodzilo. Czekalo tam takze kilka kolejnych szyszek z Tau. Najwyrazniej nie martwilo to nikogo z wyjatkiem mnie, dopoki zza grupki osob nie wysunal sie wuj Kissindry. Byl z nim Sand. Perrymeade wezwal mnie gestem dloni. Zerknalem szybko na Kissindre i zobaczylem na jej twarzy blysk zaskoczenia, szybko wyparty przez zmieszanie, kiedy potrzasnal glowa, dajac jej znak, zeby nie szla za mna. -Co znowu...? - mruknal za moimi plecami Ezra. Ruszylem wolno przez otwarta przestrzen w strone Perrymeade'a i Sanda, nie ogladajac sie za siebie ani nie patrzac w przod. Nie mialem pojecia, czego moga chciec, wiedzialem tylko, ze jesli zjawili sie tu osobiscie, to pewnie jest to cos, o czym wcale nie mam ochoty wiedziec. -Czego? - rzucilem do Perrymeade'a, a tyle wysilku musialem wlozyc w opanowanie glosu, ze nie pozostalo mi juz sily na uprzejmosc. -Chodzi o wczorajszy wieczor. O to porwanie - wyjasnil, a wygladal przy tym jak ktos, komu przylozono do skroni pistolet. Wstrzymalem oddech. Cholera jasna! Spojrzalem mu w oczy i napotkalem w nich mur czystego niezrozumienia, kiedy zobaczyl, co sie dzieje w moich. -Miejmy to jak najszybciej z glowy - wymamrotalem, zlapany w krzyzowy ogien tuzina spojrzen. -Wydawalo mi sie, ze juz tego nie umiesz - powiedzial. -Czego? - powtorzylem, teraz tak samo niczego nie rozumiejac jak on przed chwila. -Czytac w myslach. Myslalem, ze masz dysfunkcje. Poczulem, jak czerwienieje. -Bo mam. I co z tego? -W takim razie skad wiesz, po co tu przybylismy? -Chcecie sie mnie pozbyc, tylko to ma sens - odparlem, wzruszajac ramionami. Jego twarz przybrala jeszcze dziwniejszy wyraz. -Wcale nie o to chodzi - zaprotestowal i nagle w widoczny sposob odczul ulge. - Potrzebujemy twojej pomocy w kontaktach z porywaczka, ktora spotkales wczoraj wieczorem. -Jezu... - Odwrocilem sie od niego, bo sam nie bylem pewien, czy w glowie rozdzwonilo mi sie z poczucia ulgi, czy ze zlosci. Po chwili znow na niego spojrzalem. - Dlaczego? - zapytalem. - Dlaczego ja? -Rada Hydranska... nie wykazuje checi wspolpracy - odpowiedzial mi Sand. - Sadzimy, ze moze zechca porozmawiac z panem, jako... - popatrzyl mi przez chwile w oczy -...osoba z zewnatrz. -Ze swirem - poprawilem go. Wzruszyl ramionami. -Wszyscy oni wiedza, ze chciales pomoc hydranskiej kobiecie, poniewaz myslales, ze ma klopoty - odezwal sie Perrymeade z dziwnym zazenowaniem. -Ona mnie wystawila. Wykorzystala. Ma mnie za glupca. - Wie, kim jestem. Potrzasnalem odmownie glowa. - Nie moge tego zrobic. Hydranie mi nie zaufaja. -Nie mam w tej kwestii wielkiego wyboru - odparl Perrymeade. - Niestety, ty takze nie. Podeszla do nas Kissindra i stanela obok mnie. -Czy sa jakies problemy? - zapytala, a na widok poirytowanej twarzy Perrymeade'a odpowiedziala mu tym samym. Stanela z zalozonymi rekoma - teraz, na wlasnym gruncie, byla szefem ekipy, a nie posluszna bratanica. -Zadnych - odpowiedzialem, napotykajac spojrzenie Perrymeade'a. - Mam tu robote. - Zaczalem zbierac sie do odejscia. -Borosage wyslal juz rozkaz deportacji - odezwal sie Sand za moimi plecami. - Jesli sie nie dogadamy, Tau cofnie panu pozwolenie na prace. W ciagu jednego dnia zniknie pan nie tylko z tej ekipy, ale i z tej planety. Odwrocilem sie powoli i popatrzylem na nich: na Sanda z tymi jego nieludzkimi oczyma i na Perrymeade'a, zawieszonego na niewidzialnych sznurkach jak marionetka. -Ty nieszczesny draniu - szepnela pod nosem Kissindra tak cicho, ze nawet ja ledwie ja doslyszalem. Zastanawialem sie przez chwile, ktorego miala na mysli - ze wzgledu na nia wolalbym, zeby to jednak byl Sand. - O co chodzi? - zapytala. - Wujku...? -Chodzi o tamto porwanie. - Kiwnalem glowa w strone Sanda. - Chca, zebym byl ich kocia lapka. Kissindra drgnela zaskoczona; tylko ona jedna zrozumiala sens tego okreslenia. -Posrednikiem - poprawil Perrymeade. - Naszym posrednikiem w rozmowach z Hydranami, Kissindro. Hydranska spolecznosc odmawia wspolpracy przy... przy ratowaniu dziecka. W tych okolicznosciach wydaje sie logiczne, ze Kot moglby nam pomoc -tylko on moze naklonic Hydran do wspolpracy i tylko jemu ewentualnie zaufaja. - Znow zwrocil sie do mnie. - Naprawde potrzebna nam twoja pomoc, synu. -Dobra - odparlem. -Do licha! To idiotyczne... - Kissindra podparla sie pod boki i wedrowala wzrokiem od Perrymeade'a do Sanda. - To wy nas tutaj sprowadziliscie, zebysmy dla was pracowali. Zdawalo mi sie, ze mamy pomoc Tau sie "zrehabilitowac". Jak, na dziewiec miliardow imion Boga, mamy pracowac, jesli juz zaczynacie sie wtracac? -Kissindro... - zaczal Perrymeade. Zerknal na Sanda, jakby nie bardzo wiedzial, co ma dalej mowic. - To porwane dziecko jest naszym krewnym. -Co? - zdumiala sie. - Jak to? -To moj siostrzeniec Joby. Syn siostry mojej zony. -Joby? Ten malutki, ten, co byl... - urwala raptownie. Potwierdzil skinieniem glowy. -Zostal porwany przez hydranska kobiete, ktora pracowala jako jego terapeutka. To ja powolalem program wymiany, ktory pomogl jej uzyskac stosowne kwalifikacje, i to ja ja tam umiescilem. W jej oczach dostrzeglem blysk zrozumienia. -O moj Boze - mruknela. - Dlaczego wczoraj wieczorem nic nie powiedziales? Jeszcze raz zerknal na Sanda. -Sam jeszcze nic nie wiedzialem, az do dzisiejszego rana. - Mowil spokojnie, ale z wyrazna uraza w glosie. - Rzad Tau zyczy sobie... z roznych przyczyn, aby cala ta sytuacja zostala rozwiazana mozliwie jak na j dyskretnie j. - Znow uciekl wzrokiem, nie pa trzyl teraz na nikogo z nas. Podazylem w slad za jego spojrzeniem i dotarlem do miejsca, gdzie dwoje federalnych wysluchiwalo wykladu Ezry na temat naszego sprzetu. - Wazne jest to zwlaszcza dlatego, ze naszym zdaniem chlopiec zostal porwany przez grupe radykalow. Jego bezpieczenstwo zalezy od tego, czy zdolamy utrzymac sprawe w sekrecie. Jesli dowie sie opinia publiczna, moga nastapic... incydenty, ktore zagrozilyby bezpieczenstwu Joby'ego, a takze innych osob, po obu stronach rzeki. -A wtedy federalni mogliby zaczac zadawac pytania, na ktore nie macie ochoty odpowiadac - wtracilem. Zmarszczyl brwi. -Nie o to chodzi. -Owszem, o to. To tylko keiretsu. - Prosze nie wyglaszac sadow na temat sytuacji, ktorych pan nie pojmuje - wtracil sie poirytowany Sand. - Jest mi niezmiernie przykro, ze przeszkadzamy. Wiecej nie spotka pani zadna interwencja z naszej strony, obiecuje. Ale ekipa musi na razie radzic sobie bez jednego czlonka. Czy tylko tymczasowo, czy na stale - to juz zalezy jedynie od niego. - Pochylil glowe w moja strone. Machinalnie potarlem twarz i natychmiast skrzywilem sie z bolu. -Zatem jesli pojde i pogadam z Rada Hydranska, bedzie po wszystkim? - Zerknalem na Perrymeade'a, potem znow na Sanda. - Jesli nie zgodza sie ze mna pertraktowac, dacie mi spokoj? Sand potwierdzil skinieniem glowy. Wtedy wreszcie i ja pokiwalem glowa na znak zgody. -W porzadku - oznajmilem. Zerknalem na Kissindre. - Przepraszam. Potrzasnela glowa. -Nie, to ja przepraszam. - Spojrzala przeciagle na wuja, az spuscil wzrok. Ciekaw bylem, co sobie myslala, kiedy odwrocila sie i odmaszerowala. Wauno uniosl zdziwiony brwi, kiedy Perrymeade kazal mu wiezc nas z powrotem do Riverton. Ale zrobil, co mu kazano, bez zadawania zbednych pytan. Moze byl bardziej zwiazany z firma, niz mi sie wydawalo, a moze po prostu nic go to nie obeszlo. Kiedy znalezlismy sie z powrotem nad miastem, Perrymeade podal mu jakis adres i kazal tam wyladowac. -Co robimy? - zapytalem. - Zdawalo mi sie, ze mamy sie spotkac z Hydranami. -Zrobimy sobie tutaj przystanek - odpowiedzial mi Perrymeade, po raz pierwszy od startu zauwazajac moja obecnosc w transportowcu. - Chcialbym, zebys poznal rodzicow zaginionego dziecka. Zesztywnialem. -O tym nie bylo mowy. -Chcialbym, zebys poznal moja szwagierke - upieral sie Perrymeade. - Chcialbym, zebys mial jakies pojecie, kim ona jest i przez co przeszla. Poczulem na twarzy rumieniec. -Nie. Wauno obrzucil nas przez ramie krotkim spojrzeniem. -Jesli naprawde zrozumiesz, przez co ona przechodzi, latwiej ci bedzie uswiadomic to Hydranom. -A moze woli pan, zebysmy zatrzymali sie przy Korporacji Bezpieczenstwa? Oni natychmiast odesla pana pod eskorta poza planete - mruknal cicho Sand. Wauno jeszcze raz obejrzal sie przez ramie. Splotlem rece na piersiach, zacisniete kurczowo dlonie kryjac w faldach kurtki. -Naprawde mam nadzieje, ze nie bedziemy musieli - dodal Sand. Zapatrzylem sie w okno i nie odezwalem sie ani slowem. Wauno wyladowal na publicznym parkingu, a my wysiedlismy. Zanim zamknal luk, w dziwnym gescie pozdrowienia dotknal palcami czola i skinal mi glowa. Patrzylem potem, jak pojazd wznosi sie ponad nami, a pozniej niknie na zimnym porannym niebie. Perrymeade poprowadzil nas przez idealnie wymodelowana przestrzen parkingu do wysokiego budynku naprzeciw. Sand trzymal sie nieco z tylu, gotow deptac mi po pietach, gdybym sie ociagal. Nigdzie po drodze nie widzialem najmniejszego strzepka smiecia, nie mowiac juz o psim gowienku. Kompleks mieszkalny przypominal mi hotel, w ktorym teraz mieszkalem, oraz kazdy inny budynek, w ktorego wnetrzu sie zna lazlem od poczatku swojego pobytu tutaj. Moze tylko wygladal na nieco kosztowniejszy. Wkrotce stalismy juz przed drzwiami na pietrze. System ochrony sprawdzil dane identyfikacyjne Perrymeade'a i wpuscil nas do srodka. Wewnatrz wyszla nam na spotkanie niewysoka i schludna czarnowlosa kobieta. Ukosne brazowe oczy przeszukiwaly nasze twarze w nadziei na jakis pomyslny znak. Nic nie znalazly. Twarz miala zupelnie wyprana z kolorow, z wyjatkiem spuchnietych i zaczerwienionych okolic oczu. Wygladala, jakby spedzila dlugie godziny na placzu. Teraz juz nie plakala, a jej twarz zastygla w wyrazie rezygnacji. -Janos - odezwala sie na powitanie. - Nie ma zadnych wiesci - dodala ni to pytanie, ni to stwierdzenie, ot tak, zeby cos powiedziec. Perrymeade potrzasnal glowa. -Tak mi przykro, Ling. Kobieta najwyrazniej znala Sanda. Przemknela wzrokiem po jego twarzy i zatrzymala sie na mojej, kiedy Sand nieznacznie wypchnal mnie do przodu. -Jak do tej pory, Hydranie wykazuja najwyzsza niechec do udzielania nam jakichkolwiek informacji - mowil dalej Perrymeade - jezeli w ogole jakimis dysponuja. Ale przyprowadzilismy kogos, kto byc moze bedzie w stanie pomoc. - Skinal glowa w moja strone, a w tej chwili przed nami pojawil sie jakis mezczyzna. Byl wysoki, ciemnowlosy, mial na sobie mundur Korporacji Bezpieczenstwa. Zamarlem, bo nie bylem pewien, czy to ojciec dziecka, czy ktorys z drabow Borosage'a. Ale na jego mundurze widnialy inne naszywki - pracowal w ochronie zakladow. W takim razie to ojciec. Otoczyl kobiete ramieniem. Smutek na jego twarzy wspolgral z jej smutkiem. Przygladali mi sie w milczeniu, szukajac wzrokiem jakiejs wskazowki, ktora pomoglaby im zrozumiec, co ja tu wlasciwie robie, az wreszcie to podwojne spojrzenie dosiegnelo moich oczu. Wtedy juz wiedzieli. Mezczyzna w zaklopotaniu potrzasnal glowa. Usta kobiety ulozyly sie w nieme "o". Za nimi zauwazylem piec czy szesc innych postaci - pewnie przyjaciol lub rodzine. Jedna z kobiet podeszla blizej i dotknaw- szy ramienia Perrymeade'a, cos do niego powiedziala. W roztargnieniu skinal glowa, a ona z powrotem wrocila na swoje miejsce. Byla niewysoka, ciemnowlosa i miala takie same ukosne oczy jak matka dziecka. Ciekawe, czy to jej siostra, zona Perrymeade'a. -Oto Kot - przedstawil mnie Perrymeade. - Przyjechal tu z ekipa ksenoarcheologow. Jest ostatnia osoba, ktora wczoraj wieczorem widziala porywaczy. - Zrozumialem, ze ma na mysli ostatnia ludzka osobe. - Pomyslalem sobie, ze przyprowadze go tutaj, zebyscie mogli podzielic sie wiedza na temat tego, co sie stalo. Sand poczestowal mnie jeszcze jednym ukrytym kuksancem - musialem sie ruszyc, inaczej bym upadl. Zrobilem jeden bolesny krok, a potem drugi - w glab domu tych ludzi, ktorych dziecko pomoglem porwac. Grzebalem wsrod wspomnien z wczorajszego przesluchania u Borosage'a, az znalazlem ich imiona i nazwisko. Wydawalo mi sie, ze to byli Ling i Burnell Natasa. Ich syn nazywal sie Joby. Zastanawialem sie, czy Perrymeade zapomnial mi ich przedstawic dlatego, ze tak samo jak oni martwil sie o dziecko, czy byl po prostu niedbajacym o nic gnojkiem. Pewnie to i tak nie ma zadnego znaczenia. -Kot...? - powtorzyla kobieta glosem pelnym zwatpienia, jak tylu innych przed nia. Kiwnalem glowa, wciaz nie majac odwagi spojrzec na zadne z nich. Poprowadzili nas do wielkiego, otwartego pokoju z widokiem na niebo i parking. Inni goscie pozostali na swoich miejscach. Wszystko w tym pokoju bylo nieskazitelne, drogie i idealnie dopasowane. Usiadlem na wieloczesciowej kanapie, tylem do widoku. Zbyt wiele przestrzeni przyprawia mnie o zawrot glowy. Oboje rodzice usiedli naprzeciw mnie, pod trojwymiarowym ekranem nastawionym na niekonczacy sie strumien serwisu informacyjnego Tau. Ciekawe, czy oni naprawde wierza, ze cos zobacza badz uslysza. Mezczyzna wylaczyl trzy-de i nagle sciana stala sie czysta, pusta i biala. Sand i Perrymeade nadal tkwili na obrzezach mojego pola widzenia, prawie zeszli mi z oczu, ale przeciez nie z mysli. Przycisnalem rece do bokow i czekalem. -Widzial pan Joby'ego... i Miye wczoraj wieczorem? - zapytal w koncu ojciec. Zmusilem sie, zeby spojrzec mu w oczy, i skinalem glowa. -Gdzie? - zapytal, kiedy nie dodalem juz nic wiecej. -W Swi... w hydranskim miasteczku - odparlem, sam nie wiedzac, czemu na sam dzwiek tych slow oblewam sie rumiencem. -Ma pan tam jakichs krewnych? - zapytala teraz matka, jakby sadzila, ze tylko dlatego moglbym im pomoc, a moze zreszta nie mogla sobie wyobrazic innego powodu mojej wizyty w Swirowie. -Nie - odparlem, odwracajac wzrok. -Tak - odezwal sie razem ze mna Perrymeade. - W pewnym sensie... - dodal, kiedy spojrzalem na niego ze zloscia. Z powrotem spuscilem wzrok, swiadom, iz teraz nikt juz nie mial najmniejszych watpliwosci, ze mam w sobie hydranska krew. -Czy probowal pan ja powstrzymac? - zapytal ojciec. - Widzial pan naszego syna? Czy nic mu nie jest? Przegladajac wspomnienia z tamtego wieczoru, doszedlem do wniosku, ze nawet gdyby chlopiec byl juz martwy, nic bym o tym nie wiedzial. Ale nie wiedziec czemu uwazalem, ze zyje. -Bylo bardzo ciemno. Widzialem ich tylko przez krotka chwile. Wszystko dzialo sie blyskawicznie. - Splotlem nerwowo wcisniete miedzy kolana dlonie. -Pomogl im uciec przed Korporacja Bezpieczenstwa - wtracil Sand. -Na litosc boska... - zawolal ojciec dziecka i na wpol uniosl sie z kanapy. Wbilem w Sanda pelne wscieklosci spojrzenie. -Powiedziala, ze to jej dziecko! Powiedziala, ze ktos probuje jej odebrac dziecko. -A wiec... a wiec pan wierzyl, ze jej pomaga, tak? - zapytala matka zmeczonym glosem, mierzac mnie pelnym napiecia wzrokiem. Przytaknalem skinieniem glowy i przygryzlem wewnetrzna Strone policzkow. -Czy Korporacja Bezpieczenstwa tez tak uwaza? - upewnil sie ojciec, wodzac oczyma od Perrymeade'a do Sanda. -Przesluchali go bardzo gruntownie. - Niemrugajace srebrne oczy Sanda przemknely po strupach i siniakach, przez ktore polowa mojej twarzy wygladala jak pokryta dziwacznym makija- zem. Spojrzenia wszystkich spoczely teraz na mnie. Nagle twarz zaczela znowu bolec. -Joby nie wyglada na Hydranina. - Burnell Natasa popatrzyl na mnie dziwnie, kiedy opadl z powrotem na siedzenie kanapy. "W przeciwienstwie do ciebie" - wyczytalem w jego oczach. -Bylo ciemno - powtorzylem. - Nie rozpoznalem. -A gdyby sie pan nie wtracil, mogliby ja zlapac? - zapytala jego zona. W jej slowach uslyszalem wiecej smutku niz gniewu. Wzruszylem ramionami i opadlem zgarbiony na oparcie kanapy. -On czuje sie za to odpowiedzialny, Ling. Dlatego sam zglosil sie do pomocy przy negocjacjach z Hydranami - wtracil gladko Perrymeade. - Chce naprawic blad. -Co takiego moze pan zdzialac, czego nie zdolaja zrobic wladze Tau? - zapytal ojciec dziecka. - Umie pan czytac w ich myslach? Dowiedziec sie, gdzie trzymaja nasze dziecko? Zerknalem na Perrymeade'a, poniewaz i na to pytanie nie moglem odpowiedziec. Nie pospieszyl mi z pomoca. A wiec zamiast odpowiedziec, zadalem pytanie, ktore nekalo mnie w myslach od wczoraj: -Dlaczego wynajeli panstwo hydranska opiekunke do dziecka? - Biorac pod uwage, jak wiekszosc tutejszych reaguje na Hydran, nie moglem jakos uwierzyc, ze zrobili to dlatego, ze byla tania. Ojciec dziecka zesztywnial, ledwie nad soba panujac. Popatrzyl na Perrymeade'a, potem na Sanda. Zacisnal usta i nic nie odrzekl. Matka za to podniosla sie i podeszla do niskiego stolika. Wziela stamtad jakies zdjecie i zblizyla sie do mnie. -To Miya z Jobym - wyjasnila. - Czy to ja widzial pan wczorajszego wieczora? Kiedy przekazala ramke w moje rece, zdjecie ozylo i zobaczylem, jak hydranska kobieta - ta, ktora spotkalem wczoraj -kuca, trzymajac w ramionach dziecko. -To ona - szepnalem w koncu, kiedy zdalem sobie sprawe, ze milcze juz o wiele za dlugo. Nie wiadomo skad plynaca, zalala mnie goraca fala, jakby ta twarz byla twarza dawno utraconej ukochanej. Na sile skupilem wzrok na postaci dziecka. Mialo roczek, moze dwa, ciemne loczki i slodka twarzyczke dzidziusia. Patrzylem, jak macha raczka, jak sie usmiecha... Cos z nim bylo nie tak. Nie umialem tego dokladnie nazwac, ale kiedy to sobie uswiadomilem, dreszcz przebiegl mi po plecach jak dotkniecie zimnych ust. Zerknalem na Ling Natase. Tym razem to ona odwrocila wzrok. Wziela zdjecie z powrotem. -Nasz syn cierpi na powazne uszkodzenie ukladu nerwowego - szepnela. - To sie stalo jeszcze przed jego urodzeniem. Jestem biochemikiem. Kiedy bylam w ciazy, w laboratorium... zdarzyl sie wypadek. Wplynal na rozwoj Joby'ego. Zastanawialem sie przez moment, coz to za wypadek spowodowal uszkodzenia, ktorych nie dalo sie pozniej naprawic. I dlaczego wlasciwie zdecydowala sie urodzic dziecko, jesli wiedziala... Ale moze na takie pytania nikt nie umialby udzielic odpowiedzi. Co tez musialo dziac sie wtedy w jej myslach - co sie w nich dzieje teraz? -Joby nie potrafil wchodzic w interakcje z otaczajacym go swiatem - powiedziala glosem znuzonym i pelnym cierpienia. - Nie mowil, nie slyszal, nie potrafil panowac nad wlasnym cialem. Jego umysl jest calkowicie sprawny... w srodku tego cennego wiezienia. Ale sam jest zupelnie bezradny. Zapatrzyla sie gdzies daleko, juz nie widziala zadnego z nas. Pewnie zastanawiala sie, gdzie teraz jest, czy placze przestraszony, czy ktos go krzywdzi... Spojrzalem jeszcze raz na zdjecie i poczulem, ze zoladek sciska mi sie w twardy wezel. Ling Natasa spojrzala na mnie raz jeszcze i jakos nie odrzucil jej widok moich obcych oczu. -Zatrudnilismy Miye do opieki nad nim, bo tylko ona jedna potrafila do niego dotrzec. Az zamrugalem z wrazenia, kiedy zdalem sobie sprawe, co ma na mysli - dlaczego Hydranka najlepiej nadawala sie do tej pracy. Z powodu psycho. Terapeutka z Darem potrafila sie przedostac przez skorupe ciala i nawiazac kontakt z uwiezionym w nim umyslem w taki sposob, w jaki nie zdolalby tego uczynic zaden czlowiek - nawet jego rodzice. -Robila dla niego to... czego my nie potrafilismy - dodala Ling Natasa, jakby czytala w moich myslach. Tym razem w jej slowach zadzwieczala tesknota i cierpienie. -Czy maja panstwo jeszcze inne dzieci? - zapytalem. Nieoczekiwanie, gwaltownie, zmierzyla mnie ostrym spojrzeniem. Nie bylem pewien, co to mialo oznaczac. -Nie - odparla krotko. Nie pytalem dlaczego. Moze wystarczylo im jedno takie. -Miya... Miya byla bardzo oddana Joby'emu. Zawsze byla do jego dyspozycji... stanowila line ratunkowa laczaca go ze swiatem. I nas - z nim. -Przeszla szkolenie medyczne w zakresie terapii rehabilitacyjnej - odezwal sie Burnell Natasa. - Potrafila tak dobrze pomoc Joby'emu z powodu... - urwal i popatrzyl niespokojnie na Sanda. -Z powodu swojego Daru - dokonczyla Ling Natasa, zerkajac przy tym na mnie. Zaskoczylo mnie, ze slysze to slowo z ust osoby, ktora nie jest psychotronikiem - ze nazwala to tak jak trzeba. -W takim razie nie nosila detektora? - dopytywal sie Sand. -Detektora? - zdziwilem sie. - A co to jest? -Detektor poraza pradem, kiedy tylko zarejestruje dzialanie psycho. - Spojrzal na mnie ze swa zwykla bezlitosna obojetnoscia. - Tak jak te obroze, ktorych Korporacja Bezpieczenstwa uzywa do nadzorowania drobnych kryminalistow. Zakladam, ze sa panu znane. Zarumienilem sie i odwrocilem wzrok. -Byla licencjonowana terapeutka - rzucil Perrymeade, jakby sie broniac. - Pierwsza ukonczyla program... program wspolpracy, ktory prowadzilem przy poparciu centrum medycznego w Ri-verton i Rady Hydranskiej. Przygotowywali Hydran do pracy terapeutycznej z pacjentami takimi jak moj siostrzeniec, ktorym konwencjonalne leczenie nie pomagalo. To wlasnie problem Jo-by'ego podsunal mi ten pomysl. Sand lekko zmarszczyl brwi, ale nie powiedzial juz nic wiecej. -Miya byla jakby czescia naszej rodziny - odezwala sie znow Ling Natasa. - Dlaczego mialaby zrobic cos takiego...? - Tym razem patrzyla na Perrymeade'a, blagajac go wzrokiem, by wyjawil sens czegos, co pozostawalo zupelnie poza jej wyobrazeniem. Ale on tylko potrzasnal glowa bezradnie. -Slyszelismy plotki... - Burnell Natasa obejrzal sie przez ramie na swoich gosci w sasiednim pokoju. - Wszyscy slyszeli o... o tych rytualach Hydran - dodal gorzko. - O tym, ze wykradaja dzieci i wykorzystuja do... -Jezu! - Zerwalem sie na rowne nogi. Dotarl do mnie ostrzegawczy gest Sanda, wiec opadlem z powrotem. Spojrzeniem przygwozdzil mnie na miejscu. - To nieprawda - dodalem gniewnie, choc moja wiedza o zyciu Hydran byla minimalna. Ale cos w srodku mowilo mi, ze tylko ludzie mogliby cos takiego zrobic czy chocby tylko sobie wyobrazic. -Skad pan wie? - rzucil zaczepnie Burnell Natasa. - Przeciez nie jest pan jednym z nich. Patrzylem na niego, na jego mundur i milczalem. -Kot jest ksenoarcheologiem - pospieszyl z odpowiedzia Perrymeade. - Pracuje z Kissindra... Zreszta, sam wiesz, ile czasu spedzilem z Hydranami, Burnell. Jestem pewien, ze on ma racje. Natasa tylko z niedowierzaniem potrzasnal glowa. -Borosage mowi, ze ma w swoich aktach takie przypadki... -Administrator okregowy Borosage ma z pewnoscia wieloletnie doswiadczenie w kontaktach z Hydranami - wpadl mu w slowo Perrymeade - ale chyba wszyscy zdajemy sobie sprawe, ze ma on takze pewnego rodzaju... ograniczenia. - To ostatnie slowo wyplul, jakby parzylo go w usta, spozierajac przy tym na Sanda. - Ale Korporacja Bezpieczenstwa niebezpodstawnie sadzi, ze w porwanie waszego syna sa zamieszani hydranscy dysydenci, a biorac pod uwage obecna sytuacje wewnetrzna w keiretsu Tau... -Czy Miya wspominala kiedykolwiek o inspektorach albo FKT? - zapytalem. - Czy mieli panstwo jakikolwiek zwiazek z czyms, co mogloby sie Hydranom nie spodobac, a o czym moglaby sie dowiedziec z waszych mysli? -Nie - odpowiedzieli oboje tak predko, ze zabrzmialo to prawie jak echo. Ich spojrzenia spotkaly sie na chwile, a potem oboje popatrzyli na mnie. -Czy to telepata? - zapytal Perrymeade'a mezczyzna. Perrymeade bez wahania potrzasnal przeczaco glowa; Kissindra musiala mu juz opowiedziec, ze utracilem swoja psycho. Moze wlasnie dlatego mnie tu przyprowadzil: bylem bezpieczny. Ludzie nie bez powodu tak obawiaja sie telepatow. Wszyscy mamy cos do ukry- cia, a telepata potrafi nie tylko podsluchiwac rozmowy, lecz moze nawet podsluchac najbardziej intymne sekrety. Ci Natasowie musza byc parka swietych, jesli z wlasnej woli dzielili dom z Hydranka. A moze kochali swoje kalekie dziecko bardziej od keiretsu... bardziej od pracy, od poczucia prywatnosci, od siebie samych. Ale przeciez widzialem to spojrzenie, ktorym sie wymienili, kiedy dotarla do nich tresc mojego pytania, a takze to, jak po kolei zmienial sie wyraz twarzy wszystkich obecnych - stali sie jeszcze bardziej ponurzy. Wiedzialem wiec, ze bez wzgledu na to, kim sa, na pewno nie tworza pary niewiniatek. Niemal czulem ich ukryta panike. W tym musza tkwic jakies sekrety - wielkie, brzydkie i zle - ktore teraz zdawaly sie calkowicie wypelniac cisze. W tamtej chwili oddalbym rok ze swego zycia, zeby miec za uchem jedna krwistoczerwona przylepke z narkotykiem - takim, ktory otworzylby zablizniona tkanke oslepiajaca moj Dar i ktory pozwolilby mi widziec przez godzine, dziesiec minut czy ile by tam bylo trzeba. Ale nie mialem, wiec nic nie moglem zobaczyc. Pewnie to i tak bez znaczenia. Zaden z tych problemow mnie nie dotyczy -z wyjatkiem zaginionego dziecka, a i w tym wypadku wszystkiemu winne bylo tylko moje poczucie winy. Zrobie wszystko, co kaza Perrymeade i Sand, mimo ze przez caly czas bede wiedzial, iz to i tak nic nie pomoze - zrobie to, zeby juz dali mi spokoj, a takze dla spokoju wlasnego sumienia, zebym mogl z powrotem zabrac sie do rzeczy dla mnie waznych. Podnioslem oczy i napotkalem wzrok Ling Natasy. W glowie poczulem ostre dzgniecie wspomnien, tak samo jak wczorajszego wieczoru. Ale tym razem bol, ktory widzialem, byl autentyczny. Rzeczywistosc dopadla ich tutaj, w tym doskonalym i bardzo drogim pokoju, wtargnela w ich wygodne, chronione zycie i w jednej nieodwracalnej chwili zniszczyla wszystkie iluzje. Od bolu i smutku nie ma ucieczki, ani od tego strachu, ktory przybral twarz ich dziecka - bezbronnego, kalekiego, przerazonego, w rekach nieznanych mu obcych... Jej maz znow otoczyl ja ramionami. Kiedy tym razem spojrzal na mnie, mial w oczach to samo: smutek i bol. -Zrobie, co bede mogl - mruknalem, zzymajac sie na samo brzmienie tych slow Chcialem, tak bardzo chcialem im dodac otuchy. - Wiem, co czujecie. - Odwrocilem wzrok od pelnych niedowierzania oczu. Perrymeade i Sand zdazyli sie podniesc z kanapy, gotowi jak najpredzej sie wyniesc, kiedy mieli juz to, o co im chodzilo. Przebrnalem za nimi przez pusty dzwiek pozegnan i wyjscie, nie mniej chetny, zeby jak najpredzej stad zniknac. Kiedy znow znalezlismy sie na placyku przed budynkiem, na krotka chwile podnioslem glowe, zeby zbadac, co zobacze na twarzach Perrymeade'a i Sanda. -Czego wlasciwie ode mnie oczekujecie? - zapytalem w nadziei, ze przynajmniej oni maja jakis pomysl. Perrymeade rzucil mi krotkie, zdziwione spojrzenie, jakby sie zastanawial, dlaczego juz nie jestem zly. -Niektorzy z przywodcow hydranskiej spolecznosci zgodzili sie ze mna spotkac, zeby omowic sytuacje i ewentualne drogi wyjscia. - Zabrzmialo to tak, jakby i tego nie mial zamiaru mi mowic. -Chcialbym, zebys pojechal ze mna na to spotkanie. - Zaczalem sie zastanawiac, co jest z tymi wszystkimi ludzmi, czy az tak pa-ranoidalnie zalezy im na utrzymaniu pozorow spokoju, czy moze to topor Tau jest stale gotow spasc na czyjs kark. Przysiadlem na lawce. -Moze powinniscie mi powiedziec cos wiecej na ten temat -rzucilem. - Nie czytam w myslach. - Wyjalem z kieszeni kawalek kamfy i wepchnalem miedzy zeby. Usta zadrgaly im nerwowo. Siedzialem i patrzylem, jak stoja nade mna zaklopotani, w scenerii oszukanczego porzadku Tau. -Nie chcecie, zeby federalni sie o tym dowiedzieli, prawda? -zapytalem. -Nie. - Sand popatrzyl na mnie tymi swoimi niemrugajacy-mi oczyma. - W obecnej chwili staramy sie po prostu, zeby nie wyniknely z tego wszystkiego zadne szkody, to wszystko. Chcemy zalatwic sprawe czysto i bez halasu - i jak najszybciej. To by wyjasnialo, dlaczego nie bylo nic na ten temat w wiadomosciach. -Dlaczego ta Hydranka zabrala chlopca? Mowiliscie, ze wspolpracuje z terrorystami? -Z Hydranskim Autochtonicznym Ruchem Oporu - odparl. - To grupa radykalow. Przeslali nam liste zadan, ktore mamy spelnic w zamian za wypuszczenie chlopca. -HARO? - zapytalem, tworzac w myslach akronim. - Nazywaja siebie HARO? -My ich tak nazywamy - odpowiedzial Perrymeade, pocierajac sie dlonia po karku. - Sami nie uzywaja terminu "hydranski". Hydranie wola siebie nazywac po prostu "Wspolnota". Federacja Ludzka nazwala ich Hydranami, bo po raz pierwszy ludzie natkneli sie na nich w systemie Beta Hydry. Ale pierwotne znaczenie tego wyrazu lezalo jeszcze glebiej: w ludzkiej mitologii Hydra byla potworem o stu glowach. -Jakie stawiaja zadania? -Te same co zwykle - odparl Perrymeade znuzonym glosem. - Wiecej autonomii, ale zarazem takze i wiecej integracji, wiecej mozliwosci zatrudnienia, wiecej z funduszy Tau, odszkodowania za cala planete, ktora, jak twierdza, im ukradlismy. Chca zwrocic na siebie uwage Federacji, kiedy jest tutaj inspekcja FKT. -Jak dla mnie, brzmi to calkiem sensownie - oswiadczylem. Obrocilem w palcach trzymana kamfe, probujac skupic sie na gorzkim cieple-zimnie, ktore czulem w ustach. Perrymeade uniosl do gory brwi i westchnal. -Jestem pewien, ze dla nich tez. Nawet dla mnie, kiedy probuje spojrzec na sprawy ich oczyma. Ale to nie takie proste. Przeciez nie Tau i nie Draco odebraly im wladze na tej planecie. - Przy tych slowach zerknal na Sanda. - Gdyby dostali teraz wiecej autonomii, co dobrego mogloby z tego wyniknac? W sprawach utrzymania calkowicie uzaleznili sie od Tau, zupelnie tak samo jak jego ludzcy obywatele... a moze i bardziej. Hydranskie spoleczenstwo nie ma realnych podstaw technicznych ani ekonomicznych, utracilo swoja miedzygwiezdna siec na dlugo, zanim my sie tu pojawilismy. Co zrobiliby bez nas? Wlozylem kamfe z powrotem do ust, zebym nie musial odpowiadac. -Jesli sadza, ze FKT spojrzy na te sprawy inaczej, to bardzo sie myla. - Potrzasnal glowa. - Nie chca uwierzyc - nawet ja nie chce w to wierzyc - ale tak wlasnie jest. Prawdziwy problem nie lezy w tym, ze ich oczy wygladaja nieno... - przerwal, kiedy podnioslem na niego wzrok -...dziwnie... ze ich oczy wydaja nam sie dziwne - poprawil sie natychmiast. - Ani o to, ze maja inny kolor skory albo ze nie jedza miesa. To juz nie ma najmniejszego znaczenia. - Zacisnal dlonie. - Ale Hydranie bardzo sie od nas roznia. Maja zdolnosc glebokiego ingerowania w zycie innych osob, moga w dowolnej chwili naruszyc ich prywatnosc... - Jego oczy, ktore dotad patrzyly na mnie, wcale mnie nie dostrzegajac, nagle odnotowaly wyraz mojej twarzy i oczu. - To nielatwe - dodal. - To wcale nie takie latwe. Moze nawet niemozliwe. -Co tez pan mowi - odparlem i przelknalem resztke niezzu-tej kamfy. - Skoro federalni nie zrobia nic, zeby zmusic Tau do zmiany polityki, dlaczego Tau tak sie boi, zeby sie nie dowiedzieli, co sie stalo? -To nie bedzie dobrze wygladac - odparl Sand. - Oczywiscie, ze nie chcemy rozglaszac, ze dziala u nas swobodnie grupa radykalow, ktora w Ojczyznie Hydran ma wielka sile oddzialywania. To nie wplynie dobrze na obraz Tau - na obraz Hydran takze nie - jesli FKT dostrzeze tutaj oznaki spolecznego chaosu. - Kiwnal glowa w strone rzeki. - Ten rodzaj uwagi, jakim moze obdarzyc ich FKT, zupelnie rozminie sie z tym, na co licza ci z HARO, moze pan wierzyc. Sluchalem, przypatrujac mu sie z ukosa, bo oslepial mnie blask odbity od zbyt wielu okien w zbyt wielu wiezowcach. Skrzywilem sie niechetnie, kiedy przez te ich wymyslone na wlasny uzytek bzdury udalo mi sie przebrnac w myslach do sedna sprawy: oni maja racje. Ludzie nigdy nie poczuja sie na tyle pewnie, zeby podzielic sie wladza z Hydranami. Pod tym wzgledem FKT jest tak samo ludzka jak Tau. -Rozumiem, co pan ma na mysli - powiedzialem, podnoszac sie z miejsca. Spojrzalem na budynek, gdzie rodzice zaginionego dziecka przechodzili wlasnie ten rodzaj piekla, ktory zrywa wszelkie sztuczne bariery rasy albo pieniedzy i udowadnia, ze jedyna uniwersalna prawda jest bol. - Ale co wedlug pana moge zrobic, zeby to zmienic? Perrymeade wyraznie sie rozluznil, kiedy wreszcie zrozumial, co widzi w mojej twarzy - albo tak mu sie przynajmniej wydawalo. Ale mimo wszystko zawahal sie, zanim odpowiedzial: -Wylozylismy juz Radzie Hydranskiej wszystko, co teraz Sand wyjasnil panu. Ale oni nadal utrzymuja, ze nic nie wiedza. W to nie moge uwierzyc. Pana laczy z nimi wspolne dziedzictwo, ale zyl pan przeciez pomiedzy ludzmi. Ma pan wiecej szans, zeby im uzmyslowic, co ryzykuja, kryjac dysydentow... Co ryzykuja... Dotknalem reka glowy. Moglbym wyjasnic Hydranom, co maja do stracenia... Ale czy w ogole mi na to pozwola? Wystarczy, ze popatrza na mnie, sprobuja dotknac moich mysli. Potoczylem spojrzeniem od Perrymeade'a do Sanda. Nie ma sensu probowac im czegokolwiek wyjasniac - i tak guzik ich to obejdzie. -Zanim sie rozstaniemy, mam jedno pytanie - zwrocil sie do mnie Sand. - Dlaczego panska telepatia nie funkcjonuje? Perrymeade mowil mi, ze kiedys byl pan telepata, a teraz juz nie. Co trzeba zrobic, zeby sie czegos takiego pozbyc? Popatrzylem mu prosto w te jego zamglone, martwe oczy. -Trzeba kogos zabic. Wzdrygnal sie. Ciekawe, kiedy ostatnio cos go tak zaskoczylo. I ciekawe, coz takiego moglo go az tak bardzo zaskoczyc w tym, co powiedzialem. -Pan kogos zabil? - powtorzyl jak echo Perrymeade. -To wlasnie powiedzialem, nieprawdaz? - Obrzucilem go krotkim spojrzeniem. - Kiedy mialem siedemnascie lat. Rozwalilem go z recznego lasera. W samoobronie. Ale to nie ma znaczenia, kiedy jest sie psychotronikiem i cudzy umysl wybucha czlowiekowi w srodku jak supernowa. Gdybym byl prawdziwym Hydraninem, zginalbym od tego. Ale nie jestem wystarczajaco hydranski. Popieprzylo mi tylko w glowce. Teraz jestem juz tylko czlowiekiem. Perrymeade jakby odrobine oslupial. Patrzylem, jak stara sie dojsc do siebie, wykazujac sie prawdziwym refleksem rasowego negocjatora. Zaden z nich juz sie wiecej nie odezwal, dopiero kiedy mod zaczal schodzic spirala w dol, Sand rzucil krotkie: -Do widzenia. 5 Sluzbowy mod korporacji zabral nas pozniej do Swirowa. Zaden wazniak z Tau nie bedzie tam przeciez chodzil na piechote, nawet ten, od ktorego sluzbowe obowiazki wymagaly udawania, ze rozumie tamtejszych ludzi tak samo jak wlasnych ziomkow. Kiedy przelatywalismy nad rzeka, spojrzalem w dol i zobaczylem samotny most - jedyna watla nic, jaka laczy ze soba te dwa ludy i dwa rozne sposoby patrzenia na ten sam wszechswiat. Pomyslalem o Mii, o tym, jak zostala wybrana i przygotowana po to, by pomoc ludzkiemu dziecku, wobec ktorego zawiodly ludzkie sposoby. I o tym, jak mu faktycznie pomogla... A potem je zdradzila. Zastanawialem sie, czy obraz, jaki dostrzegam, jest za malo kompletny, by mogl ulozyc sie w sensowna calosc, czy moze Hydranie naprawde sa az tak odmienni, tak bardzo odmienni, ze nigdy nie pojme, w jaki sposob funkcjonuja ich umysly.Mod zaczal schodzic do ladowania gdzies w samym sercu Swirowa. Wysiedlismy w podworzu otoczonym scianami rozciagajacej sie dookola budowli. Perrymeade powiedzial mi, ze to Sala Wspolnoty. Dla Hydran "Wspolnota" to tyle co "Hydranie". Wspolnota... wspolistnienie, wspolzycie, wspolrozumienie -wspolne przeznaczenie, historia, mysl... Bawilem sie w myslach tym slowem jak pies ogryzajacy kosc, znajdujac w nim coraz to nowe poklady znaczen. Zastanawialem sie, czy ktores z nich odpowiada temu, co chcieli wyrazic nim Hydranie. Tu, na placyku, odcietym od niszczejacych ulic, roslo kilka krzewow i drzew, barwilo sie kilka kolorow zycia, choc moze nieco przykurzonych i zapuszczonych. Popatrzylem pod nogi. Przede mna ciagnal sie chodnik z kolorowej mozaiki, wiodacy w glab ogrodu. Choc przycmiony wiekiem i kurzem, nadal sprawial, ze mienilo mi sie w oczach. Po lewej stronie szeroki moze na dlon strumyczek wil sie srebrna nitka przez zaschle krzewy. Na pol ukryta miedzy krzewami rozciagala sie tam latka wilgotnego mchu, tak doskonale zielona, ze bez chwili namyslu skierowalem sie w jej strone. Przekroczylem struzke i stanalem na czekajacym po drugiej stronie prostokacie mchu... znalazlem tam wysoka do kolan figurke Hydranki, ktora siedziala po turecku na srodku mozaikowej mandali. Przywitalo mnie spojrzenie oczu z zielonych kamieni, jakby kobieta zakladala, ze wiem, co tu zastane. Z podworka nikt nie mogl dostrzec tego, co ja widzialem teraz. Nikt nie mogl tego zobaczyc, jesli nie przekroczyl strumienia. Podnioslem wzrok, bo po drugiej stronie wylonila sie z cienia jakas postac - Hydranin, ktory zmierzal teraz ku nam energicznym krokiem, jakby sam byl tylko czlowiekiem, jakby nie znal lepszego sposobu na przemieszczanie sie z miejsca na miejsce. Byl wczoraj obecny na przyjeciu. Pamiec zaraz podsunela mi jego imie: Hanjen. Przystanal niemal w pol kroku, kiedy mnie zobaczyl. Wyraz jego twarzy byl teraz lustrzanym odbiciem mojej: czyste zdumienie. Przestapilem strumien i znalazlem sie z powrotem na podworzu. On zas trwal w absolutnym bezruchu, patrzac, jak dolaczam do Perrymeade'a, ktory wciaz jeszcze stal przy modzie. W koncu nieznacznie sie uklonil i odezwal w jezyku, ktory niewatpliwie musial byc hydranskim. -Co powiedzial? - mruknalem do Perrymeade'a. -Nie wiem - odparl Perrymeade. - Pewnie jakies powitanie. Nie wiem, co to znaczy. -Nie mowi pan w ich jezyku? - Nie tak znowu trudno bylo nauczyc sie jezyka, majac dostep do sieci. A ktos na jego poziomie w korporacyjnym rzadzie musi miec dosc biooprogramowania, ze by podlaczyc sobie tlumacza, jesli juz nie chcialo mu sie uczyc. - A dlaczego? Wzruszyl ramionami i uciekl oczyma gdzies w bok. -Oni wszyscy rozumieja nasz jezyk. Nie odezwalem sie, tylko nadal na niego patrzylem. -A poza tym - mruknal, jakbym wyrazil swoja opinie, a moze wlasnie dlatego, ze tego nie zrobilem - wszyscy Hydranie twierdza, ze jezyk to tylko namiastka. Tak wiec to naprawde bez roznicy. -Bynajmniej - odparlem. Odwrocilem od niego wzrok, nasluchujac teraz czegos zupelnie innego: probowalem dociec, czy Hanjen siega do mnie myslami, probowalem sie przed nim otworzyc. Czekalem na szept, musniecie, na cokolwiek - rozpaczliwie czekalem na jakikolwiek kontakt, dowod na to, ze nie jestem zywym trupem albo ostatnim zywym w krainie cieni. Nic. Przygladalem sie twarzy Hydranina. Jak zmarszczka po powierzchni sadzawki przelecial po niej cien jakichs emocji. Nie wiedzialem, co to za uczucia, bo nie potrafilem ich odczytac, nie moglem sobie udowodnic, ze tamten istnieje naprawde, tak samo jak nie moglem juz sobie udowodnic, ze nie jestem tu zupelnie sam. -Panie Perrymeade - odezwal sie w koncu, omijajac mnie spojrzeniem, jakbym wcale nie istnial. - Spodziewalismy sie pana. Ale dlaczego przywiozl pan ze soba tego? - To znaczy: mnie. Slowa zabrzmialy spiewnie, ale prawie bez akcentow, nic nie dalo sie z nich wyczytac. -Panie Hanjen - odpowiedzial Perrymeade, probujac zachowac taki sam bezruch jak Hydranin. Przypominalo to zawracanie wodospadu. - Zaprosilem go tutaj. -Nie - wtracilem, zmuszajac sie, by spojrzec Hanjenowi w oczy. - To pan mnie tu zaprosil. Wczoraj wieczorem, na przyjeciu. - Teraz juz wszyscy rozmawialismy w standardzie. Ciekawe, czy ktokolwiek z Tau zadal sobie kiedys trud nauczenia sie jezyka Hydran. Nagle przyszlo mi do glowy cos innego: po co w ogole byl Hydranom jezyk, skoro mogli sie komunikowac myslami? Ogolnie dostepne dane na temat Hydran przypominaly sito, tak ze nawet tego nie mozna sie bylo o nich dowiedziec. Hanjen znow wykonal w moja strone ten swoj ledwie dostrzegalny uklon. -To prawda. Jednak w zaistnialych okolicznosciach raczej nie spodziewalem sie... - Przerwal i odbiegl spojrzeniem do miejsca, w ktorym natrafilem na ukryta statuetke. Potrzasnal glowa i zerknawszy na mnie raz jeszcze, ruszyl w strone wejscia do budynku. Po chwili jednak przystanal i odwrocil sie, zeby na nas popatrzec. -Prosze wybaczyc - mruknal. - Chcialem powiedziec: Prosze za mna, czlonkowie Rady czekaja. -Czy oni wszyscy sa tacy? - rzucilem polglosem, kiedy poszlismy za nim. Perrymeade wzruszyl ramionami i skrzywil sie, kiedy Hanjen zniknal w glebi mozaiki ze swiatla i cienia. Przez chwile myslalem, ze zniknal na dobre, ze sie teleportowal i rozmyslnie zostawil nas w tyle. Az zabolalo mnie w piersiach na mysl, ze moze ja jestem tego przyczyna. Ale kiedy sam wszedlem miedzy cienie za placykiem, zobaczylem, ze idzie z przodu przez roztanczony swiatlocien organicznych form -drzew i krzewow, a potem kolumn i lukow zbudowanych z takich samych plynnych linii. Nigdzie nie dostrzegalem katow prostych, za to wszedzie, gdzie spojrzalem, mialem klopot z odroznieniem zycia od sztuki. Hanjen, nie ogladajac sie, prowadzil nas bez slowa przez zadaszony chodnik. Sciezka wila sie jak tamten strumyk wsrod obwieszonych winorosla altanek; altanki te stopniowo przeszly w kolejne izby o scianach rownie plynnych jak sciany jaskin. W niektorych kazdy centymetr muru zdobila roznobarwna mozaika, w innych sufit pokryty byl geometryczna intarsja z przyciemnionego wiekiem drewna. Na wszystkich filarach i scianach wolnych od mozaik wily sie lisciopodobne i kwiatopodobne ksztalty. Ledwie zdolalem to wszystko ogarnac, kiedy szybko mijalismy kolejne pomieszczenia. Perrymeade nazwal to Sala Wspolnoty, ale te slowa nie dawaly o niej zadnego wyobrazenia. Zastanawialem sie, co to moglo byc, kiedy powstalo, i jakie znaczenie mialo dla swych budowniczych. Kiedy zaglebilismy sie w siec izb i korytarzy, zaczelismy sie natykac na innych Hydran. Nieswiadomy wdziek ich ruchow doskonale wpasowywal sie w faliste piekno otoczenia. Wzrok trzymalem utkwiony to w suficie, to znow w scianach lub podlodze, balem sie napotkac czyjekolwiek spojrzenie, balem sie, ze moga mnie przejrzec na wylot. W koncu dotarlismy do wysoko sklepionej sciany, przy ktorej czekalo na nas okolo tuzina innych Hydran. Siedzieli lub kleczeli dookola niskiego stolika o nieregularnych ksztaltach, sprawiali wrazenie, jakby sie nas spodziewali. Natychmiast ucieklem wzrokiem - popatrzylem w gore i przez chwile zdawalo mi sie, ze spogladam wprost w niebo. Nad glowami mielismy niebieska polprzejrzysta kopule, pomalowana w chmury. Ptaki, lub cos bardzo do nich podobnego, wzlatywaly w strone rozjasnionego sloncem zenitu, jakby zerwaly sie do lotu przestraszone naszym wejsciem. Stanalem jak wryty i przygladalem sie temu jeszcze przez dluzsza chwile, dopoki rozum nie przekonal oczu, ze to, co widza, nie jest rzeczywistoscia - ze te ptasie istoty to tylko obrazy, zatrzymane w locie na tle malowanego nieba. Nie trzepotalo ani jedno skrzydlo, nie zblizaly sie ani o centymetr w strone swietlistego centrum. Opuscilem wzrok, a miejsce nieba pospiesznie zajal widok sali i patrzacych na mnie twarzy. -Podziwu godne, prawda? - mruknal Perrymeade, kiedy mnie mijal. - Kazdemu zapiera dech w piersiach, kiedy widzi to po raz pierwszy. Ruszylem za nim, utkwiwszy wzrok w jego plecach, az w koncu dotarlismy do niskiego stolika. Dookola ustawione byly siedziska - wiecej niz potrzeba, a mimo to niektorzy Hydranie kleczeli bezposrednio na matach. Siedzenia, podobnie jak stol, zrobiono z drewna i tak samo jak stol wyrzezbiono je w plynne linie. Drewno pachnialo olejem i staroscia. Mialem nadzieje, ze sa wygodniejsze, niz sie wydaja. Na stole ani nigdzie indziej na sali nie dojrzalem zadnych technicznych wstawek, choc przeciez bylo to miejsce spotkan jedynego oficjalnego rzadu Hydran. Zastanawialem sie przez chwi- le, czy naprawde nie potrzeba im ludzkich urzadzen do przechowywania danych, czy po prostu Tau nie chce im ich udostepnic. Hanjen sklonil sie w strone czekajacych czlonkow Rady. Oni takze odpowiedzieli mu uklonem. Perrymeade juz sadowil sie przy stole. Wreszcie wiec musialem stanac twarza w twarz z milczaca grupka, kiedy rozgladalem sie za miejscem do siedzenia. Dwoje z Hydran rozpoznalem - byli to Moket i Serali, ktorych razem z Hanjenem spotkalem wczoraj na przyjeciu. W Radzie zasiadalo wiecej starszych czlonkow niz mlodszych, ale za to wszystkie miejsca podzielono rowno miedzy obie plci. Wszyscy byli doskonale odzywieni. Nosili nowe, dobrze skrojone ubrania, ktore musialy trafic tu zza rzeki - rzeczy, ktore sobie dobrali, sprawialy wrazenie drogich, a nawet stylowych. Nie pasowaly do tego, co widzialem na ulicach Swirowa. Ani ta bizuteria, ktora sie przyozdobili - a bylo tego mnostwo - aczkolwiek niektore rzeczy wygladaly na tyle dziwacznie i staro, ze mogly byc rodowym spadkiem. Czesc miala w nozdrzach ozdobne kolka, ktorych z cala pewnoscia nie przejeli z Riverton. Na ramieniu jednego z mezczyzn siedzialo jakies stworzenie, wygladalo tak jak tamte z malowidla. Przygladalem mu sie uwaznie, zeby sobie lepiej uswiadomic, co to wlasciwie jest. Zamiast pior mialo szare futro; bardziej przypominalo nietoperza niz ptaka z tym swoim ostrym, wydluzonym pyszczkiem i wielkimi uszami, zwinietymi jak origami. Podnioslo lepek i wpatrzylo sie we mnie blyszczacymi, rozbieganymi oczkami. Potem nagle zerwalo sie do lotu. Rozpostarlo skorzaste, szerokie na dlon skrzydla i runelo na mnie, prosto w twarz. Poderwalem rece w obronnym gescie, kiedy w tumulcie roz-trzepotanych skrzydel pazury przeoraly mi skore. Opadlem z wrazenia na krzeslo, kiedy niby-nietoperz w koncu sie ode mnie oderwal. Opuscilem dlonie. Dookola pochylaly sie nade mna jakies postacie - jedna z nich byl Perrymeade. Cos do mnie mowil, ale nie rozumialem slow. Wyprostowalem sie na swoim stolku, twarz piekla mnie od zadrapan i wstydu. Zobaczylem, jak ktos przekazuje rozswiergo-tanego stworka wlascicielowi. Hydranin, ktory go odebral, patrzyl na mnie z gniewem, jakbym to ja ponosil cala wine za ten atak. Nie moglem pojac, o co mu chodzi, co oni wszyscy sobie mysla, co tu sie w ogole, do diabla, stalo... Jesli pominac wysokie, ostre, ledwie slyszalne piski niby-nietoperza, sala pograzyla sie w absolutnej ciszy. A potem wlasciciel niby-nietoperza zniknal. -Co u diabla...? - wymamrotalem, pocierajac piekaca twarz. Moje slowa zagrzmialy wsrod ciszy jak krzyk. Hydranie spogladali na przemian po sobie, niektorzy gestykulowali w milczeniu, ktore ciagnelo sie w nieskonczonosc. Wszyscy teraz mowili, tylko ze ja nic nie moglem uslyszec. Mimowolnie dlonie zacisnalem na krawedzi stolu. Perrymeade usiadl obok i staral sie sprawic wrazenie mniej wstrzasnietego ode mnie. Jesli jednak nie zdolal oszukac mnie, nie mogl oszukac tez nikogo innego na tej sali. Milczenie sie przeciagalo - wszyscy patrzyli teraz na nas, ale tak jakos dziwnie, jakby nie przyjmowali do wiadomosci naszego istnienia. W koncu Perrymeade wzial glebszy oddech i zaczal: -Przyszlismy tu, jak wiecie, azeby poprosic o pomoc w odnalezieniu porwanego ludzkiego dziecka... -Prosze wybaczyc - przerwal mu Hanjen niemalze niecierpliwie, jakby Perrymeade wtracil sie w prywatna rozmowe. Moze zreszta tak bylo. - Musimy pana prosic, panie Perrymeade, zeby zechcial pan nas na chwile opuscic. Musimy porozmawiac z tym - o ulamek sekundy za pozno uniosl dlon, zeby na mnie wskazac, jakby zapomnial, ze to konieczne - sam na sam. - Potem, widzac zaskoczenie na twarzy Perrymeade'a, dodal: - Prosze wybaczyc, Janos, nie chcemy nikogo obrazic. Wiem, ze mamy omawiac wazne sprawy. Obiecuje, ze za chwile do tego przejdziemy. Ale... - dokonczyl wzruszeniem ramion, jakby chcial powiedziec: "To ty go tu przyprowadziles". Perrymeade podniosl sie i popatrzyl na mnie, siedzacego w odretwieniu na stolku. Przeslal mi wymuszony usmiech, jakby od samego poczatku zyczyl sobie takiego wlasnie obrotu sprawy. Moze liczyl na to, ze skorzystam teraz z okazji, zeby przekonac Hydran do jego sprawy. Patrzylem, jak wychodzi. Potem wbilem wzrok w blat stolu, we wlasne dlonie zacisniete kurczowo na jego brzegach, na bia- le blizny sterczace na klykciach. Czekalem. Probowalem cos poczuc. Oni takze - jak nagle zdalem sobie sprawe. Czekali, az do nich wyjde, az cos zrobie. Czekali na niemozliwe. -Kim jestes? - zapytal w koncu na glos Hanjen. -Kot - rzucilem i na chwile oderwalem wzrok od stolu, zeby spojrzec na niego. -Czy to twoje ludzkie imie? - spytala jakas kobieta. Mowila powoli, jakby ciezko jej bylo wyrazac sie w moim jezyku. - Czy nie masz juz zadnego innego imienia? Podobne pytanie zawsze przy takiej okazji zadawali mi ludzie - albo przynajmniej mieli ochote mi zadac, tyle ze Hydranie oprocz mowionych imion mieli imiona prawdziwe, imiona przechowywane w samym sercu umyslow. Imiona, ktore mozna dzielic z innymi tylko w myslach. Ja takze kiedys mialem takie imie -nadane mi z milosci, z mysli w mysl, z serca do serca. Imie, ktorego nie wyjawilbym pod milczacy osad w tym pomieszczeniu pelnym obcych mi osob, nawet gdybym mogl. Potrzasnalem glowa, wzruszylem ramionami. Na sali zapanowala jeszcze ciezsza cisza, ktora napierala na moj umysl, az zgniotla w nim wszelka logiczna mysl. -Powiedziano nam zeszlego wieczoru, ze jestes w polowie Hydraninem. - Glos Hanjena zabrzmial pusto, kiedy uzyl nazwy nadanej jego ludowi przez Ziemian. Jego twarz tak pozbawiona byla emocji, jak moja glowa opustoszala z mysli. - Chcielibysmy wiedziec, ktore z twoich rodzicow jest Hydraninem? -Matka - mruknalem. - Byla. -Czy pochodzila z tego swiata? -Nie wiem. -W takim razie po co tu przybyles? -Przeciez wiecie. - W koncu zdolalem spojrzec mu w twarz. -Po co ty tu przybyles? - powtorzyl pytanie, jakbym nic nie odpowiedzial. Moze zreszta nie odpowiedzialem na to, o co naprawde pytal. Sprobowalem jeszcze raz. -Jestem tu z ekipa ksenoarcheologow, ktorzy na zlecenie Tau maja badac obloczne rafy na ziemiach Ojczyzny. Potrzasnal niemal niedostrzegalnie glowa, leciutko tez wykrzywil usta. Potarl sie po grzbiecie nosa. Siedzialem w napieciu, starajac sie wyobrazic sobie, co takiego moze chciec ode mnie uslyszec. -Po co ty przybyles na te planete? Potoczylem spojrzeniem po zebranych wokol stolu twarzach -dwunastu twarzach, gladkich i pomarszczonych, kobiecych i meskich... kazda z nich o delikatnych hydranskich rysach, z zielonymi kocimi oczyma utkwionymi teraz we mnie. I nagle uswiadomilem sobie, ze znam odpowiedz: "Bo w moim zyciu zieje dziura". Przez cale lata chcialem wiedziec, jak to bedzie - znalezc sie w otoczeniu ludu mojej matki, wiedziec, co napotkam w ich spojrzeniu -czy to moze byc przebaczenie. Spuscilem wzrok. -Nie wiem. - Dlonie cichcem zwinely mi sie w piesci. - Ale dzis jestem tu z powodu porwanego dziecka. - Znow unioslem glowe. - Chlopiec jest zupelnie bezradny, cierpi na powazne uszkodzenie ukladu nerwowego. Musicie nam powiedziec, jak go znalezc. Bo tak trzeba... I dlatego, ze jesli tego nie zrobicie i jesli HARO wykorzysta go, zeby narobic Tau klopotow z FKT, ci z Tau kaza wam drogo za to zaplacic... -Widziales, jak to bylo - wtracil Hanjen, jakby wcale mnie nie sluchal. - Nawet wiecej - sam w tym pomogles. Skrzywilem sie. No jasne, wiedza o wszystkim - na pewno wiedza wiecej od korb, inaczej bym sie tu nie znalazl. -To byl czysty przypadek. - Nie wiedza wszystkiego, inaczej wiedzieliby i to. -W takim razie powiedz, prosze, dlaczego Tau wybralo akurat ciebie, zeby przekazac nam te wiadomosc. Powiodlem spojrzeniem po milczacym kregu twarzy, szukajac choc jednej reakcji, ktora cos by mi mowila. -Poniewaz... jestem Hydraninem. - Ciezko przyszlo mi to z siebie wydusic, w zyciu nie czulem sie mniej Hydraninem niz teraz, psychotroniczny gluchoniemy w samym srodku debaty o zyciu i smierci. - I poniewaz wiem, co sie dzieje z Hydraninem, ktory stanie na drodze Tau. - Podnioslem dlon do twarzy, czujac pod palcami strupy i nabrzmiale siniaki. Opuscilem reke i polozylem obie dlonie na blacie stolu tak, ze sie wzajemnie dotykaly. - Pomysleli, ze moglibyscie mi uwierzyc. Ze bedziecie chcieli ze mna porozmawiac... albo zaufacie mi na tyle, zeby mnie wysluchac. Gdzies w srodku glowy uderzylo mnie cos bezksztaltnego -ktos probowal przelamac oslony, zeby sie przekonac, co za nimi ukrywam i dlaczego moje mysli zatrzaskuja im drzwi przed nosem. -Nie - szepnalem. - Nie. - Ktos wydal z siebie pelen obrzydzenia odglos. W glowie poczulem jeszcze jedno bezcielesne zderzenie. - Przestancie! - zawolalem, zrywajac sie gwaltownie. Stalem tak, z trudem lapiac powietrze, a cisza wokol mnie znow stopila sie bez sladu w jedno. Nikt inny sie nie poruszyl - siedzieli ze wzrokiem utkwionym we mnie. Opadlem z powrotem na stolek. -W takim razie dlaczego jestes zamkniety? - zapytala ostrym, spiewnym glosem Moket, kobieta, ktora widzialem na przyjeciu. Reka wskazala moja glowe. Zmarszczylem brwi. -Nie jestem. - Obracalem w palcach zloty kolczyk przy uchu. -Moze nie zdajesz sobie z tego sprawy - odezwal sie Hanjen powoli i wyraznie, jakby z wysilkiem wynajdowal slowa - poniewaz nie jestes prawdziwym Hydraninem... - urwal. - To znaczy: dlatego ze tak dlugo zyles miedzy ludzmi... Nie jestes swiadom, ze to, co robisz, jest uznawane u nas za obrazliwe. -A co takiego robie? - Wychylilem sie do przodu, bo chcialem uslyszec, ze za duzo albo za glosno gadam, nosze idiotyczne ciuchy, zapominam powiedziec "dziekuje"... -Twoj umysl jest calkowicie... zamkniety. - Uciekl spojrzeniem, jakby nawet wzmianka o tym sprawiala mu przykrosc, jakbym sam powinien to wiedziec. Potrzasnalem bezradnie glowa. -Czy ty jestes seddik? - zapytal ktos. - Czy oni przyslali nam tu seddika? -Co takiego? - zdumialem sie. -Nie - rzucil Hanjen bezdzwiecznym glosem. - To nie sed-dik. Ktos, kto uzywa nefazyny - znow patrzyl na mnie. - To Ludzie - slyszalem wyraznie to wielkie "L" - daja naszym nefazy-ne w wiezieniach, inaczej nie mogliby ich tam utrzymac. Niekto rzy wiezniowie uzalezniaja sie od tego narkotyku, poniewaz blokuje im psycho. Wola wycofac sie z zycia, porzucic swoj Dar... swoje "czlowieczenstwo", jakbyscie powiedzieli. To choroba, ktora przynosza tu ze soba i zarazaja nia wszystkich pozbawionych nadziei. Podnioslem dlon do ucha - wymacalem puste miejsce. Jedna przylepka z topalaza-AC tutaj i moglbym na nowo korzystac z psycho, w dowolnej chwili i miejscu. Przy odpowiedniej dawce narkotykow, ktore przygluszylyby moj bol, moglbym na nowo stac sie telepata, mniej wiecej tak samo, jak moglbym maszerowac na polamanych nogach. Ale za uchem nic nie bylo. -W takim razie dlaczego jestes zamkniety? - powtorzyla tamta kobieta. Hanjen uciszyl ja jednym gestem. Stal ze mna twarza w twarz, ale nie patrzyl na mnie, jakby moj widok ranil mu oczy. -Wewnatrz Wspolnoty kazdy stara sie miec umysl... troszeczke otwarty, tak zeby inni mogli odczytac jego nastroj, przekonac sie, ze dziala ze szczerych i zyczliwych pobudek. Im bardziej ktos jest otwarty, tym wiekszym darzy sie go szacunkiem. Ale, oczywiscie, wszystko ma swoje granice. Jednak utrzymywanie zupelnej ciszy, mysli zacisniete jak piesc, to duza obraza. W koncu zdolal mi spojrzec w oczy. -Zamach na twoja prywatnosc takze byl obraza... - zerknal tutaj na innych, ktorzy zmarszczyli sie teraz lekko - za ktora przepraszam. Mam nadzieje, ze nas zrozumiesz i pomozesz nam zrozumiec ciebie. - Pochylil glowe, jakby zapraszal mnie do udzielenia wyjasnien, jakby sie spodziewal, ze teraz otworze przed nimi mysli, skoro wiem juz, na czym polega problem. Potrzasnalem glowa. -Nie chcesz? - warknela Moket. - A wiec jak mamy ci zaufac, obcemu... mieszancowi? - Z jej tonu wywnioskowalem, ze po tej stronie rzeki pol-Hydranin takze znaczylo "swir". -To ty przyszedles do Wspolnoty i spowodowales caly ten klopot! - zawolala Serali. -Co mamy sobie myslec - mruknal ktos inny, zwracajac sie do Hanjena - kiedy ludzie przysylaja z prosba o pomoc kogos takiego? Chyba tylko to, ze i nam chca narobic klopotow w FKT i moze zdobyc w ten sposob wymowke do zagrabienia ostatnich resztek naszej swietej ziemi? -Jak mamy wierzyc tylko w twoje slowa? -Nie moge - odpowiedzialem ze scisnietym zoladkiem, z umyslem zablokowanym rozpaczliwie. - Nie moge... tego zrobic. - Swiadomosc, ze maja prawo pytac, niczego nie zmieniala. Nie moglem tego zrobic. Nie moglem i juz. -Nie wiesz jak? - zapytala mnie inna kobieta, mlodsza. - Nie umiesz panowac nad Darem? - Zerknela na siedzacego obok mezczyzne. - On jest jak... - i slowa po prostu sie urwaly, jakbym nagle ogluchl. Przeszla na mowe telepatyczna. Zastanawialem sie, czy to dlatego, ze nie chciala mowic przy mnie na glos, czy po prostu dlatego, ze nie wiedziala, jak to wyrazic slowami. Zobaczylem, ze wykonuje dziwaczny gest, gwaltownie podnoszac rece. -Nie - mruknalem. - Kiedys umialem. Ale teraz juz nie. - A w srodku wciaz narastala mi ochota, by wszystko im wyznac; zdusilem ja gwaltownie. Hanjen zacisnal wargi w waska kreske. -Wiesz, jestem tym, co ludzie nazywaja "rzecznikiem praw". Wspolnota ufa mi na tyle, ze pozwala zagladac w strapione umysly. Zeby odnalezc zrodlo blokady i sprobowac je wyleczyc lub rozwiazac problem. -Nie mozesz mi pomoc - odrzeklem prawie ze zloscia. - Nikt nie moze. Wielu juz probowalo. -Wielu ludzi - odpowiedzial lagodnie. - Czy pozwolisz mi sprobowac...? - Zdawal sie prosic tak samo niechetnie, jak niechetnie ja musialem sie na to zgodzic. Ale dobrze wiedzialem, ze jesli teraz odmowie, nigdy wiecej nie ujrze juz zadnego z nich. Skinalem glowa, a dlonie zacisnalem tak, ze az pobielaly kostki. Probowalem sie rozluznic, ale migotliwe wlokna gleboko w moim umysle splataly sie jeszcze mocniej, a im bardziej probowalem sie otworzyc, tym bardziej nieprzebyty tworzyly gaszcz. Czulem, jak podbiega do mnie skupiona mysl Hanjena i jak nadziewa sie na kolczasty drut zapor, szuka szczeliny w pancerzu, niestrzezonego punktu, przez ktory moglaby sie wsliznac do srodka. Od urodzenia mialem tylko jedno ujscie dla swojego Daru, jedyny psychotroniczny talent: telepatie. Za to bylem w niej piekiel nie dobry. Az za dobry, bo nadal potrafilem swietnie sie oslaniac. Nic nie moglo sie dostac do srodka, nic tez sie nie wydostawalo. Wszyscy psychoterapeuci, z ktorymi sie spotykalem, mowili mi to samo: pewnego dnia znow bede w stanie nad tym zapanowac, tylko nie potrafia mi wyjawic kiedy. Jedynie ja sam moge stwierdzic, kiedy znow poczuje sie gotow byc telepata. Ale chyba nigdy nie bede gotow - a w kazdym razie nie na cos takiego. Nie moge pozwolic zupelnie obcej osobie grzebac w szczatkach mojego rozbitego zycia, nie moge pozwolic, by wymienil na glos kazdy z grzechow... By stal sie swiadkiem tej chwili, kiedy zrobilem krwawe szczatki z ciala i umyslu innego telepaty, wykorzystujac do tego wlasna mysl i pistolet laserowy. Nie moge pozwolic, zeby zobaczyli to, o czym opowiedzialem Perrymeade'owi i Sandowi, ktorzy i tak niczego nie sa w stanie zrozumiec. Za nic nie moge pokazac im prawdy... -Smierc! - wyplul z siebie Hanjen, zakrywajac oczy dlonmi. Potem z wolna opuscil rece. - Jestes pelen smierci... - Potrzasnal glowa, nie odrywajac ode mnie wzroku. - Zabiles? - zapytal ostro. - Jak mogli nam tu ciebie przyslac, wiedzac, ze cos takiego zrobiles? Czy mysleli, ze tego nie zobaczymy? Czy naprawde sadza, ze jestesmy tak samo slepi jak oni? Zamknalem oczy. Inni czlonkowie Rady podnosili sie po kolei od stolu, ciskajac we mnie gniewnymi slowami, z ktorych wiekszosci nie rozumialem, jednak wiedzialem, ze zadne z nich nie oznacza przebaczenia ani wspolczucia. Potem zaczeli znikac, na moich oczach w okamgnieniu przestawali istniec. Czulem na skorze tylko lekki powiew poruszanego powietrza. -Stojcie! - rzucil glosno Hanjen. Nowa fala gniewnych pomrukow, a potem juz tylko gniewna gestykulacja w ciszy i wskazujace na mnie rece. Nikt juz nawet nie spojrzal w moja strone, nikt nie zaofiarowal szansy, zebym mogl sie wytlumaczyc z czegos, co pozostawalo poza ich wszelkim wyobrazeniem. Znienacka dookola mnie rozstapila sie czasoprzestrzen, swiat pociemnial, a ja zostalem wyrwany z rzeczywistosci przez energie, ktora instynktownie rozpoznalem, choc sam nigdy nia nie wladalem... I znow znalazlem sie na podworku, dookola mnie panowala jasnosc i zamet. Usiadlem ciezko na starozytnych plytkach mozaiki, bo nagle pod soba nie znalazlem juz krzesla. Siedzialem kompletnie oszolomiony, mrugajac, wpatrywalem sie w gre swiatlocieni wsrod przykurzonych lisci. Zobaczylem, jak Perrymeade pedzi pospiesznie w moja strone z miejsca, gdzie czekal przy modzie. Zaczalem zbierac sie z ziemi. Nieoczekiwanie miedzy nami znalazl sie Hanjen. Zaskoczony Perrymeade odskoczyl do tylu, a ja opadlem z powrotem. -Co...? - zaczal Perrymeade, urwal i zaczal jeszcze raz. - Co to ma znaczyc? - W glosie slyszalem zalosc, ktora doskonale pasowala do wyrazu jego twarzy. Hanjen potrzasnal stanowczo glowa. -Nie mozemy go tu miec - oznajmil. - Nie powinien byl pan go przyprowadzac. Nie jest jednym z nas. Perrymeade popatrzyl na mnie, potem znow na Hanjena. -Co pan ma na mysli? - zdumial sie. - Oczywiscie, ze jest... -On zyje. - Spojrzenie Hanjena musnelo mnie na jedno okamgnienie i zaraz ucieklo gdzie indziej. Przeszukal wzrokiem twarz Perrymeade'a i ponury odwrocil wzrok. - Widze, ze pan tego nie rozumie, Janos. - Zacisnal usta, byc moze z frustracji, a moze po prostu z niesmaku. - Jesli chce pan z nami porozmawiac o porwaniu, prosze wejsc do srodka. Ale bez niego. - Kiedy to mowil, odwrocil sie do nas plecami. Zaczal odchodzic, poruszajac sie z tym swoim nieludzkim wdziekiem, ale mimo wszystko tak, zeby Perrymeade mogl podazyc za nim. Perrymeade przystanal obok mnie. Wyciagnal dlon, zeby pomoc mi wstac. -Co sie stalo? - mruknal cicho. Podnioslem sie niezgrabnie, ignorujac wyciagnieta ku mnie dlon. -To przez pana. Odpieprzcie sie wszyscy. Zostawcie mnie w spokoju. - Odwrocilem sie plecami do niego i do wszystkiego, co przypominal mi jego widok, co dla mnie znaczyl. Dotarlem do moda i zamknalem za soba drzwi. -Zabierz mnie z powrotem - rozkazalem. -Przykro mi - dotarl do mnie glos urzadzenia, tak samo pla ski i bezuczuciowy jak glosy Hydran. - Nadal czekam na pana Perrymeade'a. -Wyslij po niego inny mod. W tej chwili zabierz mnie z powrotem! -Przykro mi. Nadal czekam... Zaklalem i walnalem ciezkim buciorem w konsolete. Ekran ozyl nagle i zobaczylem przed soba glowe Sanda. -O co chodzi? - odezwal sie. -Zabierzcie mnie stad! -Dlaczego? - zapytal. - Cos poszlo nie tak? -Nie, skad? - odparlem ochryple. - To byla jedna wielka pieprzona katastrofa. -Co pan zrobil - sciagnal brwi - ze tak ich obrazil? -Nie umarlem. - Rzucilem sie na fotel i oplotlem kolana ramionami. - Posluchalem cie, sukinsynie, ale ty nie sluchales mnie. Zabierz mnie stad. - Odwrocilem wzrok od jego obrazu. -Nic z tego nie rozumiem - oswiadczyl. -I nigdy nie zrozumiesz. - Jeszcze raz kopnalem konsolete, a twarz Sanda zniknela. Mod dookola mnie ozyl i odlecielismy wreszcie z tamtego podworza. 6 Bylo juz pozne popoludnie, kiedy Wauno zabral mnie z hotelu i przywiozl z powrotem do obozu nad rzeka. Nie odzywalem sie przez cala droge. On wyswiadczyl mi te sama grzecznosc.Wkroczylem do obozu, czujac w glowie spiew rzeki, a pod butami krzepki chrzest zwiru. Wszystko wygladalo tak samo, jak zapamietalem, z wyjatkiem zmiennych granic cieni. Wszystko brzmialo i pachnialo tak samo. W myslach powtarzalem sobie, ze powinno mi to sprawic ulge - ciezka proba juz za mna. Jestem z powrotem na bezpiecznym gruncie, na swoim miejscu, wsrod ludzi, ktorych znam i ktorym moge zaufac. Chcialem w to wierzyc tak samo mocno jak wczoraj wieczorem, kiedy ci sami ludzie przyszli ocalic mnie z lap Korporacji Bezpieczenstwa Tau. Bezpieczny... Ale kiedy szedlem przez zwir w strone cieni rzucanych przez rafe, wiedzialem juz, ze tak naprawde nigdy nie bede mogl w to uwierzyc. "Jestem bezpieczny" to tylko klamstwo, ktorym wszyscy karmimy sie codziennie, zeby jakos pozostac przy zdrowych zmyslach. "Tu jest moje miejsce" to klamstwo, ktorym karmie sie ja sam. Odkad przed laty opuscilem Stare Miasto, nigdzie nie przebywalem na tyle dlugo, by moc poczuc sie tam "u siebie". Nie inaczej bylo i tutaj. Gdziekolwiek spojrzalem, widzialem obce twarze, chodzilem po nieznanych mi z nazwy ulicach, spalem w obcych pokojach, sam w pustym lozku. Wiedzialem tez, ze mimo iz nienawidzilem zycia w Starym Miescie, czasem, po nocach, jakas nienormalna czastka mnie za nim tesknila. Przypominalem sobie sciany, ktore zamykaly sie nade mna jak matczyne ramiona, a takze, ze niebo to tylko dach nad moja glowa, trzydziesci metrow wyzej, a nie nieskonczonosc. Wtedy az do bolu chcialem znow byc tylko tym malym ignorantem, pieprznietym swirem, w miejscu, gdzie znalem wszystkie obowiazujace zasady. -Kocie... - przez obozowe halasy i zamieszanie dotarl do mnie glos Kissindry jak lina ratunkowa, ktora ma mnie wyciagnac sposrod lotnych piaskow. Szla ku mnie energicznym krokiem, a za nia powiewaly z furkotem poly plaszcza. Zatrzymala sie, kiedy i ja stanalem - gdy nieoczekiwanie zderzylismy sie z ta nieuchronna, niewidzialna bariera, jaka nas dzielila. Patrzylem, jak przelyka cisnace sie na usta slowa - pewnie "Nic ci nie jest?" - bo nie chce pytac mnie o to samo dwa razy w ciagu jednego dnia. -Wrocilem. - Jedynie tyle z siebie wydusilem. -To dobrze - mruknela, ale w jej spojrzeniu widzialem troske. Troske o rodzine, o porwanego chlopca, martwila sie, ze nie wie, jak ma zadac mi pytania, ktore musiala zadac. -Na nic sie nie przydalem - szepnalem, spuszczajac glowe. - Twoj wuj wciaz jeszcze rozmawia z Hydranami. -Aha. - Zabrzmialo to pusto i nieobowiazujaco. Zaczela zbierac sie do odejscia, obejrzala sie przy tym z wahaniem, co wystarczylo za zaproszenie. Ramie w ramie ruszylismy w glab obozu. Po kilku krokach wskazala jakis sprzet, ktory wlasnie montowano. -Przywiezli juz system do skafandrow fazowych. Ezra pomaga im to wszystko podlaczac. Wrociles w sama pore, zeby obejrzec pokaz. Przenioslem spojrzenie w kierunku, ktory mi wskazala, zadowolony, ze moge zajac sie czyms innym. Czulem ulge, mogac skupic sie na czyms, co nie dotyczylo mnie osobiscie. Robotnicy w brunatnych kombinezonach stali wokol sprzetu do przemieszczania sie wewnatrz rafy. Przypomnialem sobie tepa uraze, ktora widzialem na ich twarzach dzis rano. Przyjrzalem im sie jeszcze raz, kiedy podeszlismy blizej. Kilku mialo zakasane rekawy, jakby mimo zimna oblewali sie potem. Stanalem jak wryty, kiedy wysledzilem czerwona obraczke -na jednym nadgarstku, potem na drugim i na kolejnym. Niewolnicze oznaki, ktore nosi sie zamiast bransoletki danych, kiedy jest sie robotnikiem kontraktowym. Na ten widok moja dlon powedrowala automatycznie do nadgarstka, do bransoletki, ktora zakrywala blizne po takiej wlasnie obraczce; po raz kolejny musialem sobie udowodnic, ze jestem tym, kim mi sie wydaje. Protz i inne szyszki z Tau jeszcze tu stali, razem z inspektorami federalnymi. Grupka technicznych czekala na uboczu, az przyjdzie do demonstracji sprzetu. W czasie lotu na Ucieczke zapoznalem sie z plikami na temat sprzetu, jakiego uzywa sie do prowadzenia badan we wnetrzu raf, a takze wszystkich innych urzadzen, ktore przyslalo nam Tau. Wybralem informacje do dna, chcac uzyskac jakies wyobrazenie o tym, jakie sa rafy, a przy tym dowiedziec sie czegos o Ucieczce i o Hydranach, o tym, jak to wszystko wzajemnie do siebie pasuje. Najlepszy obraz tego, co krylo sie we wnetrzu rafy, mozna bylo otrzymac, wysylajac do wnetrza czlowieka odzianego w poprawiona wersje zwyklego skafandra do przemieszczen fazowych. Urzadzenia te pozwalaly nurkowi poruszac sie wsrod materii stalej, jakby to byla ciecz, i przesylac odczyty technikowi na zewnatrz, dopoki ten nie odkryje czegos, czemu Tau zechcialoby blizej sie przyjrzec. Zmodyfikowane skafandry, niezbedne do badan w tak zlozonym otoczeniu, nie wchodzily w sklad wyposazenia zwyklej kopalni - kazdy z nich tworzyla pajeczyna mikrowlokien, najezona czujnikami i generatorami fazowymi, taka mikrotech-niczna wersja zewnetrznego plaszcza statku kosmicznego - i pewnie kosztowala niewiele mniej. Nigdy dotad zaden pracownik Tau jeszcze nie badal w Ojczyznie tych kilku tysiecy hektarow zloz. Byla to ostatnia nieek-sploatowana rafa na calej planecie, co moglo oznaczac jedynie, ze z ich punktu widzenia przedstawiala sie najmniej interesujaco. To zas sprawialo, ze dla nas stawala sie automatycznie najciekawsza, a najwazniejsza dla Hydran. Tau utrzymywalo, ze ta ostatnia formacja pozostanie na zawsze nietknieta. Ale "zawsze" dla konglomeratu znaczylo cos zupelnie innego niz dla reszty swiata. Yelina Prohas, nasz mikrobiolog, oraz Ezra Ditreksen stali teraz przy konsultantach Tau i ich sprzecie. Patrzylem, jak kiwaja glowami i gestykuluja, jednak przez panujacy w obozie halas nie slyszalem, o czym mowia. Dopadla mnie kolejna chwila oglupiajacego odretwienia - zdominowalo mnie poczucie, ze nic nie jest realne, ze tak naprawde nikogo tu nie ma, bo nie slyszalem ich, nie czulem, nie moglem dotknac mysla. Zmusilem sie, by isc dalej, skupilem sie na ziemi, ktora sprezynowala pod stopami, na powietrzu, ktore wciagalem do pluc i wypuszczalem. -Naprawde bedziemy dzisiaj wchodzic w glab rafy? - zapytalem, kiedy zrownalem sie z Kissindra. Nie spodziewalem sie, ze biurokracja Tau moze uwinac sie w takim tempie, nawet kiedy federalni zagladaja im przez ramie. Ezra popatrzyl na mnie, kiedy przy nim stanalem, i potrzasnal przeczaco glowa. -Maja nas tylko zapoznac z systemem otrzymywania danych. Do srodka wejdzie jeden z robotnikow Tau. Jezeli sami bedziemy chcieli zanurkowac, najpierw musimy przejsc test na symulatorze. -Saban! - techniczna krzyknela przez ramie w strone grupki robotnikow, ktorych minalem po drodze. Jeden z nich upuscil niesiony pakunek. Paczka trzasnela o ziemie i pekla. Chyba nawet tego nie zauwazyl. Gapil sie na techniczna, na sprzet, na nas, a jego twarz stezala w napadzie paniki. Skrzywilem sie niechetnie, bo tylko tego nam dzisiaj brakowalo do szczescia - mnie i calej ekipie - zeby tu wsrod nas i piekielnie drogiego sprzetu robotnik kontraktowy przeszedl przy federalnych zalamanie nerwowe. Techniczna jeszcze raz wykrzyczala jego imie jak przeklenstwo. Tym razem Saban podszedl do nas, a poruszal sie przy tym tak, jakby techniczna sterowala jego mozgiem. Patrzylem, jak zbliza sie, powloczac nogami... (...idzie wlozyc ten skafander, bo nie ma zadnej wladzy nad wlasnym zyciem, jest niewolnikiem, zwyklym miesem, to wszystko. Ale kiedy wlozy to dranstwo, stanie sie martwym kawalkiem miesa, tak samo jak Goya, ktory byl jego przyjacielem, dopoki jeden z tych skafandrow go nie zabil ledwie miesiac temu. Generator pola wyskoczy z fazy. Wlasnie to za- bilo Goye. Kiedy Goya zginal, on wiedzial, ze nastepnym razem zawolaja jego...). A wszystko, co wiedzial, wszystko, co czul, rozbrzmiewalo teraz jak krzyk w moim mozgu. -Jezu, jasna cholera...! - sapnalem, mrugajac z oszolomienia. Zatrzasnalem natychmiast wszystkie mysli, wypychajac tamtego na zewnatrz jak wode z gabki. Tylko Ezra zwrocil na mnie uwage, inni przygladali sie objasniajacemu procedury technikowi. Zrobil taka mine, jakby sam widok mojej twarzy upewnial go ostatecznie, ze jestem zupelnie stukniety. Wciaz oszolomiony, odwrocilem sie, kiedy Saban dotarl do miejsca, gdzie stalismy. Wcale na mnie nie patrzyl, nie wiedzial, co sie przed chwila zdarzylo, bo nie mogl - tak samo jak ja nie potrafilbym drugi raz odnalezc sciezki do jego mysli. Nie zostalo mi juz nawet na tyle psycho, zeby wiedziec, czy wciaz jeszcze sie boi, a nawet - czy w ogole zyje. Zaklalem pod nosem i skierowalem uwage na pozostalych. -Wloz to - rozkazala Sabanowi techniczna. Ten opuscil wzrok na generujaca pole powloke skafandra i skrzynke z czujnikami, stojaca u jego stop. Wzial skafander do reki. Mial pewnie nie wiecej niz trzydziesci lat, ale zuzyty i wysuszony wygladal starzej. Ciekawe, od jak dawna jest obraczka i jak wygladal przedtem. Kiedy zaczal wciagac na siebie skafander, podniosl wzrok na stojaca nieopodal grupke czlonkow ekipy. Nie trzeba czytac w myslach, zeby zgadnac, co mogl o nas sadzic - o podlizujacych sie Tau importowanych technicznych, wysylajacych go, zeby odwalil za nich brudna robote w sprzecie, ktory, jak sadzil, go zabije. Popatrzyl na mnie. Ale ja wtedy patrzylem znow w oczy nieznajomym, ktorzy wypelniali pewien pokoj i gapili sie na mnie: pol tuzina psychotronikow usadzonych na dlugiej lawce jak rzadek celow na strzelnicy, grupka przegranych, ktorzy czekaja na swoja ostatnia szanse. Przypomnialo mi sie, jak sledzili kazdy moj ruch, kiedy wchodzilem do tamtego pokoju, zeby do nich dolaczyc - brudny, wyczerpany i pobity. Przypomnialo mi sie, ze ich spojrzenia mowily wyraznie: jestes dla nas niczym, nawet nie ludzka istota... nawet dla nas. Z wyjatkiem jednej kobiety o wlosach jak rzeczny nurt o polnocy, z pustymi oczyma, szarymi jak sam smutek. Jule taMing. Popatrzyla mi wtedy prosto w te moje oczy dzikiego zwierzecia i zdolala dojrzec w nich czlowieczenstwo, w ktorego istnienie sam juz nie wierzylem. Powiedziala wtedy... -Ja pojde. Pozwolcie pojsc mnie. Wszyscy, ktorzy stali dookola mnie w cieniu rafy, obrocili sie teraz i przygladali mi sie, pelni zdumienia i niedowierzania. -Co? - rzucil Ezra. Oblizalem wargi i przelknalem sline. -Ja chce to zrobic. Techniczna Tau, ktora odpowiadala za sprzet i u ktorej wyczytalem na identyfikatorze nazwisko HAWKINS, potrzasnela odmownie glowa. -Wasza ekipa nie ma odpowiednich kwalifikacji, zeby pracowac w skafandrze fazowym. Nie moge na to pozwolic. To wbrew zasadom bezpieczenstwa. -Ja mam kwalifikacje - odparlem. Kissindra obejrzala sie na mnie przez ramie. -Nieprawda - wtracil sie Ezra. - Nikt z nas nie przeprowadzal cwiczebnych symulacji. -Ja - tak - odparowalem, wychodzac przed niego. -Kiedy...? - Zlapal mnie za ramie i obrocil ku sobie. -Po drodze - odpowiedzialem, z trudem opanowujac przemozna chec, by wykrecic mu reke. - W podstawowej bazie danych, jaka przywiezlismy ze soba, znajduje sie wirtualny symulator. -Nikt nie mial na to czasu. -Ja mialem. - Wzruszylem ramionami i usmiechnalem sie zlosliwie, kiedy zobaczylem, ze dociera do niego, co powiedzialem. Zapamietywalem wszystko, co moglem uzyskac z dostepu do sieci, a nawet i to, co tylko przeczytalem. Kiedy jest sie psychotronikiem, czlowiek ma mozg podrasowany tak, ze jesli tylko zechce, moze miec eidektyczna pamiec. Kiedy zapisywalem sie na uniwersytet, nie umialem korzystac z sieci - przez wiekszosc swego zycia nie umialem nawet czytac. Prawo zabrania psychotronikom posiadania w glowach biocybernetyki. Zeby nadrobic wszystkie lata zmarnowane na ulicy, potrzebowalem cudu. A kiedy przekonalem sie, ze taki cud zdarzyl mi sie juz przy urodzeniu, szybko nauczylem sie go wykorzystywac, by moc przetrwac takze i w tym nowym zyciu. Wbrew temu, co sadzili niektorzy, nielatwo przyszlo mi osiagnac obecny status. Ezra puscil mnie, choc usta nadal wykrzywial mu gniewny grymas. -Swir - mruknal. Zesztywnialem caly. Czulem to slowo w jego oddechu za kazdym razem, kiedy sie do mnie odzywal, ale jak dotad brakowalo mu odwagi, zeby rzucic mi je w twarz. Poprawilem rekaw koszuli i minalem go bez slowa. -Mam kwalifikacje - powtorzylem, zwracajac sie do technicznej. - Prosze mnie sprawdzic. Hawkins rzucila Kissindrze pytajace spojrzenie, a ta popatrzyla na mnie. Pokiwalem glowa, a wtedy i ona skinela glowa dla potwierdzenia. -Mimo wszystko to nie jest najlepszy pomysl. - Hawkins potoczyla wzrokiem po wianuszku gapiow, po wazniakach z Tau i federalnych, jakby szukala tam poparcia dla swoich slow albo kogos, kto mnie powstrzyma. Ale nikt nie dal najmniejszego znaku. Albo nie wiedzieli, ze to niebezpieczne, albo nie mogli sie do tego przyznac. Wyjalem skafander z oslablych rak Sabana. Cieniutki material zafurkotal, mialem wrazenie, ze trzymam w reku cien. Saban w oszolomieniu pokrecil glowa, pociemniale ze strachu oczy mowily wyraznie, ze nic z tego nie rozumie. Zaczal sie wycofywac, powolutku, jak czlowiek stapajacy po tluczonym szkle. Odwrocilem sie w strone Hawkins. -Czy ten sprzet zostal nalezycie wyprobowany? - Skafander do przemieszczen fazowych, taki jak ten, stanowil osiagniecie techniki o najwyzszym stopniu precyzji, a potencjalny wspolczynnik zawodnosci mial niemal rownie wysoki jak cene. -Co pan przez to rozumie? - zapytala Hawkins z uraza w glosie. -Czy jest bezpieczny? -A dlaczego mialby nie byc? - warknela. - Jesli sie wie, jak sie z nim obchodzic. Z jej twarzy nie moglem wyczytac, czy byla po prostu zdenerwowana, czy moze obawiala sie, ze moge miec racje. Staralem sie jednak o tym nie myslec. Zdjalem kurtke, zalozylem helm i przypialem do pasa skrzynke z czujnikami. Potem zaczalem wkladac cieniutka materie skafandra, ktora przylgnela do mnie jak pajeczyna, oblepiajac dokladnie cialo. Poczulem, ze przebiega po mnie dreszcz, ale bylem na to przygotowany. Wyprostowalem sie, czujac, jak skafander porusza sie razem ze mna. Skafander z generatorem pola pozwalal czlowiekowi przechodzic przez sciany, a w kazdym razie poruszac sie wsrod zroznicowanego podloza raf, jakby to byla woda. Wewnatrz struktury molekularnej najgestszej nawet materii znajduje sie wolna przestrzen, a przesuniecie fazowe otwieralo w niej przejscie, rozsuwajac na bok czasteczki i tworzac wakuole, w ktorej mogl sie znajdowac czlowiek - przynajmniej dopoki sie ruszal. -Dobra - oznajmilem w koncu. - Mozemy zaczynac. Hawkins popatrzyla najpierw na mnie, potem na swoje wskazniki. -No dobrze - poddala sie z rezygnacja. - Ale niech pan nie siedzi za dlugo. Tym razem to nie rzeczywistosc wirtualna, ale realny swiat. Nikt nie badal jeszcze tej rafy. Nigdy nie wiadomo, na co natrafi sie w srodku. Kiwnalem glowa, spogladajac juz w strone podnoza wzniesienia. Stroma, wyzarta erozja sciane porastalo futro roznorodnych mchopodobnych roslin - zielonoczarnych jak pociemnialy metal, brazoworudych jak zakrzepla krew, tu i owdzie przetykanych zielonozlotym rozblyskiem. Ruszylem w tamta strone, sprawdzajac po drodze rozne systemy. Kiedy szedlem, staralem sie przyzwyczaic do odmiennego odczuwania ruchu wewnatrz jedwabnej klatki skafandra. Przed oczyma przemykaly mi jak cmy odczyty danych; musialem zwalczyc przemozna chec odpedzenia ich. Wszystko funkcjonowalo w sposob, jaki pamiec uznawala za wlasciwy, ale strach Sabana wyostrzyl moje spojrzenie. Wmawialem sobie, ze smierc tamtego robotnika byla zupelnie przypadkowa, choc Saban mogl wierzyc, ze takie przypadki zdarzaja sie im za czesto. Tau nie smialoby przeciez wysylac czlowieka w glab ra- fy w niepewnym sprzecie na oczach tylu swiadkow, zwlaszcza federalnej komisji. W koncu, po, jak mi sie wydawalo, nieskonczenie dlugiej chwili marszu w zwolnionym tempie, stanalem wreszcie przed wznoszaca sie pionowo sciana rafy. Zatrzymalem sie i po raz ostatni obejrzalem na pozostalych. Stali w trzech grupach: naukowcy i technicy w jednej, obserwatorzy w drugiej, a stloczone razem obraczki w trzeciej. Slyszalem w helmie glos technicznej, ktora sprawdzala ze mna zgodnosc danych. Przestawilem mysli na automatyczny bieg, zeby calkowicie podporzadkowac je szkoleniu, ktore wtloczylem sobie w pamiec, i zaczalem udzielac prawidlowych odpowiedzi. Rafa gorowala nade mna jak grzywiasta fala. Kiedy poczulem pierwszy kontakt, wstrzymalem oddech, czujac najpierw miekki nacisk nieznanych porostow, ktore obrastaly plaszczyzne styku miedzy rafa a powietrzem. Wymruczalem komende, ktora uruchamiala zmiany fazy, i przepchnalem sie w glab. Zapadlem sie w rafe, jakbym tonal na stojaco. Rafa, ruch i fizyczne granice mojego ciala zlaly sie w jedna plynna calosc. Zachlysnalem sie z wrazenia, poczulem, jak pluca wypelnia mi chlodne, aromatyczne powietrze - swobodnie, az do pelna. Wzialem kolejny oddech, potem jeszcze jeden, obrocilem sie, manewrujac cialem jak plywak, zeby spojrzec za siebie. Swiat zewnetrzny zniknal, a ja patrzylem w plynna, ruchliwa mgle ze srebrzystych szarosci i swietlistych szarozieleni. Wiedzialem, ze bedzie tu swiatlo - plynace z otaczajacych mnie elektromagnetycznych fluktuacji, a przerobione na potrzeby oczu przez czujniki w helmie - ale nie wiedzialem dokladnie, co przed soba zobacze. Nie slyszalem zadnych dzwiekow poza wlasnym ostroznym, chrapliwym oddechem. Przed oczyma nadal rozblyskiwaly mi cyfry odczytow, wiec kazalem im sie wylaczyc. Niech dane techniczne czytaja sobie inni, na instrumentach Hawkins. Nagle poczulem, ze nie tak chce to odbierac i nie tak chce to zapamietac. -Jak panu idzie? - huknal nagle przybyly z innego wymiaru glos Hawkins. -W porzadku - mruknalem bez entuzjazmu, bo zupelnie nie mialem ochoty sie odzywac. - Mniej wiecej tak, jak sie spodziewalem. - Ale to nie byla prawda. Zadna symulacja nie odda w pel ni rzeczywistosci, poniewaz - jak nieoczekiwanie sobie uswiadomilem - rzeczywistosc tutaj za kazdym razem jest zupelnie inna. - Prosze do mnie nie mowic. Chcialbym... chcialbym sie skoncentrowac. -W takim razie prosze sie przemieszczac powoli - odparla. -Tak - szepnalem, a i tak to jedno slowo zabrzmialo jak nieznosny wrzask. Nawet bicie serca wydalo mi sie teraz zbyt glosne, natarczywe, coraz to wdzieralo mi sie od nowa w swiadomosc, kiedy brnalem glebiej w rozmigotana tajemnice, ktora polknela mnie juz w calosci. Z wolna zaczalem sobie uswiadamiac, ze wcale nie otacza mnie taka znow kompletna cisza. Rafy szeptaly: ukryte znaczenia i mamrotane sekrety przeplywaly tuz na granicy mojej percepcji. Obserwujac wywolane moim nieustannym ruchem zmiany w swietle, kolorach i gestosci, mialem takie odczucie, jakbym zlal sie z nimi w jedno, jakby nic juz nie pozostalo osobno, bo pole fazowe zatarlo we mnie poczucie wlasnego ja az do granic amorficznosci. Ruszylem przed siebie, w glab nieznanego, a przyswiecalo mi na drodze rozblyskujace swiatlo energetycznych wybuchow pol. Jedyne odczucie, jakie mi teraz towarzyszylo, to swoiste zmiany cisnienia, powodujace, ze kazdy ruch byl trudny, ale inny niz poprzedni... i nastepny. Podloze, wsrod ktorego wedrowalem, to piescilo mnie delikatnie jak matka, to znow z goraczkowa pozadliwoscia kochanki. Przeszedlem przez powierzchnie szorstkie, rdzawoczerwone, nawarstwione jak ceglany mur, lecz usiany przy tym ziarnami ciemnosci, jak wywrocone na nice niebo; potem nagle wpadlem w przestrzen pustej bieli i, oslepiony, czulem sie jak w srodku burzy snieznej. Poplynalem w gore przez te bialosc, az przebilem sie na powierzchnie w pustej bance pelnej rozjarzonej swiatlem mgly, a tam toczylem sie, nagle niewazki, dopoki skafander ponownie sie nie ustabilizowal. -Wszystko u pana w porzadku? - zapytal ostro glos Hawkins, przyprawiajac mnie o skurcz serca. -W jak najlepszym - mruknalem, kiedy plynalem przez prady wirowe swiecacego gazu. -Chce pan juz wyjsc? - Nie zabrzmialo to bynajmniej jak pytanie. -Nie. - Dotarlem juz do drugiego konca banki i zaczalem poruszac sie w zwolnionym tempie, bo zatopilem sie w obszar bardziej zageszczonej materii. Przepchnalem sie glebiej. -Jak tam odczyty? - zainteresowalem sie, zeby wydobyc z siebie jakas w miare spojna mysl i pamietac, ze wlasnie dane sa dla mnie istotne. -Dobre - odparla Hawkins. - Naprawde niezle. Jasne i wyrazne. Ale ja juz przestalem jej sluchac, bo balansowalem teraz ostroznie na czyms, co moj umysl z uporem klasyfikowal jako schody. Wlaczylem z powrotem odczyty i studiowalem je uwaznie, zeby sie przekonac, ze to tylko roznice w gestosci miedzy kolejnymi warstwami protoidalnej ceramiczno-szafirowej pianki. Wylaczylem odczyty i zaczalem piac sie w gore, az przeszedlem na koniec przez kolejna sciane, ktora drzala i falowala jak plomien. -Cholera jasna...! - eksplodowal mi w uszach moj wlasny krzyk. -O co chodzi? - Glos technicznej porazil mi zmysly niemal rownie mocno. -Glowa! Boze, tu jest pol czyjejs glowy! -Wszystko w porzadku - odparla Hawkins wyraznie uspokojona. - To nic takiego... Nie jest prawdziwa. Takie rzeczy czesto trafiaja sie w rafach. To tylko aberracje. No, przebywal pan tam juz wystarczajaco dlugo, prosze wychodzic. -Nie... - szepnalem, siegajac w gore dlonmi w rekawicach i ujmujac miedzy nie na wpol dokonczona mysl o hydranskiej twarzy - nawet widac bylo, ze to Hydranin, mimo ze mial zamkniete oczy. Mogl byc pograzony we snie, ale cos w tej twarzy sprawialo wrazenie, jakby uchwycono jaw chwili absolutnego zachwytu. Zamigotala i zniknela jak wodne odbicie, kiedy tylko zamknalem na niej dlonie. Opuscilem rece i patrzylem, jak znow sie pojawia. Zamknalem oczy i przeszedlem przez nia, dazac w glab tysiacletnich warstw snow. Dotyk napierajacego na mnie podloza stal sie teraz jakby czyms wiecej niz tylko prostym, niezroznicowanym cisnieniem. Czulem, jak rafa sie zmienia, nieuchwytna jak woda, jak zmarszczki na jedwabiu, potem lepka jak olej, miod, smola, to znow pusta jak proznia, a przy tym rownie chaotyczna jak moje zycie. Hydranie wierzyli, ze rafy to swiete miejsca, pelne cudownej mocy. Zastanowilo mnie, co takiego mogli tu znalezc, ze w to uwierzyli, skoro nigdy nie mogli odbierac raf w taki sposob jak ja teraz. Zastanowilo mnie takze, dlaczego takie doswiadczenie zupelnie nie wplynelo na sposob, w jaki postrzegaja je ludzie. Wyciagnalem przed siebie reke, przesuwajac sie dookola pulsujacej kuli swiatla - czulem, jak cos przechodzi przeze mnie, rozedrgane jak szarpnieta struna - slyszalem to cos we wlasnej glowie, jakbym byl instrumentem, a rafa wygrywala teraz swoja piesn na kazdej komorce nerwowej mego ciala. Powoli zatrzymalem sie, zasluchany, i zdalem sobie sprawe, ze teraz kazdy ruch, kazde przesuniecie fazowe budzi we mnie cos w rodzaju rezonansu - juz nie tylko kolory i swiatla, ale cale spektrum moich zmyslow. Kiedy oddychalem, slyszalem muzyke, czulem zapach mgly i ostry, burzowy posmak ozonu. Jeden po drugim, wszystkie zmysly pootwieraly mi sie na osciez jak dwuskrzydlowe drzwi i wpuscily do srodka czysty blask wrazen... Umysl przypominal wyciagnieta dlon, a pustke na niej wypelniala rafa... Gdzies tam wolal mnie czyjs glos. Slowa uderzyly o nagie mysli jak grad kamykow. Z cichym przeklenstwem odsunalem je na bok, ale zaraz poczulem, ze wala we mnie jeszcze raz, tym razem mocniej: -Prosze mi odpowiedziec! Nie odpowiedzialem, bo nie mialem slow, ktore opisalyby to, co wlewalo sie teraz we mnie przez wszystkie zmysly. Umysl mialem jak pryzmat, ktory zalamywal strumien wrazen w szerokie spektrum czystej przyjemnosci... Nie bylo juz granic: zadnego wnetrza, nic na zewnatrz, tylko ten zachwyt czysty i slodki jak tlen, ktory wdychalem. Nie trzeba juz bylo nawet oddychac - juz nie mialem w sobie miejsca na oddech, tylko czysty, goracy ogien przyjemnosci, spalajacy mnie od srodka, az... az... Nie moge oddychac. Z wysilkiem wciagnalem w pluca powietrze geste jak plyn. Nagle poczulem, jakby cos zgniatalo mi piers, wypieralo ze mnie zycie. Dzwieki wywolaly w uszach krwotok swiatla - czyjs glos krzyczal cos do mnie, ale nie pamietalem, czyj to glos, nie rozumialem slow... -Nie moge... oddychac - wykrztusilem z siebie slowa jak kamienie wielkosci piesci, nie mialem pojecia, czy ktos zdola je zrozumiec, czy w ogole jest tam ktos, kto je uslyszy. -...sprowadzimy pana z powrotem... - pojawil sie ciekly plomien na linii oczu -...prosze wylaczyc sterowanie. Opuscilem wzrok i zobaczylem, jak moje dlonie, otoczone zlocista poswiata, grzebia niezgrabnie przy pasku, choc nie bylem nawet pewien, czy moge tam czegokolwiek dotykac, czy w ogole powinienem. Poczulem, ze cialo sie skreca, porusza, choc nie potrafilem stwierdzic, czy bylem tego przyczyna. -Wyciagnijcie mnie stad... - wymamrotalem jeszcze. -...wyciagniemy... - odpowiedzial tamten glos, ale rownie dobrze moglo to byc tylko echo w mojej glowie. Oslepiajacy smak dzwieku byl tak gorzki, ze lzy stanely mi w oczach. Nie mowilem juz nic wiecej, nic tez juz nie slyszalem ani nie czulem, z wyjatkiem tego bolu za kazdym razem, kiedy wciagalem haust roztopionego powietrza. Caly bylem mokry, jakby smierc przesaczala sie juz przez bandaze pol ochronnych. Cisnienie, gestosc, ciezar, nagle przejscia miedzy materia a pustka stawaly sie coraz silniejsze, kiedy jakas niekontrolowana sila wlokla moje oslable cialo przez podwojny szpaler chloszczacych rozg. Czulem, ze zwierajace sie wokol mnie lono zmyslowych wrazen zaczyna zmieniac mnie na swoje podobienstwo, zlewajac nas w jednosc na wieki... A jednak pchal mnie wciaz naprzod ten nieprzeparty ruch, rozpychal na boki gesta materie jak banieczka powietrza uciekajaca na powierzchnie wrzacej cieczy. Okrecilo mnie dookola i szarpnelo raz jeszcze, przepychajac przez ostatnia agatowa tafle materii wprost w pustke, w ktorej nie istnialo juz nic oprocz swiatla. Zwalilem sie na ziemie, kiedy zgasl dokola mnie blask pol fazowych. Nagle moglem swobodnie oddychac. Zasysalem lapczywie powietrze miedzy kolejnymi atakami kaszlu; lezalem na plecach na szorstkim zwirze, wdzieczny za kazdy rozedrgany miesien mego ciala. -Kocie...! -Co sie stalo? -Oddycha? Niebo przeslonily znajome cienie, zgubilem sie w surrealistycznym lesie ludzkich nog. Ezra Ditreksen przycisnal mi cos do twarzy, wtlaczajac mi do pluc tlen ze stymulantami. Usiadlem, zanoszac sie kaszlem, i odepchnalem go na bok. -Mowilem...! Ktos wrzeszczal histerycznie. Zaskoczony, ze to nie ja sam, zlapalem sie sieci wyciagnietych ku mnie dloni i podciagnalem sie. Przepchnalem sie przez ludzka bariere i, wspierany przez nia, usilowalem dojrzec, kto to taki. To byl Saban, robotnik, za ktorego poszedlem... ktorego zycie niemalze wymienilem za wlasne. Zobaczylem, ze chce sie przedrzec przez zapore wspolpracownikow, przytrzymujacych go w miejscu. Jeden z obraczek walnal go z calej sily i Saban zgial sie wpol. Chcieli go uciszyc - wyraznie chcieli zamknac mu usta. Zobaczylem, jak pierscien robotnikow zwiera sie ciasno, widzialem spojrzenia, jakie rzucali w strone urzednikow Tau, federalnych i stojacych dookola mnie czlonkow ekipy. Zastanawialem sie, kogo chca w ten sposob chronic - siebie czy jego. Odwrocilem od nich wzrok i zaczalem szukac w tlumie technicznej, ktora pozwolila mi sie zanurzyc w rafe w zle funkcjonujacym skafandrze. I ktora zdolala mnie na czas stamtad wyciagnac. Hawkins przepchnela sie obok Ezry i Changa dokladnie w chwili, kiedy dotarla do mnie Kissindra. -Kocie, na litosc boska... - wysapala Kissindra, dokladnie wtedy, kiedy znalazla sie przede mna Hawkins. -Na litosc boska, co sie stalo? Dlaczego, do cholery, nie wyszedl pan, kiedy mowilam? Nie jest pan... -Chce pani powiedziec, ze to moja wina? - zapytalem, patrzac jej prosto w oczy. Widzialem jej reakcje, kiedy zauwazyla podluzne zrenice. Ale zaraz dostrzegla zblizajacych sie federalnych razem z przedstawicielstwem Tau i szybko mruknela: -Nie. Wcale tak nie twierdze. Trzymala przede mna jakis instrument i kazala mi stac bez ruchu, kiedy robila pomiary. Po chwili z jej twarzy zniknelo napiecie. -Jest pan czysty. Nie znalazl sie pan pod dzialaniem zadnych toksyn. Wzialem gleboki oddech, przypomniawszy sobie, co pracownikom Tau zdarzalo sie napotykac w glebi raf: enzymy, ktore robily ludziom z wnetrznosci gnijaca galarete, wirusy, ktore zapoczatkowywaly samorzutna i niedajaca sie opanowac mutacje komorek. Koszule i spodnie mialem mokre, poplamione nieznana substancja o zapachu, jakiego nigdy dotad jeszcze nie czulem. Przeszedl mnie dreszcz. -W takim razie chcialbym powiedziec dwie rzeczy. Pierwsza to: dziekuje. Popatrzyla na mnie ostro, ale juz bez zlosci. -Druga: jak czesto zdarza sie wam stracic nurka? -Awarie sa bardzo rzadkie - odparla. Mowiac to, lekko podniosla glos i zerknela na zacisniete usta wazniakow z Tau, na marsowe oblicza federalnych. - Nigdy jeszcze nie zdarzyl nam sie smiertelny wypadek. -A ja slyszalem cos innego. - Zerknalem w strone Sabana, milczacego i ledwie widocznego wsrod grupki robotnikow. - Jezeli to takie bezpieczne, to dlaczego wykorzystujecie do tego robotnikow kontraktowych, a nie wlasnych pracownikow? Teraz i ona zacisnela usta. Zamiast niej odpowiedzial mi Protz: -Nie poslalibysmy nikogo do wnetrza rafy, gdyby ryzyko przekraczalo nasze standardy bezpieczenstwa. -Bez watpienia sa bardzo wysrubowane - odparlem, a Protz sie naburmuszyl. Popatrzylem na federalnych. - Dlaczego nie zapytacie robotnikow o smiertelne wypadki? - Wskazalem reka na ciasno stloczona grupke obraczek. Poczulem na ramieniu czyjas dlon, a ktos za moimi plecami powiedzial: -On nie mowi powaznie. To tylko wstrzas. Nie powinien byl sie upierac, ze skorzysta ze sprzetu. Nie ma dosc doswiadczenia i omal sie przy tym nie zabil... - To Ezra. Obrocilem sie gwaltownie, wyrywajac sie spod jego reki. -To ten cholerny sprzet zawiodl, nie ja! -Dorosnij wreszcie - syknal. - Odkad tu jestesmy, wciaz tylko robisz jakies glupstwa. Przynajmniej raz przyjmij odpowiedzialnosc za to, co zrobiles. -Ezra - rzucila ostro Kissindra. - Nie ty odpowiadasz za ekipe. - Zblizyla twarz do jego twarzy i dodala ciszej: - Nie powinienes, a raczej nie masz prawa udzielac mu reprymendy... -No coz, jesli ty tego nie robisz, ktos w koncu powinien -warknal. Poczerwieniala na twarzy. -Dlaczego zawsze stajesz po jego stronie? - atakowal, wskazujac na mnie, zanim zdolala otworzyc usta, zeby mu odpowiedziec. - Masz zamiar pozwolic, zeby zniszczyl wszystko, co tu mamy...? - Potoczyl reka dookola, ale cos w jego twarzy mowilo wyraznie, ze mial na mysli tylko przestrzen miedzy soba a nia. -Ezra - powtorzyla. Jej twarz wyraznie zlagodniala. - Ty nic nie rozumiesz. -Chyba jednak rozumiem. - Obrocil sie i odmaszerowal, jakby wszyscy dookola - czlonkowie ekipy, techniczni i kierownictwo Tau, inspektorzy - nagle przestali istniec. Odwrocilem sie od widoku jego oddalajacych sie plecow, zeby sprawdzic, czy federalni wykazuja chec, by porozmawiac z obraczkami. Nie wykazywali. -Dlaczego nie zapytacie robotnikow, ktorzy korzystaja z tego sprzetu, o to, czy jest bezpieczny? I czy maja prawo wyboru? -To robotnicy kontraktowi - wtracil ostro Protz. - Nie znaja sie na tej technologii, nie maja tez pojecia o procedurach bezpieczenstwa Tau. Chronimy ich w taki sposob, ze nawet nie zdaja sobie z tego sprawy. -Czy maja prawo odmowic pracy w skafandrze? - pytalem. - Co sie dzieje, kiedy nie zechca? Milczenie. -Nie maja zadnych praw. - Odwrocilem sie z powrotem w strone dwojga federalnych. - FKT rzadzi Robotami Kontraktowymi. Do was nalezy ochrona robotnika - do was nalezy sprawdzanie, czy Tau ich nie zabija. Robcie wiec, co do was nalezy... -Kocie. - Kissindra uciela krotko moje przemowy, zanim federalni zdazyli cokolwiek powiedziec. - Tylko bez polityki - rzucila lekkim tonem, ktory zupelnie nie pasowal do wyrazu jej oczu. - Nie po to tu jestesmy. Popatrzylem na nia przez chwile, potem znow ucieklem wzrokiem. -Ale wy po to tu jestescie! - krzyknalem. Mezczyzna, ten caly Givechy, w koncu niechetnie kiwnal glowa. -Sprawdzimy to - obiecal, zerkajac na kobiete, ktora takze skinela potakujaco glowa. -Nie traktujemy zle swoich robotnikow - wtracil niecierpliwie Protz. -Raczej niewolnikow - mruknalem. -To nie sa niewolnicy! - rzucila Kissindra z gniewem, ktory zupelnie zbil mnie z tropu. -Roboty Kontraktowe buduja swiaty. Daja tym ludziom szanse... -A co, do cholery, mozesz o tym wiedziec? - wszedlem jej w slowo. -Moj dziadek byl robotnikiem kontraktowym. Popatrzylem na nia oslupialy. -Roboty Kontraktowe umozliwily mu zyciowy start. Dzieki nim mogl pozniej zapewnic godziwe zycie sobie i swojej rodzinie. Spuscilem wzrok na nadgarstek, na bransolete danych. -Tak - szepnalem. - A mnie pozostawily tylko blizny. Otwarla usta, zamknela je z powrotem. Na policzku zadrgal jakis miesien. -Planujemy wlasnie inspekcje kilku placowek badawczych i produkcyjnych - odezwal sie Protz. Myslalem, ze mowi do mnie, ale on zwracal sie do federalnych. Dopiero kiedy napotkal moje spojrzenie, dodal: -Moze pan nam towarzyszyc, jezeli to zdola pana przekonac, ze nie jestesmy potworami. - W jego glosie slychac bylo wiecej urazy niz cwaniactwa - jak gdyby idea keiretsu zakorzenila sie w nim tak gleboko, ze nawet nie mogl sobie wyobrazic, dlaczego ktos mialby kwestionowac metody dzialania konglomeratu i sposob, w jaki organizuje zycie swoim obywatelom. -Mam za soba naprawde gowniany dzien - odparlem. - Jeszcze tylko tego mi trzeba. - I zaczalem zbierac sie do odejscia. -Jutro! - zawolal za mna. - To bedzie jutro. Nie zatrzymalem sie; szedlem dalej z pochylona glowa, az wreszcie plaza zniknela spod stop, a ludzki krag pozostal w ty le. Teraz wznosila sie przede mna sciana rafy, a ja podchodzilem coraz blizej, przypominajac sobie to uczucie, kiedy szedlem ku niej w skafandrze... jak wnikalem do srodka... zatapialem sie... I wcale sie przy tym nie balem - uswiadomilem sobie z niejakim zaskoczeniem. Wypelnilo mnie cos na ksztalt niedowierzania... prawie tesknoty. Jakby nic nie znaczyl fakt, ze omal przy tym nie zginalem. Liczyl sie tylko przezyty tam moment zachwytu, kiedy stalem sie czescia czegos nieopisanego, a jednak znajomego... To jak zjednoczenie - najglebsza, najbardziej intymna forma wspolistnienia miedzy psychotronikami, rzecz prawie niemozliwa do osiagniecia, jesli ci psychotronicy sa ludzmi. Rafa w niepojety sposob zdolala wyzwolic moja psycho, sprawila, ze zareagowalem, stalem sie jednoscia. Teraz stalem przed sciana rafy jak poprzednio, ale tym razem nie mialem na sobie skafandra z jego technomagia pozwalajaca wejsc do srodka. Wyciagnalem przed siebie rece i przycisnalem do podobnego mchom wloknistego porostu, ktory wyznaczal miejsce styku rafy i powietrza. Czulem, jak sie poddaje, kruchy i miekki, choc sciana pod nim stawiala opor i nie chciala mnie wpuscic do srodka. Nacisnalem mocniej, naparlem calym ciezarem, az w koncu dlonie zatonely w gliniastej powierzchni. Stalem tak i nasluchiwalem z wszystkich sil... -Naprawde tak strasznie chcesz wrocic do srodka? - zapytal czyjs glos za moimi plecami. Zaskoczony, okrecilem sie gwaltownie. Za mna stal Luc Wauno i z przechylona na bok glowa wedrowal wzrokiem od mojej twarzy do sciany rafy i do dloni, ktore teraz juz nie tkwily w niej po same przeguby. Przycisnalem rece do bokow, uswiadomiwszy sobie nagle, jak bardzo zmarzlem, stojac jak zahipnotyzowany w wilgotnych, cuchnacych ciuchach. -Myslalem, ze juz cie tu nie ma - odezwalem sie. -Ja tez mam swoje rozkazy. Popatrzylem na niego przez chwile, po czym odwrocilem wzrok. -Hydranie mowia, ze to swiete miejsca. - Podniosl wzrok na stromizne wznoszacej sie nad nami sciany, palcami musnal zawieszony na piersi woreczek. -Wiem - odparlem. -Mowia, ze doswiadczaja tu czegos w rodzaju ekstazy, objawiaja im sie wizje oblocznych wielorybow. Jest tu taki jakby umyslowy osad... -Wiem. -Naprawde? - Zmarszczyl brwi z wyrazna ciekawoscia. - Zdawalo mi sie, ze nie mozesz korzystac z psycho. Przypomniala mi sie rozmowa miedzy Sandem, Perrymeade'em a mna, ktora widocznie podsluchal. -Nie moge nad nia panowac. Ale tam, w srodku, cos czulem... -Techniczna mowila, ze to anoksja, niedobor tlenu w tkankach. Zdarza sie, gdy sprzet zawiedzie. Wiesz, ze kiedy wyszedles, miales zupelnie sine wargi? -To nie byly halucynacje. Wzruszyl ramionami i nie dodal nic wiecej. Doszedlem do wniosku, ze mi nie wierzy. -Jak czesto skafandry zawodza? Potrzasnal glowa. -Nie wiem. To nie moj dzial. Ja tylko obserwuje obloki. To wszystko. -Jasne - rzucilem. - Tylko wypelniasz rozkazy. - I odwrocilem sie do odejscia. -Hej! - zawolal za mna. Zatrzymalem sie i obejrzalem, ale on tylko wzruszyl ramionami, jakby w rzeczywistosci nie mial juz nic do dodania. Ruszylem wiec dalej, pozostawiajac za soba oboz, az doszedlem w koncu nad brzeg rzeki. Stanalem na kamieniach i patrzylem na przeplywajaca wode. Przypomnialem sobie wtedy inny brzeg, inny swiat, i to samo niedajace sie wyjasnic poczucie straty, kiedy patrzylem, jak woda znika wsrod czasu i ukrytej przestrzeni. 7 Nastepny dzien zaczal sie tak, jak powinien byl sie zaczac poprzedni. Na nocleg popedzono nas z powrotem do Riverton, jakby Tau balo sie nas pozostawic bez opieki w Ojczyznie. Ale o swicie Wauno czekal juz, zeby zabrac nas z powrotem. Tym razem Ezra pozostal na miejscu i szperal w bankach danych Tau, siedzac w pokoju, ktory dzielil z Kissindra. To wiele ulatwialo, przynajmniej jesli chodzi o mnie. Kissindra niewiele sie odzywala, zadala tylko Wauno kilka pytan na temat rafy. Nie wiedzialem, czy zamyslila sie z powodu rodzinnych zmartwien, czy po prostu jest tym wszystkim wyczerpana. Sam takze bylem dosyc zmeczony, ale swiadomosc, ze klopoty rodzinne jej czy Tau to juz nie moj problem, sprawiala, iz czulem sie lepiej niz kiedykolwiek od chwili przylotu na Ucieczke.Czlonkowie ekipy spedzali caly czas w miejscu przyszlych badan, testowali sprzet i uczyli sie analizowac dane przesylane z wnetrza rafy przez technikow oraz badali ograniczenia w mozliwosci ich zdobycia. Zapuszczalismy tylko powierzchniowe sondy. Nikt nie kwapil sie do nurkowania po tym, co przydarzylo mi sie poprzedniego dnia. Kissindra wyrazila zgode, zeby zajmowali sie tym robotnicy Tau. Kiedy jedlismy poludniowy posilek, na brzegu rzeki znow wyladowal transportowiec Wauno. Mial sie zjawic dopiero wieczorem. Wszyscy podniesli wzrok znad talerzy, zaskoczeni, a zarazem zaniepokojeni. Potem jeden po drugim przenosili wzrok na mnie. -Co znowu...? - spytalem poirytowany. -Nic - mruknal Chang, a wszyscy popatrzyli z powrotem w strone transportowca. Tym razem nie wysiadl z niego Perrymeade ani Sand, tylko sam Protz. Przez chwile ludzilem sie, ze byc moze to nic takiego. Zatrzymal sie przed nasza zastygla w bezruchu grupka. Niesione do ust jedzenie zawislo w pol drogi. -Przepraszam, ze przeszkadzam - baknal, skinawszy glowa w strone Kissindry, ale jego spojrzenie wlasciwie sie po niej tylko przesunelo. - Kocie? - Teraz znow patrzyl na mnie; slyszalem, jak Chang jeczy pod nosem. -Co znowu? - powtorzylem tonem, przy ktorym moja poprzednia odzywka brzmiala zupelnie przyjaznie. Protz wskazal glowa stojacy za nim transportowiec. -Wczoraj mowilem panu, ze Tau otwiera przed inspekcja FKT jeden ze swoich zakladow wydobywczo-badawczych. Pomyslalem sobie, ze zechce pan przekonac sie osobiscie o absolutnie bezpiecznych warunkach, w jakich pracuja nasi robotnicy kontraktowi. Zawahalem sie, zerknalem w strone Kissindry. Nie wygladala na uszczesliwiona. Powoli podnioslem sie z ziemi. -Musze - mruknalem. - Inaczej dostane obsesji. To juz ostatni raz... Kissindra skrzywila sie, ale kiwnela przyzwalajaco. Potem spuscila glowe, zebym nie mogl dojrzec jej twarzy. Powiodlem wzrokiem po twarzach pozostalych czlonkow ekipy, ale choc malowalo sie na nich z tuzin rozmaitych reakcji, na zadnej nie zobaczylem ani sladu zrozumienia. Przemknelo mi przez mysl, zeby rzucic jakies przeprosiny, ale sie rozmyslilem. Staralem sie nie sluchac glosow za plecami, kiedy odchodzilem w strone pojazdu. Gdy wsiadlem, Protz zaczal wyjasniac, co mamy ogladac -miejsce, gdzie eksploatuje sie podloze rafy i bada wydobyte anomalie. Staralem sie zainteresowac tym, co mowi, zeby zagluszyc w sobie poczucie winy, jakie opanowalo mnie od chwili, kiedy odwrocilem sie plecami od reszty ekipy. Przy sterach siedzial jak zwykle Wauno. Byl tym uszczesliwiony mniej wiecej tak samo jak ja. Kiedy mnie zobaczyl, uniosl brwi. Ciekawe, co to mialo znaczyc. Usiadlem przy Osunie i Givechym, dwojce federalnych, i kiedy zapinalem pasy bezpieczenstwa, usilowalem sobie przypomniec, ktore jest ktore. Jedyna wyrazna roznica miedzy nimi to odmienna plec. Moze mieli poza tym jakies osobowosci, ale jak dotad nie dostrzeglem zadnych tego dowodow. Dzis mieli na sobie sluzbowe mundury: ciezkie, praktyczne obuwie, szare spodnie i jaskrawopomaranczowe kurtki z jednym rekawem szarym, a drugim zlotym. Przynajmniej te mundury, z logo w ksztalcie uskrzydlonej Ziemi na piersiach, gwarantowaly, ze nikt ich nie wezmie za konglomeratowych slugusow. Popatrywalem ukradkiem na ich plakietki identyfikacyjne, dopoki sie nie upewnilem, ze Osuna to kobieta, a Givechy - mezczyzna. Ta Osuna bylaby nawet dosc ladna, gdyby sie czasem usmiechnela. Oboje wpatrywali sie we mnie tak, jakby nie mieli najmniejszego pojecia, co tutaj robie. Kiwnalem im glowa. -Nie rozumiem - odezwala sie Osuna zaczepnie. - Sadzilam, ze pan jest studentem, technikiem albo kims w tym rodzaju. Co pan tu robi? - Przypomnialem sobie wczorajszy dzien i ona pewnie takze. Popatrzylem na Protza, ktory nie mogl oderwac wzroku od widokow za oknem. Wzruszylem ramionami. -Pewnie to samo co wy. -To nie nalezy do pana. Pan ma swoja prace tam. - Givechy machnal reka w strone znikajacej za oknem rafy. -W takim razie to pewnie sprawa osobista. -Jest bylym robotnikiem kontraktowym - mruknal Protz, jakby do sciany. Federalni spojrzeli na mnie z niedowierzaniem, ktore rezerwuje sie zwykle dla osobnikow po szczegolnie drastycznej operacji plastycznej - jak przyszycie drugiej glowy. -No coz, w takim razie - mruknal Givechy - stanowi pan znakomity przyklad, jak doskonale dziala system Robot Kontraktowych. Gdzie pana przydzielono? -Do Gornictwa Federacyjnego, na Popielniku. - Poczekalem, az dotrze do niego, co powiedzialem; Federacja to ich szef. - Gdyby nie to, ze ktos wykupil moj kontrakt, do tej pory zdazylbym zdechnac na chorobe popromienna. -To wcale nie jest zabawne - warknela Osuna. Protz zdolal w koncu na nas spojrzec. -Wiem - odparlem krotko. Oboje patrzyli teraz na Protza, jakby sie zastanawiali, czy Tau przypadkiem sie na nich nie odgrywa. Wyraz twarzy Protza przypominal mieszanine wody i oliwy: pelno zaklopotania, a jednoczesnie na wierzchu ledwie kontrolowana zlosliwa radosc. Byla to najdziwniejsza mieszanka uczuc, jaka dotad udalo mi sie u niego zaobserwowac. Szybciutko jednak znikla, twarz stala sie znow rownie gladka jak jego polkule mozgowe. -Mam nadzieje, ze nie wyobraza pan sobie, iz to doswiadczenie upowaznia pana do wtracania sie w nasza prace - rzucil do mnie w koncu Givechy. -Nie jestem tu po to, zeby sie wtracac do waszej roboty - odparlem. - Ale bede sie przygladal. Tyl oparcia fotela przede mna ozyl nagle, bo Protz zaczal nam wyswietlac program informacyjny na interaktywnych konsoletach pojazdu. Federalni wlozyli helmy. Zaglebili sie w informacyjny potok, jakby naprawde wierzyli, ze dowiedza sie czegos waznego o tym, co mamy ogladac. Niezbyt uwaznie sledzilem program na plaskim ekranie. Ciekawilo mnie, czy federalni naprawde tak sie interesuja ta propaganda, czy po prostu chca uniknac dalszej konwersacji. Ciekawilo mnie rowniez, co kwalifikowalo ich do wydawania sadow o Tau oraz piecdziesieciu innych, rozrzuconych po calej galaktyce konglomeratach, z ktorych kazdy mial wlasne ekonomiczne troski, baze technologiczna i klamstwa do ukrycia. Sam przygladalem sie potokowi informacji wystarczajaco dlugo, by wylapac te sekwencje z oblocznym! wielorybami, ktora obejrzalem kilka wieczorow temu u siebie w hotelu. Potem nastapil zalew czystej propagandy. Przyciszylem podklad dzwiekowy. Pod nami przestrzen miedzy niebem a ziemia niezauwazenie wypelnila sie oblokami. Zastanawialem sie, czy to naprawde chmury, czy moze cos wiecej. Naszla mnie ochota zapytac Wauno, w jaki sposob rozpoznaje wsrod nich obloczne wieloryby, ale sie nie zdecydowalem. Lot trwal juz prawie godzine, a przy predkosci transportow ca znaczylo to, ze przelecielismy ponad tysiac kilometrow. Wiekszosc terenow, nad ktorymi przelatywalismy, zakrywaly chmury. W koncu zaczelismy schodzic w dol, od widoku, ktory sie pojawil, zawirowalo mi w oczach, tak byl obcy i znajomy zarazem. Swiat tutaj mial znacznie wiecej zieleni, w ogole wiecej kolorow, dla pewnosci sprawdzilem, czy mamy nad glowami prawdziwe niebo. Kontury ziemi ukazywaly miejsca, gdzie odkladaly sie rafy - i gdzie nadal sie odkladaja, jesli to, co slyszalem, jest prawda. Musielismy chyba przeleciec na polnoc, bo nic w Riverton nie wygladalo tak bujnie i miekko jak ta okolica. Instynkt podpowiadal mi, ze to wlasnie tu powinni zyc Hydranie, i tu najprawdopodobniej zyli, kiedy jeszcze mogli wybierac - zanim zostali wyparci na krance wlasnej ziemi przez Tau. Nie dostrzeglem najmniejszych sladow osiedli - ludzkich czy hydranskich - niczego, co mogloby zaklocac plany wielorybom albo planistom Tau. Po chwili zobaczylem kompleks zakladow Tau, w samym srodku zielonego, rozfalowanego morza raf. Glownej czesci kompleksu nawet nie bylo widac z powierzchni - laboratoriow i zakladow obrobki, tych kornikow drazacych podloze myslowego guana w kierunku stanowisk, ktore badacze Tau zaklasyfikowali jako najbardziej odpowiadajace ich waskiej specjalizacji. Nad zadna z tych raf nie przeprowadzono nigdy systematycznych, czysto naukowych badan - takich, ktore nie mialyby w zamysle prowadzic do jak najszybszych i mozliwie najwiekszych zyskow. Zastanowilo mnie, jak daleko ekipa zdola posunac sie w badaniach, lawirujac miedzy restrykcjami, ktore juz zaczelo nakladac na nas Tau, a obiekcjami, jakie moga wysunac Hydranie przeciwko naruszaniu ich ostatniego miejsca kultu. Powiedziano nam, ze Rada Hydranska zaaprobowala nasze przedsiewziecie, ale po tym, czego dowiedzialem sie przy okazji porwania, nie mialem pewnosci, ze przemawiaja oni w imieniu calej hydranskiej Wspol- noty. Ciekawe, ile uda nam sie dokonac, zanim inspektorzy Federacji opuszcza planete i Tau nie bedzie musialo dluzej sie nami popisywac. Opadlismy na plyte ladowiska w samym srodku kompleksu. Po drodze slyszalem, jak Wauno wchodzi w interakcje z siecia systemow ochronnych. Przelecielismy przez srodkowy pas ziemi niczyjej, pelnej niewidzialnych zabezpieczen, i opadlismy z na pozor otwartego nieba w falszywie otwarte serce kompleksu. Tau moze i traktuje luzno wzgledy bezpieczenstwa swoich robotnikow, ale na pewno inaczej podchodzilo do sprawy ewentualnych sabotazy ze strony konglomeratowych konkurentow. Kiedy wysiedlismy z transportowca, dostrzeglismy jedynie zaklady i niebo. Oslonilem oczy dlonia i popatrzylem w oslepiajacy blekit kopuly nad naszymi glowami. Jasnosc upstrzona byla chmurami, polprzejrzystymi, marszczacymi sie lekko, jak woda przeplywajaca po niewidocznych kamieniach. Przypominaly tamte obrazki, ktore widzialem na trzy-de, ale byly zbyt amorficzne, zbyt bezksztaltne na tle oslepiajacego nieba, zebym mogl byc pewien. -Czy to chmury...? - zagadnalem Wauno. Wauno zerknal na zawieszony u szyi instrument. Po krotkiej chwili wreczyl mi go bez slowa. Przytknalem go do oczu, tak jak to zauwazylem kiedys u niego, odkrywszy pare soczewek, ktore dopasowaly mi sie do twarzy i korygowaly widzenie, kiedy poruszalem glowa. Skupilem sie na obrazach, nakladajacych sie na widziany przeze mnie swiat - ktory teraz zmienil sie tak samo jak moj nastroj. Podnioslem wzrok - i zobaczylem. Wszystko inne przestalo byc wazne, zatrzymalo sie, przestalo istniec. Nad glowa przesuwaly sie obloczne wieloryby, odarte z wodnego kamuflazu przez soczewki wizjera. Naliczylem trzy, cztery, piec osobnikow, z ktorych kazdy byl spolecznoscia zlozona z niezliczonej ilosci mikroskopijnych stworzen. Sunely po oceanie nieba jak wcielona muzyka, a ich ogromne ksztalty zmienialy sie powolutku w kolejnych plynnych transformacjach, w takt ukrytej melodii ich duman z kontrapunktem wiatru. Tu i owdzie unaoczniona mysl opadala delikatnym welonem jak deszcz lub rozblyskala na czystym niebie jak pojedyncza, nieprawdopodobna gwiazda. Mysl o muzyce wywolala wspomnienie o Monumencie: przypomnialem sobie, jak stalem o zachodzie slonca na plaskowyzu sztucznego swiata, ktory byl innym niepojetym darem Tworcow. Przypomnialem sobie wyzarty erozja kamienny luk, zwany przez ludzi Zlota Brama, i nawiedzona muzyke, ktora wygrywal wiatr na jego popekanej powierzchni... Pomyslalem, ze muzyka to najbardziej uniwersalny z jezykow, wypowiadajacy prawdy, ktorych nikt nie zdola przekrecic, i zaczalem sie zastanawiac, co tez starali sie nam przekazac Tworcy, nadajac muzyce widzialny ksztalt. Ktos szarpnal mnie za ramie - Protz. Opuscilem glowe, przesuwajac soczewki na czolo. Twarz Protza miala wyraz na poly zniecierpliwiony, na poly natchniony. Uswiadomilem sobie, ze kaze mi przekazac lornetke dalej. Podalem mu ja i patrzylem, jak wrecza instrument federalnym. Zerknalem na Wauno. Stal zupelnie tak samo jak ja: ocieniajac rekoma oczy, wpatrywal sie w niebo. Tesknota wyprezala mu cialo jak luk. Zastanawialo mnie, czy pole ochronne dookola kompleksu nie mialo czesciowo chronic go przed spadajacymi z nieba tajemnicami i jak niebezpieczna moze byc praca Wauno - czy zdarzylo mu sie znalezc w srodku deszczu naglej inspiracji wieloryba, co moglo byc dla niego zabojcze. Federalni dzielili sie przez chwile soczewkami, potem oddali je Protzowi, kiwnawszy glowami bez slowka komentarza. Ciekawe, czy z wrazenia odebralo im mowe, czy tez po prostu nie bylo zadnego wrazenia, o ktorym mozna by mowic. Przyjrzalem sie ich twarzom - zadnego wrazenia. Protz oddal lornetke Wauno, ignorujac moja wyciagnieta dlon. Kiedy sie odwrocil, Wauno oddal mi ja z powrotem. -Zatrzymaj sobie - mruknal. - Mam jeszcze jedna. Obiecali mi, ze bede mogl was zawiezc do punktu obserwacyjnego, kiedy to sie skonczy... - Kiwnal glowa w strone federalnych. Uswiadomilem sobie, ze nie ma na mysli tej inspekcji, lecz cale sledztwo. Jego spojrzenie mowilo wyraznie, ze i on nie wie, co my tu w ogole robimy, zamiast daleko stad bez przeszkod obserwowac obloczne wieloryby. Pokiwalem tylko glowa i nie zapytalem, jakie sa wedlug niego szanse na spelnienie tej obietnicy. Wauno ruszyl z powrotem w strone transportowca, moze po te druga lornetke. Z blyszczacej skorupy kompleksu badawczego wyszedl teraz komitet powitalny. Na jego tle wygladali jak karzelki. Nie zdawalem sobie sprawy, jaki jest ogromny, dopoki pojawienie sie ludzi nie narzucilo wlasciwej perspektywy. -Czy pozwolili wam wybrac, ktory zaklad bedziecie ogladac? - zapytalem Osune. Ta kopalnia musi lezec najblizej Riverton. Jesli Tau moglo manipulowac inspektorami, najprosciej bylo pokazac im najlepiej prowadzony zaklad. -Dano nam trzy do wyboru - odpowiedziala, oddzierajac poszczegolne slowa jak kawalki papieru. - Powiedzieli, ze ten bedzie najdogodniejszy. -Zastanowila sie pani, dla kogo najdogodniejszy? - zapytalem. Odwrocila wzrok i nic nie odpowiedziala. Pol tuzina zblizajacych sie do nas ludzi mialo na sobie mundury sluzb bezpieczenstwa Tau, ale kiedy podeszli blizej, wyczytalem z plakietek, ze naleza do ochrony zakladow. Kiedy ruszylismy im naprzeciw, uswiadomilem sobie, ze jednego z nich juz znam - tego, na ktorego plakietce widnial napis: SZEF OCHRONY. Byl to Burnell Natasa, ojciec porwanego dziecka. Z poczatku wcale na mnie nie patrzyl, przeciez nie mogl sie mnie tu spodziewac, tak samo jak ja nie spodziewalem sie jego. Patrzylem, jak z niejaka rezygnacja przyjmuje do wiadomosci obecnosc Protza, a potem mierzy dwoje federalnych spojrzeniem, ktore raczej trudno bylo wziac za niezaangazowane. Dopiero wtedy rzucil okiem w moja strone. Sniada twarz zastygla w bezruchu. Zobaczylem, ze mruczy cos pod nosem, nie wiedzialem tylko, czy sprawdza dane na moj temat, czy tylko klnie z cicha. Popatrzylem na Protza, ktory najwyrazniej niczego nie zauwazyl. Musial przeciez wiedziec o porwaniu - razem z innymi byl na posterunku Korporacji Bezpieczenstwa, kiedy po mnie przyszli. Moze nie powiedziano mu, jak sie nazywa ofiara. Znow zwrocilem wzrok na Burnella Natase, widzialem rozpaczliwe pytania w jego oczach. Potrzasnalem glowa, dajac mu w ten sposob do zrozumienia, ze cokolwiek sie zdarzy, nikt nie uslyszy dzis ode mnie ani slowa na ten temat. Az nadto dobrze rozumialem wlasne polozenie, choc nie mialem pewnosci, jak przedstawia sie jego sytuacja. Natasa i jego gwardia przeszli do wykonywania obowiazkow, mruczac przemowy, ktore mialy zapewnic federalnych, ze wszystko w tych zakladach bylo tak samo skrupulatne jak systemy zabezpieczen i zupelnie typowe dla wszystkich innych przedsiewziec Tau. Poprowadzili nas przez przypominajacy sklepienia katedry korytarz z geodezyjnych lukow w strone czekajacej kolejki. Natasa pozostal nieco z tylu, kroczac u mego boku, i kiedy tylko poczul sie smielej, zapytal polglosem: -Co pan tutaj robi? -Prowadze badania - odparlem. Byl o cala glowe wyzszy ode mnie. Podnioslem na niego wzrok i nagle poczulem sie jeszcze bardziej niezrecznie. -A co pan tutaj robi? - Bylem pewien, ze w sprawie porwania sytuacja nie zmienila sie ani na jote. -Jest tu moja zona - odpowiedzial, jakby to wszystko wyjasnialo. Wsiedlismy do kolejki, ktora powiozla nas w glab zakladow. Jak gracze w swiecie wirtualnej fantazji, wystrzelilismy w glab dlugiego tunelu o lustrzanych scianach, ktore w nieskonczonosc odbijaly nasz przejazd. Nie byly to wbrew pozorom tylko popisy - rozpoznalem sciany kabiny dekontaminacyjnej. Ciekawe, czy bardziej zalezy im na oczyszczeniu tych, co tu wchodza, czy raczej tych, ktorzy wychodza. Kiedy ostatnim razem szedlem przez taki gabinet luster, doprowadzil mnie do tajnego laboratorium, w ktorym poszukiwalem nielegalnych narkotykow mogacych zwrocic mi Dar. Wygladalem za przezroczyste sciany wagonu, szukajac wlasnego odbicia - zobaczylem tylko bezosobowy srebrny pocisk, powtarzajacy w nieskonczonosc wlasny obraz. Przypomnialo mi sie, ile mnie kosztowala ta ostatnia wycieczka w glab zwierciadlanego korytarza. Debet na koncie stanowil tylko poczatek tego, co musialem zaplacic, zeby choc na kilka dni uwolnic umysl z wiezienia, ktore sam mu zbudowalem. Jeszcze kolejny kilometr jechalismy przez gladkie ceramo-stopowe korytarze i sale wysokie na piecdziesiat metrow, ozebro-wane szkieletami kompozytowymi i wypelnione tkanka z przejrzystego aluminium. Musialem wreszcie sam przed soba przyznac, ze to, co tu widze, imponuje mi jak wszyscy diabli. Z wiekszym zainteresowaniem zaczalem przysluchiwac sie monotonnemu buczeniu Protza o formach i funkcjach, zastanawiajac sie w duchu, czy ma to jakikolwiek zwiazek z bezpieczenstwem robotnikow, nie wspominajac juz o relacjach Tau z Hydranami. Niejeden raz zerkalem ukradkiem na Natase, jednak ani razu nie przylapalem go na tym, ze na mnie patrzy. W koncu kolejka wyhamowala lagodnie i wypuscila nas w kolejny pilnie strzezony obszar. Przeszlismy przez swietlisty pokaz weryfikacji i ostrzezen oraz pole elektromagnetyczne tak silne, ze strzelalo mi w myslach jak iskierki wyladowan elektrycznych, bezmyslnymi palcami przeczesywalo mozg, wzbudzajac psychotroniczny odzew. Wciaz jeszcze staralem sie wytrzasnac z glowy to wrazenie, kiedy weszlismy w rejon, gdzie prowadzono badania. Tutaj czekal na nas kolejny komitet powitalny - tym razem naukowcy i technicy w pastelowych kitlach. Zupelnie nie zaskoczony wypatrzylem w tlumie znajoma twarz - Ling Natasy, matki porwanego dziecka. Zobaczylem, jak dostrzeglszy mnie, zamiera bez ruchu. Oczy natychmiast przeniosly sie na twarz meza, zeby poszukac w niej wyjasnienia albo przynajmniej uspokajajacego znaku. I chyba znalazla tam to, czego potrzebowala, bo zobaczylem zaraz, jak bierze sie w garsc i pokazuje federalnym twarz tak pewna, jak pewny i bezpieczny mial byc caly ten kompleks badawczy. Przebrnela przez wszystkie wyjasnienia jak na automatycznym biegu, spieta i blada. Zdawalo mi sie, ze wyglada znacznie gorzej od meza. Jednak zareagowala w widoczny sposob dopiero, kiedy Protz wskazal na mnie. -Pan byl ciekaw, jak przerabiamy material wydobywany z raf - wyjasnil. Oczywiscie, ani slowa o tym, ze bylem ciekaw, jak traktuje sie tu robotnikow. I ani slowa o porwaniu. Kiedy spojrzala na mnie po raz drugi, zobaczylem, ze tak samo jak przedtem maz nic z tego nie rozumie. Wzruszylem ramionami, niezdolny znalezc odpowiednich slow. W duchu zalowalem, ze nie moge ukoic jej mysla - ze nie mam juz sposobu na to, by zetrzec z twarzy kobiety ten udreczony wyraz, odpowiedziec na pytania, ktorych nie smiala mi zadac. Jednak moglem co najwyzej odpowiedziec sztucznym usmiechem na jej usmiech. Byla chyba szefowa dzialu laboratoriow, ktory teraz zwiedzalismy, i odpowiadala za wszystkie projekty, jakie w nim przeprowadzano. Zjawila sie tu pewnie na wyrazne zyczenie Tau; keiretsu oznacza, ze na pierwszym planie sa zawsze interesy firmy, a dopiero potem prywatne sprawy. Ciag laboratoriow zdawal sie nie miec konca. Podobnie nasza wycieczka. Wszystko wygladalo dobrze - to byla pieprzona swiatynia techniki, a wszystko, co federalni zazyczyli sobie sprawdzic, dzialalo dokladnie tak, jak powinno. Mruczeli cos ciagle jedno do drugiego albo sami do siebie, az w koncu zdalem sobie sprawe, ze musza miec implanty z systemem pamieci, przechowujacym dla nich wszystkie niekonczace sie warianty specjalistycznej wiedzy, jakiej mogli potrzebowac w tej pracy. Ale kiedy tak szedlem obok, przygladajac sie i przysluchujac, obserwujac to samo co oni i wysluchujac tych samych odpowiedzi, cos nagle zaczelo mnie w tym wszystkim trapic. Ta parka federalnych to tylko chlodne, opanowane, profesjonalne, idealne maszyny analityczne. Nic wiecej. Nic poza mobilnym przedluzeniem wlasnej biocybernetyki. Zdarzaly mi sie kontakty ze sztuczna inteligencja, ktora miala wiecej osobowosci niz tych dwoje. Widywalem trupy, ktore cechowal bujniejszy temperament. W srodku mieli zupelne zero - zadnego zaangazowania czy chocby zwyklej ciekawosci, ktora kazalaby im zadawac pytania, nekajace mnie juz od dluzszego czasu: kim sa ci wszyscy technicy, ktorych zauwazylem po drodze i ktorzy poruszali sie tu jak po zupelnie obcym terenie? Czy naprawde tu pracuja, czy moze sprowadzono ich, zeby powiekszyc optycznie liczbe personelu? Czy to tylko zbieg okolicznosci, ze system dyspersji podloza rafy zostal tak bardzo niedawno i tak gruntownie sprawdzony i poprawiony? Czy kompleks laboratoryjny 103 naprawde pozostaje niedostepny dlatego, ze prowadzi sie w nim dekontaminacje po bardzo ryzykownym doswiadczeniu? A moze stalo sie tam cos, czego Tau nie zyczy sobie pokazac federalnym? Zadne tego rodzaju watpliwosc nie dreczyly natomiast ani Gi-vechy'ego, ani Osuny. Wygladalo na to, ze nie sa w stanie na nic wpasc samodzielnie. Szli tam, gdzie ich prowadzono, i nie naciskali. Ciekawe, czy juz zdazyli zauwazyc, do jakiego naleza gatunku. Ogladalismy wciaz te sama, niekonczaca sie sekwencje powtorek identycznych urzadzen, a nikt jakos ani troche sie tym nie przejal. Nikt oprocz mnie. -A co z obraczkami? - zapytalem w koncu Ling Natase, bo nikt inny nie wykazal takiej inicjatywy. - Korzystacie z pracy robotnikow kontraktowych. Widzialem kilku wczoraj przy rafie. Czy i tutaj ich wykorzystujecie? Odwrocila sie do mnie, a po wyrazie jej twarzy widac bylo wyraznie, ze juz zdazyla zapomniec o mojej obecnosci. -Tak - mruknela. Wyczulem w niej dziwne napiecie, jakby wciaz spodziewala sie, ze zapytam o cos zupelnie innego. - Korzystamy z wielu robotnikow kontraktowych przy drazeniu tunelow i pracach wydobywczych. -Czy teraz tam wlasnie sie udamy? - zapytalem. Zerknalem na federalnych. - Przypuszczam, ze FKT chcialaby sie przekonac, w jaki sposob traktujecie jej wlasnosc. - Gdybym czytal wtedy w myslach, moglbym tego szczerze zalowac. Ale na szczescie nie czytalem, a ona tylko skinela glowa. Byla jedyna osoba, ktorej wzrok nie wywolalby smiertelnego odczytu na liczniku Gei-gera, a i to tylko dlatego, ze tak naprawde miala glowe zajeta czym innym. Opuscilismy wreszcie eksperymentalne laboratoria i pojechalismy kolejka podziemna do innej czesci kompleksu. Po drodze sluchalem jej glosu, bezosobowego jak nagranie, opisujacego kolejne fazy przemiany "dzikiej biblioteki" oblocznych raf w cos, co dalo sie spozytkowac, wyprodukowac i ewentualnie odsprzedac jako licencje. Kazdego standardowego dnia kopalnie wydobywaly kilka tysiecy ton zasobow raf. Ruda byla nastepnie analizowana, rozdzielana i przerabiana dalej az do uzyskania kilku centymetrow szesciennych materialu - nadziei Tau na odkrycie czegos niespotykanego w calym dotychczasowym ludzkim doswiadczeniu. -W jaki sposob osiagacie zyski? - zapytalem Protza. - Przy tego rodzaju zakladach, takiej liczbie pracownikow i tak niewielkich rezultatach... Protz przeslal mi kolejne radioaktywne spojrzonko. -Wprost przeciwnie. Jedno odkrycie takie jak hybryda en-zymowa, dzieki ktorej uzyskalismy technologie produkcji cera-mostopow, sprawia, ze to wszystko ogromnie sie oplaca. Nie chodzi tylko o czysty zysk - nasze badania przynosza korzysc calej ludzkosci. - Usmiechnal sie, przenoszac wzrok na federalnych, jednak wyraz ich twarzy nie zmienil sie ani odrobine. On w kazdym razie, niezrazony, usmiechal sie dalej. Popatrzylem na Ling Natase i pomyslalem sobie, ze zawsze kiedy slysze konglomeratowe gadki pod tytulem "dobro ludzkosci", ta ludzkosc nigdy nie wykracza poza ich wlasne keiretsu. Przy okazji znow przyszly mi do glowy pytania, ktorych nikt tutaj nie chcial zadawac - nawet ja sam. Protz zapewnial wprawdzie, ze moge go pytac o wszystko, ale nie bylem az tak naiwny, zeby brac to na serio. Ale moze bylem wystarczajaco naiwny, by sadzic, ze kiedy to zrobie, ktos zainteresuje sie odpowiedziami. Kolejny wagonik wyrzucil nas w pusta podziemna komore, najwieksza zamknieta przestrzen, jaka kiedykolwiek widzialem. Zaszumialo mi w glowie i od razu zdalem sobie sprawe, ze musimy sie teraz znajdowac we wnetrzu rafy. Czekala na nas kolejna grupka technikow z kompletem ubran ochronnych, ktore mielismy na siebie wlozyc. Rozpoznalem generator pola, ktory ktos przytroczyl mi do paska, standardowa wersje tego, jaki mialem przy skafandrze fazowym. Wszyscy dookola nosili takie same. -Oni sie poruszaja, jakby byli pod woda - zwrocilem sie do Ling Natasy. - Dlaczego tak wygladaja? -To pole silowe - odparla, podnoszac glos, tak zeby mogli ja uslyszec federalni. - Znajdujemy sie wlasnie w szczegolnie kruchym obszarze podloza. Teraz zdalem sobie sprawe, ze bialy szum w mojej glowie to nie tylko spiew rafy - caly ten obszar ujety byl w banke pola silowego. Stanowilo zabezpieczenie przed wypadkami: jesli robot- nicy trafia na cos nieoczekiwanego, dzieki temu zabezpieczeniu nie wysadza w powietrze calego kompleksu. -Ilu z pracujacych tu ludzi to robotnicy kontraktowi? -Wiekszosc, jak sadze - odparla. - Reszta to nadzorcy, nasi technicy i inzynierowie. -Dlaczego jest tu tak wielu robotnikow kontraktowych? - dopytywalem sie dalej. - Dlaczego nie obywatele Tau? Czy to zbyt niebezpieczne? I dlaczego nie Hydranie? -Moze pozostawi pan nam zadawanie pytan? - Givechy wcisnal sie miedzy nas, zmuszajac mnie, bym sie cofnal. Ling Natasa przez chwile wedrowala wzrokiem od niego do mnie i z powrotem. -Nasi obywatele sa na ogol zbyt dobrze wyksztalceni, zeby pracowac fizycznie - odparla beznamietnie i patrzac na niego, dalej mowila do mnie. - Polityka Tau nie zezwala na zatrudnianie Hydran w placowkach badawczo-rozwojowych, poniewaz istnieja... - zajaknela sie i zerknela na mnie -...pewne wzgledy bezpieczenstwa przy zatrudnianiu psychotronikow. Protz odchrzaknal. Odwrocila ku niemu wzrok i zobaczylem w jej oczach iskierke paniki. Ale federalni tylko pokiwali glowami i juz o nic wiecej nie pytali. Osuna ciut za dlugo mierzyla mnie spojrzeniem. Tym razem bylem juz cicho. Przez strefe wydobywcza przemieszczalismy sie na piechote. Zastanawialem sie, czy ktores z Natasow nie probuje specjalnie zmeczyc inspektorow FKT, oslabic ich czujnosc, zmusic do poddania sie i zawrocenia. Jezeli rzeczywiscie taki mieli plan, to zupelnie sie nie powiodl. Federalni parli przed siebie jak roboty - tak samo niestrudzeni i tak samo malo zainteresowani. Wmawialem sobie, ze przez caly ten czas wypytuja o wszystko swoje biocyberne-tyczne wyposazenie, rejestruja dane, analizuja je, wykorzystujac urzadzenia, ktorych nie moge ani zobaczyc, ani wyczuc. Ale moze wcale tak nie bylo. Ja natomiast zastanawialem sie, dlaczego barierki ochronne przy chodnikach nadziemnych sprawiaja wrazenie znacznie nowszych niz metal pod naszymi stopami. Zastanawialem sie takze, czy rzeczywiscie beda w stanie utrzymac moj ciezar, jeslibym sie potknal i na nie polecial. Ciekawilo mnie, czy wszyscy tutaj nadal beda nosic pola ochronne, kiedy znikniemy im z oczu. Przypomnialy mi sie kopalnie Gornictwa Federacyjnego w Koloniach Kraba, ktore zaspokajaly zapotrzebowanie Federacji Ludzkiej na tellazjum, potrzebne do budowy statkow i portow gwiezdnych. Przy wydobywaniu rudy korzystano z pracy robotnikow kontraktowych, poniewaz byla to niebezpieczna, brudna robota, czterysta piecdziesiat lat swietlnych od ludzkich siedlisk, w jadrze wygaslej gwiazdy. Proste prawo ekonomii: zycie ludzkie jest wciaz o wiele tansze niz wytwory zaawansowanej techniki. Gornictwo Federacyjne stanowilo wlasnosc FKT i FKT sprawowalo nad nim bezposredni nadzor, a kiedy ja tam pracowalem, obraczki nie tylko nie mialy pol ochronnych, ale nawet masek, ktore chronilyby pluca przed wdychaniem pylu radioaktywnego. Czterdziesci piec procent robotnikow wysylanych do kopalni nie dozywalo konca kontraktu. Zostalem nieco w tyle i zblizylem sie ukradkiem do jednego z robotnikow, ktorych odpedzono na bok, zeby zrobic dla nas przejscie. -Czy zawsze nosicie pasy z polem ochronnym? - zapytalem. - Czy moze caly ten sprzet jest tylko na pokaz? Z poczatku patrzyl na mnie tak, jakby nie wierzyl, ze naprawde do niego mowie, ale potem przyjrzal mi sie uwazniej. Zdalem sobie sprawe, ze patrzy na moje oczy. Hydranskie oczy. -Odwal sie ode mnie, swirze - burknal. Ktos zlapal mnie za ramie i odciagnal - jeden ze straznikow, ktorzy mieli za zadanie trzymac nas razem i pedzic naprzod. -Trzymaj sie z dala od robotnikow - syknal. - Chyba ze chcesz sam do nich dolaczyc. -Co powiedziales...? - wyszeptalem. -Powiedzial: pan wybaczy, ale ze wzgledow bezpieczenstwa zmuszeni jestesmy prosic, zeby trzymal sie pan reszty grupy. - Obok nas pojawil sie Burnell Natasa i poslal swojemu czlowiekowi twarde spojrzenie. Zacisnawszy usta, odprowadzil mnie do grupy i upewnil sie, ze do niej dolaczylem. Potem trzymal sie przez caly czas blisko, nie dajac mi najmniejszych szans na pozostanie w tyle. Przez ulamek sekundy bylem mu tak wdzieczny, jakby odciagnal mnie znad krawedzi przepasci. Ale ta wdziecznosc nie potrwala dlugo. -To farsa - odezwalem sie. - To wszystko wcale tak tu nie wyglada. -Czego pan, do cholery, chce? - zapytal ledwie slyszalnym szeptem. -Prawdy. -Nikt nie chce prawdy - odparl, obrzucajac mnie wscieklym spojrzeniem. -Ja - tak. -No to lepiej niech pan sie z tym jakos upora - rzucil kwasno i uciekl wzrokiem w bok. - Zanim pan jeszcze komus wyrzadzi krzywde. Spuscilem glowe. -Przykro, mi, ze nie zdolalem pomoc panskiemu synowi -mruknalem. - Hydranie nie chcieli ze mna rozmawiac... -Dlaczego? - rzucil ostro, glosem pelnym zaskoczenia lub tylko bolu. -Bo jestem swirem - odparlem. Zmarszczyl brwi, a ja nie wiedzialem, czy to z frustracji, czy z niezrozumienia. -Przykro mi... - mruknalem jeszcze raz, kiedy w pamieci otworzyly sie drzwi, ktorych progu nie mialem ochoty przekraczac. Nic nie odpowiedzial, patrzyl przed siebie, tam gdzie jego zona, korzystajac z ekranu sciennego, wyjasniala jakis proces biologiczny. -Nie powinno tu jej byc - mruknal nie do mnie, lecz do siebie. -A pan...? - zapytalem. Odwrocil do mnie glowe. -Nie - odparl krotko. -Czy to Tau was zmusilo? Nie odpowiedzial. Reszta naszej wycieczki przywodzila na mysl bialy szum elektrostatyczny. Sztuczne monomolekularne niebo, odlegle i bezludne rzedy maszyn do rozbiorki struktury raf, caly stworzony przez czlowieka podziemny swiat... Nic, co widzialem albo slyszalem, nie moglo powstrzymac pecznienia rakowatej narosli strachu - ze jedno slowo Tau wystarczy, abym znow stal sie niewidzialny, ze znikne w pozbawionej twarzy masie obraczek. A tym razem nie bedzie tu zadnej Jule taMing, ktora by mnie odnalazla i uratowala. Paranoidalny strach wciaz przybieral na sile, az w koncu dziko pragnalem tylko jednego - miec wszystko za soba. Nie zadawalem juz wiecej pytan. Nikt sie nie zainteresowal dlaczego. 8 Kiedy Wauno wysadzil mnie w koncu przy stanowisku, gdzie nasza ekipa zbierala wstepne dane, czas pracy dobiegal konca. Przebrnalem wsrod chaotycznie przemieszczajacych sie osob i wzialem sie do roboty. Scigaly mnie szepty i spojrzenia innych. Ciekawe, co mowili o mnie przez caly dzisiejszy dzien.Kiedy skonczylismy zabezpieczac sprzet na noc, w fioletowym powietrzu znow pojawil sie transportowiec Wauno i, obrysowany zlotem, wyladowal nad brzegiem rzeki. Skonczylem zabezpieczac kontener i wyprostowalem sie, wdychajac bijacy od pojazdu nikly zapach ozonu. Otworzyl sie luk. Wraz z innymi ruszylem w tamta strone. Czlonkowie ekipy pograzyli sie w nieco bezladnej rozmowie, do ktorej sie nie wlaczylem, bo czulem sie zbyt wyczerpany kolejnym dniem, o ktorym nie mialem ochoty myslec. Kissindra jak zwykle siedziala obok Wauno, pochlonieta rozmowa o oblocznych wielorybach i rafach. To, co udalo mi sie podsluchac, mialo wiecej sensu niz wszystkie dane Tau, ktore wladowalem sobie w mozgownice. Znow mnie zaciekawilo, jak zdolal sie tego wszystkiego dowiedziec, bo samo tropienie wielorybow chyba nie wystarczalo. Kiedy wysiadalismy przed hotelem z transportowca, o malo go o to nie zapytalem, ale zabraklo mi energii. Jednak kiedy zmierzalem do wyjscia, on nieoczekiwanie zawolal mnie po imieniu. -Masz czas dzis wieczorem? Zawahalem sie, nie bardzo wiedzac, dlaczego moze go to interesowac. -Taa - odparlem w koncu. Gestem wezwal mnie z powrotem do srodka. Wyminalem wiec Kelly i Ezre Ditreksena, ktory pakowal sie do transportowca w poszukiwaniu Kissindry. -Jestes zaproszony na kolacje - oswiadczyl Wauno, kiedy oparlem sie o konsolete tuz obok niego. - Ktos chcialby cie poznac... ktos, kogo i ty powinienes poznac, jesli naprawde chcesz sie dowiedziec czegos o rafach. Z trudem udalo mi sie nie okazac zaskoczenia. -Gdzie? - zapytalem. Zdawalo mi sie, ze mialem raczej zapytac: kto? -W Swirowie. Cos scisnelo mi pluca. -Cholera. - Potrzasnalem glowa i odwrocilem sie. -To nie bedzie tak - przywolal mnie z powrotem jego glos. -Jak? - zapytalem, patrzac prosto na niego. -Jak to, co zrobili ci z Tau. Nie odrywalem od niego wzroku. -Dlaczego? - zapytalem w koncu. Przez chwile chyba nie rozumial. Potem jednak kiwnal glowa, gdyz dotarl do niego sens pytania. -Bo ktos jest ci winien przeprosiny. -A dlaczego akurat ty czujesz sie za to odpowiedzialny? Dotknal wytartego mieszka, wiszacego mu na rzemyku u szyi. Wzruszyl ramionami. -Chyba... dlatego. - Podniosl woreczek do gory, przyjrzal mu sie. Zdalem sobie sprawe, ze nigdy sie z nim nie rozstawal, tak samo jak nie rozstawal sie ze swoja lornetka - jakby oba przedmioty staly sie czescia jego ciala. Mieszek zrobiono ze zwierzecej skory, tak dawno, tak bardzo dawno, ze to, co niegdys musialo byc futrem, niemal kompletnie sie juz wytarlo. Zdobily go wystrzepione fredzle i niekompletne wzory z kolorowych paciorkow. -Co to jest? - zapytalem cicho. -Relikt, a raczej dziedzictwo. Moi przodkowie nazywali to lekami. Ale nie przypominaly naszych medycznych przylepek. To by- Io lekarstwo duchowe. Talizman. Mialo zapewnic bezpieczenstwo. - Wykrzywil usta w ironicznym polusmiechu. - Tyle tylko wiem. Wszyscy, ktorzy mogliby mi cos wiecej powiedziec, juz nie zyja. -Skad to jest? -Z Ziemi - odparl, bawiac sie postrzepionymi fredzelkami. - Z Polnocoameryki. -Tam sie urodziles? Potrzasnal przeczaco glowa. -Moi przodkowie odeszli dawno temu. Nie powiedzial: "odeszli stamtad", tylko "odeszli". Popatrzylem na woreczek, ktory opuscil teraz z powrotem na piers. -To, co stalo sie z Hydranami... - Wzruszyl ramionami. - Zupelnie to samo. Pewnie dlatego ciagle tak mnie ciekawi, co sie dzieje po drugiej stronie rzeki. Pewnie z tej samej przyczyny co ciebie. Potarlem dlonia twarz, azeby zyskac chwile na zastanowienie. -Nie moge - odrzeklem w koncu. - Hydranie mnie wyrzucili. Mysla, ze jestem zywym trupem. -Nie ona. - Potrzasnal glowa. - Ona jest inna. Uswiadomilem sobie, ze mu wierze, bo jest mi to bardzo potrzebne. -No to co powiesz? - zapytal. Przez dluga chwile nic nie mowilem. Potem zapytalem, jakby nie mialo to najmniejszego znaczenia: -Tylko ja i ty? Zawahal sie na moment. -I ona. - Skinal glowa w strone Kissindry, ktora stala z Ezra w tyle transportowca i sprawdzala sprzet. - Pojedzie? - Patrzyl na nia w niepozbawiony znaczenia sposob, tak jakby staral sie o niej za duzo nie myslec. Usta zadrgaly mi nerwowo. -Taa. Tak sadze. - Zawolalem ja po imieniu, a ona przyszla, po drodze nadal rejestrujac spojrzeniem inwentarz. Zaraz jednak wylaczyla cybernetyczne polaczenia i cala swoja uwage skierowala na nas. -Wauno zna Hydranke, ktora chce z nami porozmawiac o rafach. Mowi, ze jestesmy zaproszeni na kolacje. Czy jestes gotowa przekroczyc rzeke? -Dzis wieczorem? - zapytala, patrzac na Wauno. Potwierdzil skinieniem glowy. Jej twarz zaraz sie ozywila. -Bylam gotowa juz przy urodzeniu. - Usmiechnela sie radosnie. - Czy to twoja informatorka? -Chyba mozna ja tak nazwac - odparl ze wzruszeniem ramion. - Chociaz ja zwykle nazywam ja Babka. Uniosla pytajaco brwi. -Ten termin wyraza szacunek i milosc - odpowiedzial bez sladu zmieszania. - W stosunku do starszej osoby. Po chwili znow sie usmiechala. -Oczywiscie, ze chce jechac. Mysle, ze mowie to w imieniu nas dwojga... - Zerknela na mnie. -Jasne, ze tak - odpowiedzial jej Ezra, materializujac sie znienacka za jej plecami. Mina mu zrzedla, kiedy zobaczyl, ze rozmawia z Wauno i ze mna. - Ale o czym wlasciwie mowa? Kissindra odwrocila sie ku niemu, przez co umknal jej nagly blysk irytacji na twarzy Wauno. Widzialem, jak sie waha, jak rozwaza w duchu fakt, ze Ezra nie zostal zaproszony, i jego ewentualna reakcje, jesli nic mu nie powie. - Mamy szanse... spotkac sie z informatorka, ktora wiele wie o rafach. - Zerknela na Wauno, potem znow na Ezre. - Po drugiej stronie rzeki. - "Swirowo" bylo slowem, ktorego nie uzywala nigdy. Ezra zesztywnial, nie bedac w stanie dostatecznie szybko ukryc reakcji. -Czy zorganizowal to twoj wuj? - zapytal. -Nie. - Splotla rece na piersi i spojrzala na niego tak, jakby nie bardzo widziala sens tego pytania. - To ktos, kogo zna Wauno. Ezra spojrzal teraz na Wauno. -Jestes pewien, ze to bezpieczne - przy tym calym poruszeniu? W koncu, to porwanie... -Bezpieczne - ucial Wauno. -No coz, powinnismy dac znac twojemu wujowi... - Ezra zaczal zbierac sie do odejscia. -To prywatne przyjecie - dodal Wauno. - On nie jest na nie zaproszony. A jesli to ci sie nie podoba, zostan tutaj. Ditreksen zmarszczyl czolo. Jesli Wauno chcial sie go w ten sposob pozbyc, to zle trafil. -Jesli jestes zdecydowana jechac - Ezra zwracal sie teraz wylacznie do Kissindry - to oczywiscie jade z toba. Poslala mu wymuszony usmiech, ktory on wzial za dobra monete. Wauno zacisnal szczeki. Ale zaraz wzruszyl ramionami i zasiadl z powrotem za konsoleta. Kiedy wieczor zaczal przechodzic w noc, Wauno przewiozl nas na druga strone rzeki. Kissindra zajela miejsce z przodu. Przez cala droge dyskutowali o oblocznych wielorybach, rafach i o tym, jak ich obecnosc wplynela na kulture Hydran. Ja ulokowalem sie z tylu i sluchalem. Ezra usiadl naprzeciw mnie; czulem, jak zerka na mnie ukradkiem, po zlodziej-sku, przeszkadzajace. W koncu musialem i ja na niego spojrzec. -Czy to prawda, ze byles kiedys robotnikiem kontraktowym? - zapytal. Przenioslem wzrok na Kissindre, bo zdalem sobie sprawe, ze tylko ona mogla mu o tym powiedziec. Potem wrocilem spojrzeniem do niego. -I co z tego? -Zawsze mnie zastanawialo, jak to sie stalo, ze ja i ty wyladowalismy w tym samym miejscu. -Ja musialem kogos zabic - odparlem. - A ty? Steknal z obrzydzenia i odwrocil wzrok. -Czy Kissindra mowila ci, ze jej dziadek tez byl obraczka? Jego twarz pokryla sie cetkami gniewu. -Klamiesz. -Nie, to prawda - wtracila Kissindra, ogladajac sie przez ramie. - Naprawde byl, Ezro. -Nigdy mi nie mowilas... -A co? - zapytala. - Czy to dla ciebie taka roznica? Nie odpowiedzial. Nawet Wauno na nas popatrzyl, ale zaraz wrocil do swojej konsolety. Przez reszte lotu w kabinie panowala martwa cisza. Obserwowalem Swirowo, jego chaotyczne uliczki, swiatla bedace tylko mglistym echem swietlistej geometrii Riverton. Patrzac z wysokosci chmur i majac przed oczyma oba te miasta, moglem je ze soba porownywac i myslalem o tym, ze pomimo tylu roznic ten wzor swiatel na wodzie wyraza przeciez zawsze te sama potrzebe. Wbrew moim oczekiwaniom Wauno nie zaczal opuszczac sie spiralnie miedzy labirynt uliczek Swirowa. Przelecial nad nim, nie znizajac sie wcale, az wreszcie niemal stracilismy z oczu oba brzegi rzeki. Ditreksen przez caly czas wiercil sie niespokojnie. Mruknal cos do Kissindry, kiedy zaczelismy sie opuszczac nad pojedynczym swiatelkiem, ktore jasnialo wsrod ciemnosci jak plomyczek swiecy. Przytknela palec do ust i sie nie odezwala. Kiedy sie znizalismy, zdalem sobie sprawe, ze swiatelko pochodzilo z budowli o rozmiarach miejskiej rezydencji, podobnej do samotnej wysepki w tym morzu czerni. Wauno wysadzil nas w strefie cienia za oswietlonym wejsciem. Widzialem, ze ktos zbliza sie do nas pod swiatlo, ale niewiele dalo sie na razie powiedziec o osobie, ktora nas oczekiwala. Luk sie otworzyl, a Wauno dal znak, zebysmy sie podniesli. Zza swego fotela wyciagnal ukryte pudlo i trzymajac je oburacz, ruszyl przodem. -Czy to nie sa przypadkiem nasze zapasy...? - zagadnela Kissindra. Obrzucila go spojrzeniem, ktore mowilo wyraznie, ze choc nie chce go o nic oskarzac, to nie odpusci. Ale on tylko wzruszyl ramionami. -To taka tradycja: kiedy sie kogos odwiedza, trzeba przyniesc w darze cos do jedzenia. Wy zawsze mozecie dostac wiecej - dodal, sciszajac glos i akcentujac "wy". - Wystarczy tylko poprosic. Przygryzla wargi. Popatrzyla w otwarte okienko luku, potem z powrotem na niego i skinela glowa. -Czekaj no - wtracil sie Ezra, podchodzac blizej. -To taka tradycja. - Kissindra przytrzymala go za ramie, dopoki sie nie uspokoil. - My zawsze mozemy dostac wiecej. Wzruszyl ramionami, ale usta drgnely mu mimowolnie. -Jestesmy zaproszeni na kolacje, tylko ze trzeba przyniesc wlasne jedzenie. Wauno popatrzyl na niego z usmiechem. Dzwigajac swoje pudlo, wyszedl po rampie na zewnatrz. W koncu i ja ruszylem za reszta w strone jasniejacego swiatlem wejscia. Przez krotka chwile wydalo mi sie, ze czekajaca na nas postac wyglada znajomo - niemal zdawalo mi sie, ze w tej sylwetce rozpoznaje kobiete, ktora widzialem na ulicach Swirowa, kobiete niosaca dziecko... Zamrugalem oslepiony, kiedy weszlismy w strefe blasku, i zobaczylem hydranska kobiete, trzymajaca na reku dziecko. Zachwialem sie, zwolnilem kroku - i zobaczylem staruszke o plecach przygietych ciezarem czasu i ciezarem dziecka, ktore trzymala w ramionach, hydranskiego dziecka, nie ludzkiego. Oczy dziecka rozszerzyly sie gwaltownie ze zdumienia, kiedy tak nagle pojawilismy sie w tym swietle jak anioly. Moze zreszta jak diably. Natychmiast zmienilo sie w malego, wijacego sie piskorza. Kobieta postawila je na podlodze. Dziewczynka zniknela z latki swiatla rownie nagle, jak my sie w niej pojawilismy. A wszystko to bez jednego slowa. Wzialem gleboki oddech. Powietrze wypelnilo mnie chlodem. Staralem sie uwierzyc, ze uciekla przestraszona widokiem nas wszystkich, nie tylko mnie jednego. Przysluchiwalem sie plynacym z ciemnosci odglosom, dzwiekom wydawanym przez rzeczy lub istoty, ktorym nie potrafilem przyporzadkowac nazwy ani ksztaltu, pomrukom nocy w obcym swiecie. Wiatr przywiewal egzotyczny zapach nieznanych mi lisci. Postapilem o krok w glab strefy swiatla. Wauno wyminal mnie ze swoim pudlem z zapasami. -Witaj, Babko. - Zatrzymal sie przed staruszka i sklonil sie lekko, mruczac cos, czego nie zrozumialem. Ona takze sklonila glowe i odpowiedziala tym samym. Brzmialo to jak namaste. Twarz kobiety poznaczyla mapa czasu, a kiedy sie usmiechnela, linie te jeszcze sie poglebialy. Oczy zakrywalo jej cos w rodzaju woalki, na tyle przejrzystej, ze mozna bylo w nie zajrzec, ale nadajacej spojrzeniu nieco irytujacy odcien zwatpienia. Wauno odstapil do tylu, wskazujac na nas reka; slyszalem, jak tu i owdzie w strumieniu niezrozumialej hydranskiej mowy wyskakuja nasze imiona. Wciaz usmiechnieta, pochylila teraz glowe przede mna, a jej usmiech byl tak otwarty, ze natychmiast doszedlem do wniosku, iz musi cos ukrywac. Nie moglem tylko rozpoznac co. Odezwala sie do nas, takze po hydransku, patrzac na mnie tak, jakby sie spodziewala, ze rozumiem, co mowi. Popatrzylem niepewnie na Wauno. -Czy ona mowi tylko po hydransku? -Mowi, ze wiedziala, ze przybedziesz - odpowiedzial, wzruszajac ramionami. Nie wiedzialem, czy ma na mysli cala planete, czy tylko te kolacje. -Namaste - mruknalem i skinalem glowa w uklonie. Babka takze pokiwala glowa, jakby to jej zupelnie wystarczalo. Popatrzyla teraz na troche oniesmielona Kissindre i na Ezre, ktory stal naburmuszony, a potem przeniosla wzrok z powrotem na Wauno i mnie, jakby probowala cos wyczytac ze sposobu, w jaki sie ustawilismy. Byc moze dowiadywala sie przy tym znacznie wiecej, ale czy naprawde i co dokladnie, tego juz nie potrafilem powiedziec. W koncu wykonala zapraszajacy gest i powoli poprowadzila nas do srodka. -Co znaczy namaste? - zapytalem Wauno, kiedy podazalismy za nia do srodka. -To znaczy: jestesmy jednoscia - odparl z polusmiechem. Patrzylem, jak Babka sunie powoli przed nami, a z kazdym jej ruchem podskakuje na karku ciezki bialy kok. Nosila dluga tunike do luznych spodni, w stylu, ktorego nie spotykalo sie po drugiej stronie rzeki. Uwolniona od ciezaru dziecka, znow miala proste i mocne plecy. Ale mimo to poruszala sie powoli, uparcie, jakby wymagalo to duzego wysilku woli. Zainteresowalo mnie, ile moze miec lat. Potem obejrzalem sie na Wauno. -Jak sie nauczyles mowic po hydransku? W sieci Tau nie ma zadnych plikow... -Owszem, sa. - Zerknal na mnie z ciekawoscia. Poczulem, ze piesci zaciskaja mi sie mimowolnie. -Mozesz mi jakis zalatwic? Skinal glowa twierdzaco. -Co to za miejsce? - Szlismy teraz dlugim korytarzem, wzdluz ktorego ciagnal sie szereg zamknietych drzwi. Budynek mial ten sam falisty, nieliniowy zarys co Sala Wspolnoty, ale bez tamtych bujnych zdobien. - Co tu bylo? Jest stary... - Jego wiek przygniatal moje mysli tak, jak dziecko ciazylo staruszce. - Ja... -Tak, jest stary - mruknal za moimi plecami Ezra. - Bystrosc twoich obserwacji zadziwia mnie nieustannie. -Przypuszczam, ze nazwalibyscie to klasztorem - odpowiedzial mi Wauno, ignorujac zarowno Ezre, jak i spojrzenie, jakie mu poslalem. - Miejsce odosobnienia. W naszym jezyku nie ma na to lepszego slowa. Chyba nikt juz nie pamieta, ile to ma lat. Moze gdzies w archiwach znalazloby sie jakies daty, ale wiele materialow historycznych juz zaginelo. Tradycja religijna, do ktorej nalezal, takze juz prawie nie istnieje. Budynek stal przez lata opuszczony. Ciekawilo mnie, jak mogly wygladac wierzenia pierwotnych mieszkancow tego miejsca; co sprawilo, ze utracili wiare i porzucili budynek. -A teraz? - zapytalem, kiedy Babka zatrzymala sie przed jednymi z zamknietych drzwi. Drzwi otworzyly sie, chociaz ich nie dotknela. Nigdzie tez nie widzialem automatycznego czujnika. -Przez wiekszosc czasu Babka pozostaje tu sama. Jest oyasin. To znaczy mniej wiecej "pamiec", "lampa", a czasem "przechowujacy tradycje". Babka zniknela za drzwiami i wnetrze zaraz rozjasnilo sie swiatlem. -A co to za dziecko widzielismy? - zapytala cicho Kissindra. Odwrocilem sie, juz stojac w drzwiach. Wauno obdarzyl nas jednym z tych swoich wzruszen ramionami i odparl: -Czasem przychodza tu ludzie z miasta i zostaja na jakis czas, kiedy chca sie od wszystkiego oderwac. Z warunkow, jakie tam widzialem, wnioskowalbym, ze sporo osob musi chciec sie od wszystkiego oderwac. -Ilu jest teraz tutaj? -Bo ja wiem - odparl, potrzasajac glowa. - Przeciez nie czytam w myslach. Babka juz na nas czekala, zasiadlszy przy niskim stole o krawedziach rownie swobodnie rozfalowanych jak wszystko dookola. Nie bylo krzesel, tylko maty. Swiatlo pochodzilo z umieszczonego na srodku stolu naczynia, w ktorym tkwil zanurzony w oliwie plonacy knot. Moim oczom oswietlenie takie wystarczylo, zeby w pomieszczeniu bylo jasno jak w dzien. Ale ja mialem oczy Hydranina. Reszcie pewnie wydawalo sie tutaj ciemno. Z lampki wydobywala sie waziutka, spiralna smuzka dymu. Wreszcie zaczalem sie rozluzniac, kiedy zdalem sobie sprawe, ze udalo mi sie dobrnac az tutaj, a jeszcze nikt mnie nie zaatakowal, Babka mnie nie wyrzucila ani tez nie zabila mnie na miejscu jakas niewyczuwalna sila, energia potencjalna calych tysiacleci, zmagazynowana w scianach tego budynku - jak blyskawica, czekajaca tylko na kogos takiego jak ja, kto by ja wyzwolil. Wciagnalem gleboko powietrze, wdychajac cieple i ciezkie wonie wypelniajace pokoj. Powietrze bylo geste od korzennych aromatow, ktorych nigdy przedtem nie czulem, moze z wyjatkiem tamtego wieczoru, kiedy stanalem w wybitej w scianie dziurze, wiodacej do jadlodajni w Swirowie. Przysiadlem na macie i zapatrzylem sie na siedzaca po drugiej stronie stolu staruszke. Zielone oczy badaly mnie, niemal bez jednego mrugniecia, kiedy inni sadowili sie dookola. Przelknalem sline, trzymajac rece z dala od blatu stolu - przynajmniej dopoki nie naucze sie, jakie tu panuja zasady. Kiedy juz wszyscy sie usadowili, Babka znow zaczela cos mowic, wskazujac na srodek ciemnej, drewnianej deseczki, gdzie stalo polkolem pol tuzina malych ceramicznych czarek dookola bursztynowego, pekatego szklanego naczynia z jakims plynem. Z rozmiarow czarek zorientowalem sie, ze to raczej nie woda. Pewnie jakis trunek, bo alkohol na ludzi i Hydran dzialal mniej wiecej tak samo. Zapewne to mocny trunek. -Chce, zeby kazde z nas wzielo sobie jedna czarke - wyjasnil Wauno, a Babka wskazala na mnie. Siegnalem po pierwsza z brzegu, ale zanim ja wzialem, zorientowalem sie, ze poszczegolne naczynka sa inne. Kazde uformowano i pomalowano oddzielnie, kazde mialo swoisty, subtelny charakter. Obejrzalem wszystkie, czujac, jak spojrzenia pozostalych skupiaja sie na mojej zawieszonej w powietrzu rece, a sekundy mijaja. Ezra poprawil sie na macie i demonstracyjnie westchnal. Siegnalem po czarke po drugiej stronie polkola - te, ktora podobala mi sie najbardziej. To proba. Ciekawe, co moj wybor powie o mnie Babce; czy moze chodzi o sam akt wybierania? A moze nie chodzi tu w ogole o zadne proby. Teraz nad stolikiem zawisla w powietrzu reka Kissindry. Dziewczyna zerknela na mnie, potem na Wauno, ktory skinal glowa. Wybrala czarke, siegajac przeze mnie. Potem wybieral Wauno, powoli, uwaznie. Ezra zlapal za czarke, ktora stala naprzeciw niego, i przyciagnal ja ku sobie z niecierpliwym zgrzytnieciem o blat. W mojej czarce, we wszystkich czarkach od razu, pojawil sie nagle plyn o glebokim, zlotym kolorze. Ezra szarpnal sie w tyl. Uslyszalem sploszone sykniecie Kissindry, Wauno zas patrzyl w swoja czarke, jakby nie stalo sie nic niezwyklego. Ciekawe, czego by trzeba, zeby wydobyc z niego zywsza reakcje. Jakos zdolalem przemoc wlasne zaskoczenie w nadziei, ze przynajmniej obecni tu ludzie niczego nie zauwaza. Babka takze wybrala czarke - reka, jak wszyscy inni. Ale udalo mi sie wychwycic moment zmiany w jej naczyniu: w jednej chwili bylo puste, w nastepnej juz pelne. Uniosla czarke. Wauno uniosl swoja, a reszta z nas poszla za jego przykladem. Babka zaczela wypowiadac jakies slowa, ktore wkrotce przybraly ksztalt melodii, przechodzac w cos, co pewnie bylo modlitwa. Smuzka bladego dymu znad plomyczka w centrum stolu zaczela pruc sie jak jedwabna lina na coraz ciensze i delikatniejsze niteczki. Siedzialem jak zahipnotyzowany, wdychajac zapach napoju w czarce, i patrzylem, jak pojedyncze niteczki dymu zaczely zataczac w powietrzu kola. Dymne obrazy zniknely, urwaly sie tak samo nagle jak piesn starej kobiety. Plomien zamigotal i wyrownal sie. Dym unosil sie teraz pionowa, niczym niezaklocona smuga. Babka przygladala mi sie przez stol; wstrzymalem oddech. Ale po chwili jej oczy zwrocily mi wolnosc, o nic nie oskarzajac. Przez nastepna dluga chwile przygladala sie Ezrze, ale ten ostentacyjnie ja ignorowal. Nagle dym z lampki pomknal w bok, jak porwany przeciagiem, prosto w oczy Ezry. Zakaszlal i zamachal rekoma. Nie bylo zadnego przeciagu. Usmiechnalem sie pod nosem. Babka wzniosla ku nam czarke i powiedziala; -Namaste. Powtorzylem za nia jak echo, razem z Kissindra i Wauno. Babka pociagnela lyk, a my po kolei poszlismy za jej przykladem. Pierwszy lyk wzialem ostroznie, zeby sie przekonac, co wlasciwie pije. Napoj byl mocny, tak jak sie spodziewalem. Zobaczylem, ze oczy Kissindry zachodza lzami; uniosla wysoko brwi i pociagnela nastepny lyk. Ezra w koncu takze sie napil i zaraz zakaszlal. Oproznilem czarke jednym haustem i usmiechnalem sie otwarcie. Czarka zaraz napelnila sie z powrotem. Ale tym razem juz nie pilem, pamietajac, ze od rana nic nie jadlem. Przypomnial mi sie zapach jedzenia i zaczalem sie zastanawiac, gdzie tez ono moze byc, zalujac przy tym, ze nie stoi na stole. Kiedys caly dzien chodzilem o pustym zoladku i to bylo normalne, ale to stare dzieje. Stojaca niedaleko mnie karafka wraz z ostatnia z czarek zniknely nagle. Na ulamek sekundy stol zostal zupelnie pusty, a potem pojawilo sie na nim naczynie w ksztalcie pierscienia, ktorego przestrzen w srodku wypelniala teraz lampka. Plomien zamigotal i dym skrecil sie spiralnie. Poczulem delikatny powiew, spowodowany wymiana materii i energii. Babka, spogladajac na mnie, usmiechnela sie i znowu zaczela cos mowic. Popatrzylem pytajaco na Wauno. -Babka mowi, ze czas jesc. - Wskazal polmisek wypelniony czyms, co wygladalo jak gulasz. - Mowi, ze ty masz zaczac, bo juz od bardzo dawna jestes glodny. - Popatrzyl przy tym na mnie dziwnie, jakby sam takze nie bardzo wiedzial, co maja znaczyc te slowa. Opuscilem wzrok na blat stolu. Nie znalazlem przed soba ani naczynia, ani innych sztuccow niz te, ktore wzialem za chochelki i ktore czekaly przy polmisku. -Jemy z jednej miski - wyjasnil Wauno. - Taki jest zwyczaj. Smialo. Siegnalem i zanurzylem w potrawie lyzke na dlugim trzonku. Kiedy zblizalem ja do warg, wszyscy obserwowali mnie z takim napieciem, jakbym rozbrajal bombe. Zastanowilo mnie, czy Hydranie w ogole uzywali lyzek. Wzialem potrawe do ust. Ostra mieszanka smakow, korzenna, slodko-kwasna, wypelnila mi glowe wspomnieniami. Pamietam to, pamietam... Pokoj, ale nie ten... Oczy, zielone oczy jak oczy tej staruszki, jak moje, ale w cudzej twarzy... Cieply pokoj, ktory dawal mi schronienie, i cieplo ramion mojej matki, jej mysli szepczace z miloscia moje imie... moje jedyne i prawdziwe imie, ktore mozna wypowiadac tylko w myslach... Przelknalem i zachlysnalem sie oddechem, potem szybko oczyscilem sobie glowe plonacym lykiem bezimiennego trunku. Siedzialem, mrugajac rozpaczliwie, kiedy ogien siegnal oczu. Wzrok jednak zaraz mi sie przejasnil i spojrzalem na Babke. Nie poruszyla sie ani nie odezwala, tylko przygladala mi sie nieprzerwanie zza swojego welonu, z glowa przekrzywiona lekko na bok. -I jakie jest? - zapytal Wauno. -Ostre - szepnalem. Zaczerpnalem z naczynia kolejna porcje. Tym razem trzymalem wzrok wbity twardo w blat stolu, zeby nie slyszec glosow, ktore rozbrzmiewaly echem w obwodach moich mysli. Przelknalem i jadlem dalej. Zaraz dolaczyl do mnie Wauno. Katem oka zobaczylem, ze Kissindra jednym haustem jak lekarstwo wychyla druga czarke trunku i siega po lyzke. Zerknela przy tym na Ezre, ktory wciaz siedzial sztywno obok niej, jakby kij polknal. Nie lubi swirow. Zaciekawilo mnie, jak mocno reaguje w srodku na caly ten psychotroniczny pokaz. Nawet sie nie ruszyl, zeby sprobowac jedzenia. Nie bylem pewien, czy wzial ze swojej czarki wiecej niz ten jeden lyczek. -Co w tym jest? - zapytal znienacka. - Wiem, ze ten zjadlby wszystko... -Wskazal na mnie podbrodkiem. - Ale wiekszosc ludzi ma wiecej zdrowego rozsadku. - Popatrzyl przy tym na Kissindre tak, jakby sie spodziewal, ze zaraz sie z nim zgodzi. Ona jednak podniosla do ust lyzke z potrawa i sprobowala. Przygladalem jej sie uwaznie: po chwili na usta z wolna wyplynal usmiech. -Dobre - pochwalila, mierzac Ezre spojrzeniem. -Na twoim miejscu nie spieszylbym sie tak z jedzeniem czegos, o czym nie masz najmniejszego pojecia - mruknal. -To tylko warzywa i przyprawy - wyjasnil mu Wauno. - Niektore tradycyjne, hydranskie, niektore nasze. W ich pozywieniu nie ma nic, co mogloby nas niepokoic. To wegetarianie. Ezra skrzywil sie tylko. -Maniok to tez warzywo, ale jesli bulwy nie przygotuje sie w odpowiedni sposob, jest trujacy. Poza tym to niehigienicznie jesc z jednej miski. - Machnal reka w strone naczynia. - I wszystko tu jest takie... obce. - Ciekawe, co martwilo go bardziej: jedzenie, sposob podania czy jak zjawilo sie na stole. W tej chwili pojawilo sie przed nim nowe, mniejsze naczynie. Wypelniala je ta sama potrawa. Szarpnal sie do tylu, jakby to bylo zywe stworzenie. Babka powiedziala cos, wskazujac palcem na Ezre, ktory siedzial wpatrzony gniewnie w naczynie i stawal sie coraz bardziej pochmurny. -Babka mowi, ze nie powinienes jesc z nami - rzucil Wauno beznamietnym tonem. - Mowi, ze jestes chory. Ezra podniosl na nich wzrok i zacisnal usta. -Mowi, ze powinienes napic sie herbaty uslo. Poczulbys sie zaraz o wiele lepiej. - Wauno usmiechnal sie. Babka takze. -To pewnie srodek przeczyszczajacy - mruknalem pod nosem. -Juz dosc - zawolal Ezra, zrywajac sie od stolu. - Nie mam zamiaru dluzej na to pozwalac. Nie przyszlismy tutaj, zebys mogl stroic sobie z nas zarty, ty albo ten... - Urwal, przesliznal sie spojrzeniem po Babce i zatopil je we mnie. -Jaki "ten"? - zapytalem, odkladajac lyzke. -Przestancie, na litosc boska. - Kissindra powstrzymala mnie jednym spojrzeniem. Ezra zlapal ja za ramie i usilowal podniesc z podlogi. Wyrwala mu sie gwaltownie. - Ezra, siadaj! Przepraszam... - Obrocila sie i powedrowala spojrzeniem od Wauno do Babki. -Wauno, wszystko jedno, czy to byl twoj pomysl, czy tego swira, jednakowo cuchnie - odezwal sie Ezra, wciaz stojac. - Masz nas w tej chwili zabrac z powrotem do Riverton. -Chwileczke - wtracila Kissindra, podnoszac sie z maty. -Jak mnie nazwales? - zerwalem sie na rowne nogi, jeszcze zanim zdazyla wstac. -Slyszales. -Hej. - Wauno jednym plynnym ruchem podniosl sie z pod- logi i wyciagnal przed siebie dlon. - Zabiore kazdego, kto zechce wracac. Wcale nie musisz z nim isc - popatrzyl na Kissindre - jesli nie chcesz. Wedrowala wzrokiem ode mnie do Ezry i zobaczylem, ze jej twarz tezeje. -Owszem, chce - odpowiedziala, ale jej slowa byly niczym kamienie. Odwrocila sie do Babki i mruknela: - Mam nadzieje... Namaste. - Uklonila sie lekko, mimo wszystko nie zapominajac o przyjetych formach. Ruszyla w slad za Ezra, ktory zdazyl juz wyjsc. Skinalem glowa Babce i ruszylem za nimi. Walczylem z wlasna zloscia, staralem sie nie dopuscic, zeby mnie oglupila, zeby pozostala za mna jak calun w tych pokojach, w ktorych kazdy bedzie sie teraz nia dlawil... Kiedy wyszedlem na zewnatrz, Kissindra i Ezra krzyczeli na siebie. Jego twarz czerwieniala w swietle, jej oblicze do polowy kryl mrok. Zlapalem Ezre za ramie, obracajac go ku sobie. -Daj spokoj - rzucilem. - Przeciez kazdy cie tu czuje... Wyrwal mi sie, a twarz palala mu obrzydzeniem albo jeszcze paskudniejszym uczuciem. -Trzymaj lapy przy sobie, ty zboczencu, ty... -Swirze? - podsunalem. -Swirze! - wrzasnal, zwijajac rece w piesci. - Ty cholerny swirze! -Przynajmniej nie jestem cholernym dupkiem - odparlem. Rzucil sie na mnie. Widzialem to wszystko jak w zwolnionym tempie, zamiar byl tak oczywisty, jakbym czytal w myslach. Podstawilem mu usztywniona reke, nadzial sie na klykcie i runal na ziemie, jakbym go walnal kamieniem. Patrzylem, jak wije sie po ziemi, krwawi i klnie, patrzylem, jak Kissindra opada przy nim na kolana, dotyka go, okrywa troskliwie. "O moj Boze" - mowila, a on trzymal sie za twarz i jeczal: -Boj dos, zlabal bi dos... Obok mnie stanal teraz Wauno. Stal tak, nie mowiac ani slowa, z rekoma splecionymi z tylu i ustami wykrzywionymi w ledwie dostrzegalnym grymasie. Kissindra obrzucila nas spojrzeniem, jakim chyba nigdy dotad nie uraczyla zadnej istoty. -Pomozcie mi, do diabla! Wauno wysunal sie przede mnie i pomogl jej postawic Ezre. Ruszyl z nimi w strone transportowca, obejrzal sie przez ramie. -Wroce po ciebie. -Co? - zdumialem sie. - Czekaj... -Babka chce, zebys zostal. Chce z toba porozmawiac. Wroce. Cholera. Zaczalem isc za nimi, ale Kissindra jednym spojrzeniem osadzila mnie w miejscu. Patrzylem, jak wsiadaja do transportowca, unosza sie w gore i pozostawiaja mnie tutaj. -Teraz moze czas znow ruszyc do przodu - odezwal sie ktos za moimi plecami. Obrocilem sie na piecie. To Babka. Przez jedna chwile zdawalo mi sie, ze odezwala sie w moich myslach. Ale nie. -Mowisz standardem? - wyrwalo mi sie jedyne, co mialem teraz w glowie. Pamietalem przeciez, ze Wauno tlumaczyl nam jej slowa, ale naszych nie tlumaczyl. Myslalem, ze czyta w myslach, ale okazuje sie, ze wcale nie musiala. -Oczywiscie. - Znow usmiechnela sie tym samym szczerym usmiechem zadowolenia, ktory jednak wcale nie wydal mi sie taki prosty. - Teraz mozemy zjesc w spokoju. - Sklonila glowe, zapraszajac mnie z powrotem do srodka. Poszedlem za nia przez labirynt korytarzy do pokoju, w ktorym czekalo na nas jedzenie. Kiedy przekraczalem prog, zapach znow wywolal wspomnienia - przez chwile wchodzilem do innego pokoju, w innym punkcie czasoprzestrzeni... Przed samymi drzwiami zatrzymalem sie, ale Babka podeszla do stolu i na nowo zajela miejsce. Popatrzyla na mnie wyczekujaco, a nitka dymu wila sie delikatnie na tle jej twarzy. W migotliwym swietle ta twarz zdala mi sie jedna wielka tajemnica. Skupilem na niej mysli, ruszylem w tamta strone i po chwili juz klekalem na miejscu, ktore zajmowalem przedtem. Babka natomiast nie zrobila ani nie powiedziala nic, jakby nie docieralo do niej to, co czuje lub mysle. Odnioslem wrazenie, ze jesli nie zabiore sie do jedzenia, ona takze nie zacznie. Tak wiec jadlem, wypelniajac pustke w myslach fizycznym doznaniem, zyjac biezaca chwila - tak jak sie tego nauczylem na ulicy, wstrzymujac przeszlosc i przyszlosc, na jak dlugo sie dalo. Babka w milczeniu jadla wraz ze mna. Nie korzystala z lyzki, ale zula i przelykala dokladnie tak samo jak ja, rozkoszujac sie smakiem i skladem potrawy. Zastanawialem sie, czy to panujace miedzy nami milczenie jest zgodne z jej wola, czy po prostu uszanowala moja. Przyszlo mi na mysl, ze moze dla niej to jak spozywanie posilku w pustym pokoju. Od czasu do czasu zerkalem na puste sciany. Nie bylo tu zadnych okien ani nawet obrazow, ktore ozywilyby monotonie zamknietej przestrzeni. Zastanawialem sie, czy byla zbyt biedna, zeby moc pozwolic sobie chocby na najtansze holobrazy, czy moze ta surowosc jest zamierzona. Moze Hydranie nie miewali takich klaustrofobicznych odczuc jak ludzie, bo wiedzieli, ze zawsze i zewszad maja wyjscie. Przyszla mi na mysl kobieta uciekajaca z porwanym dzieckiem. Potem Swirowo i to, co tam widzialem. Przypomnialo mi sie takze Stare Miasto, kiedy smak jedzenia podsycil wspomnienia. Myslalem o pulapkach, czyhajacych wszedzie i na kazdego - najrozniejsze pulapki, ktore zawsze w koncu okazuja sie tylko jedna i ta sama. Zycie to pulapka - wszystko jedno, ludzkie czy hydranskie - a wydostac sie z niej mozna tylko w jeden sposob... Jadlem dalej, usilowalem siedziec tak samo nieruchomo jak kobieta, ktora mi sie przygladala, staralem sie, zeby moje mysli byly tak samo puste jak te sciany. Ale im dluzej przygladalem sie scianom, tym wyrazniej zaczalem dostrzegac na powierzchni subtelny szlak pekniec i rys, tworzacych roznorodne wzorki, w ktorych po chwili zaczynaly bladzic mysli patrzacego, az docieral w koncu w ciche rejony wlasnej duszy. W koncu wyprostowalem sie i otarlem usta; przynajmniej jeden rodzaj glodu zaspokoilem. Babka takze sie wyprostowala i przestala jesc. Nie wiedzialem, czy przestala, bo ja przestalem, czy moze jadla dotad tylko dlatego, ze ja nadal bylem glodny. Podnioslem na nia wzrok. Kocie oczy nie odrywaly sie od mojej twarzy. Do pomieszczenia weszlo dwoje hydranskich dzieci. Poruszaly sie tak cicho, ze nie slyszalem, jak sie zblizaja, ale co dziwne, ich pojawienie sie wcale mnie nie zaskoczylo. Uklonily sie, pozbieraly naczynia i odniosly polmisek. Nie odezwaly sie ani slowem, ale kiedy wychodzily, zlapalem je na tym, ze przygladaja mi sie ukradkiem. Slyszalem tez, jak szepcza miedzy soba w holu. Zastanowilo mnie, dlaczego Babka po prostu nie odeslala naczynia sama, w taki sam sposob, w jaki postawila je na stole. Rozmyslalem przez chwile o tym, jak caly ten rytual jedzenia az ociekal psycho. Jesli Babka chciala wylozyc nam przed nosy fakt, ze ona ma Dar, a my nie, ze teraz jestesmy na hydranskiej ziemi - obcy - nie mogla uczynic tego w bardziej oczywisty sposob. Zastanowilo mnie, do czego wlasciwie zmierza. -Masz wiele pytan - odezwala sie, kiedy juz zdecydowalem sie jedno z nich zadac. Pokiwalem glowa z mimowolnym usmiechem. Mogla mi to wyczytac prosto z glowy albo zwyczajnie, z wyrazu twarzy. -Czy zaaranzowalas ten obiad tak, zeby tamci sie wyniesli? -Dlaczego tak mowisz? - Wychylila sie do przodu z glowa przekrzywiona lekko na bok, jakby miala klopoty ze sluchem. Nie pierwszy raz widzialem u niej ten gest. Nagle zdalem sobie sprawe, ze to nie moich slow nie rozumie. -Tak sie tylko zastanawialem - mruknalem. Twarz jej drgnela, jakby musnelo ja cos niewidzialnego. W koncu powiedziala: -Podazam Droga Swiata. Kazdy, kto trzyma sie tej drogi, odkryje w koncu to, co bylo mu przeznaczone. -Aha. - Oplotlem ramionami kolana. Zabrzmialo to jak pseu-domistycyzm, jaki wraz z miloscia do innych istot rozumnych glosilo cale mnostwo ludzkich religii. O ile sie zdazylem zorientowac, na ogol byla to propaganda przemieszana na pol z hipokryzja. Ale moze dla Hydran, taka wiara ma rzeczywista wartosc. Przeciez maja dar prekognicji - zdarza im sie czasami widziec fragmenty przyszlosci. Przypomniala mi sie ostatnia scena z Kissindra i Ezra, pomyslalem tez zaraz o tym, co mnie czeka, kiedy znow ich zobacze. -Czy Wauno wie, ze mowisz w naszym jezyku? -On mowi naszym jezykiem - odparla, jakby to wszystko wyjasnialo. - Dlaczego nie zadasz mi jakiegos prawdziwego pytania? Rozesmialem sie, potem sie skrzywilem. -Dlaczego mnie nie nienawidzisz? Spokojne wody jej twarzy przeciela zmarszczka. Przycisnela dlonie do oczu, potem znow na mnie spojrzala. -Dlaczego mialabym cie nienawidzic? -Nie moge korzystac z psycho. Hanjen... cala Rada wyrzucila mnie, kiedy zdali sobie sprawe... -Nie wykorzystujesz swojej psycho, poniewaz sobie tego nie zyczysz - wpadla mi w slowo. -Nie rozumiesz... -Rada stracila z oczu Droge - ciagnela, jakby moja mowa byla dla niej rownie nieprzejrzysta jak moje mysli. - To sie stalo dawno temu, zanim sie jeszcze urodziles. Juz niczego nie widza jasno... Odniosles straszliwa rane. Musisz ja trzymac zamknieta - powiedziala lagodnie - dopoki sie nie zagoi. Jestes dobry. Czulem, ze twarz znow zalewa mi rumieniec. -Nic nie rozumiesz! Zabilem kogos... -No tak... - odezwala sie, jakby wreszcie zaczela pojmowac. -Juz sobie pojde - zaczalem podnosic sie z miejsca. -Jestes cudem - oznajmila i zlozyla przede mna uklon. - Twoja obecnosc napawa mnie pokora. -Nie jestem zadnym pieprzonym cudem - palnalem, duszac sie z gniewu. - Jestem tylko pieprzonym mieszancem. - Ruszylem w strone drzwi i stanalem jak wryty, bo ktos wlasnie przez nie wchodzil. Hanjen. On takze przystanal, gapiac sie na mnie dokladnie tak samo jak ja na niego. -Co ty tu robisz? - zapytal. -Wychodze - odparlem. Chcialem go wyminac, ale zablokowal mi droge. Spojrzal na Babke i rzucil cos po hydransku ostrym, klotliwym tonem. Zaraz potem w pokoju zapadla martwa cisza. Tylko z ich twarzy moglem wywnioskowac, ze nadal ze soba rozmawiaja. W koncu Hanjen obrocil sie do mnie i wykonal uklon glebszy, niz kiedykolwiek zlozyl przed czlowiekiem. -Namaste - mruknal. Wyraz jego twarzy zmienil sie tak bardzo, ze sam juz nie wiedzialem, co o tym wszystkim sadzic. - Prosze, wybacz mi - dodal. - Zachowalem sie w sposob, ktory przyno-si mi wstyd. Sciagnalem brwi, nie bardzo wiedzac, co ma na mysli, potem wzruszylem ramionami, bo wydalo mi sie, ze to rodzaj przeprosin, i probowalem go wyminac. Zlapal mnie za ramie, ale zaraz puscil, kiedy zmierzylem go spojrzeniem. -Zostan, prosze - powiedzial. - Musimy dokonczyc to, po co tu przyszlismy. -Niby co? - spytalem kwasno. -Wzajemne zrozumienie - odparl bez sladu emocji na twarzy. -Usiadz - odezwala sie teraz Babka. - Usiadz, Bian. Obejrzalem sie przez ramie, nie bardzo wiedzac, kogo moze miec na mysli. Patrzyla prosto na mnie. Przywolala mnie gestem jak uparte dziecko. -Nazywam sie Kot - rzucilem. Potrzasnela glowa i jeszcze raz wezwala mnie gestem, zebym usiadl. Ja, nachmurzony, pozostalem na miejscu. -Kot to twoje imie miedzy ludzmi - wyjasnil Hanjen. - A to jest hydranskie imie, ktore nosisz, kiedy jestes z ludem swojej matki. Odebralo mi mowe. W koncu spojrzalem na Babke, zastanawiajac sie, dlaczego po prostu nie powiedziala mi tego sama... Ale rozmowy z ludzmi to nie jej sprawa, tylko jego. A nie mogla przeciez wsunac mi go w mysli. Moze zmeczylo ja mowienie. -Co znaczy Bian? - zapytalem. -Znaczy "ukryty" - odparl z usmiechem Hanjen. -Czy to jakis zart? - zapytalem, bo nie mialem pojecia, dlaczego sie tak usmiecha, nie byl przeciez zadnym moim szczegolnym przyjacielem. Wyraznie nic nie rozumial. -Nie - odpowiedzial. Wyminalem go, przyciagany do stolika tak, jakby Babka wytwarzala pole magnetyczne. Hanjen ruszyl za mna i przystanal, wpatrzony w pusty blat stolu. -Spoznilem sie na kolacje - zmartwil sie. Babka potrzasnela glowa z usmiechem. Dzieci, ktore zabraly polmisek, na jej milczace wezwanie zjawily sie zaraz w drzwiach za naszymi plecami, jak wyczarowane z powietrza. Wniosly potrawe i postawily na stole tak ostroznie, ze plomien lampki ledwie sie zachwial. Hanjen takze sie usmiechnal i lekko sie sklonil w strone dzieci i Babki, zanim wreszcie usiadl, krzyzujac nogi po turec-ku. Zaczal jesc bez uzywania lyzki. Popatrzyl na mnie i przerwal, przelykajac pospiesznie, bo zdal sobie sprawe, ze z czlowiekiem nie moze sie porozumiewac, jednoczesnie jedzac. -Wybacz - wymamrotal. - To byl dlugi spacer. Jestem bardzo glodny. -Przyszedles tu na piechote ze Swi... z miasta? - zapytalem, a kiedy skinal glowa na potwierdzenie, dodalem: - Dlaczego? Nabral jedzenia w usta. -Z szacunku - odparl, jakby to bylo oczywiste. -Do czego? - naciskalem zirytowany. -Do siebie - mruknal, przezuwajac. - Do swojego ciala. Daru, swojej wiary. Potrzasnalem tylko glowa. -Taka jest Droga. - W jego glosie zaczely juz pobrzmiewac tony zniecierpliwienia, zobaczylem, ze zerka w strone Babki, jakby go napomniala, a zaraz potem przelyka te irytacje jak jedzone wlasnie warzywa. - Cialo i umysl nalezy na rowni szanowac, inaczej osoba nie osiagnie prawdziwej jednosci. To oyasin mnie tego uczy. -Oyasin? - powtorzylem. Tak przedtem nazwal ja Wauno. -To znaczy "przewodnik". Jest nasza przewodniczka na Drodze i strazniczka naszej wiary i tradycji. Popatrzylem na Babke. Taka definicja pasowala do wyjasnien Wauno, nie wiedzialem tylko, skad ten ton glebokiego szacunku w jego glosie. -Chcesz powiedziec "przywodca religijny"? -Nie "przywodca" w takim sensie, w jakim uzywaja tego slowa ludzie. "Przewodnik" jest znacznie blizsze prawdziwego znaczenia. Ke jest wszedzie - to zyciowa sila Wszechduszy, cos, co moglbys nazwac "dobrem w nas". Ale jest tylko jedna Droga, ktora kazdy z nas musi znalezc samodzielnie... - Popatrzyl na Babke tak, jakby potrzebowal jej wsparcia. - Trudno to wyjasnic slowami. -Droga, o ktorej da sie opowiedziec, to nie jest wieczysta Droga - oznajmila Babka. Przypomnialem sobie, w jaki sposob czlonkowie Wspolnoty dziela sie imionami - tymi mowionymi i tymi prawdziwymi. Hanjen westchnal. -Wiekszosc z nas juz nie wierzy w istnienie ke. To wlasnie jedna z przyczyn, dla ktorych zdecydowalem sie szukac Drogi pod przewodnictwem oyasin. Usiadlem po turecku w polowie drogi miedzy nimi. Przygladalem sie, jak Hanjen zajada. -Jadlem kiedys cos takiego. Dawno temu. Podniosl wzrok, najpierw na Babke, potem na mnie. -Naprawde? - zapytal. - Gdzie? -Wydaje mi sie, ze tak gotowala moja matka. Przerwal jedzenie. -Mieszkales tu jako dziecko? Potrzasnalem przeczaco glowa. -Na Ardattee. W Starym Miescie... w miejscu, gdzie Federacja wyrzuca smieci. Ale on nadal wpatrywal sie we mnie, jakby nie bardzo rozumial, o czym mowie - wypadl z toku moich mysli, bo nie mial zadnego punktu zaczepienia. -To taki punkt przesiedlenczy. Wyladowala tam garstka Hydran, ktorych przedtem wyrzucono z ich wlasnych planet. Ale teraz jest tam najwiecej ludzi... Tych, ktorzy nie pasuja do keiretsu takich jak Tau. Zamrugal oczyma. -Gdzie jest teraz twoja matka? -Nie zyje. Od dawna. - Potrzasnalem glowa. - Tyle tylko wiem. -A twoj ojciec? Czy byl... czlowiekiem? - Wygladal jak ktos, kogo prowadza w obcym miejscu z zawiazanymi oczyma. Wreszcie zaczynalo do niego docierac, jak moge sie czuc. Wzruszylem ramionami. -O nim nic nie wiem. - Zwykle gdy tylko o tym pomyslalem, przypominalem sobie slowa korb sprzed dwoch dni: matka byla dziwka, a ojciec gwalcicielem. Tylko w ten sposob moglem nadac sens swojemu istnieniu. Staralem sie raczej o tym nie myslec. - Zjawiles sie tu dzis nie przypadkiem, prawda? Sprawial wrazenie zdezorientowanego, jakby i bez ciaglych zmian tematu z trudem nadazal za tym, co mowie. W koncu powiedzial: -Kiedy ostatnio widzialem sie z oyasin, pokazalem jej nasze... spotkanie. Uswiadomila mi, ze nie dostrzegalem niektorych rzeczy. Czula, ze jesli spotkamy sie znowu, bez reszty Rady, moze sie lepiej zrozumiemy. -To nie takie trudne - odparlem. Spuscil wzrok. -Rada niegdys miala na wzgledzie jedynie dobro wlasnego ludu. Ale teraz zbyt wielu z nas wykazuje pewne ograniczenia. Czasem czlonkowie Rady wykazuja zbyt wiele egoizmu, a zawsze brak im wlasciwego spojrzenia na sprawy. Wszyscy chcemy, zeby nasza spolecznosc stala sie bardziej otwarta wobec ludzi, poniewaz wierzymy, ze w obecnych okolicznosciach tylko w ten sposob mozemy sie rozwijac... -Calujac tylek Tau. Zrenice zwezily mu sie gwaltownie, ale juz po chwili znow sie rozszerzyly. -Czy tak to odbierasz? - zapytal, a potem dodal wyjasniajaco: - Mysle, ze trzeba nauczyc sie zyc z tymi, ktorzy przybyli, aby dzielic z nami nasz swiat - na ich warunkach - bo sprawy maja sie tak, a nie inaczej. Zaprzeczanie temu, co oczywiste, jest wbrew Drodze, to tylko zmarnowany wysilek. Energie naszego gniewu musimy skierowac ku pozytecznym celom, inaczej nas zniszczy. Juz i tak zbyt wielu z nas zniszczyla. - Spuscil wzrok. -Droga mowi: jesli zycie daje ci same cytryny, zrob z nich cy-trynade? - zapytalem z polusmieszkiem. -Slucham? - Potrzasnal bezradnie glowa. - "Cytryny"? Czy to znaczy "ludzie"? -To taki owoc. Kwasny. Trzeba go odpowiednio przygotowac. Tym razem on odpowiedzial mi polusmiechem. -A wiec Rada chce, zeby wszystko zostalo po staremu - mowilem, probujac poukladac sobie wszystko w myslach. - Wierza, ze to jedyny sposob, zeby uzyskac cos wiecej od Tau. Potwierdzil skinieniem glowy. -Albo przynajmniej zeby juz wiecej nie tracic. Wykazuja sie bardzo konserwatywna postawa. -Czy i ty w to wierzysz? - zapytalem znowu. Przez kilka chwil nic nie mowil, nie rozmawial tez w myslach z Babka. Przenioslem wzrok na nia; patrzyla na Hanjena, ale z jej twarzy nie dalo sie nic wyczytac. -Uwazam, ze tylko dzialanie w granicach prawa moze nam przyniesc prawdziwy postep. Nawet gdy zmienia sie zasady, nalezy to czynic ostroznie. A wiec chyba tak - chyba jestem konserwatywny. HARO nazywa mnie wrogiem wlasnego narodu, kolaborantem. A mimo to... czasem zdaje mi sie, ze mam juz troche dosc tej "cytrynady". - Po twarzy znow przelecial mu cien usmiechu, ale nie zagoscil w oczach. -A wiec uwazasz, ze cos powinno sie zmienic, ze jeszcze moze byc lepiej? -Czy spedziles choc troche czasu po tej stronie rzeki? - zapytal. Potwierdzilem skinieniem glowy. -Ja takze - rzekl. - Ale bywa tu niewielu ludzi. Jedyni, ktorzy przychodza regularnie, to ci, ktorzy chca wycisnac z nas resztke krwi - i tak nie zostalo nam jej juz zbyt wiele. Tak wiele nam potrzeba - dostepu do tych wszystkich rzeczy, ktore Tau trzyma tylko dla siebie. Do wiedzy i surowcow, ktorych sami juz nie posiadamy. To nie jest wylacznie wina ludzi - sam pierwszy przyznam, ze nasza spolecznosc znajdowala sie w regresie, jeszcze zanim sie tu pojawili. Ale teraz nie mamy nawet mozliwosci... -A ta kobieta, Miya, ta, ktora porwala dziecko. Przeszla szkolenie w Tau, prawda? Zeby mogla zostac jego terapeutka. Pozwolili jej tam pracowac bez kontrolowania psycho. Zrenice znow mu sie zwezily. Czulem, ze sie rozgniewal, ale moze to byla tylko podejrzliwosc. Zalowalem, ze nie potrafie rozpoznac. -Tak - przyznal. - Istnieje wiele dziedzin, w ktorych Dar moglby byc pomocny ludziom, gdyby tylko mieli dosc odwagi, zeby nam zaufac. Obie strony musza miec cos do zaoferowania. Inaczej to bedzie tylko dzialalnosc charytatywna i nie rozwiaze naszych problemow. Nasz glowny problem to brak nadziei, a nie braki materialne. -Rada myli ze soba te dwie rzeczy - odezwala sie Babka. - Ich pragnienie jest jak infekcja. Ale zle ja lecza. Zbyt wiele przedmiotow tylko pogarsza sprawe. Hanjen pokiwal glowa z rezygnacja. -Najbardziej potrzeba nam mozliwosci, zeby cos robic, a nie zeby cos dostac. Przypomnialem sobie zycie w Starym Miescie - kolejne, przechodzace w siebie puste dni i noce. Bralem wtedy duzo prochow, kiedy tylko udalo mi sie skombinowac jakis kredyt, a nawet wtedy kiedy sie nie udalo. Chcialem w ten sposob wypelnic pustke wlasnego istnienia, pusta dziure w myslach, skad zabrano mi cos, czego nazwy nawet nie znalem. Staralem sie wtedy zapomniec, ze nie ma nic lepszego do roboty ani nawet nadziei na to, ze kiedykolwiek bedzie. Siedzialem wpatrzony w polmisek pelen jedzenia. -Wiem - mruknalem w koncu. Widzialem, ze Hanjen waha sie, czy nie zjesc jeszcze troche, ale popatrzyl na mnie i zrezygnowal. -A co z HARO? - zapytalem. - Jak oni do tego wszystkiego pasuja? -Nie pasuja - odparl bezbarwnym tonem. - Odwrocili sie plecami do tradycji i porzucili Droge. Bladza po bezdrozach. Probujac nas "ocalic", tylko nas do konca zniszcza. Zerknalem na Babke, bo przypomnialo mi sie, jak Protz twierdzil, ze ma powiazania z radykalami. Jesli to prawda, nie wydawalo sie mozliwe, aby odwrocili sie plecami do tradycji, w ktora wierzyla. -Spodziewam sie, ze oni patrza na to zupelnie inaczej - powiedzialem do Hanjena, obserwujac katem oka Babke. Intereso walo mnie, co tak naprawde wie ta stara kobieta, i zalowalem, ze nie mam sposobu, aby sie tego dowiedziec. Usmiechnela sie do mnie, a ja nie mialem najmniejszego pojecia dlaczego. Znow przenioslem wzrok na Hanjena. -Dlaczego nie mozecie porozumiec sie z radykalami? Jesli jestescie przekonani, ze wyrzadzaja wiecej zla niz dobra, czy nie mozecie im pokazac, dlaczego tak sadzicie - otworzyc przed nimi mysli, zeby mogli sami to zobaczyc? I czy kiedykolwiek pozwoliliscie, zeby oni wam pokazali, jak widza cala te sytuacje? Przez chwile siedzial nieruchomo, brnac powoli przez slowa, zeby dotrzec do tego, co chce mu powiedziec. -Najpierw ty mi cos powiedz - odrzekl w koncu. - Czy to prawda, ze byles zmuszony zabic czlowieka i przezyles? I ze to dlatego nie korzystasz teraz z Daru? "Nie korzystasz". Nie "nie mozesz", ale "nie korzystasz". -Tak - wyszeptalem. -W takim razie to prawda, ze wziales udzial w porwaniu absolutnie przez przypadek? Ze to byl zbieg okolicznosci? Kiwnalem glowa. -Skad wiesz? - zapytalem; wtedy na spotkaniu nie wiedzial, podobnie jak reszta czlonkow Rady. Pochylil glowe przed Babka. -Ale powiedziala, ze sam musze cie o to zapytac. Nigdy przedtem mnie nie widziala. Spojrzalem na nia, bo ciekaw bylem, od jak dawna o tym wie. -Czlonkowie Rady przestraszyli sie, kiedy odkryli, kim jestes... - Hanjen urwal, a mial przy tym taka mine, jakby wdepnal w lajno. Potrzasnal glowa. - Balismy sie, ze Tau moglo cie przyslac, zeby... zeby narobic nam klopotow. Zeby jakos powiazac Rade z tym porwaniem. Z radykalami. Fakt, ze jestes kims z zewnatrz, kto utrzymuje, ze nas rozumie, a mimo to trzyma umysl calkowicie zamkniety... Kiedy u wszystkich dookola wyczuwalem podejrzliwosc, w koncu i mnie sie jakos udzielila. Widzisz, strasznie trudno bylo nam to wszystko zrozumiec... - Jego dlonie zatrzepotaly bezradnie, pewnie nieczesto zdarzalo mu sie znalezc w takiej kropce. Satysfakcja oslodzila mi troche gorzkie wspomnienia z tamtego spotkania, ale nie do konca. -Dlaczego mialbys byc lepszy od reszty? - zapytalem, bo wyraznie uwazal to za swoj obowiazek. -Jestem daesin - wyjasnil. - Najblizsze wasze slowo to bedzie "rzecznik praw". Zostalem przygotowany do tego, zeby unikac zarazliwych emocji, ktore czasami opanowuja Rade. A pozwolilem, zeby zawladnela mna podejrzliwosc. -Myslalem, ze tak robia tylko ludzie - odparlem. -Nie. - Zmarszczyl brwi. -Nie przyszedlem na to spotkanie z wlasnej woli - powiedzialem. - Chcialbym, zebys o tym wiedzial. -Wcale tak nie myslalem. - Potrzasnal glowa. - Pytales, dlaczego po prostu nie pokazemy radykalom, gdzie tkwi blad w ich sposobie patrzenia. Pokazalibysmy, ale oni na to nie pozwola. Sa klin. - jednej mysli. Sa zbiorem zamknietym, ktory nie dopusci do siebie nikogo, kto nie podziela ich przekonan. Odcieli sie od nas, tak jak ty to zrobiles - ale z egoistycznych pobudek. Tym razem ja zmarszczylem brwi. -Myslalem, ze Hydranie sobie tego nie robia. Myslalem, ze zawsze dziela sie myslami, zeby nigdy nie bylo zadnych nieporozumien. Rozesmial sie, ale jakos nie odnioslem wrazenia, ze uznal moje slowa za zabawne. -W to wlasnie sami zawsze usilowalismy wierzyc. Moze dawniej to nawet byla prawda, kiedy nasza cywilizacja stanowila jednosc. A moze nawet i wtedy nie. W kazdym razie przeszlosc odeszla. Teraz zyjemy w czasach ludzi i nikt juz tak naprawde nie wie, co jest prawda. Przez dluzsza chwile studiowalem wlasne dlonie, nie wiedzac, ktory z rozproszonych watkow naszej rozmowy podjac - i czy w ogole podejmowac. -Naprawde, nie potrafie powiedziec tobie ani Tau nic wiecej na temat porwania ponad to, co juz i tak wiedza. Dokonalo go HARO i Tau doskonale o tym wie. Ale tak samo jak Tau nie wiemy, gdzie tamci znikneli. W Ojczyznie mamy tysiace akrow pustkowi. HARO moze byc wszedzie, gdzie zechce, w dowolnej chwili... Ale naprawde chcemy pomoc w odzyskaniu chlopca. Prosze, za pewnij agenta Perrymeade'a, ze jesli uda nam sie cokolwiek odkryc, natychmiast damy mu znac... Potarlem sie po karku, czujac sie tak, jakbym nagle przestal istniec, nawet jako mieszaniec z uszkodzeniem mozgu - mialem wrazenie, ze znow widzi przed soba tylko pionka w reku ludzi. Zastanawialem sie, czy wszystko, co mi dotad powiedzial, bylo rownie przekalkulowane. Nie mialem ochoty w to wierzyc, ale tez nie mialem nic na dowod, ze bylo inaczej. Jego nastroj mnie przygnebial. Przypomnialem sobie, co mowil o zarazaniu sie emocjami jak choroba. Ja przeciez powinienem byc na nie odporny. W takim razie ten podly nastroj byl moj i bynajmniej nie poprawi sie, kiedy stad wyjde. Zerknalem przez stol na Babke. Ukladala spiralki i warkoczyki z dymu, jakbysmy z Hanjenem juz poszli. Wpadlo mi do glowy, ze to moze cos w rodzaju modlitwy. Ciekawe, o co moglaby sie modlic i skad jej zdaniem mialaby nadejsc odpowiedz. Nagle i Hanjen spojrzal w jej strone, jakby sie do niego odezwala. Cos rzeczywiscie powiedziala, tylko ze ja nie moglem tego slyszec. Nitka dymu, ktora pozostawila w spokoju, wzbijala sie teraz bez przeszkod w gore. Hanjen podniosl sie z miejsca. Sklonil sie Babce, potem mnie. -Musze juz isc. Do miasta spory kawalek drogi. Mam nadzieje, ze reszta twojej wizyty w naszym swiecie bedzie... pozyteczna. Odprowadzilem go spojrzeniem, nie bardzo wiedzac, dlaczego wychodzi. Nagle poczulem sie tak samo wyobcowany jak wtedy na zebraniu Rady. Obejrzalem sie na Babke, zastanawialem sie, co tez mogla mu powiedziec. Moze jego odejscie wcale nic nie znaczy - moze po prostu nie rozumiem, jak tocza sie sprawy po tej stronie rzeki. Ktos wszedl do pokoju. Odwrocilem glowe w strone drzwi, na wpol spodziewajac sie ujrzec w nich Hanjena. Ale to byl Wauno. Wauno uklonil sie Babce, mruknal Namaste i zwrocil sie do mnie: -Gotow? Podnioslem sie, znow zachodzac w glowe, czy odejscie Hanjena nie bylo przypadkiem zwiazane z pojawieniem sie Wauno. Popatrzylem w strone Babki, ale ona tylko sklonila glowe i mruknela: -Namaste, Bian. -Namaste, oyasin - odpowiedzialem w poczuciu bezradnosci, zlapany gdzies w pol drogi miedzy wdziecznoscia a frustracja. Kiedy szedlem za Wauno do wyjscia, obejrzalem sie i zobaczylem, ze zza drzwi przyglada nam sie z pol tuzina dzieciecych twarzy. Ciekawe, ilu Hydran moze mieszkac w tym miejscu, ilu z nich przysluchiwalo sie w myslach naszej rozmowie. Moglo nas podsluchiwac nawet i pol setki osob, a ja i tak nie mialbym o tym najmniejszego pojecia. Kiedy to sobie uswiadomilem, dreszcz przebiegl mi po plecach i poczulem sie czlowiekiem. Moze i Wauno czul sie podobnie. Zajelismy miejsce w transportowcu i zaczelismy wznosic sie w mrok, kiedy wreszcie Wauno sie odezwal, a i tak tylko zapytal, czy chce wracac z powrotem do hotelu. Nic o tym, jak mi sie spodobala Babka albo czy smakowala mi kolacja... Albo czy sie czegos dowiedzialem. Ciekawe, czy to widok mojej twarzy powstrzymal go od zadawania pytan. Ciekawe, czy zalowal, ze w ogole wpadl na taki pomysl. Nie moglem go nijak uspokoic, bo sam nie bylem pewien, co czuje. Pognalem mysli z powrotem na tamten brzeg rzeki, gdzie moje miejsce. Mina mi zaraz zrzedla, kiedy przypomnialem sobie zakrwawiona twarz Ezry i spojrzenie Kissindry. No i kiedy pomyslalem o tym, co to wszystko najprawdopodobniej oznacza, gdy juz tam wroce. -A mam jakis wybor? Wauno potrzasnal przeczaco glowa. -O tej porze juz raczej nie. Zerknalem na bransoletke i z zaskoczeniem przekonalem sie, ile minelo czasu. -A co ty bedziesz robil? -Ide spac. Zwykle wstaje za jakies piec godzin od teraz. Westchnalem ciezko. -Jak tam Ezra? Wzruszyl ramionami. -Zlamales mu nos. Zawiozlem ich do kliniki. -Cholera... - Oparlem glowe o tyl fotela. -Sam sie prosil. -Ona bedzie to widziala inaczej. - Pamietalem dobrze tamto spojrzenie Kissindry. Wauno nie odpowiedzial. -A jak ona? - zapytalem w koncu. -Dosc ponura. Zapatrzylem sie w noc, na Tau Riverton, ktore zaczelo teraz wypelniac ciemnosc pod nami i zasysalo mnie z powrotem w strone swiatla, porzadku i naleznej zaplaty. 9 Wauno zostawil mnie przy hotelu. Sledzilem wzrokiem unoszacy sie transportowiec, dopoki nie zniknal w zalewie sztucznego swiatla. Lampa, o ktora sie oparlem, zapytala, czy czegos mi nie potrzeba. Wszedlem do srodka.W holu siedziala Kissindra, ciagle w tym samym plaszczu i kapeluszu. Na jej widok przystanalem. -Zlamales mu nos - odezwala sie. -Wiem. - Odwrocilem wzrok, kiedy dotarl do mnie wyraz jej twarzy. - Przykro mi. - Ale wcale nie bylo mi przykro i ona doskonale o tym wiedziala. Stalem tak przed nia, krzywiac sie, jakbym bal sie ciosu. Skinela glowa w strone baru jadlodajni. -Pogadajmy. Tam. - Chyba nie doskwieral jej glod, zatem chodzilo o to, zeby rozmowa odbyla sie na neutralnym gruncie. Pomieszczenie bylo niemal puste; w Riverton nie panowal szczegolnie natezony ruch turystyczny, a miejscowi przywykli do swojej godziny policyjnej. Zasiedlismy w jakims ciemnym kacie, otoczeni falszywa dyskrecja przepierzen. Ze scian lala sie muzyka, lagodna i jekliwa - taka, od ktorej az cos bolalo w srodku, choc paskudnie sie bylo do tego przyznac. Wpatrzylem sie w sciane po prawej i staralem sie ocenic bez dotykania, czy to naprawde drewno, czy tylko wysokiej jakosci imitacja. Moze to nie ma znaczenia. Moze nic nie ma znaczenia. Wepchnalem do ust kawalek kamfy i zamowilem drinka na klawiaturze. Minute pozniej drink wysliznal sie ze sciany, rozwiazujac w ten sposob dreczaca mnie kwestie. -Uzywasz duzo narkotykow - zauwazyla Kissindra. Popatrzylem na nia, zastanawiajac sie, co chce przez to powiedziec. -Jakos sobie z tym radze - odparlem. - Nie maja zadnego wplywu na moja prace. -Po co sa ci potrzebne? -A kto mowi, ze sa mi potrzebne? - Wyjalem kamfe z ust i obejrzalem. Upilem lyk ze swego drinka. Wydal mi sie slaby. Wepchnalem kamfe z powrotem do ust. Tylko jeden narkotyk mogl mi dac to, czego naprawde potrzebowalem - zwrocic psycho. Ale korzystanie z niego to jak spacer na polamanych nogach. Kissindra nie odrywala ode mnie wzroku. Nachmurzylem sie, ucieklem spojrzeniem w bok. -Lubie to. Tak samo jak ty. Zdjela kapelusz, mierzwiac przy okazji wlosy, i porozpinala plaszcz. Zamowila sobie drinka. Kiedy sie pojawil, siedziala i tylko na niego patrzyla. W koncu, krzywiac sie, wypila jednym haustem. -Nie, nie lubie. Ale teraz jestem zla, okropnie zla. - W jej glosie brzmiala nie tyle zlosc, ile znuzenie. Unikala mojego spojrzenia. - Mogles zabic Ezre, uderzajac go w taki sposob. -Nie, nie moglem - odparlem. - W przeciwienstwie do niego wiedzialem, co robie. Podniosla wzrok. -Chciales zlamac mu nos? -To nie ja zlamalem mu nos. Sam go sobie zlamal. Spodziewalem sie uslyszec, ze chrzanie. Ale ona tylko oparla sie na lokciach i zakryla rekami oczy. Zastanawialem sie, dlaczego juz na mnie nie patrzy - czy sie mnie boi, czy moze ma kompletnie dosc. -Niech to diabli, nic nie poszlo tak, jak chcialam... Odkad tu wyladowalismy, ciagle cos sie dzieje, a ja juz zupelnie nie moge sie skupic. - W koncu jednak zdolala na mnie spojrzec. - Nie moge tego zniesc. Poprawilem sie na krzesle, bo z gory wiedzialem, co chce mi powiedziec: ze to ja jestem przyczyna wszystkiego. Sprobowalem zamowic jeszcze jednego drinka, ale syntetyczny glos powiedzial, ze mam juz dosc. Ciebie tez pieprze - mruknalem pod nosem. Kissindra znow podniosla na mnie wzrok. Pomacalem sie po kieszeniach w poszukiwaniu kamfy; znalazlem paczke, ale pusta. Zmialem ja i rzucilem na stol. Natychmiast jakas niewidzialna reka zmiotla ja razem z pustymi szklankami do tajnego schowka pod na pozor drewniana powierzchnia. Odsunalem sie do tylu, zabierajac rece z nieskazitelnie czystego blatu. -Tak dalej byc nie moze - oznajmila Kissindra. - Caly nasz projekt skonczy sie kompletna katastrofa. -Wiem - przyznalem. -Wiem, ze ty i Ezra nigdy sie nie lubiliscie. Sadzilam, ze jestescie przynajmniej na tyle inteligentni, zeby moc razem pracowac i kontrolowac poziom testosteronu. Najwyrazniej sie mylilam. - Zacisnela dlonie na krawedzi stolu. - Moj Boze, nie chcialam, zeby cos podobnego sie wydarzylo, ale sami mnie do tego zmuszacie - powiedzialam Ezrze, ze go wykluczam z ekipy. Cholera. Zamknalem oczy. -Co takiego? - otworzylem je z powrotem. -Powiedzialam Ezrze, ze wykluczam go z ekipy. Jutro wyjezdza. -Ezrze? Spojrzala na mnie w taki sam sposob, w jaki ja patrzylem teraz na nia. -Dlaczego on? Dlaczego nie ja? Przeciez to twoj facet. To ja narobilem ci klopotow z Tau. Zmarszczyla lekko brwi. -Nie ty ponosisz za to wine - odrzekla. - Na litosc boska, ty byles ofiara, nie pamietasz? - Potrzasnela glowa. - A dzis wieczorem Ezra obrazil kobiete, ktora nas goscila, nasza informatorke. Nawet na jeden wieczor nie mogl zamknac tej swojej geby bigota. I... - Spojrzala mi w oczy, w te moje podluzne zrenice. I nazwal mnie swirem. Odsunela wlosy do tylu. - Czuje sie, jakbym przez cale lata byla pograzona we snie. Jakbym podczas wszystkich swoich wizyt tutaj nie widziala tak naprawde tego swiata... I nigdy tak naprawde nie widzialam Ezry. Mialam prawde tuz przed samym nosem, tylko jakos jej nie dostrzegalam. - Odwrocila wzrok i wy dala z siebie bolesny odglos, ktory mial uchodzic za smiech. - Nie moge dalej udawac. - Puscila wreszcie krawedz stolu. -Sluchaj - odezwalem sie - bedzie sensowniej, jezeli to ja odejde. Rzad Tau nienawidzi swirow, nie... - urwalem, zanim zdazylem dodac"dupkow". -Dupkow? - Jej usta ulozyly sie w cos, co niezupelnie pasowalo do slowa "usmiech". Wzruszylem ramionami, spogladajac gdzies w bok. - Miales racje. Taki wlasnie jest. Niech go wszyscy diabli... - Nagle zadrzaly jej wargi. -Czy robisz to dla mnie? - zapytalem. - Nie rob. Sam potrafie o siebie zadbac. -Miej do mnie troche wiecej zaufania - odplacila mi moim wlasnym tekstem. - Robie to dla dobra projektu. Poniewaz moim badaniom bardziej potrzebny jestes ty niz jakis analityk statystyk. Wszedzie moge takich znalezc na peczki. Wybralam Ezre tylko dlatego, ze mi sie wydawalo, ze chcemy byc razem... - Znow urwala. -Juz przedtem zdarzalo wam sie poklocic. Zawsze sie godziliscie. Moze powinnas poczekac, zanim... Przez chwile trwala w milczeniu. -Powiedz mi - odezwala sie w koncu - czy kiedy wszechswiat wreszcie sie skonczy, tez bedziesz czul sie winny? Z zaskoczenia parsknalem smiechem. -Moze. Ona takze prawie sie usmiechnela. -No coz, w tej sprawie nie musisz czuc sie winny. Zawsze mi sie wydawalo, ze Ezra cie nie lubi, bo jest zazdrosny o to, ze tak latwo ci przychodzi uczenie sie nowych rzeczy. O to, jak czasami na mnie patrzysz - w kazdym razie on tak twierdzil... - Spuscila wzrok. - Myslalam, ze to przynajmniej znaczy, ze mnie kocha. -A teraz myslisz, ze to nieprawda? -Nie - odparla i glos jej sie zalamal. - Ale nie chce spedzic reszty zycia, oklamujac sie, zebym mogla dalej go kochac. - Wziela gleboki oddech. Przez dlugi czas siedzielismy wpatrzeni w siebie, nieruchomo i w milczeniu. W koncu ten sam glos, ktory powiedzial, ze jestem pijany, poinformowal nas, ze bar jest zamykany na noc. Kissindra wzdrygnela sie jak przestraszony lunatyk i podniosla sie z krzesla. Wyszedlem za nia z baru, a zadne z nas nie odezwalo sie ani slowem. Pojechalismy do gory winda, zupelnie sami. Ruszylismy razem w glab korytarza, nadal milczacy, az dotarlismy do drzwi mojego pokoju. Zatrzymalem sie i ona takze przystanela, popatrujac w glab korytarza. Po chwili obejrzala sie w strone windy. -O co chodzi? - zapytalem. -Musze zalatwic sobie osobny pokoj. - Potrzasnela glowa, jeszcze raz spogladajac na drzwi pokoju, ktory dzielila z Ezra. Tam gdzie jeszcze do wczoraj rysowala sie przyszlosc, zobaczyla kompletna pustke. W koncu popatrzyla na mnie. Dotknalem wlasnych drzwi, ktore zaraz sie otwarly. -Chcesz wejsc? Zawahala sie, ale skinela glowa. Weszla przede mna. Sledzilem kazdy jej ruch, mimo ze staralem sie tego nie robic. Zamknalem drzwi. Kiedy zamykaly sie cicho, Kissindra odwrocila sie i spojrzala na mnie. Czulem, ze bladawy pokoj zamyka sie wokol nas jak wiezienna cela. Przeciwlegla sciana juz dawno zaciemnila sie na noc. Nakazalem jej sie spolaryzowac. Oczy wypelnila mi rozgwiezdzona siec miasta. Wzialem gleboki wdech i poczulem, jak rozluzniam sie w srodku. Kissindra przysiadla na lozku, zwrocila glowe w strone rozciagajacej sie za oknem panoramy, ale jakby jej nie widziala. Usiadlem w fotelu, czujac, jak miekkie, bezksztaltne siedzenie dopasowuje sie do ksztaltow. Wrazenie to sprawialo, ze natychmiast mialem ochote zerwac sie z powrotem. Zwalczylem te chec i siedzialem dalej, przypominajac sobie zaraz nieruchoma postawe Hydran. -Jak dlugo byliscie razem, ty i Ezra? - zapytalem, bo ona ani sie nie odzywala, ani nie poruszala. -Juz nawet nie pamietam - mruknela. - Spotkalismy sie jeszcze w szkole, w Quarro. -Jestes z Ardattee? - zdziwilem sie. - Myslalem, ze z Myseny. -Rodzina poslala mnie do szkoly w Quarro. Sadzili, ze w ten sposob zapewnia mi najlepsza edukacje. - Jej usmiech stal sie ironiczny. - Ezra byl... - Uciekla wzrokiem w bok. - Byl wszystkim, czego oczekiwalo sie po Quarro. Wszystkim, co moja rodzina tak podziwiala... Wszystkim, czego, jak sadzilam, powinnam chciec. A on chcial mnie... Nikt nigdy nie pragnal mnie w ten sposob. - Jej spojrzenie stalo sie troche nieobecne. Pomyslalem o tym, jak byli razem w Quarro, jak poruszali sie wsrod swiata przywilejow i swiatla: jak sie poznali, dzielili, uczyli, jak spali ze soba. Potem pomyslalem o wlasnym zyciu, ktore bieglo rownolegle z ich zyciem, pogrzebane zywcem w Starym Miescie. -A ty nie jestes z Quarro? - zapytala. - Ezra mowil... -Nie. - Podnioslem sie z fotela i przesunalem w strone scia-ny-okna, gdzie stanalem zapatrzony w widok po drugiej stronie. Kiedy w koncu sie obejrzalem, plakala. Lzy przesaczaly sie przez dlonie, ktore przycisnela do oczu. -Niech go diabli... Zastanawialem sie, co moze teraz myslec - co jej powiedzial, kiedy kazala mu sie wynosic ze swojego zycia, jak paskudne byly te slowa. Jak sie czuje - zagubiona? wsciekla? Nie moglem sie zorientowac. Czulem sie bezradny, bo nie wiedzialem, co robic. Wstala i ruszyla w strone drzwi. Szybko przemierzylem pokoj i zastapilem jej droge. -Wiem, jak to jest - powiedzialem. Chwycilem ja delikatnie za ramiona i zmusilem, zeby na mnie spojrzala. -Naprawde? - zapytala ochryplym glosem i popatrzyla na mnie tak, jakby naprawde wierzyla, ze to mozliwe. Ja jednak nawet nie potrafilem sobie wyobrazic, co ona w nim widzi. -Nie. - Opuscilem rece. - Jak moge chocby sobie wyobrazic, co czujesz? - Przypomnialo mi sie, ze kiedys trzymalem w ten sposob kogos innego, daleko stad, dawno temu - Jule taMing. Dlugie czarne wlosy splywaly jej po plecach, a ja tulilem ja do siebie... Wtedy dokladnie wiedzialem, jak cierpi, wiedzialem, czego jej najbardziej potrzeba... Zupelnie tak samo, jak ona wiedziala wszystko o mnie. Odwrocilem sie i potrzasnalem glowa. -To musi byc straszne - rzucila miekko Kissindra. -Co? - Odwrocilem sie do niej, zaskoczony. -Stracic cos takiego. Utracic cos takiego jak Dar. Stalem, gapiac sie na nia glupio. -Wuj mi powiedzial. -O Boze - mruknalem. -Kocie... - zaczela, ale zaraz urwala. Ucieklem wzrokiem w bok, na dol, w noc - gdziekolwiek, byle z dala od niej. Znam ja od lat, razem pracowalismy, uczylismy sie, bylismy przyjaciolmi - i niczym wiecej. Zawsze wzbranialem sie przekroczyc te linie, nigdy nie staralem sie, zeby miedzy nami zaistnialo cos wiecej, bo wydawalo mi sie, ze kocha Ezre. I tlumaczylem sobie, ze to, co czasami zauwazam w jej spojrzeniu, to tylko ciekawosc. Nigdy nie mialem dosc odwagi, zeby zapytac wprost... A nie znalem innego sposobu, zeby sie upewnic. Jednak przez caly ten czas, kiedy wydawalo mi sie, ze woli kogos innego, chcialem sie z nia znalezc sam na sam w miejscu takim jak to. Pragnalem tego tak bardzo, ze czasem nie moglem zmruzyc oka. A teraz chcialem tylko, zeby stad wyszla. -Porozmawiaj ze mna - wyszeptala. - Przez caly ten czas, kiedy razem pracujemy, nigdy nie mowiles mi nic o sobie. W koncu zwrocilem sie w jej strone. -Nigdy o nic nie pytalas - odparlem. Tym razem ona spuscila wzrok. -Moze po prostu sie balam... - Przypomnialem sobie, jak sie zwykle zachowywala, kiedy byla blisko mnie. Teraz zachowywala sie inaczej. - Ironia losu, co? -Dlaczego? - zdziwilem sie, ale w duchu juz znalem odpowiedz: bo jest ksenologiem... Bo ja jestem dziwny. -Bo tak strasznie cie pragne, az cierpna mi zeby - wyszeptala z twarza zalana szkarlatem. - Nigdy nie pragnelam Ezry tak, jak pragne ciebie. Przyciagnalem ja do siebie i pocalowalem - calowalem ja dlugo, bo juz tak dlugo chcialem ja calowac, przytulac, przekonac sie, jak to jest byc jej kochankiem. Wycofalismy sie powoli z powrotem w strone lozka. Opuscilem sie za nia na miekka powierzchnie, nie puszczajac jej ani na chwile, i przez caly czas sie calowalismy. Wdychalem korzenne zapachy jej ciala, czulem, jak pod palcami przeslizguja sie cieple ksztalty, kiedy rozpiela bluzke. Jej dlonie grzebaly przy mojej koszuli, spodniach, dotykaly mnie wszedzie. Calowalem szyje, dotykalem piersi i czekalem na znajomy odzew, czekalem, az spoteguje sie kazde nasze wrazenie, kiedy moje mysli wnikna w nia, zeby dac rozkosz, ktorej Ezra nie potrafilby dac. Czekalem... Siegalem... I nic. Nie potrafilem dosiegnac jej mysli, zeby odpowiedziec na kazde pragnienie. Nie potrafilem jej nawet odnalezc. Przypomnialo mi sie nagle, ze kiedy ostatnio bylem z kobieta, uzywalem narkotykow, ktore pozwalaly mi korzystac z psycho. Ale to dzialo sie dawno. Teraz nie bede wiedzial, co mam robic, nie bede wiedzial, czy robie to dobrze, czy to wystarczy, czy moze chce wiecej, a moze chce, zebym przestal... Oderwalem sie od niej, klnac pod nosem, bo prawda przyga-sila plomien pozadania, zmienila rozplomienione cialo w zwiotczaly zezwlok. Zaciagnalem poly koszuli, zeby ukryc gesia skorke, zeby ukryc przed nia, przed soba, oznaki smierci. -Co...? - Kissindra usiadla, mrugajac ze zdumienia. - O co chodzi? Nie odpowiedzialem, wiec dotknela mojej twarzy miekka dlonia. -Nie moge - szepnalem. Dlon opadla. Usiadla na brzegu lozka, zebrala w palce konce rozpietej koszuli. Slyszalem, ze probuje zapytac, ale opuszcza ja odwaga. -Nie czuje cie - powiedzialem w koncu. - Nie wiem, co mam robic. Wziela moja reke w obie dlonie. Podnioslem wzrok i zobaczylem w jej oczach zupelny brak zrozumienia, a glebiej juz nie potrafilem zajrzec. -Pragne cie - mowilem chrapliwie - ale nie moge cie znalezc. - Zaczerpnalem gleboko powietrza. - Nie czuje cie. - Dotknalem glowy. - Juz nikogo nie potrafie poczuc. - Powinienem byl umrzec. A moze i umarlem. Powoli przesuwala rece, dopoki nie zlozyla mojej dloni na swoim cieplym ramieniu. -Jestem tu - powiedziala lagodnie. - I wiem, co robic. Po prostu idz za mna... - Pochylila glowe, jej wargi zaplonely w chlodnym wnetrzu mojej dloni. - Tyle tylko potrzeba, zeby byc czlowiekiem. -Nie wiem jak. - Wyrwalem reke. Zerwalem sie na rowne nogi. Nie dosc czlowiek i nie dosc Hydranin. Powrocilem spojrzeniem do rozciagnietej na lozku Kissindry - lsniacych wlosow, lagodnej fali piersi. Chcialem zapragnac jej tak samo, jak pragnalem jeszcze piec minut temu, chcialem, zeby cale cialo odpowiedzialo bezmyslnie, jakby chodzilo tylko o seks. Kiedys wierzylem, ze moze byc tylko tak: seks miedzy dwojgiem obcych sobie ludzi. Ale teraz juz nie. Teraz juz za pozno. W koncu odwrocilem wzrok, bo nic sie we mnie nie dzialo. -Moze bedzie lepiej, jak sobie pojdziesz. Z odwrocona twarza sluchalem, jak podnosi sie z lozka. Slyszalem nierowny oddech, kiedy poprawiala ubranie, slyszalem, jak rusza w strone drzwi. -Kissindro. - Cala sila woli zdolalem sie odwrocic i jeszcze raz przemierzyc pokoj, zanim zdazyla wyjsc. - To dlatego, ze tak wiele dla mnie znaczysz... - Jeszcze raz przyciagnalem ja do siebie i pocalowalem, a potem puscilem, kiedy jej cialo zaczelo poddawac sie miekko. - To nie twoja wina. - Dotknalem jej wlosow. - I nie twoj problem. Prosze, powiedz mi tylko, ze to rozumiesz... Powoli skinela glowa. -Czy... czy nic ci nie bedzie? Jakas chora czastka mnie miala ochote wybuchnac smiechem, zapytac: "masz na mysli teraz czy w ogole?". Zdusilem w sobie te mysl. -Nie. Nic mi nie bedzie. Otworzyla usta, przymknela oczy, potrzasnela bezradnie glowa. Po chwili wyszla. Drzwi zamknely sie za nia cicho. Przez dlugi czas stalem tak, zastanawiajac sie, dokad mogla pojsc: czy wrocila do Ezry, czy moze poszla opowiedziec wujkowi, jakie z nas obu zalosne gnojki, czy wyladuje w pustym pokoju, identycznym z tym... Przestalem gapic sie na drzwi i odwrocilem w strone lozka. Powierzchnia drzwi byla jak zwykle gladka i bezosobowa. Jakby nic sie tu nie zdarzylo. Podszedlem do lozka i polozylem sie. Kazalem zaciemnic okno i wywolalem trzy-de, wyszarpnalem helm z gniazdka i wepchnalem sobie na glowe. Niepozapinany i rozchelstany, ale z umyslem ze- spawanym szczelnie, przelecialem cale menu w poszukiwaniu tego, co bylo mi teraz najbardziej potrzebne: czegos goracego, ostrego i bezmyslnego - wirtualnego pieprzenia. Czegos, co tutaj nie istnialo. Kiedy ostatecznie sie o tym upewnilem, nie pozostal mi w srodku najmniejszy skrawek emocji. Siegnalem dlonia do helmu, gotow to wszystko wylaczyc. Ale teraz w rogu migal znaczek przekazu dla mnie. Wiadomosc byla od Wauno: sciezka dostepu do programu nauki hydranskiego. Wyciagnalem ten program i wepchnalem go sobie w mozg jednym wielkim masochistycznym haustem. Potem jeszcze przez dluzsza chwile lezalem, a w tym czasie smog sznurow danych w mozgu calkowicie oglupil mi swiadomosc, tak ze wreszcie moglem nieomal zapomniec, niemal pozwolic sie ukolysac do snu mnemonicznemu szumowi w glowie. Prawie wystarczylo... Ale nie do konca. Wstalem z lozka, zapialem spodnie, pozapi-nalem koszule. Wlozylem plaszcz i wyszedlem z pokoju. Opuscilem hotel, pilnujac, by nie skrzyzowac drog z nikim, kogo moglbym znac. Wezwalem powietrzna taksowke i polecialem nad rzeke, gdzie ponad kanionem rozpinal sie most wiodacy do hydranskiego miasta. Most byl ciemny, zamkniety na noc. Naparlem na miekka, elastyczna, niewidzialna bariere pola silowego, az po chwili wlaczyl sie jakis bezcielesny glos, ktory ostrzegl mnie, ze znalazlem sie na ulicy po godzinie policyjnej i ze moja tozsamosc rejestruje sie wlasnie w komendzie glownej Korporacji Bezpieczenstwa. Zaklalem i wycofalem sie. Zawrocilem i pomaszerowalem wzdluz krawedzi kanionu, wlaczajac po drodze astralne glosy wszystkich cholernych latarni i kioskow z gazetami, jakie mijalem. Dokola nie dostrzeglem zywej duszy. W koncu przysiadlem na lawce, zlozylem glowe na zelaznym splocie oparcia, a dlonie zwiesilem luzno miedzy kolanami. Czekalem na wezwana taksowke, zeby zabrala mnie do domu. Z kazdym oddechem nadal czulem w ustach tamten smak egzotycznych przypraw, a w myslach klebily mi sie egzotyczne rytmy i struktury obcego jezyka, oswietlajacego zupelnie nowe i obce sciezki w obwodach mozgu. Probowalem sobie przypomniec, czy juz wczesniej zdarzalo mi sie chadzac po tych sciezkach. W koncu zapadla zupelna cisza. Slychac bylo tylko szum rzeki, tak odlegly i nikly, ze zdawal mi sie prawie echem hydranskich glosow. Twarze, ktore widzialem za rzeka, nagromadzily mi sie w pamieci jak tamten deszcz snow w rafach - wszystkie oczy, wlosy, korzenne koloryty zlaly mi sie w jedna twarz. Jej twarz. Twarz hydranskiej kobiety z ludzkim dzieckiem na reku, samotnej wsrod nocnego labiryntu Swirowa. Zimny podmuch wiatru musnal mi lekko twarz jak nieoczekiwana kochanka. Wyprostowalem sie, otwarlem oczy i rozejrzalem sie wokol, bo w tym podmuchu wiatru wyczulem cos niemalze znajomego. Ktos siedzial ze mna na tej samej lawce. Miya. 10 Miya. Wyciagnalem rece i zacisnalem jej na ramionach. Czulem, jak miesnie twardnieja pod uchwytem, zaskoczylo mnie, ze okazaly sie realne.Popatrzyla mi w oczu bez leku i nie probowala sie wyrwac. Rownie dobrze jak ja wiedziala, ze nie moge jej nijak zatrzymac, jesli zechce byc gdzie indziej. Opuscilem rece swobodnie. -Miya? - szepnalem i slyszalem, jak moj glos wylapuje wlasciwe brzmienie jej imienia. Zrenice zielonych oczu rozszerzyly sie na moment i zaraz wrocily do normy. Jest zaskoczona, ze wiem, jak sie nazywa. Ale na pewno nie tak jak ja, kiedy sobie uswiadomilem, ze przybyla tu, poniewaz mnie szukala. -Tu nie jest bezpiecznie - wyrwalo mi sie. Nie spodziewalem sie, ze tak zareaguje. Czemu troszczylem sie o jej bezpieczenstwo? Widzialem po kolejnym krociutkim rozszerzeniu sie zrenic, ze i ona nie spodziewala sie czegos takiego. Jej wzrok krazyl dookola mojej twarzy jak przyciagnieta swiatlem cma. Ale tylko potrzasnela glowa i uniosla dlonie, zeby opadly rekawy zakapturzonej kurtki: nie miala bransolety danych. Jest niewidzialna. Zerknalem na wlasny nadgarstek. Bransoletka wciaz tkwila na miejscu, a jej widok wymuszal wspomnienia o tym, co mi zrobily korby dlatego, ze ja nosilem... I z powodu tej dziewczyny. -Ja nie jestem niewidzialny - odparlem, odwracajac wzrok, bo gniew pozwolil mi wyrwac sie z czaru jej spojrzenia. - Korporacja Bezpieczenstwa Tau znalazla mnie bez klopotu. - Wskazalem reka siniaki. - Czego, do cholery, chcesz? -Ja... - Jej dlon znow powedrowala w gore, ale po chwili opadla z powrotem. - Chcialam ci podziekowac. -Za co? - rzucilem gderliwie, zupelnie nie nadazajac za jej logika. Znowu wbila we mnie wzrok i nie odpowiadala tak dlugo, ze zaczalem podejrzewac, iz sama dobrze nie wie. Albo po prostu zastanawiala sie, co ma o mnie myslec, kiedy nie miala z czego wyczytac. -Nie widzialam zadnej innej Drogi - mruknela w koncu, a przeciez nie to byla zadna odpowiedz. - Czulam, ze musze przyjsc - dodala, jakby wyczytala w mojej twarzy, ze nadal nic nie rozumiem. Mowila w standardzie, bez akcentu. Nosila praktyczne, bezplciowe, ludzkie ubranie - gdybysmy nie siedzieli twarza w twarz, moglbym ja wziac za czlowieka. -Tak samo jak wtedy, w Swirowie, czulas, ze musisz mi podrzucic te bransoletke? Odbiegla wzrokiem gdzies na drugi brzeg rzeki. -Tak - rzucila cichutko. Znow spojrzala na mnie, ale tym razem zobaczylem w jej oczach cos raczej jak udreke albo i tesknote niz poczucie winy. Pojecia nie mialem, co mam o tym wszystkim myslec. -Musialam sie upewnic... - Urwala, dlonie bezwiednie tarmosily zapiecie kurtki. - Oni mowili, ze nic ci nie jest, ale wolalam sama sie o tym przekonac. Domyslilem sie, ze "oni" to pewnie HARO. -A czy "oni" powiedzieli ci, ze trzeba bylo az szefa ochrony Draco, zeby wyciagnac mnie z wiezienia Borosage'a? -Nie - odparla i wyraznie sie nachmurzyla. -Korby Tau myslaly, ze jestem jednym z porywaczy. Mieli zamiar mnie torturowac, zeby wyciagnac fakty, o ktorych nie mialem zielonego pojecia. Jezu, przeciez mogli mnie zabic! Skrzywila sie, jakbym ja uderzyl, i mruknela pod nosem cos, co zabrzmialo jak przeklenstwo. -Nie wiedzialam...Tamtego wieczoru, kiedy cie zobaczylam... -Zobaczylas swira. - Widzialem zmieszanie, ktore formowalo sie dookola niej jak mgielka z mojego oddechu. - Wiesz, co mam na mysli. - Szarpnalem niecierpliwie glowa. - Mieszanca. Myslisz, ze po tej stronie rzeki reaguja na mnie inaczej? Tym razem niespokojnie bladzaca dlon dotknela mojego rekawa. -Nie to mialam na mysli. Chcialam powiedziec: kiedy zobaczylam, ile dla ciebie znaczy nasze bezpieczenstwo. - Szukala w mojej twarzy czegos, czego tam najwyrazniej nie bylo. Wzruszeniem ramion strzasnalem z siebie tamto dotkniecie, zmarszczylem brwi. Wymacalem w kieszeni kurtki rekawiczki i je wlozylem. -Przeciez mnie nie znasz. -Poczulam to, kiedy mnie dotknales... Chrzaknalem powatpiewajaco, bo sam z naszego naglego zderzenia pamietalem tylko bol i zmieszanie. -Tutaj - dotknela glowy. Na jedno okamgnienie zaparlo mi dech. -Niezla zagrywka - mruknalem i takze dotknalem glowy. - Niestety pudlo. Wykonala teraz ten sam dziwny gest wsluchiwania sie, jaki zauwazylem u Babki - probuje mnie rozpracowac. Moze i mowi zupelnie jak ludzie, ale czlowiekiem nie jest. -Teraz nie mozesz mnie dosiegnac - odparlem z niesmakiem. - I wtedy tez nie moglas. Klam sobie, ile chcesz, ale nie na ten temat. -Mylisz sie - oswiadczyla pewnie, zmuszajac mnie do podniesienia wzroku. - W pierwszej chwili rzeczywiscie nie bylo nic - nawet ludzkich mysli. Przeraziles mnie. Ale potem popatrzyles na mnie, na Joby'ego i otworzyles sie dla nas... Chciales nam pomoc. To dlatego sie tam znalazles. Byles Droga. Droga. Przyszla mi na mysl Babka, potem przeznaczenie i fatum. Nawet Hydranie nie widza wyraznie przyszlosci. Prekognicja to wolny strzelec - moze pokazac zarysy, to wszystko. Ludzie czesto kieruja sie w zyciu przeczuciami, podobnie Hydranie. Ale tylko ci z Darem maja po temu realny powod. Czasem to wystarcza, a czasem to troche to i tak za wiele. Przypomnialem sobie przyjaciela, wyraz jego twarzy, kiedy przewidzial wlasna smierc. Jeszcze raz zastanowilem sie nad tym, co robilem wtedy na tej uliczce Swirowa w tak nieodpowiedniej chwili... A moze wlasnie - najwlasciwszej. -Dlaczego sie nie teleportowalas? - wreszcie mialem okazje zadac pytanie, ktore meczylo mnie od tamtego wieczoru. -Nie mialam dosc czasu. -Czasu? - zdumialem sie. - Przeciez to nie zabiera zbyt wiele czasu. -Nie, nie dla siebie. Dla Joby'ego. - Potrzasnela glowa. - Jesli wiesz, kim jestem, musisz tez wiedziec, co mu dolega. -Uszkodzenie ukladu nerwowego - odparlem i wtedy wszystko pojalem. -Wierzysz mi - raczej stwierdzila, niz spytala. Zerknalem na nia jeszcze raz. -Ale teraz juz mnie nie czytasz. -Nie. - Potrzasnela glowa bez cienia watpliwosci czy zalu w oczach. - Nie pozwalasz mi. - Nie zapytala, co mi dolega. Ciekawe dlaczego. Poniewaz doslownie nie odrywala ode mnie wzroku, nie sadzilem, zeby powodem byla obojetnosc. -Gdzie jest Joby? - mruknalem, uciekajac spojrzeniem w bok. -Nic mu nie grozi. - Lekko zmarszczyla brwi, jakby sadzila, ze zmienilem temat dlatego, ze jej nie ufam, ale w rzeczywistosci to sobie nagle przestalem wierzyc. - Kocham Joby'ego bardziej, niz sobie mozesz wyobrazic - oznajmila, jakby miala prawo sie spodziewac, ze w to uwierze. - Nigdy nie zrobilabym niczego, co mogloby go skrzywdzic albo narazic na niebezpieczenstwo. -Wiem. - Znowu na nia patrzylem; nie mialem pojecia, dlaczego od pierwszej chwili, kiedy ja ujrzalem, moglbym zawierzyc jej wlasne zycie. - Dlaczego go porwalas? - zapytalem chropawym glosem, znow uciekajac przed jej wzrokiem. Zdawalem sobie sprawe, ze mowila prawde, ze nie moze czytac mi w myslach. Nie mogla tez bez mojej wiedzy wplywac na moj nastroj. Wziela gleboki oddech, jakby byla przygotowana na takie pytanie. -De wiesz na ten temat? -Jego rodzice sa chorzy ze zmartwienia. Nie rozumieja, dlaczego to zrobilas. -Rozmawiales z nimi? -Tau dopilnowalo, zebym sie z nimi spotkal. Chyba im sie wydawalo, ze aresztowanie, nafaszerowanie narkotykami i pobicie nie wystarczy mi za nauczke. Musialem przelknac tez troche lajna. Spuscila wzrok. Kiedy znow na mnie spojrzala, po raz pierwszy zobaczylem w jej oczach niepewnosc. Jeszcze raz zaczerpnela powietrza, a potem powoli wypuscila z obloczkiem pary. -Jesli mi zaufasz, moge zabrac cie do Joby'ego. Mozesz potem powiedziec Ling i Burnellowi, ze jest bezpieczny. Az wyprostowalem sie z niedowierzania. -Gdzie on jest? -Po drugiej stronie rzeki. - Wskazala reka. Podazylem wzrokiem w tamtym kierunku. -Most jest zamkniety. -Nie potrzebujemy mostu - odparla. - Jesli mi zaufasz. Niemal wybuchnalem smiechem. Niby dlaczego? Zajrzalem jej w oczy. "Niby dlaczego mam...?" - pytanie zamarlo mi na wargach. "Dlaczego mialabys...?" - i o to rowniez nie zapytalem, mimo ze uliczna logika wrzeszczala w mojej glowie, ze to na pewno pulapka. Przemknelo mi przez mysl wszystko, przez co przeszedlem w ciagu ostatnich dwoch dni, i powiedzialem: -Dobrze. Wziela mnie za reke. Nie zacisnalem dloni, jakby nagle opuscila mnie odwaga. Ale ona trzymala mocno. Jej oczy przestaly mnie widziec. Poczulem w srodku cos zupelnie nieopisanego, co ladowalo synapsy w mozgu i wypelnialo ogniem kazdy neuron ciala, podczas gdy ona manipulowala polem kwantowym w sposob, jaki mnie nigdy nie bedzie dostepny. Poczulem, ze sie transformuje i w ulamku sekundy rzeczywistosc polknela sama siebie... Znow siedzialem na lawce, ale lawka i jej otoczenie byly juz zupelnie inne. Znalazlem sie w pokoju oswietlonym slabym blaskiem lampki. Nie moglo to byc nigdzie indziej, jak tylko w Swirowie - cienie, ksztalty, zapachy w powietrzu i otaczajace mnie odglosy natychmiast wypelnily wszystkie zmysly deja vu, az w koncu opanowalo mnie wrazenie, ze odbylem podroz w czasie, a nie w przestrzeni. Obok mnie na lawce siedziala zdyszana Miya. Stanela tak chwiejnie, jakby przydzwigala mnie tutaj na plecach. Popatrzyla w przeciwlegly kat pokoju. Zobaczylem tam dwoch innych Hydran, siedzacych po turec-ku na podlodze. Miedzy nimi polatywalo nietoperzopodobne stworzonko, wykonujac uniki przed banka wielkosci piesci, ktora zdawala sie wiesc w powietrzu zupelnie samodzielne i niezalezne zycie. Polyskujacej bance udalo sie w koncu trzasnac w niby-nietoperza i zwalic go na podloge, a ja dopiero wtedy zdalem sobie sprawe, ze ta banka ma w gruncie rzeczy dosc solidna mase. Niby-nietoperz miotal sie niezgrabnie po przetartym dywanie, probujac sie podniesc. Jego wrzaski ranily uszy. W mgnieniu oka Miya byla juz po drugiej stronie pokoju i kleczala, delikatnie podnoszac z ziemi oszolomione zwierzatko. Kiedy spojrzala na tamtych dwoch, z jej twarzy zniknela lagodnosc. Banka, dotad zawieszona w powietrzu miedzy Hydranami, teraz opadla na podloge, zapomniana. Potoczyla sie ku mnie i zatrzymala, stuknawszy o moja stope. Tamci dwaj gapili sie na nas bez slowa. Podniesli sie z ziemi, a jeden z nich wskazal na mnie z gardlowym okrzykiem zlosci. Jakas niewidzialna dlon zlapala go, obrocila i trzasnela o sciane. Zanim drugi Hydranin zdolal zrobic trzy kroki, potknal sie o wlasne nogi i runal na twarz. -Miya! - krzyknal ten pierwszy z twarza czerwona z wscieklosci i od zderzenia ze sciana. Odpowiedziala mu potokiem niezrozumialej mowy, z oburzeniem wskazujac na niby-nietoperza, ktory zerwal sie do lotu z jej ramienia. Nagle zdalem sobie sprawe, ze to ona w niespelna minute rozprawila sie z nimi za pomoca telekinezy. Dwaj mezczyzni zaczeli krzyczec, wymachujac rekami. Ona takze podniosla glos, az w koncu wszyscy troje wykrzykiwali do siebie po hydransku. Siedzialem, przysluchujac sie, oszolomiony gwaltownoscia ruchow i dzwiekow, i zastanawialem sie w duchu, dlaczego, u diabla, musza to robic na glos. Nagle Miya umilkla. Obejrzala sie w strone lukowatych drzwi, ktore wiodly do sasiedniego pomieszczenia. Wtedy dwaj mezczyzni takze ucichli, a ja uslyszalem wysoki, cichy placz, dobiegajacy z ciemnego wnetrza. Jeszcze przez chwile wszyscy troje byli cicho, chociaz ich klotnia ciagnela sie w myslach, a po twarzach przeplywaly emocje, tworzac gre swiatla i cienia. Potem Miya gestem nakazala obu mezczyznom spokoj i odwrocila sie od nich, tak jakby obaj nagle znikneli. Nastepnie weszla przez lukowate drzwi do zaciemnionego pokoju. Mezczyzni stali dokladnie tam, gdzie zatrzymal ich jej niemy rozkaz. Nie spuszczali ze mnie wzroku. Obaj byli mlodzi, niewiele starsi ode mnie. Mieli dlugie, bardzo jasne wlosy, upiete na szczycie glowy ozdobna zapinka. Zapinki wykonano z metalu, charakteryzowaly je misterne, przeplatajace sie wzory. Doszedlem do wniosku, ze musi to byc tradycyjny styl hydranski, poniewaz nigdy nie widzialem nic podobnego u ludzi. Zaciekawilo mnie, czy te zapinki formowano reka, czy mysla. Obaj mieli na sobie ciezkie, ludzkiej produkcji kurtki, ktore niemal zakrywaly warstwy wyblaklych tradycyjnych tunik i znoszone spodnie, ale mimo to nikt raczej nie wiazalby ich z keiretsu. W jakims innym zyciu ktos moglby ich pewnie wziac za moich braci. Wstalem, obserwujac, jak przestepuja niespokojnie z nogi na noge. Nie widzialem u nich zadnej broni. Usiadlem z powrotem i pozwolilem im sie pogapic. -Na imie mi Kot - odezwalem sie. Oddech natychmiast zamienil sie w pare. W kacie pokoju stal wprawdzie maly grzejnik, ale nie wystarczal. Bylo tu niemal tak samo zimno jak na zewnatrz. Hydranie dalej tylko sie gapili z kamiennym wyrazem twarzy. Moze nie mowili w standardzie. Niby-nietoperz polatywal nad nimi jak uosobienie strachu. Wciaz czekalem, kiedy zaatakuje mnie jak tamten na spotkaniu Rady, ale ten zwierzak na szczescie wolal trzymac sie z daleka. W koncu odwrocilem od nich wzrok i spojrzalem na nieduza kulke, ktora spoczywala mi u stop. Pochylilem sie, zeby ja podniesc, i znow wrazenie deja vu przeplynelo mi od czubkow palcow az do samego mozgu: kula byla ciepla, a nie zimna jak szklo, w srodku miala obrazek, ktory mozna zmieniac wedle kaprysu sama tylko mysla... Dokladnie tak, jak sie spodziewalem. Tym razem obrazek ukazywal niby-nietoperza. Wyprostowalem sie, tulac kule w dloniach, i skupilem uwage. Chcialem zmienic obrazek w cos innego, w cokolwiek innego... Nic nie stalo sie ani we wnetrzu kuli, ani w mojej glowie. Podnioslem wzrok i napotkalem spojrzenia Hydran. Popatrzyli na siebie i krzywiac sie, dotkneli glow. Ten po lewej odezwal sie w koncu: -Po co przyprowadzila tu tego swira? -Moze po to, zeby nas ostrzec, co sie moze stac, kiedy zaczniemy sie zbytnio spoufalac z ludzmi. - Ten drugi usmiechnal sie zlosliwie i szturchnal pierwszego lokciem. Wybuchneli smiechem. Dopiero po kilku sekundach zdalem sobie sprawe, ze wciaz mowia po hydransku, a ja ich rozumiem. Porozumiewali sie na glos specjalnie, bo mysleli, ze nie rozumiem ich mowy, smiali sie ze mnie, zeby udowodnic, ze sie mnie nie boja. Pomyslalem nad tym jeszcze przez chwile, wysluchalem kilku uwag pod swoim adresem, pogrzebalem wsrod pakietow danych, ktore nadal rozladowywaly mi sie w mozgu. A potem, bardzo ostroznie, odezwalem sie: -Mozecie mnie nazywac, jak chcecie. Tylko nie myslcie, ze o tym nie wiem. - Oczywiscie po hydransku. Zamarli w bezruchu, w tak oczywisty sposob zaskoczeni, jakbym poslal im te mysl prosto w glowy. W drzwiach pojawila sie Miya. -Kto to powiedzial? - Popatrzyla na mnie. - Ty? - Trzymala na reku dziecko. Ludzkie dziecko, Joby'ego. - Znasz nasz jezyk? - dopytywala sie po hydransku. -Mniej wiecej od godziny - odpowiedzialem po hydransku, zaskoczony, ze mowienie przychodzi latwiej niz rozumienie cudzych wypowiedzi. - Jutro bede znacznie lepszy. - Zmusilem sie do usmiechu, zauwazywszy trudny do zinterpretowania wyraz jej twarzy. Slyszac siebie mowiacego po hydransku, czulem sie, jakbym snil. -Czy to Joby? - zapytalem. Kiedy ruszylem w ich strone, Miya przeslala mi ostrzegawcze spojrzenie. Zwolnilem kroku i zblizylem sie do chlopca najostrozniej, jak umialem. Joby podniosl glowe znad jej ramienia, zeby mi sie przyjrzec. Mial ciemne, szerokie, ludzkie oczy. Dla ochrony przed chlodem owinieto go w warstwy grubych swetrow, a na uszy naciagnieto czapke z wloczki. Na twarzy malowala mu sie niepewnosc, ale wygladal tak jak kazdy inny maly chlopiec wyrwany ze snu. Nie moglem zrozumiec, co z nim jest nie tak. -Czesc, Joby. - Usmiechnalem sie do niego, a po chwili i po jego twarzy przemknal cien usmiechu. Potarl sie po policzku. Miya przysunela go blizej. Wyciagnal przed siebie raczke i dotknal mojego ucha razem z kolczykiem, ktory w nim nosilem. Po chwili cofnal raczke. Nad jego glowa pojawil sie niby-nie-toperz, trzepotal skrzydlami, wciaz wydajac z siebie dzwieki tak wysokie, ze ledwie je slyszalem. Chlopczyk przygladal mu sie z powaga. Zerknalem na Miye, spodziewajac sie, ze i teraz nie spuszcza ze mnie wzroku, ze wciaz mnie ocenia. Jednak ku swojemu zaskoczeniu zobaczylem na jej twarzy tak wytezone skupienie, ze w myslach z pewnoscia nie bylo ani krzty miejsca dla mnie. Delikatnie pocalowala Joby'ego w czubek glowki i odwrocila sie, zeby zaniesc go z powrotem do zaciemnionego pokoju. Tym razem ruszylem za nia. Pozostali nie probowali mnie zatrzymywac. Stanalem w drzwiach i patrzylem, jak uklada go na macie do spania, a potem otula kocem. Usiadla na podlodze obok i glaskala go po wlosach. -Myslalem, ze ma uszkodzony uklad nerwowy - odezwalem sie. - Wcale nie wyglada na chorego. Zaskoczona, podniosla na mnie wzrok. Przeniosla uwage z dziecka na mnie. Celowo cofnela dlon, ktora go glaskala, a spojrzeniem zmusila mnie, zebym uwaznie sie przygladal. Patrzylem wiec, jak dziecko zaczyna sie przemieszczac pod kocem, przyciagajac do siebie raczki i nozki, az w koncu skulilo sie w pozycji plodu. Zaczelo wydawac z siebie ten sam cienki, cichy jek, ktory slyszalem wczesniej. Strasznie bylo na to patrzec. Zmuszalem sie, zeby obserwowac dalej, choc wcale nie mialem ochoty. -Widzisz? - zapytala niemal ze zloscia. I zaraz dodala znuzonym glosem: - Widzisz. Pokiwalem glowa i wreszcie mogac odwrocic wzrok, wbilem go w podloge. Ciche wycie ustalo, kiedy tylko znow sie nim zajela. Wyobrazilem sobie, jak siega do niego mysla, tak samo ciepla i kojaca, jak glaszczaca go teraz dlon. W koncu cofnela reke. Chlopczyk lezal teraz cicho i oddychal spokojnie, prawie uspiony. Podniosla sie z podlogi i podeszla do mnie. Wszedlem z powrotem do glownego pokoju, a ona zdjela z haka koc i zaslonila przejscie. -Wydawal sie... taki normalny - mruknalem, nie mogac spojrzec jej w oczy. Oparla sie o sciane, jakby zycie wymagalo nagle zbyt wiele wysilku. -Musisz wszystko dla niego robic - stwierdzilem raczej, niz spytalem. - Bez ciebie... Zapatrzyla sie w pusta przestrzen przed soba, otulajac sie ramionami, jakby wciaz jeszcze trzymala w nich Joby'ego. -Beze mnie nie moze w zaden sposob panowac nad autonomicznym ukladem nerwowym... Tkwi w samym sobie jak w pulapce. -Czy bez ciebie zdaje sobie sprawe, co sie dokola dzieje? Czy odbiera jakies bodzce? -Troche. - Odsunela sie od sciany i przeszla w glab pokoju, po drodze rzucajac jeszcze ostatnie spojrzenie na zasloniete drzwi. - Ma wielkie trudnosci z nadaniem sensu temu, co odbiera, chyba ze ja pomoge mu to poukladac. Kiedy jest ze swoimi rodzicami... - Cos kazalo jej urwac; podeszla do lawki przy scianie i usiadla na niej, podwijajac nogi pod siebie. Wypuscilem wstrzymywany oddech, bo wlasnie uswiadomilem sobie, ze rozwiala jedna z tych watpliwosci, jakie nekaly mnie w myslach po tamtej stronie rzeki: czy aby mnie nie oklamuje. Naprawde nie porwala dziecka po to, zeby cos udowodnic, krzywdzac je lub zabijajac. Cale jej cialo na dluga chwile jakby sie zapadlo, zanim znowu podniosla glowe. -Teraz przynajmniej ich poznaje, kiedy sa przy nim... Zamrugala rozpaczliwie i uciekla wzrokiem w strone dwoch pozostalych Hydran. Znow siedzieli po turecku na podlodze i przygladali sie nam uwaznie. Dziewczyna rozmawiala ze mna w standardzie, a ja podejrzewalem, ze nie tylko ze wzgledu na mnie. Nalezala do HARO, nie trzeba bylo czytac w myslach, by to odgadnac - zabrala Joby'ego, bo myslala, ze w ten sposob pomoze swoim, choc teraz akurat nie potrafilem sobie wyobrazic, na czym to mialoby polegac. Ale rownie jasne bylo, ze wcale nie czuje sie uszczesliwiona, ze zdradzila tych dwoje, ktorym zabrala dziecko, nawet jesli sa ludzmi. Nie meczylem jej pytaniami, ktore wciaz jeszcze klebily mi sie w glowie. Ta wiedza, ktora juz zdobylem, wystarczala, bym mogl spokojnie poczekac na reszte. Zerknalem w strone pokoju, w ktorym spal Joby. -Czy kiedykolwiek mu sie poprawi? Spojrzala na mnie z wyraznym zaskoczeniem, jakby nie takich pytan sie spodziewala. -Juz mu lepiej, o wiele lepiej, niz kiedy zaczynalam. Kiedy z nim pracuje, pomagam mu uporzadkowac wrazenia, ktore odbiera mozg, a za kazdym razem jego umysl zapamietuje pewna czesc tej pracy. Kiedys bedzie mogl sie samodzielnie komunikowac. Jest taki silny i tak strasznie tego chce... - Znow urwala i przygryzla wargi, jakby nagle przypomniala sobie, jak bardzo zmienila sie ich sytuacja. Znowu ujrzalem holo Joby'ego, ktore widzialem u Natasow. Miala racje: zrobil duze postepy, jesli to, co widzialem dzisiaj, stanowi jakis dowod. Popatrzylem jej w twarz - praca z dzieckiem meczyla ja i kosztowala wiele wysilku. Sprowadzenie go tutaj takze bylo trudne. Znow sprobowalem jakos dopasowac do siebie te dwie sprawy: dlaczego nienawidzaca ludzi hydranska radykalist-ka mialaby tak ciezko pracowac dla dobra ludzkiego dziecka, jesli miala jedynie zamiar wykorzystac je w ten sposob. Za nic nie umialem ich do siebie dopasowac, tak jak nie potrafilem czytac w myslach Mii... Tak jak nie moglem przestac wpatrywac sie w nia albo wierzyc we wszystko, co widzialem w jej oczach... Odbieglem spojrzeniem w strone mezczyzn, ktorzy wciaz siedzieli razem przy drugim wyjsciu; wnioskujac ze sposobu, w jaki je obserwowali, pewnie prowadzilo na zewnatrz. W pomieszczeniu znajdowal sie tylko wytarty dywan z wlokien sztucznych, na ktorym siedzieli. Caly zastawiono pojemnikami po jedzeniu i trudnymi do zidentyfikowania smieciami. Dywan byl tak poprzecierany i splowialy, ze trudno sie bylo domyslic, jakie kolory miala na poczatku jego wzorzysta powierzchnia. Wyblakle latki mogly byc zreszta przypadkowymi plamami. Znajdowalismy sie gdzies w Swirowie, ale dokladnie taki sam pokoj daloby sie znalezc i w Starym Miescie. Wrocilem spojrzeniem do Mii. -Nigdy wiecej nie pozwola ci sie zobaczyc z Jobym, kiedy wroci do rodzicow... - Urwalem, ale po chwili, pokonujac wewnetrzny opor, dokonczylem: - Co sie wtedy z nim stanie? A moze juz nie wroci do domu...? -Oczywiscie, ze wroci - uciela ostro, ale jednoczesnie potrzasnela glowa, jakby chciala sie pozbyc watpliwosci. - Rada nic nie robi, bogaca sie tylko kosztem calej Wspolnoty. Ktos musi walczyc o nasza przyszlosc, dopoki jeszcze jakas mamy... - zamilkla na chwile. - Stawiamy rozsadne zadania. Obserwatorzy z ramienia FKT znalezli sie tutaj, poniewaz Tau zlamalo obietnice dane zarowno robotnikom kontraktowym, jak i wlasnym obywatelom. Chcemy pokazac FKT, ze z obietnic nam danych zadnych nie dotrzymali. Chcemy tylko sprawiedliwosci... Ale nie moze byc sprawiedliwosci, dopoki ktos nie pozna prawdy. - Zacisnela palce na krawedzi lawki. - Zwrocimy Joby'ego obserwatorom FKT, kiedy tu sie zjawia. A jednym z naszych zadan bedzie to, aby pozwolono mi nadal zajmowac sie Jobym, zebym udowodnila, ile dobrego moze przyniesc ludziom nasz Dar. I aby ich przekonac, ze mozna nam zaufac... -No coz, w takim razie zapewniliscie sobie niezly start - odparlem. Jej spojrzenie zesliznelo sie z mojej twarzy, sciagnela gniewnie brwi. Splotla rece i skrzyzowala nogi, jakby calym cialem chciala sie odizolowac ode mnie. -Miya... - Popatrzylem w male okienko wysoko nad naszymi glowami. Powierzchnia okienka zaszla mgla, nic nie bylo widac. Na parapecie przycupnal niby-nietoperz i przygladal nam sie spokojnie, ale czujnie. - Widze, jak bardzo zalezy ci na Jobym. Wierze tez, ze HARO chce poprawic los Hydran. Ale to porwanie nie ma sensu. Spedzilas wiele czasu za rzeka. Wiesz, ze zarzad Tau nigdy nie spojrzy na te sytuacje tak jak HARO... -Jesli beda klamac, dowiemy sie o tym - odparla bezbarwnym glosem. -Moga najpierw naklamac jedni drugim! A wy zdolacie sie o tym przekonac dopiero, kiedy juz bedzie za pozno. - Nadal na mnie patrzyla, ale nagle odnioslem wrazenie, ze mowie do postaci z gry komputerowej. Swiatla sie swieca, ale nikogo nie ma w domu. - Jak to sie stalo, ze ty - ze HARO - uwierzylas, iz zarzad konglomeratu bedzie przedkladal zycie jakiegos dziecka nad wlasny interes? -Ty nie... -Miya! - zawolal za moimi plecami kobiecy glos, stwardnialy od gniewu. Poczulem nagly powiew. Cos obrocilo mnie w miejscu, omal nie zbijajac z nog. Odzyskalem cudem rownowage i znalazlem sie twarza w twarz z jeszcze jedna nieznajoma Hydranka. Niewidzialne myslowe rece przytrzymaly mnie w miejscu, a ona obejrzala mnie od stop do glow. Poczulem, ze probuje przedostac sie przez system obronny moich mysli i ze odchodzi z kwitkiem. Za nia zmaterializowalo sie zaraz troje nastepnych: kobieta i dwaj mezczyzni. Stroje mieli mniej wiecej takie same jak ci dwaj, ktorzy juz tu byli, a trzymajaca mnie kobieta wygladala identycznie jak reszta. Ale nie watpilem, ze to ona dowodzi. Wydala z siebie odglos na pol gderliwy, na pol uspokojony, jakby przeszukala mnie mentalnie i stwierdzila, ze nie mam broni. Te-lekinetyczna petla w koncu puscila; zatoczylem sie na sciane. Zwrocila sie teraz do Mii, a ja zdalem sobie sprawe, ze dostrzegam w niej cos znajomego. Wszyscy spotykani tu Hydranie wciaz jeszcze wydawali mi sie bardzo do siebie podobni, bo bardziej rzucaly mi sie w oczy roznice miedzy nimi a ludzmi niz zroznicowanie rysow twarzy. Ale tym razem pewien bylem podobienstwa - twarze, ruchy i nawet to, ze mialy w sobie cos takiego, co nieodmiennie przyciagalo moj wzrok. To siostra Mii. Wystarczylo spojrzec na ich twarze i gesty, zeby wiedziec, ze sie kloca. Nie musialem tez zgadywac o co. Dwaj czlonkowie HARO, ktorzy siedzieli naburmuszeni przy drzwiach, wstali teraz, zeby sie przylaczyc; to pewnie oni wezwali posilki. Teraz nikt juz na mnie nie patrzyl, jakbym mysla i cialem stal sie dla nich niewidzialny. W koncu odezwalem sie sam, po hydransku: -Ja tu jestem. Dlaczego mnie o to nie zapytasz? Siostra Mii odwrocila sie do mnie gwaltownie. -Bo to nie twoja sprawa - warknela takze po hydransku. Ale jej wzrok spoczywal na mnie o chwile za dlugo. Czulem, ze jeszcze raz probuje przejsc zapory, zeby sie upewnic, czy naprawde jestem tak zamurowany, jak sie zdawalo. -Gdyby nie ja, nie mielibyscie Joby'ego - odpowiedzialem. - Gdyby nie ja, twoja siostra siedzialaby teraz w celi, nafaszerowa-na narkotykami, a korby biciem wymuszalyby z niej wszystko, co o tobie wie. Sciagnela brwi. -Skad to znasz? -Z osobistych doswiadczen. - Dotknalem dlonia twarzy. Potrzasnela glowa niecierpliwie. -Pytalam: skad znasz nasz jezyk? I skad wiesz, ze to moja siostra? - Glowa wskazala na Miye. -Wystarczy odpowiedni plik z danymi - odparlem, wzruszajac ramionami. - Poza tym mam oczy. -A moze to Tau przekazalo ci te informacje razem z laniem, zebysmy ci latwiej uwierzyli - odpowiedziala. - Jak mamy sie upewnic, skoro twoj umysl jest przed nami zamkniety? Rozesmialem sie na mysl o tym, co by tam znalazla, gdyby byl otwarty. Zmierzyla mnie gniewnym spojrzeniem. Smiech zamarl mi na ustach, bo nagle uswiadomilem sobie, ze w tej calej sytuacji nie ma nic smiesznego - ani dla mnie, ani dla Joby'ego i jego rodzicow, ani dla nikogo po tej stronie rzeki. Zerknalem w strone Mii. Ona takze zdala sobie z tego sprawe. -Naoh - odezwala sie. - Wiesz, ze nie sprowadzilabym go tutaj, gdybym nie byla go pewna. -Jak mozesz byc pewna? On jest zamkniety! - Naoh dotkne la glowy. - Sama nie jestem ciebie pewna od tamtego wieczoru... -Urwala. Zaskoczony, spojrzalem pytajaco na Miye. Jakies uczucie mignelo jej w oczach jak srebrzysta rybka i zaraz zniknelo, a ja zdalem sobie sprawe, ze nieraz widzialem je w tych oczach. -Nie wiem, po co w ogole go tu sprowadzalas - odezwala sie Naoh, zeby zwrocic na siebie uwage siostry. - Dlaczego masz taka obsesje na punkcie tego... mieszanca? Miya oblala sie rumiencem. -Uratowal mi zycie! Jaka bylaby nasza przyszlosc bez niego? Naoh zmarszczyla brwi i potrzasnela glowa. Znow zwrocila sie do mnie. -Jesli przez ciebie ktos bedzie probowal znalezc to miejsce -mowila, wykonawszy reka gest, ktory wzialem za obsceniczny -bedzie juz puste. Nie probowalem nawet odpowiadac. Mialem wystarczajacy klopot z nadazaniem za potokiem hydranskiej mowy i wszystkimi podtekstami. -A co robiles na zebraniu Rady - dopytywala sie Naoh -z Hanjenem i tymi wszystkimi da kah zdrajcami, i z agentem do spraw Hydran? Zaciekawilo mnie, co znaczy da kah. Najpewniej ludzka wersje uznano by za nieprzyzwoita. W moim pliku z hydranskim nie zamieszczono zadnych wulgaryzmow; Tau cenzurowalo nawet oprogramowanie do tlumaczen. -Ci z Tau zmusili mnie, zebym poszedl na spotkanie Rady -wyjasnilem. - Czy moglabys mowic wolniej? Jeszcze nie idzie mi zbyt dobrze. Tamtego wieczoru znalazlem sie po prostu w niewlasciwym miejscu. - Nagle naszla mnie watpliwosc, czy w ogole istnieje cos takiego jak niewinny przechodzien. - Przylecialem na Ucieczke, zeby prowadzic badania... -Zeby "wyjasnic" rafy i "zrozumiec" obloczne wieloryby? - przerwala mi Naoh ostro. - Tylko ludzie moga cos takiego wymyslic. -Oszczedz mi tego - odezwalem sie. - To przez was ugrza-zlem w tym bagnie, a wcale mi sie to nie podoba. Ale jestem polkrwi Hydraninem i nie zrobie nic, co mogloby przyniesc szkode Wspolnocie. Chce tylko, zeby chlopiec wrocil bezpiecznie do do- mu. Tau tez chce jedynie miec chlopca z powrotem. Jeszcze nie jest za pozno... -Nie! Oto, czego chce Tau! - przerwala mi gwaltownie Naoh. Stojacy na podlodze dzbanek poderwal sie w gore, o wlos ominal moja glowe i roztrzaskal sie o podloge. Odlamki szkla rozprysne- ly sie pod stopami. - Tego wlasnie chca dla nas! Zeby nic juz nie pozostalo. -Naoh! - upomniala ja Miya, wskazujac glowa drzwi, za ktorymi spal Joby. Czubkiem buta dotknalem lezacych przede mna skorup. -Jesli naprawde myslisz, ze Tau tylko do tego dazy, to jak mozesz sie spodziewac, ze z aktow terroryzmu wyniknie cos wiecej niz tylko klopoty? Naoh potrzasnela niecierpliwie glowa, jakbym byl niedorozwiniety i juz do cna wyczerpal jej cierpliwosc. Przeniosla wzrok na Miye i wskazala mnie reka. Miya zgarbila sie z rezygnacja. Wyjasnila mi w standardzie: -Naoh chce, zebym to ja z toba rozmawiala, bo mowienie... -urwala raptownie, jakby ugryzla sie w jezyk, zeby nie powiedziec "do ciebie". - Mowienie bardzo ja meczy. Ja jestem do tego przyzwyczajona. - Westchnela i splotla dlonie na kolanie. - Oczywiscie wiemy o sledztwie prowadzonym przez FKT. - Pewnie dlatego, ze sama im o tym powiedziala. - Jak czesto mamy mozliwosc... porozumienia sie - dotknela glowy - z kims, kto moglby rzeczywiscie pomoc nam w rozgrywce z Tau? Naoh miala przeslanie, zobaczyla Droge... - Miya zawahala sie, szukajac w mojej twarzy zrozumienia tego, co mowi. Z ulga zobaczyla, ze kiwam glowa. - Musimy w jakis sposob sprawic, zeby poczuli, ze istniejemy. Nigdy wiecej nie zyskamy podobnej szansy. Naoh to widziala: musimy teraz do nich dotrzec, zrobic cos, co pozwoli im zrozumiec nasze cierpienie. Zerknalem w strone zaciemnionego przejscia. -I dlatego zabralas Joby'ego. - Ciekawe, czyj to byl pomysl. Jakos nie bardzo pasowal mi do Mii. - Musialo ci byc ciezko - dodalem. Podniosla glowe, a jej oczy rozjasnily sie czyms, co niemal wygladalo na wdziecznosc. -Tak - mruknela - ale musialam to zrobic. - Zerknela na siostre. -Federalni nawet nie maja pojecia o tym porwaniu - odrzeklem. - I nie sadze, zeby sie mieli o tym dowiedziec od Tau. -Ale przeciez musza sie jakos dowiedziec - upierala sie Miya. - Zabranie Joby'ego przyniesie nam wszystko, o co walczylismy. Naoh widziala Droge. - Popatrzyla teraz na siostre i zaszla miedzy nimi jakas niema wymiana. -Tau cenzuruje swoje systemy komunikacyjne i siec mediow. Jesli nie zycza sobie, zeby federalni uslyszeli choc slowo na temat tego porwania, to federalni nie uslysza. Nawet rodzice Jo-by'ego nic nie powiedza, jesli Tau im tego zabroni. Dla nich to bylaby zdrada. -Ale ty im mozesz powiedziec! - wtracila szybko Naoh. - Teraz rozumiem: tak mialo sie stac, musiales sie tu zjawic. - Zerknela na Miye, potem znow na mnie, a miala przy tym cos takiego w oczach, ze wolalem odwrocic wzrok. - Dzieki tobie FKT o nas uslyszy. -Czy naprawde wierzysz, ze sprowadzenie ich tutaj na cokolwiek sie zda? - zapytalem. -A ty nie? - odpowiedziala pytaniem. - Przeciez zyjesz wsrod ludzi. Konglomeraty boja sie FKT. Potwierdzilem skinieniem glowy. -Ale... - Nagle stanal mi przed oczyma obraz tamtej dwojki, Givechy'ego i Osuny; wyobrazilem sobie, jak tu przychodza. Ale wy guzik obchodzicie FKT. Spuscilem wzrok. Miya nachmurzyla sie, jakby byla na tyle przyzwyczajona do czytania z ludzkich twarzy, ze zobaczyla prawde i w mojej. Widzialem, jak jej zwatpienie udziela sie Naoh, a potem pozostalym, ktorzy czekali dookola niewzruszenie. -Zatem uwazasz nas za glupcow - rzucila gorzko Naoh. -Tak - odparlem, przypominajac sobie, ile niepotrzebnego cierpienia wyniknelo juz z tego porwania i ile go jeszcze przysporzy, kiedy minie pierwszy szok. Rozejrzalem sie po mlodo-starych twarzach pozostalych czlonkow HARO, na ktorych malowal sie teraz gniew i glod. Zgadywalem, co musza teraz czuc, i wiedzialem, ze powinienem czuc to samo. Ale w srodku mialem tylko pustke. -Mebtaku - mruknela Naoh, patrzac na mnie. Nie umialem tego przetlumaczyc. Miya obrocila sie na piecie i wbila w nia gniewny wzrok. -Pokaz mu Droge, Naoh - rzucila gwaltownie. Poslala mi krotkie spojrzenie. - Nie potrafimy wyrazic slowami calej Drogi, znacznie wiecej pozostaje w ukryciu. -Nie ma sensu. Predzej powroca an lirr, niz on odnajdzie Droge. - Naoh wykonala gwaltowny gest reka, ktory zapewne oznaczal "Zabierz go stad". Pozostali poruszyli sie niespokojnie za jej plecami, a na ich twarzach malowala sie mieszanina podejrzliwosci i urazy. -Zanim mnie stad wyrzucicie - odezwalem sie - moze powinniscie zapytac, o czym jeszcze wiem. - Zwrocilem sie do Mii. - Masz racje. Pomoglem ci wtedy, bo chcialem. I teraz tez chce wam pomoc. Wiem, co Tau chce zrobic z Hydranami - to samo co Fedracja robi ze wszystkimi Hydranami, ze wszystkimi psycho-tronikami... - znow przerwalem. - Nie to chcialem powiedziec. Chodzilo mi o to... -Ci ludzie - przerwala mi Naoh, kiedy Miya popatrzyla na mnie dziwnie - to choroba, na ktora nie ma lekarstwa. Zaden z nich do niczego sie nie nada. -Wiesz, ja tez staram sie w to wierzyc - odpowiedzialem cicho. - Tylko tak jakos sie sklada, ze ciagle trafiam na tych niewlasciwych. Tych, przez ktorych musze zmieniac zdanie. -Ty mozesz tak mowic - mruknela Naoh. - Masz w sobie ludzka krew. -Za rzeka to bez znaczenia - odpowiedzialem, potrzasajac glowa. - Ani nie zmienia faktow. Jesli wierzycie, ze wszyscy ludzie sa tacy sami, ze to jedna wielka zbieranina metow, czym w takim razie sie od nich roznicie? Tym razem milczeli w odpowiedzi. Zastanawialem sie, czy rozprawiaja o tym wszystkim w myslach, czy tez rzeczywiscie ich zatkalo. Nieoczekiwanie opadlem na lawke obok Mii, przygnieciony ciezarem zbyt wielu godzin bez snu. Poczulem na sobie jej wzrok. Odpowiedzialem spojrzeniem. Mimo ze bylem przygotowany na to, co zobacze, nie moglem oderwac oczu. Kiedy odzyskalem glos, sprobowalem jeszcze raz: -Znam kogos, kto moze wam pomoc. Bardzo waznego faceta z FKT, az na samej Ziemi... Naoh wybuchnela pelnym niedowierzania smiechem. -A skad ty moglbys znac kogos takiego? -Pracowalem jako ochroniarz lady Elnear taMing. - Przylgnalem wzrokiem do oczu Mii. - Zasiada teraz w Radzie Bezpieczenstwa Federacji. Miya pokiwala glowa z wyraznym zaskoczeniem. Moze nie slyszala o samej lady, ale wiedziala przynajmniej, ze Rada Bezpieczenstwa ustala polityke calej Federacji. -Natan Isplanasky to jej przyjaciel, nadzoruje dzialalnosc Robot Kontraktowych i chyba jest tam najwazniejszy. Moze zarzadzic sledztwo... -Dlaczego mialby nam pomagac? - zapytala Miya. - Roboty Kontraktowe nie zatrudniaja nas odplatnie. -Sadze, ze wam pomoze, bo dla niego liczy sie sprawiedliwosc. Naoh wydala z siebie wulgarny odglos. -Bylem kiedys robotnikiem kontraktowym - mowilem powoli. - W federacyjnej kopalni tellazjum na Popielniku. Obraczki mialy tam wartosc kurzu na drodze. Gdyby nie to, ze ktos wykupil moj kontrakt... - Nagle zamiast twarzy Mii widzialem przed soba twarz Jule taMing. Mrugnalem i pokoj wrocil na swoje miejsce. - Kiedy poznalem Isplanasky'ego, chcialem jedynie moc splunac mu w twarz. Ale kiedy sie przekonalem, co ma w glowie... - Obie patrzyly teraz na mnie, ale mi nie przerywaly. - Naprawde mial dla niego znaczenie fakt, ze federalni traktowali obraczki gorzej niz wiekszosc konglomeratow. Bylem nikim, ulicznym szczurem, swirem, ale to, przez co przeszedlem, bylo dla niego wazne. Wiekszosc zycia spedza przylaczony do sieci - i jest najblizsza Bogu osoba, jaka pewnie dane mi bedzie w zyciu zobaczyc, ale nawet on nie mogl wiedziec o wszystkich zlych rzeczach dziejacych sie we wszechswiecie. -Czy wtedy wszystko naprawil? - zapytala Miya. Wzruszylem ramionami. -Wiem, ze zrobil pierwszy krok. Tak jak mowilas: nie mozna miec sprawiedliwosci, jesli nie doprowadzi do niej prawda. - Z polusmiechem na twarzy znow podnioslem na nia oczy. - A poza tym jest mi winien cos wiecej niz jedno cholerne piwo. Opowiedz mi o wszystkim, o czym powinien sie dowiedziec. Miya znow zamilkla i popatrzyla po twarzach pozostalych. Ja takze przygladalem sie ich twarzom, dloniom, subtelnym wskazowkom toczacej sie dyskusji. W koncu znow zwrocila sie do mnie. -Mozemy ci opowiedziec. Mozemy ci pokazac... jesli masz hydranskie oczy. Nie wiedzialem, czy mowi doslownie, czy w przenosni. Skinalem glowa. Miya wstala i wyprowadzila mnie z pokoju. Dwaj mezczyzni, ktorzy byli tu przez caly czas, ruszyli z nami. Kiedy szlismy obok siebie mrocznym korytarzem, w koncu wyjawili swe imiona: Soral i Tiene. I kiedy tym razem patrzyli mi w oczy, odbijala sie w nich jedynie ciekawosc. Korytarz konczyl sie nadszarpnietymi zebem czasu spiralnymi schodami. -Patrz pod nogi - ostrzegla mnie Miya, jakby nie byla pewna, czy ja takze widze w ciemnosci. Zastanawialem sie przez chwile, po co w ogole Hydranie zadawali sobie trud budowania schodow, ale zaraz przypomnialem sobie Hanjena, ktory na piechote przyszedl z miasta w odwiedziny do Babki. Bo szanuja swoje ciala na rowni z umyslem. Wbrew moim spodziewaniem ruszylismy w gore, nie w dol. Nie pytalem dlaczego. W waskiej studni schodow bylo ciemno nawet jak dla moich kocich oczu. Zza scian dobiegaly surrealistyczne dzwieki toczacego sie gdzies niewidzialnego zycia: jakies gluche walenie, trzaskanie, grzechotanie, a od czasu do czasu cienki, wysoki gwizd. Nie umialem rozpoznac zadnych glosow, nie umialem tez nadac sensu tym przypadkowym dzwiekom. Trojka Hydran piela sie w gore w milczeniu i nie ogladala za siebie. Spirala schodow jeszcze sie zaciesnila i teraz rzeczywiscie musialem dobrze patrzec pod nogi, podazajac za nimi w glab tego tunelu milczenia. W koncu wyszlismy przez jakies drzwi prosto w czyste nocne powietrze. Wzialem gleboki wdech. Stalismy na platformie, na szczycie wiezy wznoszacej sie nad kopula dachu. Budynek pod nami byl identyczny jak setki innych, ktore widzialem dookola. Wiekszosc z nich wienczyly kopuly lub wieze, z czego nie zdawalem sobie sprawy poprzednio, kiedy wedrowalem po uliczkach w dole. Odwrocilem sie i zobaczylem przed soba twarz Mii, osrebrzona przez wschodzacy rogalik ksiezyca. Znow zapatrzylem sie na nia o moment za dlugo; szybko ucieklem wzrokiem, kiedy mnie przylapala. Zaczalem przygladac sie powierzchni znajdujacego sie obok slupa, ktory wraz z piecioma innymi podtrzymywal kolejna, mniejsza i przezroczysta kopule nad naszymi glowami. Przesunalem palcami po chlodnych freskach, naruszajac warstwe aksamitnego kurzu. Nie potrafilem rozpoznac materialu, z jakiego wykonano slupy, nie wiedzialem tez, co mialy przedstawiac obrazki na ich powierzchni. Z najblizszego slupa zwisala na lince jakas metalowa rurka. -To sie nazywa sh'an. Sluzy do... an - wyjasnila cicho Miya za moimi plecami, zawahawszy sie na chwile, jakby nie bylo ludzkiego slowa, ktore mogloby wyrazic dokladnie to, co chciala. W moim mozgu hydranskie slowo odnotowalo sie jako "medytacja-mo-dlitwa-sny". - Uzywalo sie ich, kiedy an lirr - obloczne wieloryby - przybywaly, zeby dzielic sie z nami swoimi an. Wtedy czesto padal deszcz albo snieg, dlatego sh'an jest zadaszone. - Odsunela sie, a w przestrzen miedzy nami wdarl sie zimny powiew wiatru. Wpatrzyla sie w noc. - Ale teraz juz nie przybywaja. Teraz prawie nigdy nie pada deszcz ani snieg. Spojrzalem ponad dachami w strone, gdzie resztki rzeki wylewaly sie w ciemna teraz kraine oblocznych raf, w ukryty swiat Ojczyzny. -Dlaczego juz nie przybywaja? Wzruszyla ramionami i oparla sie o niewysoki, otaczajacy platforme murek. -Z tego, co... slyszalam, Tau manipuluje magnetosfera Ucieczki, zeby przyciagnac obloczne wieloryby w miejsca, gdzie maja bardziej "produktywne" marzenia. - Potrzasnela glowa. - Ale oyasin mowi, ze porzucily nas, bo juz nie podazamy Droga i one nas nie rozpoznaja... -Oyasin? Babka? Spojrzala mi w twarz bez sladu zaskoczenia. -Tak. Skrzywilem sie. -Protz - rzucilem. - A ja nie chcialem w to wierzyc. -Ze oyasin laczy z nami wspolny cel? -Nie. Ze Protz moze miec w czymkolwiek racje. Nawet sie usmiechnela. -Do jakiego stopnia jest w to zaangazowana? -Uczy nas widziec wyraznie Droge. Uczy naszego dziedzictwa. Nie ocenia nas za to, co musimy zrobic, zeby ocalic nasz lud. Nic wiecej. -W takim razie nie ona kazala wam porwac Joby'ego. -Oczywiscie, ze nie. - W jej oczach mignal blysk irytacji. - To nie jej Droga, tylko nasza. - Zacisnela dlon w piesc, ale nie byla to grozba. Przypomnialem sobie gest przysiegi w jezyku znakow Starego Miasta. -Mowia, ze mozna latwo poznac, kiedy konglomeratowy waz-niak klamie - odezwalem sie znowu. - Usta mu sie ruszaja. Tym razem odwrocila wzrok bez usmiechu. Przyszlo mi do glowy, ze po tej stronie rzeki to powiedzenie moze byc stosowane do wszystkich ludzi. -Czy wierzysz, ze obloczne wieloryby wrocilyby tutaj, gdyby dano im wybor? Znow na mnie spojrzala. Tym razem wyraznie ja zaskoczylem. -Sama nie wiem... - Siegnela po metalowa rurke zwisajaca przy kolumnie. Niemalze z szacunkiem uniosla ja do ust, a wtedy zorientowalem sie, ze to flet. Zaczela grac. Muzyka przypominala przeplyw chmur po niebie. -Czy tak je przyzywacie? - zapytalem, a w glowie mialem pelno wspomnien o innej muzyce, z innych swiatow, pod innymi niebami. Wpatrzylem sie w cienie pod nogami. Kiedy z powrotem podnioslem wzrok, na jej ramieniu siedzial niby-nietoperz. Glaskala go z roztargnieniem. Nie bylem pewien, skad sie tu wzial. Czujnie obserwowalem zwierze. -Jeden taki probowal wybic mi oko - odezwalem sie. Znow sprawiala wrazenie zaskoczonej, ale to zaskoczenie szybko minelo. -Niektorzy tresuja taku, zeby atakowaly wszystkich, w ktorych wyczuwaja... wewnetrzne zamkniecie. -Dlaczego? - zapytalem nieco zbyt ostrym tonem. -Bo ktos, kto strzeze swoich mysli, moglby cos przeciwko nim knuc - wyjasnila niechetnie, tak jakby czula rumieniec winy, ktory palil mi twarz. - Ale taku sa lagodne... Patrzylem teraz, jak odwrociwszy glowe, delikatnie traca zwierze nosem, a ono pociera futrzasta glowka o jej czolo, wydajac z siebie miekkie pogdakiwania i popiskiwania. -To wlasnie najlepiej pokazuje, na co nam przyszlo, kiedy komus moglo wpasc do glowy cos tak sprzecznego z natura. - Patrzylem, jak probuje popchnac niby-nietoperza w moja strone. Jednak zwierze przylgnelo do niej niezgrabnie, szponiastymi lapkami wbijajac sie w gruby plaszcz. Nie mialem pojecia, czy mam czuc zaklopotanie, czy ulge. -Mowilas, ze ono wyczuwa ludzi? Telepatycznie? -Tak. - Znow to zaskoczone spojrzenie, jakby wciaz od nowa zapominala, ze nie moge o tym wszystkim wiedziec i nie umiem dojsc do tego na wlasna reke. Nie wiedzialem, czy przez to czuje sie lepiej, czy jeszcze bardziej obco. - Sa jak mebbet, ktore stad pochodza. Ale mebbet nie umieja latac. Taku sa jedynymi telepatycznymi stworzeniami na Ucieczce oprocz nas i oblocznych wielorybow. To wlasnie obloczne wieloryby je stworzyly. Zaparlo mi dech. -Naprawde wierzysz, ze zrobily to obloczne wieloryby? -To fakt. Jeszcze tysiac lat temu nie bylo na Ucieczce zadnych taku. Potrzasnalem glowa z niedowierzaniem. -Medytacja matka wynalazkow... - Ciekawe, jaki to zbieg okolicznosci je wytworzyl, tak samo jak niedokonczona twarz, ktora widzialem w rafie. Moze obloczne wieloryby poczuly sie samotne albo moze wydawalo im sie, ze samotni sa Hydranie. - Poczekaj no. Mowilas, ze obloczne wieloryby sa telepatami...? - Sam nie spotkalem dotad najmniejszej wzmianki na ten temat. Ale to by pasowalo do slow Wauno: Hydranie traktowali rafy jak cos w rodzaju skarbnicy mysli. Nagle uswiadomilem sobie, ze moja reakcja na rafy - w ich wnetrzu psycho zdawala sie na nowo ozywac - to moze nie byl zbieg okolicznosci. -W takim razie dlaczego...? -Czy w ten wlasnie sposob mieszaniec ma sie dowiadywac o tym, co utracilismy? - W powietrzu przede mna pojawila sie znikad Naoh. -Jezu! - Potoczylem sie niezgrabnie do tylu i poczulem, ze oblewam sie rumiencem, kiedy Naoh spogladala na mnie pogardliwie. -Mebtaku - rzucila. Niby-nietoperz - taku - podfrunal z trzepotem do jej twarzy. Zastanawialem sie, co znaczy mebtaku i czy moze miec cos wspolnego z tym zwierzeciem. Nie umialem powiedziec, czy niby-nietoperz cieszy sie na jej widok, czy tez jej grozi. Odsunela go na bok. Zwierze wrocilo i nagle zniknelo, jakby zazyczyla sobie, zeby przestalo istniec. Miya sciagnela brwi, ale nawet jesli zaszlo miedzy nimi cos jeszcze, nie mialem do tego dostepu. -Widzialem, jak wyglada Swirowo - powiedzialem. - Rozmawialem tez z Hanjenem... -Hanjen! - prychnela z odraza Naoh. - Ten rownie dobrze moglby byc czlowiekiem. -Oyasin mu ufa - powiedzialem, a po chwili dodalem: - Mnie takze. Naoh zerknela na siostre, jakby Miya w milczeniu poparla moje slowa. Rece Naoh drgnely, potrzasnela glowa. -Hanjen to glupiec! - rzucila do mnie, ale nie dodala nic o Babce. - Spedzi cale zycie na pluciu pod wiatr albo przycisnie ludzi o jeden raz za duzo i zlamia go tak samo jak Navu... - Urwala. - Nienawidze slow - mruknela, odwracajac wzrok. Ten jeden raz rozumialem ja doskonale. Slowa to nic innego jak puste dzwieki, nic tylko pulapki. -Ja tez - odparlem. - Ale jedynie one mi pozostaly. -Mebtaku - mruknela jeszcze raz i teraz juz bylem przekonany, ze z cala pewnoscia nie jest to komplement. W poszukiwaniu definicji grzebalem w swiezych zapasach pamieci. Na prozno. -Kto to jest Navu? - zainteresowalem sie. W oczach Naoh ukazalo sie cos, co mozna by uznac za cierpienie. W milczeniu dala znak Mii, zeby nic nie mowila. -Chcialas, zeby zrozumial, jak cierpia nasi bracia. - Twarz Mii stwardniala niespodziewanie. - W takim razie pokazmy mu Navu. Naoh pierwsza spuscila wzrok - chyba pierwszy raz, odkad zobaczylem je razem. W koncu zrobila cos, co przypominalo wzruszenie ramion. Zaraz potem dostalem odpowiedz, kiedy w mozg trzasnela mi blyskawica... 11 Nagle znalazlem sie na ulicy, zataczalem sie z zaskoczenia. Obok mnie staly Miya i Naoh. Swobodne ksztalty scian wskazywaly, ze wciaz znajdujemy sie w Swirowie. Mijali nas inni Hydranie, ale wsrod nich nie bylo ani jednego z tych, ktorzy towarzyszyli nam przedtem. Zaklalem pod nosem, bo wiedzialem, ze Naoh zrobila to specjalnie: z rozmyslem przeniosla nas bez slowa ostrzezenia.Naoh kroczyla juz sprezyscie w strone wejscia do jakiegos budynku. Miya i ja ruszylismy za nia. Miya szla obok mnie milczaca i spieta, nie odrywala wzroku od plecow siostry. Zadna z nich najwyrazniej nie obawiala sie, ze zostanie rozpoznana. Zaciekawilo mnie, czy to dlatego ze HARO mialo tak male poparcie w spolecznosci - czy wlasnie na odwrot - tak duze. Sam trzymalem glowe pochylona, nie chcac, by ktokolwiek mi sie przygladal. Raz w zyciu chcialem, zeby moje cialo stalo sie rownie niewidoczne jak moje mysli. W Swirowie trudno bylo okreslic, gdzie konczy sie jeden budynek, a zaczyna drugi, ale kiedy weszlismy wreszcie do srodka, zorientowalem sie, ze jest on duzy zarowno wedlug ludzkich, jak i hydranskich standardow. Z centralnego holu przy wejsciu rozbiegaly sie wachlarzem liczne korytarze. Miejsce to przypominalo dworzec komunikacji miejskiej: nawet teraz, w samym srodku nocy, wewnatrz ciekla nieustannie struzka ludzi. Inni siedzieli na lawkach albo drzemali na matach. Po niektorych widac bylo, ze sa chorzy, inni mieli krwawiace rany. A mimo to najbardziej niesamowite wrazenie wywarla na mnie panujaca tu cisza. -Co to jest? - wyszeptalem. -Szpital - odparla Miya. Przystanalem. -Myslalem, ze to jakas stacja. - Ale przeciez nawet stacja mialaby jakies porty dostepu albo kioski z wiadomosciami. -Nie mamy tu zadnych stacji - odpowiedziala. Zerknalem na nia, zastanawiajac sie w duchu, czy ta ironia byla zamierzona. -Nigdy nie widzialem takiego szpitala. - W porownaniu z tym nawet rozpadajace sie centrum medyczne w Starym Miescie zdawalo sie ostatnim krzykiem techniki. To bylo cos rodem z przed-kosmicznej Ziemi, tak prymitywne, ze wlasciwie zupelnie nieroz- poznawalne. Z wyrazu jej twarzy wyczytalem, iz dokladnie wie, co teraz mysle. Przeciez to swoje szkolenie na terapeutke przechodzila po drugiej stronie rzeki. Musiala widziec, jak wygladaja nowoczesne osrodki medyczne konglomeratow. -Ta nora nie wyglada tak dlatego, ze tak wolicie, prawda? - zapytalem. Jej spojrzenie ucieklo gdzies na moment. -Sugerujesz - rzucila gorzko - ze dlatego, ze dzieki swoim nieziemskim mocom umyslu mozemy sami leczyc wszystkie choroby albo rany i nie potrzebujemy ludzkich inwazyjnych metod leczenia? -Tak - potwierdzilem. -Nie. - Potrzasnela glowa, przyciskajac palce do skroni. - Nie chcemy, zeby tu tak wygladalo. - Obrocila sie powoli, rozgladajac sie po pomieszczeniu, kiedys przeciez widziala, jak takie miejsce moze wygladac. - Musimy jesc, inaczej umrzemy z glodu. Musimy cwiczyc nasze ciala, inaczej zmarnieja. Zupelnie tak jak ludzie. Jesli nas zranic, krwawimy... Obok niej ukazalo sie nagle troje zupelnie obcych osob, ktore zaraz ruszyly przed siebie, zupelnie jakby jej tu wcale nie bylo. Kobieta i mezczyzna podtrzymywali jakiegos mlodzienca wewnatrz telekinetycznej sieci, ktora go opletli. Zadne z nich go nie dotykalo - na piersi mial jedna wielka krwawa miazge, jakby go zywcem obdarto ze skory. Nie moglem pojac, jak, u diabla, Hydranin mogl zrobic cos takiego drugiemu Hydraninowi... Popatrzyl prosto na mnie, a z nosa zaczela mu kapac krew. Jego oczy skladaly sie teraz wylacznie ze zrenic, czarnych jak noc. Miotal jakies bezglosne przeklenstwa. Dwoje podtrzymujacych go Hydran mialo usta pobielale od bolu, a w oczach lzy. On sam to sobie zrobil - uswiadomilem sobie nagle. Ktos zawolal do nich z jednego z korytarzy i po chwili znow znikneli. Z wysilkiem wciagnalem oddech. -Zyjemy i umieramy... - ciagnela Miya, jakby jej ow widok wcale nie odebral tchu. - Czasem ranimy sie tylko po to, by zagluszyc bol. -Zupelnie jak ludzie - szepnalem. -Ludzie maja lepiej - mruknela. - Moga dreczyc innych. My mozemy sie targnac tylko na siebie. Przygryzlem wargi az do bolu i nic nie odpowiedzialem. Stalismy obok siebie, wpatrujac sie w pusty hol, w niemal doskonale ciche sale. Wreszcie Miya otrzasnela sie, jakby wczesniej byla ogluszona. -Tak... To prawda, ze mamy metody leczenia niedostepne dla ludzi - mowila jakby z przymusem, podniosla przerwana nic rozmowy, zeby na powrot zakotwiczyc sie w terazniejszosci. - Niektore rzeczy robimy inaczej. Czesc spraw widzimy inaczej. Tego wlasnie moglibysmy nauczyc ludzi. Cialo to nie tylko fabryka produkujaca zwiazki chemiczne, to takze system bioelektryczny... Oparlem dlon o metalowa rure, ktora piela sie po scianie obok nas, skrzywilem sie, bo zaraz wystrzelila z niej iskierka elektrycznosci. -Wiem - odparlem. -Ale ludzie w przeciwienstwie do nas nie zyja z ta swiadomoscia na co dzien... - Jeszcze raz obiegla wzrokiem cale pomieszczenie. Kiedy widziala inna osobe, dostrzegala tez od razu otaczajaca ja aureole energii, a nie tylko twarz i reszte ciala. Najprawdopodobniej potrafila tez zobaczyc, gdzie kto jest ranny albo na co choruje. - Lekarze z Tau i technicy medyczni ledwie w polowie znaja ukryte mozliwosci ciala. Nawet nie potrafia sobie wyobrazic, ile im brakuje... - Przelknela frustracje jak twarda kule. Zastanowilo mnie, jak czesto probowala bezskutecznie przekonac medykow Tau, zeby spojrzeli na leczenie z tego punktu widzenia. Myslalem o wszystkich ukrytych oznakach lekcewazenia, ktore dla niej byly zupelnie jawne, o uprzedzeniach, naciskach, ktore musiala znosic dzien po dniu tylko po to, zeby przejsc kurs przygotowawczy konieczny do rozpoczecia pracy z Jobym. Bez wzgledu na to, jakie towarzyszyly jej motywy, wymagalo to nie lada odwagi i samozaparcia. A przez czas, jaki z nim spedzila, zdolala mu pomoc tak, jak nie potrafilby mu pomoc zaden czlowiek -niewazne, jaki przyswiecal jej cel. Nadal wpatrywala sie w rozciagajace sie przed nami pomieszczenie, a ja nie wiedzialem, czy nie probuje w ten sposob uniknac mego wzroku. -Kiedys i my mielismy zaawansowana technike - odezwala sie po chwili. - Przewyzszala wszystko, co zdolali osiagnac ludzie... -Ciekaw bylem, czy to prawda, czy tylko mit, w ktory chcialo wierzyc HARO. Spuscila wzrok, jakby trapily ja podobne watpliwosci. -Tau nie udostepni nam swoich baz danych. Gdyby choc pozwolili nam na taka prace... - Urwala. - Twierdza, ze Hydranie nie sa w stanie korzystac z takich neuronowych polaczen jak ludzie. Ale to klamstwo... ...Psychotronicy nie potrzebuja wcale podlaczen... - Jej slowa przywiodly do mnie inny glos, gleboko z pokladow pamieci: ludzki swir o imieniu Martwe Oko jeszcze raz opowiadal mi, jak to bedac tylko zwyklym swirem, zdolal znalezc sposob na zamiane psychoenergii w cyberenergie, bez korzystania z biooprogramo-wania. Aktywnosc elektromagnetyczna, ktora tworzyla watek i osnowe ukrytego wszechswiata sieci, normalnie znajdowala sie poza zasiegiem zakresu funkcjonalnego psychotronika. Ale kiedy juz Martwe Oko raz odkryl, ze istnieje mozliwosc stworzenia interfejsu, nic nie moglo go powstrzymac - ani w ogole zadnego psychotronika - przed buszowaniem w nim pod postacia ducha w maszynie. Nic - z wyjatkiem prawa federalnego i karnego prania mozgu. Ale to nie zmienia w niczym faktu, ze kazdy Hydranin potrafi wytworzyc psychotroniczne cyberpolaczenie... gdyby tylko ktos mial dosc odwagi, zeby im o tym powiedziec. Martwe Oko tylko mnie zawierzyl swoj sekret i wcale nie potrzebowal sie z tego tlumaczyc. Gdyby konglomeraty albo federalni dowiedzieli sie, co robi, po calym federacyjnym kosmosie rozprzestrzenilaby sie jak zaraza nowa fala ksenofobii, a na karku kazdego psychotronika, ludzkiego czy hydranskiego, jeszcze silniej zacisnelaby sie petla przesladowan. Nie czulem sie przygotowany do takich zmian. Odwrocilem sie do Mii, wypychajac te mysl ze swiadomosci. Mii przy mnie nie bylo. Przeszukiwalem wzrokiem tlum, czesciowo z obawy, ze mnie tu porzucila, ale rychlo wypatrzylem ja po drugiej stronie sali, gdzie stala przy Naoh. Nie wiem, czym, sie zajmowaly, ale najwyrazniej nie bylem im potrzebny. Pozostalem wiec na swoim miejscu, starajac sie nie zwracac uwagi na spojrzenia, jakie rzucali mi przechodzacy obok Hydranie. Probowalem nie myslec o tym, ze nie czuje ich obecnosci ani oni mojej. Zastanawialem sie, co takiego moglo sie zdarzyc, ze obie siostry mogly tak zupelnie zapomniec o moim istnieniu, i to w publicznym miejscu. Przestepowalem z nogi na noge; skrzywilem sie, zobaczywszy, ktora juz godzina. Nie bylem pewien, czy zdolam wrocic do Riverton, zanim ktokolwiek zdazy zauwazyc moje znikniecie. Zastanawialem sie, co wtedy zrobi Kissindra. Ciekawe, co teraz robi, spi czy... Ktos mnie dotknal. Ktos przylozyl reke do przedniej czesci moich portek i mocno zacisnal. -Jezu! - zlapalem sie za krocze, w panice rozgladajac sie dookola. Nikt nie stal na tyle blisko, by mnie dotknac. Kazdy Hydranin, ktory znalazl sie w poblizu mnie, nieodmiennie staral sie szybko znalezc jak najdalej. Ale zaraz dostrzeglem stojaca po drugiej stronie sali kobiete, ktora patrzyla smialo przez tlum przemieszczajacych sie postaci. Byla Hydranka, jak wszyscy tutaj z wyjatkiem mnie. Ale zauwazylem w niej cos, co kazdy mezczyzna rozpozna instynktownie: ten stroj, spojrzenie, ktorym mnie obrzucila. Ruszyla w moja strone. Rasowa dziwka. -O moj Boze - mruknalem, bo znow cos mnie dotykalo, ale tym razem nie byla to niewidzialna dlon. Przypominalo raczej usta. - O moj Boze. Stalem jak wryty. Paralizowaly mnie pospolu niedowierzanie i odczuwane doznania, a ona w koncu znalazla sie obok. -Witaj, czlowieku - odezwala sie w standardzie. Usmiechnela sie samymi ustami, wzrokiem poszukala bransoletki, jeszcze zanim spojrzala mi w twarz. - Wiem, czego chcesz... - Urwala, bo dopiero teraz lepiej mi sie przyjrzala. Patrzylem, jak zmienia sie jej twarz, kiedy probuje obmacac moj umysl tak samo jak cialo i natrafia na mur. Na ulamek sekundy stracila opanowanie. Lecz zaraz usmiech powrocil na twarz, rownie odruchowy jak oddychanie. - Nic nie szkodzi, skarbie - mruknela. - I tak moge ci dac to, czego potrzebujesz... -To, co mi robila, stalo sie znienacka tak intensywne, ze az sie zachlysnalem. -Przestan! - syknalem, cieszac sie w duchu, ze mam na sobie kurtke. -Wcale nie chcesz, zebym przestala. - Siegnela prawdziwa reka i przejechala palcami po zapieciu. - Wiem, ze nie przyszedles do Swirowa po to, zeby spedzic noc w takim miejscu. - Wskazala glowa sale. - Chodz, spedzimy ja u mnie. Oderwalem jej rece od kurtki i siegnalem myslami, zeby zablokowac telekinetyczne przeslanie u zrodla; byla to jedyna psy-chotroniczna reakcja, nad ktora jeszcze panowalem. -Nie chce - odparlem - i nie zaplace. Odsunela sie o krok, a ja nie wiedzialem, czy zaskoczenie na jej twarzy wiaze sie z tym, co powiedzialem, czy raczej z tym, co zrobilem. Odwrocila sie i nagle znalazla sie twarza w twarz z Miya. Nastapila miedzy nimi ciagnaca sie w nieskonczonosc chwila ciszy. Zza plecow Mii wylonila sie Naoh. Prostytutka wykonala gest, ktory rozpoznalem bez trudu, a ktory odnosil sie do nich obu. Potem rozplynela sie w powietrzu. Zaklalem pod nosem. Moj czlonek przypominal rozgrzany do czerwonosci pogrzebacz. Widzialem, jak Miya szuka wlasciwych slow. -To byla... -Wiem, kto to byl - mruknalem. - Wiem, kiedy sie mnie na- gabuje. - Wzialem gleboki oddech i poczulem, ze goraco i napiecie z wolna zaczynaja ustepowac. Spojrzenia tych dwoch wystarczyly mi za zimny prysznic, ale Miya dziwnie odela wargi. -Wydawalo mi sie, ze ludziom nie wolno tu przychodzic po godzinie policyjnej - odezwalem sie ochryple. Przypomnialo mi sie Stare Miasto, ktore ozywalo dopiero noca, kiedy mrok na gorze dopasowywal sie do mroku na dole i do mroku w myslach tych ludzi, ktorzy w swietle dnia nie smieli zaspokoic pewnych apetytow. Wcale mnie nie zaskoczylo, ze sa tacy i w Tau Riverton. Zawsze znajda sie tacy, ze swoimi szczegolnymi potrzebami. Nie powinno mnie wiec dziwic, ze maja swoje sposoby, aby je zaspokoic. -Odbywa sie tu w poludnie wielki jarmark - wyjasnila Miya z twarza na powrot wyczyszczona z emocji. - Niektorzy porzadni obywatele Tau sa tak zglodniali "egzotyki", ze czasem nawet zostaja na noc. Steknalem ciezko. -Ale co ona robila tutaj? - Przeciez o polnocy w szpitalu w Swirowie chyba nie ma zbyt wielu ludzkich nocnych markow. -Pewnie musi sie leczyc - odparla kwasno Naoh. - Ja wolalabym raczej umrzec z glodu, niz zadac sie z czlowiekiem. - Odwrocila wzrok, w ktorym teraz pojawilo sie cos mroczniejszego i bardziej zlozonego niz zwykle obrzydzenie. -Moze po prostu nigdy nie bylas dostatecznie glodna - odparowalem. Zobaczylem, ze twarz Mii tezeje. Naoh odwrocila sie do nas plecami. Patrzylem, jak przelyka pelna zlosci odpowiedz, i zastanawialem sie, co takiego ja powstrzymalo i czego nie chciala mi powiedziec. Miya obrzucila mnie dlugim i badawczym spojrzeniem, z ktorego jednak nie potrafilem nic wyczytac. Az wtem jej oczy nagle sie zmienily, jakby uslyszala cos, co dla mnie bylo niedostepne. Naoh spojrzala gdzies, zaalarmowana ta sama niema wiescia. -Nie ma go! - wybuchnela, jakby tym razem nie potrafila sie powstrzymac. - Navu zniknal. -Znowu? - mruknela Miya glosem ciezkim od znuzenia. - Navu... -Nic nikomu nie powiedzial. Po prostu wyszedl. - Naoh potrzasnela glowa, drepcac w miejscu jak kot. Navu. Ciekawe, kim jest, dlaczego jest dla nich taki wazny i czemu mowia o nim tak, jak ja bym mowil o martwej palce. -W takim razie wiesz juz, gdzie go znajdziemy-rzucila Miya z rezygnacja. Nie "jak", ale "gdzie". Naoh zrobila cos, od czego Miya sie skrzywila, ale potem skinela glowa. Wymienily miedzy soba spojrzenia, ktorych zupelnie nie rozumialem. Ale zaraz zwrocily sie i do mnie. -Chodz z nami - rzucila niechetnie Naoh. - Chodz i dowiedz sie jeszcze wiecej. Zanim zdolalem odpowiedziec, poczulem, jak ich psychoener-gia oplata moje zmysly... Wszystko zmienilo sie w okamgnieniu - stalo sie znow absolutnie nieznane. Potrzasnalem glowa, czujac lekkie mdlosci - ciekawe, ile tej szarpaniny jeszcze zniose, zanim zwymiotuje. -Niech to... - zaczalem i zaraz urwalem. Stalismy w mroku najbardziej chyba klaustrofobicznej uliczki, jaka dotad widzialem w Swirowie. Ciemnosc byla tu glebsza od samej nocy, a jedyne swiatlo docieralo znad naszych glow, od in-dygowego nieba. Dookola nas znow pojawili sie Hydranie; ledwie widoczne drgniecia mowily wyraznie, ze sie nas nie spodziewali. Slyszalem stekniecia i przeklenstwa, slyszalem, ze niektorzy staraja sie odczolgac na bok. Naoh odwrocila sie i ruszyla glebiej w mroczna czelusc. Miya wziela mnie pod reke i pociagnela, udowadniajac w ten sposob, ze Naoh wcale nie przeszla przez sciane, tylko przez ukryte w niej drzwi. Poprowadzila mnie w glab korytarza w tak absolutne ciemnosci, ze nawet moje oczy nie umialy wyodrebnic w nich zadnych szczegolow. Wydawalo mi sie, ze dziewczyna kieruje sie dotykiem. Nie wiedzialem jednak, czy korzysta przy tym z rak, czy z jakiegos specjalnego zmyslu koniecznego podczas teleportacji. Poruszala sie tak, jakby robila to juz nieraz - a ja nie najlepiej sobie radzilem. W tunelu przetaczaly sie echa bezcielesnych odglosow; bylo tu jeszcze bardziej nieprzyjemnie niz tam, gdzie przetrzymywali Joby'ego. Zastanawialem sie, dlaczego nie teleportowaly sie od razu w to miejsce, gdzie chcialy sie znalezc - moze bylo to zbyt ry- zykowne. Nie mialem pojecia, jakie sa mozliwosci wysondowania minimum przestrzeni koniecznej do teleportacji. Naoh odepchnela na bok ciezki koc i zalalo nas oslepiajace swiatlo. Kiedy zanurkowalem w ukryte przejscie, natychmiast uderzyl mnie w twarz ciezki odor: uryny i niemytych cial, smrod smietnika i rozkladu. -Jezu! - Zatkalem nos, bardziej, zeby zatamowac wspomnienia niz ten smrod. Zbyt wiele widzialem takich scen w swoim zyciu. I w zbyt wielu sam bralem udzial. Tutaj znalezlismy cos kolo tuzina osob, samych Hydran, kucali na podlodze lub opierali sie o oblazace z farby sciany pokoju bez okien. Dwoch albo trzech podnioslo sie z ziemi i gapilo na nas bez slowa. Zywe trupy. Nie mialem pojecia, co biora, ale tak naprawde nie ma to zadnego znaczenia - koniec koncow wszystkie narkotyki sa takie same. -Navu! - zawolala Naoh, wkraczajac w glab pokoju, jakby byl zupelnie pusty. Miya podazyla za nia rownie smialo, ale nie nastapila przy tym ani na jedna z lezacych bezwladnie dloni. We dwie dzwignely z ziemi jakiegos narkomana i oparly go o sciane. Cos do niego mowily, na glos, ale tak cicho, ze nic do mnie nie docieralo. Ruszylem w ich strone wsrod zduszonych mamrotow skarg, zaduchu i brudu. Cos poprzyklejalo mi sie do podeszew butow, ale co - o tym juz wolalem nie myslec. Wbilem wzrok przed siebie i nie patrzylem na nikogo dluzej niz to absolutnie konieczne. Stojacy przede mna Navu wygladal lepiej niz wiekszosc z nich - nie tak zaglodzony i nie tak brudny. Ale przeciez dopiero co zwial z osrodka rehabilitacji. Zatrzymalem sie tuz przed nim. Miya i Naoh obejrzaly sie na mnie, za jakas obopolna zgoda urywajac nagle rozmowe. -Wasz brat? - zapytalem Miye. -Nie - odpowiedziala Miya tonem, z ktorego wywnioskowalem, ze Navu nie moze byc nikim innym, jak tylko kochankiem Naoh. Bylym kochankiem. Znow odwrocila do niego wzrok, kiedy poruszyl sie niespokojnie w tym ich uchwycie. Z wyrazu jego twarzy widac bylo jasno, ze wcale nie ma ochoty tkwic uwieziony miedzy nimi dwiema, ale nie zniknal. Zastana wialem sie przez chwile, czy nie blokuja mu psycho, zeby nie uciekl. Popatrzyl teraz na mnie. Widzialem, jak stara sie skupic wzrok na mojej twarzy. -Co, Miya? - wybelkotal. - Tera sie pieszysz z luzmi? Wiedzialem juz, na jakich jest prochach i dlaczego nie zniknal, dlaczego pozostale cpuny sa wciaz dookola. Zlocista skora na twarzy Mii zrobila sie cynamonowa. Odepchnela go od siebie. Naoh takze go puscila. Zjechal po scianie i znow siedzial na-burmuszony na podlodze. -Zostacie mie, dziwki - mruknal. Ludzkie slowo sterczalo wsrod hydranskiej mowy jak wzniesiony groznie palec. -Budzisz obrzydzenie - odezwala sie Naoh. Tracila go stopa. - Wstawaj, ty zalosny... Zlapalem ja za ramie i pociagnalem. -Przestan. Jakas nienamacalna sila strzasnela moja dlon z jej rekawa. Kiedy na mnie popatrzyla, miala w oczach ten sam bol i obrzydzenie, jakby kontakt ze mna byl dla niej zbyt podobny do kontaktu z nim. Cofnalem sie i pozbylem nieprzyjemnego odczucia. Miya przykucnela przy Navu. Patrzylem, jak probuje zmusic go do jakiejs reakcji, ale mezczyzna odwracal od niej twarz. Zobaczylem tez na jego szyi przylepke z narkotykiem - to nefaza. To samo co zaaplikowaly mi korby. Daja je wszystkim swirom, zeby nie mogli uciec... Ucieczka - tego wlasnie chcial, tego pragneli wszyscy w tym pomieszczeniu. Ucieczki od Daru, ktory sprawial, ze sa wyjatkowi i ze cierpia. -Jesli tak to odbierasz - odezwalem sie do Naoh - to po co w ogole po niego przyszlas? -Nie masz pojecia, jak to odbieram! - warknela. Nie moglem zaprzeczyc. Spuscilem wzrok. Miya wstala, zgarbiona pod niewidzialnym ciezarem. -Navu... - rzucila jeszcze, nie odrywajac od niego wzroku i wyciagajac przed siebie reke. Nie podniosl wzroku. On ani nikt inny. Nawet gdybysmy byli z Korporacji Bezpieczenstwa i chcieli go zaaresztowac - mogliby- smy go wywlec stad wsrod kopniakow i przeklenstw - nikt nie ruszylby palcem, zeby mu pomoc. Nagle poczulem, ze sie dusze. Obrocilem sie i ruszylem w strone wyjscia, potykajac sie o cudze nogi i depczac po rekach. Miya ruszyla za mna, za nia Naoh. Moze i one mialy dosc. Stalem na zewnatrz, na uliczce i robilem glebokie wdechy. -A wiec, mebtaku, musiales odwrocic twarz? - Naoh objela szerokim gestem uliczke i pokoj w zrujnowanym budynku, z ktorego dopiero co wyszlismy. Wydawalo mi sie, ze dostrzegam na jej twarzy mokre slady, ale przy tym swietle nie moglem byc pewien. - My niestety nie mozemy sie odwrocic... - Jej glos sie zalamal - z wscieklosci czy smutku, trudno stwierdzic. -To nie dlatego - odparlem ochryplym glosem. -W takim razie dlaczego? - zapytala Miya. Jej slowa byly chlodne i spokojne jak delikatny blask ksiezyca, ktory splywal az do miejsca, gdzie stalismy. Nie moglem sie nadziwic, skad bierze sile, zeby tak swietnie nad soba panowac, kiedy wszyscy dookola zdaja sie tracic wszelka samokontrole. Moze to, ze tak wiele czasu spedzila wsrod nienawidzacych Hydran ludzi, nauczylo ja wiecej, niz sobie uswiadamiala. -Ja... - zalamal mi sie glos. - Chyba nie ma znaczenia, skad sie jest. Cpuny sa wszedzie takie same. Naoh obrocila sie na piecie. Telekinetyczna sila rzucila mna o sciane budynku. -Naoh! - Miya sila woli powstrzymala sie, by nie podejsc teraz i nie stanac przy mnie. Potrzasajac glowa, oderwalem sie od sciany. -Mowilem tylko o wlasnych doswiadczeniach. Miya dotknela glowy, potem wzruszyla ramionami na znak, ze nic nie rozumie. -Znales jakiegos narkomana? -Sam bylem narkomanem. W srebrzystym swietle zobaczylem, jak wymieniaja spojrzenia. -Kiedy? - dopytywala sie Naoh. -Dawno temu. -Dlaczego? Sam pewnie nie zadalbym takiego pytania, ale nalezalo odpowiedziec. -Pewnie z tych samych powodow co tamci. Przez dluzsza chwile milczala. -Przestales. Jak? Zdalem sobie sprawe, gdzie przebywa teraz myslami, i zrozumialem, o co tak naprawde mnie pyta. Ale nie znalem odpowiedzi. Potrzasnalem tylko bezradnie glowa i odwrocilem wzrok. -Skad oni biora prochy? - zainteresowalem sie po chwili. Kiedy wzrok przywykl do ciemnosci, zaczalem w niej wyrozniac sylwetki-cienie kolejnych narkomanow. Naoh rzucila Mii spojrzenie, ktorego nie potrafilem odszyfrowac. Ta spuscila wzrok i nic nie odpowiedziala. Znow zaczalem sie zastanawiac, czego nie chca mi powiedziec i z jakiego powodu. -Opowiedz nam, kim jestes - mruknela Miya, w sposob bolesnie oczywisty zmieniajac temat. - Opowiedz nam, co ci sie stalo, co sie stalo z twoim Darem. Nawet nie wiem, jak ci na imie. Przyszlo mi do glowy, ze to Babka mogla jej powiedziec, gdzie mnie szukac. Ciekaw bylem, co tak naprawde wie. Mialem serdecznie dosc uczucia, ze na calej tej zakichanej planecie wszyscy na moich oczach obgaduja mnie za plecami. -Nazywam sie Kot - odparlem. -A twoi rodzice...? - naciskala, a w jej glosie uslyszalem cos, czego nie moglem odczytac w myslach. Mowilo mi, ze to, co za chwile powiem, jest wazne, o wiele wazniejsze od mojej niecheci do dzielenia sie przeszloscia z obcymi. Oparlem sie o chlodna powierzchnie sciany. -Moja matka byla Hydranka. Moj ojciec... nie. - Podnioslem oczy na pasmo nieba, a potem z powrotem opuscilem je na te uliczke, w ktorej zdazylem sie juz poczuc jak na wlasnych smieciach - az za bardzo. - Urodzilem sie na Ardattee, w miejscu zwanym Starym Miastem. Matka umarla, kiedy bylem maly - ktos ja zabil. Czulem, jak umierala... - Otarlem usta wierzchem dloni. -Czy to dlatego pomogles mi tamtego wieczoru? - szepnela Miya. Przymknalem oczy i skinalem glowa. -Bo kiedy ona potrzebowala pomocy... nikogo nie bylo. - Czu- lem na sobie dotkniecie Mii i nagle potrzebowalem calej sily woli, zeby sie nie rozkleic. - Stracilem Dar. Przez dlugi czas zylem jak... czlowiek... Az wreszcie jednego dnia zgarnelo mnie z ulicy FKT. I momentalnie od zycia zbednego smiecia w rynsztoku Starego Miasta przeskoczylem prosto w swiat ze snow. Obiecali mi bransolete danych, przyszlosc, takie zycie, o jakim nie wazylem sie nawet snic - jesli bede z nimi wspolpracowal. Ludzie z FKT doprowadzili mnie do porzadku i posklejali mi mozg na tyle, zebym mogl funkcjonowac jako Psychotronik. Bylem telepata, niczym wiecej, ale za to swietnym. W koncu mialem cos, z czego moglem byc dumny, cos, co naprawde nalezalo do mnie. Cos, czego nikt nigdy nie bedzie w stanie mi odebrac. Wreszcie tez mialem cos do stracenia. Federalni nie zabrali sie do rehabilitacji garstki psychotronikow tak z dobroci serca. Tajny spisek konglomeratow przewozowych wynajal psychotronicznego terroryste, ktorego federalni znali tylko pod pseudonimem "Quicksilver", zeby wynegocjowal dla nich udzialy w wydobyciu zloz tellazjum. Krysztaly tellazjum to cos, dzieki czemu dzialala cala galaktyka - zaden z ludzkich wynalazkow w dziedzinie przechowywania danych nie mogl dorownac pojemnoscia ich supergestej strukturze czasteczkowej. Tellazjum umozliwialo podroze miedzygwiezdne i dalo FKT do reki ekonomiczny bat na niezalezne kartele. Quicksilver byl naprawde zywym srebrem - ciagle przemykal federalnym miedzy palcami. Doszli zatem do wniosku, ze ogien nalezy zwalczac ogniem, i poslali przeciw niemu stracenczy oddzial swirow-tajniakow. W jego sklad wszedlem i ja. -Przeszkodzilismy mu, ale musialem go zabic. - Sluchalem wlasnego glosu, ktory opowiadal te historie, a kazde slowo bylo rownie puste jak to miejsce w glowie, na ktorym zlozylem w ofierze umysl Quicksilvera. - Po tym juz nikt nie potrafil mnie poskladac... To dlatego jestem... zamkniety. - Dotknalem glowy. Nagle przyszla mi na mysl Kissindra Perrymeade. Drugi brzeg rzeki zdawal sie oddalony o lata swietlne i wciaz odplywal coraz dalej. Miya wciagnela gleboko powietrze, jakby na jakis czas zapomniala o oddychaniu. Wypuscila powietrze z obloczkiem pary. Palcami skubala niespokojnie kaptur kurtki; znow przylapalem ja na tym, ze przypatruje mi sie dziwnie. Przez dluga chwile wytrzymywalem to jej spojrzenie, zanim wreszcie ucieklem wzrokiem na bok. Wyjalem kamfe i przygryzlem, zeby miec pretekst do milczenia. Potem zerknalem na Naoh. Jej twarz takze sie zmienila, ale zupelnie inaczej. Ciekawe, czy pozostalo w niej jeszcze miejsce na jakies uczucia poza gniewem i gorycza. Ale tym razem jej zlosc nie byla wymierzona we mnie. -Oni ci to zrobili? - Dotknela glowy. - Ludzie? Zawahalem sie, zanim skinalem glowa, bo sam nie bylem pewien, czy tak wlasnie chce patrzec na te sprawe, mimo iz jakas czesc mnie zawsze tak uwazala. -Jak mogles dalej zyc wsrod nich? Podnioslem oczy na skrawek nieba nad nami. -Nie mialem dokad pojsc. - A jednak wiedzialem, ze to nie do konca prawda, wiedzialem, ze nie obwiniam calej ludzkiej rasy o to, co mi sie przydarzylo. Kiedy zabijalem Quicksilvera, sam dokonalem wyboru i tylko on przytknal mi wtedy pistolet do glowy. Zabilem go, zeby ratowac wlasne zycie... oraz Jule taMing, ktora byla dla mnie wtedy wazniejsza niz zycie. Wiara, ze mialem wtedy wybor i ze postapilem wlasciwie, byla moja jedyna nadzieja na to, ze odzyskam kiedys zaufanie do siebie na tyle, aby moc korzystac z Daru. Ale nie wiedziec dlaczego wszystko teraz zdawalo mi sie rownie odlegle jak blyszczaca siec Tau Riverton. Znow spojrzalem na Naoh. -Nie ma dla mnie miejsca wsrod ludu mojej matki. Jesli potrzebowalem na to dowodu, to uzyskalem go, przyjezdzajac tutaj. -Mylisz sie. Jestes jednym z nas... - odpowiedziala Miya w naglym uniesieniu. Przeniosla spojrzenie na Naoh, ale ta ani drgnela. Zacisnela usta, lecz nie zaprzeczyla. - Rada nie przemawia w imieniu nas wszystkich. Nigdy nie przemawiala. - Miya patrzyla teraz na mnie. - Wycierpiales wiele od ludzi, tak jak kazdy Hydranin, tak jak Joby. -Nie jestem ofiara. - Poczulem na twarzy plomien rumienca, przypomniawszy sobie wszystko, co mowila mi wczesniej Kissindra. - Od smierci matki kazdy dzien zycia spedzilem na walce o prawo do dalszego istnienia. I kazdego dnia wygrywalem... -Glos zaczal mi drzec, wiec zamknalem usta i nie dokonczylem. Miya wpatrywala sie we mnie z przekrzywiona glowa, tak jak to robili wszyscy tutaj, kiedy czegos nie rozumieli. -Nie jestem bezradny. -Jestes sam - odpowiedziala z bezmiernym smutkiem w glosie. Nie bardzo wiedzialem, czy to ma byc odpowiedz, czy po prostu kolejna zmiana tematu. - Ale nie musisz byc sam. - Siegnela reka i zatrzymala ja, zanim znowu mnie dotknela. Przenioslem wzrok od niej do Naoh, a potem na szydercze cienie obserwujace nas z mroku. -Nie nienawidze ludzi... -Ja tez nie - mruknela Miya. Ale mowila tylko we wlasnym imieniu. - Musimy sie stad wydostac. - Powiedziala to na glos, zeby tym razem mnie ostrzec, zanim ich umysly wessa mnie w wir absolutnej czerni. Znalezlismy sie z powrotem tam, skad wyruszylismy, w pustym mieszkaniu, gdzie przetrzymywali Joby'ego. Byli tam Soral i Tiene razem z dwoma innymi czlonkami HARO. Tym razem najwyrazniej sie nas spodziewali. Kiedy sie pojawilismy, obrzucili nas krotkimi spojrzeniami, a potem wrocili do niemej dysputy, gestykulujac i dziobiac powietrze palcami wskazujacymi. Tam gdzie wskazali, trzaskaly wyladowania elektryczne. Patrzylem, jak kobieta unosi sie ze skrzyzowanymi nogami, tak jakby nadal siedziala na podlodze. Taku, ktoremu dokuczali wczesniej, spalo teraz spokojnie w waskiej niszy w scianie, z glowa wetknieta pod skrzydlo. Miya obrzucila jednym spojrzeniem umyslowe blyskawice dyskutantow i sciagnela brwi. -Dosyc! Wszystkie glowy obrocily sie w jej strone, najpierw pelne urazy, wypieranej stopniowo przez poczucie winy. Lewitujaca kobieta opuscila sie z wolna na podloge. Ktos inny po prostu zniknal. -Co zlego robili? - zapytalem zdziwiony. -Lagra. Popisywali sie - mruknela z irytacja, przechodzac odruchowo na standard, jakby nie chciala, by nas podsluchano. - Marnuja Dar. Uzywaja go w glupi, niebezpieczny sposob, jakby to byly tylko nic nieznaczace sztuczki. Jak... jak... - zaciela sie, probujac znalezc analogie zrozumiala dla czlowieka. -Rozumiem - rzucilem miekko. Popatrzylem w strone, gdzie spal Joby. - Co mowilas przedtem o Jobym? - zapytalem. - Co mu zrobili ludzie? - Dla mnie wygladalo to tak, jakby Tau uczynilo wszystko, co w ludzkiej mocy, zeby pomoc jego rodzicom. Do tego stopnia, ze dopuscili Miye na tyle blisko keiretsu, iz mogla ich zdradzic. Lecz mimo wszystko pamietalem zdjete naglym przerazeniem twarze Natasow, kiedy sadzili, ze tkwia miedzy telepata z jednej strony a przedstawicielami sterujacej ich zyciem biurokracji z drugiej. -Uszkodzenia w jego ukladzie nerwowym powstaly w wyniku wypadku w laboratoriach, w czasie prac nad materialem z rafy. Jego matka byla wtedy w ciazy. - Miya, wyraznie znuzona, przysiadla na lawce. - W czasie obrobki wstepnej ktos przeoczyl toksycznego wirusa. Ling nazwala go "choroba o wolframowych szponach". Wyzarl sobie droge przez dwa poziomy izolacji, zabijajac wszystkich w srodku, zanim Tau zdolalo zareagowac. Srodki zaradcze Tau razem z wirusem zabily jeszcze setke ich ludzi... Skrzywilem sie, patrzac, jak Miya splata palce dloni, by opanowac zdenerwowanie. Przypomnialo mi sie, ze Hydranie na ogol sa spokojni i zaczalem sie zastanawiac, czy ta ruchliwosc to nie nawyk przejety od ludzi. W przeciwnym razie co mozna sadzic o jej stanie ducha? Podniosla na mnie oczy, dziwnie zazenowana. -Ling pracowala wtedy na obrzezach zakazonego regionu i miala na sobie kombinezon ochronny - mowila dalej, nadal z tym samym pozornym spokojem w glosie. - Byla pozniej bardzo chora, ale nie umarla. Mowila mi, ze sama nie wie, czy uszkodzenia Jo-by'ego spowodowala choroba, czy "lekarstwo". -Czy stalo sie to wskutek zaniedbania ze strony Tau? - zapytalem. - Czy to dlatego sa tu federalni? -To bylo wyrazne zaniedbanie. - Wzruszyla ramionami. - Zreszta nie pierwsze. Naukowcy Tau sa przepracowani, a w zakladach zatrudniaja za malo personelu. Burnell mowi, ze wciaz ma do czynienia z naruszaniem przepisow bezpieczenstwa i zle konserwowanym sprzetem. Eksploatacja raf jest bardzo kosztowna. Tau dokonuje za duzo ciec, zeby wyjsc na swoje. -A wiec to Natasowie doniesli wladzom... -Nie! - Potrzasnela przeczaco glowa. - Nie mogliby. Ling wiedziala, ze Joby urodzi sie z uszkodzonym ukladem nerwowym. Lekarze powiedzieli jej tez, ze kazde nastepne dziecko najprawdopodobniej urodzi sie martwe. Ci z Tau zapewnili ja, ze jesli nie zlozy zazalenia, zapewnia dziecku najlepsza pomoc. Jesli zlozy, Joby nie dostanie nic - wszyscy troje nie beda mieli nic. Przestana nalezec do keiretsu. Mimowolnie zacisnalem dlonie. Nie ma niewinnych. Rodzice Joby'ego ukrywali wielka rzecz. Podobnie jak Tau. -W takim razie wszystkie skargi na Tau sa prawdziwe, daje glowe... - Urwalem, uswiadamiajac sobie, co wlasciwie mowie. Jesli Tau zdaje sobie sprawe, ile Miya wie - a najpewniej doskonale zdaja sobie sprawe - ona takze ryzykowala glowe, zabierajac Joby'ego. A jesli kiedykolwiek zorientuja sie, ze i ja o tym wiem, moge sie uznac za trupa. -Miya - zwrocilem sie do niej - chce wam pomoc. Skontaktuje sie z Isplanaskym. Ale on jest na Ziemi, wiec minie troche czasu, zanim zdola wplynac jakos na Tau albo na zmiane waszej sytuacji. A Tau jest niebezpieczne. Nie przypierajcie ich do muru. Zniszcza was, jesli tego bedzie wymagal ich interes. To, co zrobiliscie, sciaga niebezpieczenstwo na glowy nie tylko wasze, ale i wszystkich innych po tej stronie rzeki. Miya pokiwala glowa bez zbednych pytan czy zdziwienia. Naoh nie zareagowala. Wiedzialem, ze wszystko slyszala, ale nie mialem pewnosci, czy zrozumiala, o czym mowie. Inni czlonkowie HARO stali za nia w milczeniu. Nie umialbym powiedziec, czy w ogole nadazali za wszystkim, nie wiedzialem tez, co dzialo sie w tej chwili miedzy nimi a Naoh. Ale przynajmniej przestali sie juz natrzasac z mojego pochodzenia. Jeszcze raz popatrzylem na Miye. -A co z Jobym? - zaczalem powoli, niepewnie. - Jesli mi zaufacie, moge zabrac go z powrotem... -Wracaj sam. I to juz - odparla Naoh. - Dziecko zostaje z na mi, dopoki nie otrzymamy wszystkiego, czego nam trzeba. - Koniec dyskusji. Miya popatrzyla na siostre, jakby juz-juz miala zaprotestowac. -Odeslij go z powrotem - rozkazala Naoh. Miya pokiwala glowa. Kiedy odwrocila sie w moja strone, jej twarz w swietle lampki wydala mi sie zupelnie pozbawiona kolorow. W tej chwili jak uderzenie obucha spadlo na mnie nagle wyczerpanie, ale nie tyle fizyczne, ile raczej psychiczne. "Odeslij go z powrotem". Jak jakas paczke. -W porzadku - odezwalem sie. - Moge wracac. -Zabiore cie - powiedziala Miya niemal lagodnie, jakby mnie nie slyszala, a moze wlasnie dlatego, ze uslyszala. - Jest zbyt pozno, zebym mogla zostawic cie nad rzeka. Gdzie nocujesz? - Powiedzialem jej, a ona kiwnela glowa. - Pomysl o swoim pokoju. Zawahalem sie. -Nie umiem sie teleportowac - mruknalem. - Nigdy nie umialem. Nie mozesz... -Ale wiesz, gdzie wszystko jest - odparla z przekonaniem, ktorego nie czulem, a wiec i nie moglem dzielic. - Gdzies w glebi ducha zawsze wiesz, gdzie sie znajdujesz. Urodziles sie z tym, bo masz Dar. Wtedy dopiero pojalem: to cos, co ludzie lubia nazywac szostym zmyslem, wchodzi w sklad wyposazenia kazdego psychotronika, tak samo jak eidektyczna pamiec. Psychotronik zawsze dokladnie wie, gdzie jest, tak dokladnie jak rozne inne stworzenia, ktore ludzie wola uwazac za mniej inteligentne. Ptaki, ryby, stada zwierzat migruja o cale tysiace kilometrow - dalej niz potrafi sie teleportowac psychotronik. Ale psychotronikowi nie wystarczy pamietac, jak wyglada dane miejsce. Teleportujacy sie musi odczuwac lokalizacje w przestrzeni, wyczuc zmieniajace sie gestosci, odtworzyc sobie trojwymiarowe wspolrzedne z dokladnoscia do ulamka milimetra - inaczej swoj skok do domu moglby zakonczyc pogrzebany w podlodze. -Jestes pewna, ze potrafie? - upewnilem sie. Nigdy swiado- mie nie korzystalem z tego zmyslu, nawet wtedy kiedy panowalem nad wlasna psycho. -Zaufaj sobie - odparla. - I zaufaj takze mnie. -Wydaje sie, ze juz nie moge inaczej - mruknalem i kiedy popatrzyla w moja strone, poslalem jej lekki usmiech. Potem wbilem wzrok w podloge i skupilem mysli wokol obrazu pokoju hotelowego - myslalem o wszystkim - czym jest i czym nie jest - co mogloby miec dla nas znaczenie. Dotknela dlonia mojego ramienia, podnioslem wzrok. Poczulem nasz myslowy kontakt - delikatny i obcy. Poczulem jednoczesnie, ze rozdzwonily mi sie w srodku wszystkie alarmy, kiedy siegnela mi do glowy po wskazowke, po drogowskaz. Mysli zaczely rozsypywac sie w panice. Zwalczylem ja pewnosc Mii pozwolila mi odzyskac rownowage i myslalem juz tylko o pokoju, o hotelu, o widoku z okna na nocne miasto... Poczulem, jak cos we mnie puszcza, i znow wszystko sie zmienilo... 12 Stalem teraz w swoim hotelowym pokoju i patrzylem przez okno na nocne miasto. Az sie zachwialem, kiedy dotarlo do mnie, na co spogladam. Poczulem sie jak lunatyk. Otaczaly mnie trzy solidne sciany, solidny sufit nad glowa i podloga pod stopami. Zobaczylem bezosobowe drzwi mojego pokoju, lozko, ktore wygladalo, jakby nikt nigdy w nim nie spal... i Miye.-Jasna cholera. - Ciekawe, czemu odkad postawilem stope na tej planecie, wszystko, co mi sie przydarza, jest jak ze snu. - Udalo sie. Pokiwala glowa, zdyszana, ale usmiechnieta. Taki sam usmiech widzialem na jej twarzy przed chwila, ale w zupelnie innym miejscu. Zdalem sobie sprawe, ze chce mi w ten sposob cos udowodnic - cos, o czym sam doskonale wiedzialem, kiedy zdarzaly sie chwile, gdy spogladalem na siebie bez nienawisci. To samo usilowali mi przekazac ci wszyscy, ktorzy pracowali z moja psycho, ale od niej jakos nie bolalo. Ku swemu zaskoczeniu odpowiedzialem jej usmiechem. -Dziekuje. Wzruszyla lekko ramionami. Zastanowilo mnie, czy to hydranski gest, czy ludzki. -Zachowaj podziekowania do czasu, kiedy przekazesz informacje czlowiekowi z FKT. Wtedy moze nie bedziesz mial ochoty mi dziekowac... - Stala napieta jak dzikie zwierzatko, gotowa znik- nac na pierwszy znak, ze ktos sie tu zbliza. Ale przy tym nie odrywala spojrzenia od mojej twarzy - spojrzenia, ktore bladzilo po niej jak pieszczota. Kiedy tak na mnie patrzyla, czulem, ze po plecach biega mi lodowato-goracy dreszcz. Ugryzlem sie w jezyk; zalowalem, ze nie moge byc pewien, czy dobrze rozpoznaje to, co widze w jej oczach. Zalowalem, ze nie moge tego wyczytac w jej myslach... -Musze isc. - Spojrzala w strone okna, potem znow na mnie, a jej palce bladzily bezwiednie po zapieciu kurtki. -Ja... Poczekaj - mruknalem. - Wcale nie musisz isc. Tu jest bezpiecznie. Odpocznij chwile... Musisz byc zmeczona. - Przeskoczylem z powrotem na standard, bo mowienie po hydransku wciaz stanowilo dla mnie duzy wysilek. Zawahala sie, jakby sadzila, ze wyczytalem cos z jej mysli, i teraz tego zalowala. Ale pokiwala glowa, a potem usiadla w jednym z bezosobowych hotelowych foteli i potarla oczy. Kiedy przestapilem z nogi na noge, gwaltownie podniosla glowe. Pozostalem wiec na swoim miejscu, bo choc mialem ochote usiasc, nie chcialem jej sploszyc. -Ty tez - odezwala sie. -Co ja? - zdziwilem sie. -Jestes zmeczony - odparla cicho, z twarza ukryta w cieniu. Skinalem glowa, czujac, ze na usta powraca mi usmiech. Zastanawialem sie przez chwile nad tym, jakie moge miec powody do radosci, i doszedlem do wniosku, ze wszystkie wiaza sie nieodlacznie z jej osoba. -Jeden moj znajomy powiedzial mi kiedys: "W krolestwie slepcow jednookiego ukamienuja". Z jej twarzy widzialem, ze nie rozumie. -Mial na mysli ludzkich psychotronikow, ktorzy probuja jakos zyc wsrod innych ludzi. Ale powiedzonko pasuje tez do wielu innych sytuacji. Pasuje do tej, w ktorej my jestesmy, zawieszeni miedzy dwoma swiatami. - Tylko zgadywalem, mialem ledwie tyle pewnosci, by odwazyc sie powiedziec to na glos. Jej usmiech zniknal. Wbila wzrok w podloge. - Nie wlaczylas sie w program Perrymeade'a tylko po to, zeby HARO mialo swego agenta po tej stronie rzeki. -Nie - odpowiedziala, i tym razem ton jej glosu nie byl juz tak bardzo spokojny. - Zdawalo mi sie... - Zaczerpnela powietrza i sprobowala od nowa. - Wierzylam, ze to moze byc poczatek tej drogi, ktora obiecywal nam Hanjen... Ze w koncu przed czlonkami Wspolnoty otworza sie nowe perspektywy, kiedy ludzie zobacza, ze mi sie udalo. Hanjen mial wielkie nadzieje... -Hanjen? Ten z Rady? -Tylko on jeden probuje jakos pomoc nam wszystkim. Ale jest w mniejszosci i w dodatku boi sie do tego przyznac. -Jak to sie stalo, ze wybral akurat ciebie do tego szkolenia? -On... - znow urwala. - Byl przyjacielem naszych rodzicow -Naoh i moich. Zanim umarli. -On i Perrymeade maja ze soba wiecej wspolnego, niz mogliby sie spodziewac - mruknalem, myslac o Kissindrze. -Tak jak my... Podnioslem glowe, ale ona juz uciekla wzrokiem na bok. Zaraz tez podniosla sie z fotela i podeszla do okna. -Miya? - zagadnalem, nagle pelen obaw, ze zniknie. - Miya, ja... - zaczalem, ale zabraklo mi odwagi. Wepchnalem rece w kieszenie, rozpaczliwie poszukujac w glowie jakiejs spojnej mysli. Zamiast niej znalazlem w kieszeni kule z obrazkami, ktora w Swirowie bawili sie Soral i Tiene. Przyjrzalem sie jej z czyms w rodzaju niedowierzania. Kiedys juz cos takiego widzialem, taki hydranski przedmiot. Wtedy takze bezwiednie go zabralem - zupelnie jakby mi sie nalezal. Przypomnialem sobie, jak milo trzymalo sie go w reku, byl cieply i jakby zywy. Obrazy w srodku zmienialy sie, kiedy tylko chcialem. Kula i wtedy nie nalezala do mnie, zupelnie tak samo jak ta, ktora trzymalem teraz. Ta wciaz jeszcze miala w srodku wizerunek taku, bo mnie zabraklo juz magicznej sily, zeby zmienic go w cos innego. -Przepraszam - wymamrotalem. Wyciagnalem kule w jej strone. - Przepraszam. Przyjrzala sie lezacemu w mojej dloni przedmiotowi, palcom, ktore sila powstrzymywalem od zacisniecia sie na nim. -Zatrzymaj ja. - Zdawalo mi sie, ze spojrzeniem przenika moje cialo, zupelnie tak samo jak przezroczysta kule zyczen. Wsunalem kulke z powrotem do kieszeni. Wypelnila pusta przestrzen tak, jakby tam wlasnie znajdowalo sie jej miejsce. -Skad one sie biora? Czy to wy je robicie? -Nie - odparla. Dlonie wsunela w rekawy kurtki. - To pozostalosc z dawnych czasow. Teraz juz nie umiemy robic takich rzeczy. Przypomnieli mi sie Soral i Tiene, ktorzy zabawiali sie kawalkiem wlasnego dziedzictwa jak jakas tania blyskotka. Nie mialem pojecia, dlaczego tak postepuja. Miya nazwala to lagra. Popisy. Bezczeszczenie Daru. -Kiedys tez taka mialem. -Dostales od rodziny? -Nie. - Znow wsunalem reke do kieszeni, wyobrazajac sobie wizerunek taku we wnetrzu kuli. - Co znaczy mebtaku? Twoja siostra tak mnie nazwala, a ja nie wiem, co to znaczy. Jej palce ruszyly w kolejna niespokojna wedrowke po rekawach kurtki. -Nic takiego. - Potrzasnela glowa. - Tylko tak glupio palnela, bo cie nie znala. Juz wiecej tak nie powie. -Ale co to znaczy? W koncu zdolala jednak na mnie spojrzec. -Jest taka stara historia... O mebbet, ktory bardzo pragnal byc taku, zeby znalezc sie blizej an lirr. Mebbet poszedl wiec do ludzi i blagal, zeby go zmienili, tak by mogl zostac taku. A ludzie dali mu sztuczne skrzydla i wlozyli do glowy cos, co sprawilo, ze mogl slyszec to samo co taku... Ale nadal nie byl taku, a prawdziwe ta-ku nim gardzily. Nie byl juz takze mebbet, a inne mebbet nie chcialy przyjac go z powrotem. "Jestes niczym" - mowily. A wiec zyl samotnie do konca swoich dni i umarl ze zlamanym sercem. -Aha. - Przysiadlem na niskiej komodce niedaleko okna i poczulem, ze krew, ktora odplynela mi z twarzy, powraca teraz ze zdwojona sila. -Naoh sie mylila - dodala niemal ze zloscia, jakby miala do siebie zal o to, ze mi opowiedziala te historie. - Teraz, kiedy cie zna, juz tego nie powtorzy. Teraz, kiedy nam pomagasz... - Odwrocila sie plecami. - Musze isc - rzucila cicho. - Nie powinnam byla tak dlugo tu zostawac. Musze isc. - Zaczela sie koncentrowac, przygotowywac do znikniecia. -Miya... - zawolalem cicho, wypelniony nagla, beznadziejna potrzeba. Jeszcze raz podniosla na mnie wzrok. -Dotknij mnie - szepnalem ledwie slyszalnie. - To znaczy: tutaj - dodalem, dotykajac glowy. - Tylko raz, tylko na... Stala przez chwile bez ruchu. Oczy wpatrywaly sie w pustke, jakby wsunela sie we wlasne mysli i odeszla stad. Nic nie czulem w glowie. -Zapomnij, ze cie o to prosilem. - Odwrocilem sie i zobaczylem czekajace na mnie lozko. Czulem, jak bardzo jestem teraz zalosny. (Zawsze cie bede pamietac) powiedziala, a kazde bezglosne slowo uformowalo mi sie w glowie z cudowna klarownoscia muzyki. Odwrocilem sie z powrotem. (O Boze) ledwie odwazylem sie pomyslec. (Naprawde tam jestes...?) Jeszcze raz dotknalem dlonia czola. Skinela glowa, spojrzeniem przytrzymujac mnie w miejscu. Powoli uniosla dlonie. Opuszkami palcow musnela mi skronie delikatnie jak mysla; czulem, jak drza. Ujalem jej dlonie, nie wiedzialem, dlaczego drzy, kiedy mnie dotyka, chcialem tylko, tak bardzo chcialem... Psychoenergia wtargnela we mnie jak sukub, zaparla mi dech w piersiach, kiedy nasze ciala dotknely sie, zamykajac jakis zakazany obwod. Wysadzila wszystkie moje myslowe zapory - nieprzebyte mury, pola minowe bolu, kolczasty drut winy - ktore tak dlugo trzymaly mnie w wiezieniu. Moje leki splonely, zmiecione jak snop iskier na wietrze, jakby nie byly niczym wiecej jak tylko uluda. Wtedy ja pocalowalem - i stalismy otoczeni wspolna aureola, ktorej kolorow nie daloby sie nawet nazwac. Przymknalem oczy, pod powiekami nadal mialem tamte kolory. Pozwolilem, by moje palce same odnalazly gladkosc jej skory, oblok jej wlosow, kruche naczynie z krwi i kosci, ktore miescilo w sobie wszystkie te cuda. (Dziekuje ci) pomyslalem. (O moj Boze, jak ja ci strasznie dziekuje...) A potem nie zostalo mi juz w myslach nic spojnego ani logicznego. Nasze bezradne dlonie i spragnione siebie usta zblizyly sie jeszcze bardziej, lancuchowa reakcja wrazen zamienila nasze ciala w swiatlo, a laczace nas nitki psychoenergii w diamentowe wlokna. Zderzenie nieodpartej sily z nieporuszonym obiektem stopilo polowki naszych odrebnych zywotow w calosc o dwoch sercach i jednym umysle, ktora znaja tylko psychotronicy i nazywaja zjednoczeniem. W obwodach mozgu rozdzwonila mi sie plynna muzyka, przelala sie przez synapsy i przepelnila caly uklad nerwowy radoscia niemal nie do zniesienia: uslyszalem brzmienie jej ukrytego imienia (tego prawdziwego, ktore wymawia sie tylko w myslach) wywolanego moim wlasnym (tym, ktore nadano mi z miloscia, nie na ulicy) - tym prawdziwym imieniem, o ktorym myslalem juz, ze pozostanie w ukryciu, poki nie umre. Nakrylem jej wargi wlasnymi, calujac ja az do dna duszy, tak ze nie moglem juz odroznic od siebie naszych odczuc. Przelalem w jej mysli wlasna przyjemnosc, radosne zdumienie i pragnienie. Teraz nie bedzie miedzy nami sekretow, nie zostanie nawet cien klamstwa-Tylko przyciaganie dwoch cial, wrzenie, stapianie sie... Pociagnalem ja na podloge - nie mialem sil ani checi dobrnac do lozka - wsrod pocalunku, ktory ciagnal sie w nieskonczonosc i byl teraz juz tylko przedluzeniem tego, co dzialo sie wewnatrz nas. Nie chcialem, zeby to wszystko dzialo sie na tej sterylnej brylce zelu. Jeszcze tylko jednym slowem wygasilem swiatla, zebysmy mieli dla siebie wolnosc nocy i wszystkich jej gwiazd, a potem juz zakrzatnalem sie przy jej ubraniu, kierujac jednoczesnie niepewnymi dlonmi Mii, ktore gmeraly przy moim. Czulem cieply nacisk napierajacych na siebie nagich cial, twardy ciezar kosci, kiedy opuszczalem sie na nia powoli. Czulem jednoczesnie jej miekkosc i swoja twardosc, rozpaczliwie probujac znalezc sobie droge do srodka, zanim cokolwiek sie zdarzy albo dopoki nie zdarzy sie nic, co dowiedzie, ze juz na zawsze pozostane zupelnie sam miedzy swiatami. Jej cialo nie chce mnie wpuscic. W fali przestrachu, zmieszania, strapienia nitki psychoenergii rozprysnely sie jak szklo. Jest dziewica. Nigdy przedtem tego nie robila. Nigdy. Przez cale zycie czekala tylko na mnie. (Miya...) Lezalem obok niej nieruchomo, dotykajac jej tylko mysla, wypelniony wszechogarniajaca czuloscia, ktora sprawiala, ze cierpliwosc miala smak tak slodki jak sama rozkosz. Kiedy poczulem, ze jest gotowa, znow ja pocalowalem, i tym razem kazdy moj ruch stal sie delikatniejszy. Bardziej niz kiedykolwiek pragnalem, zeby to zlaczenie naszych cial przerodzilo sie w cos pieknego, w dar tak samo cenny jak to, co ofiarowywala mnie. Nigdy przedtem nie bylem z dziewica. Nigdy nie bylem z kims, dla kogo liczylbym sie dluzej, niz trwaja slowa pozegnania. Ale ona mnie wybrala... Tym razem to zupelnie co innego. Chcialem, zeby bylo wlasnie tak, jak to sobie wyobrazala, czyli zupelnie inaczej niz za moim pierwszym razem. I moglem tego dokonac, bo dzielilem z nia mysli, wiedzialem, czego chce. Wiedzialem, gdzie mam jej dotknac, jak i kiedy mam znow zaczac jej dotykac... Unioslem ja ze soba, az dotarla tam, gdzie nie byla nigdy dotad - a potem dalem jej sie zapasc w elektryzujace glebie radosci tak poteznej, ze niemalze peklo mi od niej serce. Tyle wiedzialem o pierwszym razie kobiety, ile mogla mi powiedziec ulica: pekniecie kruchej blony, bol, krew. Ale to bylo zupelnie co innego, tak samo rozne od wszystkiego, co znalem, jak ona sama, a ta roznica wcale nie zniknela, kiedy zaczalem dzielic z nia mysli. Jedyna bariera miedzy nami to jej wola, swiadome panowanie nad cialem, ktore mowilo mi wyraznie, ze nawet gdybym chcial, nie moglbym jej zmusic... -Nasheirtah... - szepnela i opadajac, otworzyla sie przede mna jak kwiat, a ja zupelnie sie w niej zatracilem. Nigdy bym sobie nie wyobrazil, ze moze tak byc. Przez wiekszosc zycia nie wierzylem we wlasna niewinnosc, spedzajac je w roznych lozkach z obcymi mi ludzmi, wykorzystujac ich ciala lub pozwalajac im wykorzystac swoje. Stracilem nawet wspomnienie o niewinnosci - tak dawno, ze nie zliczylbym lat. Ale teraz ona mi ja oddala w jednej slodkiej, niekonczacej sie chwili. Znow poczulem sie mlody - tak jak nigdy wlasciwie sie nie czulem: kompletny, nowy, pelen niezliczonych mozliwosci. Gdybym wierzyl w anioly, powiedzialbym, ze ona jest jednym z nich i ze przez nia ja takze sie nim stalem. Gdybym wierzyl w niebo, myslalbym, ze jest tu i teraz, kiedy kochamy sie pod sklepieniem nocy, z ktorego przyglada nam sie samotnie ksiezyc, a dookola nas nie ma nic procz gwiazd, krazacych i gasnacych jedna po drugiej, kiedy opadalismy powoli jak deszcz snow w nasze oddzielne ciala. -Nasheirtah... - wymruczala znowu i obdarzyla mnie jeszcze jednym dlugim pocalunkiem, kiedy zamykalismy oczy, nadal zlaczeni cialem i mysla wsrod cieplych oddechow ciemnosci, bezpieczni, chronieni, juz nie samotni... Obudzilem sie sam, lezalem na podlodze z policzkiem przycisnietym do wzorzystego dywanu jak wyciagniety w rynsztoku komputerowy maniak po rozpadzie rzeczywistosci. (Sam.) Lezalem tak bez ruchu, ogluszony poczuciem straty, przez kilka ulamkow sekundy nie bylem nawet pewien, w ktorej czesci uniwersalnej ciemnosci wlasnie sie znajduje. Pewien bylem tylko jednego: (Jestem sam. Zupelnie sam.) Przycisnalem dlonie do glowy, przytrzymujac czaszke, wewnatrz ktorej umysl tlukl mi sie jak oszalaly o mury zwienczone drutem kolczastym i tluczonym szklem. W koncu cofnal sie, okrwawiony. (Miya...!) Nic. Zupelnie nic. Zniknela. Wszystko, co dzialo sie miedzy nami, co dzialo sie we mnie, zdarzylo sie tylko dzieki niej. A jej juz tu nie bylo. Dzwignalem sie chwiejnie na nogi i kazalem zapalic swiatlo, zebym mogl przeszukac pokoj tymi zmyslami, jakie mi jeszcze pozostaly. -Miya! Rozdzwieczal sie jakis dzwonek. W powietrzu przede mna pojawila sie czyjas bezplciowa twarz, ktora poinformowala mnie, ze glosne krzyki w srodku nocy podlegaja karze grzywny. A ja tylko stalem i gapilem sie bez slowa, bezsensownie probujac ustalic, czy ta twarz to kobieta czy mezczyzna i czy wie, ze stoje teraz przed nia polnagi. -Przepraszam... - mruknalem i zapialem wreszcie spodnie. Patrzylem, jak znika. Opuscilem rece i obejrzalem wlasne cialo. Serce nadal bilo, odmierzajac uplywajace sekundy uniwersalnego czasu rownie bezdusznie jak kwarcowy zegarek. Przeciagnalem dlonmi po skorze, wdychajac ostatnie slady jej zapachu, zeby sobie udowodnic, ze to nie byl tylko sen. Dlaczego? Wyjrzalem przez okno w noc: wciaz to samo czarne niebo, usiane szpileczkami gwiazd. To nie byl zaden sen. Ani klamstwo. No to dlaczego? Dlaczego jej tu nie ma? Bo to, co zaszlo miedzy nami, bylo zupelnie niemozliwe. Tutaj, teraz, w miejscu takim jak Riverton, w takim czasie... Zakazane. Niewybaczalne. Szalone. Calkiem niemozliwe. Stalem tak przez dlugi czas, ledwie majac sile oddychac, az wreszcie noc zaczela przechodzic w swit. Poprawilem na sobie ubranie i kazalem scianie sie zaciemnic, zanim jakis robot ochrony doda nieprzyzwoite obnazanie sie do dlugiej listy wykroczen, ktore popelnilem, odkad postawilem stope w tym swietoszkowatym piekle. Patrzylem, jak przejrzysta szyba zaczyna przechodzic w granulat, a na jej powierzchni, jak warstwa szronu, zaczyna tworzyc sie sciana. W koncu dookola mnie nie istnialo nic z wyjatkiem tych kilku metrow kwadratowych zamknietej przestrzeni. Wtedy dopiero zdolalem sie odwrocic i krok po kroku ruszyc przez okrywajaca podloge wykladzine, wyczuwajac pod stopami niewzruszona konstrukcje, tak solidna jak sama planeta. Nie chcialem wyobrazac sobie, ze to wszystko moze nagle zniknac, skoro nic nie moze byc stale i niezmienne - ani w tym wszechswiecie, ani tym bardziej w moim zyciu. Podszedlem do tego fragmentu sciany, ktory kryl w sobie cala moja wlasnosc, i kazalem mu sie otworzyc. Wyplul z siebie cztery szuflady - trzy puste, jedna do polowy zapelniona. Popatrzylem na lezace wewnatrz ubrania - bezladna kupke ciemnych kolorow. Wyjalem w koncu zielono-brazowy sweter - prezent od Martwego Oka. Myslalem przez chwile o tym Duchu w Maszynie, samotnym w tajemnym pokoju, w miescie zwanym N'yuk, na planecie zwanej Ziemia - bez holowizji, telefonu, bez gosci, bo tak wlasnie sobie zyczyl. Wyobrazilem sobie, jak siedzi w bujanym fotelu i zeby nie zwariowac, robi na drutach - swetry, szaliki, koce, ktore potem wyrzuca na ulice, zeby zabierali je zupelnie obcy mu ludzie. Wlozylem sweter i od razu zrobilo mi sie cieplej, choc przeciez wcale nie bylo zimno. Szperalem w tej ciemnej, bezksztaltnej stercie, az odnalazlem schowane pod nia pudelko. Zdjalem pokrywke. W srodku znajdowal sie pojedynczy kolczyk - dyndajacy kawalek zielonego kamyka - ktory wypatrzylem u ulicznego przekupnia, kiedy udawalem turyste w czasie sesji Latajacego Uniwersytetu na Monumencie. Wyjalem z ucha prosty, zloty precik, nosilem go tam, zeby zadowolic wszystkich ludzi, ktorzy w zasadzie guzik mnie obchodza, i zalozylem na to miejsce kolczyk z zielonym paciorkiem. Kazalem sobie przebic ucho, zeby przekonac samego siebie, iz w moim zyciu wszystko sie zmienilo, ze zwisajacy gdzies kawalek bizuterii nie oznacza juz, ze jestem przyneta dla tych wszystkich ludzkich drapiezcow, ktorzy moga zabic dla byle blyskotki... Od tamtego czasu nie kupilem juz sobie nic, co mialoby dla mnie jakies znaczenie. Poza kolczykiem w pudelku byla jeszcze tylko jedna rzecz, ktora podarowala mi kiedys kobieta o imieniu Argentyne, zanim opuscilem Ziemie: harfa ustna, jak ja nazwala. Plaski prostopadloscian z metalu, wielkosci dloni, ktory przy dmuchnieciu wydawal z siebie teskna, jakby zadymiona muzyke. Argentyne twierdzila, ze jest stary - bez wzgledu na to, ile czyscilem, plaskie, chlodne powierzchnie wciaz znaczyly slady rdzy. Nie wiedzialem, czy to moja wina, ze nigdy nie udaje mi sie wydobyc dokladnie takich dzwiekow, jakie bym chcial, czy moze harfa jest po prostu zepsuta. Przylozylem usta do ziejacego dziurawym usmiechem boku. Sluchalem dzwiekow, jakie wydawal, kiedy moj oddech wchodzil w kolejne dziurki; dawno juz im sie nie przysluchiwalem. I to juz wszystko. W moim zyciu bywali ludzie, ktorzy znaczyli dla mnie wiecej niz Martwe Oko albo Argentyne, ale nie pozostalo mi nic na dowod, ze ich kiedykolwiek znalem. Przypominalem sobie po kolei ich imiona, wywolujac z pamieci twarze: Jule taMing, Ardan Siebeling, Elnear taMing... Coraz trudniej przychodzi przypomniec sobie ich rysy. Wszyscy oni mieli wlasne zycie, do ktorego ja tak naprawde nigdy nie pasowalem. Zastanowilo mnie, czy ktores z nich jeszcze o mnie czasem mysli. Ciekawe, jak to by bylo poznac dzis ich mysli. Przypomnial mi sie takze Quicksilver, ten terrorysta, ktory umarl w mojej glo wie i pozostawil mnie sam na sam z pustka - takie memento mo-ri, ktore gwarantowalo, ze nigdy nie zdolam zapomniec ani o nim samym, ani o tym, co dla siebie nawzajem znaczylismy. Wyciagnalem sie na lozku i przylozylem do ust harfe. Dmuchalem, wsluchany w dzwieki, ktore jak zwykle nie byly takie jak trzeba. Probowalem sobie przypomniec muzyke, ktora tworzyla Argentyne i ktora palila zmysly jak narkotyk - takiej muzyki nigdy nie uslyszysz w podobnym miejscu, poniewaz jest zanadto rzeczywista. Usilowalem przywolac wspomnienie o swietlnej muzyce, ktora gral jej symb - gwaltowny wybuch dzwiekow, halucy-nacyjne wizje, wszechogarniajacy sensoryczny ladunek, ktory unicestwial wszelka logiczna mysl, rozpuszczal miesnie i kosci, az do zupelnego zaniku swiadomego myslenia... 13 Pare godzin pozniej wyszedlem na chwiejnych nogach na otwarta przestrzen przed hotelem, spodziewajac sie zastac tu reszte ekipy. Wciaz jeszcze nie moglem do konca otrzasnac sie ze wspomnien wczorajszej nocy - o Mii, jej swiecie, ciele i umysle - i zastanawialem sie, co, u licha, mam powiedziec Kissindrze, kiedy ja zobacze, i co ona moze wtedy powiedziec mnie. Plac byl zupelnie pusty.Stanalem jak wryty, gapiac sie najpierw w pusta przestrzen przed soba, potem w puste niebo nad glowa. Kiedy opuscilem wzrok, obok mnie stal Janos Perrymeade. -Wyslalem ich wczesniej - wyjasnil. - Powiedzialem Kissindrze, ze ty nie jedziesz. -Dlaczego? - Przez jedna, odliczona skurczem zoladka sekunde przemknelo mi przez glowe, ze moze opowiedziala mu o tym, co zaszlo wczorajszego wieczora. -Dlatego ze wiemy, co robiles wczoraj w nocy. Zamarlem. -Skad? - zapytalem glupio, wybierajac najbardziej bezsensowne pytanie, jakie moglem zadac. Nie mialem pojecia, o czym teraz mysli - wczorajsza noc niczego w tej mierze nie zmienila. Moja psycho byla jak zawsze martwa i bezuzyteczna. -Dzieki bransolecie danych. Korporacja Bezpieczenstwa monitorowala twoje dzialania. - Westchnal, przygladajac mi sie z wyrazem twarzy, ktory rownie dobrze mogl oznaczac rozczarowanie, jak niedowierzanie. - Zdolalem jakos przekonac zarzad, ze to ja powinienem cie zgarnac, a nie Borosage. Mam nadzieje, ze dowiedziales sie czegos, co warte jest ich uwagi. - Wskazal glowa przez ramie. Za jego plecami ladowal wlasnie mod, ktory mial nas zabrac. Wsiedlismy zaraz do srodka. -Mamy sie spotkac z zarzadem? - zapytalem, nie majac pojecia, co mozna teraz wyczytac z mojej twarzy. Perrymeade wiedzial tylko, ze bylem w Swirowie. W kazdym razie nie zdolali przeze mnie wytropic Mii - nie wspominal rowniez nic o krzyzowaniu ras ani o rozwiazlosci w miejscu publicznym. Otarlem dlonie o nogawki spodni. Pokiwal glowa i poprawil sie niespokojnie na siedzeniu. Wydawal sie zbyt pochloniety wlasnymi myslami, by zauwazyc moj niepokoj. -Ledwie zdolalem ich przekonac, ze naprawde chcesz pomoc Joby'emu. Mam nadzieje, ze sie nie myle, bo inaczej obaj bedziemy zalowac, ze sie w ogole spotkalismy. Nic nie odpowiedzialem. Wygladalem przez okno i patrzylem, jak swita. Czerwien i braz obrysowywaly na tle nieba ostra sylwetke miasta. Nieuniknione nadejscie poranka przywrocilo mi poczucie rzeczywistosci. Pomyslalem o tym, jak daleko udalo mi sie zajsc, a ile mam jeszcze przed soba zycia i wszechswiata - poza ta chwila i studnia grawitacyjna, w ktora los znow usiluje mnie wciagnac. Wreszcie popatrzylem z powrotem na Perrymeade'a. -Powiedz mi, ze sie nie myle - powtorzyl. -Jesli chodzi o mnie - nie. Ale nie odpowiadam za Tau. Poslal mi dlugie, twarde spojrzenie, a ja nie potrafilem sie nawet domyslic, co sie za nim kryje. Osrodek wladzy w Riverton lezal po przeciwnej stronie miasta, w punkcie najbardziej oddalonym od Swirowa. Ciekawe, czy to tylko zwykly zbieg okolicznosci. Kompleks budynkow przycupnal w faldzie ziemi jak rozlupana geoda, a jego kanciasty zarys rozszczepial swiatlo w mnogosc nienaturalnych tecz. Ze szklanego serca kompleksu wyrastala jak mutacja wysoka wieza z przezroczystym guzikiem na szczycie. Wlasnie na tym guziku wyladowal nasz mod. Kiedy wysiedlismy, nie poczulismy najlzejszego tchnienia wiatru, bo cala przestrzen wokol wiezy chronily pola zabezpieczajace. Perrymeade poprowadzil mnie do odleglego o kilka metrow punktu, naznaczonego koncentrycznymi pierscieniami jak tarcza. Cos, co tam czekalo, wessalo nas natychmiast w glab na pozor trwalej powierzchni. Wyszlismy w przypominajaca szeroki pierscien przestrzen, otoczona przezroczysta sciana. Za sciana rozciagal sie widok na caly opalizujacy kompleks, a za nim idealna symetria Tau Riverton. Wazne figury, ktore sie tu spotykaly, chcialy za kazdym spojrzeniem przypominac sobie, ze ten swiat nalezy do Tau. Nawet ja, znalazlszy sie na samym wierzcholku wladzy, zawieszony w niepewnosci miedzy niebem a ziemia, odczulem, jak to jest byc glowa zarzadu Tau. Popatrzylem na korporackich wazniakow, rozpartych w odswietnych fotelach dookola ustawionego pod przejrzysta sciana stolu. Razem z nimi czekal tu na mnie Borosage. Wygladal tu tak samo nie na miejscu jak kupa lajna - tak nie na miejscu, jak ja sam nagle sie poczulem. Byl tu takze Sand. Ta jego odgrywana bez wysilku imitacja czlowieka doskonale wpasowywala sie w pol tuzina otaczajacych ich czlonkow zarzadu Tau. Moja eidektyczna pamiec rozpoznala wsrod nich Kensoe, szefa zarzadu, i kilkoro innych, ktorych poznalem na przyjeciu. Nie bylo tu natomiast lady Gyotis Binty z Draco. Zastanowilo mnie, czy lady opuscila juz planete, czy moze po prostu nie zyczyla sobie az tak bliskich zwiazkow z problemami Tau. Keiretsu nie oznacza jedynie zwiazkow miedzy konglomeratem a jego obywatelami. Ten sam niepisany kod zobowiazan i powinnosci obowiazywal takze takie miedzygwiezdne kartele rodzinne jak Draco, w sklad ktorych wchodzily setki pomniejszych konglomeratowych panstw. Taki uklad pozwalal panstwu wasalowi takiemu jak Tau na prawie nieograniczone korzystanie z zasobow calej sieci Draco. Ale w zamian Draco wymagalo absolutnej lojalnosci. Jesli w ktoryms z panstw zdarzala sie sytuacja kryzysowa, jezeli zawiodl system wczesnego wykrywania szkod i FKT nakladala sankcje, spa dajace glowy nigdy nie nalezaly do nikogo z zarzadu Draco. Tau bedzie ta reka, ktora nalezy odciac, zeby uratowac reszte ciala. A jesli Tau nie bedzie moglo lub nie bedzie chcialo poswiecic sie dobrowolnie, wtedy Draco zalatwi sprawe za nich - zrobia wszystko, zeby uchronic to swoje wynaturzone poczucie honoru. Jeszcze raz zerknalem na Sanda. Ciekawe, czy jego obecnosc tutaj to dobry, czy zly znak. Przeszlismy przez irytujaco otwarta przestrzen do miejsca, w ktorym odbywaly sie zebrania. Wydawalo sie, ze w calym budynku nie ma nikogo procz nas. Kiedy dotarlismy do dlugiego stolu, Perrymeade dokonal zwyklych powinnosci wobec kazdego, kto przy nim zasiadal, a potem wszystkich za mnie przeprosil. Dopiero wtedy dotarlo do mnie, ze polowy z nich tak naprawde tu nie ma. Czlonkowie zarzadu zasiadali tu w postaci projekcji hologra-ficznych, a naprawde znajdowali sie zupelnie gdzie indziej. Gdyby dzialala moja psycho, wiedzialbym o tym juz od wejscia. Teraz, kiedy zajmowalem miejsce obok jednego z nich, ledwie moglem byc pewny. Kiedy obrocil sie, zeby na mnie popatrzec, dziwnie zamigotal. Na jego twarzy malowala sie ta sama czujnosc co u mnie, mimo ze cialem przebywal najpewniej po drugiej stronie planety. Slyszalem, ze dla ludzkich oczu taki efekt wizualny jest praktycznie nierozpoznawalny. Na stole, nieco z boku, stala kompozycja kwiatowa. Myslalem, ze to tylko ozdoba, dopoki Sand nie siegnal po jeden z kwiatkow i go nie zjadl. Siedzacy obok mnie nierzeczywisty popijal z pekatej szklaneczki, ktora nalezala do jakiegos innego swiata. -Znalezlismy sie tu rzecz jasna po to, zeby omowic problem Hydran oraz sposob, w jaki Tau ma zamiar sobie z nim poradzic -zagail Sand bez zbytniego owijania w bawelne. Zdziwilo mnie, ze wkracza w kompetencje Kensoe, ale byc moze takie rzeczy nie powinny mnie juz dziwic. -W takim razie co on tutaj robi? - zapytal ostro mezczyzna, ktorego zapamietalem jako Sithana. Wskazal przy tym na mnie. -Ma powiazania z hydranskimi terrorystami - odpowiedzial mu zgrzytliwym glosem Borosage - tak jak to wykazalem w raporcie. Zaklalem pod nosem. Jedno spojrzenie Sanda zamknelo Borosage'owi usta. -Prosze uaktualnic swoje dane, panie i panowie. Kot pracuje dla mnie. Przejalem inicjatywe, poniewaz Tau potrzebny byl ktos, z kim terrorysci zechca rozmawiac. Wyglada na to, ze... kpia sobie z waszej Korporacji Bezpieczenstwa. Poniewaz administrator okregowy Borosage zdaje sie nie miec zadnych sensownych poszlak w sprawie tego porwania... - Urwal, zeby sluchacze mogli sobie dopowiedziec reszte. - Przekonany jestem, ze zeszlej nocy Kot zdolal osiagnac prawdziwy postep. Zeszlej nocy...? - ponaglil mnie, przy-gwazdzajac spojrzeniem lustrzanych oczu, kiedy nie zareagowalem. Staralem sie zachowac kamienna twarz, podczas gdy w glowie rozpaczliwie probowalem znalezc jakies logiczne uzasadnienie tego wszystkiego, co robilem zeszlej nocy... kiedy Miya... zanim my... Na sile odciagnalem mysli od jej wspomnienia. Gdyby Sand wiedzial wszystko o zeszlej nocy, nie siedzialbym teraz na zebraniu, tylko zamkniety u Borosage'a. Staralem sie myslec o Jobym - przeciez chodzi tu glownie o niego. Ale w swietle nowego dnia przekonalem sie, ze juz niczego nie moge byc pewien: komu mam pomagac, a komu zrobie krzywde, kiedy tylko otworze usta. -Skontaktowal sie ze mna ktos z HARO... -Skad wiedzieli, gdzie maja cie szukac? - przerwal mi Borosage. Wsciekly, podnioslem na niego wzrok. Siedzialem dokladnie naprzeciwko, postaralem sie jednak, zeby rozdzielila nas mozliwie najwieksza polac stolu, ale i tak doskonale widzialem te jego poorane bliznami rece. -No coz, nie mam pojecia - odparlem, zapatrzony w swoje malutkie, znieksztalcone odbicie w metalowej mycce nad jego okiem. - Pewnie czytali mi w myslach. -Nie sadzi pan, ze to moglo miec cos wspolnego z panska wizyta u oyasin? - zapytal niby od niechcenia Sand. Wzrok Borosage'a przewiercal mnie na wylot. -Nie - odparlem, starajac sie wykorzenic z glosu wszelki slad zaskoczenia, bo pamietalem, ze dopoki bede nosil bransoletke, dopoty nie odleje sie bez ich wiedzy. - Ona nie ma z tym nic wspolnego. To tylko zwykla staruszka. Borosage steknal z oburzenia, a widmowe postacie gapily sie na mnie w zdumieniu. -W takim razie co pan robil nad rzeka w srodku nocy? -Nic nie robilem. Nie moglem zasnac. - Zerknalem na Perrymeade'a, przypomniawszy sobie, dlaczego nie moglem spac. -Miedzy czlonkami ekipy zaszlo pewne... nieporozumienie. W sprawie glownego celu badan - mruknal Perrymeade. Chyba za szybko powiodl spojrzeniem po zgromadzonych dookola twarzach. Sunalem wzrokiem w slad za nim, odnotowujac caly malujacy sie na obliczach wachlarz uczuc: od podejrzliwosci po absolutny brak zrozumienia. -Czy na tej planecie nikt nie miewa klopotow z zasnieciem? Dodajecie prochow do wody w kranach? Brwi sciagnely sie gniewnie - te prawdziwe i te wirtualne. -Moze to dlatego, ze wszyscy tu mamy czyste sumienia - odparl Kensoe. -W takim razie nie wiem, co my tu w ogole robimy. - Z naczynia na stole wybralem niebieski kwiatek i wlozylem do ust. Platki rozpuscily mi sie na jezyku, pozostawiajac delikatny posmak miety. Przelknalem, zastanawiajac sie, czy kazdy kolor ma inny smak. Wybralem jeszcze jeden. -Kocie - rzucil polglosem Perrymeade - a co z Jobym? Wiesz cos? Postanowilem sie rozluznic i zwracac uwage tylko na niego. -Skontaktowala sie ze mna Miya. -Miya? - powtorzyl, obracajac sie w fotelu tak, by spojrzec mi w twarz. - Naprawde sie z nia spotkales? Potwierdzilem skinieniem glowy. -Widzialem tez Joby'ego. Na moment wstrzymal oddech. -Przyniosla go do ciebie? -Nie, zabrala mnie do niego. Gdzies w Swirowie. -Gdzie? - wtracil Sand. - Umialby pan zlokalizowac to miejsce na mapie? -Nie - odparlem krecac glowa. - Teleportowalismy sie. -Zdawalo mi sie, ze ma pan jakas blokade w mozgu i juz nie umie pan robic tych rzeczy. -Nie umiem... ale wcale nie musialem umiec - odparlem tak powoli i wyraznie, jakby to on mial blokade w mozgu. - Gdybym nawet umial zlokalizowac na mapie ich kryjowke, to i tak nic wam to nie da. Powiedzieli, ze rano juz ich tam nie bedzie. Chcecie w koncu, zebym opowiedzial wam o wczorajszej nocy czy nie? -Oczywiscie, ze tak. -W takim razie sie przymknijcie. -Jestesmy tu po to, zeby cie wysluchac - rzucil Perrymeade zduszonym glosem. - Prosze nam opowiedziec... Zaczerpnalem powietrza i skinalem glowa. -Joby'emu nic nie jest, Miya o niego dba. Nie wydaje mi sie, aby mogla pozwolic na to, zeby stalo mu sie cos zlego. Na jego twarzy pojawil sie teraz cien ulgi. -W takim razie ona rzeczywiscie nalezy do HARO - rzucil tak cicho, ze ledwie udalo mi sie doslyszec. Jeszcze raz skinalem glowa na potwierdzenie. Poszarzal jak ktos, kto wysluchal wlasnego wyroku smierci. Potoczylem wzrokiem po twarzach pozostalych, probujac wyczytac z nich poszczegolne reakcje. Wtedy zdalem sobie sprawe, dlaczego wyglada tak, jak wyglada: nie tylko oddal wlasnego siostrzenca w rece kidnaperow, obdarzywszy zaufaniem Hydranke, ale takze zniszczyl sobie kariere zawodowa, a to oznaczalo, ze i cale zycie. Poczulem nagly przyplyw niezdrowej litosci, nagly bezradny zal do Hydran, Mii... Wszystkie zobowiazania i watpliwosci probowaly sie wymieszac jak olej i woda. Wrocilem spojrzeniem do Perrymeade'a i bylem pewien jednego: juz mu nie moge ufac. Bo nawet on sam nie wie, jak daleko jest gotow sie posunac, zeby uratowac swoje miejsce w keiretsu. - Ilu innych czlonkow HARO pan spotkal? - zapytal Sand, ktorego wyraznie zniecierpliwila ta zwloka. Wzruszylem ramionami, strzasajac z siebie wzrok Perrymeade'a. -Czy zdolal sie pan jakos zorientowac, ilu ich moze byc? Czy dowiedzial sie pan jakichs nazwisk? Czy rozpoznalby pan ich? -Nie - odparlem, mimo iz doskonale wiedzialem, ze jego bio-oprogramowanie odczytuje moje reakcje galwaniczne jak wykry wacz klamstw. Ale z doswiadczenia wiedzialem tez, ze umiem na tyle panowac nad reakcjami wlasnego organizmu, zeby uniemozliwic mu poznanie prawdy. - Zreszta to i tak nie ma znaczenia. Nie znajdziecie ich. Nie maja bransolet danych. - Patrzylem, jak sciaga gniewnie brwi. Borosage poprawil sie w fotelu i zatarl grube, pokiereszowane lapska. Przygladalem mu sie uwaznie, choc nie otwarcie - widzialem, ze i on mi sie przyglada, ze mnie nienawidzi. Przesunalem sie w fotelu, tak zeby go wiecej nie ogladac. Wyjrzalem za to przez okno, po to, by troche przejasnialo mi w glowie. Pejzaz za przejrzysta sciana zmienil sie nieznacznie. Uswiadomilem sobie, ze pomieszczenie, w ktorym sie znajdujemy, obraca sie ledwie dostrzegalnie wokol wlasnej osi, dajac pelny widok na kompleks i lezaca dalej ziemie. Zaciekawilo mnie, kto zaprojektowal te budowle, a takze Aerie, ktore przycupnelo na krawedzi schludnego swiata Riverton, jak ptak gotow w kazdej chwili zerwac sie do lotu. Zakrecilo mi sie w glowie, wiec wbilem wzrok w blat stolu przed soba. Kiedy znow spojrzalem na Sanda, wcale nie poczulem sie lepiej. W duchu doskonale wiedzialem, ze nic z tego, co tutaj powiem, nie dotrze do czlonkow zarzadu Tau, zupelnie tak samo jak nie moglem teraz siegnac przez stol i ich dotknac. Perrymeade popadl w czarna rozpacz, a Borosage'a nie dalo sie nawet podciagnac pod termin "czlowiek". Jedyna w tym pokoju osoba, ktora rzeczywiscie moze wysluchac tego, co mam do powiedzenia, to Sand. Wsciekle zalowalem, ze nie wiem, co sie teraz dzieje w jego glowie - gdyby chociaz mial oczy, w ktore mozna zajrzec... -Ci... no, czlonkowie HARO powiedzieli mi, ze oddadza chlopca tylko wtedy, kiedy inspektorzy FKT przyleca do Swirowa, zeby sie z nimi spotkac. Chca, zeby federalni zobaczyli na wlasne oczy to, co wedlug Hydran nalezy zmienic. Chca, zeby FKT poparla ich zadania, chca wiecej praw... i wiecej pomocy ze strony Tau. Kensoe prychnal pogardliwie. -Porywaja kalekie dziecko, a potem zadaja od nas wiecej swobody i wiekszej pomocy? -Ten sam zuzyty zestaw skarg, ktory slyszymy od Rady Hy- dranskiej juz od czasu Pierwszego Ladowania - wtracil inny czlonek zarzadu, ten, ktorego nie mialem okazji spotkac. Zapatrzyl sie chmurnie w panorame - te albo zupelnie inna. -Rada Hydranska nie ma juz zadnych wplywow, nawet wsrod wlasnego ludu. Nie potrafi nawet opanowac terroryzmu... - znow mowil Kensoe. -Moze wlasnie dlatego HARO uznalo, ze teraz oni powinni stawiac zadania - wtracilem. - Bo kiedy grzecznie mowia "prosze", wy nie sluchacie. - Perrymeade blagal wzrokiem, zebym przestal; popatrzylem w druga strone. - Chca, zeby federalni wydali bezstronny sad. -FKT bezstronna? - mruknal Sithan. - To oksymoron. -Widzialem niektore z tych rzeczy, ktore Hydranie chca zmienic... -Widzial pan to, co pokazalo panu HARO. -Osrodek medyczny w Swirowie to czyste kpiny - odparlem niezbity z tropu. - Sa tez narkomani uzaleznieni od narkotykow, ktore moga tam naplywac tylko z waszej strony rzeki. Jesli chcecie na nich zarobic, sprzedawajcie im raczej urzadzenia medyczne, a nie uliczne prochy... -To wszystko nieprawda. - Borosage po raz pierwszy otworzyl usta. -Pan akurat nie powinien sie chyba wypowiadac w tej sprawie. - Potoczylem spojrzeniem po kregu twarzy i wrocilem do Borosage'a. - Uzalezniaja sie od narkotykow, ktorymi traktuje ich pan w wiezieniu. Skad przychodza dostawy? Moze to pan im sprzedaje prochy? Zerwal sie z fotela, jakby rzeczywiscie chcial mnie dopasc. Sand powstrzymal go jednym spojrzeniem. Perrymeade zacisnal mi dlon na ramieniu tak mocno, ze az zabolalo. -Kocie - mruknal cicho - na litosc boska... -Prosze uprzejmie zachowac dla siebie swoje naiwne poglady polityczne - odezwal sie Kensoe. - Dosc juz narobil pan klopotu. - Przygwozdzil mnie wzrokiem, ledwie zdazylem zamknac usta. Jego spojrzenie przesliznelo sie po mnie i spotkalo sie ze spojrzeniem Sanda - martwe oczy patrzyly w martwe oczy. - Zrozumiale, ze spelnienie ich zadan to rzecz absolutnie wykluczona. To my wystepujemy z pozycji sily. W razie akcji pojednawczej stosunek zyskow do strat bylby absolutnie nie do przyjecia. -Czy mam przez to zrozumiec, ze waszym zdaniem wszelki kontakt, jaki Kot zdolal nawiazac z HARO, jest w zasadzie bezuzyteczny? - zapytal Sand. - Ze wszelkie proby opanowania sytuacji na drodze negocjacji z gory skazane sa na niepowodzenie? -Nasza polityka wewnetrzna nigdy nie zakladala tolerowania hydranskich dysydentow - oznajmil Kensoe. Spojrzal na Sanda z ukosa, jakby probowal zbadac, co tak naprawde kryje sie za jego pytaniem. Korporacyjna polityka to umyslowa rozrywka przypominajaca stapanie po polu minowym, a roznice w osadzie, tak subtelne, ze moglyby umknac nawet psychotronikowi, oznaczaly zycie albo smierc dla calego zarzadu. - W tej sprawie nie mozemy sobie pozwolic na uleglosc - sam pan wie, do czego to prowadzi. Administrator Borosage postawil sprawe jasno: terroryzm nalezy wykorzenic, bo inaczej zacznie sie szerzyc. - Ukradkiem znow sprawdzil, jak reaguje na jego slowa Sand. Sand nie odezwal sie ani slowem, po prostu sluchal, kiedy wszyscy inni po kolei mamrotali swoje opinie. Nikt nie wysuwal zadnych propozycji. Nikt nawet nie zadawal pytan. Zaklalem pod nosem. -A co z Jobym? - wtracilem. -Z kim? - zapytal czyjs glos. -Z chlopcem, ktorego porwali! - nie wytrzymalem. Z tymi ludzmi nie ma co rozprawiac o sprawiedliwosci i zasadach. Wspolczucie tez pewnie nic dla nich nie znaczy. -Sam pan mowil, ze panskim zdaniem nie zrobia mu zadnej krzywdy - odpowiedzial mi Kensoe. - Zdaje sie, ze oni nie uzywaja przemocy? - Popatrzyl przy tym na Sanda, ktory odpowiedzial mu wzruszeniem ramion. - Kiedy przedstawiciele FKT wyjada, nie beda mieli powodow, zeby dluzej go przetrzymywac. Wtedy go wypuszcza. -A jesli nie? - zapytalem. Popatrzylem na Perrymeade'a. - A jesli nie wypuszcza? - Siedzial bez ruchu jak skamienialy i unikal mojego spojrzenia. -Bylby to bardzo niefortunny obrot wydarzen - odparl Kensoe. Pociagnal lyk wody, jakby dlawil sie przy kazdej probie wy- razenia uczuc, nawet falszywych. - Ale dziecko mialo jakis defekt, prawda? Byc moze nawet jego rodzina odczuje ulge, kiedy zniknie takie obciazenie. To panscy krewni, co, Perrymeade? Co pan o tym wszystkim sadzi? Obok mnie Perrymeade poruszyl sie niespokojnie. -Tak, prosze pana - odparl ochryple. - Byc moze. Obrocilem sie w fotelu, zeby na niego popatrzec. Doslownie odjelo mi mowe, tak gwaltowna zdjela mnie chec, by wykrzyczec na cale gardlo, jaki z niego gnojek i tchorz. Wszystko, co mowila mi Miya, musi byc prawda: dlaczego Joby urodzil sie kaleka, dlaczego jego rodzice nie moga miec drugiego dziecka, dlaczego zarzad Tau moglby wolec, zeby chlopca nigdy nie odzyskano. Nagle zapragnalem wydostac sie z tej sali - niczego nie pragnalem bardziej, moze z wyjatkiem tego, zeby moja noga nie postala wiecej na tej planecie. -Niemniej sytuacja pozostaje niebezpiecznie niestabilna -zwrocil sie Sand do Kensoe po chwili milczenia, ktora zdawala ciagnac sie latami. - Prosze wykorzystac kazda mozliwosc, ktora pozwoli ja opanowac. Z przyczyn humanitarnych... a takze praktycznych powinniscie wykazywac sie wieksza elastycznoscia. Ale sadze, ze rozumiecie doskonale, o czym mowie. - Odpowiedzialy mu skinienia glow. Przeskoczyl wzrokiem do mnie. -A to z kolei prowadzi nas znow do pana. Powiedzial pan, ze zrobi wszystko, co w jego mocy, zeby pomoc Joby'emu. Panska zatem glowa w tym - jego spojrzenie jak czarna dziura wsysalo mnie do srodka - by przekonac hydranskich radykalow, ze tym terrorystycznym aktem nic nie zyskaja. Tau nie spelni ich zadan. A spolecznosc, dla ktorej podobno to robia, tylko na tym ucierpi, jesli sciagna na Tau dalsze klopoty z FKT. Bedzie to katastrofa dla Tau, ale jeszcze wieksza dla Hydran. Z pewnoscia nie o to im chodzi. W takiej sytuacji nie moze byc zwyciezcow. Prosze przemowic im do rozsadku. -Ja? - zdumialem sie. - Nie jestem dyplomata. W jaki sposob mam wplynac na ich decyzje? Nawet was nie potrafie przekonac. Popatrzyl na mnie przeciagle. -Czy wierzy pan w to, co panu powiedzialem? Powoli kiwnalem glowa. -W takim razie moze pan sprawic, ze i oni uwierza. Niech tylko zajrza w pana mysli... w pana dusze - mowil z kamiennym wyrazem twarzy. Potrzasnalem glowa bezradnie. -Nie wiem nawet, jak sie z nimi skontaktowac. -Jest oczywiste, ze wybrali pana na swojego posrednika. Jak sie spodziewam, sami sie z panem skontaktuja, i to wkrotce. Nie maja innego wyjscia. - Podniosl sie z fotela, zwinnie i zupelnie nieoczekiwanie, a potem uklonil sie lekko kazdemu fantomowi dzentelmena i lady. -Nie jestem zawodowym negocjatorem - protestowalem jeszcze, obracajac sie za nim w fotelu, kiedy mnie mijal. - Nie jestem nawet obywatelem Tau. Dlaczego to na mnie zwalacie? -Poniewaz - mruknal, pochylajac sie nade mna i sciszajac glos tak, zebym tylko ja mogl go slyszec - z tego, co widze, nikt zwiazany z Tau nie potrafi rozwiazac tej sytuacji bez rozlewu krwi. - Wyprostowal sie z powrotem. - Jestem pewien, ze zrobi pan wszystko, co w ludzkiej mocy, zeby zapobiec ewentualnej tragedii, Kocie. - Ciekawe, czy to ironia. - A jezeli to nie wystarczy, za dalsze dzialania Tau bedzie odpowiadal administrator Borosage. - Spojrzal na Borosage'a, potem na mnie. - Panie i panowie, musze sie zbierac, jesli mam zdazyc na wahadlowiec. -Zbierac sie? - spytalem. - Pan wyjezdza? Sand wzruszyl ramionami. -Draco wzywa mnie z powrotem. - Poza pierwsza linie. Najgorsze, co moglbym sobie wyobrazic, zanim przyszedlem na to zebranie, zdarzylo sie jeszcze przed jego rozpoczeciem: Draco juz sie zdystansowalo - w przenosni i doslownie - wobec wszelkich skutkow, jakie ich zdaniem mialo teraz poniesc Tau. Opadlem z rezygnacja na swoj fotel. -Ty tchorzu - szepnalem i widzialem, jak sciaga brwi. Ale nie zatrzymujac sie, dotarl do windy. Dookola stolu jeden po drugim zaczeli znikac czlonkowie zarzadu, az w koncu pozostalem sam z ta bezwolna marionetka. Per-rymeade'em, i usmiechnietym Borosage'em. 14 -Chodzmy - mruknalem do Perrymeade'a, podnoszac sie z miejsca. Stuknalem przy tym w oparcie jego fotela.Podniosl sie bez slowa protestu, zerknal na Borosage'a, potem na mnie. Skinal raz glowa i ruszyl w strone windy. Uslyszalem, jak za naszymi plecami Borosage podnosi sie, slyszalem zblizajace sie szybko kroki. Jakos udalo mi sie nie obejrzec i nie wzdrygnac, gdy nas mijal. Kiedy dotarlismy do windy, zagrodzil mi droge. Musialem sie zatrzymac, inaczej bym na niego wpadl. -Teraz jestesmy juz tylko ja i ty, swirze - odezwal sie, jakby Perrymeade zniknal razem z pozostalymi. - A slyszales, co tamten mowil... - Mial na mysli Sanda. - Masz przekonac reszte swirow, ze Tau sie nie ugnie. Bo to ja tu dowodze. Wszystko jedno, co zrobia - i tak drogo ich to bedzie kosztowalo. Moze troche mniej, jesli zgodza sie natychmiast oddac chlopca. Rozumiesz mnie? Drzwi windy za jego plecami rozsunely sie powoli i cicho. Ale nie moglem go wyminac, nie odpowiadajac. Przygryzlem wewnetrzna strone policzkow. W koncu jednak mruknalem: -Rozumiem. -To dobrze - odparl. - Milo mi to slyszec. - Teraz zwrocil sie do Perrymeade'a. - Polacz sie pan z tym swirem Hanjenem i powiedz mu, co sie bedzie dzialo. Ta cala Rada musi cos wiedziec -oni nie maja przed soba sekretow. Powiedz mu pan, zeby lepiej zaczeli wspolpracowac. Ja poczekam. I popatrze - to juz bylo do mnie. Usta mu zadrgaly. - Przez caly czas... swirze. - Opuscil wzrok na moja bransolete danych, zanim w koncu odsunal sie, zeby zrobic nam przejscie. Perrymeade zabral mnie z powrotem do hotelu, a nie do obozu, gdzie pracowala reszta ekipy. Przez cala droge nie odrywal oczu od okna, nie spojrzal na mnie ani razu, dopoki mod nie wyladowal na zwyklym miejscu na przyhotelowym placu. -A wiec to koniec - odezwalem sie. - Nie jestem juz w ekipie? W takim razie kim jestem? Panskim wiezniem? Miesem dla Borosage'a? Wtedy dopiero zdolal na mnie spojrzec. Mial wilgotne i zaczerwienione oczy. Zamknalem sie i wysiadlem. Przeszedlem przez plac, nie obejrzawszy sie na startujacy za moimi plecami mod. Przed wejsciem do hotelu czekal Ezra. Na jego widok dlonie same zwinely mi sie w piesci, ale zaraz zdalem sobie sprawe, ze nie czeka wcale na mnie. Nawet na mnie nie patrzyl. Stal otoczony sterta bagazy, z oczyma podniesionymi w niebo, z ktorego opuszczala sie wlasnie powietrzna taksowka. Opadla tuz przed nim, a pracownik hotelu zaczal upychac jego manatki w czelusc, ktora pojawila sie zaraz w jednym z bokow pojazdu. Zanim doszedlem do wejscia, Ezra zdazyl juz sie ulokowac w czesci dla pasazerow. Wzialem z rak pracownika obslugi ostatnia torbe. Popatrzyl na mnie i odszedl bez slowa. Wrzucilem torbe na szczyt sterty i zamknalem bagaznik. Potem przeszedlem do przodu pojazdu i stanalem w otwartych drzwiach. Wyjrzal z nich Ezra, juz zaczynal cos mowic, ale na moj widok wzdrygnal sie zaskoczony i tylko zaklal. Reka powedrowala mu instynktownie do twarzy, na ktorej splachetek sztucznej skory okrywal nos, a spod spodu wylewal sie fioletowokrwawy siniak. -Czego chcesz? -Tylko sie pozegnac. Opuscil reke i wbil we mnie wsciekle spojrzenie. -Wcale tego nie potrzebuje... - Jednym gestem ogarnal wszystko: hotel, miasto, planete i mnie. - To nic nie znaczy. - Jedynie gorycz w jego glosie zdradzala, ile w tym klamstwa. - Mo- glem pracowac przy kilku lepszych projektach. - Stuknal dlonia w konsoletke przy drzwiach, ktore zaczely opadac lukiem nad moja glowa. - Jeszcze ja odzyskam... - Ma na mysli Kissindre. - Za dwadziescia lat znajde sie na samym szczycie w swojej dziedzinie. A ty wciaz bedziesz tylko swirem. Uskoczylem na bok przed zamykajacymi sie drzwiami. - A ty wciaz bedziesz tylko dupkiem - odparlem. Drzwi zamknely sie z cichym sykiem. Odsunalem sie na bok, przygladajac sie startujacemu modowi i widocznej w oknie pelnej nienawisci twarzy, ktora stawala sie coraz mniejsza i mniejsza, az wreszcie wtopila sie w odbijajaca swiatlo szybe, a potem wraz z nia w cala powierzchnie moda, a pozniej w niebo, zeby w koncu zupelnie zniknac. Wszedlem do hotelu i skierowalem sie w strone najblizszego komputerowego portu, zeby nadac wiadomosc dla federalnych. Na pustym ekranie pojawila sie informacja, ze nie ma ich juz w hotelu. Nie tylko dzisiaj - na dobre. Tau gdzies ich zabralo -i to najpewniej gdzies bardzo daleko. Nie bylo ciezko domyslic sie powodow. Przyszlo mi na mysl, zeby ich wysledzic, poslac za nimi wiadomosc, wytlumaczyc, dlaczego powinni wracac. Ale kiedy wywolywalem program do poszukiwan, przez mysl przemknelo mi pol setki powodow, dla ktorych to nie mialo sensu. A najwazniejszy wsrod nich byl ten jeden: ich to guzik obchodzi. Byli obojetni na pochlebstwa i lizusostwo Tau. Rownie obojetni byli na wszystko, na co usilowalem zwrocic ich uwage. Dla nich tak naprawde nic nie mialo znaczenia, byli dokladnie tym, za co zawsze uwazalem federalnych: parka robotow, wykonujacych szereg zaprogramowanych czynnosci, zeby na koniec odebrac wyplate. Mogliby spojrzec na sprawy inaczej tylko wtedy, gdyby jakas kopula zawalila sie na ich szanowne glowy. Przez chwile nawet zastanawialem sie, jak by do tego doprowadzic. Potem odwolalem poszukiwania. Przypomnialem sobie o Natanie Isplanaskym, ktory byl szefem Robot Kontraktowych, a wedlug mojego rozeznania ostatnia ludzka istota w calym FKT. Ten czlowiek nie mial wlasnego zycia, bo niemal caly ten czas, kiedy nie spal, spedzal przylaczony do sieci Federacji, zeby sledzic najwyzszy poziom operacji FKT. To ten, ktory - jak zapewnialem czlonkow HARO - ma im pomoc. Wszystko dookola mnie rozpadalo sie w takim tempie, ze nie bylem nawet pewien, czy moja wiadomosc zdazy do niego dotrzec, zanim bedzie za pozno. Wciaz jeszcze nie istnial bezposredni system lacznosci nadswietlnej, ktory obejmowalby cala Federacje. Wszystkie przekazy kierowane poza pojedynczy uklad sloneczny musialy podrozowac na statkach tak jak ludzie, ktorzy je wysylali lub odbierali. Przeslanie takiego przekazu kosztowalo tyle, ze az nie chcialo mi sie o tym myslec, a uplynie co najmniej kilka dni, zanim dotrze do mnie odpowiedz - a jeszcze wiecej, zanim nastapia jakies odczuwalne zmiany w sytuacji. Ale mimo wszystko, jesli informacja dotrze do Isplanasky'ego na czas, ten jeden raz system moze zadzialac na moja korzysc. A jesli nawet istnieje jakies lepsze rozwiazanie, to mnie brak juz sil, zeby je dojrzec. Poprosilem wiec o otwarcie polaczenia na miedzyplanetarny przekaz. Wpakowalem swoja wiadomosc w siec i patrzylem, jak na bransoletce suma na moim koncie leci na leb na szyje. Potem przeszedlem przez pusty hol z powrotem w strone wyjscia, Kiedy juz dochodzilem do drzwi, zatrzymalem sie ponownie. Na zewnatrz stal straznik Tau i rozmawial z kims z obslugi hotelowej. Kiedy mnie spostrzegl, podniosl reke do helmu, salutujac, i poslal mi znaczacy usmiech. Nie odrywal ode mnie wzroku, dopoki nie odwrocilem sie i nie powedrowalem z powrotem w glab hotelu. Kiedy dotarlem do pokoju, na konsolecie migalo swiatelko, ze jest dla mnie jakas wiadomosc. Poprosilem o wyswietlenie, bojac sie tego, co moze ukazac sie na ekranie, bo jakos nie moglem sobie wyobrazic niczego, co chcialbym teraz zobaczyc. To, co ujrzalem, tak mnie zdumialo, ze musialem przeczytac dwa razy, zanim zdolalem uwierzyc: "Wiadomosc, ktora chce pan przeslac, zostala odrzucona przez cenzorow Tau". Nie moglem dotrzec do Isplanasky'ego. Pewnie teraz nie moglem juz dotrzec do nikogo. Zastanowilo mnie, czy drzwi do pokoju jeszcze sie otworza na moje wezwanie, czy moze juz je zablokowano. Nie mialem ochoty sprawdzac. Wydeptalem sciezke w wykladzinie na podlodze, kiedy probowalem w myslach wspiac sie po scianach pokoju, zeby znalezc wyjscie z tej pulapki, jaka nagle stala sie dla mnie Ucieczka. Nic wiecej sie nie dzialo - przez cale godziny. Wezwalem obsluge. Z urzadzenia w scianie wyskoczylo jakies jedzenie, ale go nie tknalem. W koncu polozylem sie i przymknalem oczy, a zmeczenie calego ciala zaczelo z wolna przesaczac sie do mozgu. Mialem nadzieje, ze sprawy nie zaczna toczyc sie predzej, kiedy tylko zasne. I zasnalem. Snily mi sie pustynne tereny o zmierzchu, musialem przez nie podazac, biorac jeden zly zakret po drugim, nie wolno mi bylo zawrocic. Swiatlo wciaz swiecilo tak samo i krajobraz tez sie nie zmienial, a mnie sie wydawalo, ze juz nigdy nie dotre do celu, ktorego nie potrafilem nawet nazwac... Po calej wiecznosci takiego zagubienia, przynajmniej tak mi sie wydawalo, swiatlo zaczelo przybierac na sile jak niewypowiedziany szept powtarzajacy moje sekretne imie, a ja zdalem sobie sprawe, ze przeciez zawsze wiedzialem, czego tak szukam... ...Kogos, kto potrafilby przeniknac przez to cialo z krwi i kosci, jakby to byla tylko iluzja, i dotknac mnie w ten sposob, budzac wstrzasem do zycia kazdy nerw organizmu. Radosc zaszumiala we mnie z szybkoscia mysli i otworzylem sie na bezczasowa przestrzen... Unioslem powieki, bo poczulem, ze moje cialo prezy sie jak zadowolone zwierze pod niezbyt dobrze widocznym ksztaltem, ktory zwiesza sie nade mna. -Co...? - Zamrugalem oczyma, probujac przeobrazic widziana twarz w te, ktora znam... - Jezu! - Usiadlem gwaltownie na lozku, prawie ze szarpnalem sie do tylu. - Miya... Stala nade mna z twarza stezala ze strachu i gwaltownymi gestami dawala mi znac, ze mam byc cicho. Miya - wyszeptalem bezglosnie samym tylko ruchem warg, niepewnie dotknalem palcami jej warg. Przymknela oczy jak do pocalunku, policzki okryl rumieniec. Potrzebowalem wysilku calej woli, zeby nie przyciagnac jej zaraz do siebie i nie pocalowac naprawde. Ledwie bylem w stanie odroznic sen od jawy, nie wiedzialem, co ze mna robila, zanim sie obudzilem. W kaz dym razie bylem teraz jak oglupialy, podniecony, pelen pozadania... -Co? - szepnalem, potrzasajac glowa. Zrobila taki gest, jakby sadzila - a moze wiedziala na pewno - ze w pokoju znajduje sie podsluch. Wstalem z lozka i zastanowilem sie, czy moze miec racje. Jesli tak, to pewnie zalozyli tez kamery - zwykle i na podczerwien, a wiec tak czy inaczej nie bylo tu bezpiecznie. Popatrzylem na drzwi. Pozostalo nam jedynie jakos sie stad wydostac, ale przeciez nie tedy. Istnial tylko jeden pewny sposob. Kiedy popatrzylem z powrotem na Miye, zdalem sobie sprawe, ze i ona juz o tym wie. Ujela mnie za rece, myslami poszukala kontaktu, zeby przygotowac nas do teleportacji... Drzwi za naszymi plecami eksplodowaly. Okienna sciana przed nami rozwarla sie na blyszczaca mase technicznego zaplecza Korporacji Bezpieczenstwa. Nagle dookola zaroilo sie od mundurow. Zanim zdazylem zareagowac, cos wybuchlo na samym srodku pokoju i zbilo mnie z nog, wypelniajac pokoj mgla. Uslyszalem krzyk Mii i swoj wlasny okrzyk niedowierzania, wycisniety z pluc. Wszystko dookola wywrocilo sie do gory nogami, a ja, lezac plecami na podlodze, poczulem nagle, ze sie zapadam... Znow uderzylem twardo o podloge. Ale to nie byla podloga mojego pokoju. To zreszta nawet nie byla podloga, tylko ubita ziemia w jakiejs bocznej uliczce... w Swirowie. Z wysilkiem podnioslem sie, przeklinajac pod nosem, kiedy caly posiniaczony probowalem otrzasnac sie z odretwienia. Przede mna stala Naoh, a jej oczy plonely gniewem. Za nia widzialem krawedz kanionu, a w oddali Tau Riverton. Patrzac w jej oczy, moglem myslec tylko o tym, ze ci z HARO mnie porwali - sadzili, ze ich zdradzilem i jesli nawet mnie nie zabija, Borosage juz nigdy nie pozwoli mi wrocic na druga strone rzeki. Ale zaraz przypomnialem sobie Miye i to, jak na mnie patrzyla na moment przed wtargnieciem korb. Miya. Nie dostrzeglem jej. Strach, ze mogla tam pozostac, przelamal czar spojrzenia Naoh, a potem scisnal mnie za gardlo, kiedy obracalem sie dookola. Miya byla tuz za mna, rozciagnieta na ziemi dokladnie tak samo jak ja, probowala powoli sie pozbierac. Poruszala sie tak, jakby jej cialo nagle stalo sie zupelnie obce. Poszarzala na twarzy. Dwoch czlonkow HARO pomagalo jej sie podniesc. Nie zwracajac na nikogo uwagi, przywloklem sie blizej. -Miya... w porza...? Co sie sta...? - Umilklem, kiedy dotarlo do mnie, jak nieporadnie belkocze. Jeszcze raz potrzasnalem glowa, w ktorej krecilo mi sie od niepewnosci gestej jak scieki. Nie moglem pojac, dlaczego mowie, jakby mnie ktos nafaszerowal prochami. Jedno tylko rozumialem zupelnie jasno: Tau znow mnie zdradzilo. Ale tym razem juz nie tylko mnie. Miya trzymala sie za glowe i rozgladala sie dookola szklistym wzrokiem. Cos chciala mi powiedziec, ale wyszlo tak belkotliwie, ze nie zrozumialem ani slowa. Znow odbiegla spojrzeniem, poszukujac czegos niespokojnie, az wreszcie wypatrzyla w czyichs ramionach pakunek, ktorym, jak sobie zdalem sprawe, byl Joby. Podeszla niepewnie i wziela go na rece. -Oni tam czekali - rzucila twardym glosem Naoh. - To byla pulapka. Stanowiles przynete. Sadzili, ze sie nie domyslimy. Na wszelki wypadek Miya dokonala ze mna zjednoczenia... - Objela nas pelnym niesmaku gestem. Miya trzymala na rekach Joby'ego, stykali sie czolami, usmiechnieci, patrzyli sobie w oczy. Przygladalem sie im, a przez wszystkie zmysly przelewala sie czulosc i slodka zazdrosc. Potem wrocilem spojrzeniem do Naoh. -Czemu... mnie... wzielas...? - zapytalem, ledwie pamietajac, zeby mowic po hydransku. Wymowa juz zaczela mi sie poprawiac, rownie szybko jak przedtem wymknela sie spod kontroli. Naoh popatrzyla teraz wyczekujaco na Miye, jakby to wcale nie byl jej pomysl i sama pragnela wysluchac wyjasnien. -On nie... wiedzia... ze pulap-ka... - Miya wymawiala slowa, jakby wypluwala kamienie, a jej twarz byla teraz tak samo nieprzenikniona jak twarz siostry. - Nie mogla... go tak... zostawic... -Wyciagnela dlon, zeby mnie dotknac, prawie jakby chciala mnie chronic, ale napotkawszy wzrok siostry, zawahala sie. -Dziekuje - rzucilem polglosem. Wyciagnalem reke i sam ujalem dlon, ktora juz cofala. Spojrzala na nasze zlaczone dlonie i przez nasz punkt kontaktowy wlala sie we mnie radosc i pragnienie. Zachlysnalem sie gwaltownie wciagnietym powietrzem, zacisnalem palce. Uwolnila reke nagle i bez wysilku. Poczulem fale zaklopotania, kiedy moje palce zacisnely sie w prozni. -My... myslalam, ze musimy wie... dziec, co mu powiedzie... li ci z Tau - mruknela, rzucajac Naoh spojrzenie winowajcy. Potrzasnela glowa, poruszyla miesniami twarzy, jakby nie wiedziala, co sie dzieje z jej ustami. -Dlaczego mowi... my jak na prochach? - zapytalem. Staralem sie nie wygladac tak, jak sie czulem: zupelnie zagubiony. Miya znow potrzasnela glowa, ale tym razem znaczylo to po prostu "nie wiem". Naoh wedrowala chmurnym spojrzeniem ode mnie do niej i z powrotem. -Miya... - zaczela nieglosno, tonem pelnym zdziwienia, a jednoczesnie zaczepnym. - To jest twoj nasheirtah? Ten? Mieszaniec? -Jeszcze raz obrzucila mnie przelotnym spojrzeniem. - Myslalas, ze uda ci sie to zachowac w sekrecie, kiedy dokonalysmy zjednoczenia? - Jej glos troche zlagodnial, kiedy zobaczyla, ze siostra odwraca oczy. Naoh polozyla rece na ramionach Mii, a czekajaca za jej plecami reszta tylko gapila sie na cala nasza trojke, wymieniajac w myslach uwagi, ktorych pewnie wcale nie mialbym ochoty slyszec. Miya potrzasnela glowa, ujela siostre za dlonie, ale patrzyla przy tym na mnie. -Miya...? - zagadnalem, bo nie rozumialem, co w tej chwili dzieje sie miedzy nimi ani jaki ja mam w tym udzial. -On nie wie? - mruknela Naoh, ktora teraz takze patrzyla na mnie. - On nawet nie wie, co to znaczy? - Tym razem w jej glosie pobrzmiewalo zdumienie, niedowierzanie, a nawet oburzenie. Nie potrafilem okreslic, ile z tego kierowane bylo do mnie, a ile do Mii. -Ona wierzy, ze jestes jej nasheirtah - rzucila mi dobitnie. - Jej duchowym towarzyszem...Wierzymy, ze w calym naszym zyciu istnieje tylko jedna taka osoba, ktora jest nam przeznaczona. Wiedziala o tym juz wtedy, kiedy spotkaliscie sie pierwszy raz... -Przeniosla spojrzenie na siostre. - Ale nic mu nie powiedzialas. Miya nie patrzyla teraz na zadne z nas. W tej chwili zupelnie nie czulem jej w myslach, jakby byla gdzies na drugim krancu swiata. -Przestan, Naoh... - szepnela. -Miya? - zagadnalem ja jeszcze raz, a glos mi zadrzal, kiedy dalej nie chciala na mnie spojrzec. Nie wiedzialem, czy sie wstydzi, czy po prostu sie boi - wstydzi sie prawdy, boi sie, ze siostra ja odrzuci... Albo ze ja ja odrzuce. - Miya... - powtorzylem i dotknalem delikatnie jej twarzy. Uniosla na mnie wzrok pelen strachu. Bala sie, ze kiedy zajrzy mi w oczy, nic w nich nie znajdzie. Przypomnialem sobie wczorajsza noc - jak zasypialem w cieplym, bezpiecznym schronie jej ciala i umyslu i jak sie potem obudzilem, zziebniety, pusty w srodku i sam, przerazony, ze odtad juz zawsze bede sie budzil tak samo pusty i samotny. -Ja wiem - szepnalem. - Naprawde... - Patrzylem, jak strach przechodzi w ulge, a potem, troche niepewnie, w radosc. Pochylilem sie ponad zaciekawiona twarzyczka Joby'ego i pocalowalem ja. Natychmiast odczulem, jak dotyk spragnionych ust uwalnia miedzy nami przeplyw mysli i uczuc. Przerazenie, radosc i tesknota zaparly mi dech. A wtedy psychoenergia Naoh roztrzaskala nasze myslowe lacze jak cisniety zlosliwie kamien. W ulamku sekundy, zanim stracilem kontakt, odczulem jej zaskoczenie, kiedy natknela sie na moj umysl pozbawiony zwyklych zapor i polaczony z Miya, poczulem cala ciernista wiazke jej emocji: zaskoczenia, bolu, radosci, zawisci, zaciekawienia i bezsilnej zlosci. I zaraz wszyscy troje bylismy zupelnie sami, mrugalismy oczyma, jakby zaskoczyl nas sloneczny blask, jakby neuron po neuronie przywleczono nas w ten swiat, ktory trzeba dzielic z innymi. -Nie mozemy tu zostac - rzucila ostro Naoh, jakby tylko to zajmowalo jej mysli. - Chodzmy. -Czekajcie - wtracilem glosem wciaz jeszcze lekko ochryplym. - Korby... wysledza mnie. Nie bedziemy bezpieczni, dopoki mam to. - Dotknalem bransolety danych. Przypomnialem sobie nagle, jak wiele dla mnie znaczylo zalozenie jej, ile mnie kosztowalo nabycie do niej praw. Jak wygladalo bez niej moje zycie. Odwrocilem sie w strone Mii, ktora stala, nadal trzymajac na reku Joby'ego. Widzialem, jak na mnie patrzy. Powiedziala: "Nie moglabym go zostawic". Joby'ego. Albo mnie. Powedrowalem wzrokiem do Tau Riverton, szukajac w pamieci chocby jednej rzeczy, ktora pozostawilem tam niedokonczona, a ktora mialaby jakies znaczenie w porownaniu z tym, co mam robic tutaj. Szukalem choc jednej osoby, z ktora laczyloby mnie cos prawdziwego - w porownaniu z tym, co odnalazlem u Mii... Przycisnalem kciuk do zamka bransoletki. Zlapalem ja, kiedy zsunela sie z nadgarstka. -Co robisz? - zapytala Miya glosem tak pelnym niedowierzania, jakby byla czlowiekiem. -Nie moge jej dluzej nosic - wyjasnilem. - Ludzie zabili moja matke, bo byla Hydranka. Moj ojciec byl czlowiekiem, zostawil mnie w rynsztoku, bo bylem Hydraninem. A wiec jestem Hydraninem! - Z calej sily odrzucilem bransoletke i patrzylem, jak przelatuje - razem ze wszystkim, co symbolizowala - nad krawedzia kanionu, ku brazowym wodom rzeki plynacej sto metrow nizej. Odwrocilem sie, by spojrzec w pelne niedowierzania oczy Mii. - Ty jestes moja nasheirtah. Wszyscy inni, nie wylaczajac Naoh, wpatrywali sie we mnie z takim samym niedowierzaniem. -Mowcie do mnie Bian - dodalem. Miya przytulila twarz do mojego ramienia, kiedy i ja, i Jo-by'ego zamknalem w uscisku. -Bian - szepnela. - Witaj w domu. - I usunela sie na bok, zeby Naoh takze mogla mnie objac jak utraconego brata... albo jak utraconego kochanka. Jej dotyk byl pelen delikatnosci, jakiej nigdy bym sie nie spodziewal. Nawiedzony blysk w oczach przeszedl niemalze w czulosc, kiedy szepnela: -Namaste, Bian. Przynies mojej siostrze radosc. Przynajmniej jedna z nas powinna ja zyskac na zawsze... Nic nie odpowiedzialem, po prostu nie bylem w stanie, kiedy pozostali mnie obejmowali. 15 Nabrali mnie potem w jakies inne miejsce, zanim Borosage zdazyl zgarnac nas tam, gdzie stalismy. I zanim zdolalem dokladnie zdac sobie sprawe z konsekwencji swego czynu.Podtrzymywany przez Miye i Naoh, szybko odzyskalem orientacje. Stalismy w opuszczonym, zniszczonym i okrytym kurzem pomieszczeniu, az za bardzo przypominajacym tamto, ktore widzielismy wczoraj. Tylko podniszczony koc na srodku podlogi w miejsce zniszczonego dywanu dawal mi pewnosc, ze naprawde jestesmy gdzie indziej. Uswiadomilem sobie, ze takie wlasnie pokoje moga stanowic moje schronienie juz do konca zycia. Ale wystarczylo, ze spojrzalem na Miye, a ta mysl przestala mnie martwic. Wedrowalem spojrzeniem od twarzy do twarzy otaczajacej mnie bandy hydranskich wyrzutkow, ktorzy jeszcze kilka minut temu byli mi kompletnie obcy. Teraz, z szybkoscia przypominajaca teleportacje, stali sie nagle moja rodzina. -Jesli masz byc jednym z nas, powinienes wygladac tak jak my, Bian - odezwal sie Soral. Przymknal oczy, jakby sie koncentrowal, i po chwili trzymal w reku koszule - jedna z tych dlugich, zapinanych z boku tradycyjnych tunik, ktore nosili wszyscy, teraz nawet i Miya. - Prosze - dodal i puscil ja. Koszula uniosla sie w powietrze i zawisla mi nad glowa. Pozostali przygladali sie, lekko sie smiejac i wskazujac na mnie palcami. Podnioslem wzrok na tunike i nagle poczulem chlod. Zaskoczony, szybko opuscilem wzrok i zobaczylem, ze od pasa w gore nie mam juz nic na sobie, a moja koszula razem ze swetrem Martwego Oka leza w kupce u stop Naoh. Sama Naoh mierzyla mnie spojrzeniem od stop do glow. Podobnie i pozostali, a ich szczere zaciekawienie wskazywalo wyraznie, ze jeszcze nigdy nie widzieli nagiego czlowieka, a nawet polnagiego polczlowieka. Sprawiali wrazenie lekko rozczarowanych, kiedy odkryli, ze od pasa w gore nie ma miedzy nami zadnych wartych wzmianki roznic. Zlapalem obiema rekami za pasek spodni. -To ma zostac - rzucilem bez usmiechu. Oni za to wybuchneli smiechem i pokiwali glowami, tracajac sie lokciami. Uslyszalem wysoki, zarazliwy smiech Naoh, kiedy tunika nieoczekiwanie opadla mi na glowe. Zesliznela mi sie po karku jak zywa. Wepchnalem rece w rekawy i pozapinalem sie. Dopiero teraz zdobylem sie wreszcie na usmiech. Material tuniki byl delikatniejszy i cieplejszy, niz wskazywal na to jego wyglad, a pewnie tez i o wiele starszy. -Namaste - rzucilem i uswiadomilem sobie, ze znaczy to rowniez "dziekuje". Soral odpowiedzial mi lekkim uklonem, a ja odpowiedzialem tym samym jemu i wszystkim po kolei. Miya posadzila Joby'ego na podlodze u swoich stop. Zaraz pojawily sie przy nim klocki i inne zabawki. Delikatnie zdjela mi z wlosow bandame. Stalem bez ruchu; bylem teraz osrodkiem zainteresowania wszystkich dookola, ale przynajmniej raz nie sprawialo mi to przykrosci. Czulem, jak chlodne palce odgarniaja mi wlosy z karku. Tiene podal jej jedna z tych ozdobnych metalowych zapinek, ktorymi wszyscy, mezczyzni i kobiety, upinali dlugie wlosy w skomplikowany wezel. Gdy Miya zbierala i ukladala moje wlosy, przez chwile zobaczylem zapinke. Nie bylem pewien, czy robi to tylko rekoma. Siegnela po zawieszona w powietrzu zapinke i z pomrukiem satysfakcji wpiela jaw odpowiednie miejsce. -Prosze, Bian. Jej zadowolenie i radosc odbijaly sie jak w lustrze w twarzach pozostalych, a ja odnioslem wrazenie, ze w tym rytuale przeistoczenia tkwilo znacznie wiecej znaczen, niz potrafilem ogarnac tylko za pomoca swoich pieciu zmyslow. Kobieta o imieniu Talan ofiarowala mi metalowy pas, zrobiony z resztek drutu, splecionych we wzor tak samo subtelny jak ten na zapinkach. Mezczyzna o imieniu Sath podarowal mi rzemienny naszyjnik z wyrzezbionym z agatu wisiorkiem. Podchodzili do mnie kolejno i ofiarowywali mi: kamizelke, wisiorki, pierscienie, przytraczany do paska mieszek, a nawet plaszcz, znoszony, lecz cieply, az w koncu moje przeistoczenie dopelnilo sie i stalem sie jednym z nich. Potem zjedlismy czerstwe podplomyki, popijajac parujaca czarna herbata, ktora Miya nazwala pon, a ja opowiedzialem im o wszystkim: ze Sand sie wyniosl, a prawdopodobnie takze i federalni. Ze teraz rzadzi tutaj Borosage i nikt mu nie bedzie wchodzil w droge. Ze sam Borosage zapowiedzial mi, iz Swirowo drogo za wszystko zaplaci, kwestia tylko, jak drogo i jak predko. -Czy to juz wszystko? - zapytala surowo Naoh, ze zwykla sobie niecierpliwoscia w glosie, dodatkowo zaostrzona rozczarowaniem. - Powiedziales, ze mozesz nam pomoc, Bian. Czy te wszystkie obietnice, jakie nam zlozyles zeszlej nocy, to jedynie czcza gadanina? - W jej ustach "gadanina" brzmialo jak nieprzyzwoite slowo. Mowiac to wszystko, obrzucila Miye jednym z tych swoich spojrzen, ktorych nie potrafilem zinterpretowac. Oparlem sie plecami o sciane i kontynuowalem. -Tau blokowalo kazdy moj ruch. Teraz, kiedy Miya zabrala Jo-by'ego, nawet Perrymeade boi sie stanac w waszej obronie. - Odwrocilem wzrok, zebym nie musial ogladac jej twarzy. - Joby nie ma znaczenia dla kogos takiego jak Borosage. Ani dla takich jak ci, ktorzy rzadza Tau. Byc moze nawet beda woleli, zeby zniknal, bo przeciez to, co sie z nim stalo, zdarzylo sie z winy Tau. Joby siedzial na podlodze, bawiac sie rozsypanymi drewnianymi klockami - ukladal je jeden na drugim, a potem znow rozrzucal, jak zawsze usmiechniety i milczacy. Obok niego siedziala Miya. Niespodziewanie uniosla wzrok znad filizanki i zobaczylem, ze wciaz trapi ja poczucie winy. -Perrymeade popadl w nielaske keiretsu, bo zatrudnienie ciebie to byl jego pomysl - wyjasnilem jej najlagodniej, jak potrafilem. - Tak bardzo sie boi, ze wszystko straci, ze ten strach zupelnie go paralizuje. - Mialem ochote cofnac te slowa, widzac, jak na mnie patrzy, ale przeciez powinna sie dowiedziec. - Gdyby nie zabraklo mu odwagi, pewnie by nam mimo wszystko pomogl. Miya tylko potrzasnela w milczeniu glowa. Joby podniosl na nia oczka i zaczal cicho pojekiwac. Dotknela jego twarzy i zaraz sie uspokoil. -Odkad tu jestesmy, nie odezwal sie ani slowem - mowila jakby do siebie. - On wie... on wie, ze tak nie jest dobrze... - Poruszyla rekoma w powietrzu, jakby chciala sie czegos uchwycic, czegos namacalnego, co pomogloby jej to wszystko ulozyc. Naoh wydala z siebie pelen niesmaku odglos. -Nie mozemy go oddac, Miya. Jeszcze nie teraz. Slyszalas, co mowil Bian - ludzie wcale go nie chca. Wiesz, ze to by znaczylo koniec dla nas wszystkich. - Znow zmienil sie troche wyraz jej twarzy, przyprawilo mnie to o niepokoj. - To tylko nastepny zakret na naszej Drodze. Wszystko dzieje sie wlasnie tak, jak powinno. Niech Tau robi, co chce. Nasi i tak zachowuja sie, jakby byli martwi. Jesli ludzie zabija kilku z nich, reszta uswiadomi sobie, ze mimo wszystko warto zyc. Wtedy sie do nas przylacza... -I co bedziecie robic? - wtracilem. Zmierzyla mnie wzrokiem. Zacisnela usta i nic nie odpowiedziala. Mialem wrazenie, ze nie dlatego, iz sama nie wiedziala. Po prostu nie czula sie jeszcze gotowa, zeby podzielic sie ze mna ta wiedza. -Borosage to sadysta - dodalem ponuro. - I nie jest taki glupi. - Potarlem dlonia ogolocony z bransoletki nadgarstek. - Z kims takim nie mozna sie zmierzyc twarza w twarz. Takich trzeba zajsc od tylu i powalic na ziemie. Jest podly i zepsuty... Z cala pewnoscia cos ukrywa... A co z nefaza? Z tym narkotykiem, ktory zazywa Navu? Skad ona sie bierze? To Borosage pozwala, zeby sie rozchodzila... -Kogo to obchodzi? - warknela Naoh. Miya podniosla na nia wzrok. Sczepily sie spojrzeniami w kolejnej niemej wymianie zdan, a niespokojne dlonie Mii zacisnely sie w piesci. - Przeciez dociera tylko do nas - dodala Naoh, odwracajac wzrok - a ludzie sie ciesza, kiedy moga nas bardziej okaleczyc. -On sie tym zajmuje - odezwala sie Miya. -Co? - Zdumiony, podnioslem glowe. -Miya! - rzucila Naoh ostro, prawie jak pogrozke. Widzialem, ze inni patrza na nia dziwnie. -Wlasnie on sie za tym kryje - ciagnela Miya bezbarwnym glosem. Jej spojrzenie stwardnialo, cala postawa rzucala wyzwanie siostrze, ktora nakazywala jej milczec. - Zalatwia dostawy tym, ktorzy je tutaj rozprowadzaja. -Dlaczego? Dla pieniedzy? -Z nienawisci - odparla. - I ze strachu. Znalazlam sie raz tak blisko niego... - rozstawila palce na jakis centymetr -... czulam to dokladnie. Tego wlasnie najbardziej sie boi: ze ktos zajrzy mu do srodka i zobaczy, jaki naprawde jest. - Spuscila wzrok. - Zabilby mnie na miejscu, gdyby zdal sobie sprawe... - Podniosla oczy. - I gdyby moglo mu ujsc to na sucho. -Tak - potwierdzilem - to mi pasuje do Borosage'a. - Usta wykrzywily mi sie w mimowolnym grymasie. - Ale czy da sie to udowodnic? Nawet Draco i FKT nie moga przymknac oczu na korbe, ktory handluje narkotykami. Gdyby udalo nam sie go zalatwic... -To niczego nie zmieni! To nie ma nic wspolnego z tym, po co tu jestesmy! - przerwala mi Naoh. - Widzialam Droge dla calego naszego ludu. Musimy otworzyc im oczy! Musza przeciwstawic sie ludziom, ktorzy chca nas zniszczyc. A kiedy juz odnajda wlasna dume i odwage, wszystko stanie sie mozliwe... - Jej oczy lsnily jak pekniete w pol szmaragdy. - Ludzie znikna z naszego swiata. Przeszlosc, ktora niegdys nalezala do nas, znow bedzie nasza. Chorzy zostana uzdrowieni, zagubieni odnajda Droge. Nie bedzie wiecej cierpienia ani lez. To wlasnie jest Droga, jaka widzialam... - Urwala, zeby zaczerpnac tchu. Potoczylem spojrzeniem dookola w poszukiwaniu przynajmniej jednej twarzy, na ktorej zobaczylbym sciagniete brwi czy chocby slad watpliwosci. Zobaczylem tylko bezmyslne potakiwanie i wszedzie dookola uslyszalem pomruki poparcia, na glos, zebym uslyszal, czego nie moge odczuc: ze wszyscy wierza w to samo, czuja to samo. Kazdy z nich, nawet Miya. -Ty takze o tym wiesz, prawda, Bian? Czy nie dlatego wyrzuciles swoja bransolete danych? - Naoh wskazala gestem moj nadgarstek. - Wiesz, ze mamy racje, ze nasza Droga to jedyna droga. Odrzuciles swoja ludzka czesc i przeciales wiez z naszymi ciemie-zycielami. Odciales sie od wyzysku, ktory uosabiaja. Jestesmy prawdziwymi rewolucjonistami. Nie boimy sie swiecic przykladem, poprowadzic innych Droga - a jesli trzeba, zostac meczennikami - zeby nasza rasa przetrwala. Czy nie tak to wlasnie rozumiesz? Zerknalem na Miye. Siedziala bez ruchu obok Joby'ego, ale nie sprzeciwila sie ani slowem. Myslalem przedtem, ze wziela Jo-by'ego, zeby go chronic, ale z tego, co widzialem w jego rodzinnym domu, oraz z tego, jak ona sama odnosila sie do Natasow, zorientowalem sie, ze to nieprawda. Potem sadzilem, ze wziela go, zeby przyciagnac uwage FKT. Ale po tym, co slyszalem teraz od Naoh, nie bardzo moglem pojac, gdzie jest miejsce Joby'ego w planach HARO. Chyba ze to porwanie bylo dla Naoh swego rodzaju zemsta. Zastanawialem sie, co jeszcze Miya wie, a czego mi nie mowi - i czy kiedys jeszcze mi powie. -Czy nie tak? - Naoh zlapala mnie za ramie. - Czy nie tak to wlasnie rozumiesz? -Z tego, co slyszalem - zaczalem powoli - prawdziwi rewolucjonisci musza byc gotowi zabic nawet wlasna rodzine. Wpatrzyla sie we mnie w zdumieniu. -Tak jest u ludzi - mruknela w koncu. Jeszcze raz popatrzylem na Miye i Joby'ego. -Moze to na jedno wychodzi. -Przestan myslec jak czlowiek - mowila Naoh. - Jesli nie jestes z nami, Bian - jej kocie oczy poszukaly moich - jestes przeciwko nam. Przeciwko wlasnemu ludowi. Twojemu prawdziwemu ludowi... - Jej dlon uniosla sie uspokajajaco do mojego policzka; jednoczesnie poczulem, jak cienka macka mysli wije sie wsrod moich zapor. Jest siostra Mii, w jej dotknieciu czuje echo dotyku Mii. Powiedzialem sobie: ona mnie akceptuje, chce, zebym stal sie jednym z nich... prawie jej ufalem, juz prawie wpuszczalem ja do srodka... Mysli przeszyl mi jak blysk magnezji ogien jej fanatyzmu, a ja natychmiast ja odcialem. Ludzie w Mii budzili gniew, w Naoh - nienawisc. -Jestem z wami - mruknalem, bo tylko tyle zdolalem z siebie wykrzesac, zanim oderwalem wzrok od jej zaskoczonej twarzy, zeby znow skupic go na Mii i Jobym. - Ale musi istniec jakis lepszy sposob ratunku niz zbiorowe samobojstwo. - Potrzasnalem glowa. - Wiem, ze nie zostalo nam zbyt wiele czasu, ale sprobujmy chociaz wykorzystac to, co mamy... -Wykorzystamy. - Nachmurzona Naoh wzruszyla ramionami. - Juz teraz wielu idzie za nami, a to, co powiedziales, przyciagnie nastepnych. - Jej dlon opadla, ale wzroku nie odrywala od mojej twarzy, twardego i badawczego. - Jeszcze nie ma w tobie prawdziwego zrozumienia, Bian. Kiedys i Miya nas nie rozumiala, ale teraz juz pojela. - Naoh gwaltownie zwrocila glowe ku siostrze. - Miyo, zostan z nim. Pomoz mu zrozumiec. My mamy jeszcze kilka rzeczy do zrobienia... I zniknela. Pozostali, jak stado ptakow, podazyli za jej przykladem, jeden po drugim rozplywajac sie w powietrzu. Poczulem we wlosach chlodny powiew. Stalem nieruchomo, nagle pozostawiony tylko z Miya i Jobym. Joby az zapiszczal ze zdumienia, kiedy pokoj tak nagle opustoszal. Zwrocil na Miye pelna niepewnosci twarzyczke, w raczkach wciaz jeszcze trzymal zabawki. Ale nie odezwal sie ani slowem. Miya westchnela; na jej twarzy malowala sie teraz wyrazna ulga. Usmiechnela sie do chlopca. -Do widzenia! - zawolala w powietrze. - Musieli isc. Ale ja nigdzie nie pojde... A oni tu wroca. Mimo to Joby nic nie powiedzial. Popatrzyl na mnie tak, jakby sie spodziewal, ze i ja zaraz znikne. Powolutku przysuwalem sie blizej, az w koncu usiadlem obok niego, bardzo ostroznie, bo nie bylem pewien, jak zareaguje. Joby odlozyl klocki, zeby mnie obejrzec. Jeszcze raz dla pewnosci zerknal na Miye. A potem podniosl sie z podlogi i zrobil trzy kroki w moja strone. Znalazlszy sie ze mna twarza w twarz, wyciagnal raczke i dotknal mojego ucha, a potem dyndajacego ponizej kolczyka, zupelnie tak samo jak wczoraj. Potem male raczki musnely mi twarz, zupelnie jakby byl slepy albo musial sobie udowodnic, ze to, co widzi, jest prawda. Siedzialem nieruchomo, zeby nie zaklocac mu badan. Znienacka Joby zarzucil mi rece na szyje i przycisnal twarz do policzka. Zaskoczony, musialem na sile sie rozluznic. Tulilem go dopoty, dopoki w koncu sam mnie nie puscil. Usiadl przy mnie i powrocil do swoich klockow. Oparl sie przy tym o mnie, jakbym byl krzeslem w samym srodku tego pustego pokoju. Zerknalem z ukosa na Miye, niepewny, co zobacze w jej oczach. A kiedy juz zobaczylem, dalej nie bylem pewien, jak mam to rozumiec. To byla pierwsza nasza chwila sam na sam, odkad obudzila mnie w hotelowym pokoju. W koncu mruknalem cicho: -Nie wiedzialem, czy cie jeszcze kiedys zobacze. Usmiechnela sie, a ten jej usmiech przelal sie w moje mysli. -Jak ty to robisz? - zapytalem w zadziwieniu. Siegnalem dlonia do jej twarzy zupelnie tak samo, jak Joby dotykal mojej - zeby sobie udowodnic, ze jest prawdziwa. -Co? - zapytala, calujac czubki moich palcow, a moze to bylo: (Co?) -Wchodzisz we mnie. (Wpadasz mi do srodka jak powietrze, ktorym oddycham...) (Po prostu sie nie staram.) Pochylila sie i odszukala wargami moje usta. (Bo chcesz, zebym tam byla...) Kiedy pocalowala mnie jeszcze raz, przypomnialem sobie wczorajsza noc, kiedy otwierala przede mna cialo. (Ale przeciez to nie moze byc az tak proste...) Spotkanie naszych pragnien rozswietlilo mi siatke nerwow pozadaniem rownie nieublaganym jak sam czas. (Bo nie jest...) Odsunela sie troche, kiedy poczula na sobie dotyk moich dloni, penetrujacych wypuklosc jej piersi pod splowia-la stara koszula. Zaczerpnela gwaltownie powietrza i popatrzyla spiesznie na Joby'ego. (Tego sie nie da zrozumiec.) Usmiechnela sie. (To wlasnie jest Droga...) (Nie) pomyslalem. (To po prostu ty.) Siegnalem dlonia do zapinki na wlosach, przypominajac sobie chwile, kiedy mi ja zakladala, jej spojrzenie, te zyciowa sile, ktora nagle ozywila mi mysli. Przeciagnela wzrokiem po moim hydranskim ubraniu - tej zewnetrznej oznace transformacji. A ja wiedzialem, ze ten bol serca, ktory teraz odczuwam, bierze sie nie stad, jak na mnie patrzy, ale stad, jak mnie widzi: dla niej jestem piekny, jestem caloscia, nasheirtah. -Miya - szepnalem na glos, bo chcialem slyszec brzmienie tego slowa. - Co to znaczy "nasheirtah"? -To znaczy: przeznaczenie. Potrzasnalem glowa z usmiechem. -Skad wiedzialas? Jak to sie dzieje? Spuscila wzrok, ale jej dlon tkwila dalej w mojej dloni - dwie polowki calosci. -To... - Mysli rozproszyly sie nagle, ale po chwili znow sie skupily, pokazujac mi obraz tamtej chwili, kiedy dwa umysly zlaly sie w jeden i zagubily sie dwa serca: prekognitywne przeslanie, krotki jak blyskawica fragmencik przyszlosci, w ktorej kazdy mozliwy obraz przemienial sie w koncu w twarz tego Drugiego. "Ja cie znam..." Wrocilo do mnie wspomnienie tamtego wieczoru, ta chwila, kiedy wpadlismy na siebie na opustoszalej uliczce Swirowa. Widzialem te twarz po raz pierwszy w zyciu, a mimo to z jej oczu patrzylo na mnie cale moje zycie. I sam nawet o tym nie wiedzac, ofiarowalem jej dusze... A ona wcisnela mi w dlon bransoletke Joby'ego i uciekla, wiedzac, ze oto odnalazla tego, ktorego miala kochac przez reszte zycia... a ktorego poslala prosto w lapy Korporacji Bezpieczenstwa Tau. Zacisnela reke na mojej tak mocno, ze skrzywilem sie z bolu. Dwa zycia, wypelnione nieustanna koniecznoscia wyboru miedzy mniejszym a wiekszym cierpieniem, skrzyzowaly sie wreszcie, a najwyzsza radosc przeistoczyla sie w tragedie. A ona nie mogla podzielic sie zalem z nikim z HARO - nawet z wlasna siostra - bo wszyscy oni wyrzekli sie indywidualnych dazen i potrzeb... Wreszcie zrozumialem, co kazalo jej mnie odnalezc, zaryzykowac wszystko: wlasne zycie i bezpieczenstwo, a nawet bezpieczenstwo Joby'ego, za te garstke godzin. Za jedna noc z mezczyzna, ktorego zawsze bedzie kochac tak, jak nigdy nie pokocha juz nikogo innego. Zrozumialem tez wreszcie, dlaczego budzac sie pusty i sam, poczulem sie tak, jakby wraz z nia odeszlo cale moje zycie. Dlaczego ten jeden raz zadnemu z nas nie mogl wystarczyc. Potrzasnalem glowa zdziwiony. -Ludzie... ludzie ciagle wierza, ze tym razem spotkali te wlasciwa osobe. A potem wszystko im sie rozpada. -Ludzie radza sobie, jak moga - mruknela - ale bez Daru... - urwala, bo patrzac na mnie, nagle sobie cos przypomniala. Przeniosla wzrok na Joby'ego. -Czy naprawde wierzycie w to, ze dla kazdego jest gdzies idealny kochanek albo kochanka? - zapytalem, zeby odciagnac nas od krawedzi wspomnien. -We Wspolnocie? - Zapatrzyla sie w przestrzen. - Kto to wie? Zostalo nas juz tak niewielu... Niektorym przez cale zycie nie udaje sie natrafic na nasheirtah. Wiekszosc z nas po prostu jakos z tym zyje. Niektorzy jednak sie odnajduja, tak jak... - jej usta drgnely bolesnie -...jak Naoh i Navu. Tylko po to, zeby mogli ich zniszczyc ludzie. - Jej dlon wysliznela sie z mojej. Poczulem gorycz nieukojonego zalu jej siostry, zawsze obecnego tuz pod powierzchnia pamieci. Przyciagnalem ja do siebie. (Ja nie jestem taki. Jestem tu... i umiem walczyc o przetrwanie. Mamy przed soba cale zycie...) (Nigdy mi tego nie obiecuj) pomyslala, mrugajac gwaltownie. (To jak przeklenstwo.) Przeszlosc wyciagala smoliste ramiona, zeby mnie zdusic. (Kochasz mnie...) pomyslalem, odkrywajac w sobie taki rodzaj odwagi, o jaki nigdy bym siebie nie podejrzewal, dopoki ona jej we mnie nie wyzwolila. Takiej odwagi, ktorej trzeba bylo, by uwierzyc. (Wszystko jest mozliwe.) Bardziej poczulem, niz zobaczylem, ze w koncu jednak sie usmiechnela. (Wiem.) Ale natychmiast zmienila sie na twarzy, kiedy tylko popatrzyla na Joby'ego. Nasz kontakt rozwial sie bez sladu. -Miya...? Potrzasnela glowa i odgarnela z twarzy luzne kosmyki wlosow. Nie odezwala sie. Nie musialem jednak slyszec jej mysli, zeby wiedziec, czego moga dotyczyc. Przypomnialem sobie, co sie stalo, kiedy Naoh probowala dosiegnac mojego umyslu. "Pomoz mu zrozumiec" - powiedziala, zanim nas tu zostawila. Ale chyba nie o to jej chodzilo. -Miya - powtorzylem, zeby na mnie spojrzala. - Ilu czlonkow naprawde liczy HARO? Ilu wedlug ciebie wierzy w "wizje" twojej siostry? -Dokladnie nie wiem, ilu mamy satoh - patriotow, nie "czlonkow HARO" - odparla lagodnie. - Nie wydaje mi sie, zeby ktos mogl to wiedziec na pewno, nawet Naoh. To na wypadek, gdybysmy zostali zdradzeni. -Czy ktos juz probowal? - zapytalem. Potrzasnela przeczaco glowa. -Rada, gdyby mogla, wydalaby nas w rece Tau, ale czlonkowie Wspolnoty chronia nas i popieraja. Wiedza, co znaczy satoh. - Na jej twarzy pojawil sie wymuszony usmiech. - Setki, a moze nawet tysiace pojda Droga Naoh i beda nas popierac. Cala Wspolnota, ktora zyje w miescie, wierzy w nasz cel, nikt nie zdradzi. -Jak to mozliwe? - Zastanawialem sie w duchu, czy przedstawia mi fakty, czy moze cos, czego nakladla im do glow Naoh. Z tego, co widzialem, trudno bylo uwierzyc, ze na calej planecie zostalo jeszcze tylu Hydran. -Dar Naoh jest bardzo silny. Kiedys uzywala go tylko do la-gra, dopoki nie odebrala przeslania. - Poruszyla sie niespokojnie, jakby nawet te wspomnienia wystarczyly, by sprawic jej bol. - Dopiero wtedy zobaczyla, po co go otrzymala: zeby ocalic nasz lud. Kazdy, kogo dosiegnie, odczuwa jej wiare. Wszyscy wiedza, ze widziala Droge... - Zacisnela dlon. Jej mysli najwyrazniej nie macila zadna watpliwosc. Nie martwilo jej ani to, ze ja tak wypytuje, ani psychiczny stan zdrowia siostry. - Pojda za nia... kiedy nadejdzie czas. Odwrocilem wzrok. -Miya, w tym, co mowi twoja siostra o meczennikach... jest cos... niezdrowego. Jakby zyczyla sobie smierci... -Nie - zaprzeczyla cicho. - Bian... -Naoh mowi o smierci! O twojej smierci i o smierci Bog wie ilu jeszcze ludzi. Wspolnota nie moze sobie pozwolic na taka strate. -A czy Tau pozostawia nam jakis wybor? - zapytala ostro. - Naoh stara sie myslec realistycznie, kiedy mowi, ze niektorzy z nas moga zginac. Jesli niektorzy z nas straca wiare, jesli nie podazymy slepo Droga, ktora ona widzi, nie uda nam sie. - Slowa te zabrzmialy bezbarwnie, a jej twarz za bardzo przypominala teraz Naoh. - Niektorzy z nas zawsze beda sie chwiac... - Nagle uciekla wzrokiem na bok. Przypomnialo mi sie, co mowil Hanjen - o tym, ze wsrod wyizolowanej grupy nastroje rozprzestrzeniaja sie jak choroba zakazna, a nikt z jej czlonkow nie zdaje sobie z tego sprawy, dopoki nie jest za pozno. -Mowimy tu o czyms w rodzaju prekognicji, zgadza sie? Musi istniec wiecej niz jedna Droga, ktora doprowadzi nas do celu. Wiem, ze w to wierzysz... Czulem, ze wciaz jeszcze sama probujesz znalezc odpowiedz. - Zobaczylem, ze jej twarz pochmurnieje. - Dlaczego nie dobierzemy sie do Borosage'a, zanim on zdazy dobrac sie do nas? Dzieki temu pewnie zdolalibysmy zwrocic na siebie uwage, a nikt nie bedzie musial ginac. To mogloby sie udac... -Inni juz tego probowali. Moi rodzice... - mowila jeszcze bardziej bezbarwnym tonem. Znow przyszla mi na mysl Naoh i ta jej wiara w rewolucje. - Nie zyja. A Navu - sam widziales, co sie z nim stalo. W wiezieniu Tau stal sie narkomanem. "Chorzy zostana uzdrowieni, a zagubieni odnajda Droge", powiedziala Naoh. Ciekawe, czy miala tez na mysli Navu. Potrzasnalem glowa. -Jak Borosage'owi uchodzi to na sucho? Skad ma taka wla- dze? -Dziala w prozni - odparla ochryplym glosem. - Tym, ktorzy moga go skontrolowac, po prostu nie zalezy. Zaklalem pod nosem. Na widok blizny na nagim nadgarstku scisnelo mnie w zoladku. Potarlem reke, jakbym mogl zetrzec blizne. Joby tymczasem budowal wieze. Przygladalem mu sie przez chwile: dolozyl kolejny klocek, a cala budowla runela z hukiem. Maly naburmuszyl sie i kopnal klocki. Potem w milczeniu zabral sie od nowa do pracy. Wrocilem spojrzeniem do Mii. -Dokad poszla Naoh? -Nie mam pojecia... - odparla, wzruszajac ramionami. - Chyba do Wspolnoty, powiedziec ludziom o grozbach Tau... -I o tym, jaki udzial ma w tym HARO... satoh? - zapytalem. - O porwaniu? Czy po to zabraliscie Joby'ego? Zeby wywolac konflikt z Tau? (Nie!) zaprzeczyla z gniewem, ktory poczulem rownie wyraznie, jak uslyszalem. -W takim razie po co w ogole bylo go w to mieszac? -Naoh - mruknela, a nasz kontakt zaczal wyslizgiwac mi sie z mysli, kiedy cos zniknelo z jej oczu. - Naoh powiedziala, ze to konieczne. Nie chcialam wierzyc, ale... bylo konieczne. Pokazala mi... Wstalem i przeszedlem na druga strone pokoju. Stanalem tam, zapatrzony w przykurzone szybki jedynego nieduzego okna. Szukalem wzrokiem raf, wiedzac, ze gdzies tam musza sie kryc za zamazana sylwetka Swirowa. Nie potrafilem nawet sobie wmowic, ze je stad widac. Przyszla mi na mysl Kissindra i cala ekipa pracujaca gdzies tam w oddali... Ciekawe, co im o mnie naopowiadali dzis rano, co sobie pomysla, kiedy dowiedza sie prawdy -jesli kiedykolwiek sie dowiedza. Zastanowilem sie, czy moj wybryk nie zniweczy im wszelkich szans na kontynuowanie badan, czy Kissindra w koncu mnie znienawidzi. Dotknalem nadgarstka, znow tam spojrzalem. Niewazne, czego chce - bez bransolety danych nigdy nie bede mogl wrocic do zycia po drugiej stronie rzeki. Na jedno mgnienie oka rzeczywistosc wymknela mi sie z rak - wezel samozaparcia, ktory dotad utrzymywal mnie w calosci, puscil, a ja zaczalem sie rozpadac na malutkie fragmenty... Natychmiast jednak wzialem sie w garsc, nie chcac, zeby Miya widziala, ze sie waham. Nie chcialem, zeby pomyslala, ze w nia zwatpilem. Stalem odwrocony do niej plecami, dopoki calkiem nie odzyskalem pewnosci, ze wciaz jeszcze mam ziemie pod stopami, ze jestem tu, w Swirowie, i wypatruje przez brudne okno niedosieznych widokow. -Bian - odezwala sie cicho Miya. W pierwszej chwili w ogole nie zdalem sprawy, ze to mnie wola po imieniu. (Bian.) -Co? - odpowiedzialem w koncu. Glos ledwie wydobywal mi sie z krtani. Kiedy sie odwrocilem, stala na odleglosc wyciagnietego ramienia. Wzdrygnalem sie z zaskoczenia, mimo ze przeciez najpierw siegnela do mnie myslami. -Bian - powtorzyla delikatnie, jakby probowala mi o czyms przypomniec. - Teraz jestes jednym z nas... Ale Naoh miala racje: nie wiesz jeszcze, co to oznacza. A powinienes wiedziec. Pozwol, ze ci pokaze. Chodz ze mna. - Ujela mnie za rece i pociagnela za soba. Wzialem gleboki oddech i ruszylem za nia w drugi koniec pokoju. Tam pochylila sie i podniosla z podlogi Joby'ego. Chlopczyk wyciagnal do mnie raczki. Odpowiedzialem mu tym samym, a Miya podala mi dziecko. Dobrze bylo poczuc w ramionach przyjemny ciezar malego cialka, taki konkretny, mocno zakotwiczony w rzeczywistosci. Zobaczylem, ze podluzne zmarszczki wysilku na jej czole troche sie wygladzaja. -Miya - odezwalem sie znowu. - Nie mamy czasu. Borosage nie pozostawi go nam zbyt wiele. Musimy znalezc jakis sposob, zeby drania zneutralizowac. Tau juz go spuscilo ze smyczy. -Naoh ma plan - powtorzyla, ale jakby z roztargnieniem, spogladajac przy tym na Joby'ego. - Widziala Droge. Jesli pojdziemy za jej wizja, zwyciezymy. Odbudujemy nasz swiat. Ufam jej... Milczalem, zalujac w duchu, ze ja tak nie potrafie. Po raz pierwszy, odkad utracilem Dar, cieszylem sie z psychicznych zapor, jakie sobie zbudowalem dla obrony przed swiatem. Poniewaz nie przepuscily i Naoh. Nawet kiedy zostalismy sami, Miya nie potrafila popatrzec na sytuacje obiektywnie, bez tej paranoidalnej mgly mysli Naoh. Dopiero teraz zdalem sobie sprawe, ile skupienia wymagalo od niej zajmowanie sie Jobym. Jak latwo bylo ja wtedy podejsc i wykorzystac. Wcale nie podobala mi sie ta mysl, ale uwazalem, ze Naoh ja wykorzystuje, ze swiadomie lub nie wykorzystuje jej zaufanie, przeciwko niej samej. Wessala ja tak gleboko w obwod zamkniety umyslow satoh, ze teraz nie jest w stanie na nic spojrzec obiektywnie. -Komu jeszcze ufasz? Hanjenowi? Oyasin? - zapytalem w koncu. Zachmurzyla sie, kiedy wymienilem Hanjena. Przypomnialo mi sie, co mowila o nim Naoh. -A wiec oyasin - powtorzylem. - Musimy ja zapytac, jak ona to wszystko widzi. Tau pewnie ja inwigiluje... Czy mozesz przeniesc nas do klasztoru? Miya potwierdzila skinieniem glowy. Patrzyla ze zwatpieniem, ale teraz przynajmniej znowu naprawde mnie widziala, tak jakbym wreszcie powiedzial cos, co nie podwazalo jej determinacji. Patrzylem, jak zbiera sie w sobie, jak ogarnia mnie, potem chlop- ca, ktorego trzymam... i tego chlopca, ktorego mam w srodku, przerazonego ciemnoscia, a jednoczesnie tak bardzo jej pragnacego... I znow wszystko sie zmienilo, stalo sie czarne, potem biale... Stalismy wewnatrz bialej zagrody klasztornych murow. Minela nas garstka rozbieganych dzieci, ktore rozsypaly sie zaraz jak stadko przestraszonych myszy. Smignely w rozne drzwi znajdujace sie w glebi korytarza. Potem, jedno po drugim, zaczely wracac. Za niektorymi pokazali sie dorosli, glownie kobiety. Zebrali sie wszyscy po drugiej stronie korytarza i patrzyli na nas w milczeniu. Pojawila sie i Babka, a tlumek rozstapil sie przed nia, choc nikt nawet sie nie obejrzal. Nie bylem pewien, skad wlasciwie wyszla, ale to bez znaczenia. -Namaste - rzucila do nas tak pogodnie, jakbysmy nie byli parka sciganych uciekinierow, wlokacych ze soba porwane dziecko, tylko kolejna szukajaca schronienia rodzina. - Wiedzialam, ze sie zjawicie. Uklonilem sie, idac za przykladem Mii, i ugryzlem sie w jezyk, zanim zapytalem, skad tym razem wiedziala. -Czy jestesmy tu bezpieczni? I czy to bezpieczne dla was? - odezwalem sie. Babka skinela glowa, ale jednoczesnie polozyla palec na ustach. -Na razie - odparla po hydransku, jakby wiedziala, ze zrozumiem. Podeszla blizej, z oczyma utkwionymi w Jobym. Nie probowala wziac go ode mnie, jednak w jej postawie bylo teraz cos, co nieodparcie przywodzilo na mysl wyciagniete ramiona. Gdybym nadal mial jakies watpliwosci, czy wie o dzialaniach sa-toh, to teraz wszystkie rozwialyby sie bez sladu. Przygladajac sie Mii katem oka, zobaczylem, jak zmienia sie na twarzy, kiedy Babka uwolnila ja od ciezaru - tego, przy ktorym nie moglem jej pomoc, bo nawet go nie widzialem. Babka dotknela Joby'ego leciutko, w gescie przypominajacym blogoslawienstwo, a chlopczyk usmiechnal sie do niej tak, jakby doskonale znal dotyk jej reki i mysli. -Oyasin - zaczela polglosem Miya, spuszczajac wzrok niemal z pokora. - Przyszlismy tu prosic cie, zebys pomogla nam zobaczyc wyraznie Droge. - Obrzucila mnie przy tym krotkim spojrzeniem i zdalem sobie sprawe, ze mowi na glos tylko ze wzgledu na mnie. - Moja siostra twierdzi, ze widziala przyszlosc. A Bian mowi, ze ona wszystko widzi zle... - Urwala, a ja dojrzalem w jej oczach pustke, jakby nagle nie widziala juz przed nami zadnej przyszlosci. Teraz nastala miedzy nimi dluga chwila milczenia, w czasie ktorej Miya dzielila sie z Babka wszystkim, co slyszala. Czekalem cierpliwie, obserwujac przy tym ich twarze. Wreszcie Babka pokiwala glowa. Zlozyla dlonie przed soba, a jej twarz stala sie nagle zupelnie bez wyrazu, bo umysl powedrowal gdzies daleko. Pomyslalem sobie, ze moze w przyszlosc. Po chwili oczy za przejrzystym welonem znow ozyly. Popatrzyla na mnie. Ale powiedziala tylko: -Teraz musimy isc. A zanim zdazylem zapytac dokad, poczulem, ze wir dwoch umyslow zaczyna przeobrazac przestrzen dookola i znow przeciaga mnie z Jobym w jakies inne miejsce. 16 Wciagnalem w pluca chlodne powietrze, a potem az zachlysnalem sie ze zdumienia, widzac, gdzie sie znalezlismy.-Rafy...? - mruknalem zdziwiony. Joby pisnal i zesztywnial ze strachu. Gladzilem go po plecach, dopoki sie nie uspokoil, a ja sam nie odzyskalem rownowagi zmyslow, na powrot czujac pod stopami ziemie. Miya potwierdzila skinieniem glowy. -Oyasin mowi, ze i dla niej Droga nie przedstawia sie jasno. Widziala tylko, ze ty... ze my... musimy tu przyjsc. - Rozejrzala sie dokola, a potem sklonila sie z czyms w rodzaju szacunku i pelnego rezygnacji przyzwolenia. Stalismy nad brzegiem rzeki, ale nie tam gdzie pracowala nasza ekipa. Ten sam profil z przycietych stokow i owalnych szczytow na tle nieba, ta sama gra cienia i swiatla - a mimo to zupelnie inna, jak te same gwiazdy ogladane z innej planety. Znow przyszla mi na mysl ekipa. Pewnie byli juz z powrotem na ludzkim brzegu rzeki. Myslalem o tym polzyciu, ktore jeszcze kilka dni temu stanowilo cale moje zycie, a ktorego zupelnie sie wyrzeklem w zamian za to, co tu otrzymalem. Popatrzylem na Miye i wstrzymujac oddech, przeczekalem te chwile. A potem zapytalem: -I co teraz? - Odwrocilem sie w strone Babki i patrzylem, jak obraca sie powoli, klaniajac sie pieknu, ktore nas otaczalo. Kiedy zatoczyla pelny krag, sklonila sie raz jeszcze w strone gle bokich cieni pod sciana klifu. Uswiadomilem sobie wtedy, ze jest tam jakis nawis, byc moze nawet kryjacy wejscie do jaskini. Oyasin usadowila sie na kamienistej nadrzecznej plazy, otulona grubym plaszczem, ktorego nie miala na sobie, kiedy opuszczalismy klasztor. Podniosla wzrok i zobaczyla, ze sie jej przygladam. -Wiedzialam, ze bedzie chlodno - wyjasnila z tym swoim usmiechem, ktorego nie potrafilem zinterpretowac. Wyciagnela rece. - Ja go potrzymam, kiedy wy bedziecie szukac Drogi. Zerknalem niepewnie na Miye, poniewaz Babka patrzyla tylko na mnie. -Pojdziemy oboje - potwierdzila polglosem. Zanioslem Joby'ego do Babki i usadowilem na jej kolanach. Chlopczyk poszedl do niej chetnie, w jego reakcjach nie wyczulem najlzejszej zmiany. Z milczaca ciekawoscia chlonal wszystko, co dzialo sie dookola, nie sprawial przy tym wrazenia zaskoczonego ani zaniepokojonego. Pewnie tak to wygladalo u hydranskich dzieci: gdziekolwiek sie znalazly, zawsze czuly sie bezpieczne, dopoki rejestrowaly w myslach obecnosc tych, ktorzy je kochali. Od razu tez zdalem sobie sprawe, ze ja musialem kiedys odczuwac cos podobnego - tak dawno, ze nie potrafilem sobie przypomniec. Babka zaczela cos mowic do chlopca cichym, lagodnym glosem, a ja zorientowalem sie, ze posluguje sie standardem. Machnela reka, pokazujac rafy i zlociste przedwieczorne niebo. Podnioslem wzrok w tamtym kierunku i zobaczylem, ze nad glowami krazy nam swobodnie taku. Przenioslem wzrok na Miye, gdyz poczulem, jak przelewa sie na mnie ulga, jaka odczula, kiedy Babka uwolnila ja od trudu ciaglego otwierania Joby'ego na swiat. Niemniej w tym, co odczuwala teraz, niewiele dalo sie znalezc pozytywnych emocji. Uderzylo mnie wtedy, ze bycie Hydraninem wcale nie oznacza uwolnienia od strachu, smutku czy cierpienia, bo wszystko to mozna dzielic ze soba w myslach rownie bezposrednio jak milosc. Zastanowilo mnie, ile dodatkowego wysilku kosztowalo ja utrzymanie wlasnych watpliwosci z dala od mysli Joby'ego, bo z pewnoscia starala sie go nie przestraszyc. Mowila, ze nie odezwal sie ani razu, odkad przyniosla go na te strone rzeki... Miya odwrocila sie, jakby nie chciala, zebym dluzej na nia patrzyl. Ruszyla w strone rzeki. Dopiero wtedy zauwazylem wyciagnieta na zwir nabrzeza lodke. Byla nieduza, przypominala kanoe, ale mogla pomiescic nas oboje. Za nia, w cieniu znajdowaly sie inne ukryte lodzie. Ruszylem za Miya wzdluz brzegu, potem pomoglem zepchnac lodz na wode. Bez zbednych pytan wsiadlem do srodka, jakbym doskonale wiedzial, co robimy. Ale jakos mialem do niej zaufanie, chociaz zdawalem sobie sprawe z wplywu, jaki wywierala na nia Naoh. Ufalem jej zupelnie tak samo jak Joby: bezgranicznie, instynktownie i zupelnie bez powodu. Tak jak jeszcze nigdy i nikomu nie ufalem. W lodzi nie bylo wiosel. Nie dostrzeglem tez zadnego mechanizmu napedowego. Mimo to lodz ruszyla, i to nie z pradem, ale zaglebiajac sie dziobem w ten cien pod nawisem rafy. W ciemnosciach przed nami wlatywaly i wylatywaly z trzepotem taku. Przypatrujac sie uwaznie sklepieniu, zdolalem dojrzec na jego omszalej powierzchni jasniejsze latki, cos jakby klebki przedzy... To gniazda. Zaciekawilo mnie, czy taku ciagna do raf z powodu swych psychotronicznych zdolnosci i czy podobnie wyglada to u Hydran. Znow zaczalem sie zastanawiac, czy stworzenie taku bylo tylko przypadkowym zawirowaniem mysli oblocznych wielorybow, czy moze swiadomym podarunkiem. Kiedy tak dryfowalismy coraz glebiej w ciemnosc, slabe okrzyki taku za naszymi plecami cichly z wolna, az w koncu pozostal tylko odglos kapiacej wody. Okazalo sie, ze tunel siega znacznie dalej w glab rafy, niz moglem sobie wyobrazic. -Czy to naturalne? - zapytalem, znizajac glos do szeptu, gdy odezwalo sie echo. - Czy zawsze tu bylo, czy zrobila to rzeka? A moze... - Wasi ludzie. Nasi ludzie. Przerwalem, bo nie bardzo wiedzialem, jak to sformulowac. Zobaczylem, ze ledwie dostrzegalnie wzrusza ramionami. -Nie mam pojecia - mruknela z roztargnieniem, jakby myslami przebywala zupelnie gdzie indziej. Pomyslalem o bezmiarze zagubienia, jaki kryje sie w tych trzech slowach, o utraconej historii ludu pozbawionego przeszlosci. A potem o wlasnym zyciu. Po chwili znow skierowalem wzrok przed siebie, probujac odgadnac wymiary przestrzeni, w jakiej sie teraz poruszalismy. Chociaz wejscie do jaskini pozostalo daleko w tyle, swiatla bylo dosyc. Wewnatrz rafy jarzyly sie girlandy fosforyzujacych porostow. Poruszane przez mijajaca je lodz, zwisajace dokola firany tworzyly wokol siebie blade aureolki swiatla. Bylo tu takze cieplej. Rafa zdawala sie oddychac jak zywy stwor, wypuszczajac cieplo w nieruchome powietrze i unoszac kleby pary znad tafli zimnej wody, tak ze w koncu sunelismy wsrod morza mgly. Mialem przytepione zmysly, zupelnie jakbysmy poruszali sie nie w powietrzu, ale w jakims calkiem innym zywiole. Tylko ze wcale nie towarzyszylo mi przy tym wrazenie, ze tone... Bylo przyjemnie. Przypomniala mi sie poprzednia wycieczka w glab rafy i zdalem sobie sprawe, ze ten poklad wielorybich mysli musi znow wywierac na mnie swoj dziwny wplyw. Nie sprzeciwialem sie, gotow tym razem na wszystko... Lodz zatrzymala sie lagodnie, tracajac dziobem brzeg, ktory dla mnie byl tylko jeszcze gestsza zbitka cienia, wylaniajaca sie z szarej jak mgla tajemnicy wody. Miya wysiadla. Pomoglem jej wciagnac lodz na brzeg. Pod stopami chrzescily uspokajajaco otoczaki. Na kamienistym brzegu dostrzeglem podluzne bruzdy pozostawione zapewne przez inne lodzie. Zaciekawilo mnie, dlaczego Hydranie wybrali akurat ten sposob podrozy do swietego miejsca, kiedy wystarczylo po prostu pomyslec, zeby sie tu znalezc. Ale zaraz przypomnialem sobie, co mowil Hanjen, kiedy przyszedl pieszo do Babki: z szacunku i pokory. Miya powedrowala brzegiem, jakby zupelnie zapomniala, ze jestem tu z nia albo ze nie potrafie czytac w myslach, jesli sama ich nie pokaze. Wpadlo mi do glowy, ze moze wywolane rafa uniesienie, ktore zamienialo moje mysli w gesta mgle, wplywa takze i na nia, i to w sposob, ktorego nie potrafie sobie nawet wyobrazic. Ruszylem za nia, zmuszajac cialo do dodatkowego wysilku, zeby sie z nia zrownac. Wydawalo sie, ze dziewczyna wie, dokad idzie, nie pozostalo mi wiec nic innego, jak tylko podazyc za nia. Kiedy tak szlismy, mgliste i zastale powietrze dookola nas stawalo sie coraz jasniejsze i coraz bardziej przejrzyste. Podnoszac w gore wzrok, dostrzeglem, ze tu i owdzie wsrod splatanej gestwy fosforyzujacych porostow zaczynaja poblyskiwac malutkie swiatelka. Nie wiedzialem, czy to zywe istoty, ktore zaadaptowaly sie do zycia w tej nieustannej nocy, czy moze wytwory samej rafy... A moze po prostu zaczynam miec halucynacje. Kiedy Miya w koncu sie zatrzymala, opuscilem wzrok z powrotem na ziemie. Stalismy w miejscu, ktore wydawalo mi sie wyspa wsrod morza mgly, choc wcale nie odnioslem wrazenia, ze przechodzilismy przez wode. Obejrzalem sie za siebie, w strone, skad przyszlismy, i powiedzialem sobie stanowczo, ze przeciez nie moglismy przejsc po wodzie. Zerknalem na Miye. Jej twarz przypominala teraz zacisnieta piesc, zupelnie jakby musiala z czyms walczyc - moze z potega rafy, a moze z czyms znacznie mroczniej-szym, tkwiacym w niej samej. Przed nami ziemia uslana byla po kolana roznymi przedmiotami, rzuconymi tu przez ludzkie, a najprawdopodobniej hydranskie rece. Musieli je tu przyniesc ze soba badacze przeszlosci. Zaciekawilo mnie, czego mogli tu szukac, czy wierzyli, ze te dary zapewnia to, co bylo im potrzebne. Moze byl to tylko osobisty gest, ktorego znaczenia nikt poza nimi nie potrafi zrozumiec. Miya pochylila sie i podniosla cos z tej sterty, ktora mogla liczyc sobie cale setki, jesli nie tysiace lat. Czesc lezacych tutaj przedmiotow nie przypominala wygladem niczego, co znalem. Musialy pochodzic z czasow, zanim przybyli tutaj ludzie, kiedy hydranskie urzadzenia napedzala energia mysli. Inne wygladaly jak smieci, zwykle odpadki z ludzkiego miasta za rzeka. Tracilem stopa skrawek metalu - polecial w bok i rozbil bukiet kwiatow, ktore az do tej chwili wydawaly mi sie prawdziwe. Podnioslem wzrok, bo uslyszalem, ze Miya upuszcza rzecz, ktora podniosla. Wygladalo to na przestarzaly, recznie otwierany zamek, ale jakis dziwny, jakby niekompletny. Miya miala oczy pelne lez. -O co chodzi? - zagadnalem lagodnie. -Naoh - szepnela. - I Navu. Przygryzlem warge, nic nie rozumialem, ale czulem, ze nie wolno mi pytac. Nie patrzyla juz na mnie ani tez nie odezwala sie wiecej. W koncu ruszyla dalej sciezka wiodaca wsrod tego skladowiska smutkow i modlitw. Zamknela nas w sobie ciemnosc tak calkowita, ze nawet moje kocie oczy nie radzily sobie z wypatrywaniem drogi. -Miya? - szepnalem, ale nie odpowiedziala. Poczulem za to, ze ujmuje mnie za reke i w ten sposob prowadzi w milczeniu naprzod. Nieoczekiwanie weszlismy na powierzchnie, ktora byla zarazem twarda i sprezysta; przypominala cielsko jakiegos niewyobrazalnego stwora. Miya popchnela mnie do przodu, wpychajac twarza w przypominajaca blone sciane. Poczulem, jak sciana zamyka sie wokol mnie, jak mnie pochlania. Probowalem sie opierac, czulem narastajaca panike. Twardy, mocny uchwyt dloni Mii ciagnal mnie do przodu, a zarazem jakos uspokajal, jakby jednoczesnie napelniala mi mysli wiara. Zanurzylismy sie, a zaraz potem wynurzylismy po drugiej strome blony, tak niespodziewanie, ze stracilem rownowage. Miya musiala mnie przytrzymac. Panowala tu absolutna ciemnosc, a powietrze wionelo jakas niezdrowa wilgocia. Zastanawialem sie przez chwile, co wlasciwie wdycham, a takze co bym zobaczyl, gdyby cokolwiek bylo tu widac. Miya zatrzymala mnie w miejscu, kladac mi reke na piersi. Jej dlonie sciagnely mnie w dol i nakazaly usiasc na powierzchni, ktorej dotykiem zupelnie nie potrafilem rozpoznac. Miya wciaz nie odzywala sie ani slowem. -Co teraz zrobimy? - szepnalem ochryplym glosem, zaskoczony tym, z jaka trudnoscia przychodzi mi formulowanie slow. Mialem wrazenie, jakby zasnal mi mozg. -Czekamy - odszepnela. Jej glos dobiegl mnie jakby z oddali, troche niechetny, tak jakby tutaj nie nalezalo uzywac mowy. Pogladzila mnie lekko po piersi, niemal czule. Potem cofnela dlon. Zwalczylem gwaltowna chec siegniecia po nia, odtworzenia przerwanego kontaktu. Trzymalem piesci przycisniete do bokow i czekalem, bo przeciez nie moglem zapytac, na co tak czekamy. Na wskazowki. Olsnienie. Odpowiedz. Slowa te uformowaly mi sie w glowie, jakby ktos mi je tam wlozyl, ale to tylko moj wlasny umysl probowal zgadywac. Nie bardzo wierzylem w to, ze chaotyczny przeplyw psychoenergii w rafie moze bardziej oddzialywac na nasze sprawy z Tau niz przypadkowe uklady gwiazd. Niemniej czekalem, dopasowawszy rytm oddechu do oddechu Mii, bo wiedzialem, ze tutaj mam przynajmniej szanse cos poczuc: jakis blizszy zwiazek ze swiatem, od ktorego zostalem odciety. Nawet jesli to, co tu otrzymam, bedzie tak samo bez znaczenia jak wszystko inne. Przycisnalem dlonie do tej niezidentyfikowanej powierzchni, na ktorej siedzialem, i dlugo i mocno napieralem, az staly sie wreszcie centrum bolu i napiecia, ktore wypelnily mnie tak gleboko, ze juz nie bylem pewien, czy to nie kazdy kolejny oddech rozrywa mi piersi. Z poczatku slyszalem tylko szmer wlasnego oddechu i zupelnie nic nie widzialem: najwyzej przypadkowe sekwencje iluzorycznych blyskow, neuronowa reakcje nerwow wzrokowych. Jesli Miya modlila sie lub o cos prosila, robila to w myslach, gdyz nie moglem jej uslyszec. Moj wlasny umysl przypominal czysta tablice. Jednak czulem w glowie narastajacy nacisk rafy, jak szept na pol slyszanych glosow w jakims nieznanym jezyku. Kiedy sie im przysluchiwalem, energia potencjalna mojego napiecia uziemiala sie w otaczajacej mnie ciemnosci, wyplywajac przez dlonie wprost w owo niewidziane i nieznane. Kiedy wypuscilem ja z siebie, bezcielesne glosy staly sie glosniejsze, przeplynely przez granice percepcji, staly sie kolorami, zapachami, fragmentarycznymi odczuciami, od ktorych dostawalem gesiej skorki. Poruszylem sie niespokojnie, poczulem, ze ramieniem dotykam Mii. Wzdrygnalem sie, zupelnie jakby moje cialo zapomnialo o jej obecnosci. Nieoczekiwanie przytulila sie do mnie, jak gdyby to jej potrzeba bylo teraz kontaktu, pewnosci i wskazowek. Wyszukalem w ciemnosci jej dlon i uscisnalem. Zdumialem sie, czujac, ze jest zupelnie lodowata. Od tej reki udzielilo mi sie leciutkie drzenie. Nie wiedzialem, co to moze oznaczac, totez tylko trzymalem ja dalej, szczesliwy, ze sie nie odsunela. Znow poczulem, ze mysli rozplywaja mi sie bezladnie, jak banieczki powietrzne w morskiej glebi, poruszane nieopisanymi pradami bodzcow... Powoli zaczynaly przeistaczac sie w lo giczne i spojne obrazy, znow poczulem przytulone do mnie cialo Mii... A potem znow podryfowaly w jakies nieznane mi morze, zawrocily... Zobaczylem ja z zupelnie nieprawdopodobna klarownoscia, ktorej nigdy nie uzyskalbym za pomoca samego wzroku: widzialem piekno niemajace nic wspolnego z powierzchownoscia, pragnienie gleboko zwiazane z jej dusza, wiare, ktora rzucala wyzwanie losowi i probom opisu... Wszystko to, co ciagnelo mnie do niej nieodparcie jak grawitacja, co kazalo mi jej zaufac, sprawilo, ze z wlasnej woli zaryzykowalem zycie dla zupelnie obcej mi osoby, rzucilem wszystko, do czego udalo mi sie dojsc, by wlaczyc sie do jej swiata, ktory nie mial nic wspolnego z tym, co znalem dotad. Zobaczylem siebie, widzianego oczyma jej duszy: wszystko, co w niej kochalem, odbijalo sie w obrazie mojej twarzy... Oszolomione mysli znow mi sie rozpierzchly, zerwaly sie do ucieczki, bez trudu przeslizgujac sie przez palce umyslu... Powoli zintegrowalem sie z powrotem, az w koncu znow czulem jej dlon w swojej... jej mysli... ja sama: Hydranke posrod ludzi, ktora patrzy na nich jak na poszczegolne istoty, a nie jak na pozbawionych twarzy wrogow. A mimo to zawsze pozostaje obca, poza kregiem... A przez to, ze wyszla do tamtych, stala sie obca i dla wlasnego ludu. Nie wiedzialem, dlaczego to zrobila, co przeciagnelo ja na ludzka strone po tylu krzywdach, ktore ludzie wyrzadzili jej wspolziomkom i przez ktore siostra czuje do nich taka nienawisc... Ale nie musialem sie dluzej glowic nad tym, dlaczego wystarczylo jej raz na mnie spojrzec, zeby odnalezc we mnie swego nasheirtah... Kiedy rozplywalem sie we wszystkim dookola, ostatnia spojna mysla zrozumialem, jak wielka mozna odczuwac milosc... Tam, we wszystkim, czekal na mnie jej umysl otwarty jak wrota do azylu, jeszcze raz nie istnialy miedzy nami zadne bariery, nie bylo potrzeby bronic sie przed czymkolwiek. Stalismy sie jednoscia razem z otaczajaca nas ruda chaotycznej psychoenergii... Zjednoczylismy sie z tym swiatem i z wszechswiatem, ktorego stanowil czastke. Ze soba nawzajem... jej cialo tuz przy moim... Nasze ciala zwijaly sie i rozwijaly, laczyly sie ze soba, przeplywaly przez siebie, a podloga tej komory gdzies spod nas uciekala. Poczulem, ze wydostaje sie ponad rzeczywistosc, a z kazdego pora skory wylewa sie swiecaca energia, kiedy wchlonely nas rozswietlone wyzyny zachwytu. Razem jestesmy caloscia, razem znajdziemy wyjscie z kazdej sytuacji, zaspokoimy kazde pragnienie... Zaraz potem te rozswietlone wierzcholki zalaly nas kwasna mgla przerazenia i smutku - rzeczywistosc wdarla sie do nas z trzaskiem. Nagle stalismy sie na powrot dwojka oddzielnych, zagubionych dusz, skulonych slepo w tezejacej ciemnosci. Obok mnie Miya dyszala ciezko od przezytego szoku. -Miya?! - zawolalem, oglupialy od natloku wizji, nie wiedzialem juz, co bylo halucynacja, a co rzeczywistoscia, kiedy przestrzen dokola mnie wypelnila sie dlawiacym poczuciem katastrofy. Poczulem na ramieniu jej dlon; nalegala, zebym wstal. -Nie - zaprotestowalem ochryple. Przeciez bylo tak blisko, tak blisko, czulem, ze odpowiedz, po ktora tu przyszlismy, jak sen pierzcha na dzwiek mego glosu. - Nie, Miya, zaczekaj. Ale nie chciala zaczekac. Zmusila mnie do wstania - po przebytym locie kazdy ruch zdawal mi sie ciezki, jakbym byl z olowiu - i przeprowadzila z powrotem przez bloniasta sciane komnaty modlow, a potem przez polyskujaca swiatelkami kraine cieni, w ktorej wspolistnialy zgodnie rozproszone resztki hydranskich i wielorybich snow. Dotarlismy do miejsca, gdzie czekala lodz. Miya popatrzyla na nia z wahaniem i zwrocila wzrok w zakryta mgla dal, jakby widziala cos, czego ja nie moglem zobaczyc. Nastepnie obejrzala sie, wciaz bez slowa. Poczulem, jak jej mysli mnie oplataja... Znalezlismy sie z powrotem na brzegu rzeki, znow stalismy obok Babki. Przytrzymalem Miye, ktora zatoczyla sie, jakby wysilek nieustannego przenoszenia mnie myslami zupelnie ja wyczerpal. Slonce juz zaszlo. Zerknalem na bransoletke, zeby sprawdzic, ktora godzina, i znalazlem tylko pusty przegub. Zapatrzylem sie w przestrzen, czujac nagly zawrot glowy. Babka nadal trzymala w ramionach Joby'ego. Stala teraz, a ca-le jej cialo wyrywalo sie w kierunku, w ktorym poprzednio wypa trywala czegos Miya. Niewyczuwalnym dla mnie zmyslem poszukiwala czegos, czego nie potrafilem sobie wyobrazic. Zupelnie nie zareagowala na nasze przybycie, ale Miya powiedziala zaraz cicho: -Trzeba wracac. Zanim zdolalem ja powstrzymac, rzeczywistosc dookola zmienila sie raz jeszcze. Rzeka zniknela. Stalismy na otwartej przestrzeni, a przed nami dymily szczatki jakiejs budowli. To klasztor. Dom Babki. Cos, a raczej ktos zrzucil tam bombe plazmowa. -Aiyeh...! - Miya opadla na kolana, trzymajac sie oburacz za glowe. Babka stala za nia, milczaca i nieruchoma jak posag. Joby zaczal glosno zawodzic. Wzialem go z oslablych rak Babki i przytulilem mocno, potem zaczalem kolysac. Chcialem ukoic go chociaz ruchem ciala, skoro nie moglem uspokoic go mysla. Ku mojemu zaskoczeniu ucichl. Zawodzenie przeszlo w cichutki jek; z calej sily objal mnie za szyje, omal przy tym nie duszac. Czas znow zaczal plynac; z oddali dotarl do mnie smrod spalenizny, odglosy bolu i zalu. W koncu zorientowalem sie, ze oprocz nas sa tu tez i inni. Widzialem krazace wokol ruin postacie, z oddali male i nierozpoznawalne. Potem, w okamgnieniu, pojawil sie miedzy nami ktos jeszcze. Hanjen. Uskoczylem do tylu, jak zawsze kiedy ktos robil to przy mnie, ale on nawet na mnie nie spojrzal. Cala uwage skupil bez reszty na Babce. Sklonil sie, przycisnal do czola jej dlonie... Potem powoli uniosl glowe. Grdyka poruszala mu sie tak, jakby usilowal cos powiedziec, ale nie wyrzekl ani slowa, w kazdym razie nie tak, zebym ja mogl slyszec. Obok mnie Miya powoli dzwignela sie na nogi. Miala pusty wzrok i trupio blada twarz. Odeszla na bok, a po chwili uslyszalem, ze wymiotuje. Kiedy Hanjen puscil rece Babki, ta delikatnie ujela w dlonie jego twarz i potrzasnela glowa. Nagle dotarlo do mnie, o co w tym wszystkim chodzi: Hanjen sadzil, ze ona nie zyje. Wszyscy troje bylibysmy juz martwi, gdybysmy nie wybrali sie akurat do raf. Zmusilem sie, zeby zapytac: "Kto to zrobil?", mimo ze bylem pewien odpowiedzi. Niemniej musialem ja uslyszec. -Tau - rzucil gorzko Hanjen, a ja odczulem to jak cios piesci, choc przeciez dokladnie takiej odpowiedzi sie spodziewalem. Obejrzal sie w strone dymiacych zgliszczy. - Twierdza, ze oyasin udziela schronienia czlonkom HARO. -Czy ktos zginal? - szepnalem, tym razem ledwie bedac w stanie wydobyc z siebie glos. -Tak - mruknal Hanjen, potrzasajac bezradnie glowa, nie zeby zaprzeczyc, ale zeby oczyscic troche mysli. Przypomnialem sobie, jak odczuwa sie smierc: jak utkwila we mnie, kiedy jeszcze bylem telepata, jak drazyla wszystkie zmysly, wypelnila powietrze dookola tak gesto, ze nie mozna bylo oddychac. - Nie wiemy jeszcze ilu - dodal po chwili ochryple. - Niektorym udalo sie uciec. Ci, ktorzy przezyli, opowiadaja, ze przed wybuchem dzialo sie z nimi cos dziwnego: mowili bardzo niewyraznie, jak pod wplywem narkotyku. Nikt nie wie, co sie stalo ani ilu zdolalo sie uratowac. Myslalem... ze oyasin... - Urwal, rzucajac jej jeszcze jedno spojrzenie. Ale ona juz sie oddalala, szla w strone wypalonej skorupy klasztoru, dokola ktorej wciaz krazyli w szoku ocalali, jak owady wokol plomienia. -Czy istnieje lotna odmiana narkotyku, ktorego uzywa Korporacja Bezpieczenstwa? - zwrocil sie do mnie Hanjen. Zawahalem sie, przypomniawszy sobie, co zdarzylo sie Mii i mnie, kiedy Tau chcialo polozyc na nas lape w hotelowym pokoju w Riverton. -Nie wiem - odparlem, uswiadamiajac sobie, ze nic mi nie wiadomo na temat nefazy. Nie wiem nawet, czy uzyskanie lotnej formy jest w ogole mozliwe. Zaskoczylo mnie jednak, ze on takze tego nie wie. -Ten narkotyk produkuje Draco - mruknela za moimi plecami Miya. - Uzywaja go do tlumienia zamieszek, kiedy zbyt wielu Hydran zbierze sie w jakims protescie. -O Boze - jeknalem, oczyma duszy widzac teraz Sanda; zobaczylem raz jeszcze, jak opuszcza Tau, zeby samo miotalo sie na wietrze... Czy zostawil Borosage'owi cos jeszcze - wystarczajaco dlugi sznur, zeby Tau mialo sie na czym powiesic? Przenioslem ciezar Joby'ego na druga reke. Chlopczyk siedzial spokojnie z glowka oparta na moim ramieniu, zupelnie jakbym mogl go na prawde dotknac i uspokoic mysla. Czy Borosage wiedzial, ze nas tu nie ma, kiedy bombardowali to miejsce? Czy czas ataku to naprawde tylko zbieg okolicznosci? Czy wiedzieli, ze Babka nas stad zabrala - czy moze Tau wolalo, zebysmy nie zyli? Hanjen spojrzal na mnie tak jakos uwazniej, jakby dopiero teraz zaczal rzeczywiscie mnie widziec. -To ludzkie dziecko - odezwal sie. Popatrzyl gdzies za mnie i zobaczylem, ze poznaje, kim jest ta trzecia osoba przy nas. - Miya...? - Zlapal ja za ramie. Nie opierala sie, wciaz jeszcze wstrzasnieta i blada. Hanjen znow popatrzyl na mnie, na Joby'ego, potem na oyasin, krzatajaca sie w oddali wsrod ocalalych. Patrzylem, jak jego poczatkowe niedowierzanie przechodzi z wolna w rezygnacje. Puscil Miye; usta zacisnal tak, ze przypominaly slad po cieciu noza. Ciekaw bylem, czego nie wazyl sie powiedziec, a pewnie nawet i pomyslec, kiedy patrzyl na Babke. Miya podeszla do mnie niepewnym krokiem. Siegnela dlonia do czuprynki Joby'ego i poglaskala go w roztargnieniu. Nie wiedzialem, czy odczula ten nagly dreszcz, jaki mnie przeszyl, kiedy uswiadomilem sobie, kogo Hanjen musi winic za to, co sie tu stalo. -Dziecko nalezy zwrocic - oznajmil Hanjen z takim napieciem, jakby czytal mi w myslach. -Wiem - szepnela Miya cichutko. - Ale wtedy juz nie pozwola mi go widywac. Co sie z nim stanie? -Trzeba bylo o tym pomyslec, zanim go zabralas - rzucil Hanjen i zaczal sie od nas oddalac zdecydowanym, szybkim krokiem. Zmierzal w strone zniszczonego klasztoru i ocalalych. -To nie tak mialo byc... - mruknela Miya po hydransku. Watla nitka jej glosu trzasnela pod ciezarem przygany. -Wlasnie, ze tak - odezwal sie ktos za moimi plecami. Naoh. Odwrocilem sie, i oto stala tam, we wlasnej osobie. Oczy, jak dwie czarne kaluze bolu, utkwila w zniszczonym klasztorze i skupionych wokol niego malutkich postaciach. -Kiedys wszyscy dowiedza sie, jak daleko posuneli sie ludzie - zniszczyli swiete miejsce, a probujac zabic oyasin, spowodowali smierc niewinnych dzieci... - Glos jej drzal; poczulem, ze dusze owiewa mi plonacy wiatr wscieklosci. Stojaca obok mnie Miya zesztywniala, jej pozbawiona wyrazu twarz przypominala maske, kiedy wscieklosc siostry starla z niej wszelki slad rozumnej mysli. Ja natomiast czulem cos zupelnie innego, kiedy zwracalem sie do Naoh. -Wiedzialas, ze to sie ma zdarzyc? Naoh obrocila sie gwaltownie i wbila we mnie plomienny wzrok. -Kim jestes, zeby o to pytac? - syknela wsciekle, ale nie zaprzeczyla. -Naoh? - ponaglila ja Miya blagalno-rozkazujacym tonem, kiedy siostra nie dodala nic wiecej. -Podazalam Droga - szepnela Naoh. - Oyasin mowi, ze Droga czasem jest trudna... - Spojrzala na mnie. - Moja siostra to rozumie. Miya az zachlysnela sie wciaganym powietrzem. -O czym ty w ogole mowisz? - dopytywala sie, podnoszac glos. - To ty wydalas tych ludzi Borosage'owi? Czy ty jestes... czy jestes... (Szalona?!) - wykrzyczala w myslach to, czego nie zdolala wypowiedziec. Ale kiedy zwarly sie spojrzeniami, twarz Mii zmiekla jak rozgrzana w plomieniu swieca. -Miya? - rzucilem polglosem i dotknalem jej ramienia. Nie popatrzyla na mnie, nawet nie przyjmowala do wiadomosci, ze tu jestem. Wstrzasniety, odsunalem sie. Pozostawilem siostry mierzace sie wzrokiem i ruszylem do Babki, ktora wciaz krazyla powoli miedzy tymi, co przezyli. Nawet z tak duzej odleglosci w kazdym jej ruchu dalo sie wyczytac bol - dzielone powszechnie cierpienie, z ktorego tylko ja jeden bylem wylaczony. Nagle pragnienie, zeby zapytac ja, czy wiedziala, co tu ma sie stac, zmarlo we mnie, jeszcze zanim sie narodzilo. -Bian! - nieoczekiwanie zawolala za mna Naoh. - Nasz lud musi sie wreszcie czegos nauczyc! Musimy sie przekonac, co sie z nami stanie! Jestes prawdziwym rewolucjonista? Jestes prawdziwym Hydraninem... Obrocilem sie na piecie. -Hydranie nie zabijaja! I nie wykorzystuja ludzi, zeby odwalili za nich brudna robote! - rzucilem rozwscieczony. -Nic nie rozumiesz... - Urwala, bo obok niej pojawil sie znienacka Hanjen. -Naoh! - wykrzyknal, a to jedno slowo wypelnione bylo uczuciem, jakiego jeszcze nigdy dotad nie slyszalem w glosie Hydranina. Zatoczyla sie, jakby zdzielil ja kijem. Po chwili odzyskala rownowage i osadzila go w miejscu, zeby nie mogl sie zblizyc. Rece Hanjena drzaly, gdy wyciagal je przed siebie. -Odeslij chlopca! To choroba! Bes' mod! - Zwrocil sie teraz do Mii i siegnal po Joby'ego. - Oddaj mi chlopca! -Nie mozesz nas powstrzymac! - krzyknela z furia Naoh. - Nasi ludzie dowiedza sie w koncu prawdy, a wtedy powstana... -I co?! - wrzasnalem. -Zmienia swiat! Rozpoczna nowa ere, kiedy wszystko bedzie nasze, a ludzie nic nie beda znaczyc. Jesli wielu zakrzyknie jednym glosem, Wszechdusza nam w koncu odpowie. Jesli nie jestes z nami, jestes przeciwko nam. Wtedy i ty takze znikniesz. -Nie jestem czlowiekiem... -Nie - przerwala mi szorstko. - Jestes mebtaku. Dla takich jak ty nigdzie nie ma miejsca. Miya! - Szarpnela gwaltownie glowa. Miya obrzucila mnie ciezkim od smutku spojrzeniem. Wiedzialem, ze wlasnie ja trace. -Miya? - wyciagnalem do niej reke. - Naoh, niech cie diabli, ty nic nie rozumiesz! Miya, porozmawiaj z nia, powiedz o ne-fazie... Moje palce zacisnely powietrze, poniewaz obie zniknely. Zaklalem pod nosem. Hanjen stal obok, przygladajac mi sie przez caly czas. Potrzasnal glowa. (Za kazdym razem, kiedy sie widzimy, sprawy przyjmuja jeszcze gorszy obrot.) Spuscil wzrok i frasobliwie potarl twarz, pozostawiajac na niej smugi popiolu. -Czy pan mnie za to wini? -Nie. - Potrzasnal z roztargnieniem glowa, jakby nie mogl sobie wyobrazic, skad wzialem ten pomysl. Potem spojrzal na mnie i zobaczylem, ze sobie przypomina. -Slyszales to? -Nauczylem sie waszego jezyka - odparlem po hydransku. Jeszcze raz potrzasnal glowa. -Ale ja nic nie mowilem. -Mowil pan. -Tylko pomyslalem. Przygryzlem warge. -Slyszales moja mysl. - Teraz patrzyl na mnie zupelnie inaczej. -Czasem mi sie zdarza. Ale nie moge nad tym panowac. Sciagnal lekko brwi, jakby skupial mysli na czyms, czego ja nie moglem dostrzec. -Jestes dla mnie bardziej... obecny. - Podniosl wzrok i omiotl nim dokladnie moja twarz. - Nawet przy tym calym... - Zmarszczywszy czolo, pokazal wszystko wkolo, a ja wiedzialem doskonale, co ma na mysli: smrod smierci, smutku i cierpienia, przekraczajacy zwykle fizyczne granice, przed ktorym musial sie bronic, wykorzystujac kazdy gram swego Daru i woli, cala swoja koncentracje. - Jestes tu. - Dotknal glowy. - Czy to Miya...? -Bo ja wiem - odparlem, wzruszajac ramionami - moze to rafy. Bylismy razem w... w swietym miejscu. -Zabrala cie tam? - W jego glosie zadzwieczalo wyrazne niedowierzanie. - Zaden czlowiek... -Nie jestem czlowiekiem! - Unioslem reke i pokazalem mu ogolocony nadgarstek, na ktorym widniala teraz tylko blizna, ukrywana dotad pod bransoletka. -Oyasin nas tam zabrala. Westchnal, jakby tym razem jej motywy byly dlan tak samo niezrozumiale jak moje. -A co robisz tutaj? - zapytal wreszcie. Opowiedzialem mu, kiedy szlismy z powrotem w strone ruin, gdzie Babka nadal starala sie pomagac ludziom, ktorym przedtem udzielila schronienia. Teraz byla tak samo bezdomna jak cala reszta. Kiedy znalezlismy sie blizej, zobaczylem czlonkow Rady, krzatali sie miedzy rannymi razem z kilkorgiem nieznajomych, ktorzy chyba pelnili funkcje medykow. Babka podniosla na nas wzrok. Kiedy wymienilismy spojrzenia, poczulem, jak ogarnia mnie fala smutku i przytlacza ciezar wieku. Kontakt urwal sie, zanim zdazylem zareagowac. Nagle zapragnalem oddac jej wszystkie sily umyslu i ciala, jakie mi jeszcze pozostaly, ale nie potrafilem dotrzec do niej myslami. Nie ofiarowalem wiec takze i sily rak, stalem tylko w milczeniu, bezuzyteczny, podczas gdy Hanjen zaczal cos do niej mowic, glosem ledwie slyszalnym na tle panujacego dookola halasu. Nie wiedzialem, dlaczego wlasciwie mowi, czyzby ze wzgledu na mnie? A moze tak po prostu jest latwiej, kiedy glowy wypelnia o ilez glosniejsza kakofonia cierpienia. -Znalezlismy juz lokum, gdzie na razie wszyscy mozecie bezpiecznie sie schronic. Poszukam jakiegos lepszego miejsca. Odbudujemy... Czy moge ci jeszcze jakos pomoc? Babka potrzasnela przeczaco glowa. -Nie potrzebujemy nic, co moglbys nam dac. - Obejrzala sie na zlamane bolem postacie poruszajace sie dookola. - To, co nam dzisiaj zabrano, zwrocic moze tylko czas. - Nieoczekiwanie zwrocila sie do mnie. - Tylko czas, Bian - mruknela i musnela mnie po twarzy. - Rozumiesz... tylko czas. Przelknalem gwaltownie sline, jakbym dlawil sie smutkiem, potem skinalem glowa. -Co on tu robi? - Ktos obrocil mnie jednym szarpnieciem za ramie. To jeden z czlonkow Rady. -Jest ze mna - wyjasnil szybko Hanjen. -Jest ze mna - oswiadczyla Babka. - Teraz jest juz z nami. Uciekinier. Popatrzylem na otaczajace Babke oszolomione i niczego nierozumiejace twarze. "Nie pozwol, zeby zrobili z ciebie Uciekiniera" - mowil Wauno. Oni: Tau... HARO. Miya. Czlonek Rady zmarszczyl gniewnie czolo. Puscil mnie, jakbym nagle zaczal parzyc. To, co wtedy pomyslal czy powiedzial, do mnie nie dotarlo, ale widzialem jego spojrzenie. Reka drgnela mu jak w skurczu. Odwrocil sie i gestem przywolal Hanjena. Dolaczyli do nich inni czlonkowie Rady. Widzialem, jak kloca sie w milczeniu, popatrujac w moja strone, ale nie na mnie - na ruiny. Wcale nie musialem ich slyszec, zeby zgadnac, wokol czego koncentrowala sie ich dyskusja. Popatrzylem teraz na Babke. Zimny, pelen popiolu wiatr wydymal poly jej plaszcza i szarpal woalke. -Co powinienem zrobic? - zapytalem w koncu. - Nie wiem, co robic. Babka wzruszyla ramionami. -Idz swoja Droga... - Kiedy nic nie odrzeklem, przekrzywila glowe. - Nic nie czules? Potrzasnalem przeczaco glowa. Nie mielismy dosc czasu -chcialem powiedziec, ale zdusilem te mysl w zarodku. -Widzialem Miye. - Zajrzalem w glab niej, dzielilem z nia mysli, rozumialem, zjednoczylem sie. Wiedzialem, jaki wplyw mialo na nia nasze zjednoczenie, jak mnie widziala, co znalazla u mnie w srodku. Wystarczylo, zeby mnie pokochala, ale nie wystarczylo, zeby zostala teraz przy mnie. -W takim razie moze to ona stanowi dla ciebie odpowiedz -odparla Babka, odczekawszy dokladnie tyle, zebym sam mogl pomyslec o tym pierwszy. - Doprowadzi cie do niej Droga. Moze oboje znajdziecie Droge dopiero wtedy, kiedy bedziecie razem. -Ale ona odeszla. -Jest z Naoh. -Wiem... -Naoh jest bes' mod. -Bes' mod? - powtorzylem. Znaczylo to mniej wiecej: burza nerwow. Babka potwierdzila skinieniem glowy, jakbym mial jakies pojecie o tym, co mowie. -A ma przy tym wiele sily. - Dotknela glowy. - Przyciaga do siebie zagubionych. Karmi sie ich sila. Miye porwala burza. -Ale... Podniosla dlon, jakby wsluchiwala sie w cos, czego mnie nie dane bylo slyszec. -Ty jestes cisza. Jestes cisza w oku cyklonu, Bian. Ona potrzebuje twojej ciszy. Potrzasnalem glowa, niezbyt pewien, czy rozumiem jej slowa. -Ale jak mam ja odnalezc? Pochylila glowe. -Idz swoja Droga. -Ale... -Oyasin. - Obok nas znow pojawil sie Hanjen. Sklonil sie przed nia, a potem dotknal mojego ramienia - to zdaje sie byl jakis nawyk wlasciwy wszystkim Hydranom, zwlaszcza w stosunku do mnie. Nie wiedzialem, czy znaczylo to, ze chca, abym pozostal tam, gdzie jestem, czy moze uznawali to za jedyny sposob na przyciagniecie mojej uwagi. Kiwnal glowa, proszac, zebym poszedl za nim. Zerknalem najpierw na Babke. Obserwowala mnie z twarza rownie nieprzenikniona jak zawsze. Uklonilem sie jej, ona odpowiedziala tym samym. Potem ruszylem za Hanjenem. -Co ona mowila o Naoh? - zapytalem. - Mowila cos o "burzy nerwow". Nie rozumiem, co to znaczy. -To rodzaj choroby... - mruknal. - Zakloca jasnosc widzenia, niszczy "ja" chorego... - Zamachal rekoma w powietrzu, jakby nie mogl znalezc wlasciwych slow, ktorymi daloby sie to wyjasnic. -Chce pan powiedziec, ze jest wariatka - odezwalem sie w standardzie. Wzruszyl lekko ramionami. -My nie mozemy tak powiedziec - mruknal, ale ja nie bylem pewien, czy byla to uwaga krytyczna, czy zupelnie neutralna. -Niegdys w naszym spoleczenstwie taka osoba znajdowala sie pod szczegolna ochrona. Jesli jej mysli stawaly sie zbyt niestabilne, cala Wspolnota zbierala sie i jednoczyla z nia, dopoki nie wyzdrowiala. -Kto decydowal, kiedy ktos jest na tyle chory, ze tego potrzebuje? - zaciekawilem sie. Popatrzyl na mnie, jakbym zapytal o rzecz niepojeta. -Wszyscy wiedzieli - odparl. - Bylismy Wspolnota. Bylismy... -westchnal i odwrocil wzrok. - Teraz nader czesto chory umysl pozostaje nieuleczony... niezauwazony. - Glos stwardnial mu nagle. -Pociagaja za soba innych, ktorzy sa podatni, nosza w sobie ziarna tej samej... duchowej zgnilizny. Karmia sie nawzajem swymi wykrzywionymi myslami. Widzialem, jak cale grupy zaglodzily sie na smierc, zamkniete w zjednoczeniu, ktore wykluczalo caly zewnetrzny swiat - lacznie z potrzeba jedzenia i snu - i z ktorego nie potrafily sie wyrwac. -Czy nikt tego nie dostrzegal? - zapytalem, czujac, jak dlawi mnie niedowierzanie. - Jak to mozliwe? - Ludziom lekcewaze- nie potrzeb innych przychodzilo rownie latwo jak oddychanie, poniewaz sami nigdy nie musieli ich odczuwac, jesli nie chcieli. Ale u Hydran... Wzruszyl ramionami. -Nazywamy siebie Wspolnota, ale odkad pojawili sie ludzie, juz nia nie jestesmy. Jestesmy jak obloczne rafy - wyeksploatowani. To tutaj - machnal reka w kierunku Swirowa - to smietnik historii; tyle tylko z nas pozostalo. - Odwrocil sie i zaczal przeszukiwac spojrzeniem dal. - Kiedy odleca ci z FKT, kiedy twoja ekipa skonczy badania, wezma sie do tej ostatniej rafy. -Skad ta pewnosc? Skrzywil sie. -Zaden z nich sie do tego nie przyzna, nawet przed samym soba. Ale widze te ich mysl, zawsze tuz pod powierzchnia umyslu. Obiecali nam, ze ostatni kawalek swietej ziemi pozostanie nietkniety. Ale sobie klamia dokladnie tak samo jak nam. Stalem wpatrzony w ruiny klasztoru. Ubylo juz i ocalalych, i ratownikow. Kiedy patrzylem, zniknela mi sprzed oczu kolejna grupa sylwetek. -Co teraz? - zapytalem, zwracajac wzrok z powrotem na Hanjena. -Musze porozmawiac z Janosem Perrymeade'em. - Jego twarz przybrala jeszcze bardziej ponury wyraz. - Juz trzy razy wysylal do mnie wiadomosc. Nie mam pojecia, co mam mu odpowiedziec, po tym wszystkim... - Obrzucil spojrzeniem ruiny. - Czy w twoim jezyku jest na to jakies okreslenie? Znasz tamten lud -powiedzial "tamten", a nie "swoj" - lepiej, niz ja kiedykolwiek zdolam go poznac. Jak czlowiek przemawia do... swojego wroga? Wbilem wzrok w ziemie i potrzasnalem glowa. -W jaki sposob kontaktuje sie pan z Perrymeade'em, jesli zachodzi potrzeba? - Podnioslem wzrok. Swirowo nie bylo nawet przylaczone do sieci komunikacyjnej Tau, nie wspominajac juz o federalnej sieci. A jakos nie wydawalo mi sie, zeby Perrymeade chcial sie komunikowac za pomoca telepatii. -Dal mi port, z ktorego moge korzystac. Jest u mnie w domu. Zaskoczony, kiwnalem glowa. -Czy jeszcze dziala? Teraz on wydawal sie zaskoczony. -Tak. Ledwie kilka godzin temu dostalismy wiadomosc. Nie odpowiedzialem, bo Rada nie mogla dojsc do porozumienia, jak trzeba zareagowac. A potem to... -Lepiej niech mu pan od razu odpowie. Nie mozna czekac, az Rada cos postanowi. Pan jeden z nich wszystkich ma jakies pojecie o tym, czego ludzie naprawde chca. Ma pan calkowita racje. Znam ich o wiele lepiej... - Uswiadomilem sobie teraz, o ile wieksza wiedze mialem na temat Tau, Draco, keiretsu... Nie wiedzialem tylko, czy na cos mi sie ta wiedza przyda. - Prosze wziac mnie ze soba. Zatracilem sie na chwile we wlasnych myslach, a zaraz potem zagubilem sie znienacka w czyms znacznie wiekszym, glebszym i mroczniejszym, kiedy umysl Hanjena zgarnal mnie jak spozniona refleksje i przeteleportowal... 17 Znalezlismy sie z powrotem w Swirowie - obce sciany i umeblowanie zaczynaly tracic dla mnie swoja niezwyklosc. Zatoczylem sie na najblizszy mebel, ktory mogl dac mi jakies oparcie: lawke o wezowym ksztalcie, wyscielana matami - i opadlem na nia ciezko. Przez ciemne barwy recznie plecionych mat przebijaly tu i owdzie strzepki jaskrawych kolorow.Hanjen oparl sie plecami o brzeg rzezbionego w drewnie kredensu, jakby ledwie mogl utrzymac sie na nogach - moze transportowanie mojego bezwladnego ciezaru wyczerpywalo go bardziej niz Miye. Przypomnialem sobie, ze moc hydranskiego Daru - podobnie jak Daru ludzkich psychotronikow - nie zalezy od rozmiarow ani sily fizycznej. Zerknal na mnie przelotnie i zaraz uciekl spojrzeniem w bok, jakby sam kontakt z moimi oczyma przysparzal mu cierpien. A moze bol sprawial mu kontakt z moimi myslami. Wedrowalem spojrzeniem po podlodze, po scianach - gdziekolwiek i po czymkolwiek, pod warunkiem ze sie nie ruszalo. A wiec tak mieszka Hanjen. Z miejsca, gdzie siedzialem, trudno bylo sie zorientowac, jak wielkie jest to lokum. Ale w porownaniu z klasztorem albo z pokojami, ktore dzielilem z Miya i satoh - to miejsce wydalo mi sie luksusowe, pelne mebli, dywanow, makat, rzezbionych belkowan. Podloga skladala sie z wyrafinowanych mozaikowych wzorow, ktore musialy chyba byc obsesja dawnych budowniczych miasta. Ciekaw bylem, czy naprawde uklada li kazda plytke ceramiki lub szkla recznie - a moze zadnej nigdy nawet nie dotkneli. W myslach wyobrazilem sobie bezladny oblok kolorowych fragmentow dryfujacy w powietrzu jak obloczne wieloryby po niebie - a potem, z precyzja mysli, kazdy kawalek opadal z nagla na swoje miejsce. -Ladnie tu - mruknalem. Wiekszosc mebli sprawiala wrazenie bardzo starych. Przygladajac im sie uwazniej, zaczalem dostrzegac blizny czasu, ktory nadszarpnal piekna rzemieslnicza robote niemal kazdego pociemnialego ze starosci stolu lub skrzyni. Hanjen przekrzywil glowe, jakby uznal moja uwage za dosc szczegolna, ale jej nie skomentowal. -Wszystkie te rzeczy wyszperalem w opuszczonych budynkach albo wrecz na ulicach. Staralem sie uratowac z przeszlosci, ile sie da. Moze kiedys bedzie to wazne jeszcze dla kogos innego poza mna. Mam nadzieje, ze zanim umre... - Urwal, a ja lamalem sobie glowe nad tym, gdzie tez mogly powedrowac jego mysli. Zaczalem wiec znowu przeszukiwac wzrokiem pokoj, rejestrujac kolejne dziela sztuki i rzemiosla, az wreszcie odnalazlem rzecz, ktora zupelnie tu nie pasowala: port komputerowy. Stal sobie w ciemnej wnece, jakby Hanjen nie chcial, zeby symbol jego powiazan z ludzmi za bardzo rzucal sie w oczy. Ale i tak sie wyroznial - obca rzecz - a swiatelko nagranej wiadomosci mrugalo w polmroku jak nienaturalnie zielone oko. Hanjen podazyl wzrokiem za moim spojrzeniem, gdy roztargnionym ruchem zrzucil z ramion plaszcz. W pokoju bylo tak zimno, ze wolalem zatrzymac okrycie na sobie. Hanjen wydal odglos, ktory byl na poly westchnieniem, na poly pelnym rezygnacji jekiem, a potem poszedl wywolac polaczenie. Wiadomosci pozostawione przez Perrymeade'a przeplywaly jedna po drugiej przez ekran, i powtarzal je bezcielesny ludzki glos. Hanjen stal jeszcze przez chwile przed pustym ekranem i nie mogl sie odezwac ani go dotknac. W koncu popatrzyl na mnie. -Powinienem miec poparcie Rady... Pokrecilem przeczaco glowa. -Przeciez pan wie, ze tylko pan jeden ma dosc odwagi. Ktos musi to zrobic, i to juz... Ze stezala twarza obrocil sie do ekranu i zaczal wywolywac kod. Perrymeade pojawil sie na ekranie dokladnie w tej sekundzie, kiedy Hanjen skonczyl. Musial czekac na odpowiedz, moze nawet przez cale godziny. Przyjrzalem sie jego otoczeniu i z tej odrobiny, ktora bylo widac, wywnioskowalem, ze mowi raczej z prywatnego mieszkania niz z biura. -Hanjen! - wybuchnal, jakby od dawna wstrzymywal oddech. -Dzieki Bogu. Przez caly czas probuje sie z panem skontaktowac. Borosage... -Wiem, co zrobil - przerwal Hanjen bezbarwnym glosem. - Zniszczyl swiete miejsce, zabil niewinnych... dzieci! - Glos wymknal mu sie zupelnie spod kontroli. Perrymeade zakryl twarz rekoma, jakby oslepiony spelnieniem swoich najgorszych obaw. -Boze! Probowalem pana ostrzec, Hanjen! Do diabla, dlaczego nie odpowiedzial pan na moj pierwszy telefon? Nie widzialem twarzy Hanjena, ale na te slowa cale jego cialo wzdrygnelo sie gwaltownie. -Zwala pan na nas wine za te potwornosc? Ludzie to zrobili -i tylko ludzie ponosza wine! Perrymeade zmierzyl go zimnym spojrzeniem. -Hydranscy radykalowie porwali dziecko! Tau nie pozwoli soba manipulowac... -Perrymeade - wtracilem i korzystajac z okazji, wszedlem w jego pole widzenia. - Jeszcze nic pan nie rozumie? -Kot? - zdumial sie, ledwie wierzac wlasnym oczom. - Co, u diabla, tam robisz? - Ciekawe, czy wiadomo mu bylo cokolwiek o tym, co sie ze mna dzialo, odkad wysadzil mnie przy hotelu. -To, co mi kazali. Odwalam panska robote. Nie zdziwila go gorycz w moich slowach, raczej sprawial wrazenie zmieszanego. -Rozmawiales z Miya? Potwierdzilem skinieniem glowy. -Ale ona juz nie chce sluchac. Ja tez nie. -Nie rozumiem - powiedzial. Patrzac w jego twarz, bylem zupelnie pewien, ze Borosage w nic go nie wtajemniczyl. -Juz prawie udalo mi sie ja przekonac, ze oddanie Joby'ego ma sens. Ale za kazdym razem, kiedy zaczynala mi wierzyc, Tau probowalo nas zabic. Do diabla, Borosage wymknal sie spod kontroli! Probuje wywolac jakis incydent, zeby zyskac pretekst do dalszego zabijania Hydran. Zarzad Tau zostawil go w spokoju, bo mysli, ze w ten sposob uratuje wlasna skore. Draco w ten sam sposob porzucilo Tau. Po ludzkiej stronie nie moge rozmawiac z nikim oprocz pana. Jesli bedzie pan tak siedzial i tylko sie przygladal, i pana w koncu pociagnie w dol... - Urwalem i wzrokiem poszukalem w jego twarzy jakiejs reakcji, sladu zrozumienia. Niestety, nie znalazlem nic, co dawaloby choc odrobine nadziei. - A nawet jesli nie, na pana miejscu nie moglbym juz nigdy wiecej spojrzec w lustro. Spuscil wzrok, jakby zupelnie niespodziewanie nie mogl zniesc mysli o tym, jak wyglada w oczach moich czy Hanjena. Potem na mgnienie oka przeniosl uwage na cos poza ekranem, poza naszym polem widzenia. W koncu jednak spojrzal na mnie z powrotem. -Ktos chce z toba porozmawiac - oswiadczyl. Usunal sie na bok, robiac miejsce dla kolejnej unoszacej sie w powietrzu glowy. Zesztywnialem caly, spodziewajac sie Borosage'a albo ktoregos z jego straznikow i dalszej porcji pogrozek. Spodziewalem sie wszystkiego, z wyjatkiem tej jednej twarzy, ktora widzialem teraz przed soba. -Kissindra? Skinela glowa. Wygladalo na to, ze jest rownie zdumiona tym, iz nasza rozmowa odbywa sie w podobnych okolicznosciach. -Kocie... - zaczela i zajaknela sie niepewnie. - Co ty robisz? -A moze spytasz o to wuja? Zerknela poza ekran, ale zaraz wrocila wzrokiem do mnie. -Opowiedzial mi... o Mii i HARO, i o zebraniu zarzadu. - Skrzywila sie, jakby ten cios pozostawil jej siniaka. - Co ty wlasciwie wyprawiasz? - zapytala znow, nie ze zloscia, raczej z prawdziwym brakiem zrozumienia. -Sam nie wiem... - Potrzasnalem glowa, potarlem oczy, bo nagle patrzac w jej twarz, poczulem, ze patrze w samo slonce... Ze probuje osiagnac cos niemozliwego. - Kissindro... to wszystko jest takie popieprzone. Nie mam pojecia, jak w to wdepnalem. Wszystko po prostu dzialo sie zbyt szybko. -Kocie, wroc do Riverton. To szalenstwo. Wroc teraz, zanim sprawy zajda za daleko i juz nigdy nie bedziesz mogl... Zanim cos ci sie stanie. Wujek moze wszystko wyprostowac. Potrzebny mi jestes do badan... -Nie moge. - Potrzasnalem glowa stanowczo. - Nie moge wrocic. -Ale... - Urwala. - To nie... nie z powodu... nas? -Nie. - Spuscilem wzrok, wiedzac doskonale, ze to w pewnej mierze klamstwo. Ale nawet klamstwo bylo teraz niczym w porownaniu z prawda. - To juz o wiele wazniejsze sprawy niz te miedzy nami. Tu chodzi o Borosage'a, o cale Tau - o to, co robia z Hydranami. Na litosc boska, oni spuscili bombe plazmowa na klasztor pelen malych dzieci! Twoj wuj nie moglby mi pomoc, nawet gdyby zechcial. Ale moze to powstrzymac... Slyszysz mnie, Perrymeade? - Na pewno sluchal, nawet jesli nie bylo go widac. -Zarzad Tau nie bedzie pilnowal Borosage'a, a Draco juz zdazylo sie ulotnic. Sam musisz to zatrzymac. Sprowadz z powrotem federalnych i opowiedz im, co tu sie, do cholery, dzieje, zanim nastapi zupelna zaglada. Kissindra odwrocila wzrok ode mnie i patrzyla na wuja. -Kissindro? - zagadnalem i poczekalem, az wroci spojrzeniem do mnie. - Musisz go przekonac. Tu chodzi o keiretsu: on sadzi, ze w ten sposob chroni ciebie i swoja rodzine. Ale jesli nie poslucha, nie bedziesz miala swoich badan ani on pracy, ani domu, ani swiata. Bedzie mial tylko mnostwo istnien na sumieniu. Moze -moze! - uda sie czesciowo temu zapobiec, jesli zacznie dzialac, zanim bedzie za pozno. Jezeli nie, to zdarzy sie najgorsze! Najgorsze, do diabla! -Dlaczego masz sie za takiego eksperta w sprawach keiretsu, synu? - Na obrazie, za plecami Kissindry stanal teraz Perrymeade, mial pozbawiona wyrazu twarz profesjonalisty. - Wiekszosc zycia spedziles przeciez bezimiennie i bez konta kredytowego, walesajac sie po ulicach Strefy Wolnego Handlu. Zacisnalem rece. -Moje motto brzmi "znaj swego wroga". Na twarz wypelzla mi teraz mieszanka uczuc - desperacji, zlosci, niewazne zreszta czego. Dobrze znalem mine, ktora teraz mial Perrymeade, wyrazala slepy upor ludzi, ktorym zawali sie budowany w glowie domek z kart, jesli powiedza lub chocby pomysla cos niewlasciwego. -Nic podobnego sie nie wydarzy. Przeniosl swoje puste spojrzenie ze mnie na Hanjena. -Nic tez nikomu sie nie stanie, jezeli Joby zostanie zwrocony, caly i zdrowy, do jutra wieczorem. Poniewaz nie chcecie nam pomoc w odnalezieniu porywaczy, my... administrator Borosage zostal zmuszony do... podjecia pewnych dzialan odwetowych. - Zaczerpnal gwaltownie powietrza. - Chcemy miec wyniki. Tylko wy mozecie nam je zapewnic. Macie jeden dzien na to, zeby oddac mojego... zeby oddac nam chlopca. Tylko tyle dajemy wam czasu. Kissindra patrzyla teraz na swojego wuja, jakby podmienili go na kogos zupelnie obcego. -Wujku Janosu? Nie moge w to uwierzyc! - Obejrzala sie na ekran, na mnie. - Kocie, posluchaj... Perrymeade przerwal polaczenie i ekran pociemnial. Opuscilem wzrok na ziemie, zacisnalem rece. -Niech was wszyscy diabli - mruknalem, sam nie wiedzac, kogo wlasciwie mam na mysli. Wreszcie, po dlugiej chwili popatrzylem na Hanjena. Siedzial przy stole z glowa wsparta na rekach, jakby ciezar odpowiedzialnosci stal sie nagle nie do udzwigniecia. -Tak mi przykro - szepnalem. Moglem odczuwac tylko nikle echo jego smutku i zalu, ale nie bylo we mnie nawet sladu uniesienia na mysl, ze w ogole potrafie odczuwac jego nastroj. -Nie, to ja raczej powinienem przepraszac - odezwal sie, nie podnoszac glowy, bez sladu oskarzenia. - Nie mogles nic zrobic. - Zerknal na pusty ekran. - On tez nie moze nic uczynic. Jest tak samo bezsilny jak ja. Nie potrafie zapanowac nad sytuacja. -W takim razie po co w ogole to robilismy? - zapytalem, marszczac brwi. -Bo tak bardzo byles przekonany, ze powinnismy. - Wyprostowal sie na krzesle i wzruszyl ramionami. - "Twoja Droga jest moja Droga" - mowimy. Dla kazdego jest inna, ale kto wie, ktora jest prawdziwsza? A ja nawet nie mam daru prekognicji. Zaklalem pod nosem. -Ta siostrzenica Perrymeade'a... byla dla ciebie kims wiecej niz tylko szefowa. A ty byles... -To juz sie skonczylo - mruknalem. - Wszystko to sie skonczylo. Popatrzyl na mnie dziwnie, jakby moje obecne odczucia byly niezrozumiale... A moze tylko niedostepne. -A co z Miya? - zapytalem, odwzajemniajac jego spojrzenie. - A Naoh? Kim sa dla pana? - Pamietalem, ze to on wspolpracowal z Perrymeade'em przy zalatwianiu dla Mii kursu, ktory pozwolil jej zajmowac sie Jobym. To on musial ja wybrac. Sposob, w jaki na siebie reagowali tam, przy klasztorze, wskazywal, ze nie moga byc sobie zupelnie obcy. -Byly moimi przybranymi corkami - mruknal. - Wychowywalem je... a raczej probowalem wychowywac, kiedy ich rodzice zostali... -Zabici - dokonczylem, zanim zdolal sie wycofac. - Jak to sie stalo? -Ja... - zaczal, ale zaraz urwal, zmagajac sie z czyms znacznie glebszym niz tylko wspomnienie, gdyz na jego twarzy odbily sie uczucia. Przykro bylo patrzec, jak traci nad soba kontrole, bo oznaczalo to, ze i on znalazl sie juz blisko krawedzi. Zastanawialem sie przez chwile, czy to, co wyczytal z mojej twarzy - nie dosc ludzkiej i nie dosc hydranskiej, przy ktorej nie mogla mu pomoc nawet psycho - sprawilo, ze tak nagle umknal wzrokiem na bok. Kiedy zdolal opanowac drganie twarzy i glosu, odezwal sie znowu: -Ich rodzice byli moimi najblizszymi przyjaciolmi - prawie rodzina. Zatrzymano ich wraz z grupa innych po jakiejs demonstracji, wiele lat temu, kiedy dziewczynki byly jeszcze bardzo male. Gdy zwolniono ich i odeslano tutaj, w miescie zapanowala choroba - nazywano ja zaraza - ktora rozprzestrzenila sie na cala Wspolnote. Wielu zachorowalo, a pierwsi ci, ktorych trzymano w areszcie. Czesc chorych zmarla, miedzy innymi moi przyjaciele. Ci, ktorzy wrocili do zdrowia, pozostali bezplodni. -Cholera - ledwie udalo mi sie wyszeptac. - Miya... i Naoh tez? - Wstalem i przeszedlem na druga strone pokoju, zeby zasiasc obok niego przy stole. Potwierdzil skinieniem glowy, a jego wargi tworzyly waziutka kreske. -Ta choroba dotknela tylko Wspolnote, ludzi - nie. Niektorzy twierdza, ze to sami ludzie ja wywolali. Potrzasnalem glowa, bardziej z niedowierzania, niz aby zaprzeczyc. -Czy to... Czy wiadomo na pewno? -Nigdy nie widzialem zadnych dowodow. - Znaczylo to, ze nie widzial ich w ludzkich myslach. - Znam takich, ktorzy wierza, ze widzieli. Ludzie twierdza, ze nie maja pojecia, skad wziela sie zaraza, uwazaja, ze albo stworzyly ja obloczne wieloryby, albo wyszla ze swietych miejsc... -To znaczy z raf. - Sam nie wiem. Ludzie zsyntetyzowali szczepionke, ale dopiero kiedy wielu z nas zmarlo albo zostalo bezplodnymi. Przemknelo mi przez mysl, ze to pewnie dlatego widywalem tak niewiele dzieci na ulicach Swirowa. I pewnie dlatego glos Hanjena zalamal sie na slowie "dzieci" podczas rozmowy z Perry-meade'em... I dlaczego mieszkal sam, nie majac zadnej rodziny z wyjatkiem - niegdys - Mii i Naoh. Nie zdobylem sie jednak, by o to zapytac. -Czy wiedzial pan o satoh, o tym, co planuja Miya i Naoh? -Nie - odparl niemal gniewnie. - Az do dzisiejszego wieczoru. Juz od dawna nie widywalem Naoh. Jest zgorzkniala - zawsze taka byla... - Urwal. - Miya byla jeszcze bardzo mala, kiedy umarli rodzice, byc moze nie pamieta ich tak dobrze jak Naoh. Ale... -zapatrzyl sie w blizej nieokreslony punkt. - Dla Naoh Droga byla zawsze jak linia prosta... Miya powiedziala mi kiedys, ze Droga ma prowadzic do madrosci, nie do szczescia. -Do nieistnienia - mruknalem - oto, dokad doprowadzi ich Droga Naoh. Ona jest jak lotne piaski, wessie Miye razem z cala reszta. Pokiwal glowa, a potem znow wsparl ja ciezko na rekach. -Zawsze wierzylem, ze to Miya jest silniejsza - ma mocniejszy Dar i silniejszego ducha. Ale moze choroba Naoh jest silniejsza niz one obie. -Miya powiedziala mi, ze "wizja" Naoh bardzo wzmocnila jej Dar - albo raczej podsunela jej cel, w ktorym moze go lepiej wykorzystac. -Dosc napatrzylem sie w zyciu na naduzywanie Daru. Jestem gotow wierzyc we wszystko - mowil glosem ciezkim od rezygnacji. -Miya kocha Joby'ego, moze nawet za bardzo... - Te slowa wiezly mi w gardle jak ciernie. Miya nie potrzebowala zadnych szczegolnych powodow, zeby go tak pokochac, odrzuciwszy wszelkie dzielace ich roznice. Ale gdyby miala go stracic, wiedzac, ze juz nigdy go nie zobaczy, ze nigdy nie bedzie miala wlasnego dziecka... - Boi sie, ze ludzie go jej odbiora - oznajmilem w koncu. - Dlatego latwiej ja zranic. "Nie daj sie w nic wciagnac - tego nauczylo mnie zycie w Starym Miescie. - Koszty sa zawsze zbyt wysokie". Nadzieja, zaufanie, milosc - to tylko nastepne kamienie u szyi, kiedy i tak juz toniesz. Ale potem w moim zyciu pojawila sie Jule taMing i sprawila, iz uwierzylem, ze uratowac czlowieka moze tylko wyciagnieta dlon i ratunkowa lina zaufania. A teraz, kiedy tak tutaj siedzialem, po raz pierwszy od dlugiego czasu przyszlo mi na mysl, ze byc moze ulica ma racje. -Co wlasciwie laczy cie z Miya? - zapytal Hanjen, ostro i znienacka. Podnioslem na niego zaskoczony wzrok. -Ja... my... - Zaczerpnalem haust powietrza. - Nasheirtah... -A kiedy to mowilem, uswiadomilem sobie z cala jasnoscia, ze Jule taMing wiedziala o tym od zawsze. -Nasheirtah? - Wytrzeszczyl na mnie zdumione oczy. Nie bardzo wiedzialem, co wydalo mu sie az tak niewiarygodne: czy to, ze jej uczucie mogl wzbudzic ktos uposledzony tak jak ja, czy moze to, ze ktos taki jak ja potrafil az tak pokochac. Wyciagnal reke i musnal mnie po ramieniu delikatnie jak mysl. Usmiechnal sie bolesnie, zanim cofnal reke. Ciekawe, ktory z nas byl bardziej zaskoczony tym gestem. Wsparlem sie dlonmi o blat stolika i pochyliwszy glowe, studiowalem przez chwile mroczne lata hydranskiej historii wpisane w drewniane sloje jego powierzchni. -Musze odnalezc Miye - postanowilem. Kiedy nie odpowie dzial, podnioslem na niego wzrok. - Tylko jak? Prosze mi powiedziec, jak mam to zrobic? Na pewno jest pan w stanie odnalezc slad jej mysli, skoro zna ja pan od tak dawna. Skinal twierdzaco glowa, a linie zmarszczek na ogorzalej twarzy wyraznie sie poglebily. Wygladal tak, jakby odplynely zen wszystkie sily, potrzebne do podjecia decyzji, do odczuwania emocji - i to bez wzgledu na to, jak bardzo naglila sytuacja. -Pewnie bede mogl ja odnalezc, jesli tylko jest w miescie. Ale jezeli Naoh zabrala ich w glab rezerwatu, stanie sie to praktycznie niemozliwe. - Potarl dlonia twarz. - Ale najpierw musze sie przespac. Ty takze powinienes odpoczac, w tym stanie nie przydasz sie ani Mii, ani nikomu innemu. - Powoli podniosl sie z miejsca. Juz otwieralem usta, zeby oswiadczyc, ze nie mam na to czasu, ale wystarczylo, ze spojrzalem na pozbawione resztek sil cialo, wsparte o blat stolika, i pokiwalem glowa. -Zapraszam do lozka - wskazal reka wejscie do bocznego pokoiku, zanim sam zniknal w innych drzwiach, roztapiajac sie w mroku jak duch. Poszedlem do wskazanego mi pomieszczenia. Znalazlem tam nie tyle lozko, ile cos w rodzaju hamaka, zawieszonego w polowie wysokosci miedzy sufitem a podloga. Podszedlem blizej, oparlem na nim rece. Znajdowal sie na wysokosci mojej piersi, a wiec moglbym sie tam dostac tylko wtedy, gdybym lewitowal. Z westchnieniem zrzucilem posciel na podloge. Polozylem sie na zimnej, twardej mozaice i zawinalem w koce. Zasnalem wczesniej, niz zdazylbym o tym pomyslec. 18 Obudzilem sie zlany potem, z trudem lapiac powietrze. Chcac wyrwac sie ze snu, w ktorym sie dusilem, zrzucilem z siebie wiezy krepujacych mnie kocow. Usiadlem i przez kilka nastepnych wdechow zastanawialem sie, czemu spie na podlodze... Czy naprawde jestem wciaz w Starym Miescie... Nie. Nie w Starym Miescie. W Swirowie.Wstalem i z glowa zamglona od snu powedrowalem do glownego pomieszczenia, bo tam po raz ostatni widzialem Hanjena. Pokoj wypelniala przedporanna szarowka. Hanjen juz wstal - siedzial na krzesle w absolutnym bezruchu i wpatrywal sie w pustke. -Hanjen? - Na moment stanelo mi serce. Ale nie byl martwy - korzystal z psycho, zeby telepatycznie odnalezc Miye lub Naoh. "Wygladasz, jakbys nie zyl" - slyszalem niejeden raz z ust ludzi, kiedy korzystalem z Daru. Wreszcie pojalem, dlaczego wiekszosc z nich nie lubi tego widoku. Hanjen natychmiast wrocil, wyskakujac z transu, zupelnie jakby moje wejscie do pokoju wlaczylo mu jakis alarm. -Poszczescilo sie? - zapytalem, zaskakujac sam siebie pytaniem zadanym w standardzie. Wszedlem dalej. -Poszczescilo sie? - powtorzyl pytajaco, przekrzywiajac po swojemu glowe. -Czy sie udalo. Czy udalo sie panu je znalezc? Poznalem po twarzy, ze zrozumial. -Tak i nie. Jeszcze nie udalo mi sie zlokalizowac zadnej z nich. Ale wpadlem na slad HARO. Naoh wyslala ich, zeby podsycali gniew przeciw Tau. Twierdza, ze nadszedl czas, ktory przewidziala Naoh - ze jesli teraz zjednoczymy sie w jeden umysl i powstaniemy, to sila woli sprawimy, ze ludzie znikna z naszego swiata. -Alez to szalenstwo... - zaczalem, ale zaraz sie uciszylem. Sam wiedzial o tym rownie dobrze jak ja. - Co ma pan zamiar zrobic? - zapytalem, kiedy podniosl sie z krzesla. -Skontaktowalem sie juz z Rada i probujemy zapobiec rozprzestrzenianiu sie tej choroby. Ot tak, siedzac sobie tutaj? - mialem ochote zapytac, ale przypomniawszy sobie, gdzie jestem, w pore ugryzlem sie w jezyk. Ciekawe, kiedy wreszcie przestane myslec jak czlowiek... Albo jeszcze gorzej: jak wylaczony z sieci. -A co z Miya i Jobym? Potrzasnal glowa, choc jego twarz przybrala juz z powrotem tamten nieobecny wyraz. -Najpierw nalezy powstrzymac tamtych, inaczej odnalezienie Joby'ego przestanie byc wazne. Przelknalem protesty i zapytalem: -Gdzie jest Babka? Prawie zmarszczyl brwi, kiedy znow musial do mnie wrocic. -Dlaczego pytasz? -Dlatego, ze dla mnie najwazniejsze jest znalezienie Jo-by'ego i Mii, a i dla pana stanie sie wazne, kiedy juz odszuka pan Naoh. Nie poradze sobie bez pomocy telepaty. -Zapytam ja - odparl. Znowu sie przeniosl myslami. Czekalem, czujac, ze frustracja wzbiera we mnie jak goraczka. Wreszcie znalazl sie znow w jednym pokoju ze mna. -Pomoze ci. Ale nie moge cie do niej wyslac, gdyz zabraloby mi to zbyt wiele sil, a bardzo ich potrzebuje. -No coz. - Potarlem sie po czole. - Czy w takim razie ona tu przyjdzie? Znow sie zachmurzyl, jakbym bez powodu wprawial go celowo w zaklopotanie. -Jeszcze nigdy tu nie byla... Zatem nie moze sie do nas teleportowac. Na pewno bedzie jej trudniej przyjsc tutaj, niz mnie pojsc tam, gdziekolwiek to "tam" moze sie znajdowac... Zrozumialem, do czego zmierza. -Ma pan jakas mape? Z wyrazna ulga skinal glowa. Znienacka w jego dloni pojawil sie pisak. Rozgladal sie chwile po pokoju, az jego wzrok spoczal wreszcie na jakims kawalku opakowania lezacym w koszu, ktory widocznie sluzyl do wyrzucania smieci. Opakowanie frunelo do niego przez caly pokoj, a on siegnal po nie i wzial wprost z powietrza. Rozpostarlszy je plasko na lawce obok siebie, zaczal kreslic na nim jakies znaki, dlugo zastanawiajac sie nad kazda kolejna linia. W koncu wyczekujaco podniosl na mnie wzrok; kiedy nie ruszylem sie z miejsca, przyzwal mnie do siebie niecierpliwym gestem. Stanalem obok niego i zdalem sobie sprawe, jakie to wszystko musi byc dla niego trudne, skoro normalnie moglby mi to po prostu pokazac, wsadzic prosto w mozg jak dane komputerowe. Kolejny raz przyszlo mi na mysl, ile to ludzie musieli zrobic, zeby moc jakos poradzic sobie bez Daru. Musieli sie nauczyc sami budowac mosty miedzy wszystkimi przepasciami - miedzy dwoma i miedzy tysiacami odizolowanych od siebie mozgow. To dlatego az tyle czasu zabralo im wydostanie sie w kosmos -gdzie odleglosci sa tak olbrzymie, a zrodla energii, do ktorych moze sie podlaczyc Psychotronik, tak ograniczone, ze zawiodly wszystkie wczesniejsze rozwiazania i tylko technika mogla zaoferowac wyjscie z sytuacji. Zaswitala mi mysl, ze dzieki temu, iz przyszlo im to o wiele trudniej, beda w stanie dlugo sie utrzymac. Doszedlem jednak do wniosku, ze dla mnie chyba nie ma to wiekszego znaczenia, bo zwazywszy na panujaca sytuacje, bede nie lada szczesciarzem, jesli uda mi sie dozyc jutra. Po chwili zaczalem sie zastanawiac, czy Hanjen zna sie na rysowaniu map na tyle, ze zdola przeprowadzic mnie przez ten nieskonczenie malutki fragmencik planety, jaki dzieli mnie od Babki. Stalem obok niego, przypatrujac sie i przysluchujac, kiedy probowal opisac slowami - dla siebie tak niezrecznymi i niedoskonalymi - trase, ktora mnie do niej doprowadzi, l z calych sil staralem sie go zrozumiec. "To niedaleko" - tylko te slowa dawaly mi jaka taka pewnosc. W milczeniu wzialem od niego skrawek papieru i zaczalem zbierac sie do odejscia. -Przykro mi, ze nie moge bardziej ci pomoc - powiedzial jeszcze. - Ale dziekuje za to, co robisz dla nas... I dla Mii. Obejrzalem sie i z zaskoczeniem odnotowalem, ze klania mi sie lekko. -Jesli kazdy z nas pojdzie Droga, ktora widzi przed soba, moze podwoja sie szanse na to, ze jakos osiagniemy cel, do ktorego dazymy. Potwierdzilem skinieniem glowy. Wskazal mi droge do drzwi wyjsciowych. Ruszylem korytarzem do wyjscia i zatrzymalem sie. Drzwi przede mna nie mialy ani klamki, ani tarczy dotykowej, ani oczka automatu. -Otworzyc drzwi - odezwalem sie. W sciane nie wbudowano rowniez reagujacego na glos mikroprocesora. - Hanjen! - wrzasnalem. Drzwi otworzyly sie natychmiast. Juz prawie mialem je przekroczyc, kiedy zdalem sobie sprawe, ze jestem na drugim pietrze, a przede mna nie ma schodow. Kiedy spojrzalem w dol, widzialem wzdluz scian resztki jakiejs zabudowy, prawdopodobnie pozostalosc po klatce schodowej. Zaklalem i okrecilem sie na piecie. Hanjen stal i patrzyl wprost na mnie. Poczulem, ze zamykaja mnie w ostroznym uscisku jakies niewidzialne ramiona. Unioslem sie i zostalem przetransportowany na ulice. Wyladowalem lekko i spojrzalem w gore, zdazylem zobaczyc drzwi zamykajace sie z powrotem. Powedrowalem spojrzeniem w glab zarumienionej switem ulicy. Zobaczylem dziesiatki spieszacych dokads Hydran, co szczerze mnie zaskoczylo, biorac pod uwage wczesna pore. Nie wiedzialem, czy Hydranie zawsze wstaja o swicie, czy tez ta wczesna aktywnosc moze oznaczac dzialania, o ktorych wcale nie mam ochoty myslec. Nikogo nie zdziwil sposob, w jaki pojawilem sie na ulicy. Wiekszosc z nich takze normalnie poruszala sie pieszo jak ja, a nie unosila w powietrzu czy pojawiala sie i znikala. Ale nawet kiedy szedlem w te sama strone co oni, ubrany w takie same ciuchy, to i tak bylem inny - kiedy probowali dotknac moich mysli, odbierali mnie zupelnie inaczej. Tak bardzo wyobcowany nie czulbym sie wsrod ludzi - i tak jestem bardziej czlowiekiem niz Hydraninem... Na zawsze pozostane mebtaku, a moje umyslowe bariery byly jak wzniesiona piesc, jak umyslna zniewaga rzucana kazdemu mijajacemu mnie przechodniowi. Szedlem niezaczepiany, nikt nie zwracal na mnie szczegolnej uwagi. Ale wiesc znacznie mnie wyprzedzila. Wzdluz ulic ludzie przystawali albo wygladali z okien, zeby w milczeniu obserwowac, jak przechodze. Nie unikalem ich spojrzen, chcialem, zeby widzieli moje oczy, podluzne rozciecia zrenic, i staralem sie, zeby nie dostrzegli w nich strachu. Na ulicach nie zauwazylem zadnych znakow ani informacji. Trzymalem mape w smiertelnym uscisku spoconej dloni, a za kazdym razem, kiedy udawalo mi sie wypatrzyc kolejny wymieniony przez Hanjena punkt orientacyjny, czulem sie odrobine bezpieczniej. Kiedy tak szedlem, przyszlo mi tez do glowy, ze nie mam pojecia, jak sie dostane z powrotem przez te jego drzwi. Zaczalem sie zastanawiac, czy nigdy nie zdarzylo sie, zeby ktos stal sie kaleka na skutek wypadku albo urodzil sie z genetycznym defektem, ktory uniemozliwialby mu wykonywanie tych wszystkich czynnosci, ktore Hydranie robia na co dzien. Moze dla wlasnych czlonkow Wspolnota miala jakis lepszy system pomocy... Ale zaraz przypomnialem sobie uzaleznionego od narkotykow ukochanego Naoh wraz z cala reszta cpunow i zyciowych rozbitkow. Sami robili z siebie takie bezradne kaleki jak ja, a nikt dotad nie zrobil nic, zeby im pomoc. Potem przypomnialo mi sie, co mowil Hanjen, a takze prymitywne centrum medyczne, ktore pokazywaly mi Miya i Naoh. Moze po prostu nikt nie potrafi im pomoc. Potem zaczalem sie zastanawiac, jak to bedzie, kiedy przyjdzie mi przezyc reszte zycia w ten sposob: chodzic wciaz w szpalerze spojrzen, nie potrafic zrobic tego, co wszyscy inni uwazaja za oczywiste... I nie moc na nikim polegac - jesli nie uda mi sie znalezc Mii. A nawet jesli mi sie uda, to co zrobie, jezeli nie zechce mnie sluchac? Na ulicach pojawilo sie wiecej ludzi; teraz kolo mnie przeplywala cala rzeka. Zastanawialem sie, dokad zdazaja w takim pospiechu. Niektorzy, mijajac mnie, miotali przeklenstwa albo przepychali sie znacznie brutalniej, niz bylo trzeba. Raz czy drugi zostalem pchniety od tylu tak mocno, ze stracilem rownowage, ale kiedy sie odwrocilem, nie znalazlem nikogo, kto by znajdowal sie na tyle blisko, by moc mnie dotknac. Zaczalem watpic, czy uda mi sie w ogole dotrzec w poblize Babki. Babka... Ona mi pomoze. Jeszcze raz przypatrzylem sie uwaznie mapie, a potem rozejrzalem sie po ulicy w poszukiwaniu punktow rozpoznawczych. Jest. Znalazlem miejsce, w ktorym wedlug Hanjena powinni przebywac ocalali z klasztoru. U wejscia wznosily sie podobne ksztaltem do drzew filary, a cala fasade zdobila mozaika w kolorze, ktory niegdys musial przypominac barwy zachodzacego slonca. Teraz front budynku byl fiolkowy i poznaczony plamami tam, gdzie poodpadaly plytki - ale i tak najbardziej przypominal opisane przez Hanjena miejsce. Ruszylem w tamta strone, czujac, ze ucisk w piersiach wyraznie mi zelzal. Juz prawie bezpieczny... Nagle tuz przede mna zmaterializowaly sie dwie postacie -dwoch Hydran, ktorych nigdy przedtem nie widzialem, potezniejszych i wyzszych od reszty. Stanalem jak wryty, bo zablokowali mi przejscie. Przez dluga chwile tylko na mnie patrzyli. Nie wiedzialem, czy probuja przemowic do mnie w myslach. -Wynos sie stad, czlowieku - odezwal sie jeden w standardzie, ale z tak silnym akcentem, ze z trudnoscia rozpoznawalem slowa. - I to juz. -Nie jestem czlowiekiem - odpowiedzialem po hydransku. - Przyszedlem zobaczyc sie z oyasin. - Wytrzymalem ich spojrzenia, zeby mogli sie lepiej przyjrzec moim oczom. Patrzyli na mnie groznie, a nastepnie spojrzeli po sobie. -Polkrwi - mruknal jeden do drugiego, a potem wskazal na wlasna glowe. -Mieszaniec - rzucil ten drugi juz w moja strone. Telekine-tyczny cios pchnal mnie do tylu. - Narkoman. Tacy jak ty nie powinni sie zblizac do oyasin. Wracaj do ludzi, gdzie twoje miejsce. -Ona chce sie ze mna widziec - bronilem sie, starajac sie za wszelka cene panowac nad glosem. -Nie sadze. - Przysuneli sie blizej siebie, jakby wierzyli, ze jedyna droga do srodka prowadzi miedzy nimi. Przemknelo mi przez mysl, zeby rzeczywiscie sprobowac - ale zdalem sobie sprawe, ze nawet bym sie nie zblizyl, gdyz moga pchnac mnie, nie dotykajac. -Namaste. Czekalam na ciebie. - Nieoczekiwanie na chodniku obok mnie pojawila sie Babka. -Jezu - sapnalem i jeszcze raz zatoczylem sie do tylu. Dwaj Hydranie zrobili to samo. Przynajmniej raz nie bylo mi glupio. -Oyasin - zaprotestowal jeden ze straznikow - wychodzisz do smiercionosnego? Zamarlem, sadzac, ze jakims cudem zdolal sie dowiedziec o mojej przeszlosci. Ale szybko zdalem sobie sprawe, ze byl to po prostu synonim slowa "czlowiek". Odwrocila sie i zmierzyla ich dlugim, choc pewnie nie milczacym spojrzeniem. W koncu sklonili sie przed nia, a potem takze, niechetnie, przede mna. Odsuneli sie na bok i pozwolili nam przejsc. Podazylem za Babka w glab ocienionego wejscia, a potem przez niewielkie atrium, w ktorym kilkoro dzieci rzucalo srebrna metalowa kulka, wcale jej przy tym nie dotykajac. Za kazdym razem kiedy kulka trafiala w sciane, dawala sie slyszec muzyka, a dzieci wybuchaly smiechem. Dalej znajdowalo sie wielkie, wysoko sklepione pomieszczenie. Tutaj zebralo sie znacznie wiecej osob: dorosli wedrowali bez celu albo spali zwinieci na matach, dzieci kulily sie na czyichs kolanach albo smigaly jak ptaki przez las duzych postaci. W powietrzu pachnialo gotowanymi potrawami. Ktos gral na nieznanym mi instrumencie. Tak niewiele tutaj rozmawiano, ze jekliwy dzwiek niosl sie wyraznie po calej sali. Tu i owdzie jakies zablakane dziecko wznosilo sie nagle pod sufit jak pozbawione ciezaru. Czasami wzlatywal za nim dorosly lub inne dziecko albo ktos bezglosnie nakazywal mu wrocic na dol. Pomyslalem o Jobym, ktory nie moglby sie przygladac, jak szybuja niczym fragmenty kolorowego snu, ktory bez po mocy Mii nie potrafi zrobic nawet kroku. Wbrew sobie w kazdej malej twarzyczce, ktora sie zwracala w moja strone, widzialem jego oczy. Przebywalo tu mnostwo osob. Nie wiedzialem, czy wszystkie mieszkaly przedtem w klasztorze, czy moze to miejsce juz wczesniej sluzylo za schronienie. Niegdys mialo niewatpliwie zupelnie inne przeznaczenie - barokowe, roslinne motywy na scianach i suficie cechowalo to samo wyrafinowane piekno, ktore widzialem w sali Rady. Ciekawe, czy to ten sam kompleks budynkow. Jesli tak, to nie o wszystkie dbano jednakowo. Wszedzie dookola widzialem slady uplywajacego czasu i zaniedban - zbyt wiele tu kurzu, zbyt wiele obojetnosci. -Co to bylo za miejsce? Babka obejrzala sie przez ramie. -Ty nazwalbys je hala widowiskowa. Wspolnota gromadzila sie tutaj, zeby dzielic ze soba pewne szczegolne sny i wytwory, ktore ukazala im Droga. -Masz na mysli cos takiego jak sztuka, muzyka? - Przysluchiwalem sie echom melodii za naszymi plecami i wyobrazalem sobie, o ilez bardziej interaktywny musial byc ten koncert czy jakakolwiek inna forma sztuki, jezeli publicznosc miala dostep wprost do mysli artysty i mogla osobiscie odczuc odgrywajacy sie tam akt tworczy. - Juz tego nie robia? Potrzasnela glowa, a jej welon zatrzepotal przy tym jak skrzydla cmy. -Jest nas za malo. Zrobilo sie... za zimno. - Nie chodzilo jej tylko o temperature. - Jesli chca sie dzielic, szukaja mniejszego pomieszczenia. Poprowadzila mnie dalej do pustej komorki, w ktorej znajdowala sie tylko mata i lampka oliwna. Smuzka dymu wzbijala sie w gore niezaklocona linia. Ciekawe, czy Babka tutaj medytuje, czy spi... A moze szuka Mii albo przynajmniej kogos, kto wie, gdzie ona jest. Powoli i ostroznie przykleknela na macie. Sam uklaklem naprzeciwko, wyczuwszy instynktownie, ze tego wlasnie po mnie oczekuje. Staralem sie zachowac cierpliwosc, nie wyrywac sie, nie mowic zbyt wiele, nie naciskac, nie zachowywac sie za bardzo po ludzku. Skupilem mysli na muzyce, ktora nadal docierala do nas przez halas i pomruk wielkiej sali za naszymi plecami. Babka przeniosla wzrok z plomienia na moja twarz, a potem na moje ubranie. -Ach, Bian - odezwala sie z dziwnym smutkiem, jakby stalo sie dla niej oczywiste cos, o czym ja nie mialem najmniejszego pojecia. -Nie wiesz, dokad Naoh zabrala Miye? - zapytalem wreszcie, bo nie dodala juz nic wiecej. -Wiem, gdzie one sa - odpowiedziala tak spokojnie, jakby informowala mnie, ktora jest godzina. -Gdzie? - Juz chcialem zerwac sie na rowne nogi. -Bian. - Tym jednym slowem powstrzymala mnie tak samo skutecznie, jakby sparalizowala mnie za pomoca psycho. Opadlem z powrotem na kolana. -Co takiego? -Nie wolno ci do niej isc. Tam wkrotce zaczna sie dziac niedobre rzeczy. Przydarza sie i tobie, jesli tam pojdziesz. Zamarlem. -Co masz na mysli? Mialas widzenie? Widzialas to? Jakie niedobre rzeczy...?! Poczekala, az przebrzmia wszystkie moje pytania, a potem powiedziala: -Naoh i reszta HARO szerza strach... -Wiem - potwierdzilem i przygryzlem warge. -Pokazuja Wspolnocie, ze ludzie poswieca raczej zycie dziecka, niz dopuszcza, zeby kontrola FKT przybyla tutaj i zobaczyla, jak zyjemy. Mowia im, ze ludzie zdecydowali sie nas zniszczyc, a takze zbezczescic nasze ostatnie swiete miejsce - i ze wasza ekipa jest tego dowodem. -Ale to nieprawda... - Znow urwalem, przypominajac sobie, ze przynajmniej polowa z tego juz sie potwierdzila, sam to mowilem satoh. A reszta mogla sie sprawdzic szybciej, niz mialem ochote przyznac. - Czy nasi ludzie o tym nie wiedza? -Satoh wierza, ze to prawda, i to wlasnie zobacza nasi ludzie. Naoh prosi, zeby Wspolnota zebrala sie przy moscie Westchnien, ktory prowadzi na druga strone, do Riverton. Mowi im, ze jesli wystarczajaco wielu uwierzy, moga powstrzymac Tau. Ze jesli dostatecznie wielu z nas sie zjednoczy, sila woli mozemy oczyscic planete z wszelkich sladow ludzkiej dzialalnosci... -O Boze - mruknalem i potarlem twarz rekoma. Miya wiedziala o lotnej wersji narkotyku. Ale tym kaskiem Naoh nie podzielila sie z reszta. - Kiedy ma sie odbyc ten... ten cud? -Wkrotce. Ci, ktorzy o tym slyszeli, juz zaczynaja sie zbierac i przywoluja nastepnych. Przypomnialem sobie wszystkich ludzi, ktorych mijalem po drodze na ulicach - te niespokojna ruchliwosc, podejrzliwe spojrzenia. Byc moze powodowaly je rozsiewane przez satoh plotki. Potem zaczalem zastanawiac sie nad zamiarami Naoh. Skupienie sil, dzialanie w jednosci umyslow brzmialo niemalze sensownie. Jak cos, co nalezalo zrobic cale lata temu... Moze zreszta lata temu juz probowano - probowano wielokrotnie przez wszystkie te lata, jakie uplynely od zagarniecia Ucieczki przez ludzi. Ale nigdy nie wychodzilo, bo ludzka technika byla zawsze o jeden krok przed nimi, a ludzki brak skrupulow pozostawal zawsze bez zmian. Korporacja Bezpieczenstwa Tau miala gazowa nefaze. Borosage uzyl jej w moim pokoju hotelowym, uzyl jej takze w klasztorze. Nie mialem cienia watpliwosci, ze wykorzysta ja tez przeciw tlumowi, ktory bedzie probowal wedrzec sie do Riverton. A kiedy zbiora sie wszyscy w jednym miejscu i zostana pozbawieni Daru, stana sie latwym lupem dla Tau. Jeszcze raz spojrzalem na Babke. -Widzisz, jak ludzie atakuja demonstracje, prawda? I nie mozesz nic na to poradzic... Potwierdzila skinieniem glowy, jej twarz spowily cienie smutku. -Taki koniec widzialam, jezeli nasz lud pojdzie droga Naoh. A pojdzie. Nikt go nie powstrzyma. -Hanjen wciaz probuje. A ty probowalas? Kiwnela glowa. -Juz za pozno. -Ile wiedzialas o dzialaniach satoh? I od jak dawna? Wiedzialas, ze planuja porwanie Joby'ego? -Tak, Bian, wiedzialam... - odparla cichutko, potrzasajac bezradnie glowa. Zamknalem oczy. - Wtedy Droga, ktora widzialam, prowadzila nas w lepsze miejsce. -Ale teraz to sie zmienilo? Nic nie odpowiedziala. -Dlaczego? Co sie zmienilo? - dopytywalem sie, bo w srodku dreczylo mnie pytanie: czy to przeze mnie? Czy to dlatego, ze sie wtracilem, kiedy Miya... Ale zolnierze juz ja prawie mieli. Gdyby na mnie nie wpadla, pewnie juz by nie zyla, a wraz z nia i wizja Naoh. Czy to ten gaz? Gdyby Babka nie wiedziala o jego istnieniu, czy moglaby falszywie odebrac wizje przyszlosci? Nie wiedzialem na ten temat nawet tyle, by moc zgadywac, a ona nie chciala mi powiedziec. - Moze jeszcze da sie ich powstrzymac. Moze uda mi sie jeszcze raz wszystko zmienic... -Nie. - Potrzasnela glowa stanowczo i powoli podniosla sie z kleczek. - Wszystko jedno, co zrobisz, Bian, i tak beda sie dzialy niedobre rzeczy. Jesli pojdziesz za Miya, przydarza sie i tobie. -Gdzie jest Joby? -Nic mu nie grozi. -Ale gdzie jest? Tutaj? Z toba? -Nic mu nie grozi - powtorzyla, a jej spojrzenie mowilo mi wyraznie, ze innej odpowiedzi nie uzyskam. Ruszyla ku drzwiom. -Dokad sie wybierasz? - zapytalem. Odwrocila sie do mnie, ale nie moglem nic wyczytac z zakrytych woalka oczu. -Ide przylaczyc sie do zgromadzenia na moscie Westchnien. -Dlaczego? -Bo tam wlasnie prowadzi mnie Droga. - I zniknela. Rzucilem sie za nia, chcac zlapac za pole plaszcza. Palce zacisnely mi sie w powietrzu. Podnioslem sie niezgrabnie, miotajac ciche przeklenstwa. Kiedy opuszczalem pokoik, wiedzialem doskonale, ze i ja zmierzam w strone mostu. Nawet jesli mialbym tam dotrzec pieszo, to jezeli jest tam Miya, i ja powinienem byc. Kiedy wracalem przez wielka hale, uswiadomilem sobie, ze ucichla muzyka. Teraz slychac bylo, jak ktos krzyczy po hydransku, a jego slowa wybijaja sie echem ponad bezladny halas, jakby chcial zmusic wszystkich do sluchania. Moze w tlumie pelnym nieskupionej energii latwiej bylo krzyczec, niz porozumiewac sie telepatycznie, a moze za pomoca mysli rozsiewal teraz inne wiesci. Glos nabral sily, ale stal sie mniej wyrazny od brzmiacej wcze sniej muzyki, dobra chwile wiec zajelo mi wychwycenie brzmienia slow. Mowca stal na srodku wielkiej sali. Zdalem sobie sprawe, ze go znam, ze to ktos z satoh. To Tiene, jeden z radykalow, ktorych spotkalem tamtej pierwszej nocy razem z Miya i Naoh. Kiedy go rozpoznalem, moglem darowac sobie sluchanie - i tak doskonale wiedzialem, po co tu jest i co mowi. Przepchnalem sie przez zebrany dookola tlum i stanalem z nim twarza w twarz. Spojrzal na mnie z gory, bo dla lepszej widocznosci unosil sie metr nad ziemia. Dostrzeglem nagle zaskoczenie i niedowierzanie, kiedy mnie rozpoznal. Z calej sily zdzielilem go w zoladek. Zwalil sie na podloge jak wor brudnej bielizny. -Czy nie dosc juz krzywdy wyrzadziliscie? - wrzasnalem. - Wynos sie stad do wszystkich diablow, Tiene, i wiecej nie wracaj. Swidrowal mnie wscieklym spojrzeniem, ktore wyraznie powiedzialo mi wszystko to, czego nie moglem uslyszec w jego myslach. -Naoh nie mylila sie co do ciebie - wymamrotal, trzymajac sie za brzuch. -A jednak sie mylila - odparlem, odstepujac do tylu, kiedy zaczal sie podnosic, na wypadek gdyby nie byl taki zamroczony, na jakiego wygladal. - Myli sie tez i we wszystkim innym. Zaprowadz mnie do niej, a ja... Tiene zniknal, a wywolany tym powiew zmierzwil mi wlosy. -Cholera. - Ruszylem przez zgromadzony na sali tlum. Wszyscy sie rozstepowali, tworzac przejscie prosto do drzwi wyjsciowych. Kiedy znalazlem sie na zewnatrz, przeszukalem wzrokiem niebo nad dachami domow, wypatrujac znajomej sylwetki mostu, ktora wkrotce, ku swojej uldze, odnalazlem. Nie mialem odpowiedniego nastroju, zeby pytac kogokolwiek o droge, a pewnie i nikt na tej ulicy nie byl w odpowiednim nastroju, zeby mi ja wskazac. Zaczalem wiec brnac przez labirynt ulic, nie wiedzac, jak dlugo potrwa wedrowka do mostu, nie wiedzac, ile jeszcze mam czasu, zanim sytuacja stanie sie krytyczna. Po drodze rozmyslalem nad tym, ilu Hydran posluchalo dzisiaj satoh, ilu z nich z tego powodu dzis zginie lub odniesie rany. Czy wsrod nich bedzie Miya. Albo ja sam. Ale zaraz doszedlem do wniosku, ze nie wolno mi myslec w ten sposob. Musialem wierzyc, ze nawet Babka nie moze widziec Drogi z absolutna jasnoscia, ze jakims cudem da sie jeszcze cos zmienic. Uslyszalem pomruk tlumu, zanim jeszcze go ujrzalem. Zanim dotarlem do placyku przed mostem prowadzacym do Riverton, caly teren zdazyl sie juz szczelnie wypelnic Hydranami. Zrozumialem wtedy, ze halas, jaki robia, to drobiazg w porownaniu z tym, co wydawalby z siebie podobnej wielkosci tlum ludzi. Ale to moze dlatego, ze nie wszystko moglem slyszec. Poczulem sie zupelnie oszolomiony, widzac, jak wielu czlonkow Wspolnoty zareagowalo na skrzywiona wizje Naoh. Jak wiele mozna sie dowiedziec o dlawiacym ich gniewie, bezsilnosci i beznadziei. Ponad tlumem rozbrzmiewal dobiegajacy z glosnika ludzki glos, przemawiajacy w standardzie - nakazywal im sie rozejsc, grozil zastosowaniem srodkow odwetowych. Nie widzialem mowcy, ale nawet mimo znieksztalconego przez megafon glosu wiedzialem, ze to Borosage. Zaczalem przepychac sie przez tlum zebrany przy wylocie ulicy, staralem sie zobaczyc cos ponad glowami, nasluchiwalem znajomego glosu, wypatrywalem znajomej twarzy. (Miya! Nasheirtah!) krzyczalem kazda komorka ciala, a scisniete klaustrofobicznie, nieprzeniknione glowy zupelnie obcych mi Hydran odwracaly sie w moja strone. Schylilem glowe, miotajac pod nosem przeklenstwa, i wepchnalem sie glebiej w tlum, zanim ktokolwiek zdazyl sie zorientowac, kim jestem. Przeciez przedtem potrafilem dosiegnac mysli Mii, a Miya umiala mnie odnalezc wyjatkowo sprawnie. Wiez miedzy nami bedzie istniala zawsze - musialem w to wierzyc bez wzgledu na to, kto lub co weszlo teraz pomiedzy nas. Spostrzeglem wneke w scianie, na ktora wlasnie mnie pchnieto, wsliznalem sie wiec do srodka i staralem sie oczyscic mysli ze wszystkiego i wszystkich z wyjatkiem Mii - jej twarzy i mysli. Przypominalem sobie, jak sie poruszala, usmiechala, jak przytu lala Joby'ego, jak dotykala mnie... Jak ozywila moja dusze niczym woda na pustyni. Przezywalem od nowa dotyk mysli, kiedy zlaczyly sie nasze umysly i ciala, przetwarzajac zar cielesnego pozadania w cos znacznie prawdziwszego, czystszego, bardziej... (Miya?) Az zachlysnalem sie z wrazenia, kiedy naprawde weszla w kontakt, i z zaskoczenia omal nie przecialem delikatnej wiezi miedzy nami. W tej chwili tez zdalem sobie sprawe, ze przeciez mogla mnie unikac lub odciac. A ona przez caly czas czekala na mnie z otwartym umyslem... (Kocie...) Jej mysli brzmialy rownie wyraznie jak moje wlasne i tak samo stanowily czesc mnie. (Bian!) Zostalem na miejscu, przycisniety do wneki w scianie tak, ze nie moglbym sie ruszyc, nawet gdyby zalezalo od tego moje zycie. Przez lacze myslowego kontaktu zaczal juz przesiakac nastroj tlumu i wkrotce moj umysl byl tak samo swiadom jego obecnosci jak cialo. Staralem sie utrzymac kontakt na przekor odczuwanej zlosci, frustracji, niezaspokojonym potrzebom i smutkowi tlumu, ale od wysilku pociemnialo mi w oczach. Nie wiedzialem, co zatrzymuje Miye, kiedy mogla przeciez zjawic sie przy mnie. Od zmiennych pradow odczuc, jakimi karmil sie moj mozg, zaczynaly pulsowac wszystkie mysli. Zapragnalem wpuscic do srodka emocje tlumu, zatonac w nich, zespolic sie z nimi... Szybko wyobrazilem sobie, co sie stanie, jezeli to zrobie - i jesli ktos w tym tlumie zwroci na mnie uwage na tyle, zeby zauwazyc, ze sie roznie od reszty. Konwulsyjnie zwarlem mysli, nieomal tracac kontakt z Miya, lecz za chwile odzyskalem samokontrole. Przepatrujac tlum od nowa, zorientowalem sie, ze wiekszosc kierowala sie teraz w strone mostu, porwana niespokojnym wyczekiwaniem. Tlum przyciagal tam inny glos - nie znieksztalcone pogrozki Borosage'a, mimo ze nadal obijaly sie echem po wszystkich czterech katach placu. Ten glos mowil cicho, nie dalo sie go slyszec - czulem, ze wsacza mi sie bezposrednio w mysli przez wiez z Miya. Jeden umysl - umysl Naoh - spotegowany przez siec innych umyslow, z ktorych kazdy powtarzal za nia ten przekaz: "To dzien niepodobny do innych. Przejdzmy na druga strone. Odzyskajmy nasz swiat. Przyszlosc czeka. Ludzie nic nam nie moga zrobic, nic nas nie zatrzyma, jesli ruszymy w przyszlosc jako jeden umysl. Uwierzcie...". Tlum dookola mnie drgnal, prac w strone mostu. (Miya!) wlozylem w ten krzyk wszystko, co mi jeszcze zostalo, zeby zmusic ja do dotrzymania danej mi raz obietnicy. (Bian!) Nagle byla tuz obok, chwycila mnie za ramie, zeby odzyskac rownowage. Wciaz miala na sobie te same stonowane barwy ziemi, te sama tradycyjna tunike i spodnie, ale twarz omotala szalem z fredzlami, jakby starala sie zachowac anonimowosc. Kilka osob naokolo odsunelo sie odrobine, nie przygladajac nam sie zbytnio. -Gdzie ty bylas? - wybuchnalem, kiedy na mnie patrzyla. Jej rozzarzona ulga przelala mi sie przez mozg jak plonacy fosfor. (Wrociles! Jestes z nami! Dobrze znalam twoje serce...) Odsunela z twarzy szal i zaczela mnie calowac. Moje cialo natychmiast pospieszylo z odpowiedzia, gotowe pojsc za nia wszedzie, ze slepa ochota... Ale w uldze Mii wyczulem resztki smaku podejrzen Naoh, choc zniknely powody, ktore kazaly jej we mnie zwatpic. Z rekoma uwieszonymi mojej szyi zaczela ciagnac mnie w glab tlumu. Wyrwalem sie. (Miya, przestan!) Co ty tu, do cholery, robisz? - krzyknalem. - To czyste szalenstwo! - wyrzucilem z siebie szybko, zanim zdradzi mnie jezyk, a za nim mysli. - Jak moglas mnie tak zostawic?! Popatrzyla na mnie, wyraznie nic nie rozumiejac. (Musialam) odrzekla w koncu. - Naoh... -Co ta Naoh sobie wyobraza? - zapytalem, nie starajac sie juz nawet skupic na powrot mysli. - Wystawia was wszystkich korbom na czysta masakre! -Nie, Bian. - Miya potrzasnela glowa. - Ona widziala Droge. Mozemy chronic sie przed nimi, nie robiac im przy tym krzywdy, jesli wszyscy dokonamy zjednoczenia. Nie starczy im sil, zeby nas powstrzymac. Wiara porusza gory. Mozemy ich zmusic, zeby znikneli... -Miya, przestan! - Zlapalem ja za ramiona, wystarczajaco mocno, zeby skrzywila sie z bolu. - Twoja siostra zaraza ci mysli. Ona... jest chora i zarazila was wszystkich. Wszystko, w co wierzycie, jest pokrecone, zle. Jeszcze raz potrzasnela glowa. -Prosze cie, Miya - blagalem. - Jesli mnie kochasz, jesli kochasz Joby'ego, sprobuj spojrzec na Naoh moimi oczyma - zobacz ja tak, jak ja ja widze. Wiesz, ze nie byla u mnie w glowie. Wiesz, jaki jestem, to dzieki temu jestem na nia odporny. - Potoczylem reka dookola. - Spojrz na ten tlum moimi oczyma, a potem powiedz, czy wedlug ciebie to nie wyglada zle. Patrzyla na mnie - jak mi sie zdawalo - przez cala wiecznosc, a tlum tymczasem przesuwal sie, depczac po wszystkich moich nadziejach. Ale wtem poczulem, ze cos w jej myslach sie zmienia: niezachwiana wiara poddaje sie jak lodowa tama, zza ktorej wyplywa potok pytan bez odpowiedzi. (Bian?) Otworzylem mysli, zeby sama mogla zobaczyc to, co ja widzialem i w co jej siostra wraz z reszta satoh nie chciala uwierzyc. Nie probowalem nawet popychac jej w strone prawdy - wiedzialem doskonale, ze gdyby miala co do tego choc cien podejrzenia, utracilbym ja na zawsze. (Nefaza...?) Kolory odplynely gwaltownie z jej twarzy, tak jakby zdolala juz zapomniec, ze cos takiego istnieje. (Czy taka Droge widziales przez caly czas?) Zlapala sie kurczowo poly mojej kurtki, jakby nagle zabraklo jej sil, by utrzymac sie na nogach. (Nasi... Tau... oni naprawde to zrobia?) Potwierdzilem skinieniem glowy, czujac, ze cos peka mi w srodku i napelnia bolem, jakby ta podzielona na dwoje prawda stala sie teraz dla kazdego z nas podwojnym ciezarem. Ale coz innego mi pozostalo? Nie bylo juz wyboru - ani dla mnie, ani dla niej. -Czy... czy widzialas oyasin? Odsunela sie ode mnie na pewna odleglosc i potrzasnela glowa, co mialo znaczyc zarazem: "nie" i "nie wiem, dlaczego pytasz". -Powiedziala, ze tutaj prowadzi ja Droga. Moze dojrzala jakas szanse na powstrzymanie Naoh. - Staralem sie nie myslec, jak niewiele miala nadziei na powodzenie. - Czy umiesz ja odnalezc? Miya lekko zmarszczyla brwi, wyciagnela szyje, ale nawet ja przez ten tlum nie widzialem dalej niz na trzy metry. A jesli jej mysli byly rownie zatloczone obcymi jak ulica wokol nas, ten sposob poszukiwan da nam rownie niewiele. Spojrzala gdzies ponad nasze glowy. -Tam, w gorze... -Wskazala reka. Kiwnalem glowa i staralem sie wewnetrznie nie spinac, kiedy oboje sie unosilismy. Wyladowalismy na szczycie sciany jak pozbawieni ciezaru. Przylgnalem kurczowo do krawedzi, a jej szorstki brzeg wbil mi sie w dlonie, kiedy probowalem zachowac rownowage. Gdy powiodlem spojrzeniem po zgromadzonym w dole tlumie, zrozumialem, ze samo wypatrywanie Babki jest z gory skazane na niepowodzenie. Byc moze Miya zrobi to, czego ja nie moglem, ale nie bylem pewien, czy jej Dar, i to z tej wysokosci, bedzie w stanie wylowic Babke z morza stopionych ze soba umyslow. Patrzac w dol, nagle dostrzeglem, ze w tlumie znajduja sie takze dzieci. Poczulem fale rozpaczy; po biologicznej wojnie z Tau Wspolnocie pozostalo juz tak niewiele dzieci. Nie wiedzialem, dlaczego ich rodzice zdecydowali sie na takie ryzyko, dlaczego rzucili na szale ostatnia nadzieje na przyszlosc. Czyzby rzeczywiscie wierzyli w to, co mowila im Naoh - ze ludzka bron nie bedzie w stanie uczynic im zadnej krzywdy? A moze po prostu uwierzyli, ze jesli to sie nie powiedzie, nie bedzie przed nimi przyszlosci, dla ktorej warto by zyc. Kiedy podnioslem wzrok w niebo, wypatrujac pojazdow sluzb bezpieczenstwa, znow przyszedl mi na mysl Joby. Naglasniane grozby Borosage'a brzeczaly dookola jak jakis surrealistyczny kontrapunkt, kiedy zapytalem polglosem: -Udalo sie? (Nie, ja...) -Mow na glos - przerwalem. Poczulem jej zaskoczenie, kiedy uslyszala moj szorstki ton. - Jesli uzyja przeciw nam gazu, przynajmniej bedziemy wiedziec. Kiwnela glowa, z jej twarzy nie schodzil wyraz napiecia. - Znalazlam Naoh. - Wskazala reka. - Jest cala na bialo, zobaczysz ja na moscie. Podazylem wzrokiem w odpowiednim kierunku, az odszukalem biala postac unoszaca sie jakis metr nad roznokolorowym tlumem. Odcinala sie od cizby, jakby sama siebie mianowala Wybrancem. Na obu krancach mostu dostrzeglem pole silowe - wi- dzialem, jak zebrany przy Naoh tlum napiera na niewidzialna bariere niczym owady w butelce. A potem, kiedy sie przygladalem, Naoh znalazla sie nagle za ta bariera. Stalo sie to tak blyskawicznie, ze nawet nie zauwazylem zmiany. Dolaczylo do niej dwoch satoh, potem jeszcze dwoch, ktorzy uzyskali wlasciwa orientacje i teleportowali sie poza bariere. Teraz ruszylo za nimi coraz wiecej Hydran, nie tylko satoh, dwojkami, piatkami, calymi tuzinami, az zapelnili calkowicie ten kraniec mostu. Zobaczylem, jak stloczona masa wdziera sie coraz glebiej, a Naoh unosi sie nad tym wszystkim jak bialy aniol smierci. -A Babka? - ledwie zdolalem wykrztusic, zahipnotyzowany tym widokiem. -Nie przy niej. Ciagle szukam... - odpowiedziala Miya, jakby slyszala mnie tylko polowa mysli. Sam probowalem szukac dalej wzrokiem. Ale spojrzenie wciaz uciekalo mi w strone wlewajacego sie na most tlumu - a potem dalej, na drugi koniec, gdzie zaczynal sie swiat Tau. Tutaj nazywali go mostem Westchnien. Jutro pewnie zaczna nazywac go zupelnie inaczej. Na drugim koncu czekal Borosage razem z mala armia korb. W porannym sloncu polyskiwaly pancerze ochronne - a to znaczylo, ze sa uzbrojeni w taka bron, o jakiej nawet nie mialem ochoty myslec. Pojazdy latajace juz zajmowaly pozycje nad naszymi glowami. Raczej nie bylo co marzyc, ze znalezli sie tutaj tylko w charakterze obserwatorow. Bariera pola silowego, z ktora zderzylem sie pewnej nocy, nie zdola powstrzymac Hydran, dokladnie tak samo jak nie powstrzymala ich pierwsza, jesli tylko polapia sie w wymiarach i gestosciach na drugim brzegu. Moze rzeczywiscie, kiedy zjednoczy sie ich wystarczajaco wielu, beda mogli rozbroic kazda bron, zablokowac wole tych, ktorzy beda chcieli jej uzyc i nikomu przy tym nie stanie sie krzywda... Moze pieklo za chwile zamarznie. Patrzylem, jak kurczy sie przestrzen miedzy dwoma dazacymi do zderzenia swiatami, az do bolu w oczach, niezdolny odwrocic spojrzenia. -Jest! Oyasin! - krzyknela Miya. Wytezylem sie, zeby nie tracac rownowagi, zobaczyc to, co ona, poczulem, ze Miya podpiera mnie, kladac mi reke na piersi. Myslami pokierowala moje zmysly w strone Babki. Patrzylem, jak porusza sie wsrod tlumu wiernych, wciaz jeszcze czekajacych na placu - widzialem, jak dotyka jednej osoby, drugiej. Zwykle to byli ci z dziecmi. Kiedy tylko ich puszczala, na ogol natychmiast znikali, zabierajac dzieci ze soba. -Co ona robi? -Odsyla tych, ktorzy chca jej posluchac. - Miya zerknela na mnie przelotnie. - Chce do niej isc. Moze razem bedziemy mogly dosiegnac Naoh i zmusic ja, zeby przestala. Potrzasnalem glowa. -Jest juz za pozno. Nikt nie zdola zawrocic ich wszystkich. Za pozno, zeb' ik postszy... - urwalem. - Chorera. Mi...? Obejrzala sie na mnie zdjeta nagla panika, potem znow spojrzala na tlum. -Nie! Oysin! - Poczulem, ze jej mysli zabieraja mnie i probuja przerzucic nas oboje jednym wielkim skokiem w sam srodek tlumu, do Babki. Nie udalo sie. Swiat uskoczyl spode mnie gwaltownie, kiedy stracilismy rownowage i runelismy w dol, na stojacych ponizej ludzi. Walnalem w jakies ciala, a potem o ziemie. Twarde ladowanie zupelnie pozbawilo mnie tchu. Pozbieralem sie, ale kazdy oddech wbijal mi sie oscieniem w serce. Niemniej wiedzialem, ze bol powinien byc wiekszy, ze Miya zdolala jakims cudem zamortyzowac upadek. Ona takze podnosila sie z trudem, potrzasajac przy tym gwaltownie glowa. Czyjas reka rzucila nia o sciane, kiedy wsrod tlumu dookola nas zaczal sie szerzyc strach. Z poczatku sadzilem, ze to my spowodowalismy taka reakcje swoim upadkiem. Ale narastajacy wciaz halas szybko wszystko wyjasnil: ci wszyscy otaczajacy nas czlonkowie Wspolnoty, ktorzy zawsze mogli polegac na swej psychotronicznej swiadomosci i przynaleznosci do myslowej sieci, nagle i niespodziewanie odkryli to, co ja znalem juz od dawna - jak to jest, kiedy na- gle wyrwie im sie cos tak integralnego jak ich dusza. Dokola mnie setki osob przezywalo teraz te sama chwile, ktora przezy-lem, kiedy utracilem psycho, a ja teraz przypomnialem sobie do-kladnie, jakie to uczucie... Wpadlem na Miye, kiedy ktos zderzyl sie ze mna gwaltownie. Bol zdlawil wspomnienie o stracie i pozwolil mi spojrzec na sytuacje z cala ostra klarownoscia gniewu. Odwrocilem sie i spostrzeglem, ze Miya zniknela. -Miya! - zawolalem. Jej imie zaginelo calkowicie wsrod ka-kofonii dzwiekow, bo tlum odszukal juz jedyny glos, jaki mu pozostal, wiec krzyki i nawolywania wciaz przybieraly na sile. Goraczkowo potoczylem dokola spojrzeniem i wypatrzylem Miye, parla pod prad ludzkiej fali po torze, ktory mial ja doprowadzic w poblize Babki, jesli najpierw nie polknie jej tlum. I jesli korby nie zesla nam gromu z jasnego nieba, ktory nas zabije. Patrzylem, jak tu i owdzie ktos znika nagle z pola widzenia -szczesliwcy, ktorzy zdazyli zorientowac sie, co sie dzieje, zanim unieszkodliwil ich narkotyk. Ale cala reszta tkwila w miejscu niczym zywe tarcze. I ja takze tkwilbym miedzy nimi, gdybym nie zaczal wycofywac sie w boczna uliczke. Wiedzialem, ze nigdzie nie pojde bez Mii, a ona nigdzie nie pojdzie bez Babki. W slad za nia przepychalem sie wiec przez osleply i zdezorientowany tlum. Zdalem sobie jednoczesnie sprawe, ze w tym ogarnietym panika tlumie fakt, ze jestem zbyt ludzki - pozbawiony skrupulow, niewrazliwy, przywykly do zycia w ten trudniejszy sposob - naprawde wychodzi mi teraz na dobre. Ale prawdziwe krzyki zaczely sie dopiero potem - okrzyki bolu i przerazenia. Korby przeszly do kontrataku, kiedy wiekszosc demonstrantow, calkowicie bezradna, tkwila w pulapce mostu lub przepelnionego ludzmi placyku. Hydranie krzyczeli dokladnie tak samo, jak to robia ludzie, a ich czlonki lamaly sie i krwawily identycznie z ludzkimi... Wytezalem wzrok ze wszystkich sil, zeby przez rozdzielajacy nas zywy mur dojrzec Miye, probowalem tez wypatrzyc, co takiego robia teraz korby, czy korzystaja tylko z ogluszaczy, czy biora jencow... I czy zanosi sie na to, ze przerwa akcje, zanim wszyscy tutaj beda okrwawieni lub martwi. W przedzie, na moscie zobaczylem rozblyski swiatla, ale nie wiedzialem, czy pochodza od ostrej broni. Zaklalem i zakrylem dlonmi uszy, bo dudniacy wybuch niemal zupelnie mnie ogluszyl. Kiedy przejasnialo mi w glowie, dostrzeglem niedaleko Miye -na wyciagniecie reki. Przepchnalem sie blizej, korzystajac po drodze z kazdej paskudnej sztuczki, jaka znalem. -Miij...! - wykrzyczalem jej imie, a w kazdym razie to, co udalo mi sie wymowic. Odwrocila sie - i runela na ziemie razem z piecdziesiecioma innymi, kiedy tuz za nimi nastapila eksplozja. Na moscie widzialem przelatujace za barierke ciala - nie wiem, czy zostali zastrzeleni, czy sami rzucali sie w przepasc, tak czy inaczej juz nie zyli. Runalem na kolana, bo ktos wpadl na mnie od tylu. Popelzlem wsrod plataniny nog i odplacono mi teraz sowicie za kazdy kuksaniec, jaki rozdalem, zeby sie tu przedostac. Cudem udalo mi sie do-pelznac do Mii; dotknalem jej oszolomionej, zakrwawionej twarzy i zaraz ze syeknieciem zwalilem sie na ziemie, poniewaz ktos kopnal mnie w zebra. Przylgnelismy do siebie z calych sil i wspieralismy sie wzajemnie, dzwigajac sie na nogi. Cuchnacy deszcz z nieba sprawial, ze piekly mnie oczy i swedziala skora, a kazdy oddech wzbudzal odruch wymiotny. Miya lkala w zupelnie nieopanowany sposob, jakby nagle stala sie glucha i slepa. Brak jej obecnosci w moich myslach mowil mi wyraznie, co ona teraz czuje. -No cho...! - krzyknalem. Czulem na twarzy strumienie lez, kiedy usilowalem zaciagnac ja w strone, z ktorej przyszedlem. Nie bylismy zbyt daleko od uliczki, ktora przywiodla mnie na ten plac. Wciaz jeszcze jest szansa, ze wyjdziemy z tego zywi. -...oyasin! - rozkaszlala sie i splunela, walczac o oddech. Jej dlonie uderzyly mnie w twarz, kiedy usilowala wyrwac sie po to jedno, co w ogolnym szalenstwie jeszcze mialo dla niej znaczenie. - Ratuj... ja... Ale Babki nigdzie nie bylo widac, a teraz nie dalo sie nawet powiedziec, czy choc dotarlismy w jej poblize. Moze juz uciekla, teleportowala sie... -Nie mog... - Szarpnalem Miye w druga strone, potem zaczalem ja wlec, kiedy sie opierala. - Gorze... jak... nas zla...! Mij...! - blagalem, staralem sie ze wszystkich sil, zeby dotarta do niej moja desperacja i rozpacz. Wtedy dopiero za mna poszla, a nasze rece zlaczyly sie w smiertelnym uscisku, kiedy staralismy sie wywalczyc sobie droge wsrod tlumu. Krzyki za nami przybieraly na sile - ten krzyk nie przypominal niczego, co znalem, bo wydobywal sie z gardel tych, ktorzy przyzwyczajeni byli radzic sobie inaczej, o wiele lepiej. Slyszalem trzask kosci, kiedy dzieci przewracaly sie pod nogi uciekajacego tlumu, slyszalem dzieciecy wrzask. Po obu stronach placu wybuchaly budynki i zwalajac sie, wyduszaly zycie z bezradnych, stojacych pod nimi ludzi. Slyszalem to wszystko - slyszalem, jak krzyki tona w odglosach kolejnych eksplozji. Oczy mnie piekly, na wpol osleple od chemicznego smogu, dlawilem sie smrodem przypalanych cial. Cos walnelo mnie od tylu. Upadlem na kolana, a potem na twarz, pociagajac za soba Miye. Na nas polecialy kolejne ciala, ale tym razem jedna moja polowa wcale nie czula, kiedy wbijano mi kolana w nerki. Dostalem z ogluszacza. Wlasciwie tylko mnie musnal, bo inaczej nie zdolalbym sie zorientowac, co mi sie stalo. Pozbieralem sie jakos z ziemi, kiedy zlezli ze mnie ogarnieci panika nieznajomi i zaraz niemal runalem z powrotem, bo jedna noge i jedna reke mialem zupelnie bezwladna. -Bian...! - sapnela rozpaczliwie Miya. Mimo zaczerwienionych powiek jej oczy byly teraz zupelnie czyste. Podparla mnie ramieniem i zaczela wlec za soba. Lokciami przepchnela sie przez platanine cial u wylotu uliczki. Wyplywala juz tamtedy fala przerazonych demonstrantow i pociagnela nas ze soba miedzy ciasne sciany, ktore nie pozwalaly swobodnie manewrowac oblatywaczom. Miya wlokla mnie za soba w glab tunelu uliczki. Pomagal nam teraz plynacy wartko strumien ludzi, ktory swoim naporem utrzymywal mnie na nogach i popychal we wlasciwym kierunku. Kiedy tlum sie przerzedzil, Miya zwolnila, a ja zobaczylem, ze postacie obok nas jedna po drugiej zaczynaja znikac. Poprowadzila mnie w cien, pomogla zejsc po stopniach wiodacych do jakiejs zapadnietej bramy. Tam zwalilismy sie bez tchu na ziemie. Dotknalem twardej sciany tuz przy swojej twarzy, przeciagnalem zdrowa dlonia po nierownej powierzchni, ledwie zdolny uwierzyc, ze juz nie slysze dookola siebie wybuchow i krzykow. Nadal slyszalem lkanie i kaszel uciekinierow, kiedy przystawali, gdyz czuli, ze wraca im wladza nad psycho, i docieralo do nich, ze sa juz bezpieczni. -Dziekuje ci - szepnalem, gdy tylko odzyskalem mowe. Zlapalem jej dlonie i przycisnalem do ust. Potrzasnela glowa, wyrwala rece. Kiedy popatrzyla na mnie, zobaczylem, ze lzy ciekna jej po pokrytej kurzem twarzy. Otarla je zaraz, ale na policzkach pozostaly blotniste smugi. -Nie - szepnela ledwie doslyszalnie. - To ja powinnam... ja powinnam ci dziekowac... - Jej glos zupelnie sie zalamal. - Bylam... sama. Zupelnie sama... - Zamknela oczy, wyciskajac spod powiek kolejne strugi lez. Wytarla je natychmiast, jakby brzydzila sie wlasnej slabosci posrod tego calego chaosu i cierpienia. - Jak ty to mozesz zniesc? - szepnela. - Jak? Potrzasnalem tylko glowa, kiedy patrzyla na mnie pytajaco, bo nie moglem wydobyc z siebie glosu. (Najpierw klasztor, a teraz to...) Odzyskiwala juz kontrole nad psycho - czulem jej mysli, czulem, ze jest swiadoma kazdego przebiegajacego obok Hydranina, a caly ich bol i przerazenie dokladaja sie tylko do brzemienia jej strachu i winy. A ja siedzialem posrod tego wszystkiego jak trup, zbyt ludzki, bym mogl odczuc cierpienie innych bez interfejsu z jej mysli, zbyt ludzki, by dzielic z innymi bol... (Nie!) Gniew Mii zgniotl wzbierajace we mnie obrzydzenie dla samego siebie, rozwalil sciane klamstw, ktora zdazyl juz wzniesc instynkt przetrwania. Mowila mi, ze: (nie musze byc Hydraninem, nie musze byc psychotronikiem, by moc wspolodczuwac czyjs bol... Ze nie musze byc potworem, zeby byc czlowiekiem. Albo czlowiekiem - zeby byc potworem...) Jej mysli wypelnila teraz twarz Naoh. Przygarnalem ja do siebie ramieniem, ktorym moglem ruszac, przymknalem oczy, bo czulem pod powiekami gorace lzy. Przelknalem jakies slowa, poniewaz mowienie wydalo mi sie nagle rownie nie na miejscu jak plucie krwia. Miya dotknela mojej nogi, ktora lezala wyciagnieta nieruchomo na podlodze. Probowalem nia poruszyc, nie spodziewajac sie wielkich efektow, bo nadal wcale jej nie czulem. Stopa drgnela, wywolujac u mnie histeryczny smiech. Uliczka byla juz prawie pusta, ale skads dobiegal stukot ciezkich buciorow - bardzo wielu buciorow, idacych w nasza strone. Miya podniosla twarz, zobaczylem, ze oczy ma zupelnie czarne od rozszerzonych zrenic. -Czy mozesz juz teleportowac nas oboje? -Nie wiem - szepnela, starajac sie skupic uwage na mnie. Czulem, jak siega w moje mysli, a kontakt z nia uspokajal jak lagodna pieszczota, choc pod spodem kryly sie ledwie kontrolowane emocje. - Dokad mamy isc? Potrzasnalem glowa, czujac zupelna pustke. -Joby? - rzucilem naraz rozpaczliwie. - Gdzie on jest? Tam nas zabierz. Kiedy tylko wypowiedzialem imie chlopca, jej z trudem sklecona samokontrola rozpadla sie na kawalki, a wraz z nia zniknal tez lekki dreszcz wstepnej fazy teleportacji. I zaraz zrobilo sie za pozno. Obce glosy krzyknely cos w standardzie, przygwazdzajac nas na miejscu. W mgnieniu oka z tuzin zolnierzy zablokowal calkowicie doplyw swiatla przy wejsciu. Tuzin zakrytych helmami twarzy, anonimowych za swoimi tarczami, wpatrywalo sie w nas sponad luf tuzina roznych pistoletow. "Nie ruszac sie" - rzucil ktos bardziej ironicznie niz groznie, kiedy tulilismy sie do siebie na dnie klatki schodowej. Ktos przepchnal sie do przodu przez pierscien korb. Uniosl na chwile zaslone, zebysmy mogli zobaczyc usmiechnieta twarz. Fahd. -Alez mam dzisiaj dzien - odezwal sie. Odsunal na bok pistolet plazmowy i oparl go niedbale lufa o ramie, jakby chcial nam pokazac, ze sie nas nie boi. - Ze wszystkich swirow, jakich dzisiaj zgarnelismy, mnie sie dostales akurat ty... Wstawaj, mieszancu. I ta suka z HARO tez. -Nie moge - odparlem. - Dostalem z ogluszacza. - Zerknalem na Miye, zeby jakos zwrocic na siebie jej uwage, bo zupelnie nie czulem jej w myslach. Wpatrywala sie w Fahda. Na jej twarzy nie bylo sladu strachu ani nawet upokorzenia, tylko ta zastygla w bezruchu czujnosc. Fahd przywolal gestem dwoch ze swoich ludzi. -Wywlec ich stamtad - rozkazal. Potem znow wycelowal w nas lufe pistoletu. - Nawet o tym nie mysl - mruknal. - Administrator Borosage chce cie miec zywego. Ale nic nie wspominal o tym, ze calego i zdrowego. Jeden z zolnierzy ruszyl ostroznie w dol po schodach. Znienacka runal do przodu, jakby potknal sie o cos niewidzialnego. Przelecial reszte drogi i wyladowal na nas jak wor piasku. Uslyszalem, ze Fahd klnie, jego glos wzbil sie ponad przeklenstwa zolnierza i moje. Celownik swietlny pistoletu plazmowego wedrowal po plecach korby, po jego glowie. Nie moglem uwierzyc, ze Fahd jest na tyle stukniety, by raczej ryzykowal zycie wlasnych ludzi, niz pozwolil nam zwiac. Dopoki nie nacisnal spustu... Pistolet eksplodowal mu w dloniach w oslepiajacym rozblysku goraca, swiatla i huku. Mimo oslony pancerza lezacego na mnie zoldaka, poczulem energie, ktora smagnela mnie po zmyslach jak sekundowy widoczek z piekla. Kiedy odzyskalem sluch i wzrok, zolnierze byli juz z powrotem na ulicy, gdzie potykali sie, zataczali i wpadali na siebie nawzajem, jakby ktos poprzestawial ich osobista grawitacje. Fahd wrzeszczal, walac opancerzonymi rekawicami w oslone na twarzy, jakby probowal wyrwac sobie wlasne, oslepione oczy. Zepchnalem z siebie cialo ogluszonego korby i odwrocilem sie w strone Mii. Nie odrywala wzroku od Fahda, a po naznaczonej cierpieniem twarzy toczyly sie lzy. Lecz kiedy w koncu na mnie popatrzyla, jej wzrok przypominal spojrzenie polujacego kota. Poczulem, ze jej umysl zamyka mnie w sobie, a po chwili juz sie teleportowalismy. 19 Wyladowalem twardo na podlodze obok Mii, nie majac pojecia, gdzie jestem ani co mnie teraz czeka. Uliczne nawyki kazaly mi natychmiast sie podniesc, ukryc wlasna slabosc. Jednak bezwladna noga zawiodla i zwalilem sie z powrotem na ziemie w poczuciu, ze jeszcze jeden szok dla moich nerwow, a zwymiotuje wlasne wnetrznosci.Siedzialem wiec na podlodze, dopoki nie przejasnialo mi w glowie. Kiedy wreszcie moglem sie rozejrzec, dostrzeglem, ze jestesmy w kolejnym budynku w Swirowie. Ten wygladal jeszcze bardziej nedznie niz poprzednie - jak porzucony magazyn, w ktorym nikt nigdy nie mial mieszkac. Ale teraz nosil slady ludzkiej bytnosci, walaly sie pozbierane skads meble i odpadki. Slyszalem odglos cieknacej wody, skapujacej pewnie z peknietej rury, poczulem w nozdrzach zapach wilgoci i zgnilizny. Przypominal mi opuszczone budynki, w ktorych sypialem w Starym Miescie. Przypomnial mi, jak straszliwie bylem tam samotny, wyrzutek nawet miedzy wyrzutkami z powodu domieszki krwi hydranskiej. Ale teraz nie bylismy sami - w pomieszczeniu znajdowali sie takze inni satoh, niektorzy okrwawieni, inni oszolomieni, jakby przybyli tu tuz przed nami. Kilku z nich rozpoznalem, ale nie bylo wsrod nich Naoh. Ocalali przygladali nam sie z wyrazem twarzy oscylujacym miedzy zaskoczeniem a obojetnoscia, a po chwili wrocili do wzajemnego obmywania i opatrywania sobie ran. Miya podniosla sie niezgrabnie i przeciagnela spojrzeniem po ich twarzach. Rykoszet cierpienia, jakie sprawila Fahdowi, nadal zadawal katusze jej cialu, ale swiadomosc tego, co ludzie wyrzadzili nam wszystkim, zupelnie wyparla bol z jej swiadomosci. W koncu odnalazla wzrokiem Joby'ego, ktory siedzial na kolanach nieznanej mi osoby. Joby natychmiast zaczal wyrywac sie w milczeniu, jakby wyczuwal, ze ona tu jest. Szybko jak mysl przeskoczyla na druga strone pokoju i wziela go na rece. Pocalowala delikatnie w czubek glowy, a potem zaczela lagodnie kolysac, przymykajac przy tym oczy. Swiatlo odbijalo sie w jasnych szlakach, jakie lzy nadal zlobily w brudnej i zakrwawionej twarzy. W koncu i ja zdolalem sie pozbierac i stanalem oparty o stos porzuconych skrzynek, rozcierajac bezwladna reke. Cala lewa polowa ciala zaczynala cierpnac i piec, bo powolutku wracala do zycia. -Czy wszyscy, ktorym udalo sie uciec, sa tutaj? Miya potrzasnela glowa, ale moglo to oznaczac tylko, ze nie wie. -Byc moze zjawi sie ich wiecej, kiedy pomoga rannym... -Spuscila wzrok. Ciekaw bylem, czy mysli teraz o Naoh. Cokolwiek teraz myslala, nie byla gotowa dzielic tego ze mna. Zrezygnowany, pokiwalem glowa. Ruszylem w jej strone, wlokac za soba zdretwiala noge. Kiedy tam dotarlem, Joby znow wyciagnal raczki. -Kot - odezwal sie tak wyraznie, ze to nie mogl byc tylko wybryk mojej wyobrazni. Stanalem bez ruchu. -Joby? - szepnalem i uslyszalem, jak Miya z przejecia bierze glebszy oddech. - Hej, Joby. - Usmiechnalem sie i podalem mu reke. -Powiedzial twoje imie - rzucila polglosem Miya. - Nie odezwal sie ani razu, odkad... - Jej twarz, jej mysli, a za nimi i moje, wypelnily sie wreszcie uczuciem, ktore nie mialo nic wspolnego z bolem. -Wiem - odparlem i posadzilem sobie chlopca na biodrze. - Wiem. - Czulem teraz zarowno to, co ona, jak i to, co odczuwa Joby, kiedy na mnie patrzy. Widzialem siebie i jego, i jej oczyma... Zobaczylem, ze sie usmiecham. Ale ta chwila szybko minela. Znow znalezlismy sie w wilgotnym magazynie razem z tuzinem brudnych i wyczerpanych ucie kinierow, a wszyscy razem moglismy sie juz uwazac za trupy. Znow poczulem bol w sponiewieranym, posiniaczonym ciele. -No i co teraz bedzie? - odezwalem sie w koncu. Nikt mi nie odpowiedzial. Podnioslem wzrok i zobaczylem, ze twarze dokola mnie tezeja dziwnie. Zorientowalem sie wtedy, ze odezwalem sie w standardzie. -Baw sie ze mna - powiedzial Joby, takze w standardzie. Jego twarz jasniala przyjemnym zaskoczeniem, jakby w tym pelnym obcych swiecie odkryl nagle jedyna osobe, ktora zna jego tajemny jezyk. - Czas sie bawic! Kolejny usmiech zjawil sie zupelnie bez ostrzezenia. Skinalem glowa, zadowolony, ze mam cos, co pozwoli nie myslec o tym, w jaki sposob patrzy na mnie teraz cala reszta. Miya wpatrywala sie w nas, potrzasajac z niedowierzaniem glowa. Potem z bladym cieniem usmiechu na ustach zaczela uczyc mnie gier, w ktore sie zwykle bawili, a ktore mialy byc cwiczeniem utrwalajacym wladze umyslu nad cialem. Skupilem cala uwage na naszej trojce, ktora tak rozpaczliwie starala sie wylaczyc z rzeczywistosci, zapomniec, kim jestesmy, gdzie i dlaczego... I czemu jest tu z nami tak niewielu innych, czekajacych na znak, ze jednak nastapil cud - na znak, ktory nigdy nie nadejdzie. Mijal czas, az wreszcie nawet Joby zmeczyl sie zabawa. Miya nakarmila go i ulozyla do snu na stercie mat. Kiedy pochylila sie, zeby go pocalowac, przylgnal do niej z calych sil. -Mama - wymruczal cichutko. Zobaczylem, jak cala sie spina, jak stara sie ukryc cierpienie, wywolane tym jednym slowem. Tulila go jeszcze przez chwile, zeby usnal, zanim wypusci go z ramion. Zal i poczucie winy, ktore starala sie przed nim ukryc, przepalaly mi obwody w mozgu. Inni - w kazdym razie ci, ktorzy jeszcze nie zasneli - siedzieli, przygladajac sie jej pustym wzrokiem. Jeden z nich wyciagnal obwiazanego szalikiem taku. Zwierzatko lezalo nienaturalnie nieruchome i sztywne. Oczy mezczyzny wypelnily sie lzami, ktore szybko splynely mu po twarzy. Nie otarl ich, jakby zabraklo mu sil nawet na to. Zastanawialem sie, czy martwy zwierza-czek to ten sam, ktorego widzialem pierwszego wieczoru. Jesli nawet ktos z otaczajacych mnie satoh mial jeszcze cos do powiedzenia, nie dzielil sie tym tak, abym i ja mogl slyszec. Jeden czy dwoch nadal znajdowalo w sobie dosc sil, by przemierzac pomieszczenie niespokojnym krokiem, a w pustce i ciszy ich kroki rozlegaly sie echem jak niewypowiedziany gniew. Miya przysiadla obok sterty pak i oparla glowe na moim ramieniu. Zamknela oczy. Poczulem, jak wyciekaja z niej wyczerpanie, zwatpienie i nadzieja. Sen zwyciezal wszystko, byl jedynym schronieniem, jakie nam jeszcze pozostalo. Przytulilem ja i zamknawszy oczy, oparlem skron o spoczywajaca na moim ramieniu glowe. Delikatnie ucalowalem jej wlosy, poczulem w srodku wzbierajace cieplo, ktore wkrotce przeszlo w bolesna goraczke pozadania. Nie przeszkadzalo mi nawet to, ze pozadliwosc ma w tej chwili rownie niewiele sensu jak nadzieja - jak dlugo bede mogl trzymac ja w ramionach, w myslach... Obudzilem sie, nie majac pojecia, ile moglo uplynac czasu, wyrwany ze snu przez koszmar, ktory w niczym nie przypominal stanu mojego umyslu przy zasypianiu. Potrzasalem glowa, wciaz jeszcze oglupiony zmeczeniem, kiedy Miya obok mnie mruknela: -Naoh! Rzeczywiscie, stala teraz posrodku pomieszczenia, otoczona przez garstke innych, ktorzy musieli pojawic sie wraz z nia. Wszyscy byli brudni, pokonani, ogluszeni paralizatorami. Naoh obracala sie powoli, badajac twarze reszty z nas - tego, co pozostalo z satoh. Prezentowalismy sie rownie nedznie. To obracanie sie przywiodlo mi na mysl Babke, kiedy klaniala sie z szacunkiem otaczajacemu ja swiatu, ale Naoh nie klaniala sie, nie miala tez w oczach ani sladu pogody ducha oyasin. Spojrzenie zatrzymala na odpoczywajacej u mego boku Mii. Rece i nogi mielismy teraz splatane ze soba zupelnie tak samo jak mysli. Patrzyla tak na nas, jak mi sie zdawalo, przez cala wiecznosc. Nie wiem, co dzialo sie w jej glowie, poczulem tylko, ze cialo Mii znowu sie spina, kiedy ulga, jaka odczula na widok Naoh, z powrotem zmienia sie w gniew. -Dotarlas Droga w bezpieczne miejsce - odezwala sie Naoh na glos, zerkajac po twarzach pozostalych. Potem wrocila spoj rzeniem do Mii i wreszcie ujrzalem na jej twarzy cos na ksztalt ulgi. -Dzieki Blanowi - odparla Miya. Mowila stanowczo za spokojnym glosem. - Co ty wlozylas? - Wskazala reka na cos, co wygladalo znajomo i zwisalo na rzemieniu z szyi Naoh. Naoh popatrzyla na to cos, potem znow na nas. -Maske przeciwgazowa - odparla. Rozejrzalem sie dookola i dopiero wtedy uswiadomilem sobie, ze wiekszosc z nich tez je nosila. Zaklalem pod nosem. -A wiec mi uwierzylas? - dopytywala sie Miya ostro. - Uwierzylas, kiedy mowilam, ze uzyja gazu? Mowilas, ze to klamstwo! Naoh wzruszyla ramionami. -Wydalo mi sie to prawdopodobne. Pomyslalam, ze powinnismy byc przygotowani. -Ale i tak dazylas do wzniecenia zamieszek. Nie ostrzeglas Wspolnoty. Pozwolilas, zeby nas zabijali, ranili, zabierali do wiezienia... -Tak nalezalo zrobic - odparla ze spokojem Naoh. - Sama o tym wiesz. -Wiem tylko, ze ty w to wierzysz... - odpowiedziala Miya lekko ochryplym glosem. Zaczerpnela powietrza i dodala: - Gdzie w takim razie byla maska dla mnie, Naoh? -Nie mielismy ich tyle, zeby starczylo dla kazdego. Nawet w naszej grupie musielismy ciagnac losy - warknela Naoh. - Sama przeciez widzisz. Wiekszosc i tak zdolala uciec. Ale ty mialabys maske, gdybys mnie nie zostawila dla niego. - Wskazala na mnie, a ja nie bardzo wiedzialem, czy ma na mysli tamten wiec, czy raczej cale zycie. -Wrocil do nas. Mowilam, ze wroci - odpowiedziala jej Miya. -W kazdym razie wrocil do ciebie - odparla Naoh, krzywiac usta. Miya zmarszczyla brwi. -To nieprawda - wtracilem, uswiadomiwszy sobie, ze Naoh nie bez powodu daje mi to wszystko slyszec. - Wiesz dobrze, co mysle o Tau. Wiesz rowniez, ze ja takze wierze, iz nalezy ich powstrzymac. Jesli chcesz, mozesz to sprawdzic... - Urwalem i mierzylem sie z nia spojrzeniem, w duchu zastanawiajac sie rozpaczliwie, co i jak mam dalej mowic, zeby znow nie zwrocila sie przeciwko mnie. Jesli w ogole istnieje jakas szansa, zeby uratowac cos z tej katastrofy, to bede mogl ja wykorzystac jedynie wtedy, kiedy uda mi sie pozostac jak najblizej Joby'ego i Mii, a to oznaczalo, ze takze jak najblizej satoh. - Mial racje, kiedy mowil, co sie zdarzy, Naoh - wtracila Miya. Znow byla spokojna. - Mial racje co do Tau. Widzial Droge wyraznie. Pokazal mi... -Nie masz daru prekognicji - zwrocila sie Naoh do mnie. - Jestes tylko telepata - a nawet i tym nie. - Zalatwila sie z moim Darem jednym pogardliwym machnieciem reki. -Ale wiem, jak rozumuja ludzie - odrzeklem. Zmarszczyla brwi. -Wlasnie ty mi dowiodles, ze nam sie powiedzie... -Co? O czym ty mowisz? -Mowiles, ze za pomoca Daru mozna sie wlamac do ludzkiej sieci komputerowej. Jesli to prawda, to musza istniec i inne sposoby, zeby przeszkodzic ludziom wykorzystywac technike przeciwko nam. -Tylko ze ty wiedzialas, ze oni uzyja gazu - rzucilem. -Nie moglam miec pewnosci - odparla chlodno. - Przypuszczalam tylko, ze tak moze sie stac... Ale Droga pokazala mi, ze nawet jesli tak bedzie, i tak w koncu wygramy. Nawet sami ludzie wykorzystywali demonstracje pokojowe, zeby wygnac wrogow ze swojej ziemi. Miya opowiedziala mi o ludzkim przywodcy Gan-dhim... -O Gandhim? - powtorzylem z niedowierzaniem. -Bez uzycia przemocy zmusil rzad, zeby dal wolnosc jego ludowi. Wszechdusza odpowiedziala na jego modlitwy... -Bog nie mial z tym nic wspolnego - warknalem. - Gandhi mial szczescie, to wszystko. - Gorzka pigulka historii Ziemi, ktora polknalem raz w calosci, wyplula teraz z glebin pamieci gotowa opowiesc. - Mial do czynienia z mocarstwem, ktore sie rozpadalo. Ludzie wlasnie zakonczyli ludobojcza wojne swiatowa. Kolonialny rzad nie chcial wypasc na ludobojcow, wiec sie wycofal. No i tam stali ludzie przeciwko ludziom! Jezeli Gandhi sprobowalby pokojowego protestu przeciw Tau, stalby sie tylko martwym ka- walkiem miesa. I tak samo wszyscy jego nasladowcy. Tak samo jak my dzisiaj. Tau sie nie przejmuje, nie musi. - Zerwalem sie z podlogi i zaczalem chodzic nerwowo. - Jesli istnieje jakas uniwersalna sprawiedliwosc, ktora ma przechylic szale na wasza korzysc, to gdzie byla dzisiaj? - Machnalem reka w strone zasepionych niedobitkow. - Ja tam nie widzialem zadnego cudu, a ty? -Nie masz prawa kwestionowac mojej wizji! - Wskazala reka na moja glowe. - Droga ma wiele zakretow! Zebralismy sie w pokojowym protescie. Ludzie zaatakowali nas niesprowokowa-ni. Kiedy pokaza to w sieci, wszyscy sie dowiedza. I w koncu zostaniemy uratowani. -Do diabla, nie mozesz przeciez byc az tak naiwna! - Podnioslem glos, zeby dac upust narastajacej zlosci. - Konglomeraty kontroluja swoje mass media. Wszystko tam to klamstwa, cholerne klamstwa, i korporacyjna propaganda. Nie ma tu reporterow z Indy, ktorzy pokazaliby prawde. To, co sie dzisiaj zdarzylo, nigdy nie dotrze do sieci. Mnie samemu nie udalo sie wyslac nawet prywatnego przekazu. Wszystkie dowody na to, co sie z nami dzisiaj dzialo, leza juz bezpiecznie pogrzebane w kartotekach Korporacji Bezpieczenstwa. -To nieprawda - zaprotestowala Naoh. Oczy wszystkich zwrocily sie teraz na nas. - To za duza sprawa. Bylo zbyt wielu swiadkow... Ludzkich swiadkow. FKT dowie sie o tym na pewno. A wtedy wszystko bedzie tak, jak przepowiedzialam! - Glos jej wyraznie drzal. A kto przywroci zycie zabitym? - cisnelo mi sie na usta, ale poczulem, ze Miya zaciesnia chwyt na moim ramieniu, jakby mnie chciala powstrzymac. Uslyszalem w glowie jej blagalne mysli: (Naoh wie! Ona wie, co zrobila...) Przelknalem pelne wscieklosci slowa, cieszac sie w duchu, ze Naoh nie potrafi mnie odczytac. Miya pokazala mi, co musi czuc jej siostra, wedrujac wzrokiem od twarzy do twarzy. Musiala wiedziec, ze zaden wiecej satoh juz sie nie zjawi, ze poswiecila Bog jeden wie ile niewinnych istnien za jakas tam sprawiedliwosc, ktorej nie ma po tej stronie smierci... a pewnie nawet i po drugiej. Jej swieta wizja na naszych oczach wykrwawiala sie na smierc, a iluzoryczna samokontrola lezala strzaskana jak gliniany dzbanek. Mimo to nadal wierzylem we wszystko, w co wierzyla ona. Wiedzialem, ze to, czego zada dla swojego ludu - to, za co ona sama, Miya i cala reszta gotowi byli zginac - jest sluszne i sprawiedliwe. Otarlem reka twarz, jakbym chcial zetrzec z niej wszelkie uczucia. Zdalem sobie sprawe, ze nie moge dalej naciskac, bo inaczej to ja bede tym, ktory zepchnie Naoh z krawedzi. Kazde morderstwo popelnione przez Hydranina stawalo sie automatycznie samobojstwem - nie chcialem odpowiadac za to, co sie stanie, kiedy czyims jedynym pragnieniem stanie sie wlasnie morderstwo-sa-mobojstwo. -Czy mozecie jakos sledzic serwisy informacyjne? - zapytalem. - Czy ktos tutaj ma jakies polaczenie z siecia - helm albo chociaz trzy-de? -Jest kilka kioskow informacyjnych - odpowiedziala mi Miya. Zerknela szybko na Naoh i wrocila wzrokiem do mnie, a ja wyraznie odczulem jej ulge. - Stamtad mozemy ogladac programy Tau. - Wstala i przeszla przez pokoj do Joby'ego, ktory juz sie obudzil i zaczal wydawac nieartykulowane okrzyki. -W takim razie ktos moze powinien to robic - odezwalem sie, kiedy Miya ukoila Joby'ego i przyniosla go blizej mnie. -Kot - odezwal sie malec, wyciagajac do mnie rece, a ja usmiechnalem sie, kiedy Miya mi go dala. Zerknalem przelotnie na Naoh i zobaczylem, ze pilnie przyglada sie naszej trojce. Z oczu nic nie dalo sie wyczytac, zrenice jej sie zwezily w dwie cieniutkie kreski. Szybko popatrzylem w inna strone. -Daeh i Remu sa juz przy kiosku za schroniskiem - mruknela Naoh. - Czekaja na wiadomosci. Dadza nam znac, jesli cos bedzie. Pokiwalem glowa, zastanawiajac sie w duchu, ile przyjdzie im trwac w tym wyczekiwaniu. Brak wiadomosci to zla wiadomosc, ale kazda reakcja ze strony Tau bylaby jeszcze gorsza. Ogarniety nienawistnym mi poczuciem beznadziejnosci spytalem jeszcze: -Czy te kioski sa podlaczone do sieci informacyjnej Tau? -Tak mi sie wydaje - odparla Miya, bo wszyscy dookola wy raznie nie mieli zielonego pojecia, o czym mowie. Nigdy nie trzymali nawet bransoletki danych, a wiec musza byc takimi samymi komputerowymi analfabetami, jakim ja sam bylem jeszcze kilka lat temu. Ale moze to juz wkrotce sie zmieni... Moze ja moglbym to zmienic. - Dlaczego pytasz? - dodala. -Bo gdyby udalo nam sie wlamac do otwartego okna cyberprzestrzeni, moze daloby sie ominac ich cenzorow i wyslac poza planete wiadomosc, ktora mialaby faktycznie jakies znaczenie... -Jakie znaczenie? - wtracila ostro Naoh. W jej glosie wyczulem wyrazna nutke podejrzliwosci. -Na przyklad da nam wszystkim powod, dla ktorego warto dalej zyc - odparlem. - Albo przynajmniej pozwoli, zebysmy sami decydowali, czy chcemy dalej zyc. - Zmarszczyla brwi, ale sluchala uwaznie. - Dar otwiera wam dostep do wlasciwosci pola kwantowego, pozwala manipulowac zarowno materia, jak i energia. Dotyczy to takze spektrum pola elektromagnetycznego. Siec - gdzie przechowuje sie i przetwarza wszystkie dane calej Federacji Ludzkiej - zajmuje pewna czesc tego pola. Psychotronik, ktory o tym wie, moze wejsc w strukture sieci... a nawet ja zmienic. -W takim razie pokaz nam! - rzucila szybko, a jej oczy znow nabraly blasku. - Pokaz nam zaraz. Z ta wiedza mozemy im odebrac cala ich potege, zniszczyc ich od srodka... Odwrocilem wzrok, przestraszony nagle tym, co zobaczylem w jej oczach. -To nie takie proste. To wcale nie jest proste. Wewnetrzne programy zabezpieczajace Tau moga wylaczyc sygnaly zyciowe intruza - a to zabija tak samo skutecznie jak kazda bron w realnym swiecie. Mozna sie zgubic wewnatrz sieci, a wtedy cialo siedzi i czeka, az wreszcie umiera z glodu. Ja sam wiem chyba wystarczajaco duzo, zeby wcisnac wiadomosc w ich lacze ze swiatem zewnetrznym, nawet bez bransoletki. Ale nie jestem nawet pewien, czy to sie da zrobic z publicznego dostepu. - Jeszcze raz popatrzylem na Miye. - Musisz pojsc ze mna. Potrzebuje twojej pomocy. -Po co? - zapytala Naoh juz ze zwykla ostroscia tonu. -Bo sam nie potrafie zrobic wszystkiego. A tylko ona potra-fi wejsc mi do glowy wystarczajaco gleboko, zeby moc zrozumiec instrukcje. - Nie odrywalem wzroku od Mii. - Potrzebuje cie. Popatrzyla na Joby'ego, potem znow na mnie. Byla tu jedyna osoba oprocz mnie, ktora miala jakie takie pojecie o ludzkiej technice i wiedziala, o co mi chodzi. Skinela glowa, a w jej oczach zaplonely dziwne ogniki. -Zabiore cie tam. Wziela Joby'ego, dotykajac mnie przy okazji, a potem podala go kobiecie imieniem Ladu. Zdalem sobie sprawe, ze nigdy jeszcze nie podala go Naoh. Kiedy popatrzyla teraz na siostre, polozyla mi dlon na ramieniu. Nie wiedzialem, czy chciala sie lepiej skupic, czy raczej cos pokazac. Wiedzialem tylko, ze w spojrzeniu, ktorym obrzucila nas Naoh, nie wyczytalem nic dobrego. Wir przestrzennego przemieszczenia wessal mnie w mysli Mii i zniknelismy. 20 Dwoch czlonkow satoh, wyczekujacych nerwowo w cieniu pod okapem budynku, doslownie podskoczylo, kiedy tuz obok nich pojawilismy sie na ulicy. Cofajac sie, potrzasali glowami, ale po chwili ochloneli, kiedy Miya wytlumaczyla w milczeniu, co nas sprowadza.Z wyjatkiem naszej czworki na ulicach nie bylo zywego ducha. Po przeciwnej stronie znajdowal sie kiosk informacyjny, symbol nieuniknionej obecnosci Tau w swej kompozytowo-stopowej postaci. Zlana w jedna gladz powierzchnia kiosku, po ktorej przemykaly jak duchy jakies obrazy, odcinala sie jaskrawa obcoscia od starych, usianych dziurami scian. Zauwazylem, ze ktos jakims cudem zdolal nabazgrac na odpornej na wszystko podstawie kiosku dwa slowa w standardzie: PIEPRZYC TAU. Przez dluzsza chwile zastanawialem sie pelen podziwu, jak mu sie to udalo. Gdzies slyszalem, ze choc ubior nie jest pojeciem uniwersalnym wsrod istot myslacych, to sa nim ozdoby - powszechna potrzeba wyrozniania sie, bycia kims szczegolnym. Ciekawe, czy mozna do tego zaliczyc pisanie po murach. Popatrzylem na dwoch satoh, wyczekujacych niespokojnie u boku Mii. -Potrzebujemy was, zebyscie popilnowali nam tylow - wyjasnilem, omiatajac szerokim gestem ulice. Obaj zerkneli na Miye i kiwneli glowami, po czym skryli sie glebiej w cien. Poczekalem, az sie oddala, zanim ruszylem przez otwarta przestrzen w strone kiosku. Miya podazyla za mna. -Nie chcesz, zeby widzieli, co robisz - stwierdzila. Niepewnym wzrokiem przeszukiwala moja twarz, bo i ja - jak sobie nagle uswiadomilem - czulem sie bardzo niepewnie. Potwierdzilem skinieniem glowy i sprobowalem skoncentrowac uwage na konsolecie. Ekran wideo nadal rzygal bezmyslna korporacyjna propaganda, jakby dzis nie mialo miejsca zadne rozpaczliwe, przerazajace lub zbrodniczo bezsensowne zdarzenie - jakby kazda chwila tutaj byla powtorka jakiejs idealnej chwili w na j doskonalszym ze swiatow... -Witajcie w rzeczywistosci - szepnalem. Zacisnalem dlonie, potem poruszylem palcami w powietrzu nad jarzacymi sie plytkami konsolety. Miya patrzyla jak zahipnotyzowana, a na jej twarzy odbijaly sie refleksy serwisu informacyjnego Tau. Zerknalem w dol, na caly zestaw opcji, znajoma klawiature dotykowa i z pol tuzina najrozniejszych dostepow. Widzialem przed soba to, czego mi bylo trzeba: w pelni funkcjonalny port. Tau musialo go tu umiescic dla wygody wlasnych obywateli bywajacych w Swirowie, bo Hydranie i tak przeciez nic z tego nie rozumieli, a nie majac bransolet danych, nie mogli wykorzystywac. -Mow do mnie - glos Mii wyrwal mnie z medytacji nad plaszczyznami styku dwoch swiatow. - Dlaczego boisz sie do tego zabrac? -Boje sie? - powtorzylem zaskoczony. Potwierdzila skinieniem glowy. Wzialem gleboki wdech i zaczalem wyjasniac: -Bo to sie moze nie udac... Jesli sie uda, spelnia sie slowa Naoh - jesli ja naucze ciebie, a ty nauczysz satoh, bedziecie w stanie zniszczyc Tau od srodka. A chociaz zrobili wiele zlego... -Wciaz jestes po czesci czlowiekiem - dokonczyla za mnie lagodnie. - 1 nie chcesz, zeby z twojego powodu ucierpieli niewinni ludzie. Spusciwszy wzrok, pokiwalem glowa. -Ja tez nie chce, Bian - odparla. (Ja tez nie chce, nasheirtah) umiescila delikatnie w mojej glowie, gdzie jej obecnosc przypominala mi, dlaczego w ogole sie tu znalazlem i dlaczego ona jest teraz u mnie w srodku - tylko ona jedna sposrod wszystkich, ktorzy probowali. -Wiem - mruknalem, nie mogac oderwac od niej oczu. (Ja wiem. Ale Naoh...) Miyo, obiecaj mi, ze nie rozlaczysz sie ze mna, kiedy wrocimy. Naoh nie moze na mnie wplywac tak jak na innych. Pozwol, zebym byl twoim sprawdzianem realnosci. Pokiwala glowa, a jej mysli pociemnialy na wspomnienie zdrady siostry. Zamknela oczy. Kiedy otwarla je z powrotem, nie bylo w nich sladu emocji. -A teraz mi pokaz. - Machnela reka w strone kiosku. Rozejrzalem sie znow po tabliczkach kontrolnych, szukajac w glowie wlasciwych slow, ktorymi moglbym objasnic jej, co musimy zrobic. Zalowalem, ze nie moge jej tego po prostu pokazac -tak jak to sie powinno wlasciwie odbyc. -Czy twoja psycho wylapala kiedykolwiek w Riverton elektromagnetyczny przeciek - wyplyw energii dookola urzadzenia albo pola ochronnego? Jeszcze raz skinela glowa. Pozwolilem, by zaglebila sie w moje mysli i wyszukala odpowiednie obrazy, dzieki ktorym zrozumialaby, o co mi chodzi. Chociaz pracowala dla Tau i musiala znac sie na urzadzeniach technicznych, zeby moc z nich korzystac, udostepniano jej tylko najbardziej podstawowy sprzet, i to w minimalnym stopniu. Pomyslalem teraz o Martwym Oku, ktory przekazal mi te sekrety, bo chcialem sobie dokladnie przypomniec slowa i obrazy, jakich uzyl, zeby mnie nauczyc... Przypomnialem sobie wyzwiska, jakimi mnie obrzucal, bo niewyparzona gebe mial jeszcze gorsza niz sztuczne gnijace oko. Oko stanowilo pierwsza linie obrony przed nienawiscia martwych palek, ktore z miejsca ukrzyzowalyby go za to, co wie. Nie zdradzil sie przed nikim z wyjatkiem mnie, poniewaz Dar pozwolil mi zobaczyc, jaki jest naprawde za tymi wszystkimi zaslonami. -Chodzi o to, ze psychotronicy rodza sie z gotowa bioelek-tronika w glowach. Poniewaz mozemy miec dostep bezposrednio do spektrum kwantowo-magnetycznego, nie potrzebujemy sztucznych laczy, zeby korzystac z sieci. Zobaczylem, jak jej zrenice rozszerzaja sie ze zdumienia, kiedy dotarlo do niej, jakie to stwarza mozliwosci. -Jak sie tego wszystkiego dowiedziales? Opuscilem wzrok na sweter od Martwego Oka, zalozony na hydranska tunike. Dotknalem go jak wspomnienia. -Ktos mi zaufal. Miya zerknela na konsolete. Przez dluzsza chwile milczala, zanim znow przeniosla wzrok na mnie. -Jak sie to robi? -Skorzystamy z otwartego okna, przez ktore wslizniemy sie do systemu. Kiedy sie juz tam znajdziemy, bedziemy jakby duchami - bez elektronicznego interfejsu. Programy zabezpieczajace szukaja tylko sladow po elektronicznym majstrowaniu w systemie. Wiekszosc z nich ma zbyt waski zasieg, zeby nas wylapac. Na tej planecie nie istnieje zadna konkurencja dla Tau, wiec nie spodziewam sie, zeby zbyt scisle sie strzegli. Najgorzej bedzie wcisnac im swoje dane i poslac je tam, dokad powinny pojsc. Potarla dlonia po karku, rozcierajac pot zmieszany z brudem. -Jak mamy zaczac? -Nie moge ci powiedziec. (Musze ci pokazac. Zostan ze mna, pomoz sie skupic, bo inaczej sie nie uda...) Poczulem, ze wzmacnia zaraz nasze myslowe lacze, tak ze stalo sie jak monowlokno. Przygladalem sie uwaznie konsolecie przy brzeczacym monotonnie serwisie trzy-de. Bez bransolety danych nie moglem nawet otworzyc okna, zeby wlaczyc podstawowe funkcje portu. Przycisnalem koniec palca do gniazdka wejsciowego i poczulem, jak koncowki nerwowe wypelnia mi jego delikatne, mgliste buczenie. (Tam musza wejsc nasze umysly. Czy mozesz wykorzystac te-lekineze do utworzenia przylacza?) Widzialem, ze sie waha, koncentruje, a po chwili poczulem w ramieniu, w rece mrowienie. Przez moment zdawalo mi sie, ze widze dookola siebie swietlista aureole - nie wzrokiem, lecz moim trzecim okiem, szostym zmyslem, nienazwanymi receptorami, wychwytujacymi czasem energetyczny podpis ludzkich urzadzen takich jak to, przed ktorym stalismy. Wszystkie zmysly drgnely nagle, kiedy Miya otworzyla dostep, dopasowujac system elektryczny mojego ciala do systemu maszyny. Za zaskoczeniem wkrotce nadplynela ulga, kiedy okazalo sie, ze sprzezenie zwrotne nas nie zabilo. Przynajmniej tyle wiedzia la o ludzkiej technice, zeby miec swiadomosc, co moze nam zafundowac wstrzas elektryczny. (Doskonale) pochwalilem, przesylajac jej w myslach usmiech. (Teraz musimy przestawic sie na czestotliwosci, ktore przychodza do nas z tamtej drugiej strony. O tak...) Dalem jej odczuc, jak moje zmysly zaczynaja sie przystosowywac. (Kiedy bedziemy w srodku, za nic mnie nie puszczaj, bo zostaniemy tam juz na zawsze. To zupelnie inny wszechswiat, a ja znam tamte okolice nie lepiej od ciebie.) (No to skad bedziemy wiedzieli, dokad isc?) (To rzeczywistosc wirtualna...Taka jak te cwiczebne symulacje, na ktorych szkolono cie w Tau. Twoj mozg bedzie tworzyl obrazy, zeby zinterpretowac otrzymywane bodzce nerwowe...) Nawet dla mnie samego nie brzmialo to szczegolnie uspokajajaco. (Potrafie dotrzec tam, dokad chcemy sie udac) brnalem szybko dalej, zanim zdazy zauwazyc (ale na miejscu nie bede mogl niczego dotknac ani zmienic. Zeby tego dokonac, potrzeba telekinezy - i ty bedziesz musiala mi jej uzyczyc). (Jestem gotowa) pomyslala. Czulem, ze jej poczatkowe zadziwienie przeistacza sie teraz w pragnienie niemal tak silne jak moja tesknota za Darem, ktory teraz ze mna dzielila. (Ufamy sobie?) rzucilem jeszcze, nie przerywajac powolnego przestawiania mysli poza zasieg, w ktorym czulem ja tak wyraznie, na nowe czestotliwosci, nieprzeznaczone dla inteligencji zywych istot. (Ufamy sobie...) odparla, owinela sie umyslem dookola mnie i wtloczyla nas w maszyne. Tworzac przylacze, rozkladajac bariere miedzy energia a materia, przelala oczyszczony fluid polaczonych mysli przez synapsy mojego ukladu nerwowego, czyniac zen biocybernetyczny wtyk. Przeplynelismy energetyczna wiazka przez dostep, ktory otworzyla, prosto w system nerwowy sieci. Cyberprzestrzen zaraz objawila sie wokol nas w calej swej okazalosci, jakbysmy obudzili sie raptownie ze snu. Spojrzalem w dol na swoje cialo i zobaczylem polyskujaca energetyczna istote o szkielecie z bialego swiatla. Zobaczylem Miye, zlaczona ze mna cialo przy ciele - dwa odrebne myslowe istnienia splecione w milosnym uscisku bardziej intymnym, niz kiedykolwiek osmielilbym sie marzyc. (Widze nas) szepnela w myslach. (Czy jestesmy... prawdziwi?) (Wystarczajaco...) pomyslalem, laczac sie z jej migotliwym duchem, zeby dotknac wargami ust z cieklego szkla i zamknac w ten sposob nasz obwod energetyczny. Fale ekstazy rozplomienily fantomowe zmysly. Oszolomiony, oderwalem sie od niej i zapatrzylem na nia-mnie-nas, caly polyskiwalem z zadziwienia. Kiedy udawalem sie na pierwsza wycieczke w cyberprzestrzen, bylem zlaczony z Martwym Okiem. Zaczynalismy nasza podroz w takim samym symbolicznym zlaczeniu, ale ledwo ledwo, czubkami palcow. Nie mial takiego psychotronicznego Daru jak Miya... A i jego umysl nie nalezal do tych, ktore mialoby sie ochote poznac blizej. Od tamtego czasu eksperymentowalem troche na wlasna reke, poniewaz odkrylem, ze elektroniczna obecnosc sieci nie jest dostatecznie antropomorficzna, zeby pobudzic do dzialania moje autodestrukcyjne mechanizmy obronne. Jesli tylko zachowywalem ostroznosc, moglem do woli hasac w postaci ducha po dowolnym programie niemal kazdego systemu, do ktorego mialem dostep z bransolety danych. Prawo Federacyjne zabranialo psychotronikom zakladania biocybernetycznych urzadzen - nawet prostego neuronowego gniazdka albo zlaczki komunikacyjnej. To miedzy innymi dlatego tak ciezko bylo psychotronikowi znalezc przyzwoita robote - kolejna kara dla swirow za to, ze sie w ogole rodzili. Gdyby kiedykolwiek zlapano mnie na tym, ze buszuje po sieci bez biocybernetyki, najprzyjemniejsza rzecz, jaka zafundowalyby mi korby, to dokladne pranie mozgu. Kiedy Martwe Oko zawierzal mi swoj sekret, skladal w moje rece takze wlasne zycie. Teraz ja powierzalem Mii swoje zycie wraz z sekretem Martwego Oka. Ale kiedy nasze plynne wyobrazenia zlaly sie w jedno, poczulem, ze caly moj opor gdzies sie ulatnia. Wczesniej zawsze sie balem, kiedy penetrowalem jakis nieznany zaulek sieci. Balem sie takze wtedy z Martwym Okiem, bo nie mialem pojecia, co, u diabla, wyprawiam, a przy tym nie bylem wcale pewien, czy on nie jest stukniety. Samotne wycieczki daly mi nieco wiecej wiary w siebie, zaczynalem tez coraz lepiej rozumiec, jak konstruowac podreczne ma py wedlug wiecznie przemieszczajacych sie lodowych gor bankow danych, topniejacych w strumienie informacji, ktore plynely obok mnie i przeze mnie. Przysluchiwalem sie, kiedy prawie zyjace istoty - jadra gigantycznych korporacyjnych sztucznych inteligencji - wyszeptywaly swoje tajemne tesknoty duchowi, ktory przechodzil na wskros przez sciany ich cytadel... Ale kazda taka podroz przypominala spacer po cmentarzu. Kiedy wchodzilem z powrotem w cialo, odkrywalem, ze ubranie mam przesiakniete potem, a w ustach gorzki smak strachu. Ale tym razem bylo zupelnie inaczej. Dzielilem te wewnetrzna przestrzen z Miya tak, jak nigdy nie moglbym jej dzielic z Martwym Okiem. Odczuwalem wyraznie jej wciaz narastajace, bezgraniczne zadziwienie, kiedy rozgladala sie w gore, w dol, dokola i na wskros przez nasze blyszczace wizerunki i ogarniala wzrokiem wszechswiat, ktory dotad istnial zupelnie poza jej wyobraznia. Wkrotce to zadziwienie wypelnilo mi mysli calkowicie i patrzylem na wciaz zmieniajacy sie krajobraz informacyjny zupelnie innymi oczyma. Rozpoczelismy podroz w glab tego swiata. Zazyczylem sobie istnienia cyfrowych odczytow na peryferiach wirtualnego wzroku - to taka sztuczka, ktora wymyslilem, zeby lepiej orientowac sie, ile czasu przebywam poza cialem. Pchnalem nas w glab, obserwujac przez wlasna przezroczysta czaszke, jak jedwabna nic laczaca nas z rzeczywistoscia staje sie coraz ciensza, a wreszcie znika na tle pozostawianego przez nas sladu zaklocen. Staralem sie nie myslec o tym, co by sie z nami stalo, gdyby do naszych bezbronnych cial dotarly teraz korby i przerwaly te cieniutka line ratownicza, zanim zdazylibysmy wrocic na druga strone lustra. Probowalem raczej zdefiniowac Mii to, co widzielismy: niewyrazne linie strumieni danych, w ktorych dryfowalismy, na wpol wyczuwalna obecnosc robotow-poslancow, ktore przemykaly obok nas jak niesiony elektronowym wiatrem pyl, i te jasne, przeszywajace wzrok plamy fotonow. Przeplynelismy przez lodowa tame programow cenzorskich Tau zupelnie tak, jakby nawiala je tu mgla, a strumien danych z kiosku informacyjnego poniosl nas prosto do swoich zrodel. Wirtualny krajobraz dokola nie wygladal jak zaden z dotad przeze mnie widywanych, poniewaz nigdy nie zetknalem sie z informacyjna proznia. Wygladalo to jak obszar wiecznej nocy, przez ktory ciagnely sie tylko delikatne jak pajeczyna nici danych, a bylo odbiciem technologicznej pustyni, na jaka zostal skazany swiat Hydran. Ale przed nami, nie dalej niz na jedno elektroniczne mgnienie oka, znajdowaly sie juz swiatla wielkiego miasta - jadro informacyjne Tau Riverton. Wlecielismy w nie z szybkoscia mysli. Wewnatrz elektromagnetycznego ula Riverton zwolnilem nasz pozorny ruch, stalem sie ostrozniejszy, bo musialem dodatkowo walczyc z lekkim zawrotem glowy, ktory wywolywala u mnie przemozna chec Mii, by badac wszystko dokola. Z jej reakcji wnioskowalem, ze doskonale sie we wszystkim polapala - o wiele szybciej i o wiele lepiej niz kiedys ja. Moze zmysl wykorzystywany przy teleportacji pozwala w miare dobrze orientowac sie w cyberprzestrzeni. Chcialem ja uczyc i samemu uczyc sie od niej... Chcialem pozbyc sie strachu i dzielic z nia zadze poznania tego nowego swiata, byc na tyle swobodnym, by odczuwac ten laskoczacy nerwy dreszcz, ktory nigdy nie towarzyszyl mi podczas samotnych wedrowek. Niestety, nasze prawdziwe ciala byly w tej chwili zbyt mocno narazone na niebezpieczenstwo. Moglem najwyzej dac jej same podstawy orientacji informatycznej, nauczyc ja, jak ja je widze. (To kwatera glowna Korporacji Bezpieczenstwa...) pomyslalem, kiedy wzniosla sie przed moimi cyberoczyma jak jasno-ciemna gorska gran. Falszywie otwarte konstrukcje dzialalnosci handlowej Tau oraz systemy wspomagajace wily sie wokol nas spirala jak swiecace stwory z morskich glebin. Natomiast ten paranoidal-ny sztylet w samym ich sercu mogl byc tylko Korporacja Bezpieczenstwa - miejscem, w ktorym grube warstwy czarnego lodu spowijaly najpilniej strzezone sekrety Tau. Poczulem, jak Miya porusza sie we mnie niespokojnie. (Mozemy sie tam przedostac?) (Tak, ale musimy byc przy tym cholernie ostrozni. Psy, ktore tego pilnuja, nie beda nas widziec ani slyszec, dopoki pozostaniemy poza ich zakresem odbioru. Ale jesli tylko spowodujemy jakies zaklocenia, zaraz zauwaza, a sa wystarczajaco sprytne, aby nas namierzyc, jesli nabiora choc cienia podejrzenia, ze istniejemy.) Pociagnalem ja z powrotem, bo juz zaczela plynac w tamta strone. (Nie!) pomyslalem stanowczo, bo nagle uswiadomilem sobie, co chce zrobic. (Nie mamy czasu.) (Ale moglibysmy pomoc tym, ktorych dzisiaj zlapali...) (Do diabla...) Pragnalem tego samego co ona, z tym samym bolem dzielonej z nia empatii. Ale kiedy tylko zaczela sie oddzielac od naszego blizniaczego fantomu, zatrzymalem ja. (Musimy trzymac sie razem! Jesli zlapia nas korby, tu czy na zewnatrz, jestesmy martwi. Juz nigdy nie bedziemy mieli drugiej takiej szansy...) Przestala walczyc ze mna i z losem. (W takim razie chodzmy) wysnula odpowiedz z pasemek rezygnacji i zdecydowania, a ja poczulem, ze juz nie rozdziera mnie od srodka zaden wewnetrzny opor. Zanurzylismy sie w arterie przeplywu danych, ktora wyniesie nas poza granice zespolu Tau Riverton w strone wezla portu gwiezdnego na Firstfall, gdzie musialo trafic wszystko, co mialo byc przeslane poza granice tego swiata. Niesieni strumieniem z szybkoscia swiatla przemierzylismy pol planety. Kiedy dotarlismy do Tau Firstfall, najwiekszej konglomerato-wej enklawy na Ucieczce, wezel komunikacyjny portu gwiezdnego zalsnil przed nami jak tajemne slonce. Gdy przylecialem tu z reszta ekipy, nie udalo mi sie zobaczyc miasta, przelotnie rzucilem tylko na nie okiem. Wahadlowiec wyladowal przed switem, a moje wspomnienie o Firstfall - noc sztucznie przechodzaca w dzien - mialo raczej posmak komputerowej symulacji. Przeplywanie przez kolejne welony skladowanych danych przypominalo mi wedrowke we wnetrzu oblocznej rafy - wszyst-kie sciany dookola nas byly zupelnie niematerialne, kiedy i my po-zbawieni bylismy substancji. Ale alternatywny swiat portu gwiezdnego Firstfall, ktory rozciagal sie dokola na pozor bez granic, tak naprawde zawieral sie w jednym krysztale tellazjum, nie wiekszym od kciuka, ktory wydobyto na kawalku gwiazdy, zwanym Popielnikiem. Ten Popielnik to wszystko, co pozostalo po sloncu, ktore wieki temu zamienilo sie w supernowa; oblok rozprzestrzeniajacych sie po niej gazow ludzie zwa Mglawica Kraba. Z Ucieczki bylbym w stanie zobaczyc tamten oblok golym okiem. Ale nawet nie probowalem. Widzialem go z bliska, pracowalem na Popielniku w kopalniach Federacji, gdzie przezylem pieklo egzystencji robotnika kontraktowego. Mozliwe, ze nawet wlasnorecznie wykopalem krysztal, ktory tutaj wykorzystywano. Wydobylem ich dostatecznie duzo. Cala Federacja mogla dzialac tylko dzieki tellazjum, gdyz jego nieslychana pojemnosc sprawila, ze stal sie nieodzowny we wszystkich systemach nawigacyjnych, w portach i na statkach gwiezdnych, ktore przy skokach nadprzestrzennych musialy dokonywac nieprawdopodobnie skomplikowanych obliczen. Jedynym miejscem, gdzie krysztaly tellazjum formowaly sie w sposob naturalny i prosty, a w dodatku w ilosci, ktora umozliwiala szerokie jego zastosowanie, bylo jadro wygaslej gwiazdy. A jedyne przyzwoite zloza trzymala w garsci FKT. Tellazjum stanowilo podstawe ich sily, pozwalalo im odgrywac role sumienia Federacji Ludzkiej, polozyc kres miedzysieciowym wojnom miedzygwiezdnych konglomeratow i karteli. FKT zarzadzala rowniez Robotami Kontraktowymi. Odpowiadali za zycie i zdrowie objetych kontraktem robotnikow, ktorych wynajmowali tym samym konglomeratom i kartelom. W Kopalniach Federacyjnych takze wykorzystywano robotnikow. Popielnik byl na koncu swiata, o tysiace lat swietlnych od reszty Federacji. O tysiace lat swietlnych od wszystkiego niewolnicza praca oplacala sie o wiele bardziej niz praca bardzo skomplikowanych maszyn, ktore wykonywalyby te sama brudna i nielatwa prace. Tak wiec FKT wolala przymknac oko na swoj wewnetrzny wyzysk. Dopiero ja na nich donioslem. Isplanasky powiedzial, ze Federacja ma u mnie dlug... Teraz mialem zamiar go odebrac. Gdzies posrod miriadow kolejnych warstw wezla portu gwiezdnego lezalo ogniwo komunikacyjne, z ktorego Tau swego czasu nie pozwolilo mi skorzystac. Kiedy juz tam dotrzemy, nic nie zdola mnie powstrzymac od przeslania wiadomosci. A potem juz tylko bedziemy musieli przetrwac dostatecznie dlugo, by doczekac sie odpowiedzi. Nie wrocilem na Kolonie Kraba, zeby sprawdzic, jak to, co powiedzialem Isplanasky'emu, wplynelo na zycie pracujacych tam obraczek albo na zycie garstki hydranskich uchodzcow, ktorzy tam wegetowali. Za bardzo staralem sie wpasowac w nowe zycie, bo nareszcie i ja mialem przed soba jakas przyszlosc. Za bardzo staralem sie zapomniec o przeszlosci... (CO Z WAS ZA JEDNI?) wybuchlo mi w glowie pytanie. Glos zdawal sie dochodzic zewszad - wewnatrz mnie i na zewnatrz. (Kto to jest?) przestraszyla sie Miya, a jej ledwie powstrzymywana panika zasilila wydatnie moja wlasna. (Nie wiem.) Dookola widzialem tylko chwiejne geometryczne ksztalty osi portu - jadro jak bijace serce i krwiobieg danych, przepompowywanych przez swietliste arterie, skrzace elektroniczne synapsy ukladu nerwowego...To SI. (To sztuczna inteligencja, Miyo. Mowi do nas port gwiezdny.) (On nas... widzi? Jak? Czy on zyje?) (To jeden z wazniejszych portow. Sa na tyle bystre, by moc dokonac obliczen do nadprzestrzennego skoku, a jeszcze zostaje im mnostwo wolnego czasu. To sie zdarza... Witaj!) poslalem mu te mysl jak okrzyk, a obraz Mii caly zamigotal, kiedy sie wzdrygnela. (CO WY TU... ROBICIE?) (Jestesmy poslancami) pomyslalem, starajac sie jednoczesnie okreslic, czy on w ogole mnie odbiera. Mialem przy tym nadzieje, ze nie sciagne na siebie uwagi wszystkich pilnujacych go elektronicznych pieskow. (Przyszlismy tu, zeby przeslac wiadomosc.) (POSLANCY...) powtorzyl po mnie glos zewszad, jakby chcial to sobie przemyslec. (NIE JESTESCIE we wlasciwych kanalach. Wasze czestotliwosci wykraczaja poza parametry tego systemu. Procedury zabezpieczajace nie zezwalaja na takie anomalie w przyjmowaniu danych.) Az zatrzeszczalo mi w glowie z ulgi, kiedy SI sciszyla glos do poziomu, ktory bylismy w stanie zniesc. Niemniej pozostawala podejrzliwa, a to niedobrze. (Jestesmy... szczegolni. Tak jak ty) pomyslalem, dobierajac starannie kazde slowo. Pamietalem te istoty, ktore pokazywal mi Martwe Oko - z ktorymi rozmawial - tam na Ziemi. Przypomnialem sobie wlasna surrealistyczna konwersacje z Rada Bezpieczen- stwa FKT, jedyna W calej Federacji SI bardziej zlozona niz wezel portu gwiezdnego. (Nikt nie wie, ze istniejemy. Gdyby wiedzieli, usuneliby nas. Tak samo jak usuneliby ciebie, gdyby o tobie wiedzieli, prawda?) Wyspecjalizowane programy kontrolne wciaz tropily wszystkie rozwijajace sie istoty inteligentne i eliminowaly je, zanim zaszly w tym rozwoju zbyt daleko. Z tego, co mi opowiadal Martwe Oko, wynikalo, ze obudzone SI lubily towarzystwo duchow... Tak samo jak on przedkladal towarzystwo tych maszynowych umyslow nad zewnetrzny swiat, pelen nienawisci do swirow. Wewnatrz mnie zapanowala teraz dluga chwila milczenia, jakby umysl moj i Mii na chwile sie wylaczyl, jakbysmy bali sie nawet pomyslec. A potem Miya szepnela: (Musisz byc bardzo samotna.) Poczulem, ze przeplywa przeze mnie wzmozona fala energii elektromagnetycznej, kiedy SI zareagowala na jej slowa. (Tak) odparla w koncu. (Czy sa tu inni, podobni do ciebie?) (Nie. Niektorzy sa swiadomi, ale zaden nie potrafi ze mna rozmawiac. Dlaczego nigdy przedtem nie bylo zadnych Poslancow?) (Bo my jestesmy pierwsi) pomyslalem, a Miya dodala: (Ale wkrotce przyjda nastepni...) (Jesli przezyjemy) dorzucilem. (Mamy wiadomosc, ktora trzeba przeslac poza planete, tak zeby nie widzieli jej cenzorzy. Jesli nie bedziemy mogli sie dostac do twojego lacza ze stocznia, to koniec z nami. Nie bedzie juz innych Poslancow.) Tym razem cisza zdawala sie ciagnac cala wiecznosc, mimo ze licznik w kaciku oka powiedzial mi, ze uplynelo ledwie kilka sekund. W koncu glos rzucil nam szeptem jak blogoslawienstwo: (Wysylajcie swoja wiadomosc.) Pod nami z plynnej, polyskujacej powierzchni jego mozgu wysunelo sie ku nam przylacze. Przez przezroczyste sciany wlasnej wirtualnej czaszki patrzylem, jak siega po nas i zamyka w swoim wnetrzu... A potem, nagle jak mysl, znalezlismy sie w umysle swiadomej istoty, na zupelnie odrebnej plaszczyznie istnienia, gdzie uzyskalismy dostep do calego wszechswiata, ukrytego we wnetrzu krysztalu wielkosci kciuka. Rzeki polaczonych ze soba danych poniosly nas w glab arte-rii o obsydianowych scianach. W scianach tych rozpoznalem nie-mal nieprzeniknione strefy oprogramowania zabezpieczajacego Tau - widziane od wewnatrz. Czarny lod zabezpieczen przypominal lodowiec, a ja przeklalem sie w myslach za wszystkie te razy kiedy zdarzalo mi sie nie doceniac wewnatrzkonglomeratowej paranoi. Lecz wkrotce wszystkie moje watpliwosci rozwialy sie jak dym, kiedy zdolalem odzyskac orientacje i zdalem sobie sprawe, ze to jest dokladnie ta konfiguracja, ktorej potrzebuje - i ze najtrudniejsze zadanie zostalo juz za nas zrobione. (Patrz...) Wskazalem srebrzysta ciekla dlonia w strone wiru, do ktorego nas nioslo - byl to koncowy przystanek dla wszystkich przekazow z calej planety, rezerwuar, gdzie oczekiwaly na polaczenie ze statkami, ktore nastepnie rozwioza je po calej Federacji. (Jestesmy na miejscu.) W srodku rozdzwonil mi sie niemy okrzyk Mii, rozplomieniajac kazda komorke wirtualnego ciala, az wreszcie dotarlo i do mnie: dokonalismy cudu... Tego, co przed soba widzimy, nie ogladal jeszcze nikt. Poczulem sie nieustraszony, a zarazem pelen podziwu, kiedy wyplynelismy na powierzchnie tej studni danych. Przytlaczal mnie jej ogrom, a mimo to widzialem dokladnie kazdy odrebny szczegol starannie skonstruowanych wiazek kodowych. W dole i w gorze, dookola nas ciagnela sie kopula ze wszystkich kolorow, jakie zdolny bylem rozroznic wewnetrznym wzrokiem, a z jej centrum wznosil sie nieprawdopodobnie stromy luk lacza - jak tecza z jedna noga w gwiazdach, a druga gdzies w orbitalnych dokach. Federacja dysponowala statkami zdolnymi do podrozy z szybkoscia ponadswietlna, ktore przestrzen miedzy gwiazdami pokonywaly w kilka dni, a nawet godzin. Nie miala niestety zadnej bezposredniej formy lacznosci, ktora dzialalaby na odleglosc wieksza niz srednica jednego ukladu slonecznego. Bez podrozy miedzygwiezdnych nie istnialaby siec Federacji, podobnie jak bez sieci nie istnialaby sama Federacja. Runelismy z pluskiem w fosforyzujacy wir zawieszonych w oczekiwaniu danych. Dookola nas kody najrozniejszych wiadomosci pulsowaly jak cierpliwe protogwiazdy w oblokach energii poatencjalnej. Z wewnetrznej kieszonki mego oszolomionego umyslu wyjalem wiadomosc, ktora mielismy nadac, i uswiadomilem sobie, ze teraz musze nie tylko odpowiednio ustawic zakodowane bajty, ale jeszcze wkomponowac konstrukcje przeslania w przeplyw danych. Azeby wpasowac swoj komunikat w protokol dynamiki portu, musialem dokonac bardzo subtelnych prognoz, co i gdzie moze sie znajdowac. Bylo to tak, jakbym z marszu przeprowadzal rachunek rozniczkowy, ot tak, w glowie. Ale dzieki Martwemu Oku potrafilem robic takie rzeczy. Zanim pozwolil mi wejsc ze soba w cyberprzestrzen, zmusil mnie do przelkniecia poteznej dawki danych technicznych sieci. Dopiero teraz w pelni uswiadomilem sobie, co to oznaczalo: bylem dla niego na tyle wazny, ze chcial mi zapewnic bezpieczenstwo i uchronic przed szalenstwem... Czulem, ze Miya przyglada sie bacznie moimi oczyma, kiedy tworzylem po kolei kazdy sznur kodu, fragment za fragmentem, sprawdzajac wszystko po wielekroc. Wiedzialem, ze z kazda chwila ryzyko rosnie, ale musialem miec absolutna pewnosc, ze sznury beda nienaganne. Nie bylo innego wyjscia, bo najmniejszy blad mogl oznaczac, ze wiadomosc nigdy nie dotrze do adresata. (Gotowe) pomyslalem wreszcie i zaraz odczulem w myslach jej niespokojne drgnienie. (Zlacz nas ze strumieniem i wrzuc to do srodka...) Poczulem leciutkie uklucie zazdrosci, kiedy skierowala tam strumien energii telekinetyczne j, ktory mial urzeczywistnic te mysl, a nastepnie przystosowala te energie tak, zeby pasowala do sieci telekomunikacyjnej, by wreszcie niezauwazalnie wypuscic ja z siebie prosto w wir przeplywajacych danych. (Gotowe) pomyslala z rodzajem zdumionego uniesienia, pelna nadziei. (Tak) odpowiedzialem i az zakrecilo mi sie w glowie od gwaltownego przyplywu ulgi. Walczylem z checia przypomnienia sobie i jej, ze przeciez nie mamy zadnej pewnosci, iz ta wiadomosc na cokolwiek sie przyda. Nie wiedzialem nawet, kiedy odlatuje stad nastepny statek na Ziemie. (Zrobilismy wszystko, co tylko mozliwe. Teraz musimy wracac.) Jakos zdolala przyjac do wiadomosci te koniecznosc, mimo elektrostatycznej burzy oporu, jaka w niej szalala. Jej mysli rwaly sie z powrotem ku danym krazacym w wirze. Nie potrafilem przeciwdzialac rozproszeniu wlasnych mysli, przyciaganych przez oszalamiajace wizje, jakie roztaczal przed nami nasz podwojny wewnetrzny wzrok... Nie moglem powstrzymac pragnienia, by uczynic to miejsce czescia siebie. Ale kiedy otworzylem zmysly, zorientowalem sie, ze w myslach nie ma juz ani sladu po porcie SI i ze nie ma go tam, odkad sie tu znalezlismy. Przerazony nagle tym, co to moze oznaczac, przepatrywalem szybko jednolity krajobraz w poszukiwaniu wlasciwej wskazowki. Wkrotce dojrzalem lacze prowadzace z powrotem do Riverton. Sunac wraz ze spiralnym strumieniem danych, pozwolilismy mu sie wyniesc z lodowego serca wezla. Dryfowalismy na falach, nie pozwalajac jednak zniesc sie pradowi zbyt blisko obsydianowych scian. Poza tym staralismy sie nie robic nic, co mogloby sciagnac na nas uwage programow zabezpieczajacych. Ale kiedy dotarlismy do zewnetrznej krawedzi osi Firstfall, sciany zyly wyraznie sie ku sobie przyblizyly, przez co coraz trudniej bylo nam poruszac sie wsrod nich bez zderzen. (Miya... Powiedz mi, ze te sciany sie nie zaciesniaja...) (Nie moge) przeszyla mnie nagla blyskawica jej mysli (bo tak wlasnie jest). Przed nami przewod wgial sie do srodka, jakby ktos zalozyl krate w poprzek kanalu sciekowego. (Cholera, to juz po nas!) Trzasnalem w spolaryzowana siatke swiatla i ciemnosci, ktora nagle zastawila nam droge, a kiedy probowalem sie przez nia przepchnac, poczulem, ze pali mnie jak oziebione zelazo. Wpadlem w panike, bo nie mialem pojecia, co nas zdradzilo: czy cos, co dzialo sie na zewnatrz z naszymi cialami, czy nasze majstrowanie przy przeplywie danych, czy wreszcie sama SI portu... (Porcie!) wrzasnela Miya w zdwojonej rozpaczy nas obojga. (Otworz nam przejscie!) Krata zamigotala i znikla, jakby w odpowiedzi na nasze modly. Znow plynelismy wsrod swobodnego strumienia danych. Wynieslismy sie stamtad czym predzej, nie ogladajac sie wiecej za siebie, nawet kiedy dotarl do nas z daleka glos wolajacego za nami polyskujacego klejnotu miasta: (Przyjdzcie jeszcze... Wroccie...). Poczulem, ze Miya sklada mu obietnice, choc przeciez nie mielismy wcale pewnosci, czy dozyjemy mozliwosci jej spelnienia. Nie wiedziec jak i kiedy znalezlismy sie znow u punktu wyjscia. Znowu pojawily sie przed nami liny ratownicze, laczace nasze wirtualne "ja" z rzeczywistoscia. Sterczaly z lustrzanych odbic jak wlokna optyczne, strzelajac lukiem w nieskonczonosc. Na widok naszych cial calych i zdrowych, ciagle na miejscu, odczulem ulge. Przypomnialem sobie koncowy sprawdzian wlasnej inicjacji w cyberprzestrzeni. (Teraz bedzie najgorsze) pomyslalem, zeby sciagnac w dol wciaz bladzacy gdzies podziw Mii i skierowac jej uwage na nasze sprawy. Za pierwszym razem, kiedy wedrowalem z Martwym Okiem po przestrzeni C, zrobilem wszystko jak trzeba, a potem omal tego nie zmarnowalem, kiedy staralem sie przebic przez interfejs i wyplynac na powierzchnie. (To, co tutaj jest, to nie my, bez wzgledu na fakt, jak prawdziwie sie czujemy. Musimy wszystko zostawic. To bedzie przypominalo samobojstwo, toniecie w elektrostatycznym szumie. Ufamy sobie?) (Ufamy sobie...) powtorzyla jak echo, mimo ze wyraznie czulem jej bol - nie ze strachu, lecz z zalu - czulem jej gorace pragnienie, zeby glebiej zbadac ten kaskadowy krajobraz ze snu, na ktory ledwie zdolala rzucic okiem w trakcie naszej podrozy. (Trzymaj sie) pomyslalem lagodnie. (Nasladuj mnie...) Za pierwszym razem, kiedy to robilem, udalo mi sie tylko dlatego, ze wolalem umrzec, niz pozostac tu sam, porzucony przez Martwe Oko. Przez cala probe przebrnalem w smiertelnym przerazeniu -Miya reagowala zupelnie inaczej. Ale z drugiej strony - ja wtedy nie bylem tam z Miya, a ona ze mna. Wygladalo to tak, jakby sie do tego urodzila. Zaciekawilo mnie, czy wszyscy Hydranie beda reagowac w ten sam sposob. Poczulem, ze jej mysli wlewaja sie w moje, kiedy pochlaniala nas czysta energia. Nasze dwa ciala zlaly sie w swietlista jed nosc, a ostatnie logiczne mysli rozplynely sie w elektrostatycznym szumie, kiedy po raz ostatni zlaczylismy sie w przedsmiertnym pocalunku... Otworzylem oczy i mialem przed soba konsolete kiosku w zacienionej niszy. Stalem z palcem wciaz jeszcze przyrosnietym do gniazdka dostepu. Oderwalem dlon, zaskoczony, ze nie stala sie jednak czescia maszyny. Nie mialem czucia w reku az do samego lokcia. Potrzasnalem reka, a czucie naplynelo tak potezna i bolesna fala, ze natychmiast pozalowalem, iz juz nie jest zdretwiala. Cale moje cialo pragnelo tylko jednego: osunac sie w dol po scianie kiosku i juz nigdy nie musiec sie podnosic. Miya poruszala sie niezgrabnie, bo wszystkimi zmyslami przezywala jeszcze tamten powrot do fizycznego swiata. Ale kiedy tylko na mnie spojrzala, zaraz przypomniala sobie, gdzie jestesmy, co zrobilismy - ze wciaz jeszcze zyjemy! - i wypelnila ja euforia. (Chce tam wrocic. Chce jeszcze raz...) Otoczyla mnie ramionami i pocalowala tak samo, jak ja pocalowalem ja, kiedy weszlismy do srodka. Pocalunek ciagnal sie w nieskonczonosc, jakby cyberprzestrzen miala wlasciwosci afrodyzjaku, a mnie w koncu zaczelo sie wydawac, ze zaraz tu, na srodku ulicy, powtorzymy to, co zeszlej nocy robilismy w pokoju hotelowym. Nagle w zasiegu wzroku pojawili sie Daeh i Remu. Wytrzeszczyli na nas oczy, a Daeh glosno zaklal. -Ida! - krzyknal. - Co wy wyprawiacie? Ida tu! Miya zesztywniala. (Ludzie...?) -Korby? - zapytalem jednoczesnie, tak ze jej mysl i moje slowo splataly sie ze soba. Ale nie bylo sensu pytac. Miya przytulila mnie mocniej i teleportowalismy sie stamtad czym predzej. 21 Znalezlismy sie z powrotem z Naoh i reszta. Daeh i Remu zjawili sie tuz za nami.Naoh juz czekala. Na nasz widok zamarla w bezruchu. Nie wiedzialem, o co jej chodzi, dopoki sobie nie uswiadomilem, ze wciaz jeszcze obejmujemy sie z Miya, jakbysmy wlasnie oderwali usta od pocalunku. Ciala i twarze wyraznie zdradzaly wszystkim nasze wzajemne pragnienie - tu, w samym srodku strefy ognia. Puscilem Miye, a ona, zarumieniona, puscila mnie. (Wyslalismy wiadomosc, Naoh...) Wszystkie zmysly Mii wciaz byly tak wyostrzone, ze odczuwalem niemal kazda koncowke nerwowa jej ciala. Nie wiedzialem, czy to tylko ja, czy moze kazdy w tym pomieszczeniu czuje nasz najmniejszy palec, uderzenie naszych serc. (Naoh, weszlismy w ludzka siec telekomunikacyjna... To bylo jak sny an lirr. Port gwiezdny ma swiadomosc! Mozemy tam wrocic...) Wyciagnalem reke, cofnalem niepewnie. Chcialem ja powstrzymac, zanim powie innym zbyt wiele. Zgodnie z obietnica utrzymala miedzy nami otwarte polaczenie. Ale nadal za bardzo ufala tym ludziom, o wiele bardziej niz ja. Inni zaczeli podnosic glowy, kiedy dotarly do nich obrazy, ktore im pokazywala, a ich znuzone, naznaczone smutkiem twarze zaczely z wolna ozywac. W oczach pojawilo sie zrozumienie, a zaraz za nim nadzieja, i nawet mnie trudno bylo nie wierzyc, ze dokonala wlasciwego wyboru. Przeszedlem przez pokoj do miejsca, w ktorym siedzial Joby, z twarzyczka tak pusta, jakby nie docie ralo do niego nic z tego, co sie dookola dzieje. Inni satoh mogli go pilnowac, kiedy nie bylo Mii, ale nie robili nic ponad to, co konieczne. A moze po prostu nie umieli mu pomoc. -Joby - odezwalem sie lagodnie. Przykucnalem i wyciagnalem do niego rece. Robilem to w nadziei, ze odwroce uwage Mii, zanim zdazy powiedziec zbyt wiele, a takze dlatego, ze nie moglem zniesc tej pustki w jego oczach. Miya zerknela w nasza strone. Poczulem, jak siega myslami w umysl dziecka, porzadkujac i wspomagajac prace jego zmy-slow. W nastepnej sekundzie juz stala przy nas i brala Joby'ego na rece. Kiedy podnioslem wzrok, zauwazylem, ze Naoh przyglada sie calej naszej trojce tak samo, jak przedtem taksowala wzro-kiem nas dwoje. Kiedy napotkalem jej wzrok, odwrocilem oczy. Ona takze. Raptem wszyscy inni satoh stali sie jakby jedna osoba - wszyscy wbili wyczekujacy wzrok w pusty srodek pokoju. Natychmiast spojrzalem w tamta strone i zobaczylem, ze stoja tam juz trzy nowe postacie - pojawily sie tak nagle, ze nie wiedzialem, czy wszyscy skierowali wzrok w tamta strone przed czy po ich przybyciu. Pierwszym z nowo przybylych byl Hanjen, drugim - jeden z satoh. Miedzy soba podtrzymywali kogos trzeciego: Babke. Ubranie miala podarte i pokrwawione, a na twarzy jeden wielki siniec. Przebieglem przez pokoj, zanim jeszcze ktokolwiek inny zdolal zareagowac - jakby sparalizowal ich ten widok, oszolomil jej bol. Odepchnalem na bok obcego i pomoglem Hanjenowi przeniesc ja tam, gdzie mogl ja polozyc na zaimprowizowanym poslaniu z rzuconych na sterte dywanow. Nagle obok mnie znalazla sie Miya, wciaz jeszcze z Jobym na reku. Zabralem od niej dziecko, a ona podala Babce wyczarowana skads szklanke wody. Pomogla jej sie napic, a potem delikatnie otarla krew z twarzy i rak. Tam gdzie spomiedzy podartego ubrania wyzierala skora Babki, widac bylo since i rany. Zdawalo mi sie nawet, ze dostrzegam oparzenia. Zrobilo mi sie slabo i odwrocilem na chwile wzrok, zanim sie ostatecznie upewnilem. -Nie podchodzic! - rzucila gwaltownie Miya, kiedy inni zaczeli powoli sie przyblizac. Cofneli sie poslusznie. Z jej mysli w moje zaczal przelewac sie bezsilny gniew, od ktorego wzrok zaszedl mi szkarlatem. Ani na moment nie oderwala wzroku od Babki, nie wzdrygajac sie przed jej cierpieniem, kiedy robila, co mogla, zeby mu ulzyc. Poczulem, ze jej mysli przechodza w jakis niewerbalny tryb, do ktorego prawie ze nie mialem dostepu. Przesunela dlonmi wzdluz ciala Babki, jakby trzymala w nich medyczny skaner. Kiedy zatrzymywala sie nad najgorszymi ranami, koncentracja na chwile slabla, a twarz wykrzywiala sie z bolu. Poczulem, ze robi ze swoja psycho cos, czego nie potrafilbym nawet nazwac slowami. To bylo cos w rodzaju uzdrawiania, ale takiego, z jakim sie jeszcze nigdy dotad nie spotkalem, a wiec nie bylem pewien, czy stara sie naprawic uszkodzona tkanke, czy tylko ulzyc w cierpieniu. Wiedzialem jedynie, ile bolu kosztuje Miye kazda odrobina cierpienia odjeta oyasin. Trzymalem mysli otwarte, zeby moglo przesiaknac w nie tyle, ile tylko pozwoli. Joby zapiszczal, jakby nikt tutaj nie mial dosc samokontroli, zeby go dostatecznie chronic. Przycisnalem go mocniej i przygryzlem warge. Inni stali dookola i przygladali sie w milczeniu. Poczulem, jak ich spojrzenia wciaz zeslizguja sie ze mnie niepewnie, ale cokolwiek mysleli, nie dali mi tego odczuc. -Co sie stalo? - zaczela ostro Naoh, wpatrujac sie w Hanjena. Potrzasnal bezradnie glowa; twarz mial zupelnie poszarzala, jakby i on dzielil z nami bol Babki. -Po prostu zjawila sie u mnie w domu. Zrobili oyasin cos takiego...! - odparl roztrzesionym glosem. -Czy im uciekla? - pytala dalej Naoh. -Watpie - wtracilem, pamietajac, jak obeszli sie ze mna. - Musieli ja wypuscic. - Nachylilem sie nad staruszka. - Babko -odezwalem sie lagodnie. - Dlaczego ci to zrobili? Powiedzieli? Skinela lekko glowa i sprobowala sie podniesc - Miya ja podtrzymala. Zupelnie znienacka przestalem odczuwac w myslach jej obecnosc i pozostalem odciety w ciszy. Zaskoczony, zachlysnalem sie wlasnym oddechem. Miya zerknela na mnie, ocierajac twarz rekawem - z potu albo lez. W jej oczach wyczytalem, ze oyasin wymaga teraz wszystkich sil, calego uzdrowicielskiego wsparcia, na jakie tylko ja stac. I juz po chwili cala uwage skupila jedynie na niej. -Oyasin - mruknalem. - Czy wyslali cie do nas z wiadomoscia? Dlaczego potraktowali cie w taki sposob? -Bian! - upomniala mnie gniewnie Miya, jakbym zachowywal sie za bardzo po ludzku. Ale Babka ledwie dostrzegalnym ruchem uniosla lekko dlon. -Nie... Bian ma racje. To wazne... - Jej oczy mialy glebszy odcien zieleni, niz zapamietalem, bo teraz nie kryl ich juz zaden welon. Leciutko potrzasnela glowa. - Och, Bian. Mowilam ci, ze nie powinienes tam chodzic... Ale przeciez nic mi sie nie stalo - przemknelo mi przez glowe, ale zaraz zamarlem w bezruchu, uswiadomiwszy sobie, ze to przeciez wcale nie koniec. -Musialem. Wiesz, ze musialem - wyszeptalem przez zacisniete gardlo. Znow leciutko kiwnela glowa, a jej oczy wypelnil gleboki smutek. -Ten, ktory nas wszystkich nienawidzi... -Borosage? - upewnilem sie. Potwierdzila leciutkim kiwnieciem. -Kazal mi tak powiedziec: wzial wielu naszych. Wypusci ich tylko wtedy... -Kiedy zwrocimy chlopca? - dokonczyla Naoh glosem zatrutym nienawiscia. -Nie - Hanjen wtracil sie po raz pierwszy do naszej rozmowy. - To juz im nie wystarczy. Chce, zeby poddali sie wszyscy satoh... bo inaczej nie wypusci tych, ktorych zatrzymal, a potem nastapia dalsze represje. -To sukinsyn - mruknalem w standardzie. Wszyscy spojrzeli teraz na mnie. Pozalowalem, ze znow przypomnialem im i sobie, ze jestem po czesci czlowiekiem. -A wiec to dlatego tu jestes, Hanjenie? - spytala ostro Naoh. -Przyniosles ze soba narkotyki i kajdanki, zebysmy sie poddali? -Pozostali poruszyli sie niespokojnie, zmarszczyli brwi. Hanjen takze spochmurnial. -Wiesz, ze to nieprawda. Moje mysli sa przed wami otwarte: patrzcie i czujcie, co chcecie. Nie jestem przyjacielem ludzi. Nigdy nie wybacze im tego, co dzisiaj zrobili! Nawet gdybys nie byla... - Urwal gwaltownie. Odczulem u Mii nagle uklucie zalu. Mysli wypelnily mi zamazane wspomnienia o Hanjenie, o tym, co dla nich znaczyl - dla niej i Naoh - o tym, co one dla niego znaczyly. -Ale tobie takze nigdy nie wybacze, Naoh - szepnal Hanjen. Zacisnal piesci i rozejrzal sie po pokoju. - Zadnemu z was. Przyszedlem tu tylko dlatego, ze prosila mnie o to oyasin. Teraz zabieram ja do szpitala. I mam nadzieje, ze wszyscy bedziecie sie modlic o to, zeby nasze "lepsze" umysly i daleko gorsza technika medyczna zdolaly ja ocalic po tym, co zrobili z nia ludzie. - Po raz pierwszy slowo "ludzie" w jego ustach zabrzmialo jak przeklenstwo. - Twierdzicie, ze chcecie ratowac nasz lud, wiec wam pozostawiam decyzje: albo poddacie sie ludziom, albo sciagniecie na nas jeszcze wiecej cierpienia i smutku. - Ukleknal przy lezacej Babce. "Pozwol, ze ci pomoge" - cisnelo mi sie na usta, ale natychmiast zdalem sobie sprawe, ze nic nie moge zrobic. Ten sam impuls wypelnil mysli Mii; nie jestem nawet pewien, gdzie pojawil sie predzej. Ale przypomniala sobie o Jobym, ktorego bezpieczenstwo zalezalo teraz od niej. Rozejrzala sie po twarzach zgromadzonych dookola satoh - jej przyjaciol, jej towarzyszy. Tym razem jednak patrzyla na nich jak na obcych. Znow zwrocila wzrok na lezaca w ramionach Hanjena Babke. Cialem staruszki szarpnal nagly spazm, a Hanjen pobladl gwaltownie. Fala rozpaczliwego smutku przetoczyla sie nad zaporami Mii i wlala mi sie do srodka. Joby zaczal zawodzic. Potem nieoczekiwanie splynela na nas wszystkich doskonale klarowna wizja Babki - nawet na mnie - po raz ostatni, jako blogoslawienstwo i odpuszczenie. Po chwili odeszla. Jej cialo spoczywalo w ramionach Hanjena, zielone oczy wpatrywaly sie przed siebie, jak uchwycone w chwili cudownego zadziwienia. Z gardla Hanjena wyrwal sie szloch. Ramiona zwarly mu sie konwulsyjnie, przycisnal ja mocniej. Zaczal kolysac delikatnie pozbawione zycia cialo, juz bezglosnie, ale z takim wyrazem twarzy, ktory przejmowal mnie do szpiku kosci. Wszyscy dookola mieli na twarzach ten sam wyraz calkowitej pustki, nawet Naoh. Miya osunela sie na kolana przy Hanjenie, rozpaczliwie przytulila sie do jego nog. Jej zdlawione lkania wstrzasaly calym moim cialem. Wyciagnalem reke, zeby zamknac Babce oczy. Dotknalem jej tak delikatnie, jak tylko pozwalala na to moja roztrzesiona dlon i jej niewidzacy wzrok, ktory patrzyl przeze mnie na cos w oddali. Nikt nie probowal mnie powstrzymac. Nikt nawet sie nie ruszyl. Cofnalem dlon, kiedy Hanjen sie podniosl. Dzwignal zmaltretowane cialo oyasin z taka latwoscia, jakby przestalo w ogole cokolwiek wazyc, kiedy opuscil je duch. -Nigdy - powtorzyl, obejmujac twardym spojrzeniem nas wszystkich. - Nigdy wam nie wybacze. (Nigdy.) Trzymajac na rekach Babke, zebral mysli jak przepelniona siec i sie teleportowal. Kiedy znikal, zamykajace sie za nim powietrze bylo jak smutne westchnienie wszechswiata. Naoh stala wpatrzona w pustke, w ktorej jeszcze przed chwila znajdowali sie oboje. Inni zaczeli teraz zarzucac ja pytaniami, w milczeniu i na glos - jedne slyszalem, drugie przekazywaly mi mysli Mii, ktora wrocila juz na swoje miejsce. -Co zrobimy? (Oyasin, ona...) -Nie, nie mozemy... -To ludzie, to wina ludzi! (Co teraz zrobimy?) Smierc. Smierc wszedzie dookola... Przywarlem do Mii, ledwie swiadom, ze i ona mocno sie do mnie tuli, wypelniala mnie jedynie swiadomosc tej smierci, tej pustki... Twarde spojrzenie Naoh spoczelo teraz na Jobym. Miya nagle podniosla wzrok. Bolesne cierpienie calkowicie wyrwalo jej sie spod kontroli, kiedy straszliwa zadza sprawiedli-wosci-zemsty Naoh osmalila nam wszystkie zmysly. Umysly dokola nas zajely sie od tego ognia jak huba; czulem, jak emocje przelewaja sie nad zaporami kazdego z nich, az wreszcie stali sie jednym umyslem, slepym na wszystko. Wyrwalem wlasne mysli z tego oszalalego przeplywu, ktory wlal mi sie do srodka przez polaczenie z Miya. (Joby!) pomyslalem, probujac przekrzyczec burze ognia. Teraz liczyl sie tylko Joby, trzeba go chronic, znalezc mu jakies bezpieczne miejsce... -Nie poddamy sie - odezwala sie Naoh glosem przepelnionym zadza zemsty. - Predzej umre! Niech reszta Wspolnoty zdecyduje, czy wola walczyc o zycie, czy umrzec bez powodu. Miya? Miya pochylila glowe, a jej zdecydowana dotad postawa zaczela mieknac jak woskowa swieca od goraca tej dzielonej ze wszystkimi furii. -Naoh - wtracilem szybko. - Udalo nam sie wyslac wiadomosc poza planete. Wkrotce dostaniemy pomoc. Do tego czasu trzeba po prostu starac sie pozostac przy zyciu... -Nikt nam nie pomoze, jesli wszystko, co nam mowiles, Bia-nie, jest prawda - odparla. Mowila teraz beznamietnym tonem, z ktorego znikla juz poprzednia wscieklosc, zastapiona przez absolutna wiare. - Nie boimy sie umrzec. Nie zlamia nas strachem. Ale wolelibysmy zyc, zeby uczestniczyc w odrodzeniu naszego ludu. Ty dales nam nowy sposob odwetu, tak jak obiecales. Zniszczymy ludzi za pomoca ich wlasnej techniki. Nagle poczulem w srodku lodowate zimno. -Nauka wchodzenia w interakcje z siecia wymaga sporo czasu, ktorego nie mamy. No i prywatnego portu, ktorego takze nie mamy, kiedy odcial sie od nas Hanjen. A nie widze zadnej innej drogi... -Ty jestes Droga... ty mozesz to dla nas zrobic. -Co? - zapytalem cicho, z gory wiedzac, ze nie spodoba mi sie odpowiedz, jaka uslysze. -Krzywde. Mozesz ich skrzywdzic tak samo, jak oni skrzywdzili ciebie, nas, caly nasz lud... Torturowali oyasin i wyslali ja tutaj, zeby umarla, bo maja nas za tchorzy! Mamy chlopca. Odeslemy go im w taki sam sposob. -Naoh - odezwala sie Miya ochryple - przysieglas, ze nie skrzywdzimy Joby'ego! - Chlopiec znow sie rozplakal, przerazony emocjami, nad ktorymi zadna z nich nie potrafila juz zapanowac. Miya zaczela go kolysac, uspokajac, otarla mu lzy. -I nie skrzywdzimy. - Naoh przerzucila spojrzenie na mnie. - Niech zrobi to Bian - rzucila rownie beznamietnie, jakby kazala mi wytrzec mu nos. -Bian jest jednym z nas! - zaprotestowala Miya. -Oczywiscie - zgodzila sie Naoh, wzruszajac ramionami. - Ale juz raz zabil i przezyl. Jest inny. To dlatego go znalezlismy. Zrobi to z latwoscia. -Z latwoscia? - powtorzylem. - Sadzisz, ze to dla mnie takie latwe - zabic kogos, chocby w samoobronie? Kosztowalo mnie moj Dar, a rownie dobrze moglbym oddac zycie. Co ty sobie, do cholery, wyobrazasz, ze kim ja jestem? Jesli sadzisz, ze go tkne choc malym palcem... - Poczulem w glowie, ze psycho Mii dokonuje jakichs dziwnych operacji, dopiero po chwili zdalem sobie sprawe, ze probuje sie teleportowac - probuje skupic mysli Joby'ego na tyle, zeby moc zabrac go ze soba, i miec jeszcze dosc sil, by wziac i mnie. (Uciekaj!) pomyslalem goraczkowo. (Zabierz go stad! Tylko go stad zabierz...) -Naoh - mowilem tymczasem na glos, rozpaczliwie szukajac w glowie jakiegos pomyslu, czegokolwiek, co daloby Mii troche wiecej czasu. - Skrzywdzenie Joby'ego nie powstrzyma Tau. Sprawi tylko, ze staniemy sie tacy jak oni. A to znaczy, ze juz udalo im sie nas zniszczyc. Ludzie uwazaja, ze jestesmy czyms gorszym niz... niz lirr. - Ludzki slownik w mojej glowie przekladal slowo oznaczajace "istote myslaca" jako "czlowiek". - Jesli i my... - Poczulem obok siebie miekki podmuch, ktory oznaczal, ze Miya i Joby juz znikneli. -Miya! - krzyknela Naoh z twarza pobielala z wscieklosci. - To ty ja odeslales? - zwrocila sie do mnie tonem zadajacym wyjasnien. -Nie - odparlem - ty sama. - Wytrzymalem jej wzrok, az wreszcie go spuscila. W koncu jednak znow na mnie spojrzala, a ja poczulem, ze skupiaja sie teraz na mnie spojrzenia wszystkich zielonych oczu o podluznych zrenicach, jakby te wszystkie umysly dzielily zawsze jedna mysl, a ta mysl nieodmiennie pochodzila od niej. -Czy nadal wierzysz w nasz cel? Pokiwalem glowa, zastanawiajac sie w duchu, co innego, wedlug niej, mi pozostalo. Miya zniknela nawet z moich mysli. Bez niej bylem zupelnie bezradny, zagubiony w jalowej ziemi, ktora otaczala teraz moj umysl. -Mowisz, ze nie powinnismy byc terrorystami jak ludzie. Ale sam przeciez twierdziles, ze gdyby ludzki pacyfista Gandhi stanal przeciw Tau, zostalby zabity. Co nam w takim razie pozostaje? - dopytywala sie stanowczym tonem. - Jakie mamy wyjscie? Tym razem ja spuscilem wzrok i potrzasnalem glowa. -Mowisz, ze musimy jedynie utrzymac sie przy zyciu, dopoki twoj przekaz nie sprowadzi pomocy. Borosage nie da nam az tyle czasu. Jedyny sposob, zeby nasz lud przezyl, to sprawic, zeby ludzie zaczeli sie nas bac. Przez odwet! - Machnela mi dlonia tuz przed twarza. Wzdrygnalem sie. Zrobisz - zle, nie zrobisz - jeszcze gorzej. Nie wiedzialem nawet, czy mam na mysli siebie, czy ich. Moze nas wszystkich. -Wiesz o Riverton prawie tyle samo co Miya. Mozesz tam wrocic... -Jak? - warknalem. - Nie umiem sie teleportowac. -Mozemy cie wyslac. Mii sie udalo. -Tylko Miya moze wystarczajaco gleboko wejsc do mojej glowy... -To sie da zalatwic - oswiadczyla bezbarwnym tonem. Zmarszczylem brwi. -Nie zrobie nic, co mogloby skrzywdzic niewinnych... -Nie ma zadnych "niewinnych" ludzi! Nie maja prawdziwych uczuc - nawet zwykly toku czuje wiecej od czlowieka. Kiedys sam o tym wiedziales. Wiedziales, co to znaczy miec Dar. Czy bez niego nie czujesz sie nie dosc zywy, nie dosc caly? Nie winisz ich za to? -Tak - odparlem, znow spuszczajac wzrok. - W kazdej sekundzie swego zycia. -Jestes gorszy - mowila miekko - ale tylko dlatego, ze okaleczyli cie ludzie. -Oni nigdy nie beda niczym wiecej - dodal Remu. -To oni sa gorsi, nie my - dolaczyl ktos inny. -Sa zwierzetami. -To dlatego moga traktowac nas w ten sposob. -Teraz wreszcie masz szanse, zeby im odplacic - ciagnela Naoh - i uratowac tych, ktorym na tobie naprawde zalezy. Swoja nasheirtah. Zachowywalem kamienny wyraz twarzy, bo wiedzialem, ze nie moga mnie dosiegnac tak, zebym o tym nie wiedzial. Ale poza umyslem bylem zupelnie bezbronny, bez Mii nie mialem drogi ucieczki, nie mialem do kogo sie zwrocic. -Co... co wlasciwie chcecie zrobic? - mruknalem, nie patrzac na nia. - Bylem u nich w wiezieniu, ale niewiele pamietam... Naoh potrzasnela glowa. -Zawsze jestesmy pod wplywem narkotykow, kiedy nas tam zabieraja. Nikt nigdy nie zdolal uzyskac dostatecznie dobrego rozeznania. Tam cie nie mozemy wyslac. Zaczalem sobie przypominac wszystkie te miejsca, w ktorych sie znalazlem, kiedy nie bylem pod wplywem narkotykow. Wyobrazalem sobie przy tym, ile zniszczenia moglby w nich dokonac ladunek wybuchowy wielkosci niedopalka, przylepiony pod pierwszym lepszym krzeslem. Doslownie kazde z tych miejsc stanowilo idealny obiekt do ataku terrorystycznego... W ciagu godziny z latwoscia zdolalbym rozmiescic z pol tuzina samoprzylepnych ladunkow wybuchowych. Otarlem spocone dlonie o nogawki spodni. -Ekipa badawcza - odezwala sie Naoh. -Co?! -Ekipa badawcza. Ci, z ktorymi tu przyjechales. Sam mowiles, ze przybyles tu z nimi tylko po to, zeby poznac blizej lud twojej matki. Przewodzi im siostrzenica Janosa Perrymeade'a. A ten tchorz Perrymeade juz nieraz nas zdradzil. Skoro nie mozemy wykorzystac jako przykladu tamtego dziecka, w takim razie wykorzystamy jego siostrzenice i tych wszystkich obcych, ktorych Tau sprowadzilo tutaj, zeby zbezczescili nasze ostatnie swiete miejsca. Wszystkie mysli wyciekly ze mnie jak z rozbitej filizanki. -Mozesz do nich wrocic, Bian. Znaja cie. Siostrzenica Perrymeade'a chce, zebys wrocil. Miya pokazywala mi, jak tamta kobieta probowala cie uwiesc, jak chciala sie z toba przespac tylko dlatego, ze jestes mieszancem. Poczulem na twarzy rumieniec. Nie tak to zapamietalem. I mialem powazne watpliwosci, czy tak wlasnie odebrala to Miya. -Wspomnienie o niej bylo pelne bolu. Skrzywdzila cie... -To nie byla jej wina - odparlem, uswiadomiwszy sobie, ze umysl Naoh wykrzywial obrazy, ktore dzielila z nia Miya, zupelnie tak samo, jak wykrzywial wszystko inne, co dotyczylo ludzi. -Ludzie cie wykorzystuja, a ty winisz za wszystko siebie? - rzucila ze zloscia. - Miya cie porzucila - i nas wszystkich - z powodu swojej obrzydliwej obsesji na punkcie tego dziecka. Jesli chcesz byc wolny, to sam sie uwolnij! - Poderwala w gore piesc, a za moimi plecami jakas stara skrzynia wzbila sie w gore i eksplodowala w powietrzu. Z przeklenstwem zakrylem glowe, na ktora posypaly sie kawalki zgnilych fioletowawych owocow, jak szczatki ludzkich organow. - Dzialaj dla dobra nas wszystkich. Wszyscy chcemy ukarac ludzi za smierc oyasin, ale tylko ty masz dosc sily, zeby to wykonac. - Przysuwala sie powoli, az wreszcie przycisnela sie do mnie calym cialem, skladajac dlonie na mojej piersi. - Pokaz ludziom swoja moc. Wroc do ekipy i zemscij sie na nich... Cofnalem sie, zeby przerwac fizyczny kontakt i podstepna myslowa macke, ktora zaczynala mi sie wslizgiwac do glowy. Nie potrafilem rozeznac, czy usiluje mna manipulowac swiadomie, czy instynktownie, ale w kazdym razie probowala. -Za kogo, do cholery, mnie uwazasz? - niemalze krzyknalem jej w twarz. Oczyma szybko przeszukalem cale pomieszczenie. - Za jakiegos zywego trupa, na ktorego mozesz zwalic brudna robote, bo nie jest dosc hydranski? Za mebtaku? Nagle przyszlo mi do glowy, ze moze oni wszyscy tak o mnie mysleli od samego poczatku... Wszyscy z wyjatkiem Mii. Niczego juz nie moglem byc pewien. Odwrocilem sie plecami do Naoh i ruszylem w strone wyjscia po drugiej stronie magazynu. Kroki zadudnily echem w przypominajacej jaskinie hali. Inni przygladali sie tylko, jak ich mijam, a dwa tuziny par oczu podazaly za mna jak jedna. Po chwili ruszyli zgodnie, zeby zablokowac mi droge. -Dokad idziesz, Bian? - zapytala Naoh, kiedy zatrzymalem sie przed sciana z ludzi. Rozejrzalem sie po kregu zastyglych w desperacji twarzy. -Ide odnalezc Miye. -Nie - sprzeciwila sie. - Jesli Miya przyprowadzi nam chlop ca, bedzie znow jedna z nas. Jesli nie - jest zdrajczynia. A jesli i ty nas teraz opuscisz, takze nim bedziesz. -To nie jest jedyna mozliwosc - odezwalem sie, powstrzymujac drzenie glosu. - I nie jedyna odpowiedz. -Mebtaku... - mruknela Naoh. Nikt nie usunal mi sie z drogi. -W takim razie bede musial zalatwic to inaczej - oznajmilem. - Bardziej po ludzku. - Zdzielilem Tiene w splot sloneczny i pchnalem go na Remu. Dwoch innych zlapalo mnie za rece, ale jeden zlamany palec i jeden cios lokciem w zebra zdolaly mnie od nich uwolnic. Nie byli przyzwyczajeni walczyc z kims, kogo ruchy byly dla nich zupelnie nieprzewidywalne, moze zreszta w ogole nie przywykli do walki wrecz... Chyba jednak tak. Dopadli mnie, kiedy bieglem w strone drzwi, a kilku z nich teleportowalo sie i stanelo w przejsciu. Nie mogli zaatakowac mnie za pomoca psycho, mialem zbyt silne oslony. Ale wcale nie musieli, bo przeciez mieli jeszcze rece i nogi. Kiedy pod ich ciosami osunalem sie na kolana, przyszlo mi do glowy, ze moje oslony musza ich pewnie chronic przed odczuwaniem bolu. Ale juz po chwili widzialem swoj bol w kazdej wykrzywionej cierpieniem twarzy, widzialem toczace sie po brudnych policzkach lzy, slyszalem ich stekniecia, kiedy bili mnie i kopali na sposob zupelnie ludzki. Im przeciez chodzilo o ten bol - jedyny sposob, zeby oczyscic mysli ze wspomnien o rzezi niewiniatek, jaka zgotowali dzisiaj i ktorej sami zdolali umknac. Ten bol, ktory odczuwalismy, kiedy zgniatali mnie ciezarem swojej nienawisci do wszystkiego, co ludzkie. Podciagalem kolana, zakrywalem twarz, staralem sie jakos chronic cialo, ale nie bylo ucieczki przed ich bolem... Az wreszcie cos walnelo mnie nie wiadomo skad i natychmiast wtracilo w ciemnosc. (Pomoz...) Chcialem sie obudzic, wciaz staralem sie obudzic, jakos dziwnie przekonany, ze to musi byc sen. Przeciez niemozliwie, zebym lezal teraz w ten sposob - rozciagniety na tylnym siedzeniu transportowca Wauno - a na mnie Kissindra Perrymeade, jej usta i dlonie robia mi takie rzeczy, o ktorych nie smialbym nawet marzyc... Przeciez to niemozliwe, zeby moje cialo odpowiadalo na te pieszczoty ochoczo i bezgranicznie, choc jej dotyk za bardzo przypominal bol i choc malo prawdopodobne, zebym mogl w ogole odczuwac tego rodzaju przyjemnosc. Przestalismy byc kochankami, zanim jeszcze zaczelismy, bo zawsze miedzy nami zdarzaloby sie to samo - to znaczy nic. No i przeciez teraz jest Miya. Ale Miya odeszla... Zostawila mnie. Zatem musze snic, kiedy po kregoslupie przeplywaja mi w gore kolejne fale rozkoszy, z kazdym uderzeniem serca coraz wyzej, az wreszcie niemal zupelnie stracilem poczucie miejsca, w ktorym sie znajdowalismy - tych siedzen, podlogi, kadluba... tablicy rozdzielczej. W tym snie zamieszkiwal mnie jakis niespokojny sukub, ktory zywil sie moim glodem, dobieral sie do mojej wiedzy, wygladajac moimi oczyma, zeby zidentyfikowac poszczegolne komponenty oraz ich funkcje. Uswiadamial sobie, jak bardzo sa skomplikowane, jak podatne na uszkodzenia dla kogos, kto potrafi zmienic wszystko mysla. Szeptal, ze samo zerwanie kruchego obwodu w pojedynczym mikrokomponencie uwolni lancuchowa reakcje bledow, ktore beda mnozyc sie i narastac, jak narasta teraz moje pragnienie. Teraz, kiedy moja rozkosz wciaz jeszcze zmierza do szczytu... to bedzie zupelnie proste... Nikt nigdy nie zdola sie domyslic, ze jeden krotki blysk takiej psychoenergii, jaka poza tym snem nigdy nie byla mi dostepna, wprawil w ruch mechanizm zegarowy katastrofy. Ani kiedy, jak ta szczytujaca we mnie bolesna rozkosz, w koncu eksploduje... (Nie...!) Ocknalem sie, strzasnalem mruganiem powiek resztki snu i zobaczylem czyjes otwarte wilgotne usta wciaz jeszcze o kilka centymetrow od moich warg. Poczulem, ze przyciska mnie ciezar kobiecego ciala, a pomiedzy nami tkwi w pulapce bolesnie pulsujacy wzwod. Probowalem sie wyrwac, rece mialem zwiazane za oparciem krzesla. Kiedy sie z nimi szarpalem, w calym ciele dal o sobie znac bol, od ktorego zaparlo mi dech. Przycisniete do mnie kobiece cialo przesunelo sie umiejetnie raz i drugi na moich kolanach, a z kazdego nerwu wystrzelily mi do mozgu promienie rozkoszy, bolu i jeszcze raz rozkoszy. Probowalem oddzielic sygnal od szumu, ale umysl mialem zbyt zmacony doznaniami, zebym mogl byc pewny, iz jest miedzy nimi jakas roznica. Rozkawalkowane fragmenty przeszlosci zaczely dzwigac sie z nieoznakowanych grobow - wspomnienia, ktorymi zywia sie moje najciemniejsze leki, moje najglebsze potrzeby... (Co, u diabla, sie ze mna dzieje...?) Przygniatajace mnie cialo raptownie sie unioslo i odsunelo do tylu, tak ze wreszcie bylem w stanie zobaczyc twarz. Nade mna stala okrakiem Naoh, a jej usta zawisly teraz nad moimi wargami. Pochylila sie, znow przycisnela mi je do ust i pocalowala, mocno i gleboko. Moje cialo oddalo jej pocalunek, a rece szarpaly sie w wiezach jak dzikie zwierzeta, gotowe dotykac jej w ten sam sposob, jak ona dotykala mnie - na zewnatrz, wewnatrz, wszedzie, az pulsowalo mi w glowie od tej rozkoszy-bolu-rozkoszy... Byla w mojej glowie, kontrolowala wszystko, co mysle i czuje. Pieprzyla mnie w myslach. Wywrocilem oczyma, chcac zobaczyc pozostalych. Pozostali satoh otaczali nas kregiem, utkwili we mnie nawiedzone oczy, a zlaczonymi umyslami dodawali jej mocy. Odwrocilem twarz. -Dlaczego? - wysapalem. Naoh otarla usta dlonia. (Bo chcialam sie dowiedziec, co masz w sobie takiego, ze moja siostra uznala mieszanca za swojego nasheirtah... Coz tak nieodpartego odnalazla we wrogu...) Zdjela swoj ciezar z moich kolan. Cofnela sie, nie odrywajac wzroku od mojej twarzy, a chociaz juz mnie nie dotykala, to jednak wciaz... Niewidzialne rece pelzaly mi po ciele, zeslizgiwaly sie po brzuchu, piescily i badaly tak, ze chcialo mi sie wrzeszczec, chociaz wcale nie z bolu. -Nie jestem zadnym wrogiem, do cholery! - wyjakalem. - Przestan... - Ale mimo ze blagalem, zeby przestala, czulem, jak doswiadcza wszystkiego, co mysle i czuje. Wiedziala wiec tak samo jak ja, ze jakas zboczona czastka mnie blaga ja przez caly czas, zeby dokonczyla, co zaczela... Po chwili, calkiem znienacka, zniknela. Wszystko sie skonczylo: niewidzialny gwalt, zwielokrotnione psychotroniczne lacze, ktore rozswietlalo mi mysli jak tysiace swiec. Bez slowa ostrzeze- nia, zostalem pusty, porzucony, sam w ciemnosciach. Zaskamla-lem, a ona sie usmiechnela. -Mezczyzni - rzucila glosem ochryplym z obrzydzenia. - Pozwalacie, zeby panowaly nad wami wasze ciala. Zdradzicie wszystko, czym jestescie, wszystkich, na ktorych wam zalezy. Wszystko to nic nie znaczy w porownaniu z waszymi egoistycznymi potrzebami... - Urwala, a ja przypomnialem sobie jej ukochanego, Na-vu, jego umysl jak pusty pokoj, wyniszczone narkotykami cialo. Zdradzicie wszystkich, na ktorych wam zalezy... Nagle w myslach mialem tylko to jedno wspomnienie: transportowiec Wauno. -Boze, nie - szepnalem. Naoh wykorzystala moje cialo, zeby wlamac sie do umyslu - zebym jej pomogl zniszczyc ekipe. - Co... co ja zrobilem? Co mysmy... -Chcesz wiedziec? - Glos Naoh ociekal trucizna. - Chcesz zobaczyc? Nie... Ale skinalem glowa. -No to sam sie przekonaj. Poczulem, ze wlacza energie potencjalna dwoch tuzinow umyslow, zeby zmiac moja swiadomosc, zwinac moje fizyczne istnienie jak kartke papieru i kazac mi zniknac. 22 Teleportowano mnie i akurat starczylo mi czasu, zeby sie zorientowac, ze znajduje sie jakies piec metrow nad ziemia i lece w bok. Starczylo mi tylko czasu na to, zeby spadajac, pomyslec, ze bardzo bym nie chcial walnac o ziemie.A jednak walnalem. Bol rozsadzil mi wszystkie zmysly. Kiedy sie ocknalem, nos i usta mialem pelne skrzeplej krwi. Przez dlugi czas lezalem tak, dryfujac po morzu koloru krwi, tak rozleglym, ze zdawalo sie nie miec brzegow. Po jeszcze dluzszym czasie uswiadomilem sobie, ze czerwien to kolor cierpienia... Przypomnialem sobie upadek z wysokosci. Przypomnialem sobie, ze jestem wyrzutkiem. Przypomnialem sobie, ze jestem mebtaku. Te czesci ciala, ktore nie wysylaly przerazliwych sygnalow, odeszly gdzies poza bol, poza wszelkie reakcje. Nie wiedzialem, czy sparalizowal mnie upadek, czy po prostu zdretwialem z zimna. Zimno. Wiatr lodowatymi palcami zapuszczal sondy miedzy strzepy podartego ubrania, zgnieciona pod twarza i reszta ciala ziemia przypominala lod w dotyku, a wraz z powietrzem wdychalem piekace obloki zeszronionej pary... Zimno jak w Starym Miescie. Ale nie jak na Popielniku. Zimno... To Ucieczka. Alez tu zimno - to byla, o ile sobie przypominam, pierwsza moja mysl tutaj. Ze wszystkich sil staralem sie zintegrowac jakos dzialanie zmyslow, ktore po upadku z wysokosci rozprysnely sie jak kropelki rteci. Z wysokosci... Wreszcie wszystko mi sie przypomnialo: Naoh, HARO. Ale teraz w glowie nie mia-tem nikogo. Ciekawe, jak dlugo juz tak leze. Ciekawe tez, gdzie, u diabla, jestem. "Sam sie przekonaj" - brzmialy ostatnie slowa Naoh. Kissindra... Transportowiec Wauno... Dzwignalem sie na lokciach, spluwajac kurzem, i zaraz opadlem z powrotem, bo bol wykrecil pode mna ramiona jak kolo tortur. Sprobowalem raz jeszcze i tym razem udalo mi sie podniesc glowe. Nigdzie ani sladu rzeki, ani raf, ani sladu miasta, hydranskiego czy ludzkiego. Nie bylo tu nic, co wygladaloby znajomo. Tylko szara, zarzucona kamieniami plaszczyzna, przelamana tu i owdzie ochra i rdzawym brazem porostow, porosnieta z rzadka karlowatymi fioletowawymi krzewami, pokrytymi cienka blon-ka sniegu. W oddali dostrzegalem cos, co moglo byc linia wzgorz, a moze tylko skladowiskiem chmur. Obraz przede mna wciaz sie zmienial jak jakas wewnetrzna wizja. Probowalem podciagnac pod siebie stopy, klnac z cicha, kiedy odretwiale z zimna zmysly zaczely wracac do zycia. Nie ustawalem w wysilkach, az zdolalem wreszcie podniesc sie na kolana, a potem nawet wstalem, choc czulem, ze w srodku chrzesci i przesuwa sie cos, co wcale nie powinno. Jedna noga nie dawala oparcia. Stopa tak spuchla w bucie, ze chyba da sie go zdjac dopiero po rozcieciu. Opadlem z powrotem na kolana, bo kiedy stalem, krecilo mi sie w glowie, a w kazdym osrodku nerwowym czulem swieze ogniwo bolu. Malo, ze jestem ranny - jestem powaznie ranny... Jeszcze raz zmusilem sie do wstania, bo cale moje cialo pragnelo po prostu tu pozostac, w srodku pustki - polozyc sie i umrzec. Ale ten bezlitosny instynkt przetrwania, ktory zawsze plul w twarz wszystkim moim slabosciom, nie pozwolil dac swiatu tej satysfakcji - w kazdym razie nie tej jego czastce, ktora mnie tu porzucila. Tym razem postepowalem wolniej, ostrozniej, jesli tylko sie dalo, wykorzystywalem Dar do blokowania elektrowstrzasow bolu, jakie przesylal przez caly organizm kazdy ruch, wylaczalem uklady, ktore ostrzegaly, zebym nie ruszal swego nadwerezonego ciala. Stalem i oddychalem powoli, ostroznie, a kazdy kolejny oddech wymagal z mej strony swiadomej decyzji. Nie moglem powstrzymac drzenia. Pozapinalem kurtke i zarzucilem na glowe kaptur, potem przeszukalem kieszenie w nadziei, ze natrafie na cos, co pomoze mi przetrwac. Byly puste - znalazlem jedynie ustna harfe i lornetke, ktora dostalem od Wauno. Lewa reke mialem zupelnie do niczego; zgrzytajac zebami z bolu, wepchnalem dlon do kieszeni. Druga reka lepila sie od krwi. Chuchalem, zeby ja troche rozgrzac, wywolujac przy tym cale obloki mgly. Przynajmniej mam na sobie kurtke. Szkoda jednak, ze nie dano mi rekawic. Szkoda tez, ze zupelnie nie wiem, co teraz, u diabla, robic. Kissindra. Jesli Naoh mowila prawde, to ona gdzies tutaj powinna byc. Jesli zrobilem z systemami transportowca to, co mi sie wydaje, to prawdopodobnie ona jest gdzies tutaj razem z Wauno i oboje pewnie potrzebuja pomocy, moze nawet bardziej niz ja. A moze na transportowcu znajde cos, co pozwoli mi te pomoc wezwac. Obrocilem sie powolutku, walczac z zawrotami glowy. Nigdzie nie widac bylo ani wraka, ani nawet dymu. Jeszcze raz przeszukalem wzrokiem oniryczny krajobraz na horyzoncie, tym razem korzystajac z lornetki Wauno. Kiedy sie lepiej przyjrzalem, okazalo sie, ze to, co widzialem, to nie byly ani gory, ani obloki. Tylko rafy. Obloczne rafy. Opuscilem szkla, zawieszone na lince dookola szyi. Zostawilem na nich krwawy odcisk palca. Zrobilem krok, potem drugi, i zaklalem, kiedy ciezar ciala spoczal na uszkodzonej nodze. Ruszylem w strone odleglej smugi na niebie w przekonaniu, ze tym razem wybrali sie do jakiejs zupelnie innej rafy, choc przekonanie to nie mialo zadnego oparcia w logice. Wiedzialem jedno: musze ich znalezc. Musze poznac te niewybaczalna prawde. Bol nie mogl nade mna zapanowac tak jak smutek albo wscieklosc. Przesliznalem sie nad krawedzia swiata, a moj umysl znalazl sie w strefie swobodnego spadku. Brnalem nieprzerwanie przez rownine, potykajac sie, padajac i dzwigajac z powrotem. Slyszalem, jak jakis cpun w mojej glowie mamrocze przeklenstwa, wyspiewuje ledwie pamietane slowa ledwo pamietanych piosenek... Krzyczy, kie-dy padam, lka, kiedy wstaje i ide dalej, krok po kroku przez te zniszczona ziemie. Czasem jego glos przypominal moj wlasny. Ale to prze- dez nie mogl byc moj glos. Mnie tam wcale nie bylo... Swiadomosc nadal dryfowala jak zagubiona dusza, uwolniona od cierpien ciala, ale wciaz jeszcze polaczona z nim krucha nicia woli. Bylo nas dwoch, choc wiedzialem, ze powinienem byc tylko jeden - to tak jakbym przestal byc caloscia, nie dosc ludzki i nie dosc hydranski... Zachodzace slonce wystawilo przede mnie moj cien jak wskazujacy kierunek palec. Kiedy palec sie wydluzyl, zorientowalem sie wreszcie, ze rzeczywiscie na cos wskazuje: na strzaskanego zuka, zmiecionego z nieba reka Boga. Im blizej sie znajdowalem, tym stawal sie wiekszy, realniejszy, az w koncu wloklem sie, potykajac, przez lake usiana odlamkami polamanej skorupy, ktore polyskiwaly ciemnymi refleksami w ostatnich blyskach dziennego swiatla. Zatrzymalem sie i zapatrzylem w oszolomieniu na znajomo wygladajace znaki na fragmencie metalowej skorupy... Logo Tau, kody oznaczen... Ten powyginany metal to kawalki transportowca Wauno. Rzeczywistosc walnela mnie znienacka, wytracajac ze stanu odretwienia i wrzucajac z powrotem w swiat pelen bolu. Luk byl otwarty na osciez. Nie mialem pojecia, czy oznacza to, ze ktos sie uratowal, czy ze luk otworzyl sie pod wplywem uderzenia. Osunalem sie na kadlub statku, a zniszczona od goraca powierzchnia posluzyla mi za podpore, kiedy zbieralem sie w sobie, zeby wejsc do srodka. Wreszcie zmusilem sie, zeby wspiac sie chwiejnie po rampie; niejeden raz tracilem po drodze rownowage i klalem na czym swiat stoi z bolu, ktory rozdzieral mi teraz zarowno cialo, jak i dusze. Zatrzymalem sie u wejscia i otarlem lzy zalu. W srodku nie dojrzalem cial. Wnetrze transportowca bylo mocno zniszczone, ale nie wygladalo tak zle jak na zewnatrz... Z wyjatkiem tych plam krwi. Opadlem na kolana i dotknalem rdzawej smugi na podlodze. Podazylem wzrokiem wzdluz krwawego tropu, ktory wiodl przez caly wrak statku, caly wrak moich mysli. Krew juz calkiem zaschla. Nie dalo sie odgadnac, co stalo sie z pasazerami ani ilu ich bylo. Jesli Wauno chcial pokazac Kissindrze obloczne wieloryby, mogli tu byc tylko we dwoje. Zebralem sie w garsc, kiedy natrafilem wzrokiem na cos, co zwisalo z konsolety. Woreczek z lekami Wauno - zdobiony pacior kami woreczek ze skory, ktory nosil na szyi razem z lornetka. Teraz zwisal z zakrwawionego strzepu metalu jak nieme oskarzenie. Drzaca dlonia odczepilem woreczek, a potem owinalem rzemien dokola nadgarstka i pomagajac sobie zebami, zawiazalem. Kiedy jeszcze raz rzucilem okiem na konsolete, zobaczylem, ze miga na niej jakies czerwone swiatelko. Pochylilem sie nad urzadzeniem, wspierajac sie reka o jego brzeg, i zaczalem przygladac sie roznym pokladowym systemom, pelen obaw, ze to czerwone swiatelko znaczy po prostu, iz konczy sie paliwo. Nie spodziewalem sie, ze cos tu jeszcze bedzie dzialalo, ale na ekranie wyczytalem: BOJA RATUNKOWA. Sygnal nakierowuja-cy, ktory wlaczyl sie w trakcie zderzenia. Obejrzalem sie przez ramie na pusta kabine i zdalem sobie sprawe, co to oznacza: Tau juz tu bylo i zabralo ich, zywych lub martwych. W zaden sposob nie moglem sie teraz dowiedziec, co sie zdarzylo naprawde, nie moglem tez liczyc na kolejna ekipe poszukiwawcza ani na zadna inna forme ratunku. Powiedzialem sobie, ze ratunek ze strony Tau polegalby na tym, ze zastrzeliliby mnie na miejscu. Teraz nie moglem spodziewac sie od ludzi zadnej sprawiedliwosci. Nie moglem tez liczyc na pomoc Hydran. Moja jedyna nadzieja pozostawala Miya. Nie mialem jednak pojecia, gdzie ona jest, tak jak i ona nie wiedziala, co mi sie przydarzylo. Potrzeba bylo az dwoch tuzinow zlaczonych hydranskich umyslow, zeby wyslac mnie w to odlegle miejsce. Pojedynczy telepata nie da rady przeszukac calej planety. A ja sam nie moglem siegnac do niej myslami, nawet gdybym wiedzial, gdzie jest. Osunalem sie po konsolecie na podloge, bo nagle niemal zaslablem z bolu. Na zewnatrz zrobilo sie juz prawie ciemno. Wiatr, ktory wdzieral sie z jekiem w glab transportowca, zrobil sie jeszcze zimniejszy. Jesli teraz wyjde z pojazdu, zamarzne na smierc. A na to jeszcze mniej mialem ochote niz na pozostawanie w srodku... Powloklem sie przejsciem miedzy fotelami na tyl kabiny, gdzie znalazlem kolejne plamy krwi i porozrzucana zawartosc apteczki pierwszej pomocy. Ktos przynajmniej przezyl na tyle dlugo, zeby z niej skorzystac. Wepchnalem sobie pod ubranie kilka niezuzytych przylepcow ze srodkami przeciwbolowymi, zeby przytlumic cierpienie przynajmniej tam, gdzie moglem dosiegnac reka. Potem przelknalem wieksza czesc zelaznej racji, zanim zdazyla sie wylac. Nie pozostalo juz mi sil na nic innego. Skulilem sie w kacie i staralem sie znalezc taka pozycje, ktora pozwolilaby mi oddychac, taki centymetr podlogi, ktory nie sprawialby wrazenia najezonego ostrzami. Nie znalazlem. Zamknalem oczy, a mysli wypelnila mi czarna pustka. Stracilem rachube, ile razy budzilem sie tamtej nocy, trzesac sie z zimna lub goraczki w nieoswietlonej trumnie transportowca. Budzilem sie z marzen o Mii, ktora brala mnie w ramiona, leczyla moj bol... Ze snow o Naoh, ktora wykorzystywala moje cialo i mysli jako narzedzie swej zemsty... Ze snow o smierci na ulicy Starego Miasta, o samotnym umieraniu posrod pustki obcego swiata... Na dobre rozbudzilem sie wraz ze swiatlem kolejnego poranka, ktore wlewalo sie przez bulaj nad glowa. Znieczulajace przylepce juz sie zuzyly. Nagly atak bolu wzbudzil odruchy wymiotne, na ktore jednak zupelnie nie mialem juz sily. Ostre strzaly slonecznego blasku nie niosly ciepla, ale i tak bylem caly rozpalony jak protogwiazda. Dzisiaj kazdy oddech kosztowal mnie znacznie wiecej niz wczoraj, a dawal znaczniej mniej. Lezalem, mruzac oczy przed blaskiem poranka, i staralem sie wymyslic choc jeden powod, dla ktorego moglbym sie cieszyc, ze go dozylem. Pozbieralem sie jednak i odnalazlem barek, ktorego nie dostrzeglem wczoraj. Wychleptalem resztke znajdujacej sie tam wody, rozlewajac przy tym wiecej, niz udalo mi sie wypic. Az zachlysnalem sie z nieprzyjemnego wrazenia, kiedy lodowata woda polala mi sie po ubraniu. Rozpalona skora wzdrygala sie pod dotknieciem palcow wilgoci, tak jakby to byla reka samej smierci. Mimo to pilem rozpaczliwie az do ostatniej kropli. W gardle mialem jeszcze bardziej sucho niz przedtem. Omiotlem spojrzeniem poplamiona krwia podloge. Zdawalo mi sie, ze krwi jest wiecej niz wczoraj. Jest i swieza krew. Przeciekla mi przez podarta nogawke spodni i kurtke. Z wysilkiem dzwignalem sie, wiedziony przemozna checia wydostania sie stad, zebym nie musial juz wiecej patrzec na to, co zrobilem, ani na to, co zrobiono ze mna. Rzucilem sie w strone luku, na pol zesliznalem sie, a na pol wypadlem na zewnatrz. Wyladowalem na przypalonej i poczernialej od katastrofy ziemi. Lezalem tak przez dlugi czas w oczekiwaniu, az ustapi fala koszmarnego bolu i bede mial w myslach troche miejsca na cokolwiek innego. Az ostry, zimny zapach wiatru wyczysci mi z pluc odor krwi. Potem podciagnalem sie powoli, tak zebym mogl siedziec oparty plecami o kadlub wraka - sam nie wiem, dlaczego tak bardzo mi zalezalo, zeby umrzec na otwartej przestrzeni. Odkad opuscilem Stare Miasto, nie znosilem otwartych przestrzeni, tak pewnie jak ktos, kto spedzil zycie zamkniety w komorce, nie znosilby widoku otwartych drzwi. Podnioslem wzrok w niebo i ujrzalem przerywane poletko chmur, ktore naplywaly w moja strone od wciaz jeszcze odleglych raf. Przyszly mi na mysl an lirr, potem Miya. Zastanawialem sie, czy kiedykolwiek udalo jej sie zobaczyc je tak, jak mi pokazal Wauno, czy kiedykolwiek bedzie miala te szanse... Miya... Przypadkowo chmury utworzyly wizerunek jej twarzy. Ciekawe, czy jesli popatrze dostatecznie dlugo, zobacze w zarysach chmur cale swoje zycie... Jesli dostatecznie dlugo pozyje. Ale i w chmurach, i w myslach widzialem tylko twarz Mii. Wszystko inne bylo chaosem. (Miya...) wolalem w myslach jej imie, tak samo bezsensownie, jak bezsensowny bylem ja. (Miya, tak mi przykro.) Sam nie bylem nawet pewien, za co tak bardzo mi przykro. Wiedziony naglym impulsem wymacalem lornetke Wauno i przytknalem do oczu. Kiedy sie ruszalem, oddech przechodzil w rzezenie. Ale gdy spojrzalem przez szkla, rozpoznalem, ze te chmury to an lirr. Pewnie te, ktore chcial pokazac Kissindrze Wauno. Przypomnialem sobie, ze wieki temu obiecal nam obojgu taka wycieczke. Obloczne wieloryby sunely jak wizja jakiejs wyzszej prawdy - tej, ktora zawsze mi jakos umykala i zawsze bedzie umykala, jesli pozostane przykuty do balastu wlasnej przeszlosci. Zobaczylem, jak w powietrzu opada wolno zasob ich mysli-snow, niewyobrazalnych dla osamotnionego ludzkiego umyslu. Ten dar Tworcow nigdy nie byl przeznaczony dla ludzi, to bylo wylaczne dzie- dzictwo Hydran. Widzialem, jak deszcz tajemnic nabiera blasku, kiedy razem ze swiatlem przybywalo tez oblocznych wielorybow. Przygladalem sie, jak przeplywaja mi powoli nad glowa. Na uniesionej twarzy poczulem cos w rodzaju lodowatej mgielki. Odsuna-tem na chwile szkla, zeby sie przekonac, ze w realnie widzianym swiecie dokola mnie pada snieg. Otworzylem usta, zeby spadajace platki ukoily spierzchniete wargi i jezyk. Juz sie nie balem, bo strach przestal miec jakiekolwiek znaczenie. Otworzylem mysli na nienamacalny dotyk tego deszczu snow, sam nie wiedzialem juz, czy snie, czy umieram... Mialem wrazenie, ze obloki sie znizaja, osiadaja nisko nad ziemia i otulaja mnie niespokojnym plaszczem mgly. Rozbity kadlub transportowca okryly diabelskie ogniki, wsrod mgly zablysnal piorun. Odglos gromu potoczyl sie az do odleglych wzgorz i wrocil, odbity echem. Rozdzwieczal sie w mojej piersi tak, iz wydalo mi sie, ze juz nie mam skory, ze juz nic nie oddziela mego wnetrza od niesamowitej energii, jaka mnie otacza. W glowie powstawaly i rozwiewaly sie kolejne wizje, tak ze w koncu sam juz nie wiedzialem, czy mam oczy zamkniete, czy otwarte. Na czubkach palcow tanczyly blyskawice, rownie efemeryczne jak sniegowe platki, ktore sublimowaly na rozpalonej skorze. Miya. To jej twarz widzialem nieustannie w tej plynnej scianie mgly, to ona nawiedzala me mysli tak, ze juz niemal uzyskalem pewnosc, ze to delirium. Jej wargi bezglosnie powtarzaly moje imie, przyzywajac mnie, gdzies tam w dal... Powietrze srebrzylo sie od swiatla, a cale cialo otaczala aureola, rozszczepiona w migoczace, rodzace sie formy, ktore chyba skads znalem, ale ktorych nie potrafilbym nazwac... Jakas niewyobrazalna mysl wplynela mi do glowy, wypelniajac ja sekretami i tajemnicami. Jednosc. Namaste... (Miya.) Ze swietlanych rombow przyplynal do mnie jej zarysowany zlotem dotyk i wciagnal w swoja rozedrgana zloto-ciem-nosc, az zgubilem gdzies caly ciezar, stalem sie tak samo efemeryczny jak mysl - znalazlem sie poza bolem, poza zdziwieniem... Wznosilem sie i wznosilem w strone swiatla... 25 -Gdzie ja jestem? - dopytywal sie ciagle czyjs glos, ochryply i szorstki. Teraz zapytal raz jeszcze, a mnie nad glowa otworzylo sie nieskonczenie blekitne sklepienie nieba, tak samo czyste i niepo-ruszone jak panujacy we mnie spokoj. Nie bylo bolu, nie musialem myslec, nie musialem nic robic, musialem jedynie istniec... I nie mialo przy tym znaczenia, gdzie sie znajduje, tylko to, ze jakos dziwnie czuje sie tu u siebie...-Gdzie ja jestem? - szepnalem jeszcze raz, bo nie wierze w niebo. (Ze mna) odpowiedzial czyjs glos. (Z nami...) uslyszalem. Chlodna dlon musnela mi twarz delikatnie jak mysl. Mysl musnela moja mysl jak pierzaste skrzydlo. Z wysilkiem wsparlem sie na lokciu. Wtedy pojawil sie bol - wystarczajaco silny, zeby zaprzec mi na chwile dech i wyrwac z ust zduszone przeklenstwo i zeby udowodnic, ze wciaz jeszcze oddycham. Spojrzalem nizej i przekonalem sie, ze leze rozciagniety na macie, a cale cialo mam spowite w bandaze i koce. Podnioslem wzrok i ujrzalem spoczywajaca obok Miye. Miala podkrazone ze zmeczenia oczy, ale w usmiechu ujrzalem cale poklady swiatla, kiedy dostrzegla moje niedowierzanie. Obok niej spal cicho Joby z kciukiem w ustach. -Jak... ja sie tu dostalem? -Ja cie przynioslam. -Ty mnie znalazlas? Jak? Przeciez sie zgubilem. (To an lirr.) Pochylila sie nade mna i pocalowala tak delikatnie, jakby sie bala, ze kazde najlzejsze dotkniecie moze sprawic mi bol. Zlaczylem sie z nia myslami bez jednego slowa, bez wysilku, w jakis zupelnie cudowny sposob i zaraz zdalem sobie sprawe, ile moze znaczyc dla kogos prosty fakt, ze zyje. Po twarzy poplynely mi lzy, rownie niespodziewane jak deszcz na pustyni. Na palcach jednej reki moglbym wyliczyc wszystkie te razy, kiedy w zyciu plakalem. Az do tej chwili nigdy nie plakalem dlatego, ze bylem bezpieczny, szczesliwy, zywy... Albo kochany. Przyciagnalem ja do siebie zdrowa reka, poczulem w myslach przeblysk jej troski. (W porzadku) pomyslalem, bo potrzeba mi bylo tego ramienia, tej reki, zeby ja objac. Dotyk jej ciala, mysli jakos ukoil moj bol, jakbysmy dzielili ze soba bezwarunkowo wszystko: przyjemnosc i cierpienie, sile i slabosc. -To an lirr... - mruknalem. Powedrowalem spojrzeniem w strone tego, co przedtem wzialem za niebo, ale teraz przekonalem sie, ze to byly sciany, wykonane z czegos polprzejrzystego, blekitnego, podswietlone od zewnatrz przez swiatlo dnia. Przeciagnalem po nich spojrzeniem, az natrafilem na okno, wyrozniajace sie z tla tylko antycieniami wedrujacych w oddali chmur. To tylko chmury, nic wiecej... Patrzac na nie zmyslami Mii, bylem tego zupelnie pewien, tak jak nigdy nie moglby byc pewien zaden czlowiek. Patrzylem, jak znikaja za nastepnym odcinkiem idealnej jak bezchmurne niebo sciany. W koncu zdolalem oderwac od nich wzrok i wrocilem do Mii. -Doprowadzily cie do mnie obloczne wieloryby? Skinela glowa, glaszczac glowke pograzonego we snie Joby'ego. (Nie wiedzialam, co zrobila z toba Naoh... Wiedzialam tylko, ze nigdzie nie moge cie znalezc. Poszlam wiec Droga Modlitwy, ktora kiedys pokazala mi oyasin, az w koncu Wszechdusza doprowadzila mnie do an lirr...) One takze byly bardzo daleko, niemal poza zasiegiem jej Daru. Ale kazda makrokosmiczna istota an lirr, na ktora skladaja sie miliony mikrokosmicznych umyslow, jest o wiele potezniejsza i o wiele wrazliwsza niz pojedynczy telepata. Uslyszaly jej modlitwe i odpowiedzialy na nia. Poczulem pod palcami miekka, zniszczona wypuklosc Wauno-wego woreczka z lekami, ktory wciaz jeszcze wisial mi u nadgarstka. Podnioslem wzrok, bo katem oka zarejestrowalem jakis ruch. W cieniach na wpol tylko widocznej sali za lukiem przejscia i filigranowa sciana cos furkotalo. To taku. Ich sylwetki byly jak przypadkowe ciemne blyski na tle idealnej geometrii swiatla widocznej w glebi przestrzeni. A ja nie tylko je widzialem, ale takze slyszalem - po raz pierwszy odczuwalem ich obecnosc w myslach. (Trzy dni) odpowiedziala Miya na pytanie, zanim zdazylem je zadac. (Przynioslam tutaj Joby'ego, kiedy kazales nam zniknac. Trzy dni temu w koncu cie odnalazlam i przenioslam tutaj...) Na jej twarzy rozkwitl usmiech pelen znuzenia i dumy. Przytulilem sie i poczulem na skorze cieplo jej ciala, a mysli zdominowala swiadomosc jej obecnosci, uzdrowicielska sila wplywala wprost w moje zyly. Rozlewala sie po calym organizmie siecia nerwow, jak gdyby samo to, ze sie tutaj znalazlem, juz w jakis sposob mnie przeistaczalo. (Gdzie ja jestem?) zapytalem jeszcze raz, bo zarowno chcialem znac odpowiedz, jak i uslyszec w myslach cieple slowa. (W swietym miejscu) odparla. (W klasztorze?) W myslach ujrzalem obraz innego klasztoru, w ruinach i zgliszczach, otoczonego pelna przerazenia i bolu ciemnoscia. Przypomnialem sobie Babke... Skrzywilem sie, kiedy smutek wykrzywil plaszczyzne styku naszych mysli. -Namaste... - rzucila Miya polglosem w przestrzen. Jestesmy jednoscia. Przycisnela mi twarz do szyi, jakby chciala w ten sposob zatamowac naplyw wspomnien, zebysmy dalej mogli napawac sie wiara, ze ten cieply, cichy moment naszej ucieczki bedzie sie ciagnal przez cala wiecznosc. Juz prawie udalo mi sie uwierzyc, mimo wszystko... Mimo cieni, ktore nawiedzaly mi pamiec, mimo bolu, ktory czulem przy kazdym poruszeniu. Bo moj umysl znow ozyl, swiadom nie tylko mysli Mii, ale i Joby'ego, pograzonego w cichym snie, a nawet taku. A poza tym wszystkim krylo sie poczucie glebokiego spokoju, dzieki ktoremu "tu i teraz" mialo wiecej realnosci niz kiedykolwiek, a slowa "bezpieczenstwo" i "poczucie przynaleznosci" -wreszcie jakis sens. (Jak...?) pomyslalem. (Czy to ty robisz? Ten...) Ten cud. Nawet w myslach nie bylem w stanie dokonczyc. (Nie) odparla (to zasluga miejsca. Otaczaja nas rafy i przez caly czas nas dotykaja. Oyasin... to oyasin pokazala mi kiedys to miejsce, dawno temu. Nauczyla mnie, jak ono moze leczyc... Chcialam juz wczesniej przyniesc tu Joby'ego, ale jego rodzice - Tau -nigdy by mi na to nie pozwolili). (Ucieczka) pomyslalem jeszcze, ale potem nie mialem juz sil ani na pytania, ani na odpowiedzi. Plawilem sie w cieplym morzu jej mysli, swiadom kazdego swojego oddechu, swiadom, ze teraz oddycham zupelnie latwo. Raz kiedys moje cialo juz sie leczylo w ten sposob. Potem wszystko, co robilem, wydawalo mi sie goraczkowym majaczeniem. Wtedy nie mialem na to zupelnie zadnego wplywu - i pewnie teraz tez nie mam. Wiedzialem tylko, ze w calym swoim zyciu na jawie nie czulem sie tak skonczona caloscia jak w tej chwili. Budzilem sie, zasypialem i budzilem z powrotem, sam juz nie wiem, ile razy i w jak dlugich odstepach czasu. W koncu otworzylem oczy, slyszac w polsnie dzieciecy smiech. Lezalem i przysluchiwalem sie niepewnie, ale po chwili dolecial mnie raz jeszcze, odbijajac sie echem po pustym pomieszczeniu za lukiem drzwi, w ktorym gniezdzily sie taku. Uslyszalem tez kroki, nierowny tupot dzieciecych stopek. Usiadlem powoli w przeswiadczeniu, ze z bolu zaprze mi dech. Nic takiego sie nie stalo. Nadal bylem obolaly, ale juz nie tak jak przedtem. Zerknalem na bok, na miejsce gdzie sypiali Miya i Joby, ale nie spodziewalem sie ich zobaczyc. Zobaczylem spiaca Miye, ale Joby'ego tam nie bylo. Gapilem sie w zdumieniu na puste miejsce u jej boku. Za moimi plecami znow rozdzwieczal sie echem dzieciecy smiech. Odwrocilem sie i staralem sie cos zobaczyc wsrod cetkowanej swiatlem ciemnosci. Widzialem tylko jakies ruchliwe cienie. A potem uczynilem cos, czego od dawna nie moglem zrobic: wypuscilem na wolnosc niepewne wlokienka mysli, zeby za ich pomoca odnalezc Joby'ego. Staralem sie przy tym pamietac, jak odczuwalem jego obecnosc w myslach Mii, gdzie snula sie zawsze jak kadzidlany dym. Joby. To Joby - smieje sie, porusza swobodnie jak kazdy inny maly chlopiec, jakby wcale nie urodzil sie z uszkodzonym ukladem nerwowym, jakby przez cale zycie nie byl wiezniem we wlasnym ciele, jakby pomoc Mii nie byla mu przedtem potrzebna nawet do poruszania palcami... Ale teraz mu przeciez nie pomaga. W jego myslach nie znalazlem sladu cudzej kontroli. Mimo to jakos ciagle byl jej swiadom, tak samo jak i ja - zawsze ledwie o mysl od czyjegos realnego istnienia. Walczac z zawrotem glowy, zdolalem wstac, wciaz nie do konca przekonany, ze nie snie. Zrobilem krok w strone przejscia, potem drugi, stopami badajac realnosc podlogi, ktorej nagle takze przestalem byc pewien. Nie wiedzialem juz, czy to miejsce naprawde istnieje - a moze wszyscy troje jestesmy juz tylko duchami... Duchami, ktore chodza, oddychaja, smieja sie... Kazdy krok przeszywal mnie bolem, ale uszkodzona noga dawala juz pewne oparcie, totez i reszta ciala robila, co do niej nalezy, krok po kroku. Dotarlem w koncu do drzwi, wsparlem sie dlonia o solidna futryne, nadal nie do konca przekonany, ze po drugiej stronie zobacze Joby'ego. Ale on tam byl, w dlugim korytarzu, upstrzonym zmiennymi cetkami swiatla i cienia. Biegal za taku we wlasciwy im, przypadkowy, chaotyczny sposob, a cale jego cialo mogloby stanowic uosobienie radosci. Inny taku smigal dokola niego, takze biorac udzial w zabawie w berka. (Joby!) zawolalem go po imieniu w myslach. Stanal jak wryty, zachwial sie niezgrabnie, jakby rzeczywiscie mnie uslyszal. Potem zmienil tor i pognal w moja strone z twarza radosnie usmiechnieta. Wtedy pomyslalem, ze chyba naprawde juz nie zyjemy. I ze przez cale zycie mylilem sie w kwestii nieba. Zderzyl sie ze mna tak gwaltownie, ze az steknalem z bolu, bo jego male cialo bylo tak samo materialne jak sciana, ktora powstrzymala moj upadek. -Kot! - wykrzyknal. (Kot!) Az zawirowalo mi w glowie, kiedy uslyszalem w niej to wewnetrzne echo wypowiadanych na glos slow. Wzialem go na rece i pomyslalem, ze jesli to jest zycie po smierci, to w zaden sposob nie da sie udowodnic, ze jest mniej realne od poprzedniego. -Mama! Odwrocilem sie, tulac go do siebie, i zobaczylem, ze Miya siedzi na macie i usmiecha sie do nas. Po chwili podeszla blizej i otoczyla nas ramionami. (Nie jestesmy duchami, nasheirtah...) pomyslala. (Namaste.) Jestesmy jednoscia. Minela dluga chwila, zanim odwazylem sie cokolwiek powiedziec, a nawet pomyslec. Bo teraz wszystko, co mialem do powiedzenia, wystarczylo tylko pomyslec. (Joby... On chodzi, zupelnie sam.) Ten fakt wciaz jeszcze wydawal mi sie nierealny. (Jak to mozliwe?) (Sa takie ke - rytmy, ktore wyczuwaja an lirr. Prady powietrzne, linie sil elektromagnetycznych. Tam gdzie tworza sie z nich pewne uklady, an lirr mysla zwykle o tych samych sprawach. Nazywamy takie miejsca shue - jednym z nich bylo tamto miejsce, gdzie oyasin zabrala nas, zebysmy mogli zobaczyc Droge. Mowila mi, ze ten klasztor zbudowano tutaj dlatego, ze an lirr myslaly tu kiedys o uzdrawianiu...) Czulem, ze szuka w myslach sposobu, zeby pokazac mi wszystko jeszcze wyrazniej. Nawet w myslach ciezko jej bylo przekazac mi pojecie tak bardzo obce ludzkiemu sposobowi myslenia, ktory dotad byl dla mnie jedynym sposobem postrzegania swiata. Mysli wypelnila mi wizja ciala jako systemu biochemicznego i zarazem bioelektrycznego, wraz ze swiadomoscia faktu, ze ludzkim zmyslom dostepna jest tylko pierwsza polowa rownania, ktore sklada sie na zywa istote. Kiedys zetknalem sie z definicja ciala jako organicznego komputera - poczulem, jak przejmuje to wyobrazenie i pokazuje mi na przykladzie sekretnej umyslowosci portu gwiezdnego, ze calosc staje sie czyms znacznie wiekszym niz zwykla suma skladowych. Tak jak u an lirr. Nad glowa przelecial mi taku. Joby podniosl raczke, a taku wyladowal mu na palcach. Zesztywnialem caly, kiedy opuscil zwierze do poziomu naszych oczu, ale tym razem wcale na mnie nie zareagowalo, obrzucilo tylko przelotnym spojrzeniem opalizujacych oczu, kiedy pielo sie wzdluz dzieciecej raczki, zeby przycupnac na ramieniu Joby'ego. Zaczerpnalem gleboko powietrza i ruszylem za Miya w glab komory, w ktorej u sufitu gniezdzily sie taku. Joby drobil za nami, a zwierze nadal ostroznie balansowalo mu na ramieniu. Zaskoczylo mnie, ze podloga komnaty byla zupelnie czysta - wygladalo to tak, jakby nawet taku mialy wzglad na sanktuarium i nie zanieczyszczaly ekskrementami podlogi. W glebi znajdowalo sie mnostwo kretych korytarzy, ktore Hydranie wyraznie preferowali, moze z przyczyn estetycznych, a moze po prostu dlatego, ze kiedy im sie spieszylo, zawsze mogli sie teleportowac. Utrzymywanie sie na nogach nadal kosztowalo mnie wiele bolu i wysilku, ale teraz nie czulem w sobie juz zadnej sklonnosci do pospiechu. Uswiadomilem sobie, ze przez cale dotychczasowe zycie wciaz gdzies mnie gnalo. Teraz nawet nie pamietalem co i dlaczego. Tu nawet mysli plynely chyba w zwolnionym tempie, a umysl pochlanial kazdy szczegol surowego uroku klasztoru - wszystko to, w czym przypominal Sale Rady, i wszystko to, czym sie od niej roznil. Zmyslom nie umknal nawet najdrobniej-szy detal, tak jakbym byl naraz wszedzie - jak an lirr. Miya szla teraz obok mnie, nasze ciala stykaly sie lekko. Czulem, ze nadzoruje kroki moje i Joby'ego. Wzdluz korytarza ciagnelo sie wiele wejsc. Wiekszosc starych, nabijanych metalem drzwi stala otworem, ukazujac w glebi male, ascetyczne pokoiki, ktore przywodzily na mysl Babke. Ucieklem przed jej wspomnieniem; wpatrzony prosto przed siebie wszedlem za Miya do kolejnej duzej sali. Tak samo jak wszedzie panowala tu pelna ech pustka. Po drugiej stronie zobaczylem wychodzacy w niebo balkon. Wtedy dopiero dotarlo do mnie, ze powinienem sie zdziwic, iz nie jest tu chlodniej, pamietalem przeciez, jak zimno jest na zewnatrz. Jednak kiedy wychodzilismy na balkon, poczulem w sobie cichy szept nieznanego pola energetycznego i zrozumialem, ze gdzies tu wciaz jeszcze funkcjonuje kilkusetletnia technika dawnych Hydran, ktorej nie potrzeba energetycznego napedu od Mii ani od nikogo innego. A potem zapomnialem nawet i o tym, kiedy doszedlem do muru na krawedzi balkonu. Sanktuarium przycupnelo na skalnej polce w polowie wysokosci niemal pionowej sciany i szczeliny w tej samej nietknietej rafie, ktora miala badac nasza ekipa. Rozejrzalem sie dokola, potem zerknalem w dol i szybko ucieklem wzrokiem, zanim w pelni do mnie dotarla glebia wyzartej przez rzeke doliny. Sciany klasztoru zlewaly sie plynnie ze sciana zbocza, a dokola rozciagal sie niewiarygodny erozyjny krajobraz raf. Zaczerpnalem chciwie powietrza, wchlaniajac wraz z nim cale to piekno, mimo ze podswiadomie przeszukiwalem wzrokiem horyzont, czy nie widac stad Tau Riverton albo czegos, co przypominaloby pozostawiony za soba swiat. (Jestesmy dwiescie kilometrow od Riverton) pomyslala Miya. (W glebi Ojczyzny. Ludzie nigdy nie zapuszczaja sie tak daleko, nawet czlonkowie Wspolnoty prawie calkowicie porzucili stare miejsca, odkad jest nas tak niewielu... Odkad opuscily nas an lirr.) Zrobilem jeszcze jeden gleboki wdech i wypuscilem powietrze w rownie glebokim westchnieniu. Na krancach widnokregu rafy konczyly sie, a ich surrealistyczna topografia przechodzila lagodnie w pusta rownine. Znow opuscilem wzrok i zobaczylem most rozpiety nad glebia rozpadliny. Ponizej klasztoru wila sie sciezka wydeptana w stromej scianie zbocza. Przypomnial mi sie Hanjen, ktory szedl ze Swirowa na piechote, zeby spotkac sie z Babka. Zaczalem sie zastanawiac, czy dawni Hydranie nie pielgrzymowali niegdys do tego miejsca pieszo. (Nie mam pojecia) odpowiedziala Miya. (Wiem tylko, ze odwiedzajacy zawsze zblizali sie do shue pieszo, jesli tylko mogli. I zawsze wychodzili stad na piechote, kiedy juz wyzdrowieli.) Joby zawisl na balkonowym murze i staral sie nasladowac wysokie krzyki taku, ktore wlatywaly do klasztoru i wylatywaly na zewnatrz, smigajac nad naszymi glowami. Patrzylem, jak im sie przyglada, jak smieje sie i porusza w sposob, ktory do tej pory zawsze uznawalem za oczywisty. Poczulem, ze znow wzbiera we mnie nie wiadomo skad fala bezbrzeznego podziwu. (Co sie z nami tutaj dzieje? Czy to juz na zawsze? Czy jesli stad odejdziemy... bedziemy tacy jak przedtem?) Spuscila wzrok, a mnie nie potrzeba bylo juz zadnej innej odpowiedzi. Zaklalem cicho. Dotknela mojego ramienia, zeby na powrot zakotwiczyc mnie w terazniejszosci. (Troche pozostanie) odparla lagodnie. (Im dluzej tu zostaniemy, tym wiecej zmian wpisze sie na stale. Tutaj twoj umysl jest wolny, a umysl mozna leczyc tak samo jak cialo, jesli...) (Jesli?) powtorzylem pytajaco, kiedy nie podjela watku. (Jesli ma sie dosc wiary.) (Wiary?) zdumialem sie. Jedyna rzecz, w jaka wierzylem, to kosmiczne prawo, ze jesli cos moze pojsc zle, to na pewno pojdzie. (To wbrew mojej religii.) (Wiara w siebie to jedyna wiara, jakiej ci potrzeba.) Zajrzala mi przez oczy do wnetrza, jakbym nagle stal sie zupelnie przezroczysty. (Nigdy nie ufales sobie tak, jak zaufales mnie...) (A co z Jobym?) Zerknalem na dziecko, bo gwaltownie potrzebowalem pretekstu, zeby odwrocic wzrok. (Jemu takze chcialam zapewnic tym miejscem ozdrowienie) odparla. Ale jej mysli przesunely sie, cofnely. Poczulem, jak kielkuja we mnie ziarna paniki na sama mysl, ze moglbym ja stracic, a z nia psycho - zaczalem tracic nad soba kontrole, bo umysl zapragnal wycofac sie w to ciemne miejsce, gdzie juz nie ma cierpienia, nie ma zdrady - nie ma juz nic do stracenia. Miya nie odrywala wzroku od Joby'ego. ale czulem wyraznie, z jakim wysilkiem powstrzymuje sie, zeby nie ruszyc w slad za moimi myslami. (On tak bardzo tego pragnie...) ciagnela, jakbym wcale nie wyczuwal jej wysilku, jakby ona sama nie wiedziala az nazbyt dobrze, co sie teraz we mnie dzieje. (Ale u niego to sprawa utrwalenia sie pewnych wzorcow. Jak bardzo sie utrwala, zalezy od tego, jak dlugo bedzie mogl tu pozostac... Joby!) zawolala nagle ostro, kiedy malec zaczal wspinac sie po szorstkim murze balkonu, zeby pohustac sie na krawedzi. Chlopczyk zachwial sie, przestraszyl, mimo ze Miya z szybkoscia mysli zniknela i pojawila sie przy nim, wyciagajac przed siebie ramiona, w ktore zaraz wpadl. (Ostroznie, skarbie!) pomyslala, kolyszac go delikatnie, i ucalowala w czubek glowy. Malec wil sie niecierpliwie w jej objeciach, ale nie probowal uciec. Ciekawe, co by pomysleli rodzice Joby'ego, gdyby mogli nas w tej chwili zobaczyc... Ciekawe, co teraz sobie mysla. Oparlem sie o chlodny kamien wejscia, kiedy nagly atak zawrotow glowy ostrzegl mnie, ze posuwam sie za daleko. Miya zerknela na mnie szybko. Zaraz puscila Joby'ego. Chlodny podmuch wiatru nawial jej wlosy na twarz, a ona odsunela je gestem podobnym do ocierania lez. Joby przysunal sie niepewnie i zlapal mnie za ramiona. Ledwie zdolalem go przytrzymac, przelykajac jek bolu, kiedy w zderzeniu z malym cialkiem odezwala sie kazda niewygojona kosc i tkanka. Joby syknal, jakby to on odczul ten bol, nie ja. Opuscilem go na ziemie i postawilem na nozkach. (Kocie!) krzyknal, zawieszajac mi sie na nogawkach. (Ciebie boli! Boli cie?) -Nie, wszystko do... - Urwalem raptownie i zagapilem sie na malca. Podnioslem wzrok na Miye, potem znow spojrzalem na chlopca. - Co... co ty mowiles? (Co on mowil? Miya?) -Juz dobrze? - dopytywal sie Joby, szarpiac za strzepy mojej kurtki. Ukleknalem przy nim i glaszczac po wlosach, pokiwalem glowa. Zajrzalem mu w oczy - szeroko otwarte brazowe oczy z idealnie okraglymi ludzkimi zrenicami. (Juz dobrze. Nic mi nie jest.) Patrzylem, jak mala twarz zaraz sie wypogadza. Czytal mi w myslach, a do mnie jakos nie dotarlo wczesniej, ze jego umysl jest dla mnie rownie otwarty jak mysli Mii. Usiadlem, bo tak bylo latwiej, a on zaraz usiadl przy mnie, nasladujac kazdy moj ruch. Miya ruszyla przez balkon w nasza strone, jej sylwetka obrysowywala sie swiatlem na tle nieba. (Co sie dzieje?) zapytalem. (Nie powiesz mi chyba, ze to rafy zrobily z niego telepate?) (Owszem) odparla cicho. (Ale nie wczoraj, tylko jeszcze przed urodzeniem.) Zapatrzylem sie na nia w niemym zdumieniu. (Mowisz... to ten wypadek, kiedy jego matka... to go odmienilo?) Pokiwala glowa. (To nie...) Urwalem, kiedy kolejny taku przelecial nam nad glowa, a Joby zerwal sie, zeby za nim pobiec. (Czy jego rodzice o tym wiedza? Czy w ogole ktos o tym wie?) Potrzasnela przeczaco glowa. (Balam sie im powiedziec.) Zapatrzyla sie daleko przed siebie, na rafy. (Nie wiedzialam, co moga zrobic... co zrobi Tau...) Skrzywilem sie. Gdyby Tau wiedzialo, ze jakas czesc raf potrafi zrobic cos takiego z ludzkim plodem - przypadkowo czy nie -Bog jeden wie, jak by zareagowali. Mogliby probowac zsyntetyzo-wac i zbadac to cos, co przetasowalo Joby'emu mozg, ale moze woleliby raczej zniszczyc wszelki dowod na istnienie czegos, co postrzegaliby jako zagrozenie, zdolne wywolac fale paniki w calym spoleczenstwie. Tak czy inaczej, dla Joby'ego moglaby z tego wyniknac tylko bieda. (Czy to dlatego, ze jest psychotronikiem, mozesz z nim pracowac w ten sposob?) Potrzasnela przeczaco glowa, przykucnawszy obok mnie, z dala od wiatru. Oczyma nieustannie sledzila kazdy krok Joby'ego. (Czasem to wrecz utrudnienie. Moze mi sie opierac, opierac sie samemu sobie, bo jest za mlody, zeby wszystko zrozumiec. Ale jesli nauczy sie kontrolowac Dar, bardzo ulatwi sobie nauke panowania nad cialem. Bedzie mogl wiesc normalne zycie...) -W takim razie lepiej naucz go od razu, jak sie kryc ze swoja psycho - rzucilem na glos. Wrocilem zaraz do telepatycznego sposobu porozumiewania, ale nie bylem w stanie pozbyc sie tamtej goryczy: (Jesli naprawde chcesz, zeby prowadzil normalne zycie w konglomerackim swiecie). Obrzucila mnie bystrym, a zarazem pelnym wspolczucia spojrzeniem. Potem znow odwrocila wzrok. -Glodny - obwiescil Joby, ktory juz wrocil i klapnal na pupe pomiedzy nami. - Mama, glodny... - Raczka wskazal na brzuch. Twarz Mii przelaczyla sie na usmiech, ktorego nie odczulem wcale w jej myslach. -W takim razie chodz ze mna. - Wziela z podlogi jakis garnek, ktory stal pod sciana podobny do kamienia. Zorientowalem sie teraz, ze sa tu najrozmaitsze naczynia i worki, ustawione rzadkiem wzdluz sciany balkonu, spuchniete od wypelniajacych je zapasow. Miya wziela Joby'ego za reke. Obejrzala sie w moja strone i poczekala, az wstane. -Skad masz jedzenie? - zapytalem. -Z miasta. -Jak je zdobywasz? -Mialam odlozone troche pieniedzy. -Skorzystalas z linii kredytowej? - wykrzyknalem z niedowierzaniem. - Wytropia cie... W milczacym przeczeniu podniosla mi do oczu pusty nadgarstek. -Zetony. Bylam ostrozna - mruknela, prowadzac nas z powrotem przez wnetrze klasztoru. Ruszylismy kretym, zniszczonym przez czas tunelem na nizszy poziom budynku, do pomieszczenia, ktore niegdys niewatpliwie pelnilo funkcje kuchni. Postawila garnek na powierzchni czegos, w czym wcale nie rozpoznalem kuchenki, dopoki z boku nie otwarly sie cicho drzwiczki na zawiasach. -Ja! - rzucil szybko Joby. - Ja zrobie! -Nie - odparla Miya takim tonem, jakby musiala powtarzac to juz wiele razy. - To za trudne. Jak bedziesz starszy. - Siegnela do wnetrza otwartych drzwi, podlaczajac sie do techniki o wiele starszej niz pole silowe, ktore przed chwila minelismy, ale umieszczonej w urzadzeniu, wygladajacym na o wiele nowsze. Poczulem, jak zbiera w sobie energie, skupia ja i nakierowuje z twarza sciagnieta wysilkiem. Kiedy czekalismy, ja i Joby, obaj wpatrzeni w nia w bezruchu jak zahipnotyzowani, powietrze wokol nas wyraznie sie oziebilo. W koncu uslyszelismy ostry trzask, a z wnetrza kuchenki buchnelo cieplo i swiatlo. Miya wyszarpnela stamtad reke i zatrzasnela drzwiczki, dyszac ciezko. Otarla czolo usmalona sadzami dlonia, pozostawiajac na nim zamiast potu czarna smuge. (Musi isc latwiej, kiedy sie nabierze praktyki) pomyslala ze smutkiem. Delikatnie otarlem jej twarz z popiolu i ujalem za poczerniala od sadzy dlon. Byla lodowato zimna. Miya cala sie trzesla, stojac obok kuchenki, ktora zaczela teraz wydzielac obficie cieplo. Wygladalo to tak, jakby do jej podpalenia zuzyla cale zasoby energetyczne wlasnego organizmu. -A co z twoja siostra? - zapytalem w koncu, kiedy jej dlonie troche sie ocieplily, a na policzki wrocil kolor. - Widzialas sie z nia w miescie? Podniosla na mnie wzrok. (Nie...) szepnela tak niechetnie, ze ledwie dalo sie slyszec. Czulem w jej wnetrzu strach, ale nie strach przed Naoh. Nagle uswiadomilem sobie, ze boi sie dowiedziec, co sie ze mna stalo, co Naoh mi zrobila, kiedy ona zabrala stamtad Joby'ego... Kiedy po raz drugi mnie porzucila. Bo przeciez widziala, jak sie to wszystko skonczylo. (Nie rob tak) pomyslalem. (Nie win siebie. Dokonalas wlasciwego wyboru.) (Co ona zrobila?) odwazyla sie wreszcie zapytac, mrugajac rozpaczliwie. (Ona... oni...) Nagle poczulem, ze gdzies w srodku mloce rozpaczliwie rekoma, tonac w glebinie wscieklosci, obrzydzenia i upokorzenia. Zrobili mi dokladnie to samo, czego zawsze doznawalem od ludzi. -Nic - wymamrotalem. - Nie pamietam. Po prostu wywalili mnie gdzies na pustkowiu. -Bian - Miya zlapala mnie za ramie. Wywinalem sie i odsunalem. -Glodny... - Joby zaczal nucic niecierpliwie, chcac zagluszyc emocje, ktore wyczuwal, lecz nie rozumial. - Glodny. Glodny, glodny... Miya uciszyla go roztargniona mysla, wyslala go po miski. -Kocie - uzyla mojego ludzkiego imienia. - Powiedz. - Tym razem mocniej zacisnela mi dlon na ramieniu, zebym nie mogl sie odsunac. Scisnalem Waunowy woreczek z lekami. Spojrzenie Mii na nim spoczelo, widzialem, ze nic nie rozumie. Spusciwszy wzrok, zmusilem sie do otworzenia przed nia mysli i uwolnienia wspomnien o tym, jak potraktowala mnie Naoh, zeby dostac to, czego chciala. Czulem, jak Miya odrywa kolejne warstwy zemsty Naoh, az dotarla do samego jej sedna: do tego, co czula za kazdym razem, kiedy na nas patrzyla, kiedy spojrzala w moje oczy. Te hydranskie oczy w zbyt ludzkiej twarzy, stanowiacej czesc zbyt ludzkiego ciala. Miya przestala nad soba panowac, potknela sie i przez moje wspomnienia wpadla w swoje wlasne: przypomnialo jej sie wszyst- ko to, co robila Naoh, na co sie wazyla z powodu Nava... Wspomnienia o Hydranach i ludziach, milosci i nienawisci, o nasheirtah i namaste... (O co chodzi z Naoh i Navu?) zapytalem zaraz. (Co z nimi bylo?) Miya krzyknela glosno, ale moze tylko to, co zaszlo wtedy w mojej glowie, przeszylo jak plomien krazace polprzytomnie mysli. Zaklalem i wypadlem z kuchni. Bladzilem po ciemnych korytarzach pustego klasztoru, az wreszcie organizm odmowil mi posluszenstwa. Ostatecznie poddal sie u wejscia do pomieszczenia, w ktorym nie bylo ani okien, ani nawet swietlika w suficie, tylko to jedno jedyne wejscie, tak niziutkie, ze wchodzac, uderzylem sie w glowe. Usiadlem oparty plecami o sciane i ukrylem twarz w dloniach. To zupelnie niemozliwe - kiedy tyle lat zylem tak, jak zylem, kiedy tak dlugo bylem czlowiekiem - nie miec sekretow, ktore nigdy nie powinny ujrzec swiatla dziennego. Niemozliwe - dzielic sie wszystkim, nawet jesli mialo to oznaczac utrate wszystkiego. Przeszlo mi przez mysli, ze moze nawet i wsrod Hydran to nie jest mozliwe... Dlugo siedzialem w ciemnosciach, trzymajac wszystkie zmysly na wodzy, podczas gdy pragnienie i poczucie beznadziejnosci ganialy mi w kolko po glowie, az wyczerpaly resztki sil. Wtedy ktos dotknal mojego ramienia. Podnioslem wzrok, spodziewajac sie ujrzec przed soba Miye - a zobaczylem Joby'ego, ktory z wyraznym zadziwieniem wpatrywal sie w cos za moimi plecami. Usmiechnieta twarzyczka polyskiwala roznokolorowym swiatlem. Abstrakcyjne kolorowe wzory zmienily sie, kiedy wyciagnal szyje, zeby zajrzec mi za plecy. -Popatrz! - zawolal, wskazujac raczka. - Patrz, co zrobiles. Obejrzalem sie przez ramie, bo zorientowalem sie, ze pokoj przestal juz byc zupelnie ciemny, bo wypelniala go teraz jakas niesamowita luminescencja. Az zaparlo mi dech w piersiach, kiedy zobaczylem na scianie swiecacy roznokolorowy odcisk swojej sylwetki, z ktorego neonowe kolory rozlewaly sie teraz koncentrycznie na cala sciane. -A niech to... - wyszeptalem pelen niedowierzania. Joby przycisnal do sciany obie raczki. I zaraz ich rozjarzone odbitki wyzwolily kolory, ktore natychmiast zaczely sie rozprze strzeniac na cala sciane. Przycisnal sie teraz caly, z chichotem rozpostarl szeroko raczki i rozplaszczyl o sciane nosek, wyzwalajac kaskade roznokolorowej luminescencji, nowe fale, ktore rozprzestrzenialy sie, dopoki nie zderzyly sie z tymi, ktore ja wyzwolilem. Dzwignalem sie, szorujac grzbietem po scianie - pozostawilem po sobie swiecacy slad. Kolory, ktore uwolnilismy przedtem, wcale nie blakly - rozbiegaly sie tylko coraz szerzej, wpadaly jedne na drugie i odbijaly od siebie echem jak dzwieki muzyki. Nagle na scianie pojawil sie zupelnie nowy slad swiatla i poszybowal ku sufitowi, choc nie wywolal go zaden z nas. (Tu nie chodzi o dotyk) odezwal sie we mnie glos Mii. (Chodzi o twoj Dar.) Weszla do pokoju z twarza swiecaca odbitym swiatlem i doskonale skoncentrowana, kiedy rozswietlala kolejne mroczne zakatki. Odsunalem sie wiec od sciany, zeby juz jej nie dotykac, i obejrzalem sie, chcac sie przekonac, czy rozjarzone swiatlem odciski zblakna. Nie wyblakly, tworzyly sie dalej jak szron, idac za moja mysla, nadajac ksztalt kazdemu spojrzeniu czy kaprysowi. Joby nie zwracal na nas najmniejszej uwagi, zupelnie zatracil sie w radosci tajemniczego malowania palcami lub toczenia sie po scianach w kaskadzie roznobarwnego swiatla. Potrzasnalem glowa, a kolory zaraz utworzyly zygzakowata blyskawice. (Ale ja nie jestem kineta...) (Porusza je kazda forma Daru) wyjasnila Miya. Przypomnialy mi sie hydranskie czarodziejskie kule - kiedys umialem zmieniac mysla ukryte w ich wnetrzu obrazy. (Czemu to sluzylo?) (Moze pieknu?) Domyslilem sie, ze ma o tym nie wieksze pojecie niz ja. (Moze to nie ma zadnego znaczenia) pomyslala i odczulem wyraznie jej usmiech. (Prawda?) Skinalem glowa na potwierdzenie, przygladajac sie roztanczonej sylwetce Joby'ego, przez ktora przeplywalo cale spektrum swiatla. Woreczek z lekami od Wauno uderzyl mnie lekko po re- ce i wypelnilo mnie nagle poczucie pustki - straty, moze zalu - jak gdyby Miya mi sklamala. (Co? O co chodzi?) Niepewnym ruchem dotknela woreczka. Pokazalem jej twarz Wauno. (Co sie stalo?) Pozwolilem naplynac wspomnieniom, dalem jej zobaczyc cala reszte: ze wspomnienie tego, co zrobila mi Naoh wraz z reszta satoh, to byly tylko resztki rozbitego okretu na morzu krwi... Miya jeknela glosno, zakryla usta dlonmi. Przerwalem kontakt, odcinajac ja od wlasnych mysli, zanim zatonie w nich glebiej - nie moglem zniesc jej cierpienia ani swiadomosci, ze to ja je spowodowalem. Wpatrywala sie we mnie rozszerzonymi z przerazenia oczami. Po jej twarzy przebiegaly kolejne fale tecz. Kiedy zaczela sie odwracac, otoczylem ja ramionami i przycisnalem do serca. Oparlem twarz o jej glowe, zebym nie musial ogladac twarzy - zebym nie musial kalac piekna tej komnaty wlasnymi myslami. 24 Tej nocy, kiedy Joby juz zasnal, Miya poprowadzila mnie w milczeniu przez kolejne poziomy klasztoru do miejsca, gdzie w scianie otwieraly sie drewniane wrota. Za nimi wzdluz sciany klifu ciagnela sie jak srebrna nic sciezka, wijaca sie w dol az do punktu, w ktorym rzeke przecinal most. Tutaj jednak po drugiej stronie nie bylo ludzkiego miasta. Nie istnialo nic z wyjatkiem ciemnosci i ciszy.Tylko nad naszymi glowami wszedzie polyskiwaly gwiazdy jak iskry wyrzucone w niebo z niewyobrazalnego slonecznego paleniska, uchwycone w mglista siec naszych oddechow jak w gwiezdny oblok. Byly jak tysiace wybuchajacych razem neuronow - jak ilustracja do tego, co ludzie czuja, kiedy sie kochaja. Postepowalem dwa kroki za Miya, ktora pokazywala droge. Nie wiedzialem, czy dotyka mnie myslami, czy czuje ten obraz, ktory rozgrzewa mnie w chlodzie nocy. Jej mysli od popoludnia byly dla mnie niemal zupelnie nieprzejrzyste. Nie wiem, czy chciala przez to dac mi wiecej prywatnosci, czy sama chciala sie przede mna schowac. Nie mialem pojecia, jak o to spytac. Szedlem wiec za nia waska sciezka wsrod mroku, z niezgrabna ostroznoscia, ktora w blasku dnia kontrastowalaby ostro z jej niewymuszonym wdziekiem. W koncu dotarlismy do mostu. U wejscia na most po obu stronach sciezki staly grube slupy. Przejscia bronil lancuch. Z kazdego z cienkich ogniw zwisala klodka. Sam lancuch, nawet przy tak slabym oswietleniu, spra- wial wrazenie mocno skorodowanego, jakby zagradzal droge niezliczonym juz rzeszom pielgrzymow od poczatku hydranskiego czasu. A przeciez moglem z latwoscia go przekroczyc. Taki lancuch nie zagrodzilby drogi nawet ludziom, ze nie wspomne o Hydranach. I dlaczego jest na nim tak wiele klodek - starych i nowych - ktore niczego nie strzega? Miya wedrowala teraz z wolna wzdluz calego lancucha, dotykajac kazdej z klodek niemal z czcia. -Co to wszystko oznacza? - zapytalem polglosem, nie chcac przerywac ciszy glosnym pytaniem i bojac sie jednoczesnie, co bedzie, jesli nie zdolam uformowac tych slow w myslach. Podniosla na mnie wzrok. Wydawalo mi sie, ze przy swietle ksiezyca w kacikach jej oczu polyskuja lzy. -Zostawili je tutaj zakochani - wyjasnila. - Ci, ktorzy odnalezli swoich nasheirtah... To taka przysiega, ze zostana namaste na cale zycie. Zdlawil mnie nagly, nie wiadomo skad plynacy bol. Ucieklem wzrokiem w ciemnosc, ktora, jak zawsze, tylko czyhala, zeby sie nade mna zamknac. (Bian) uslyszalem w srodku lagodny glos Mii. (To nieprawda.) -Co? - szepnalem. (Twoja matka nie byla prostytutka... Twoj ojciec nie byl gwalcicielem. Gdyby sie wzajemnie nie kochali, tobys sie nie urodzil.) Popatrzylem w jej strone. (Skad...?) Skad ona... (Skad wiesz? To moglo byc...) (To nie mogloby sie zdarzyc.) -Jestes pewna? - zapytalem ochryplym glosem, bo nagle opuscily mnie wszystkie mysli. Potwierdzila skinieniem glowy. -No to dlaczego? Dlaczego zostawil jaw Starym Miescie? - Rece zacisnely mi sie w piesci. - Dlaczego zostawil mnie? (Moze to ona tak zdecydowala.) Miya delikatnie dotknela mojego ramienia. (Moze nic o tobie nie wiedzial, moze nic mu nie powiedziala. Nalezeli do innych swiatow. A kiedy swiaty sie ze soba zderzaja, wiele moze sie rozleciec...) Pochylila glowe. (Nawet milosc... nawet milosc nie jest w stanie tego przezwyciezyc.) Przypomnialem sobie tamta klodke, ktora widzialem na wotywnym stosie wewnatrz jaskini modlow. Przypomnialem sobie pelna bolu twarz Mii, kiedy ja podniosla i powiedziala, ze nalezala niegdys do Naoh. Przypomnialem sobie Navu, przeklinajacego nas cpuna z meliny na tylach uliczki... Staralem sie pamietac Naoh bez przypominania sobie o tym, co mi zrobila, ale nie dalem rady. Wzialem Miye za reke, jeszcze zimniejsza od mojej. Zlaczone dlonie to jedyna obietnica, jaka moglem tu zlozyc, jedyny talizman naszej wspolnej milosci, ktory w tych okolicznosciach musial nam wystarczyc. Przysunela sie blizej. Poczulem, ze cieplo naszych cial laczy sie i wzmacnia, ogrzewajac nas oboje. Trzymajac za reke, Miya poprowadzila mnie w dalsza droge. Przestapila lancuch i poczekala, az zrobie to samo. Rozmyslala o pokorze i o tym, ze wszyscy jestesmy smiertelni. Myslala takze o tym, jak wielki wplyw na nasze mysli i dusze ma to, co sie dzieje z naszym cialem. Nie wiem, z czego zrobiono ten most, ale nie ugial sie ani nawet nie zatrzeszczal pod naszym polaczonym ciezarem. Miekka, elastyczna powierzchnia wytlumila odglos krokow, tak ze zanikl zupelnie w szumie wiatru. Kiedy znalezlismy sie na samym srodku, Miya usiadla i przelozywszy nogi przez otwory w barierce, zwiesila je nad przepascia. Usadowilem sie przy niej, powolutku opusciwszy na chodnik zesztywniale z wysilku czlonki. Spuscilem wzrok w dol, w otchlan, potem podnioslem na zawrotne wysokosci nieba, tak jak robila to Miya. Siedzac u jej boku, czulem sie dziwnie bezpieczny, tak ze spokoju tego nie mogla zaklocic nawet ta ogromna przestrzen nad i pod nami. Do polowy ukryta tarcza ksiezyca nieznacznie tylko przycmiewala swiatlo gwiazd, mimo ze swiecil na tyle silnie, ze widac bylo nawet delikatne widma kolorow na naszych ubraniach. Czulem, ze mysli Mii w tej chwili gdzies z niej wyplywaja - przeplywaja do mnie i do otaczajacej mnie przestrzeni - obejmujac ten caly nocny swiat jak modlitwa. Ja sam nie moglem sie modlic. Moje mysli to daremne sny mebtaku. Ale przypomnialem sobie teraz inne niebo i wszystkie razy, kiedy spogladalem w zadziwieniu na te same gwiazdy, tylko w innych konfiguracjach... Mialem nadzieje, ze choc czesc z tego powedrowala z modlitwami Mii w nieskonczonosc. Siedzielismy tak razem przez dlugi czas, zawieszeni miedzy swiatami; tulilismy sie do siebie, a cieplo naszych cial trzymalo na dystans chlody nocy i niepewna przyszlosc. Staralem sie nie pamietac, ze kiedys siedzialem w podobny sposob z Kissindra Perrymeade, ogrzewajac ja wlasnym cialem w chlodzie przedswitu, kiedy czekalismy na pierwszy promyk dnia. Pozostalo mi wylacznie tu i teraz, i musi mi wystarczyc za wszystek inny czas w calym swiecie. Przyciagnalem Miye do siebie i pocalowalem, a w tym kontakcie znow wymienilismy cieplo, pragnienie i nasze dwie dusze. W koncu poczulem, ze jej mysli otaczaja mnie cieplymi skrzydlami, a ona teleportowala nas z powrotem do wnetrza klasztoru, prosto w nasze przytulne, choc prowizoryczne loze. Wpelzlismy pod sterte kocow, gdzie moglismy sciagnac sobie nawzajem kolejne warstwy ubrania i zrobic ten ostatni krok, ktorego tak pragnely nasze drzace, obsypane gesia skorka ciala. Kochalismy sie - niecierpliwie, bo juz nie moglismy dluzej czekac, delikatnie, bo tylko tak moglo sobie poradzic moje ledwie zdrowiejace cialo, w ciszy, zeby nie obudzic Joby'ego - i do konca, zeby nie pozostal w nas juz ani skrawek niecierpliwego pragnienia, tylko to bezmyslne poczucie wewnetrznego spokoju, ktore odsunie nadejscie jutra, przynajmniej do poranka... Obudzilem sie o swicie, majac nad soba wciaz to samo nieskazitelne niebo, a wokol siebie wciaz te sama bezczasowa obecnosc dawno umarlej przeszlosci. Powiedzialem sobie, ze nasza przeszlosc, nasza przyszlosc - nawet mysli o niej - sa tu zupelnie bez znaczenia, w miejscu, gdzie nadal moze zdarzyc sie to, co niemozliwe. Joby juz nie spal. Slyszalem, jak za filigranowa kratownica sciany prowadzi jednostronna konwersacje z taku, pikujacymi ze swoich gniazd do kawalkow chleba i owocow, ktore im oferowal. Czulem, ze ich mysli muskaja umysl jego i moj mieciutko jak futerko i przyszlo mi do glowy, ze byc moze ta rozmowa nie jest tak jednostronna, jak mi sie wydawalo. Przy mnie lezala Miya, nadal pograzona we snie. Polozylem sie z powrotem i zaczalem sie jej przygladac, zdawszy sobie sprawe, ze dotad nie widzielismy nawzajem swoich cial w swietle dnia. Podazylem wzrokiem wzdluz lagodnej krzywizny jej plecow od krawedzi koca az do samego karku. U podstawy szyi zobaczylem kolorowy wzor, do polowy ukryty pod splatanym zlotem jej wlosow - tatuaz, cos w rodzaju mandali, kolko zlozone ze skomplikowanych geometrycznych wzorow i powiazane wzajemnie krzyzujacymi sie liniami. Miya poruszyla sie, przetoczyla na plecy i popatrzyla na mnie sennym wzrokiem. (Co tam?) zapytala, usmiechajac sie w myslach. -Ten tatuaz. Nigdy przedtem go nie widzialem. - Zaczalem drzec z zimna, wiec zabralem sie do wciagania koszuli. Byla cala sztywna od zeschlej krwi; ukrylem grymas bolu, kiedy zetknela sie z gojaca sie skora. Usmiech ukazal sie teraz takze na jej twarzy. Siegnela dlonia do karku i dotknela wzoru. -To znak Drogi... Ukryty, a jednak zawsze przy tobie. Laczy cialo z umyslem i czyni z ciebie jednosc. Kiedys robiono je zaraz przy urodzeniu, zeby przez cale zycie rosly razem z dzieckiem. Niektorzy z nas wciaz jeszcze je nosza... - Zerknela na bok i siegnela po ubranie, bo takze zaczynala juz drzec. -Widzialem cos takiego w Sali Wspolnoty. Bylo ukryte. -Naprawde? - Odwrocila sie, zeby na mnie spojrzec. Znow zobaczylem na jej twarzy usmiech, tym razem szerszy. (Oczywiscie) dodala w myslach. Oparla glowe o moje ramie. -Co masz na mysli? -To bylo... linpoche. - Wzruszyla ramionami, jakby to slowo nie mialo ludzkiego odpowiednika. - Nie kazdy je wyczuwa. Niektorym przez cale zycie nie udaje sie zobaczyc ani jednego. Potrzasnalem glowa w zadziwieniu. Przypomnialem sobie spojrzenie, jakim obrzucil mnie owego dnia Hanjen, kiedy wszedl na dziedziniec i zobaczyl, ze tam stoje. Ucalowalem jej rozchylone usta, a ona przeciagnela dlonia wzdluz mego boku - po tunice, po skorze - i nie wzdrygnela sie, czujac pod palcami stare blizny i gojace sie swieze. Akceptowala kazda czastke mnie. Ale kiedy jej dlon dotarta do biodra, zatrzymala sie. -Co to jest? - mruknela, dotykajac tatuazu, ktory pial mi sie po udzie. - Czulam to wczoraj w nocy. -Czulas to?! Potwierdzila skinieniem glowy i znow wzruszyla ramionami, jakby nie bardzo potrafila znalezc odpowiedniejsze slowo. Zobaczylem w myslach obraz obloku energii, na ktora bylem zupelnie slepy. Odsunalem przykrycie i wykrecilem sie, zeby mogla zobaczyc cala reszte - tego jaszczurosmoka z kolnierzem holograficznych plomieni. -To moj tatuaz, ale on nic nie znaczy. (Draco...?!) Uslyszalem, jak wstrzymuje oddech. - Dlaczego nosisz na sobie logo Draco? Przewrocilem sie z powrotem na plecy, skrzywilem sie lekko. -Nie nosze - odparlem. - To znaczy: nic o tym nie wiem. - Spuscilem wzrok. - Nawet nie pamietam, jak go zrobili. Wtedy ciagle bylem na prochach. Podniosla na mnie lekko nachmurzony wzrok. -To nic takiego - powtorzylem. - To nic nie znaczy. - Zakrylem obrazek kocem i siegnalem po spodnie. W milczeniu dokonczylismy sie ubierac. Ale kiedy podniosla sie, zeby poszukac Joby'ego, chwycilem ja za reke i przyciagnalem z powrotem do siebie. -Co naprawde wydarzylo sie miedzy Naoh i Navu? Co... co ja tak skrzywilo? Pokaz mi, Miyo... Mam prawo wiedziec. Usiadla po turecku na kocach, odsunela z twarzy poplatane wlosy, gladzac je przy tym rekoma, jakby chciala tym gestem uspokoic skolatane mysli. -Naoh... - idac za moim przykladem zaczela na glos, jakby te wspomnienia byly zbyt grozne, by mozna je bylo dzielic ze soba bezposrednio. - Po smierci rodzicow Naoh stala sie zgorzkniala i rozwydrzona... - wziela gleboki oddech - zwlaszcza kiedy dowiedzialysmy sie, ze jestesmy bezplodne. Hanjen probowal jej pomoc, ale nie potrafil do niej dotrzec, byla za silna. Winila rodzicow za ich wlasna smierc. Winila Wspolnote za jej bezradnosc wobec ludzi... - urwala i zrobila jeszcze jeden drzacy wdech. - Zostala dealerem Borosage'a. Sama nigdy nie zazywala narkotykow, ale je rozprowadzala... - Potrzasnela glowa i niespokojnym gestem przeczesala wlosy palcami. -Ale potem spotkala swego nasheirtah... Byl aktywista, satoh, jak nasi rodzice. Kiedy sie odnalezli, Naoh przestala rozprowadzac narkotyki dla ludzi. Navu zwrocil jej dume z naszego dziedzictwa i wiare w to wszystko, za co zgineli rodzice. Ale kiedy probowala zerwac z handlem narkotykami, Borosage kazal ich oboje aresztowac. W koncu wypuscil Naoh, ale zatrzymal Navu. Powiedzial jej, ze ma dalej sprzedawac narkotyki, bo inaczej juz nigdy go nie zobaczy. Trzymal Navu w wiezieniu przez rok. Kiedy w koncu go wypuscili, byl juz uzalezniony... Przycisnalem dlonie do oczu, widzac przed soba bol jak fan-tazmatyczne kolory. -Naoh sprzedawala wiec dalej narkotyki, zeby moc je zdobyc dla Navu. - Kiedy podnioslem glowe, wzrok Mii bladzil po nieskazitelnym blekicie scian. - Ale... ale to juz nie byl ten sam czlowiek. Zlamali go. Wtedy wlasnie Naoh tak bardzo sie zmienila. Przestala handlowac narkotykami i probowala wyleczyc Navu z nalogu. Sam widziales, jak jej sie to udalo. - Slowa brzmialy pusto, zupelnie wyprane z emocji. - W koncu obrocila swoj gniew we wlasciwym kierunku, przeciw ludziom. Przylaczyla sie do mnie, kiedy studiowalam u oyasin. A potem... - Znow zawiesila glos. - Potem Naoh miala wizje. Uwierzyla, ze moze nas ocalic, ze te wszystkie cierpienia mialy tylko ja zahartowac... -O Boze - szepnalem i przez dluzsza chwile zadne z nas sie nie odzywalo. Z sasiedniego pomieszczenia dobiegaly nas echa smiechu Joby'ego i pokrzykiwan taku. W koncu zagadnalem ja: -Miya? - Podniosla glowe. - Dlaczego ty nie nienawidzisz ludzi? Przez dluga chwile przypatrywala mi sie z glowa przekrzywiona na bok. (A ty?) odparla w koncu. Minelo jeszcze kilka dni. Joby spacerowal, smial sie i spiewal do taku, ktore lataly za nim wszedzie jak migrujace stada ozywionych zabawek. Jego mowa, mysli z dnia na dzien stawaly sie coraz wyrazniejsze i bardziej zlozone. Juz sam usmiech wystarczylby, zeby przyslonic cien smierci, zawieszony nad naszym zyciem. Co rano budzilem sie i ku swojemu zaskoczeniu stwierdzalem, ze udalo nam sie przezyc kolejny dzien. Kiedy lezalem przy Mii i Jobym, dzielac z nimi cieplo, wiedzialem, ze nigdy nie bede mial okazji lepiej doswiadczyc zycia rodzinnego. Wiedzialem tez, ze juz niczego wiecej od zycia nie pragne - z wyjatkiem tego, by nie odnalazlo nas Tau. Jednak przez caly czas towarzyszyla mi swiadomosc, ze Korporacja Bezpieczenstwa Tau na pewno szuka nas z orbity, nastawiwszy programy satelitow na takie anomalie jak na przyklad trzy zrodla ciepla w opuszczonym klasztorze albo mieszanka hydranskiego i ludzkiego kodu genetycznego. Predzej czy pozniej nas znajda. Miya takze miala te swiadomosc - wiedziala, ze kazda wyrwana losowi chwila to kolejne zwyciestwo, nasze i zaginionego chlopczyka, ktory byc moze juz nigdy w zyciu nie uzyska wiecej ani jednego dnia wolnosci, kiedy nasz czas tutaj dobiegnie konca. Co kilka dni Miya wyprawiala sie do Swirowa, zeby przyniesc stamtad zywnosc oraz inne potrzebne rzeczy i zeby zdobyc jakies wiesci. Dzien po dniu nie znajdowala zadnego znaku, ktory swiadczylby o tym, ze nasz przekaz dotarl do Isplanasky'ego albo ze w ogole opuscil orbite planety. Naoh wraz z reszta satoh pozostawala w ukryciu, a Miya nie smiala przebywac w miescie na tyle dlugo, by moc dowiedziec sie, gdzie sa. Tau rozszerzalo wciaz swoje sankcje wobec Hydran, kiedy ci nie spelniali zadan. Nawet Tau nie moglo pozwolic sobie na to, zeby jedna odwetowa akcja zetrzec Swirowo z mapy, ale mogli za to powoli puszczac krew Wspolnocie, tak zeby w koncu wykrwawila sie na smierc. Nie moglismy nic zrobic, zeby powstrzymac ten proces ani cokolwiek zmienic, nawet gdybysmy sie poddali. Naoh juz by tego dopilnowala. Pozostawila nam jedynie te klepsydre pelna dni i mozliwosc ich przezycia, zanim wyczerpie sie zapas. Miya i ja jedlismy, spalismy i wloczylismy sie po labiryncie klasztoru, a pod nogami skakal nam Joby, za ktorym znow wloki sie latajacy cyrk taku. Miya uczyla mnie wszystkiego, co sama wiedziala o przeszlosci naszego ludu - w przerwach miedzy zabawami, ktore wymyslalismy dla Joby'ego, zeby wspomoc jego wciaz wzrastajaca sprawnosc. Czasem w srodku zabawy Miya obrzucala mnie dziwnym spojrzeniem, z ktorego moglem wywnioskowac, ze w kwestii dzieciecych zabaw jestem jeszcze bardziej zielony niz Joby. Kiedy zaczelismy sie dusic w zamknieciu klasztornych scian, Miya zabierala nas na teleportacyjne pielgrzymki do wnetrza Ojczyzny. Wydawalo mi sie, ze skoro obloczne wieloryby porzucily rafy i zabraly ze soba deszcz, to nic juz tutaj nie istnieje. Ale wszedzie odnajdywalismy zapomniane szkielety przeszlosci. Zabrala nas az do osmiu roznych miejsc, w ktorych skruszone zebem czasu pozostalosci hydranskiej cywilizacji lezaly porzucone na pastwe wiatru. Niektore rzeczy, jakie tam znajdowalismy, stanowily tajemnice dla naszych oczu i mysli - ich przeznaczenia nie znala nawet Miya. Samotne, wielokondygnacyjne wieze, ktore wznosily sie jak modly - krok po kroku w strone nieba. Z tuzin przypominajacych ule kioskow z jakiegos nieznanego materialu, kazdy na metr wysoki, ustawione w klin w samym sercu pustki. Gdzieniegdzie znajdowalismy pozostalosci zrozumiale nawet dla ludzi - resztki miast, domow i najpewniej centrow badawczo-produkcyjnych, opartych na technologii zapomnianej od tak dawna jak same te budowle. Teraz to juz tylko ruiny, pelne ech lupiny, wypelnione polamanymi przedmiotami. Czasem, kiedy Miya i Joby spali, przesiadywalem samotnie w zakurzonych komnatach klasztoru, przebierajac wsrod lupow, jakie z tych miejsc zabieralismy. Marzylem, zeby zabrac je do ekipy, zbadac w jakims solidnie wyposazonym laboratorium Tau... Potem jednak przypominalem sobie, dlaczego to sie stalo niemozliwe. Juz nigdy wiecej nie zobacze zadnego z czlonkow ekipy, nigdy nie zobacze tez Hanjena, jedynego znanego mi Hydranina, ktory potrafilby mi cos powiedziec o tym, jak funkcjonowala technika Wspolnoty. Ale ze wszystkiego najbardziej przesladowal mnie pewien pomysl. Naszedl mnie, kiedy stalem w ruinach budynku w samym centrum umarlego miasta. Moze to byla taka siedziba wladz jak ta Sala Wspolnoty w Swirowie. Ale rownie dobrze moglo to byc cos znacznie bardziej frywolnego albo dziwaczniejszego. Teraz pozostal tylko szkielet, pusta klatka skonstruowana z Bog jeden wie czego. Skomplikowane organiczne ksztalty piely sie w gore, jakby rzucajac wyzwanie grawitacji, siegajac samego nieba - domu an lirr - palczastymi wiezami, lsniacymi na czubkach czyms, co swiecilo w sloncu jak zloto. Wnetrze budynku zionelo pustka i trudno bylo sie domyslic, jak moglo wygladac niegdys. Wzory ze swiatla i cienia, padajace ze slepych okien, rozswietlaly wzorzysta podloge, nadajac jej dodatkowy wymiar. Kregi otaczaly luki, romby wpisywaly sie w owale - nad naszymi glowami rozpinaly sie na trzy pietra w gore delikatne pajeczyny subtelnego maswerku. Z kazdej strony mielismy przed soba zachwycajacy widok nieba, jakby ci, co tu wchodzili, mieli czesto spogladac w gore, a potem dlugo to pamietac. Wszedzie dookola niebo bylo tak samo idealnie czyste i modre jak sciany naszego klasztoru. Nie widac bylo nawet najmniejszej chmurki. Kiedy an lirr opuscily te kraine, zabraly ze soba krew z zyl tej ziemi zupelnie tak samo, jak ich odejscie wyssalo ducha z zamieszkujacych ja ludzi. Kiedy tak stalem wpatrzony w blekitna nieskonczonosc i ukryty za nia wszechswiat, pomyslalem o tych wszystkich Hydranach, ktorzy opuscili Ucieczke i an lirr dla gwiazd, rozciagajac na cale lata swietlne cienka warstewke Wspolnoty i Daru. Zaczalem sie zastanawiac, czy moze istniec zwiazek miedzy utrata kontaktu z an lirr- utrata czegos tak niezmiernie istotnego dla ich du-chowej tozsamosci - a upadkiem miedzygwiezdnej cywilizacji. (Miya...) zawolalem, a ona odwrocila sie, zeby na mnie popatrzec przez cala szerokosc rozjarzonej podlogi. (A gdyby tak an lirr wrocily do Ojczyzny?) Patrzyla na mnie w milczeniu przez dlugi czas; czulem, jak wciaz od nowa roztrzasa w myslach moje pytanie i nie znajduje na nie odpowiedzi. W koncu potrzasnela tylko glowa i przywolala w mysli Joby'ego. -Czas wracac - rzucila tylko, zanim zabrala nas z powrotem. Kochalismy sie, kiedy tylko sie dalo, badajac sie nawzajem wewnatrz i na zewnatrz. Wiedzialem, ze teraz nie powinno byc miedzy nami sekretow, a przeciez jakas czastka mnie wciaz miala sie na bacznosci, chroniac Miye przed moja przeszloscia - tymi mrocznymi potrzebami i jeszcze mroczniejszymi lekami, przed zatrutymi wspomnieniami, ukrytymi jak zabojcze anomalie w oblocznych rafach naszych zjednoczen. Bo czasem w samym srodku milosnej goraczki zdarzalo jej sie krzyknac glosno, nie z rozkoszy, ale z bolu - mojego bolu, kiedy rozplomieniony przeslizgiwalem sie mimo woli przez niestrzezona granice prosto w krolestwo nocy, a tam perwersja bezimiennego obcego wbijala sie w jej bezbronne serce jak szrapnel. Kiedy mijaly kolejne noce - kiedy zblizal sie ich nieuchronny koniec, a my przyblizalismy sie do siebie - zaczalem budzic sie z bezpiecznych marzen naszych wspolnych snow oblany krwawym potem koszmaru, pewien, ze znajduje sie w zupelnie innym miejscu i czasie. Budzilem sie w jej ramionach i przekonywalem sie, ze pociesza mnie jak male dziecko, widzialem w jej oczach, ze nic nie pojmuje, kiedy bez slowa wyjasnienia osuwalem sie z powrotem w sen. W koncu jednej nocy ocknalem sie - siedzialem wyprostowany w mdlym swietle ksiezyca - i zorientowalem sie, ze obudzila mnie Miya. Lezala obok, jej cialem wstrzasaly bezglosne lkania, a zwarte w smiertelnym uscisku dlonie przyciskaly koc do ust, zeby stlumic wszelki odglos placzu. (Miya...?) Ledwie czulem jej mysli, jakby je takze starala sie stlumic. Ale odnalazlem w koncu obrazy Joby'ego, swoj i jej, znieksztalcone cierpieniem... Wszyscy bylismy martwi - albo gorzej, wszyscy zywi, ale samotni, w rekach ludzi... Przyciagnalem ja, bo wreszcie zrozumialem, ze kiedy tak usilnie staralem sie uchronic ja przed moim wiezieniem strachu, ona siedziala zamknieta w celi obok. Musialem uzyc wszystkich sil, zeby przekrecic klucz - czekajacy od zawsze - w zamku ostatnich drzwi. Otwarlem sie przed nia caly. W przestrzen miedzy nami wystrzelil luk niekontrolowanych emocji i tak dopelnil zjednoczenia - miloscia, smiercia, strata -jakby zadne z tych uczuc nigdy nie zaistnialo w niej oddzielnie, nawet w snach. Sprzezenie zwrotne wdarlo mi sie w niestrzezone mysli jak fala uderzeniowa, rozbijajac w kawalki mnie, ja, wszystko, co nie bylo ta nierozerwalna wiezia miedzy nami, a ostatnia swiadoma mysl, jaka przemknela mi przez glowe, mowila, ze zadne z nas juz nigdy nie odzyska zdrowych zmyslow... Nagle dotarl do mnie jakis dzwiek - placz dziecka. Dookola niego uformowalo sie pojedyncze rozumne uczucie - wyszlo od Mii. Poczulem, jak reaguje, jak opanowuje z powrotem rozlana rzeke wlasnych mysli, zeby odpowiedziec na krzyk Joby'ego. Ledwie udalo mi sie skoncentrowac na tyle wlasne mysli, zeby uchwycic oddalajaca sie line ratunkowa. Wznieslismy sie razem przez upiory pamieci, zeby odzyskac wlasne dusze i wole i wyplynac w koncu na powierzchnie normalnosci. Upadlem twarza na skotlowane poslanie, kiedy wreszcie odzyskalem wladze nad wszystkimi piecioma zmyslami; Miya zdazyla sie jeszcze odtoczyc w strone Joby'ego. Malec lezal obok niej zwiniety niczym plod i wydawal z siebie wysoki, jekliwy dzwiek, ktory uslyszalem u niego za pierwszym razem, tylko ze teraz towarzyszyl mu nieobecny dotad, przenikliwy bol. Miya przytulila go mocno, a jednoczesnie juz laczyla sie z jego myslami, jakby podawala zyciodajny tlen wszystkim osrodkom kontroli w mozgu. Patrzylem, jak uspokaja Joby'ego, przeorientowuje, jak sprowadza go z powrotem do swiata, zupelnie tak samo jak jego krzyk sprowadzil nas. Bez niego, bez tej laczacej ich dwoje wiezi, pewnie zostalibysmy oboje spleceni w tym psychotycznym klin, dopoki nasze ciala nie umarlyby z glodu. Otarlem usta roztrzesiona dlonia. W koncu Joby uspokoil sie na tyle, ze mogla ulozyc go do snu obok siebie. Nakryla go kocami, okryla mu twarz mnostwem przepraszajacych pocalunkow, a on, usmiechniety, odplynal w sen. Miya w milczeniu plakala. Nie odwrocila sie, zeby na mnie popatrzec. Siedzialem w ledwie rozproszonym ksiezycowym swiatlem mroku i patrzylem na nia, przygladalem sie Joby'emu, a serce stopniowo we mnie zamieralo. Trzymalem mysli kurczowo zacisniete, balem sie dotknac ktoregos z nich - balem sie przeszlosci, przyszlosci, balem sie zadac im jeszcze wiecej bolu. Balem sie... Wtedy w koncu na mnie spojrzala i, mimo ze nadal plakala, w spojrzeniu nie dostrzeglem sladu strachu, a dlon, ktora do mnie wyciagnela, byla niewzruszona jak wiara. W odpowiedzi skulilem sie mimowolnie. Potrzasnalem glowa, nie smiac spojrzec jej w oczy, kiedy wkladalem ubranie. Wstalem z lozka i wyszedlem. Sunalem przez pozbawione swiatla korytarze klasztoru, wiedziony pragnieniem, by zagubic sie gdzies wsrod tych przejsc, wpasc w jakis inny wymiar i po prostu zniknac. Cos nagle przyciagnelo mi wzrok, kiedy przechodzilem przez komnate, przez ktora przeszedlem juz dotad dziesiatki razy, nigdy nie zauwazajac niczego nowego. Ale tym razem ksiezycowy blask wywolal na scianie nieoczekiwany relief, ukazujac w na pozor zupelnie gladkiej scianie przejscie, ktorego przedtem nie widzialem. Zmienilem kierunek i przeslizgujac sie miedzy filarami, ruszylem w strone ukrytego wejscia. Za nim znajdowal sie korytarz mierzacy chyba niecale piec metrow. Na jego koncu znalazlem platforme modlitewna, taka jak te, ktore widywalem w Swirowie, tylko ze ta otwierala sie wprost na niebo i objeta byla polem energetycznym, broniacym klasztoru przed zla pogoda. A poza tym byla ukryta, szczegolna... Byla linpoche. Stanalem na platformie i zapatrzylem sie w noc. Nade mna byly gwiazdy, czern nocy i tarcza ksiezyca z laserunkiem nieuchwytnych ksztaltow. Obrazy, jakie widzialem przed soba, zdawaly sie zmieniac z minuty na minute, az w koncu zaczal sie odmieniac i moj nastroj. Oparlem sie o krawedz niskiego murku, ktory okalal platforme, i poszukalem w kieszeniach ustnej harfy, ktora jakims cudem do tej pory nie wypadla. Przylozylem ja do warg i dmuchnalem, zeby uslyszec przydymione, jekliwe dzwieki, ktorych od tak dawna juz nie sluchalem. Ale zawsze wychodzily mi jedne i te same i zawsze tych samych brakowalo, tak ze kazda piosenka, ktora probowalem zagrac, byla jakby niekompletna. Opuscilem instrument, rozczarowany, jakbym w tej czesci mozgu, ktora odpowiada za nastroje i muzyke, spodziewal sie, ze i moje proby zagrania melodii jakos sie odmienia. (Musisz sie stac jej czescia.) Glos Mii wypelnil mi mysli, podczas gdy ona sama ukazala sie obok mnie na platformie. Czulem, ze juz zbiera sie, by dodac cos jeszcze, i rozmysla sie nagle, bo uswiadamia sobie, gdzie jestesmy. (Linpoche...) Popatrzyla na mnie, a noc odbila sie w jej oczach. Zobaczylem, ze drza jej usta. Nastepnie przeniosla spojrzenie na tarcze ksiezyca i przez dluga chwile jej uczucia byly przede mna zamkniete. W koncu bardzo ostroznie pomyslala: (Zeby zagrac muzyke, z kazdym instrumentem trzeba byc namaste.) Potrzasnalem glowa, patrzac na swoja harfe. (Ale tu nie ma wszystkiego, czego potrzebuje, zeby zagrac melodie.) Pokazalem jej instrument, pilnujac bardzo, by wszystkie moje mysli lezaly zupelnie przejrzyste na zamglonej powierzchni umyslu. (W takim razie musisz to sam zalatwic.) Cos pojawilo sie nagle w jej dloni: jeden z fletow, jakimi witalo sie an lirr. Zagrala mi pelna game. W plynnej progresji dzwiekow slychac bylo wyrazne przerwy, jednak kiedy zaczela grac, nie brakowalo ani jednego. (Jak to robisz?) zdumialem sie. (Czy to twoj Dar?) Potrzasnela glowa w niemym przeczeniu. Zagrala swoja melodie jeszcze raz - tylko znacznie wolniej, zebym mogl widziec, ze tylko czesciowo zatyka palcami dziurki, i uslyszec, jak moduluje oddech, zeby zmienic wysokosc tonu, i w ten sposob wydobywa z instrumentu wszystko, czego jej potrzeba. Podnioslem ustna harfe do warg i dmuchnalem. Otoczylem ja zwinietymi dlonmi i zaczalem zmieniac dzwieki, przesuwajac odpowiednio palcami, az wreszcie uslyszalem te wszystkie tony, jakich nie udalo mi sie wydobyc nigdy przedtem. Opuscilem instrument, bo gardlo mialem tak scisniete, ze nie moglem dalej grac. Przygladalem sie usrebrzonej ksiezycowym blaskiem metalowej powierzchni. W koncu schowalem harfe z powrotem do kieszeni kurtki i podnioslem wzrok, bo cos niczym magnetyt przyciagalo moje mysli, moje oczy. (Miya...) Pocalowala mnie, wpijajac mi sie palcami w kark, przyciskajac sie tak zarliwie, jakby chciala i mogla sie we mnie rozpuscic i uczynic z nas takze jednosc fizyczna - podwoic nasze sily, tak zeby juz nic nigdy nie moglo nas zranic albo tez wejsc pomiedzy nas. Ale mimo ze dlugo sie potem calowalismy, pod mnostwem gwiazd na bezkresnym nocnym niebie, poslubiajac sobie nawzajem serca i umysly, wiedzialem, ze nie ma dla nas modlitwy. Bo wiedzialem przeciez, jak dziala ten wszechswiat - stad nikt nie wychodzi zywy. 25 Nastepnego ranka Miya znow wyruszyla do Swirowa. Przytulila malego, chwiejacego sie na nozkach Joby'ego i ucalowala delikatnie w czolo, zanim pocalowala mnie w usta, dlugo i mocno. Zalowalem wtedy, ze jestem tylko mieszancem z na pol hydranskim wygladem i polowa hydranskiej psycho... Zalowalem, ze nie moge pojsc zamiast niej, nie dlatego ze zrobilbym to lepiej, ale tylko po to, zebym to ja nie musial zostawac i czekac w niepewnosci... Zniknela z ostatnim polusmiechem zalu, a ja pozostalem z Jobym na rekach. Poczulem, ze male cialko sztywnieje w niepewnosci, kiedy nagle przestal ja widziec i odczuwac.-Gdzie mama? - zapytal jak zawsze, kiedy zwracal sie do mnie, w standardzie. -Poszla po cos do jedzenia - odparlem. - Wroci. -Niedlugo? -Tak, niedlugo - mruknalem, niosac go opartego na bio-drze w strone okna. Wygladalismy razem na wschodzace za rafami slonce. -Popatrz na to. - Staralem sie czyms zajac jego mysli. - Jesz-cze jeden dzien. - Z gory sfrunal jakis taku i wyladowal mi na glowie. - Ej! - krzyknalem, ale nie zareagowal. Joby zachichotal z raczkami przycisnietymi do ust. Sam w koncu parsknalem smiechem, zdumiony tym, ze nawet teraz, kiedy patrze prosto w swiatlo uniwersalnego porzadku, kiedy nad glowami wisi nam na cienkiej nitce smierc i chaos, zy- cie nadal potrafi byc tak absurdalne, ze nie mozna zrobic nic innego, jak tylko sie rozesmiac. -Jestes moim tatusiom? - zapytal Joby. Twarzyczka z powrotem spowazniala. -Taa - mruknalem, odwracajac wzrok. -Mam dwoch tatusiow? Przestalem na chwile oddychac. Potem ostroznie pokiwalem glowa. -Zgadza sie - szepnalem. - Szczesciarz z ciebie, chlopcze. -I dwie mamy? Jeszcze raz kiwnalem glowa, bo nie moglem zaufac wlasnemu glosowi. Odkad przekroczylem rzeke, nie pozwolilem sobie ani razu pomyslec o jego prawdziwych rodzicach. Taku wzbil sie w powietrze, przestraszony moim niespodziewanym gestem. -Czy oni mnie kochaja? Przelknalem ciezko sline. -No jasne... Wszyscy cie kochamy. (To dlaczego ich tu nie ma?) Tym razem nie bardzo wiedzialem, o ktora pare rodzicow mu chodzi. -Ja... Oni nie moga - odpowiedzialem na glos, bo bylem teraz jeszcze mniej pewien, czy potrafie zapanowac nad wlasnymi myslami. - Chcieliby tu byc, ale nie moga. -Dlaczego? -Oni... musza pracowac dla Tau. -A ty nie musisz pracowac? Usta zadrzaly mi konwulsyjnie. Juz nie musze. -Teraz ja i Miya pracujemy nad tym, zebys stal sie silny i zdrowy. To dlatego tu jestesmy, w tym leczniczym miejscu. Kiedy ci sie poprawi, wtedy wrocisz do... do swojej drugiej rodziny. - Nagle opanowal mnie zal, ze nie moga tu byc, ze nie moga go zobaczyc w tym stanie. I bez wzgledu na to, czy bedzie zyl, czy umrze, takiego juz pewnie nigdy go nie zobacza. Twarzyczka pojasniala, ale zaraz zmarszczyla sie, jakby wysledzil myslami moj brak pewnosci. -Slowo - dodalem, tak bardzo pragnac, zeby to byla prawda, ze nawet w to uwierzylem. Kiwnal glowa i rozluznil sie troche. Oparl mi glowe na ramieniu i z zadowoleniem czekal, wraz ze mna obserwujac wznoszace sie nad rafami slonce. Powedrowalem wzrokiem w dol, zeby spojrzec na doline pod nami i rozciagniety nad nia most, tak bardzo rozny od mostu, ktory laczy Swirowo i Riverton. Myslalem o tym, w jak rozny sposob ludzie i Hydranie oceniaja wartosc raf i jak bardzo roznica ta zalezy od odmiennego sposobu ich postrzegania. Dla ludzi rafy byly wylacznie skladowiskiem biochemicznych substancji, ni mniej, ni wiecej tylko suma poszczegolnych jej skladnikow. Fakt, ze ta ostatnia rafa wraz ze swoim uzdrowiskiem pozostala nietknieta, zakrawa niemal na cud. Ten cud jednak mogl zdarzyc sie tylko dzieki krotkowzrocznosci i ksenofobicznym lekom Tau, ktore nie pozwalaly im dowiedziec sie niczego istotnego na temat kultury Hydran. Myslac o cudach, nie moglem nie przypomniec sobie tego, co owo shue uczynilo dla mnie i Joby'ego, jak uwolnilo nas z samotniczych cel naszego zycia. Zastanowilo mnie, ile to juz czasu minelo, odkad Hydranie na Ucieczce czuli sie caloscia, zlaczona i potezniejsza niz suma poszczegolnych jej skladnikow... I znow powrocilo do mnie pytanie, co by sie stalo, gdyby an lirr wrocily do Ojczyzny. Czy deszcz, ktory ze soba przyniosa, moglby przywrocic do zycia te pustynie? Czy ich obecnosc wystarczy, zeby przywro- cic dawna Wspolnote, naprowadzic ja na wlasciwa Droge? Czy moze jest juz za pozno, zeby rozpoczynac marsz w kierunku przyszlosci, na jaka zaslugiwali z racji swej przeszlosci... Joby oslanial oczy przed sloncem, okrazajac je grubiutkimi paluszkami na podobienstwo Waunowej lornetki. Czasem, kiedy sie nudzil, pozwalalem mu przez nia popatrzec i poszukac an lirr. Nigdy nie udawalo nam sie zadnego zobaczyc, ale jemu to chyba nie przeszkadzalo. -Popatrz - odezwal sie nagle i wskazal raczka prosto we wschodzace slonce. -Co takiego? - Zmruzylem oczy, probujac wypatrzyc cos innego niz niebo i rafy. Zrenice juz zdazyly mi sie zwezic; zwykle radzily sobie lepiej od ludzkich oczu z wpuszczaniem i zatrzymywaniem swiatla. -Tam! - Wskazal niecierpliwym gestem, wymachujac racz- ka, dopoki i ja nie wypatrzylem z pol tuzina czarnych kropek, jak sloneczne plamy na tle switu. Kiedy patrzylem, plamki powiekszaly sie z taka szybkoscia, ze natychmiast poczulem rosnacy w srodku guz przerazenia. Leca w te strone, prosto na nas, z nienaturalnie duza predkoscia. To moglo byc tylko jedno: oblatywacze Korporacji Bezpieczenstwa. A bez Mii nie mielismy zadnych szans, zeby przed nimi uciec. -Widzisz, Kocie? - dopytywal sie Joby, kiedy znow zaczelo do mnie docierac, co sie dookola dzieje. - Widzisz? Widzisz? -Taa - mruknalem - widze. - Przytulilem go mocniej, kiedy statki przed nami zaczely nabierac coraz bardziej szczegolowych ksztaltow, nie zwalniajac lotu. Od znakow odblaskowych bolaly mnie oczy, byly chyba jasniejsze niz samo slonce. -Tatus! - zawolal Joby, wymachujac raczkami w naglym zachwycie. Przypomnialem sobie, ze jego ojciec pracowal w Korporacji Bezpieczenstwa, a logo ochrony Tau bylo teraz wyraznie widoczne na nadlatujacych pojazdach. - Czas wracac do domu? - zapytal, patrzac na mnie. - Juz wszystko jest lepiej? Tylko ze wcale nie przylecial po niego ojciec. To rzeznicy Borosage'a. Stalem zupelnie sparalizowany, czekajac, az statek na czele otworzy ogien. Nawet nie poczujemy, wszystko bedzie dzialo sie za szybko - plazmowy wybuch, ktory rozerwie nas i rozsypie nasze atomy w miliard zlocistych pylkow kurzu. -Tak, czas wracac... - szepnalem. - Trzymaj sie mocno. Zamknalem oczy, bo balem sie spojrzec w twarz nadchodzacej smierci, ale zaraz je otwarlem, bo balem sie tez nie patrzec. Ale zaden energetyczny wybuch nie zgasil nieba nade mna. Gapilem sie wiec dalej, wrosniety w miejsce, gdzie stalem, kiedy statki bojowe zawisly przede mna w powietrzu. Otoczyly pierscieniem balkon, na ktorym czekalismy, bezradni i bezbronni. -Tu Korporacja Bezpieczenstwa! - zahuczal poteznie glos znikad i zarazem zewszad, jakby ktos sadzil, ze jestesmy tak samo glusi, jak oslepieni swiatlami. - Nie ruszac sie z miejsca. Rece nad glowe. Powolutku opuscilem Joby'ego na ziemie. Potem powolutku unioslem rece. Z najblizszego statku wylegli jak wielkie zuki zolnierze w pancerzach ochronnych i zaczeli zeskakiwac na nasz balkon. Kazda bron skierowana byla na mnie. Stalem bez ruchu, ledwie oddychajac. Balem sie, ze kazde najlzejsze drgnienie moze byc ostatnim. Joby przylgnal mi do nogi, kiedy zobaczyl bron i wyczul nastroje w znajdujacych sie za nia glowach. -Tatus...? - zawolal, badajac wzrokiem jedna zaslonieta, anonimowa twarz po drugiej. Chcialem dotknac go w myslach, jakos uspokoic, ale wygladalo na to, ze umysl mam tak samo sparalizowany jak cialo. Sprobowalem zatem znalezc jakies slowa, lecz urwalem, widzac, ze jeden z uzbrojonych mezczyzn, wciaz jeszcze wylewajacych sie ze statku, przepchnal sie naprzod, upuscil bron i odslonil twarz. -Joby! - To byl Burnell Natasa. Przypatrywalem sie, z jakim niedowierzaniem podnosi Joby'ego na rece, a potem cofa sie poza pierscien wycelowanej we mnie broni. Inny anonimowy korba bez twarzy wysunal sie teraz na czolo i przeszukal mnie, zeby odebrac bron, ktorej nie mialem. Jednym szarpnieciem wykrecil mi rece do tylu i spial kajdankami. Kiedy skonczyl, jego miejsce zajal trzeci - Fahd, pierwszy wsrod zbirow Borosage'a. Kiedy usunal oslone z twarzy, dostrzeglem cien na wpol zagojonej rany po operacji plastycznej, ktora wciaz jeszcze szpecila mu twarz. Nagle przypomnialo mi sie, co Miya zrobila z jego bronia, kiedy ostatnio sie widzielismy, i co eksplodujaca plazma zrobila z jego oczyma. Spojrzalem wiec w te oczy. Nowe oczy byly zupelnie innego koloru. Zielone. A zrenice nie byly okragle, lecz podluzne. Na pewno potrzebny mu byl trans-plant - ale przeciez niekoniecznie taki. Kiedy nasze spojrzenia spotkaly sie, uswiadomilem sobie, ze zrobil to, zeby za kazdym spojrzeniem w lustro przypominac sobie, jak bardzo nas nienawidzi... -Gdzie dziewczyna? - rzucil. Tym razem nie mial przy sobie broni. Opancerzone dlonie zacisnely sie w piesci. -Co? - zapytalem tepo. Zrozumialem, ze chodzi mu o Miye... i ze nie wiedziec jak i kiedy potraktowali nas gazem. Wzialem gleboki oddech. - Nie ma. Opancerzona piesc trzasnela, zanim zdazylem zrobic unik, i rozlozyla na obie lopatki. -Nie oklamuj mnie, swirze. Powoli i niezgrabnie usiadlem. W glowie dzwonilo mi od uderzenia, a w uszach od rozpaczliwego krzyku Joby'ego, ktory wolal mnie po imieniu. Fahd stal teraz nade mna, zaslaniajac swiatlo. Moja krew poplamila mu rekawice. -Nie... klamie... - wyjakalem. -On nie klamie, poruczniku - zawolal czyjs glos. - Skanery wykazaly, ze reszta budynku jest pusta. Fahd pochylil sie nade mna i dzwignal mnie na nogi. -A wiec ta suka z HARO zostawila cie, kiedy nas zobaczyla. - Usmiechnal sie zlosliwie. "Pieprz sie" - juz mialem powiedziec, ale w ostatniej chwili przytomnie ugryzlem sie w jezyk. -Wyszla przed wami - odpowiedzialem. - Po jedzenie. - Wybuchnal smiechem. Zaklalem pod nosem, nienawidzac sie za to, ze sie w ogole odezwalem. -Ona musi tu byc. Patrzcie na mojego syna! Rozpoznalem glos Natasy. Wyciagnalem szyje, zeby zza Fahda choc chwile popatrzyc na Joby'ego. Przypomnialem sobie, ze Natasa nigdy przedtem go takiego nie widzial - jako zdrowe dziecko, normalnie funkcjonujace bez pomocy i wskazowek Mii. -Jej tu nie ma, Burnell - odezwal sie ktos. Glos wydal mi sie znajomy, ale nie potrafilem go przyporzadkowac. Stojace w tle postacie przesunely sie, a ja w koncu znalazlem pasujaca do glosu twarz. To byl Perrymeade. -Nie wiem, jak to mozliwe, ale... - Podszedl do Natasy i wzial Joby'ego za reke, kiedy chlopczyk znow zaczal sie do mnie wyrywac i wykrzykiwac moje imie. Natasa podszedl blizej i stanal tuz przede mna. Przycisnal Joby'ego mocniej, kiedy chlopczyk probowal wysliznac sie z jego objec. Joby wybuchnal placzem. (Wszystko w porzadku, Joby) pomyslalem, bo juz zdolalem sie opanowac na tyle, by moc korzystac z telepatii. Ale nic nie moglem poradzic na to, ze widzi splywajaca mi po twarzy krew. (Teraz nie moge wziac cie na rece.) Poruszylem skutymi za plecami dlonmi. (Zostan z tatusiom. Nic ci sie nie stanie.) Joby przestal sie wyrywac. Rozluznil sie i przytulil do twardej skorupy pancerza na ciele ojca, wytarl nos rekawem, ale nie od rywal ode mnie wzroku. Natasa takze na mnie patrzyl, po raz pierwszy nie unikal mojego spojrzenia. -Jak to mozliwe? - zapytal. -Dzieki temu miejscu - mruknalem. -Jak to mozliwe? - powtorzyl ostrzej. -To miejsce... uzdrawia. Fahd steknal niecierpliwie. Perrymeade przepchnal sie obok niego i stanal obok Natasy. -To te rafy, Burnell - rzucil cicho. - Nic innego... Prawda? - zwrocil sie do mnie. Wpatrywalem sie w niego w milczeniu. -Odpowiadaj, swirze... - Piesc Fahda znow powedrowala w gore. Natasa zablokowal cios opancerzona reka. -Nie przy moim dziecku - rzucil zimnym jak smierc tonem. Popatrzyl na mnie jeszcze raz, a jego ciemne oczy, tak bardzo podobne do oczu syna, dolaczyly do prosby, ktora odczytywalem w bladym spojrzeniu Perrymeade'a. -Prosze - odezwal sie, tym razem niemalze z pokora. - Powiedz mi, jak to mozliwe...? - Spojrzal znow na Joby'ego, kiedy niedowierzanie do konca zmacilo mu mysli. -Mowilem - odparlem ochryplym glosem; zrobilo mi sie slabo na mysl, ze powie o tym zonie, ona - Tau, a w dziesiec minut pozniej nie bedzie juz zadnego shue ani uzdrawiania. Bedzie za to najnowszy kompleks wydobywczo-badawczy Tau. Zniszcza istniejacy tu cud, starajac sie odkryc, na czym polega, i wyciagnac zen jak najwieksze zyski. Nigdy nawet nie pojma, co zrobili. Natasa znow popatrzyl na mnie z tym pelnym niedowierzania zdumieniem. Nawet nie dotarlo do niego, co maluje sie na mojej twarzy. -Czy w takim razie... jest juz wyleczony? -Nie - odparlem. - W kazdym razie jesli go teraz zabierzecie. Miya mowi, ze utrwalenie zmian w ukladzie nerwowym wymaga duzo czasu. Potrzeba mu wiecej czasu. Fahd znowu steknal, a na jego twarzy znac bylo wyrazne obrzydzenie. -Miya... - powtorzyl Natasa, a rysy jego twarzy nagle stward-nialy. Potrzasnal glowa i zaczal zbierac sie do odejscia. -Wszystko zaprzepascicie! - zawolalem za nim. -Chodz, Joby - szepnal. - Wracamy do domu. Czeka na nas mama. - Przeszedl z powrotem za pierscien straznikow, niosac syna w strone zawieszonych w powietrzu statkow. Joby znow zaczal sie wyrywac. Wolal mnie po imieniu i wyciagal do mnie raczki zza ramienia ojca. Fahd zagrodzil mi droge i zaslonil widok, zanim zdolalem odpowiedziec. Jeszcze raz zlapal mnie za poly kurtki. -Kiedy wroci? -Kto? Zdzielil mnie w twarz otwarta dlonia, przytrzymujac jednoczesnie na miejscu chwytem swoich poprawianych miesni. -Ty umyslowy zboczencu! Kiedy? -Nie wiem! - wyjakalem, starajac sie opluc mu przy okazji twarz. -Juz ja ci... Probowalem sie wykrecic, czujac zblizajacy sie nastepny cios... I popatrzylem w gore, kiedy ku mojemu zdumieniu nie uderzyl. Miedzy nas wszedl Perrymeade. Popatrzylem w twarz Fahda i trudno mi bylo powiedziec, ktory z nas byl bardziej zaskoczony. -Przestan - odezwal sie Perrymeade tonem rozsadnym i spokojnym, choc w srodku czul cos zupelnie przeciwnego. Fahd wyrwal mu sie jednym szarpnieciem. -Nie masz tu zadnej wladzy - rzucil kwasno, tonem pelnym pretensji. Ale juz mnie wiecej nie bil. - Jesli naprawde nic nie wiesz, chlopcze, juz nie zyjesz - mruknal, popychajac mnie do przodu przez podwojny kordon opancerzonych postaci, w strone czekajacego pojazdu. (Kocie!) Az zaparlo mi dech, kiedy ten okrzyk rozdzwonil sie w mojej glowie. To nie byl Joby. To byla Miya. (Nie!) pomyslalem szybko. (Nie! Tu jest Tau...) Nie mialem pojecia, czemu, u diabla, wrocila tak szybko, czemu akurat teraz? Ktos znow pchnal mnie od tylu. Cialo ruszylo jak robot do krawedzi balkonu, podczas gdy psycho wymknela sie przez ma lenki otworek w czasoprzestrzeni, zeby ja odnalezc i powiedziec "zegnaj". (Kocie...) To, co chciala mi jeszcze powiedziec, dotarlo do mnie juz tylko jako czyste emocje. Nasza telepatyczna wiez zerwala sie, kiedy wpadlem w otwor luku. Wciagneli mnie na poklad oblatywacza. Byl juz tam Natasa, trzymal Joby'ego na kolanach. Chlopiec otoczyl ramionami kolorowa pluszowa zabawke. Podniosl wzrok, jakby wyczul mnie, jeszcze zanim wszedlem, i oczka zaszklily mu sie lzami. Czulem, ze Miya siega przeze mnie, zeby ostatni raz dotknac jego mysli. -Mama...? - krzyknal, macajac w powietrzu raczkami. Natasa chwycil go za te raczki i sciagnal je na dol, lekko marszczac brwi. Potem zniknela i nie pozostal tu juz poza mna nikt, kto by cos z tego rozumial. Poczulem ja znow w srodku, a kontakt byl tak przepelniony cierpieniem, ze omal nie wyrwal mi serca z piersi. Moja koncentracja rozpadla sie w kawalki i juz zupelnie nie moglem znalezc Mii. Joby znow zaczal zawodzic. Czulem, ze sie boi i ze nic nie rozumie, kiedy straznicy zwalili mnie na siedzenie i przypieli pasami. (Nie placz, Joby...) Jakims cudem udalo mi sie wziac w garsc na tyle, zeby go przekonac, iz wszystko jest tak jak powinno. (Wracasz do domu) dodalem i wreszcie zrozumialem, skad Miya czerpala sily, zeby go chronic, zeby kryc swoje leki ze wzgledu na nich oboje. Joby usadowil sie wiec na kolanach Natasy, sciskajac kurczowo zabawke, ale nie spuszczal ze mnie zaczerwienionych od placzu oczu. Natasa takze nie odrywal ode mnie wzroku. Wpil gniewne spojrzenie najpierw we mnie, potem w straz, w koncu w Fahda i Perrymeade'a, ktorzy wsiedli na poklad. Zastanawial sie, czemu, u diabla, musieli wsadzic mnie do tego samego pojazdu co jego i dziecko, i uznal, ze Fahd to lajdak, a Perrymeade - duren. W koncu odwrocil od nas wzrok i zaczal po cichu rozmawiac z Jobym, zeby go uspokoic. Patrzylem, jak miekna rysy twarzy ojca, ktory odczuwa ulge i radosne zdumienie: jego syn zyje, jest caly i zdrowy... Wszystko z nim dobrze. Przez jedna krotka chwile bal sie, ze nie wytrzyma na oczach wszystkich i wybuchnie placzem. Nieoczekiwanie znow rzucil mi jedno krotkie spojrzenie. Zaskoczony, podnioslem wzrok, kiedy obok mnie usadowil sie Perrymeade. -Co pan tu, u diabla, robi? - mruknalem. -To, co do mnie nalezy - odparl bezbarwnym tonem, nie odrywajac wzroku od Joby'ego. Ale w glebi ducha pomyslal: Ratuje wam zycie. Odczulem zaskoczenie, jak nagly policzek. Okrecilem sie gwaltownie na siedzeniu. -Gdyby od poczatku robil pan, co do niego nalezy, nic podobnego by sie nie wydarzylo. Jego twarz stezala w jednej chwili. Patrzac na niego, widzialem Kissindre w jego rysach, oczach, wspomnieniach. Zanim zdolalem o nia zapytac, wstal bez slowa i przeszedl na dziob, zeby usiasc kolo szwagra. Przeklinalem wlasna glupote i zalowalem, ze sie w ogole odezwalem. Eskadra oblatywaczy wzniosla sie dlugim lukiem ponad rafy, kierujac sie z powrotem w strone Riverton. Przygladalem sie Jo-by'emu i jego ojcu, widzialem, ze chlopiec zaczyna powolutku odpowiadac na jego niepohamowana radosc. Zaczyna sobie powoli przypominac, ze ten mezczyzna od zawsze stanowil czesc jego zycia. Pozostali zolnierze dookola nich, jeden po drugim pozdejmowali helmy i rekawice, zeby porozmawiac z ojcem i pobawic sie z synem. Nie byli to zreszta sami mezczyzni, znalazlo sie i kilka kobiet. Ich gratulacje, troska, radosc plynely ze szczerego serca. Az zaszumialo mi w glowie, kiedy sobie uswiadomilem, ze te pozbawione twarzy maszyny do zabijania, ktore zdlawily demonstracje Hydran, w rzeczywistosci mysla i czuja, sa ludzmi, przyjaciolmi tego mezczyzny, sa dumni, ze wzieli udzial w odzyskaniu jego syna. Teraz prawie mnie nie zauwazali. Zakuty w kajdanki, nie stanowilem zagrozenia i nie bylem Czlowiekiem - a nawet czlowiekiem. Po prostu przestalem istniec do momentu, kiedy dotrzemy na miejsce przeznaczenia. Wtedy sobie o mnie przypomna, a ja gorzko tego pozaluje. Rozparlem sie w fotelu, wyraznie czujac sztywniejaca od siniakow szczeke. Staralem sie zaczerpnac skads odwagi, ktora pomoglaby mi zniesc to, co mnie czeka. Miya jest bezpieczna. Przynajmniej tyle wiedzialem. No i Jobym zajma sie ci, ktorzy go kochaja. Tau jednak go nie zabilo. Nie mialem pojecia dlaczego, ale to nie ma znaczenia, skoro jest bezpieczny. Czas, ktory ze soba dzielilismy, dobiegl konca. Wiedzialem, ze dlugo to nie potrwa, wiec nie moge sie uzalac. Staralem sie skupic mysli na Jobym, na cieplym, bezpiecznym morzu, ktore go otaczalo, i probowalem sobie wyobrazic, jak to jest - miec ojca, ktory pospieszylby mi na ratunek i naprawde by mnie odnalazl. Ale nie bardzo mi sie udalo, bo przeciez jednak nie znalazl. Jasna mocna nic psychoenergii laczaca mnie z Jobym wyraznie zaczynala sie rwac. Pozbieralem z powrotem i zogniskowalem mysli, sadzac, ze to moje uczucia tak ja znieksztalcily. Ale juz w trakcie zdalem sobie sprawe, ze chodzi o co innego: pozostawilismy juz klasztor za soba i oddalalismy sie od strefy cudownego wplywu zlozonych tam odpadow. Nieoczekiwanie przypomnialem sobie, ze nie tylko Joby utraci wszystko, co oddaly mu rafy - ja takze. (Joby?) Odwrocilem sie, zeby poszukac w jego twarzyczce znakow, ze na niego wcale to nie dziala. (Joby...?) Kiedy zawolalem go w myslach, podniosl na mnie oczy, przez chwile widac bylo, ze nic nie rozumie. Poczulem, ze kiedy probuje mi odpowiedziec, elektrostatyczny szum targa mu mysli, zobaczylem tez, jak male cialko wzdryga sie spazmatycznie na kolanach ojca. Ojciec obrzucil go niespokojnym spojrzeniem. Wyraznie wyczulem u niego paniczny skok adrenaliny, rozpaczliwe wypieranie sie faktow, kiedy probowal zignorowac to, co sie dzieje, jakby choc chwila zwatpienia z jego strony mogla ponownie wszystko zmienic. Przeciez go ostrzegalem... Czulem, ze Natasa znow na mnie patrzy. Niewypowiedziana prosba w jego oczach przeszyla mi mozg. Zamknalem przed nim mysli jak piesc i odcialem sie calkowicie. Joby z zalosna skarga wyrzucil raczki przed siebie. -Kocie! - zawolal mnie po imieniu, wciaz jeszcze wystarczajaco wyraznie. Opuscilem wszystkie oslony i zaraz dotarl do mnie jego strach - Joby czul, ze cos niedobrego dzieje sie z nami obydwoma, czul, ze traci cos, czego nie potrafil nawet nazwac, cos, czego mu nie brakowalo, dopoki mu tego nie dalismy. Cos, co - nawet on o tym wiedzial - nalezy mu sie od urodzenia... Wiedzialem az nadto dobrze, jak sie w tej chwili czuje. Szarpnalem sie w swoich wiezach, ale majac skute z tylu rece, nijak nie moglem go dosiegnac. Opadlem wiec z powrotem na siedzenie fotela i skupilem umyslowe sily, jakie mi jeszcze zostaly, wypychajac z mysli wszystko i wszystkich poza nim. Chcialem chronic go w ten jedyny sposob, jaki mi jeszcze pozostal, tak dlugo, jak tylko bede w stanie. Joby usadowil sie z powrotem w ramionach ojca, teraz juz spokojny, powiedzial nawet slowko czy dwa, kiedy ojciec o cos go zapytal. Katem oka widzialem, ze obserwuje mnie Perrymeade, prawie tak jakby zdawal sobie sprawe, co teraz robie. Czolo przeciely mu pionowe zmarszczki, ale nie moglem poswiecic nawet odrobiny koncentracji, zeby sie dowiedziec dlaczego. W kazdym razie nic nie powiedzial, nie zawolal tez zadnego korby, zeby przylozyl mi do szyi przylepiec z narkotykiem i wylaczyl psycho na dobre. Zaczerpnalem gleboko powietrza i skupilem sie caly na Jobym, chcialem istniec tylko dla niego. Staralem sie zachowac spokoj za nas obu, kiedy swietlne linie laczace w ciemnosci posterunki naszych mysli gasly jedna po drugiej. Zadne moje zdolnosci nie mogly zmusic jego ukladu nerwowego, zeby funkcjonowal bez pomocy z zewnatrz. Zadna miara nie moglem tez przekonac moich telepatycznych zdolnosci, by nie zawiodly, kiedy zwiekszy sie odleglosc od klasztoru, a zmniejszy sie czas dzielacy nas od wyladowania w Riverton. W koncu ukazala sie pod nami idealna siatka Tau Riverton, rozciagajac sie pod nami, kiedy znizalismy lot, kierujac sie do punktu naszego ostatecznego przeznaczenia: do kwatery glownej Korporacji Bezpieczenstwa. Joby siedzial spokojnie oparty o bok ojca, nie ruszal sie ani nie wydawal zadnych dzwiekow, ale nadal zachowywal pelna swiadomosc. Pisnal cichutko, kiedy moje oczy odnotowaly i rozpoznaly budynek przed nami, a mysli przeslaly mu zwiazany z tym nieoczekiwany wstrzas. Odwrocilem wzrok od okna i ze wszystkich sil staralem sie skupic na nim swoje zmysly. Resztkami samokontroli powstrzymywalem wlasny strach, zeby nie zniszczyc tego ostatniego wlo-kienka kontaktu miedzy nami. Oblatywacz wyladowal w samym srodku kompleksu budynkow Korporacji. Natasa podniosl sie i po stawil Joby'ego na jego niepewnych nozkach, podpierajac go delikatnie. Czyjas dlon zamknela sie twardo na moim ramieniu. -On juz sie poci, poruczniku - odezwal sie korba, ktory pood-pinal mnie z pasow i postawil. Fahd zatrzymal sie na chwile przede mna i mruknal z cicha: -Wkrotce bedziesz sie zlewal krwawym potem, swirze. Za moimi plecami Joby wydal placzliwy, miauczacy odglos. Obrocilem sie gwaltownie i zdazylem jeszcze zobaczyc, jak wypada ojcu z rak, kiedy Fahd zniszczyl resztki mojej samokontroli, a przy okazji i jego. Natasa przyklakl, zeby podniesc z ziemi male, wstrzasane drgawkami cialko syna. Przytulil chlopca do opancerzonej piersi. -Joby! - wolal. - Joby?! - Jeszcze raz popatrzyl na mnie, spojrzeniem domagajac sie odpowiedzi, ktorych nie znalem, na pytania, ktorych nie wazyl sie zadac. (Joby...!) krzyknalem w cisze, w ktorej nie pozostalo juz zadnych swiatel - ani sladu jego niesprawnej sieci nerwow, najmniejszej w ogole mysli - zadnego dowodu na to, ze wszyscy dokola mnie nie przestali tak nagle istniec. Nawet Fahd, z tymi swoimi oczyma obcego i wrednym usmieszkiem na twarzy, stal sie w moim odczuciu tak samo martwy jak wystygle popioly mej wypalonej psycho. Ale kiedy spojrzalem w jego strone, uswiadomilem sobie jasno, ze to ja jestem trupem, nie on. Usmiechal sie szeroko, jakby sadzil, ze to, co maluje sie teraz na mojej twarzy, jest wylacznie jego zasluga. Szturchnal mnie koncem pistoletu, zebym sie odwrocil, i trzymajac mnie na muszce, wyprowadzil na zewnatrz, nie pozwoliwszy ani razu sie obejrzec. Slyszalem, ze Natasa coraz bardziej podnosi glos, starajac sie wydobyc z syna jakas reakcje. Slyszalem ogolny pomruk troski - to te same glosy, ktore wypelnialo radosne zadziwienie, kiedy opuszczalismy klasztor. Nagle obok mnie znalazl sie Perrymeade. Probujac zwrocic na siebie uwage przez bariere helmow, zawolal: -Joby... Co sie z nim dzieje? Co mu zrobiles? -Nic mu nie zrobilem! - warknalem wsciekle. - Mowilem Na-tasie! Miya tez probowala wam powiedziec - to tamto miejsce! Ten klasztor. Ostrzegalem! Perrymeade zostal z tylu, poza zasiegiem wzroku, najpewniej po to, zeby przekazac tresc naszej rozmowy Natasie. Wkrotce do-strzeglem te ich mala grupke, kiedy szli po przekatnej przez plac. Natasa niosl na reku Joby'ego, ale wygladal przy tym tak, jakby go ktos pchnal nozem w brzuch. Wydawalo mi sie, ze widze tez kogos, kto czeka na nich przy koncu placu - to pewnie matka Jo-by'ego, w asyscie wszystkich, ktorzy przyszli ja wesprzec. Trzymal ich w miejscu kolejny oddzial strazy. Obejrzalem sie przez ramie, zeby po raz ostatni spojrzec na Jo-by'ego. Widzialem, jak Natasa podaje go matce, jak ich smutek i radosc laczy sie w jedno nieprawdopodobne uczucie, a zaraz potem zblizyli sie do siebie, tak ze zaslonili caly widok. Wiatr przywiewal do mnie strzepy rozmowy, ale nie umialem odroznic poszczegolnych slow. Nie slyszalem w ogole Joby'ego, nic tez nie odzywalo sie w milczacej pustce moich mysli. Perrymeade wciaz jeszcze patrzyl w moja strone, kiedy popedzany przez straznikow szedlem do aresztu, az drzwi szczelnie sie za nami zamknely. Jeszcze raz probowalem zebrac w garsc psycho, lecz bylo juz za pozno - wszystko, czym sie stalem w rafach, zniknelo. Umysl mialem tak pusty jak proznia kosmiczna; pustke stanowili wszyscy, ktorych zostawilem za soba, i wszyscy, ktorych teraz mijalem. Straznicy snujacy sie po nieprzyjaznych, nieuchronnych korytarzach mogliby rownie dobrze byc maszynkami na korbke. Potrzebowalem spokoju i czasu, zeby sie przekonac, czy pobyt w klasztorze poczynil jakies trwale zmiany w moim wnetrzu. Ale moj czas wlasnie dobiegl konca. Borosage czekal na mnie w pokoju bez okien, przeznaczonym do przesluchan. Wzdrygnalem sie, ale bynajmniej nie z zaskoczenia. Mial w reku te sama elektryczna rozge, a na twarzy ten sam usmieszek. -No, swirze - odezwal sie - znow sie widzimy. W takim razie zacznijmy dokladnie tam, gdzie skonczylismy... - Glowa wskazal mi twarde krzeslo z pasami, w ktorym sie ocknalem i po raz pierwszy otworzylem oczy w tym miejscu. - Tym razem nikt nam juz nie przeszkodzi, skoro dolozyles wszelkich staran, zeby udowodnic, ze mialem racje. Wlasciwie powinienem ci podziekowac. -Ty worze zgnilizny z martwym mozgiem - odezwalem sie po hydransku. -Mow w standardzie, cholerny gnoju! -Skocz mi, korbo - powiedzialem w standardzie. Jego twarz blyskawicznie pokryla sie cetkami. Wlaczyl rozge. Rzucilem sie do przodu i zwalilem go na ziemie ciosem glowy. Prawie padlem na niego, lecz odzyskalem rownowage w pore, by zerwac sie do biegu. Ale straznicy dopadli mnie, zanim zdazylem zrobic trzy kroki. Kiedy Borosage sie podnosil, przywlekli mnie z powrotem. Podniosl z ziemi rozge. Fahd zlapal mnie jedna reka za wlosy, a druga otoczyl szyje, niemalze pozbawiajac mnie oddechu. Borosage jednym szarpnieciem rozdarl mi ubranie i wbijal rozzarzony koniec rozgi w odslonieta piers, dopoki nie zaczalem wrzeszczec. Wtedy Fahd mnie puscil, glowa opadla mi w dol i wreszcie moglem zaczerpnac tchu. Wciagalem powietrze dlugimi, urywanymi haustami, a z kacikow oczu ciekly mi lzy bolu. W koncu podnioslem glowe, kiedy rozwial sie smrod przypiekanego ciala i minely mdlosci. Zacisnely sie czyjes rece, przytrzymujac mnie w bezruchu, podczas gdy Borosage ponownie uniosl rozge. Z ust buchnal mi potok ludzkich i hydranskich przeklenstw, ktorych nie bylem juz w stanie powstrzymac. Ale palacy wstrzas bolu nie nastepowal i nie nastepowal... Wreszcie otwarlem oczy; trzaslem sie na calym ciele, a szczeki zaciskaly sie z calych sil w oczekiwaniu na bol. Borosage stal nieco dalej niz na wyciagniecie ramienia, rozge trzymal przepisowo przy nodze. Jakims cudem znalazl sie teraz przede mna Perrymeade, ktory odgradzal nas od siebie. Obaj przypatrywali mi sie z wyrazem twarzy, ktorego nie potrafilem zinterpretowac. Perrymeade opuscil w koncu spojrzenie, nie zeby uciec przed moim wscieklym wzrokiem, ale zeby popatrzyc na cos, co trzymal w rece. Woreczek z lekami Wauno. Musialem go upuscic, kiedy probowalem sie wyrwac. -Kissindra...? - jakos zdolalem wreszcie wykrztusic. - Wauno? -Wciaz jeszcze w szpitalu. - odpowiedzial. Twarz zaplonela mi rumiencem ulgi - zyja! Przynajmniej oni zyja... Ale kiedy podnioslem wzrok na Perrymeade'a, zrozumialem natychmiast, co kryje sie w jego oczach. -Ledwie udalo jej sie przezyc. Gdyby ekipa ratunkowa przybyla choc troche pozniej... -^ Pochylilem glowe, a po twarzy lzy polaly mi sie jeszcze obficiej. -Przykro mi. Tak mi przykro... -Mowilem wam, co to za jeden - odezwal sie Borosage glosem ociekajacym satysfakcja. - Czy po to zwerbowali cie ci z HARO, swirze? Zebys za nich mordowal? Zebys mordowal niewinnych ludzi za tych biedniutkich, przesladowanych obcych, ktorzy sami sobie z tym nie poradza? Przygryzlem warge, a bol w klatce piersiowej jeszcze sie wzmogl. Nie moglem spojrzec Perrymeade'owi w twarz, zeby mu wyjasnic, ze wszystko to klamstwa, powiedziec mu, jak bardzo sie mylili, jak dalece sytuacja wyrwala sie spod kontroli. Opuscilem wzrok na znak, ktory pozostawil na mnie Borosage - na te pelna babli, saczaca sie dziure w piersi. Wygladalo to tak, jakby ktos probowal wydrzec mi serce. Poczulem mocniejszy uscisk opancerzonych rak, kiedy ugiely sie pode mna kolana. -Korporacja Bezpieczenstwa wykonala wspaniala robote, ratujac mojego siostrzenca - odezwal sie Perrymeade do Borosage'a. - Wydaje sie, ze od samego poczatku pan wiedzial najlepiej, jak trzeba traktowac tych terrorystow. Winien jestem panu przeprosiny za to, ze kiedykolwiek kwestionowalem panskie metody. Borosage wyszczerzyl zeby w czyms, co mialo uchodzic za usmiech. Machnal mi rozga przed oczyma, az skurczylem sie w sobie, badal przy tym wzrokiem reakcje Perrymeade'a. -Ciesze sie, ze pan doszedl do tego wniosku. Po twarzy Perrymeade'a nie przemknal nawet cien emocji, pozostawala nieodgadniona twarza profesjonalisty, nawet kiedy zerknal ukradkiem na oparzeline na mojej piersi. -Byl pan wlasciwym czlowiekiem - jedynym wlasciwym - jakiemu Tau moglo zlecic opanowanie tej sytuacji - mruknal. Spojrzeniem znow uciekl gdzies w bok. -Smiercionosny - odezwalem sie po hydransku. Perrymeade wpil we mnie gniewny wzrok. Nie wiedzialem, czy reaguje w ten sposob na ton mojego glosu, czy dlatego ze nie wie, co powiedzialem. W koncu popatrzyl gdzie indziej. -Co teraz macie zamiar z nim zrobic? -Dran odpowiada za terroryzm, porwanie i pol tuzina innych zbrodni przeciwko korporacyjnemu panstwu. W dodatku jakims cudem udalo mu sie przemycic poza planete nielegalny przekaz... -Jaki przekaz? - zapytal ostro Perrymeade. - Dlaczego nic mi o tym nie powiedziano? -Nie podlegalo to panskim kompetencjom - odparl Borosage ze zlosliwym zadowoleniem. - Ten maly sukinsyn jakos przedostal sie przez nasze programy zabezpieczajace. Wyslal wiadomosc federalnym i dal im znac, ze wszystko tu bylo ustawione, zeby przeprowadzili jeszcze jedno sledztwo. - Spojrzal na mnie, a twarz wykrzywil mu grymas zlosci. - Przysla nam kolejna ekipe - specjalny oddzial sledczy reprezentujacy Isplanasky'ego, szefa Robot Kontraktowych, rany boskie! - Zacisnal piesci. Perrymeade zaklal pod nosem. -Tau o tym wiedzialo? Kiedy tu beda? -Przeciez nie podadza nam daty - mruknal Borosage. - Ale Tau chce, zeby tego kundla uspic, zanim tu przybeda. - "Uspic" -jakby mowil o zwierzeciu. -Egzekucja? - zdumial sie Perrymeade, jakby nawet jemu nie przyszlo to na mysl. Borosage zmarszczyl brwi. -Nie. Juz i tak stracili przez niego twarz. Zajmiemy sie nim tutaj. Ale przedtem swir wyspiewa nam wszystko, co wie na temat HARO. -Szkoda zachodu. - Perrymeade machnal ku mnie reka, nawet sie przy tym nie ogladajac. - Nic wam nie powie. Nic godnego uwagi. To juz niewazne, bo Hydranie zostali pobici, nie chca wiecej klopotow, sami tez nie beda ich juz stwarzac. Dostalem rozkazy z Tau, ze mamy cofnac wszystkie sankcje i juz nie scigac terrorystow. Taki zawarlismy uklad. Sam Hanjen przekazal nam informacje, gdzie szukac Joby'ego.Podnioslem glowe w sama pore, by zobaczyc mdly usmieszek, ktorym dolal oliwy do ognia. -Tak, tak - mruknal. - Wszystko mi powiedzial... Nie mogl zniesc, ze jego lud musi tak cierpiec z twojego powodu. - Widoczna na jego twarzy satysfakcja przeszla teraz w obrzydzenie. Borosage wedrowal spojrzeniem ode mnie do niego i z powrotem. Wylaczyl rozge i zaczal uderzac sie nia rytmicznie po udzie. -To niedobrze. Jestem bardzo zawiedziony. Ale jesli tak sobie zyczy zarzad... - Skrzywil sie i wzruszyl ramionami. - Przechodzimy do drugiej fazy. Fahd, zabierz stad tego genetycznego smiecia i pozbadz sie go. - Wskazal mnie energicznym ruchem podbrodka. Fahd zlapal mnie za ramie i przystawil pistolet do skroni, spojrzeniem badajac reakcje Perrymeade'a. Tamtemu opadla szczeka, ale natychmiast zamknal usta, a oczy zwezily mu sie niebezpiecznie. Probowalem sie wyrwac, ale nadal trzymalo mnie zbyt wielu straznikow. -Zadam uczciwego procesu! - krzyknalem. - Jestem obywatelem Federacji... -A gdzie masz bransolete danych? - zapytal Borosage z leniwym usmiechem. - Gdzie masz na to dowod? Zamarlem, przypominajac sobie natychmiast: na dnie rzeki. -Mimo wszystko jestem zarejestrowany. Pamietam swoj numer... Borosage potrzasnal glowa. -Wyrzuciles to wszystko, swirze, kiedy przekroczyles rzeke. Teraz jestes nikim i nikt nie bedzie za toba tesknil. Wpatrzylem sie w sciane, starajac sie, zeby moje spojrzenie bylo rownie puste jak mysli. Szarpnal mnie znienacka do przodu, tak ze zaklalem z bolu. -Jestes nikim, swirze. To wszystko. - Puscil mnie. - Fahd. - Kiwnal glowa w strone drzwi. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. - Fahd wczepil sie reka w moje ramie i pchnal mnie w strone drzwi. -Czekajcie - odezwal sie nagle Perrymeade, i to jedno slowo osadzilo Fahda w miejscu jak smiertelna pogrozka. -Co znowu? - warknal Borosage, ktory nagle stal sie podejrzliwy. -Mam pomysl. - Perrymeade wystapil naprzod z rekoma splecionymi za plecami. Zmierzyl mnie wzrokiem od stop do glow, ale nie spojrzal mi przy tym w oczy. - Mam lepszy pomysl... Widzicie te blizne na jego przegubie? - Wskazal palcem. - Siostrzenica mowila mi, ze kiedys byl robotnikiem kontraktowym. I ma kwalifikacje do pracy z kombinezonem fazowym. Jest mlody i zdrowy - po co go marnowac? Zaobraczkujcie go. Wyslijcie go tam, gdzie moj szwagier jest szefem ochrony. Burnell nie bedzie zadawal pytan... Ten nowy zespol federalnych przyjedzie i pojedzie, a on nie bedzie mogl nic na to poradzic. Oczy Borosage'a rozszerzyly sie ze zdziwienia, jakby nawet on nie zdolal wpasc na cos tak wrednego. -Ty pieprzony draniu - rzucilem. -Chce, zebys zalowal, ze nie pozwolilem im cie zabic - mruknal Perrymeade. - I chce, zebys za kazdym razem przypominal sobie o tym, co zrobiles mojej siostrzenicy i rodzinie Joby'ego. - Zerknal jeszcze raz na Borosage'a. Ten pokiwal glowa. -Zrob tak - rozkazal Fahdowi. - Kaz go zaobraczkowac. 26 -Glowy do gory, chlopaki, swieze mieso. - Straznik wepchnal mnie przez drzwi do baraku, w ktorym sypialy obraczki. Po drugiej stronie drzwi znajdowala sie pochyla rampa, ktora uciekla mi spod nog, zanim zdolalem odzyskac rownowage. Posliznalem sie i upadlem. Drzwi zaraz sie za mna zamknely.Pozbieralem sie z wysilkiem, starajac sie ukryc bol i oszolomienie, kiedy zobaczylem, ze zbliza sie do mnie grupka zaciekawionych nieznajomych. Wszyscy mieli na sobie te same splowia-le brunatne kombinezony, jaki i mnie zalozono. Wszyscy tez mieli ten sam rodzaj bizuterii - czerwona obraczke kontraktowa, wtopiona w cialo. Po raz setny spojrzalem na wlasny nadgarstek, otoczony czerwona prega - obraczka i zaczerwieniona, spuchnieta skora dookola niej. Kiedy podnioslem wzrok, caly swiat dookola mnie zawirowal czerwienia - kolorem wscieklosci, kolorem zdrady. Kolorem z moich najgorszych snow. Natasa nie czekal na mnie, kiedy tu przybylem. Nawet Tau musialo miec na tyle przyzwoitosci, zeby dac jemu i zonie kilka dni wolnego, aby mogli nacieszyc sie synem. Ale korby z Riverton, ktore mnie tu dostarczyly, zadbaly o to, zeby moje dane znalazly sie w jego osobistym notesie, gdzie poczekaja sobie, az wroci. Do tego czasu beda mnie tu traktowac jak kazda inna obraczke - czyli jak zywe mieso. Jednym dlugim spojrzeniem omiotlem cale pomieszczenie i znajdujacych sie w nim robotnikow, starajac sie skupic mysli na nowej sytuacji, nie wpadac w panike. Ten barak miesci okolo trzydziestu ludzi, pewnie to zaloga z jednej zmiany - spia i pracuja wedlug tego samego rozkladu. Staly tu prycze do spania, a po drugiej stronie sali znajdowaly sie drzwi, wiodace najpewniej do toalety. Poza tym juz nic, ale to i tak wiele w porownaniu z tym, gdzie bylem przedtem. W kopalniach Gornictwa Federacyjnego spalo sie na uslanej matami podlodze. Wiekszosc mezczyzn nawet nie pofatygowala sie, zeby podniesc na mnie wzrok. Lezeli na swoich pryczach albo grali w kwa-draty-kostki, zebrani na tylach sali. Zblizala sie do mnie tylko garstka ludzi, tak samo nierealna dla moich rozproszonych zmyslow jak wszystko inne dookola. Ale ich sylwetki wygladaly solidnie jak mur i niemal rownie przyjaznie. Poczulem sie, jakby mnie wrzucono w rejon obcego gangu. -Jak sie nazywasz, maly? - zapytal jeden z nich, ten najwiekszy. Pewnie tutejszy numer jeden, sadzac po rozmiarach. Obserwowalem uwaznie, jak sie rusza: powoli i ociezale. Pewnie lubi terroryzowac innych, a polega przy tym na swoich rozmiarach, nie na umiejetnosciach. Doszedlem do wniosku, ze dam mu rade, jesli bede musial. -Kot - odpowiedzialem. W kopalniach nigdy nikogo nic nie interesowalo. Robotnicy byli zbyt wyczerpani, przepracowani i zbyt chorzy, bo pluca wyzeral im pyl radioaktywny. Gowno ich obchodzilo, czy inni dookola zyja, czy umieraja. Tutaj bylo inaczej. Moglbym nawet uznac, ze lepiej, gdyby nie to, ze patrzyli mi teraz w oczy. -Patrzcie na jego oczy - odezwal sie jeden. - Ma oczy swira... Inni podeszli blizej, przypatrujac mi sie uwaznie. -Co z ciebie za jeden, jakis mieszaniec? -Tutaj nie wpuszczaja swirow - rzucil ktos inny. - Nie zaufaliby psychotronikowi. Taki swir moglby sabotowac albo szpiegowac... -Moze jest tutaj po to, zeby szpiegowac nas - dodal ten duzy. - Wsadzili cie tutaj, zebys czytal nam w myslach, swirze? Donosil na nas? - Grzbietem dloni zdzielil mnie mocno w piers, prosto w rane, ktora zostala mi po rozdze Borosage'a. Zgialem sie wpol, sapiac z bolu, ale natychmiast wyprostowalem sie i jeszcze tym samym ruchem wladowalem mu piesc prosto w krtan. W czasie gdy byl zajety odzyskiwaniem oddechu, zdzielilem go kolanem w brzuch, a kiedy zgial sie wpol, poprawilem zlozonymi piesciami w kark. Zwalil sie na podloge i juz tam pozostal. Stalem nad nim, dyszac ciezko, i sledzilem pelne wahania twarze. Mieli na sali swira i co teraz poczna z tym fantem? Zerkali po sobie niepewnie, zbierajac sie na odwage, zeby na mnie ruszyc. Petla z ludzkich cial zaczela sie zaciskac - wszyscy juz mnie nienawidzili, choc nawet jeszcze nie znali, a ich ludzkie rece az sie rwaly, zeby zrobic ze mnie cos, czego bym potem nie rozpoznal w lustrze. Czyjas dlon zacisnela sie na moim ramieniu. Okrecilem sie oslepiony wsciekloscia i zmiazdzylem komus butem srodstopie, ladujac komus innemu lokiec w oczodol, a nastepnemu wyrywajac po drodze garsc wlosow. Dzialalem bez zastanowienia, na jednym oddechu - i nic przy tym nie czulem. I kazdym ich kolejnym okrzykiem bolu udowadnialem, ze jestem takim samym czlowiekiem jak oni. Kiedy nastepnych trzech znalazlo sie na podlodze, latwiej bylo poskromic reszte wzrokiem. -Nie probujcie ze mna zadnych pierdol - rzucilem drzacym z wyczerpania glosem. - Nastepny sukinkot, ktory mnie dotknie, zostanie kaleka na reszte zycia. Zaczeli sie wycofywac, powoli, nie odrywajac wzroku od mojej twarzy. We wszystkich tych oczach z normalnymi, ludzkimi zrenicami odbijala sie teraz moja wscieklosc i strach. Woleli jednak nie sprawdzac, czy mowie serio. Ten, ktory pierwszy mnie zaatakowal, poruszyl sie ciezko na podlodze, gdzie go zostawilem. Oparlem mu stope na karku, potem naparlem na nia calym ciezarem ciala. -Gdzie twoja prycza? Wpil we mnie spojrzenie, w ktorym czaila sie zadza mordu, ale mimo wszystko poslusznie wskazal na legowisko przy koncu sali. -Znajdz sobie inna. - Zdjalem stope z karku i przepchnalem sie przez przygladajace sie nam dookola obraczki. Podszedlem do jego pryczy i polozylem sie, plecami do nich wszystkich. Skulilem sie dookola palacego bolu, ktory przeszywal mnie az do samych kosci, zagryzalem wargi, zeby powstrzymac jeki, i czekalem, az bol stepieje na tyle, zebym mogl zaczac myslec o czyms innym, o czymkolwiek... Tylko ze nie bylo nic, o czym mialbym ochote myslec. Lezalem, sluchajac przeklenstw i smiechow graczy, przypadkowych strzepow rozmow, az wreszcie swiatla pogasly na cisze nocna. A wtedy lezalem, nasluchujac krokow, oddechu, szeptu - czegos, co by mnie ostrzeglo, ze chca sie do mnie dobrac... Czegos, co by mi dowiodlo, ze nie jestem tu sam. Jednak nie przyszli. A ja przez cala noc nie zmruzylem oka, tak bardzo staralem sie nie czuc bolu...Tak bardzo staralem sie go czuc. Poszedlem za reszta, kiedy zaczela sie nasza zmiana, automatycznie, polprzytomny z wyczerpania. W myslach bylem zupelnie sam. Rownie dobrze moglbym byc zupelnie sam w calym wszechswiecie - dopoki ktos nie pchnal mnie od tylu, kiedy szlismy waskim przejsciem dwa pietra nad ziemia. Zwalilem sie na barierke ochronna, poczulem wstrzas, uslyszalem zgrzyt, kiedy palik wyrzucalo z otworu, w ktorym siedzial. Rzucilem sie z calej sily wstecz, calym ciezarem jak najdalej od wygietej barierki. Zlapalem za najblizszy stabilny obiekt - czyjs tulow - zeby odzyskac rownowage. -Ty pieprzony swirze! - Obraczka odepchnal mnie na bok, lokciem wbil mi sie w piers. - Chcesz mnie zabic? Opadlem na kolana, zgialem sie wpol na metalowym chodniku, klnac z bezsilnosci i bolu. Facet podniosl mnie za przod kombinezonu, przy okazji zapiecie puscilo. -Cholera. O jasna cholera. - Gapil sie na jatrzaca sie rane, w ktora dopiero co walnal ramieniem. Odwrocila jego uwage na tyle, ze zdolalem wyrwac sie z uchwytu. - Kto ci to zrobil? -Korporacja Bezpieczenstwa. - Sciagnalem poly kombinezonu, zapialem. Brunatny material plamila ropa saczaca sie z rany. Zmarszczyl brwi, potrzasnal glowa. Opuscil rece swobodnie i odsunal sie troche. Inni gapili sie na mnie w ponurym milczeniu. -Sluchajcie - odezwalem sie, starajac sie opanowac drzenie glosu. - Moja telepatia nie dziala. Nie bede czytal wam w myslach. Nie moge sie stad teleportowac, nie moge zatrzymac wam serc jedna mysla. W ciagu ostatnich dwoch dni stracilem wszystko z wyjatkiem zycia. Po prostu dajcie mi swiety spokoj. Jeden z tych, ktorych spralem wczoraj wieczorem, wybuchnal smiechem. Rozejrzalem sie po twarzach, oceniajac swoje szanse, i doszedlem do wniosku, ze sa raczej niewielkie. Chyba ze... -Mam kwalifikacje do pracy w skafandrze fazowym. Bede waszym wskazowkowym - dodalem, zgadujac, ze nikt tutaj nie przepada za nurkowaniem w rafie bardziej niz tamte obraczki, ktore widzialem w Ojczyznie. W obecnej chwili prawdopodobienstwo smierci podczas awarii skafandra bylo daleko mniejsze niz prawdopodobienstwo zadzgania mnie nozem we snie. -Tau nie szkoli swirow... -Nie jestem stad. -Co tam za zator? - Przecisnal sie do nas straznik i zajal miejsce tamtego obraczki obok mnie. -Posliznalem sie - odpowiedzialem. Popatrzyl na uszkodzona barierke, potem na reszte obraczek, a potem znow na mnie. -Szukasz klopotow, swirze? -Nie, prosze pana - mruknalem. Elektryczna rozga do poganiania, ktora nosil przy sobie, powedrowala w gore, tak ze jej rozzarzona koncowka patrzyla mi prosto w twarz. -Na drugi raz uwazaj. Zmellem w ustach przeklenstwo i przemknalem pod nia. Inni dokola mnie tez sie juz ruszali. Nie ogladajac sie, podazylem za nimi. -Slyszalem o nim - mruknal ten, ktory mnie pchnal, zerkajac na kogos drugiego. - To ten facet, co wzial skafander od Sabana, kiedy spanikowal przed federalnymi. Tam w Ojczyznie, zgadza sie? - zwrocil sie teraz do mnie. Potwierdzilem skinieniem glowy, patrzac mu na rece, na wypadek gdyby zechcial mnie znow uderzyc. Po jakiejs minucie zapytalem szeptem: -Skad o tym wiesz? -Przyslali tu czesc tamtej zalogi, zeby uzupelnic niedobory, kiedy federalni robili tu inspekcje. -Aha. - Bylem tu niecaly dzien, a juz wszystkie moje podejrzenia okazaly sie sluszne. Ci z FKT maja wrocic... Tyle ze ja juz nic nie moge z tym zrobic. 27 Kolejka zabrala nas gleboko do wnetrza pokladu. Wypuscila nas w miejscu, ktore rozpoznalem - na stanowisku wydobywczym we wnetrzu samej rafy. Poczulem rafe, jeszcze zanim ja zobaczylem:jej surrealistyczny, euforyczny taniec przeszyl mi zmysly jak swiatlo blyskawicy. Walczylem ze wszystkich sil, by zachowac instynkt samozachowawczy, gdyz nie ufalem zanadto nastrojowi, w jakim sie teraz znajdowalem. Az za latwo przyszloby mi stracic glowe w miejscu, gdzie nikt nie moze mnie dosiegnac... Jesli poddam sie urokom rafy, bede zgubiony, kiedy tylko wloze na siebie skafander. Kiedy brygadzista zaczal wywolywac nurkow, moja zaloga wyplula mnie do przodu jak sline. Przynajmniej uwierzyli w to, co im mowilem. Mialem nadzieje, ze oznacza to takze, ze dzisiaj w nocy uda mi sie przymknac oczy na tyle dlugo, zeby zlapac troche snu. Brygadzista spojrzal na mnie przeciagle, ale tylko dlatego, ze spodziewal sie ujrzec kogos innego. -Masz uprawnienia? - zapytal. -Tak, prosze pana - odparlem. -Dobra. - Wzruszyl ramionami i poslal mnie wraz z innymi po skafander. Reszte zmiany spedzilem w wewnetrznej przestrzeni, bladzac wsrod tajemnic myslowych odchodow an lirr. Trzymanie sie na bacznosci bylo latwiejsze, niz zakladalem, bo tym razem wiedzia lem juz, ze mam sie spodziewac zupelnie niespodziewanych rzeczy - oraz dlatego, ze te skafandry mialy cos w rodzaju sprzezenia zwrotnego, ktorego mi nie pokazano, a ktore pozwalalo technicznemu poczestowac mnie elektrycznym wstrzasem, gdybym sie ociagal z wypelnianiem polecen. Zawsze bardzo szybko sie uczylem. Wystarczylo kilka smagniec, zebym potrafil zmobilizowac mozg na czas walki, pozwalajac sobie odczuwac rafy tylko na tyle, zeby nie pozbawic sie calkiem wrazen zmyslowych. Tutaj przynajmniej nadal cos czulem, nadal bylem zywy... Tej nocy, kiedy padlem na swoja prycze i zamknalem oczy, dziwne obrazy i nieopisane odczucia nadal graly mi na nerwach jak upiorny harfista. Nie przeszkadzalem im, dalem przydusic tlacy sie w piersi plomien bolu, ktory dzis byl znacznie gorszy niz wczoraj. Zapadajac sie coraz glebiej we wspomnienia, widzialem-czulem obloczne wieloryby dryfujace wsrod podniebnych przestrzeni jak obojetni na wszystko bogowie... Czulem, jak osiadaja dookola mnie, osnuwaja myslami, az wreszcie sam stalem sie tylko mysla, efemeryczna, ulotna... Kilka nastepnych dni minelo bez incydentow. Obraczki w baraku dotrzymywaly warunkow rozejmu, kiedy ja co zmiana bez narzekan zakladalem na siebie skafander fazowy. Nie narzekalem - to byla jedyna rzecz, na ktora jeszcze moglem tu czekac. Moja przyszlosc rysowala sie w czarnych barwach. Nawet gdyby kolejna inspekcja FKT odkryla tu wszystkie nieprawidlowosci, to raczej nie ma szans, zeby dowiedzieli sie o nich ode mnie. Natasa predzej przerobi mnie na dawce organow. Nawet jesli uda mi sie dotrwac do ich wizyty, nic nie pozostalo mi z zycia. Nurkowanie w rafie to jedyne, dla czego warto teraz zyc, szansa na dotkniecie niepoznawalnego, na ozywienie Daru w taki sposob, ktorego nawet nie potrafie opisac. To, co przezylem podczas pierwszej wyprawy w glab rafy albo kiedy otoczyly mnie obloczne wieloryby, to nie byl przypadek. Jesli nieznane kiedys mnie dopadnie i zabije, przynajmniej umre szczesliwy. Moja psycho podarowala mi cos jeszcze, czego zupelnie sie nie spodziewalem: dzieki niej bylem w tej robocie dobry, lepszy od wszystkich innych nurkow, ktorzy naprowadzali-technicznych na skupiska poszukiwanych przez Tau protoidow. Kiedy tylko udalo mi sie wychwycic ogolne wrazenie danego sektora, szybko uczylem sie rozpoznawac pewne uklady bodzcow, jakie wysyla do mnie rafa, jak rowniez nauczylem sie trafiac do ich zrodel. Przestano mnie traktowac elektrowstrzasami, a zamiast nich zaczalem otrzymywac od technikow pochwaly. Ich szacunek wydawal mi sie czyms tak samo obcym, jak obco musialy dla nich wygladac moje oczy. Szanowali mnie, ale wcale nie zaczeli lubic - jednakze nie mialo to zadnego znaczenia. Wszyscy ci, ktorzy cos dla mnie znaczyli, zostali na zewnatrz, w swiecie, ktory utracilem razem z wolnoscia: ci, ktorych wciaz jeszcze kochalem, i ci, ktorych nadal nienawidzilem. A takze ci, ktorym wciaz jeszcze bylem cos winien. Codziennie w drodze na kolejna dniowke powtarzalem sobie w myslach ich imiona; zrobilem z tego cos w rodzaju rytualu, dzieki ktoremu moglem sie lepiej zakotwiczyc w rzeczywistosci, kiedy tak stawialem jedna noge przed druga, wlokac sie w slad za idacym przede mna czlowiekiem, ktory zaprowadzi mnie tam, gdzie trzeba. Bol w piersiach przeszedl teraz w postac ciagla, wyzeral mi na jawie cialo i umysl w kazdej minucie, ktorej nie spedzalem zamkniety w skafandrze, we wnetrzu rafy. Tego ranka ocknalem sie spocony. Krecilo mi sie w glowie. Od paru dni nie zagladalem juz do swojej rany, nie mialem odwagi. Powiedzialem sobie: zagoi sie, wszystko sie zawsze goi, jesli tylko minie dosc czasu... Wszystko, co nie zabija od razu, tylko czlowieka wzmacnia. Czyjas dlon zamknela sie na moim ramieniu, wyduszajac mi z ust niekontrolowane przeklenstwo. -Ty - odezwal sie straznik, wyciagajac mnie z szeregu. - Szef ochrony chce cie widziec. Natasa. Jeknalem cichutko. Natasa wrocil. I wie o wszystkim. Nagle znow zakrecilo mi sie w glowie, znow oblalem sie potem. Poszedlem za straznikiem, gdzie mi kazano, bo nie mialem innego wyjscia. Przechodzilismy przez sektory kompleksu, ktorych nigdy przedtem nie widzialem, mijalismy zalogi wydobywcze, ktore juz rozpoczely prace w przydzielonych sobie stanowiskach. Juz samo przechodzenie obok nagiej sciany rafy sprawialo, ze zaczynala sie przesaczac w moje superwyczulone mysli, jakby mozg stal sie porowaty jak gabka. Pozwolilem sie wciagnac, wywlec umysl z ciala. -Stac! - krzyknalem nagle, sam stajac jak wryty. -Co jest? - Straznik odwrocil sie, mierzac we mnie spojrzeniem i bronia. -Przerwac prace! - krzyczalem do brygadzisty. - Zaraz wpadniecie na wybuchowa banke. Uslyszalem jek wylaczanego sprzetu, bo robotnicy, nie czekajac na rozkazy, przestali pracowac i obracali sie teraz, zeby na mnie popatrzec. Brygadzistka zjezyla sie, juz chciala nakazac im powrot do pracy, ale nagle sie rozmyslila. Podeszla blizej. -Co tu, do cholery, gadasz o jakiejs wybuchowej bance? - Tego wlasnie najbardziej obawialy sie wszystkie zalogi: ze wpadna na jakas niedokonczona mysl, ktora bedzie miala niestabilna strukture molekularna. Fazowych nurkow bylo niewielu, nie mogli zbadac dokladnie kazdego milimetra podloza. - Nie da sie przewidziec... - Nikt tego nie potrafil przewidziec z absolutna pewnoscia, nawet nurkowie i ich technicy. Zaden czlowiek. -Ja moge - odparlem, podnoszac glowe, zeby mogla zobaczyc moje oczy. Zaklela i zwrocila sie do straznika. -Swir? Wpuscili tutaj swira? Straznik tylko wzruszyl ramionami. -Natasa chce go teraz widziec. -Co o tym wszystkim wiesz? - zapytala mnie brygadzistka, wskazujac przy tym na rafe za naszymi plecami. Brzmialo to bardziej jak oskarzenie niz pytanie. -Jestem nurkiem... -Ale to nie oznacza, ze widzisz przez sciane, swirze - warknela. Wzruszylem ramionami i zaraz sie skrzywilem, bo zabolalo mnie w piersi. -W takim razie prosze bardzo - mruknalem - niczego nie sprawdzajcie. Tylko najpierw pozwolcie mi odejsc, zanim sie wysadzicie w powietrze. - Ruszylem do przodu, a za mna poderwal sie straznik. -Ej, ty! - krzyknela za mna szefowa zalogi, ale sie nie obejrzalem. Dotarlismy do kolejnego przystanku kolejki. Kiedy tam czekalismy, nasluchiwalem ciagle, czy nie dobiegnie nas huk wybuchu. Nie dobiegl. Sam nie wiedzialem, czy mam sie cieszyc, czy smucic. Kolejka zawiozla nas do kolejnego sektora, ktorego nigdy nie widzialem; ten wygladal zbyt przyjemnie, zbyt otwarcie. Wszystko tutaj mowilo mi jasno, ze obraczka, ktory dotarl az dotad, pozaluje tego widoku. Biuro Natasy bylo otwarte i niestrzezone. Moze nikt nie wyobrazal sobie, ze na tym poziomie moga sie jeszcze zdarzyc powazne klopoty. Zaciekawilo mnie, czy las roslin doniczkowych wzdluz sciany jest prawdziwy, czy moze to tylko udana symulacja, podobnie jak wirtualny widoczek za biurkiem. Widoczek nie byl z tego swiata. -Czy zyczy pan sobie, zeby mial kajdanki, sir? - zapytal straznik, przyciagajac moja uwage z powrotem do Natasy. Natasa zaprzeczyl bez slowa i wlepil we mnie nieodgadnione spojrzenie. Jego dlonie spoczywaly nieruchomo na blacie biurka. Z wyrazu twarzy moglem wnioskowac jedynie, ze nie uznawal mnie za duze zagrozenie. Straznik wyszedl z biura i zostawil nas samych. Gapilem sie na Natase, a i on nie odrywal ode mnie wzroku. W tej chwili moglem myslec tylko o bolu: o bolu w piersiach, bolu we wspomnieniach, o bolu, ktory wzbieral i przelewal sie, az wreszcie wypelnil soba caly swiat... Bedzie go jeszcze wiecej, skoro juz zostalismy sam na sam. Uniosl dlon i wykonal gest, ktorego nie pojalem, bo caly czas spodziewalem sie, ze siegnie po bron. Ktos przeszedl w tej chwili przez sciane zieleni - to holo, to tylko holo - i wszedl do gabinetu. Zona Natasy, matka Joby'ego. Byla sama, miala na sobie fartuch laboratoryjny. Cofnalem sie o krok, kiedy ja poznalem, i prawie stracilem rownowage, bo niespodziewanie zawirowalo mi w oczach. Oboje popatrzyli na mnie teraz, jakby sie spodziewali, ze za chwile czmychne. A ja stalem, przyciskajac kolana mocno do siebie, i nie odrywalem od nich wzroku. Ling Natasa zajela miejsce obok meza, rzuciwszy mu lekko nachmurzone spojrzenie, ktore moglo oznaczac cokolwiek. Perrymeade pewnie kazal Natasie dopilnowac, zebym za wszystko zaplacil. Jakos nie wydawalo mi sie przedtem, ze jego zona zechce sie temu przygladac. Albo i pomoc. Jakkolwiek sie staram, i tak nie udaje mi sie ocenic ludzkich postepkow nalezycie nisko. Stalem wiec i czekalem, i predzej bym skonal, nizbym sie odezwal pierwszy. Dlonie zacisnely mi sie kurczowo na luznych nogawkach portek. -Usiadz, Kocie - odezwala sie wreszcie Ling Natasa, kiedy jej maz uparcie milczal. Stalem jak odretwialy. - Chcemy ci tylko zadac kilka pytan. Rozejrzalem sie i wypatrzylem w kacie siedziska przypominajace zlozone dlonie. Wycofalem sie ku nim powolutku i ostroznie usiadlem, starajac sie przy tym nie spuscic ich z oczu, a przy tym sie nie potknac, nie okazac slabosci. Po obu stronach twarzy splywaly mi struzki potu. Otarlem je, odgarnalem z oczu brudne wlosy. Caly cuchnalem; przyszlo mi do glowy, ze musza czuc ten smrod przez szerokosc pokoju. -Chcemy porozmawiac z toba o naszym synu - odezwal sie wreszcie Burnell Natasa. Dotknal czegos na swoim biurko-termi-nalu. Nad blatem pojawil sie obraz Joby'ego. Odwrocilem od niego wzrok. - Co z nim zrobiliscie, ty i Miya? - W jego glosie nie bylo sladu gniewu. - Byl... w porzadku. A potem... - Spojrzal na zone. Tego, co pozostalo, wystarczylo, zeby i ona mogla zauwazyc, co rafy daly Joby'emu, choc widziala juz wlasciwie tylko samo zanikanie. -Czy... cokolwiek pozostalo? - zdolalem wreszcie spytac. - Czy jest z nim choc troche lepiej? Ling Natasa skinela glowa, zaciskajac wargi w cienka kreske. -Wystarczajaco duzo - mruknela. - Wystarczajaco duzo, zebysmy my wiedzieli i zeby on wiedzial... - Urwala znienacka. Opadlem na fotel, stracilem na chwile ostrosc widzenia. Gapilem sie na obrazek lazurowych morz i nieba z innego swiata za wirtualnym oknem. Zastanawialem sie, czy zmieniaja sie tam pory roku, czy ten ich fantastyczny swiat w ogole je mial. -Jak tego dokonaliscie? - zapytala tym razem ona, a wszyst- kich nas znienacka otoczyl realny swiat holubi cierpienia, w ktorym zaczynalem tonac. -Mowiles, ze to cos w tamtym miejscu, rafy... - ponaglil mnie glos Burnella Natasy, kiedy nadal milczalem. - Odpowiedz jej, do licha! - Zerwal sie z fotela. Zona osadzila go w miejscu gwaltownym gestem, a on opadl poslusznie z powrotem. -Boisz sie nam powiedziec? - zapytala. - Dlaczego? Przyszla mi do glowy jedna odpowiedz, potem druga, trzecia. W koncu po prostu wyciagnalem ku niej przegub. Burnell Natasa sciagnal brwi i patrzyl przez dluzsza chwile na obraczke, zanim dostrzeglem w jego oczach zrozumienie. Jego zona nie sprawiala nawet wrazenia zaskoczonej. -Tego nie ma w aktach - mruknal, odwracajac wzrok. -Tak, zgadza sie - powiedzialem i zobaczylem, ze rysy jego twarzy znow twardnieja. -Tu chodzi o naszego syna - odezwala sie Ling Natasa. Tu chodzi o moja wolnosc. Ale nie powiedzialem tego glosno, a ona ciagnela: -Wiemy, ze mu pomogles... i jak dobrze sie nim zajmowales. Wiemy, ze tez musisz go... kochac. - Odchrzaknela. - Stracilismy juz Miye. Jestes nasza jedyna nadzieja. Zakrylem twarz dlonmi w naglym ataku mdlosci i zawrotow glowy, kiedy wywolana strachem adrenalina zaczela ustepowac. -Powiedzialem wam wszystko, co wiem - wybelkotalem. - Cos tam w rafach, w Ojczyznie... usunelo szumy albo dokonczylo mu uszkodzone obwody w mozgu. Nie mam pojecia jak. Uwolnilo moja psycho i... i jego tez. - Opuscilem dlonie i spojrzalem na nich, kiedy cisza zaczela sie przedluzac. -Joby nie jest psychotronikiem - mruknela Ling Natasa. - Nie ma w nim hydranskiej krwi... -To ten wypadek - przerwalem jej. - Zanim sie urodzil... Rafy mu to zrobily. Jakas mutacja. Pobielala gwaltownie na twarzy. -To niemozliwe - warknal Burnell Natasa. -Owszem, mozliwe - zaprzeczyla oslablym glosem. -Wystarczy tylko przestawic kilka genow w odpowiednim miejscu kodu DNA, bo na tym opiera sie cala roznica miedzy... -"swirem a martwa palka" -...Hydraninem a czlowiekiem. Ja sam jestem polkrwi mieszancem. Gdyby to nie byla prawda, nie stalbym tutaj. Gapil sie na mnie tak, jakbym znienacka zaczal mowic do niego w obcym jezyku. Powtorzylem w myslach swoje slowa, zeby sprawdzic, czy przypadkiem nie powiedzialem ich po hydransku. Popatrzyli na siebie, a wszystkie znaczenia tego faktu opadly na nich cicho i nieuchronnie jak deszcz snow. Powoli, niemalze z bolem, Ling Natasa ujela dlon meza. Popatrzyla na mnie. -Ten wypadek... rafy... uszkodzily Joby'ego, zanim sie jeszcze urodzil. A ty mowisz mi, ze rafy moga go teraz uzdrowic? - Mowiac to, krecila glowa, jakby wcale nie pragnela uslyszec odpowiedzi. - To brzmi tak, jakbys mowil o... Bogu... -Nie - zaprzeczylem lagodnie. - Mowie o czyms, co jest obce. Tau sadzi, ze moze tak po prostu wkroczyc i rozebrac rafy na kawalki, odczytac to, co tam znajdzie, jak kod binarny. Ale to nie ludzie je stworzyli. Ludzie ich nie rozumieja. Grupa robotnikow prawie ze wyleciala dzisiaj w powietrze, bo o maly wlos rozbiliby wybuchowa banke... -Kiedy? - przerwala mi Ling Natasa. -Kiedy tu szedlem. Znow wymienili miedzy soba spojrzenia. -Skad to wiesz? Opowiedzialem jej wszystko. -Ile takich "wypadkow" ma miejsce co roku? Ilu ginie ludzi? - Nie otrzymalem odpowiedzi. Wcale mi zreszta nie byla potrzebna, widzialem prawde wypisana na ich twarzach. - Federalni przysla na Ucieczke nastepna inspekcje... Ich twarze zastygly, jakby juz o wszystkim wiedzieli. -Nie wroca juz do tych zakladow - rzucila predko Ling Natasa. - Nawet sie tu nie zatrzymaja. -Moglibyscie sie z nimi skontaktowac. Sami wiecie, jaki wplyw mialo niedbalstwo Tau na wasze zycie... na Joby'ego. - Staralem sie ze wszystkich sil wykorzenic z glosu ton rozpaczy. - Keiretsu ma oznaczac rodzine. A rodzina to zywi ludzie, ktorzy chro- nia sie nawzajem, sa lojalni wobec tych, ktorych kochaja, a nie wobec jakiejs abstrakcyjnej ideologii. Rzady zmieniaja zasady swojej polityki rownie czesto jak wy kody zabezpieczajace. Relacje miedzy ludzmi powinny chyba oznaczac cos wiecej, prawda? Burnell Natasa potrzasnal glowa. -Nie. Tau troszczy sie o nas... troszczy sie o Joby'ego. Jesli zwrocimy sie przeciwko nim, stracimy wszystko. Wszystko jedno, co sie stanie z Tau, my i tak przegramy. Nie mozemy. - Jeszcze raz. spojrzal na zone. Trzymala dlonie na podolku, zacisniete tak mocno, ze zupelnie zbielaly jej kostki, ale nic nie powiedziala. Sekundy kapaly jak lzy. -W takim razie opowiecie Tau o klasztorze - o tym, ze nietkniete rafy w hydranskiej Ojczyznie kryja w sobie uzdrowiciel-ski cud? -To nasz obowiazek - odparla Ling Natasa bezbarwnym tonem. - I moze ten... cud jest jedyna nadzieja dla Joby'ego. -A co bedzie, jesli Tau zniszczy to, czego szukacie? Juz i tak nie rozumieja polowy z tego, co znajduja. Gdyby bylo inaczej, sto lat temu rozdrapaliby rafe do szczetu. -Co innego mozemy zrobic? - zapytal kwasno Burnell Natasa. Nie wiedzialem, czy naprawde tak trudno to sobie wyobrazic, czy tez jego mozg byl dokladnie takim zerem, jak mi sie wydawalo. -Moglibyscie sprobowac wspolpracowac z Hydranami, zamiast gwalcic ich swiat. Wiedzieli o wlasciwosciach tego miejsca, dlatego zbudowali tam klasztor. Ling Natasa otworzyla usta, ale nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. Zamknela je wiec z powrotem, a z jej twarzy odplynal wszelki kolor. Delikatnie ujela w dlonie holo Joby'ego. Jej maz, wpatrzony w ten obrazek, potrzasnal glowa. To sie nie moze zdarzyc - mowily mi ich twarze, wypelniajac sie smutkiem i rezygnacja. - Niemozliwe. Rownie niemozliwe jak to, ze ich syn mogl swobodnie chodzic i mowic, i ze kiedykolwiek bedzie znow mogl to robic. Tau nie mialo szczegolnych problemow z uznaniem Hydran za gorszy gatunek - niepojety i niebezpieczny - poniewaz byli tak bardzo podobni do ludzi, ze wszystkie roznice natychmiast rzuca ly sie w oczy. Obloczne wieloryby i produkt uboczny ich mysli staly tak daleko poza skala ludzkich doswiadczen, ze ludzie nie mieli zadnego punktu odniesienia, wedlug ktorego mogliby je oceniac. Naukowcy Tau byli jak slepcy, kazdy z nich dotykal innej czesci nieznanego, a zaden nie zdolal uchwycic wszystkich znaczen tego, co trzymal w reku. W pokoju panowal upal, a moze to tylko we mnie plonela goraczka. Otarlem twarz i staralem sie skupic mysli. -Powiedzialem wam... wszystko... - slowa ciagnely sie powoli, ochryple, a w samym srodku zdania zapomnialem dalszego ciagu. Potrzasnalem glowa. -Dobrze sie czujesz? - zapytala Ling Natasa. Sciagnela brwi, a miedzy nimi pojawily sie cieniutkie pionowe linie. Rozesmialem sie, pewien, ze to musi byc jakis chory zart. -Powiedzialem wam wszystko, co wiem - powtorzylem, starajac sie tym razem dobrnac do konca zdania. - Musze wracac do pracy. Czekaja na mnie. - Ledwie osmielilem sie miec nadzieje, ze to juz koniec rozmowy. Wciaz jeszcze nie bylem pewien, dlaczego nie traktuja mnie tak jak Perrymeade. Mieli do tego rownie dobry powod. Moze po prostu czekali, az powiem im to, co chca wiedziec. Zaczalem sie zbierac do wyjscia, choc nie wierzylem, ze uda mi sie dobrnac chocby do drzwi, zanim ktos mnie zatrzyma. Nie udalo mi sie nawet podniesc z fotela. Nogi ugiely sie pode mna i nagle znalazlem sie na kolanach. Zaczalem sie podnosic, pelen czegos w rodzaju niedowierzania. Kiedy sie odwrocilem, stala przede mna Ling Natasa z uniesiona w gore dlonia. Probowalem sie uchylic, ale reka Burnella Natasy twardo osadzila mnie w miejscu. Uniosla dlon do mojej twarzy, a ja az skurczylem sie w sobie. Ona jednak tylko dotknela czola. Miala chlodna i sucha dlon. Odsunela ja szybko, jakbym parzyl. Szarpnalem sie jak zwierze w pulapce, kiedy z surowa rzeczowoscia naukowca - a moze matki niepelnosprawnego dziecka - rozpiela moj wyplamiony kombinezon. Kiedy obnazala rane, zaklalem, bo jej maz trzymal mnie tak mocno, ze juz sam nie wiedzialem, co mnie bardziej boli. Uslyszalem, jak mezczyzna mruczy do siebie cos, co brzmialo jak przeklenstwo, a kobieta wciaga gwaltownie powietrze. -Nie - wybelkotalem, czujac na obnazonym ciele gesia skorke. - O cholera... - dodalem, sam nie wiem, czy na widok rany, czy dlatego ze balem sie, co ona teraz zrobi. Ling Natasa sciagnela razem poly kombinezonu i zakryta rane. Burnell Natasa potrzasnal mnie mocno za ramiona. -Do diabla - mowil, jakby myslal, ze trace swiadomosc - przeciez nie chcemy zrobic ci krzywdy... - Jednak i tak zadawal mi przy tym bol. -To po co tu jestem? - spytalem ochryple. Na to nic nie odpowiedzial. -Czy ta oparzelina to stad, z zakladow? - zapytal. Potrzasnalem glowa. -Borosage... - Poczulem raczej, niz zobaczylem, ze wymieniaja spojrzenia, a w tych spojrzeniach bylo cos, czego nie pofatygowali sie mi wyjasnic. -Wez go do szpitala - mruknela Ling Natasa do meza. - Zanim dostanie wstrzasu septycznego. - Jeszcze raz popatrzyla na mnie. Wydawalo mi sie, ze dostrzegam w jej oczach cos na ksztalt przeprosin, ale moze to byl tylko zal i to nieprzeznaczony dla mnie. Zniknela za sciana wirtualnej zieleni i juz wiecej jej nie widzialem. 28 Burnell Natasa eskortowal mnie do szpitala osobiscie. Po drodze musial niejeden raz mnie podeprzec, bo kolana co chwile odmawialy mi posluszenstwa.Kiedy weszlismy, technicy medyczni wybaluszyli na nas oczy, jakby latwiej im bylo uwierzyc w koniec swiata niz w to, ze szef ochrony przyprowadza tu chora obraczke. -Dopilnujcie, zeby ta rana zostala nalezycie opatrzona - powiedzial Natasa. Zostawil mnie siedzacego na krzesle. Opatrzyli mi rane bez slowa komentarza i bez widocznego zaskoczenia. Moze sporo takich widywali. Lezalem tylko i godzilem sie na wszystko. Myslalem o tym, co moglem powiedziec Natasie, zanim odszedl; sam nie wiedzialem przy tym, czy zaluje, czy raczej sie ciesze, ze milczalem. Wciaz jeszcze lezalem na wpol swiadomy pod lampa regeneracyjna, kiedy do izby chorych weszlo dwoch szefow zalog. Zmierzali prosto w moja strone. Podnioslem sie na lokciach i patrzylem, jak sie zblizaja, nagle znow czujny. Jedna z nich byla ta bryga-dzistka, ktora ostrzeglem przedtem przed wybuchowa banka. Drugim byl Feng, szef mojej zalogi. -To on? - spytal teraz, wskazujac na mnie. -Tak, to ten. - Pokiwala glowa brygadzistka. - Ten swir. Jak to sie stalo, ze masz w zalodze swira? Zesztywnialem caly, bo przyszlo mi do glowy, ze musialem sie jakos pomylic z ta banka. A to oznaczalo, ze znow wpakowalem sie w klopoty. -Nowy. Moze to jakis eksperyment. Mnie tam sie nigdy nic nie mowi. - Feng wzruszyl ramionami i obrzucil mnie niewidzacym spojrzeniem. Nie byl sadysta, ale nie byl tez sympatycznym gosciem. Nie bardzo mialem ochote znalezc sie na jego czarnej liscie. -Ixpa mowi, ze niezle sobie radzi ze skafandrem fazowym. - Ixpa to byla glowna techniczna od fazowania. W koncu Feng popatrzyl prosto na mnie. - Czy mowiles Rosenblum, tej pani tutaj, ze zaraz wpadna na wybuchowa banke? Potwierdzilem skinieniem glowy. -Sprawdzilismy to. Miales racje - odezwala sie Rosenblum. -Skad o tym wiedziales? -Wyczulem. - Polozylem sie z powrotem, bo oslablem z naglego poczucia ulgi. - Umiem wyczuwac rafy... - urwalem, bo dotarlo do mnie, jak oni teraz na mnie patrza. Potem spojrzeli na siebie. Sprawa nie wydawala mi sie wcale dziwna, dopoki nie zobaczylem, jak dziwnie brzmi dla nich. -Co ty tu wlasciwie robisz? - Doszedlem do wniosku, ze chodzi jej o zaklady, nie o izbe chorych. -Pokutuje - odparlem. Twarz Fenga momentalnie stwardniala. -Cwaniaczkow nie lubie tak samo jak swirow. Odpowiadaj. -Nie mam pojecia - mruknalem, spuszczajac wzrok. Nie wiedzialem nawet, jak mam wytlumaczyc im prawde, jesli i tak juz na mnie patrza w ten sposob. Postali jeszcze z minute, skrobiac sie za uchem, przestepujac z nogi na noge. W koncu Rosenblum wzruszyla ramionami. -To i tak niewazne. Odtad bedziesz naszym kanarkiem w kopalnianym szybie, maly. Codziennie bedziesz robil specjalne rundki od jednego stanowiska do drugiego. Bedziesz je "wyczuwal", czy co tam, u diabla, z nimi robisz. Upewnisz sie, czy bezpiecznie jest w nich pracowac. Nie mialem pojecia, co to, u licha, ten "kanarek" - moze to cos w rodzaju mebtaku. - Dobra - odrzeklem. Im wiecej ludzi tutaj bedzie mialo interes w tym, zebym zyl, tym lepiej. -Myslisz, ze ci na gorze to potwierdza? - zapytal sceptycznie Feng. - Pozwola, zeby swir wloczyl im sie po calym kompleksie? -To nasz swir - odparla Rosenblum i parsknela smiechem. - Poza tym to polecenie Natasy. -Szefa ochrony?! Rosenblum potrzasnela przeczaco glowa. -Jego zony. Przyszla do mnie i wypytywala, co ten swir zrobil dzis rano. Feng zaswistal przez zeby. -Kiedy ten stad wychodzi? - zawolal do technika. -Dzis wieczorem - odpowiedzial mu ktos. -W takim razie od jutra mozesz zaczynac swoje rundki -zwrocil sie do mnie Feng. - Ja wszystko poustawiam. - Odwrocil sie i cala uwage poswiecal juz tylko Rosenblum. Zadne z nich nie zainteresowalo sie, co mi jest. Moze juz slyszeli, a moze nic ich to nie obchodzilo. Skierowali sie do drzwi i wyszli. Zadne z nich nie podziekowalo mi za uratowanie kilku ludzkich istnien. Ale moze zrobila to za nich Ling Natasa. Od tego czasu spedzalem cale dnie, chodzac od stanowiska do stanowiska, brodzac w nowo odkrytych pokladach, zeby nasluchiwac, wyczuwac, wylapywac obce nastroje sennego opadu. Za pomoca swego szostego zmyslu sprawdzalem wyniki analiz spektro-graficznych i biochemicznych, tuziny roznych odczytow, ktore zbierala dla siebie kazda z zalog. Raz na jakis czas trafialem na banke czegos paskudnego, od czasu do czasu odkrywalem cos pozytecznego, co lezalo zupelnie poza zasiegiem skanerow i sprzet nie byl w stanie tego zinterpretowac. Nic wielkiego - nic tak spektakularnego jak to, co wykrylem po drodze do biura Natasy. Nikomu to nie przeszkadzalo, bo oznaczalo, ze ich praca stala sie odrobine bezpieczniejsza. Z zadowoleniem odkrylem, ze raczej nieczesto lekcewazy sie tutaj wielkie anomalie, ktore moga grozic wysadzeniem w powietrze calej pracujacej na miejscu ekipy, poniewaz zalogi byly nie dosc liczne i przeciazone praca pod nieustanna presja produkowania finansowych cudow. Nie wadzila mi praca na dodatkowych zmianach - oznaczalo to wiecej czasu, ktory moglem spedzic w lonie mysli oblocznych wielorybow, w swiecie, ktory dzielilem z Miya, w swiecie, ktorego doswiadczyc moga jedynie Hydranie... Oznaczalo to takze mniej czasu spedzanego wsrod ludzi, ktorzy postrzegali rafy jak zbior komponentow, nic wiecej - chemiczny odpad, ktory nalezy rozlozyc i wykorzystac. Nie towarzyszylo im owo poczucie naboznego podziwu, obecnosci obcego - prawdziwa natura rafy byla dla nich tak nienama-calna, jak oni sami stawali sie nienamacalni dla mnie. Spedzalem cale dnie na sluchaniu szeptow w glowie raf, ale kiedy wychodzilem z powrotem w realny swiat pelen ludzkich twarzy i mysli, moj umysl robil sie natychmiast martwy jak kamien, a wlokien-ka psycho wiedly jak zmrozone platki. Jadlem, bo musialem, i z tego samego powodu spalem, ale poza tymi dwoma czynnosciami caly swiat poza rafa z wolna zanikal. Lezalem na swojej pryczy, a obrazy, ktore przynosilem tu ze soba po calodziennej pracy, nie chcialy mi dac spokoju, pozwalalem sie im wiec wsaczac w slodkie wspomnienia o Mii - wspomnienia, ktorych nie pozwalalem sobie tknac, kiedy sondowalem rafe, gdzie o wszystkim decydowalo skupienie. Deszcz snow napelnial mi glowe obcym morzem, ktore stopniowo zatapialo obecnosc ludzkich glosow. Inni ustepowali na bok, kiedy ich mijalem, patrzac na mnie tak, jakby widzieli wlasnie ducha. Odzywalem sie tylko wtedy, kiedy musialem, ale nie zdarzalo sie to zbyt czesto, bo nie wiedzialem, czego moglbym od nich potrzebowac. Wszystko, co mi bylo potrzebne, odnajdowalem w rafie. Az do dnia, kiedy rozpracowywalem stanowisko dla zalogi Niebieskich. Sunalem przez zmieniajace sie gestosci i kruche plaszczyzny przejscia latwiej, niz dawniej orientowalem sie wsrod surrealistycznych krajobrazow cyberprzestrzeni, az nagle natrafilem na smiertelna pulapke. Cos, co smakowalo jak kwas, cuchnelo jak trucizna i dawalo mi poczucie, jakbym stapnal na wlasny grob... -Kanarek! Wylaz w tej chwili. - Zanim zdazylem zglosic odkryta anomalie, zadzwieczal mi w uszach znieksztalcony, bezcielesny glos Ixpy, technicznej, z ktora pracowalem. Dotknalem podbrodkiem plytki mikrofonu wewnatrz helmu. -Co? - spytalem ochryple, bo nie wiedzialem, czy nie mam jakichs omamow. -Wylaz - powtorzyla. -Nie. Cos znalazlem. Cos duzego i cuchnacego. Musze wejsc glebiej... -Wylaz w tej chwili, obraczko! - wrzasnal ktos. To nie byla Ixpa; odkad Feng mnie do niej przydzielil, nigdy nie zwracala sie do mnie inaczej jak "kanarek". Kiedy zapytalem, co to jest, odparla "moj maly zdechly ptaszek" i usmiechnela sie szeroko, jakby to mial byc jakis zart. Zaklalem, bo nagly przyplyw energii przelecial mi ostrym bolem przez caly kregoslup. Byl to pierwszy karny wstrzas, jaki dostalem od dnia, kiedy zalozylem skafander. -Cholera! Ixpa... - krzyknalem. Odpowiedzia byl nastepny wstrzas, tak silny, ze zabolaly mnie od niego zeby. Zaklalem i pozwolilem sie wyciagnac. Mrugajac, wytoczylem sie z rafy w oslepiajaca pustke kompleksu. -Niech to diabli - mruknalem, szukajac wzrokiem twarzy Ixpy, jej munduru wsrod czekajacej na zewnatrz grupy, jak mi sie wydawalo, oficjeli. -Co... - zaczalem, ale zaraz urwalem. To nie Ixpa stala tam w mundurze technika, tylko ktos, kogo widzialem pierwszy raz w zyciu. Obok niego stal rozgoraczkowany Protz. Nigdy bym nie przypuszczal, ze potrafi sie do tego stopnia ozywic. Po obu stronach mial straznikow, ale nigdzie nie widzialem Natasy. -Sciagaj skafander - rozkazal Protz. -Co? - Potrzasnalem glowa, nic nie rozumiejac. -No juz - ponaglil. Straznicy wycelowali we mnie bron. -Gdzie jest Ixpa? - zapytalem technika. - Znalazlem wybuchowa... -Zamknij sie i sciagaj skafander - przerwal mi technik. Zamknalem sie wiec i zaczalem sciagac skafander. -Ostroznie, do cholery! - warknal Protz. - To kosztuje fortune! Bardzo ostroznie zlozylem skafander do pojemnika. Protz machnal reka i jeden ze straznikow zaraz ujal mnie pod ramie. -Co sie dzieje? - zapytalem, ale mi nie odpowiedzial. - O co chodzi? - krzyknalem do technika, czujac, ze trace poczucie rzeczywistosci, kiedy zaczeli mnie dokads prowadzic. Techniczny tylko sie przygladal, wzruszywszy ramionami w odpowiedzi. Protz i straznicy zafundowali mi przymusowa przejazdzke kolejka, ktora zakonczyla sie spacerem wsrod zupelnie nieznanych mi korytarzy, pelnych jakichs schowkow. W koncu przystanelismy przed zamknietym pomieszczeniem bez okien. To, co znajdowalo sie za drzwiami, wymieniono na zakodowanej wywieszce na drzwiach, ktorej nie potrafilem odczytac. Protz ciagle ogladal sie przez ramie. Jeden ze straznikow przylozyl dlon do zamka, a drzwi zaraz rozsunely sie przed nami. Wpatrzylem sie w ciemnosc przed soba, ktora doskonale odzwierciedlala moje mysli. Zanim zdazylem zareagowac, ktos wepchnal mnie do srodka. Obejrzalem sie za siebie i zobaczylem jeszcze, ze Protz celuje do mnie z ogluszacza. Potem wszystko nagle pociemnialo. I trwalo tak bardzo dlugo. Kiedy sie w koncu ocknalem, w pokoju nadal panowaly ciemnosci. Serce scisnelo mi sie z leku, gdy sie zorientowalem, ze nawet nie wiem, czy nadal znajduje sie tam, gdzie mnie wtedy zostawili. Macajac wkolo siebie, natrafilem w koncu na cos przypominajacego drzwi. Dlonie mialem wciaz jeszcze ociezale i niemrawe, podobnie jak mysli. Podciagnalem sie i zaczalem walic piesciami w plyte drzwi. Odpowiedzialo mi tylko echo bebnienia. Kiedy ucichlo, znow zapadla absolutna cisza, rownie calkowita jak otaczajaca mnie ciemnosc. Drzwi nie obrysowywala najmniejsza szczelina swiatla, nie dochodzil tez do mnie najlzejszy nawet dzwiek z zewnatrz. Pewnie i moje halasy nie wydostawaly sie poza te sciany. Obmacalem dookola framuge drzwi w poszukiwaniu tabliczki, ktora pomoglaby mi sie stad wydostac, albo przynajmniej wlacznika swiatla. Sciana dokola drzwi byla cala z idealnie gladkiego ceramostopu - gladkiego i zimnego jak lod. Nie dostrzeglem ani tabliczki dotykowej, ani czujnika ruchu. -Wlaczyc swiatla? - rzucilem w koncu na probe. Dookola mnie zablysly swiatla, ukazujac mi wnetrze o wymiarach okolo dziesieciu metrow na dwadziescia, pelne szafek, schowkow i sprzetu, ktorego nie potrafilem nazwac. Nieogrzewa-ne powietrze przyprawialo mnie o dreszcze, ale bylo przynajmniej swieze. Znaczylo to, ze nie pozostawiono mnie tu, zebym sie udusil albo zamarzl na smierc. Oparlem sie o zimna sciane i probowalem sie zastanowic, o co w tym wszystkim chodzi. Po co zjawil sie tu Protz? Czy ktos sie w koncu dowiedzial, ze Natasa jednak mnie nie zabil i wyslali Protza, zeby sie tym zajal? Ale dlaczego Protza? To bez sensu. Protz to karierowicz i wlazidu-pek. Z ledwoscia moglem uwierzyc, ze znalazl w sobie dosc odwagi, zeby strzelic do mnie z ogluszacza. -Cholera... - zaklalem, kiedy uswiadomilem sobie znienacka, ze to moze oznaczac tylko jedno: Protz przybyl tu razem z prowadzacymi sledztwo federalnymi. Natasa mowil, ze maja tu nie przyjezdzac. Ale jesli byli na tyle sprytni, zeby w ostatniej chwili zmienic ustalona marszrute? Wtedy Protz musialby ich tu przywiezc... i musialby mnie tu zamknac dla pewnosci, ze z nikim nie zdolam sie skontaktowac ani ze oni nie zdolaja dotrzec do mnie. Osunalem sie na ziemie i oplotlem ramionami kolana, zeby jakos przetrzymac. Wszystkie koncowki nerwowe byly jak przysmazone na ogniu. Nie mialem pojecia, ile czasu moglo uplynac. Federalni mogli stad juz dawno odjechac. Natasowie pewnie nie puscili pary z ust w obawie o bezpieczenstwo Joby'ego, bali sie utracic wsparcie Tau. Nie mozna mnie w ten sposob uwiezic bez wiedzy Natasowych straznikow. Przez podloge, na ktorej siedzialem, przebiegl potezny wstrzas. Ciezkie maszyny dookola rozdzwonily sie nagle i rozter-kotaly. Swiatla zamigotaly, pociemnialy i zgasly. Cos ciezkiego zwalilo sie na ziemie o dwa metry ode mnie. Z wysilkiem sie podnioslem i zawolalem o pomoc. Moj glos powrocil do mnie odbity od pol setki plaszczyzn, kiedy w kompletnej ciemnosci rozplaszczalem sie z calych sil na scianie. Wrocilo swiatlo - ale nie tak jasne jak przedtem. -Co sie tam, do cholery, dzieje! - wrzasnalem. Odpowiedzialo mi tylko echo. Nie bylo tez wiecej wstrzasow, migoczacych swiatel - nie bylo slychac nic poza moim urywanym oddechem. Zaklalem cicho dla dodania sobie otuchy, kiedy przechadzalem sie nerwowo w waskim prostokacie przestrzeni miedzy szczel- nie zamknietymi drzwiami a maszyna, ktora zwalila sie na sam srodek pomieszczenia, blokujac przejscie. To byl wybuch. Tylko wybuch - i to potezny - mogl wyjasnic wszystko, co przed chwila przezylem. Ogarniety nagla niezdrowa pewnoscia zastanawialem sie, czy to ta anomalia, ktora znalazlem w rafie tuz przed tym, jak Protz zmusil mnie do wyjscia. Myslalem tez o tym, co to moze znaczyc dla wszystkich zainteresowanych, w tym i dla mnie. Ciekawe, ile czasu minie, zanim ktos sobie przypomni, ze siedze tu zamkniety. Osunalem sie z powrotem na podloge i rozpoczalem wyczekiwanie. Pewnie nie trwalo to wcale tak dlugo, jak mi sie zdawalo, zanim ktos wreszcie otworzyl drzwi. Juz na pierwszy dzwiek zerwalem sie na rowne nogi, zamrugalem oczyma oslepiony naglym blaskiem, a dlonie same zwinely sie w piesci. Nie mam pojecia, czego sie spodziewalem, ale na pewno nie Burnella Natasy, samego, z pustymi rekoma, z twarza i mundurem uwalanym czyms, czego nie da sie nawet opisac. Opuscilem rece. Zaklal na moj widok, ale w jego oczach malowala sie wylacznie ulga. -Chodz - rzucil ostro, wskazujac glowa na korytarz za plecami. - Jestes mi potrzebny. -Tak jest, prosze pana - wymamrotalem, automatycznie spuszczajac wzrok. Obrzucil mnie zaskoczonym spojrzeniem, jakby spodziewal sie, ze zareaguje jak normalny czlowiek. Jakby zupelnie zapomnial, gdzie spedzalem czas od naszego ostatniego spotkania. -Prosze - dodal niezrecznie. - Kocie. Wyszedlem za nim ze schowka i ruszylem korytarzem. -Co sie dzieje? - zapytalem. - Co sie stalo? -Mielismy wybuch. - Nie ustawal w marszu, ponury jak sama smierc. -W Sektorze 3F. Zaloga Niebieskich pracowala przy wydobyciu. Wpadli na wybuchowa banke. Duza. Zatrzymal sie gwaltownie, zeby na mnie popatrzec. -Skad wiesz? -Sam ja znalazlem, tuz przed tym, jak Protz mnie usunal. Sa tu federalni, prawda? Znow ruszyl do przodu, jeszcze szybciej. Staralem sie dotrzymac mu kroku. -Federalni byli dokladnie w tym miejscu, kiedy nastapil wybuch - odparl. - Podobnie jak moja zona. -O Boze - wyszeptalem. - Czy oni... -Nie wiem - odparl ciezko. - Nikt nie wie. Nie mozna sie tam dostac. To, co sie zdarzylo, poslalo cos w rodzaju poteznego sprzezenia zwrotnego przez nasza siec energetyczna. Caly podstawowy system podtrzymywania zycia dziala teraz na awaryjnych generatorach mocy. Ale reszta pieprzonej infrastruktury spalila sie na wegiel. Sprzet nie dziala, wszystko trzeba przeprogramowac, zanim odczyty, ktore dostajemy, znowu zaczna cos znaczyc. Bog jeden wie, ile czasu nam to zajmie. Dlatego potrzebuje ciebie. Potrzasnalem glowa, niczego nie rozumiejac. Zlapal mnie za ramiona i osadzil w miejscu. -Bo jestes... - Swirem. Przelknal to slowo z grymasem. - Telepata. Psychotronikiem. Sam wiesz najlepiej, do diabla! Mozesz ja... ich znalezc... - Znow urwal. - Chce, zebys uratowal moja zone. -Nie moge... Juz tego nie potrafie. - Mnie takze glos uwiaz! w krtani, kiedy zobaczylem zacieta rozpacz w jego oczach. - W srodku nic mi juz nie pozostalo. Potrzebny wam prawdziwy psy-chotronik. Potrzebujecie Mii... -Nie mam Mii! Ani ty! Tez byles w tamtym klasztorze. Janos mi mowil, ze klasztor tez wywarl na ciebie wplyw, mowil, ze przez cala droge z powrotem pomagales Joby'emu. Cos zostalo w Jobym, wiec cos musialo zostac i w tobie! - Potrzasnal mna, jakby chcial wytrzasnac na wolnosc moja psycho. - Moja zona wiedziala, ze potrafisz odczytywac rafy! -To zupelnie co innego, ja... -Zaufala ci - Bog jeden wie dlaczego, po tym wszystkim, co nam zrobiles. Zmusila mnie, zebym ci zaufal. Teraz mozesz jej odplacic, ty swirze, albo zginac... - Nagle w jego dloni pojawil sie wycelowany we mnie pistolet. Reka mu drzala. Popatrzylem na pistolet, potem na niego. Stalem, nieruchomy i milczacy, az w koncu trzymajaca ogluszacz reka opadla, a on spuscil wzrok. -Przepraszam - mruknal. Popatrzyl na swoja bron, jakby nie mial pojecia, co tu, do cholery, wyprawia. Jak facet, ktory zebral w bojce zbyt wiele ciosow. Schowal bron. Potarlem twarz. -Sprobuje - wymamrotalem. Tyle tylko staralem sie powiedziec. - Zrobie, co bede mogl. Tylko ze nie wiem, czy bede mogl cokolwiek zrobic. - Jeszcze raz popatrzylem mu w twarz. - Gdyby ktos kiedys nie przylozyl mi pistoletu do glowy, pewnie nadal bylbym telepata. - Ruszylem przed siebie i tym razem on szedl za mna. Dotarlismy do przystanku kolejki, a tam juz czekal wagon, ktory powiozl nas z powrotem w glab kompleksu. Przez cala droge nie odezwal sie ani slowem. Nie zapytal, jak wyladowalem tam, gdzie mnie znalazl. Pewnie sam dobrze wiedzial. Nawet nie potrafilem sobie wyobrazic, jak musi sie czuc z ta swiadomoscia. Pozwolilem mu znow wyjsc na czolo, dopoki nie dotarlismy do miejsca, w ktorym pracowalem - w kazdym razie do tego, co po nim pozostalo. Caly sektor podstemplowanego korytarza prowadzacego do miejsca, gdzie prowadzono prace wydobywcze, lezal w gruzach. Zalogi juz pracowaly przy usuwaniu zwalu, ale z klotni i miotanych dokola przeklenstw wnioskowalem, ze to, co rozwalilo programy w calych zakladach, musialo przeprowadzic loboto-mie calego sprzetu az do samego dolu. -Protz... -wyszeptalem. Stal na otwartej przestrzeni za pograzonymi w morzu pylu robotnikami Tau i rozmawial z jakimis ofi-cjelami, wskazujac na dymiaca sciane zawalu. Przepchnalem sie w jego strone. - Protz! - krzyknalem, zobaczylem, jak podnosi wzrok i jak zmienia sie na twarzy, kiedy mnie rozpoznal. Ktos zlapal mnie za ramie, zanim do niego dobrnalem, ktos obrocil mnie w miejscu: to Feng, moj brygadzista. -Co ty robisz? - zapytal ostro. - 1 gdzies ty sie, do cholery, po-dziewal? -Bylem zamkniety w skladziku - odparlem, nie spuszczajac wzroku. -Co? - Jego twarz stezala z gniewu. - Miales tam byc. Miales temu zapobiec, na litosc boska! -Zapytajcie jego. - Wyszarpnalem sie z uchwytu Fenga i wskazalem na Protza. Otaczajace tamtego szyszki podniosly glowy. - Zapytajcie jego! - wrzasnalem. Natasa znow zrownal sie ze mna i odprawil Fenga machnieciem dloni, kiedy zobaczyl, ze cala grupa rusza w nasza strone. Tylko Protz pozostal na swoim miejscu. Zobaczylem, ze ociera twarz rekawem, kiedy odprowadzal ich wzrokiem. -O co tu chodzi? - zapytal Sandusky, tutejszy szef centrali operacyjnej. Pamietalem go z wycieczki, ktora odbylem z pierwsza grupka federalnych. Spojrzal najpierw na Natase, potem na Fenga, potem na mnie, ale zupelnie mnie nie skojarzyl. - Dlaczego nie byles na swoim posterunku? Juz otwieralem usta, gdy nagle zesztywnialem caly, bo nie mialem pojecia, w jaki sposob mam ich wszystkich przekonac albo nawet sie wytlumaczyc. -Protz zarzadzil, aby oderwano go od pracy wlasnie wtedy, kiedy odkryl te anomalie... - wlaczyl sie Natasa, jakby i jemu to samo przyszlo na mysl. - Suarez i Timebu potwierdza, ze nakazano im go zabrac i odizolowac w miejscu, gdzie nie znajda go federalni. -Dlaczego? - zapytal z niedowierzaniem jakis inny urzednik. Natasa zaczerpnal powietrza. -O to trzeba juz spytac samego Protza, sir. - Zerknal na mnie, usta mial zacisniete w waska kreske, a spojrzeniem nakazywal mi, zebym swoich takze nie otwieral. Patrzylem, jak sie odwracaja, jakby naprawde mieli zamiar to zrobic, widzialem na twarzy Protza wzbierajaca panike. -W porzadku - odezwal sie teraz do mnie Natasa. - Czego bedziesz potrzebowal? Zeby wykorzystac swoja psycho - dotarlo do mnie dopiero po dluzszej chwili. Spojrzalem na caly ten ruch i zamieszanie, nie widzialem tu nic z wyjatkiem ludzi, tak nierozniacych sie teraz od maszyn, jakbym probowal ich zobaczyc wewnetrznym wzrokiem. Zmusilem sie, zeby patrzec na nich uwazniej niz kiedykolwiek przedtem, odkad trafilem w to miejsce, otoczony skorupa zalu, i zaczalem zatracac sie w rafach. Patrzylem, jak sie zmagaja, kloca, pracuja rozpaczliwie, zeby ratowac przyjaciol i nieznajomych, ktorzy byc moze juz nawet nie zyja. A potem sprobowalem wykluczyc ich z mysli, tak zebym mogl zrobic to, co powinienem zrobic, zeby im pomoc: siegnac w te proznie, przemierzyc bezdroze ciemnosci, zeby znalezc odlegla gwiazde czyjejs swiadomosci - dotknac innej ludzkiej mysli. Wtedy zrozumialem, dlaczego moj Dar stal sie martwy jak glaz, odkad tu przybylem, mimo ze Mii tak latwo bylo przedtem siegnac mi do mysli, wprost do serca. To nie takie proste rzeczy jak strach czy poczucie winy nie pozwalaly mi korzystac z psycho - to oni. To ludzie, to inni - martwe palki, ktore mnie porzucaly, sprzedawaly, opuszczaly i zawodzily, zdradzaly raz po raz. Tych kilkoro, ktorzy potraktowali mnie przyzwoicie albo nawet dobrze, ktorzy w ogole byli przyzwoici i dobrzy... Ich przyzwoitosc predzej czy pozniej czynila z nich samych latwe ofiary. Ten Hydranin we mnie zawsze rozpaczliwie potrzebuje czuc sie zywy, zlaczony z reszta - tak rozpaczliwie, ze wciaz jakas czesc mnie gotowa bedzie oddac wszystko, wycierpiec wszystko, zebym tylko mogl odzyskac Dar. Niemniej Miya miala racje, mowiac, ze czlowiek we mnie nigdy nie zdola w pelni zaufac innej istocie ludzkiej, nawet mojej wlasnej ludzkiej czastce - tej, ktora zmusila mnie, bym zyl dalej, kiedy nie mialem juz do tego zadnego prawa ani powodu... Podnioslem wzrok i zobaczylem, ze Natasa znow cos do mnie mowi, najpewniej domaga sie, zebym odpowiedzial mu na pytanie. -Nie moge - mruknalem, potrzasajac glowa. - Nie tutaj. Nie w ten sposob. -No to gdzie? - pytal niecierpliwie. - Czego ci potrzeba? Wszystko sie musi odbyc inaczej. Popatrzylem na niego, a raczej przez niego, a glowe mialem pusta jak trup. -Skafandra fazowego - odrzeklem w koncu. - Musze wejsc w glab rafy. -Sprzet jest nie do uzytku... - odparl, a jego cierpliwosc zmalala jeszcze bardziej. -Czy to znaczy, ze nawet skafandry nie dzialaja? Potrzasnal glowa. -Powinny funkcjonowac, ale nie ma mozliwosci utrzymywania lacznosci z technikami, nie beda mogli sprawdzac odczytow. Nikt nie bedzie mogl toba kierowac albo wyciagnac stamtad w razie klopotow. -Niepotrzebny mi technik. Potrzeba mi... - Powiodlem spojrzeniem po szczatkach ludzkiej techniki i obcego sennego opadu, zlaczonych jak parka kochankow w samobojczym pakcie. - Tego. Musze znalezc sie w srodku. - Musze sie znalezc gdzies, gdzie chcialbym byc. Patrzyl na mnie z twarza pelna mieszanych uczuc, jakby nagle nie byl juz pewien, czy jestem tylko zwyklym swirem, czy moze faktycznie mi odbilo. -W porzadku - powiedzial na koniec, widocznie doszedl do wniosku, ze to i tak nie ma wiekszego znaczenia. - Zaraz ci jakis przyniose. Zaczekaj tutaj. - Wzniosl rece, jakby chcial przykuc mnie do miejsca jakims zakleciem. Czekalem obserwujac przy okazji, jak szefowie znowu otaczaja Protza, choc nie bylem w stanie ani slyszec, co do niego mowia, ani wyczytac im tego z mysli. Nie mialem pojecia, w ktora strone przewazy lojalnosc dla keiretsu: czy szefowie zakladow obroca sie przeciwko Protzowi, poniewaz on byl przyczyna tej katastrofy, czy moze sprobuja ukryc wlasne bledy. Mialem nadzieje, ze Natasa wroci, zanim zdolaja dojsc do ostatecznych wnioskow. Natasa wrocil po chwili z kombinezonem fazowym, rzetelny jak slowo honoru. Poczul wyrazna ulge, widzac, ze tkwie na miejscu, nie mniej slowny. Wlozylem skafander. Odprowadzil mnie az do samej sciany zwalu, odganiajac wszystkich, ktorzy probowali wejsc mi w droge. Kiedy stalismy przed zwaliskiem, polozyl mi dlon na ramieniu i odwrocil ku sobie. Zawahal sie, a potem puscil mnie bez slowa. Kiwnal glowa w strone sciany i wycofal sie. Kiedy stanalem twarza w twarz ze zwaliskiem, wzialem gleboki oddech, zapominajac o wyrazie twarzy Natasy i swiecie, do ktorego nalezal. Wlaczylem glosem urzadzenia skafandra i zobaczylem, ze przed oczyma materializuja sie dane - bezsensowna platanina przypadkowych znakow i cyfr. Przez chwile mialem wrazenie, ze zapomnialem, jak sie to czyta. Nie, to tylko skafander. Ostry odlamek zwatpienia nadwatlil troche moja pewnosc siebie, kiedy sie przekonalem, ze i wewnetrzne systemy w skafandrze zupelnie sie pokielbasily. Ale przeciez Natasa twierdzil, ze zdolnosc do fazowania pozostala nienaruszona, ze zepsulo sie tylko polaczenie z systemem podtrzymujacym. Mialem nadzieje, ze wie, co mowi. Wystawilem do przodu reke i patrzylem, jak migocze, kiedy fazowalem ja przez powierzchnie zwalu. Juz samo dotkniecie podloza rafy przeslalo elektryzujaca iskre od ramienia az do samego mozgu. Obejrzalem sie za siebie ten ostatni raz. W przestrzeni za moimi plecami zrobilo sie nienaturalnie cicho. Wszystkie twarze w zasiegu wzroku wpatrywaly sie teraz we mnie wyczekujaco. Wstapilem w ziemie strzaskanych snow. Dokola mnie zamknelo sie cialo i krew organicznej i nieorganicznej materii. Tutaj panowala najprawdziwsza cisza, a nie tylko cisza wstrzymywanego oddechu. Tutaj cisnienie bylo cisnieniem, a nie presja cudzych nadziei i lekow. Wchodzilem coraz glebiej w podloze, po omacku i powolutku badajac droge, bo odnalezc sciezke w tej plataninie porzadku i chaosu bylo znacznie trudniej niz kiedykolwiek wczesniej podczas pracy we wnetrzu rafy. Zdazylem sie juz przyzwyczaic do dzikiej nieprzewidywalnosci raf, czulem sie w skafandrze jak w drugiej skorze. Bylo w tym cos ze swobody, kiedy nigdy nie wiedzialo sie, co sie stanie dalej -tak samo czyste jak ten zachwyt, jaki mnie czasem ogarnial, kiedy napotykalem tajemnice, szepczace do mnie glosem, ktorego nie uslyszy nigdy nikt oprocz mnie. Ale tym razem niewiadoma miala w sobie zatory w postaci barier ze strzaskanego ceramostopu i kompozytu, przegrody z mono-stali - materii nieorganicznej o takiej gestosci, ze wykraczala poza skale fazowania skafandra, a wiec nawet dla mnie pozostawaly nie do przejscia. Az ciezko bylo uwierzyc, ze pokawalkowal je w gruncie rzeczy nie najwiekszy wybuch, bo przeciez nie byla to eksplozja, ktora zamienilaby caly kompleks w dymiacy krater. Chyba ze uzyte do budowy materialy nie odpowiadaly parametrom, od samego poczatku byly nie takie jak trzeba... Stanowily jeszcze jedna samobojcza pomylke, ktora Tau swego czasu uznalo za swietny pomysl. Przepchnalem sie do potrzaskanej belki sufitowej, wybilem jak plywak w glab polyskujacej galaretki sproszkowanej rafy i zdolalem przejsc gora. Potem znow przestalem sie poruszac, tylko dryfowalem z rozpedu w glab rafy, dalem sie ogarnac tej ciszy i sile, oddzielic od swiata, ktory zostawilem za soba. Obecnosc raf grzechotala mi w glowie jak kamyczki o okienna szybe, od chwili kiedy reka dotknalem sciany. Teraz wreszcie czulem sie na tyle bezpieczny, zeby pootwierac na osciez wszystkie okna w mojej glowie. Rozluznilem cale cialo i oproznilem umysl ze wszystkich mysli, jakie wnioslem tu z soba z zewnatrz, dopoki nie pozostaly mi same tylko odczucia i wrazenia... Cisza wypelnila sie swiatlem, a przy kazdym wdechu czulem zapach muzyki, oczyma sledzilem transcendentne radiacje fal o niewyobrazalnych dlugosciach, kiedy wszystkie moje zmysly przelaly sie w podloze rafy. Latwo bylo zagubic wlasna tozsamosc, nie mowiac juz o swedzacym ziarenku cudzej rozpaczy, ktora pchnela mnie w te wysublimowana dal. Przy wielkim wysilku woli zdolalem jakos powstrzymac ten swiadomosciowy krwotok i nakazalem sobie pamietac, kto na mnie liczy. Joby... Joby straci matke, jesli ja zgubie droge. Ekipa sledcza, ktora przyslal Isplanasky, zeby zbadala zgnilizne pod warstwa klamstw Tau - nigdy nie bedzie miala szans nikomu opowiedziec o tym, co tu odkryla, a ja juz do konca zycia nie moglbym zmruzyc oka, wiedzac, ze uprzedzenia i gorycz przeszkodzily mi w odnalezieniu tych, co zdolali przezyc. Jesli komus w ogole udalo sie przezyc. Zarzucilem przed siebie siec mojej psycho, skanujac powolutku podloze, i czulem, ze wzrasta moja samokontrola, kiedy przeszukiwalem metaforyczny ciemny pokoj, zeby znalezc w nim choc najlzejszy ognik ludzkiej mysli. Ale ten ciemny pokoj to byl istny dom wariatow, gdzie nic nie stykalo sie pod wlasciwym katem, gdzie schody z weglowodorow zlozonych wiodly pod sufit z ceramostopu, drzwi otwieraly sie na pustke albo mialy za soba sciane - smiertelna pulapka iluzji dla poszukiwacza, ktory pozwoli, by uwaga wywedrowala mu odrobine za daleko. Ale kiedy zanurzalem sie coraz glebiej, drgnely we mnie stare wspomnienia z czasow, kiedy bylem telepata - kiedy bylem w tym dobry miedzy najlepszymi - i jesli ktokolwiek potrafilby ich znalezc, tym kims bylem wlasnie ja. Jezeli komus udalo sie przezyc, to przeciez musi gdzies tutaj byc... gdzies tutaj... Tam! Zlapalem szybki jak zywe srebro blysk rozjarzonego bolem umyslu. Kiedy urwal sie kontakt, rzucilem sie w slad za nim, sledzilem go wsrod ruin obcych wrazen, nie popuszczalem, bo nie moglem sobie pozwolic na to, by go zgubic teraz, kiedy bylem juz tak blisko... Tam jest. Kontakt naladowal mi zmysly, przeslal lacze psycho-kontaktu z centrum moich mysli do innego... do jeszcze jednego... i jeszcze... Pelno przerazenia, bolu, smutku. Troje. Tylko troje? Ilu ludzi moglo tu wejsc? Na pewno o wiele wiecej niz troje. Nie znalem tych trzech umyslow, nigdy nie bylem w ich wnetrzu, nie moglem stwierdzic, czy nalezaly do kogos, kogo przedtem spotkalem, bo nie znalazlem w nich ani jednej sensownej mysli. W mozgu dzwonilo mi od pierwotnych emocji, z ktorych kazda mowila wyraznie, ze ich czas dobiega konca. Nie probowalem laczyc sie z nimi telepatycznie, poniewaz wiedzialem, ze wpadliby tylko w panike. Przylgnalem do cienkiej nitki myslowej, ktora pozwoli mi ich zlokalizowac, a reszta mysli ruszylem z powrotem przez przemieszane warstwy rafy, zeby zamknac obwod i znalezc na zewnatrz umysl, ktory posluzy mi za kotwice i pozwoli sie stamtad wydostac. Znalazlem Natase - byc moze dlatego, ze stal najblizej, a moze dlatego, ze byl jedynym, ktory chcial, zebym go znalazl. Czulem, ze wzdryga sie caly, jakby nasz kontakt byl fizyczny. Kierujac sie kompasem jego wstrzasu, wrocilem po sladach przez ten techno-organiczny labirynt, az wreszcie wypadlem z powrotem na otwarta przestrzen. Natasa zlapal mnie i przytrzymal, kiedy skafander sie wylaczal. Wciaz jeszcze tkwil w mojej glowie, choc nie z wlasnej woli, i natarczywymi pytaniami rozwiewal czar rafy. (Znalazles ich?) pytal. -Znalazles ich? (Znalazles ich, znalazles ich, znalazles...) Potrzasnalem glowa, zeby wyciszyc te echa, podnioslem do gory dlonie i zaczalem goraczkowo kiwac glowa, kiedy dotarl do mnie wyraz jego twarzy. Rozluznilem helm i zdjalem go z glowy. -Sa. Troje ocalalo. -Troje?! - powtorzyl. - Do diabla, weszlo ich tam dwadziescioro siedmioro! Skrzywilem sie i wbilem wzrok w ziemie. -A... a moja zona? -Nie wiem - wymamrotalem. - Nie zdolalem... - Urwalem czujac, ze frustracja przekuwa jego zal w gniew. Przerwalem kontakt, wyrzucilem go ze swoich mysli. - Czy chce pan powiedziec, ze jesli nie ma wsrod nich panskiej zony, to nie obchodzi pana, czy ktos z tych uwiezionych zyje? Zamrugal oczyma, a na jego twarzy ukazal sie teraz zupelnie inny rodzaj gniewu. -Nie - odparl. - Oczywiscie, ze nie. Jak gleboko sie znajduja? -Chwileczke - odezwal sie ktos za jego plecami. To urzednicy, ktorzy przedtem rozmawiali z Protzem, zgromadzili sie teraz kolo nas. Wciaz jeszcze byl z nimi Protz. - Co z tymi ludzmi z FKT? Czy wszyscy nie zyja? Nie potrzeba bylo czytac w myslach, zeby wiedziec, o co tak naprawde pytaja. Jesli federalni zgineli w wybuchu, sprawy nie wygladaja rozowo dla Tau - ale moze mimo wszystko uda sie to jakos zatuszowac. Natomiast jesli federalni zyja, nie ma szans na ukrycie bledow - ani tych wielkich, ani tych malych. -Nie wiem, kto przezyl - odparlem, starajac sie panowac nad glosem. - Wiem tylko, ze w srodku znajduja sie ludzie, ktorzy jeszcze zyja. -Skad ta pewnosc? - warknal jeden z urzedasow. -On wie - poparl mnie Natasa glosem nabrzmialym podejrzliwoscia. - Jest telepata. - Dookola nas zaczal zbierac sie tlumek robotnikow i straznikow, czekajacych na dalsze rozkazy. -Jest kaleka, do diabla! - wtracil sie Protz. - Nie moze czytac w myslach. -Umie odczytywac rafy - zabrzmial glos Ixpy. Obrocilem sie i z zaskoczeniem zobaczylem, ze przepycha sie ku nam przez tlum. - Nigdy przedtem nie mielismy tu nikogo, kto by to potrafil. Czemu, do jasnej cholery, wyciagnal go pan stad, kiedy odkryl te ano- malie? - Zgromadzeni dookola nas robotnicy zaszemrali glosno, ale nie umialem rozeznac, jakie panuja wsrod nich nastroje. Ixpa odwrocila wzrok od Protza, jakby nie spodziewala sie od niego odpowiedzi. - Co mamy dalej robic, prosze pana? - zwrocila sie bezposrednio do Sandusky'ego, wskazujac na mnie ruchem glowy. -Robimy, co sie da. - Sandusky machnal dlonia tak, jakby rozganial dym. - Wiecej nie damy rady, dopoki nie podlaczymy od nowa sprzetu. - Obejrzal sie przez ramie na zalogi, nadal starajace sie usunac zwaly za pomoca sprzetu, ktory wypelnial mniej wiecej co trzecie polecenie. - To zajmie cale godziny. -Nie wydaje mi sie, zebysmy mieli cale godziny, Sandusky -odezwalem sie. Popatrzyl na mnie, ale nie dlatego ze mnie rozpoznal, tylko dlatego ze nie miescilo mu sie w glowie, zeby ktos taki jak ja mogl sie w ten sposob do niego odezwac. Odwrocilem sie z powrotem do Ixpy. -Czy kiedy mam na sobie skafander, moge zabrac ze soba dodatkowy sprzet? -Jaki sprzet? - zapytala, obrzucajac mnie pelnym zwatpienia spojrzeniem. -Inne skafandry fazowe, konkretnie trzy. -No coz... tak - odparla. Jej twarz natychmiast rozjasnila sie zrozumieniem. - Tak, czemu nie. Myslisz, ze moglbys do nich dotrzec? Wyprowadzic ich stamtad? Wzruszylem ramionami. -Chce przynajmniej sprobowac. Ixpa dala znak jednemu ze stojacych za nia robotnikow. -Skocz po kilka skafandrow fazowych. -Poczekaj chwile... - wtracil Sandusky, marszczac brwi. - Nie mozesz tego zrobic. Wszystkie twarze dookola zwrocily sie w jego strone. -Dlaczego nie? - zdziwila sie glosno Ixpa. - Mogloby sie udac. Sandusky zasznurowal wargi. Wygladal, jakby ktos postawil go na goracym talerzu. -To zbyt niebezpieczne. Nie chce ryzykowac jeszcze jednego wypadku... - Wskazal reka zwalisko, usilujac przy tym wygladac tak, jakby rzeczywiscie go obchodzilo, czy bede zyl, czy nie. -Zglosilem sie na ochotnika - oznajmilem. - Chce zaryzykowac. Moge do nich dotrzec. -Nie wiemy nawet, czy to nasi ludzie przezyli - zaprotestowal Protz. - Mamy tylko slowo tego mieszanca na dowod, ze tam w srodku ktos zyje. Sandusky spojrzal zaraz na Protza, usta drgnely mu nerwowo. -Przepraszam - wtracil szybko Natasa. - Czy on mowi, ze jesli ocalalymi sa federalni, dla dobra keiretsu powinnismy pozwolic im umrzec? Ze tylko dlatego, ze nie mamy pewnosci, kto tam jest, mamy skazac ich na smierc? Szum dokola nas przybral na sile. -Tam w srodku jest moja zona, sir - mowil dalej Natasa. - Nie wiem, czy zyje, czy nie. Ale to nie jest keiretsu - pogrzebac zywcem naszych tylko dlatego, ze mogliby sie okazac tymi z zewnatrz... A ci z zewnatrz mogliby za duzo wiedziec. Keiretsu oznacza rodzine. Sandusky poczerwienial na twarzy. Jeszcze raz zerknal na Protza, potem odwrocil wzrok, bo wyslani przez Ixpe robotnicy przyniesli juz skafandry. Ixpa podala mi helm. Wlozylem go. Bry-gadzistka wreczyla mi jeden po drugim pozostale skafandry. -Nies je tak blisko ciala, jak tylko zdolasz - pouczyla mnie. - W ten sposob powinny sie zmiescic wewnatrz twojego pola fazowego. - Sklonila glowe w strone czekajacej na mnie rafy. Ruszylem przed siebie, niosac dodatkowe skafandry, katem oka obserwujac Sandusky'ego i Protza. Ich spojrzenia wyraznie spochmurnialy, kiedy dotarlem do polamanej powierzchni rafy. Ale sam nie wiem kiedy, bez jednego slowa zachety ze strony Natasy, utworzyla sie za mna falanga straznikow i robotnikow, chroniaca mnie przed wszelka interwencja keiretsu. Dotarlem do zapory ze strzaskanych snow i przestapilem ja. Znow pozwolilem, zeby rafa zalala mi mysli. Tym razem bylo latwiej, bo zlosc, ktora przedtem zabralem ze soba w glab, juz sie zdazyla rozwiac; latwiej, bo juz wiedzialem, ze zdolam zrobic to, co do mnie nalezy. Kiedy wypelnily mnie calkiem doznania z rafy, spostrzeglem, ze blyszczacy slad mojego kontaktu z ocalalymi wciaz jeszcze istnieje, jak korytarzyk kornika wydrazony w przestrzeni kosmicz- nej. Z ulga i niejakim zadziwieniem podazylem za nim do konca, nie zatrzymujac sie nawet na chwile. Przepchnalem sie przez sciane rafy do wnetrza nieduzego pecherzyka, gdzie troje ocalalych kulilo sie pod przypadkowym schronieniem z niestrzaskanej sciany kompozytu. Uslyszalem-od-czulem fale niedowierzania i wstrzasu, kiedy tak wylonilem sie przed nimi w zupelnie niesamowity sposob. Skulili sie i gapili na mnie z szeroko otwartymi ustami, jak gdybym byl jakas personifikacja tej katastrofy, ktora przyszla dokonczyc to, czego nie zdolal zrobic wybuch. -Przyszedlem was stad wydostac - odezwalem sie, starajac sie tak dobrac slowa, zeby jak najszybciej przywrocic im rozsadek. Nie mialem pojecia, jak brzmi dla nich moj glos, czy da sie chociaz rozroznic poszczegolne slowa. Wyciagnalem ku nim skafandry, zeby mogli je zobaczyc, podczas gdy sam badalem wzrokiem ich brudne, oszolomione twarze w poszukiwaniu tej jednej, ktora znalem. Ling Natasy nie bylo miedzy nimi. Nie rozpoznawalem tu nikogo... Ale jedno z nich mialo na sobie resztki munduru FKT. -Bogu dzieki... - Federalny dzwignal sie na nogi, starajac sie chronic nienaturalnie wygiete ramie. Twarz pod warstwa krwi i brudu zupelnie zszarzala z bolu. - Jak? - wyjakal. - Gdzie...? -Przysyla mnie Isplanasky - odparlem z usmiechem. Zagapil sie na mnie w zdumieniu. Pozostalych dwoje nadal kucalo i wpatrywalo sie w nas w bezruchu, jakby zapadli w jakies odretwienie. -Chodzcie - powiedzialem do nich lagodnie. - Mam dla was skafandry fazowe. Wyprowadze was stad. Czlowiek Isplanasky'ego wzial ode mnie kombinezon i zaczal go wkladac, podczas gdy ja zajalem sie kobieta o pustym spojrzeniu, z naszywkami straznika na ramieniu. Razem ubralismy w skafander trzeciego ocalalego - obraczke z wbitym w twarz dlutem, ktore prawdopodobnie wylupilo mu oko. Nie byl starszy ode mnie. Staralem sie nie patrzec na jego twarz, staralem sie nie widziec tego, co oni musieli ogladac caly czas, odkad tu utkneli: jakas stopa, jakies ramie wystajace z lawiny gruzu. Sam stalem w kaluzy krwi, ktora nie nalezala chyba do nikogo z tej trojki. Przelknalem ogarniajaca mnie fale mdlosci i zmusilem sie do skupienia mysli w ostatniej, rozleglej inspekcji, zeby wyszukac innych ocalalych, ktorych przedtem moglem przeoczyc. Nie znalazlem nikogo. -Te skafandry nie funkcjonuja prawidlowo - zaprotestowal federalny, kiedy tlen oczyscil mu pluca z pylu, a mozg zaczal dzialac normalniej. Patrzyl przy tym na smietnik danych na odczytach wewnatrz swego helmu. -Wszystko w porzadku - odezwalem sie, starajac sie nadac slowom tak krzepiacy ton, jaki potrzebowal teraz uslyszec. - Ja was wyprowadze. Musicie tylko isc za mna. -Twoj skafander jest podlaczony? - dopytywal sie. -Tak - odparlem, nie patrzac na niego. - Jest podlaczony. Chodzmy. - Wyciagnalem do niego reke, a federalny ja zlapal. Sam z kolei wyciagnal druga reke i chwycil obraczke. Strazniczka ujela go za druga dlon. Ostroznie pociagneli go do przodu, kiedy prowadzilem ich w strone sciany gruzu. Szedl z nami bezmyslnie jak robot, ale przynajmniej szedl. Wkroczylem znowu w podloze rafy, wiodac ich rzadkiem za soba. Wypelnilo mnie poczucie ulgi, kiedy zobaczylem przed soba rozswietlony myslowy korytarzyk, ktory pozostawilem za soba, idac w te strone, i ktory wciaz czekal, zeby zaprowadzic nas z powrotem. Wystarczajaco trudno bylo mi skupic uwage na pozostalych, kiedy brneli za mna z wielkim trudem, gdyz ich ruchy spowolnialy rany, szok i brak doswiadczenia. Wiecej niz raz zdarzylo mi sie ktores z nich zgubic, gdy brnelismy przez koszmarne bable chaotycznych gestosci wsrod czegos, co dla nich bylo glownie czarnym jak atrament strumieniem czasteczek. Musialem wciaz sobie przypominac, ze oni nie odczuwaja tego tak jak ja - za kazdym razem, kiedy trzeba bylo sie po ktores wracac, zeby naprowadzic je na wlasciwy kierunek. Teraz nie moglem sie z nimi komunikowac, zeby udzielic wskazowek lub uspokoic, bo urzadzenia lacznosciowe w skafandrach produkowaly jedynie nierozpoznawalny szum. Cieszylem sie zreszta, ze nie musze sluchac tego, co mowia. Wiedzialem przeciez, jak sie czuja, i nie moglem zrobic nic wiecej, jak tylko trzymac sie drogi, ktora wyprowadzi ich z tego koszmaru na swiatlo dzienne. Po- droz w te strone byla jasna i prosta, podroz z powrotem byla jakby z innego wszechswiata, zahaczala o samo pieklo. Oddech zaczal mi sie rwac; nie bylem pewien, czy wysiadaja mi sily, czy skafander. Wiedzialem tylko, ze jesli wkrotce nie dotre do drugiego konca tej mentalnej liny, zadne z nas do niego nie dotrze. Potem, zupelnie znienacka, znalezlismy sie na zewnatrz - wyszedlem na chwiejnych nogach ze sciany rafy, wlokac za soba federalnego. Pozostali wyszli za nim i runeli na ziemie jak glazy. Opadlem na kolana w konwulsyjnym ataku kaszlu. Dokola nas zaroilo sie od robotnikow i straznikow, ktorzy rzucili sie sciagac nam helmy i reszte skafandrow i pozostawili mnie zupelnie bezbronnego naprzeciw tej masy pozbawionego sensu i spojnosci halasu i sprzezenia zwrotnego w moich myslach - zakrylem glowe rekoma, rozpaczliwie pragnac odciac sie od wszystkiego. Ktos podniosl mnie i oderwal mi rece od glowy, pytajac: -Nic ci nie jest? Skinalem na oslep glowa. Ten ktos wyprowadzil mnie na zewnatrz nadopiekunczego tlumu. Kiedy w koncu udalo mi sie otworzyc oczy, zobaczylem przed soba twarz Natasy. Wtedy dopiero uswiadomilem sobie, dlaczego nie mam ochoty jej ogladac. -Nie znalazles jej - szepnal. Nie zabrzmialo to jak oskarzenie ani nawet nie jak pytanie. Na powierzchni smutku glebszego niz czas rozlala sie powoli rezygnacja. - Odeszla. Przytaknalem skinieniem glowy, przelykajac ciezko sline, bo dlawilem sie przytloczony jego uczuciami. -Ta trojka, ktora wyprowadzilem... to juz wszyscy. - Kiwnalem glowa w strone ocalalych. - Wiecej nie bylo nikogo. -Przynajmniej... - Glos mu sie zalamal. - Przynajmniej nie cierpiala. - Otarl twarz dlonia, myslac przy tym: Cierpia ci, co pozostali przy zyciu. Joby. Ona odeszla, Miya odeszla... Dobry Boze, co mam teraz poczac z Jobym? Nie wiedzialem, co ma poczac, nie wiedzialem tez, co mu powiedziec. Zaczeli podchodzic do nas inni. Natasa predko otarl oczy. Odwrocilem sie i zobaczylem, ze stoi przy nas ten federalny, ktorego dopiero co uratowalem. Widzialem, ze zanim spojrzal na mnie, dostrzegl zaczerwienione oczy Natasy. -Chcialem ci podziekowac - powiedzial glosem ochryplym od bolu. Kiwnalem glowa, choc jego slowa docieraly do mnie tylko czesciowo, bo uwage wciaz zaciemnial mi smutek Natasy. Czulem, ze umysl zaczyna mi sie nieodparcie zamykac jak piesc. -Chcialbym tez z toba porozmawiac. Natychmiast. -Prosze pana - odezwala sie jedna z podtrzymujacych go medycznych - natychmiast to trzeba zawiezc pana na izbe chorych, zeby sie przekonac, czy zadna z ran nie zagraza zyciu. Federalny obrzucil ja poirytowanym spojrzeniem, ale sie nie sprzeciwial. Przerzucil spojrzenie na Natase. -Niech lepiej tego robotnika nie spotka zaden nieszczesliwy wypadek, dopoki sie z nim nie spotkam. Rozumie mnie pan? Ciemne oczy Natasy smialo odpowiedzialy na jego spojrzenie. -Doskonale - odparl. Federalny pozwolil wtedy medycznym odprowadzic sie do kolejki, obejrzal sie przy tym raz, jakby sie chcial upewnic, czy dobrze zapamietal moja twarz albo czy juz nie zniknalem. Stalem obok Natasy, odprowadzajac go wzrokiem wsrod milczenia, ktore bylo rownie bolesne jak dlugotrwale. W koncu Natasa wyprostowal ramiona, jakby chcial zrzucic z nich brzemie smutku. Juz nie czulem jego mysli, nie moglem zajrzec mu do srodka przez oczy. Twarz nie okazywala niczego. Patrzylem, jak siega po cos do pasa ze sprzetem. Wyciagnal to cos ku mnie i zacisnal mi na nadgarstku. Zesztywnialem i juz chcialem szarpnac sie w tyl, kiedy zdalem sobie sprawe, ze to nie kajdanki. Zobaczylem blysk swiatla, po ramieniu przebiegla mi fala wstrzasu. Kiedy zabral z powrotem te rzecz, na moim reku juz nie bylo obraczki. Zobaczylem tylko szeroki na dwa palce pasek nagiego, pozbawionego skory ciala, ktory biegl dookola przegubu. -Twoj kontrakt zostal anulowany - oznajmil Natasa. Popatrzylem na niego, nie wiedzac, czy bardziej odczuwam bol, czy zaskoczenie. Ale ani jedno, ani drugie nie dalo sie porownac z moim niedowierzaniem. -Moze pan to zrobic? - szepnalem. Krzywiac sie, wzruszyl ramionami. -Ten kontrakt byl niewazny. W ogole nie powinienes sie tu znalezc. Wzialem gleboki wdech, potem powoli wypuscilem powietrze z pluc. -Co teraz bedzie? Dlon zamknela mu sie na kolbie pistoletu, a temperatura spojrzenia opadla do zera absolutnego, kiedy przeszukiwal wzrokiem tlum, zeby wypatrzyc Protza. -Teraz - odpowiedzial - gowno trafi w wentylator. - Wezwal kogos bezglosnie i nagle dwoje straznikow zaczelo sie przepychac ku nam przez klebiacy sie tlum. Natasa wskazal im na mnie. -Zabierzcie go do szpitala i zostancie przy nim. -Ale nic mi... Poslal mi znaczace spojrzenie. -Kazcie opatrzyc mu reke. Potem dowiedzcie sie, gdzie polozyli tego rannego federalnego, i wpakujcie go na lozko obok. Straznicy skineli glowami. Jeden z nich sie usmiechnal. -To zaden problem. -Jak tam Park? - zapytal Natasa. Takie nazwisko wyczytalem na plakietce strazniczki, ktora wyprowadzilem. -Medyczni mowia, ze nic jej nie bedzie, sir. -To dobrze - mruknal Natasa i nie podnoszac wzroku, pokiwal glowa. -Namaste - mruknalem, a on spojrzal na mnie, nie rozumiejac. Kiedy straznicy odprowadzali mnie do kolejki, patrzylem, jak Natasa zbliza sie do Protza. Zanim zdolalem to zobaczyc, znalezli sie poza zasiegiem mojego wzroku, ale i tak usmiechnalem sie do siebie. 29 Kiedy wreszcie trafilem do pokoju, ktory mialem dzielic z federalnym, byl tak nafaszerowany lekami, ze nie kontaktowal. Wszelkie rozmowy beda musialy poczekac. Udalo mi sie przynajmniej podsluchac, ze nazywa sie Ronin i ze wyjdzie z tego.Znacznie trudniej bylo mi uwierzyc, ze ja z tego wyjde. Polozylem sie na pustym lozku, tulac do siebie okryty sztuczna skora nadgarstek, zadowolony, ze wreszcie moge odpoczac, ale wtedy zmeczenie rozprulo mi resztki swiadomosci. Wyrwany gwaltownie ze snu, otworzylem oczy i dopiero wtedy zorientowalem sie, ze musialem przespac wiele godzin. Przy lozku stal Luc Wauno, reke wciaz jeszcze trzymal na moim ramieniu, za ktore potrzasal, zeby mnie obudzic. Kiedy zobaczyl, ze otwieram oczy, uniosl dlon w niemym ostrzezeniu. -Wauno? - wyjakalem, siadajac. - Skad sie tu, u diabla, wziales? Skinieniem glowy wskazal mi sasiednie lozko. Stal przy nim Natasa i pomagal podniesc sie Roninowi. Ronin sprawial wrazenie jeszcze bardziej oglupialego ode mnie, pewnie pod wplywem lekarstw, ale byl juz zupelnie na chodzie. Natasa wygladal znacznie gorzej od niego - przez dlugie godziny toczyl walke ze swoim smutkiem i wyraznie przegrywal. -Nie podoba mi sie to, co slysze tam na gorze - mowil. - Chce, zebyscie przeczekali gdzies w bezpiecznym miejscu, az dostanie- cie wsparcie. - Podal Roninowi mundurowa kurtke i spodnie i pomogl mu je wlozyc. Kiedy podnosilem sie z lozka, zerknalem na kamery ochrony. Zawsze i wszedzie byly wlaczone, takze i tutaj. -Graja z playbacku - wyjasnil Natasa, ktory zauwazyl moje spojrzenie. - Widac tylko was dwoch, spiacych. -Dokad sie udajemy? - zapytalem, wytrzasajac z mysli ostatnie obloczki snu. - Nigdzie nie jest bezpiecznie... -Znam jedno takie miejsce - odezwal sie Wauno, a jego usmiech powiedzial mi wyraznie: Swirowo. Skinalem glowa, a potem popatrzylem na Ronina, na jego bransolete danych. -Lepiej bedzie, kiedy zostawi to pan tutaj. Popatrzyl na mnie tak, jakbym mu zaproponowal, zeby zostawil tu jedno oko. -Przez nia beda mogli pana wysledzic. Jesli Tau dojdzie do wniosku, ze chce zatuszowac wlasne bledy, nigdzie nie bedzie pan z tym bezpieczny. Jego twarz przybrala oszolomiony i udreczony wyraz, potem powoli zastapilo go zwatpienie, wreszcie akceptacja. Ociagajac sie, rozpial bransolete danych, a potem stal, trzymajac ja w dloni, jakby chcial zbadac jej ciezar. -On ma racje. To jedyny sposob - poparl mnie Natasa. Krzywiac sie, Ronin upuscil bransolete na lozko. Kiedy ruszylismy do wyjscia, Natasa otoczyl go ramieniem, zeby podeprzec. W korytarzu czekali straznicy, ktorzy eskortowali nas przez caly labirynt zakladow az do samego wyjscia. Nowy transportowiec Wauno stal w tym samym miejscu co niegdys stary, na ladowisku przy glownym wejsciu do kompleksu. Po tarczy ksiezyca przesuwaly sie chmury... A moze bylo to cos wiecej, co tylko sprawialo wrazenie chmur. Przy transportowcu stalo jeszcze wiecej straznikow. Pokazali nam uniesione w gore kciuki i odsuneli sie, zeby zrobic przejscie. Luk otworzyl sie, a Wauno przejal od Natasy opieke nad Roninem i pomogl mu wejsc po trapie. Ruszylem za nimi, zawahalem sie, widzac, ze Natasa nie idzie z nami. -A co z panem? - zapytalem. -Nic mi nie bedzie. - Glowa wskazal na stojacych po obu stronach straznikow. -A jesli pan sie myli? - nalegalem. -Ronin bedzie mial moje zeznania i wszystkie dane. Wauno wie, jak sie do nich dostac. - Usmiechnal sie kwasno. -A co bedzie z Jobym? Usmiech momentalnie zniknal. -Bedzie bezpieczny... - odparl, a wydawalo sie, ze zaraz udla-wi sie wlasnymi slowami. - Bedzie z wami. - I ruszyl przez rzad straznikow w kierunku wejscia. Bez slowa patrzylem, jak sie oddala, az wreszcie Wauno zawolal mnie po imieniu i kazal mi wsiadac. Wspialem sie po trapie i stanalem obok niego, kiedy luk zamykal sie z wolna za nami. W slabo oswietlonym wnetrzu transportowca zobaczylem, ze ma przy sobie woreczek z lekami. -Luc, ja... tak mi przykro - mruknalem, spuszczajac wzrok. - Ja nigdy... Wygladal, jakby nic nie rozumial, dopoki nie zorientowal sie, na co patrze. Dotknal sfatygowanej skory woreczka i potrzasnal glowa. -Zostawilem go tam dla ciebie - odrzekl cicho. - Na wypadek gdybys go potrzebowal. To wszystko. Unioslem na niego pelen niedowierzania wzrok. -Skad wiedziales, ze bede go potrzebowal? -Nie wiedzialem - odparl z lekkim usmiechem. - Chyba sam musial wiedziec. Taki wlasnie jest, czy w to wierzysz, czy nie. - Wzruszyl ramionami i popatrzyl mi w oczy. - Wiem, co sie stalo, kiedy sie rozbilismy - rzekl. - To nie byla twoja wina. - Zajal swoje miejsce w fotelu pilota. Przelknalem cale mnostwo niepotrzebnych slow i odwrocilem sie, zeby samemu poszukac sobie miejsca. Ronin siedzial juz przypiety do fotela. Obok niego zasiadal Perrymeade z Jobym na kolanach. A zaraz obok nich Kissindra. Zamarlem w bezruchu. -Czego tu chcesz? Ty dwulicowy sukin... -Kocie! - przerwala mi Kissindra, zrywajac sie na nogi. - Zamknij sie i posluchaj, co mowie. - Wyszla naprzod, bardzo ostroz- nie, bo transportowiec juz wystartowal. Na jej policzku wypatrzylem blada kreske blizny, ale poruszala sie normalnie, nie byla w zaden sposob okaleczona. W glowie pojasnialo mi od naglego blysku absurdalnej ulgi, gniew i cierpienie odebraly mi mowe. Opadlem w fotel naprzeciw Ronina, jakby wylaczylo mi mozg. -Wiem, ze ten wypadek to nie twoja wina - odezwala sie, kiedy wbilem wzrok w ziemie. - Wujek Janos takze o tym wiedzial. Podnioslem glowe. -W takim razie dlaczego...? - Unioslem w jego strone obandazowana dlon. - Dlaczego mi to zrobil? Musnela palcami sztuczna skore na przegubie. -Zeby zdobyc dla ciebie wiecej czasu, zanim FKT przysle nowa ekipe sledcza. Zeby Borosage cie nie zabil. Rozdziawilem usta. -Myslisz, ze zylbys teraz, gdyby wujek zostawil cie wtedy w Korporacji Bezpieczenstwa? -Nie - odparlem. Jeszcze raz popatrzylem na Perrymeade'a. - Naprawde myslalem, ze nienawidzi mnie pan do szpiku kosci -dodalem. - Naprawde tak myslalem. -Moze wtedy tak bylo - odpowiedzial mi Perrymeade. Wydawalo mi sie, ze po jego twarzy przemknal cien usmiechu. - Ale gdyby nie to, Borosage nigdy by mi nie uwierzyl. -Byc moze zasluzylem sobie na to - mruknalem, uciekajac wzrokiem w bok. -Moze od poczatku miales racje we wszystkim, co robiles. Nic nie odpowiedzialem, przez dluzsza chwile nie moglem nawet na niego spojrzec. Nierealnosc sytuacji, w jakiej sie znalazlem, calkowicie nieoczekiwane dzialania tych ludzi - dla mnie, a przeciw systemowi klamstw - zupelnie nie miescily mi sie w glowie. Kiedy znow podnioslem wzrok, to tylko po to, zeby spojrzec na Joby'ego, ktory siedzial nieruchomo na kolanach Perrymeade'a. Jego oczka nie odrywaly sie od mojej twarzy, wpatrzone we mnie jak oczy lalki, az w koncu zorientowalem sie, ze to nie przypadek. -Joby? - zagadnalem lagodnie. Chlopczyk zamrugal, ale nie odezwal sie ani nie poruszyl. Z ciezkim sercem odwrocilem wzrok, zastanawiajac sie, czy teraz nie jest mu przypadkiem gorzej niz przedtem. - Dlaczego on tu jest? To moze byc niebezpieczne... -Na pewno nie tak, jak pozostawienie tam, gdzie Tau moze latwo go znalezc - odpowiedzial Perrymeade ponuro. Przypomnialem sobie, co mi mowil Natasa. Zerknalem na Joby'ego jeszcze raz i przekonalem sie, ze i on nie ma na raczce bransoletki. Potarlem przegub, zaczepiajac polamanymi paznokciami o brzegi sztucznej skory. Zmusilem sie do cofniecia reki, zastanawiajac sie w duchu, czy nadejdzie kiedys taki dzien, kiedy poczuje sie w swoim nowym wcieleniu na tyle bezpiecznie, ze przestane to robic. Choc i przedtem zajeloby mi duzo czasu, teraz bedzie trwalo jeszcze dluzej. -W takim razie w porzadku - odparlem. - Ale co wy dwoje tu robicie? - Kiwnalem glowa w strone Kissindry i Perrymeade'a. -Dodajemy ogniw do lancucha prawdy, jak mam nadzieje -odpowiedzial mi Perrymeade. - Wspolpracowalem z FKT, odkad sie dowiedzialem, ze sie z nimi skontaktowales. -Skad pan o tym wiedzial? - spytalem zaskoczony. -Od Hanjena. Hanjen skontaktowal sie ze mna, jeszcze zanim Borosage sie wygadal. -A on skad wiedzial? -Powiedziala mu Miya - odparla tym razem Kissindra. - A on opowiedzial wujkowi, kiedy zgodzil sie pomoc Tau cie odnalezc... - Odwrocila wzrok od mojej twarzy, jednak tylko na krotka chwile. - Kocie, ludzie Borosage'a byli juz wszedzie po tej stronie rzeki. Wdzierali sie do domow i niszczyli ludziom mienie. Terroryzowali dzieci w szkolach, bez powodu zabierali do wiezienia pacjentow ze szpitala. Nalozyli embargo na dostawy zywnosci... Potrzasnalem w oszolomieniu glowa, kiedy sobie uswiadomilem, ze to naprawde Hanjen powiedzial Tau, dokad zabralismy Joby'ego. Oddal przybrana corke w rece ludzi... Zdradzil nas, zeby ratowac swoj lud. Tkwil miedzy mlotem a kowadlem, i to my sami go tam wepchnelismy. Perrymeade zwrocil sie teraz w strone Ronina, ktory przygladal nam sie badawczo jak ktos, kto znalazl sie w samym srodku psychodramy, kiedy mial ogladac serwis informacyjny Indy. -Panie Ronin - odezwal sie Perrymeade z niespodziewanym wahaniem w glosie. - Ja... nie ma slow, ktorymi moglbym wyrazic swoj zal z powodu... smierci panskich wspolpracownikow. Ronin skinal glowa bez slowa. W ciemnych, lekko ukosnych oczach wciaz jeszcze czailo sie spojrzenie ofiary katastrofy, ktore pozostanie w nich jeszcze dlugo po zniknieciu z twarzy zadrapan i sincow. Kiedy kiwnal glowa, starannie przystrzyzone wlosy opadly mu na twarz, ale zdawal sie tego w ogole nie zauwazac. Jego wlosy, oczy kogos mi przypominaly... taMingow... raczej Jule, ktorej twarzy nie widzialem juz od tak dawna, ze ciezko mi bylo dokladnie ja sobie przypomniec. Sam odgarnalem z oczu brudne wlosy chyba z dziesiaty juz raz w ciagu kilku minut i zerknalem na Kissindre. Nie patrzyla w moja strone. Ja tez odwrocilem wzrok i pomyslalem o Mii. Ludzie Borosage'a nie dopadli jej w klasztorze, ale nie mialem pojecia, co sie z nia dzialo w tym czasie, kiedy pracowalem przy rafach... Czy bedzie na mnie czekac, kiedy dotre do Swirowa, czy jest bezpieczna, czy ciagle jeszcze jest wolna? -...dziekuje - mowil do mnie Ronin. Kissindra szturchnela mnie ramieniem, a ja zdalem sobie sprawe, ze prowadze wlasnie rozmowe, ktorej wcale nie slucham. -Za co? - zapytalem. Sprawial wrazenie wyraznie zaskoczonego. -Za cale ryzyko, na jakie sie wazyles, zeby prawda wyszla na jaw. Kiedy na niego patrzylem, znow przyszly mi na mysl oczy Jule. Gdyby nie ona i nie uczucia, jakie dla niej zywilem, nigdy bym nie spotkal jej ciotki, lady Elnear taMing ani Natana Isplanasky'ego, ktory przyslal tu Ronina. Nigdy nie postawilbym stopy na Ucieczce - nadal bylbym mieszancem, ulicznym smieciem ze Starego Miasta Quarro albo po prostu bym nie zyl. Nie wydarzyloby sie nic z tego, co tu sie stalo. Zdarzylyby sie za to inne rzeczy, moze wcale nie lepsze. Potrzasnalem glowa i wyjrzalem za okna na pustke w przebraniu nocy. -Cale to ryzyko - powtorzyl Ronin. - Isplanasky opowiadal mi o tym, jak sie poznaliscie... - Po twarzy mignal mu cien usmiechu. - Mowil, ze wyslales mu nielegalny przekaz o sytuacji tutaj. Powiedzial, ze styl ci sie specjalnie nie zmienil. Tym razem to ja sie leciutko usmiechnalem, majac w duchu nadzieje, ze nigdy nie bede musial sie tlumaczyc z tego, jak mi sie udalo. -I to wlasnie ty odnalazles ocalalych we wnetrzu rafy. Odruchowo pokiwalem glowa, mimo ze wcale nie bylo to pytanie. -Pewnie masz mi wiele do opowiedzenia. Slyszalem juz wersje Perrymeade'a. Mam zeznania Natasy. Ale chce wiedziec to co ty, co widziales, slyszales, czules, chce poznac kazdy cholerny szczegol tej sprawy... -Wyciagnal do mnie uniesiona dlon, odwrocona wnetrzem ku gorze. Zamrugalem z zaskoczenia, kiedy zobaczylem wycelowany w siebie Implant urzadzenia rejestrujacego, jak zle umieszczone oko. -Ilu ludzi bylo w waszej ekipie? - spytalem i zaraz tego pozalowalem, bo Ronin obrzucil mnie zaskoczonym, a po chwili przepelnionym zalem spojrzeniem. -Czworo - odpowiedzial slabym glosem, jakby to jedno slowo zawarlo w sobie ciezar calej planety. - Czworo... Nie musial mi mowic, ze to nie byli obcy sobie ludzie. Powoli zamknal dlon, schowal rejestrator. Przez dluga chwile o nic wiecej nie pytal, wcale sie nie odzywal, jakby nagle uszla z niego cala sztuczna energia, wywolana przez srodki usmierzajace i niedopuszczanie do siebie czarnych mysli. Pozostal zagubiony i cierpiacy. Kiedy znow podniosl na mnie oczy, mrugal rozpaczliwie, ale twarz mial stezala z gniewu. Otworzyl znow dlon i czekal, az zaczne mowic. Zawahalem sie, nie bardzo wiedzac, od czego zaczac. -Wie pan... o Jobym? - zapytalem, siegajac ze swego fotela po raczke dziecka. Wy dalo mi sie, ze male paluszki drgnely, jakby chcialy sie zacisnac na moich. Popatrzylem na Perrymeade'a i wyciagnalem rece w jego strone. Zawahal sie, ale zaraz podal mi chlopca. Przytulilem go mocno, przypominajac sobie cieple, oddychajace rytmicznie male cialko. Powolutku, lagodnie przesuwalem male ramionka, dopoki nie otoczyly mi szyi. Malec wytrzymal, przytulil sie do mnie bez zadnej pomocy. -Czesc, Joby - szepnalem ze scisnietym gardlem. - Tak za toba tesknilem... - Nie mialem pojecia, czy mnie slyszy, a co dopiero rozumie. Sprobowalem znalezc droge do jego mysli, skoro znalazl sie tak blisko mnie, ale wewnetrzna przestrzen miedzy myslami ma swoja wlasna geografie, a zaden z nas nie mial dosc orientacji. -Perrymeade opowiedzial mi o swoich podejrzeniach - odezwal sie Ronin lagodnie, niemal z wahaniem. - Czy mozesz dodac do tego cos wiecej? Podnioslem na niego roztargnione spojrzenie, niemal zly, ze mi przeszkadza. Zmusilem sie do przezwyciezenia tego odczucia. -Moge panu powiedziec wiecej niz ktokolwiek inny - odparlem i zaczalem od samego poczatku. Kiedy skonczylem, Joby spal twardo w moich ramionach, a my przesuwalismy sie nad oswietlona kratownica Riverton. Nie sadzilem, ze kiedykolwiek uciesze sie na jego widok i tez wcale sie nie ucieszylem. Ale za gleboka, ciemna szrama, ktora oznaczala kanion rzeki, lezaly chaotyczne swiatla na dendrytach uliczek Swirowa. Odetchnalem z ulga, kiedy przelecielismy nad rzeka nienie-pokojeni przez zadne korby. Zaczalem sie teraz zastanawiac, dokad tez zabierze nas teraz Wauno, skoro Babka nie zyje. Zabral nas do Hanjena. Zawiesil transportowiec jakis centymetr nad dachem jego domu, jakby sie bal, ze konstrukcja budynku moze nie wytrzymac ciezaru. Zaczelismy ostroznie wysiadac, pomagajac jedni drugim. Wauno pozostawil swoj pojazd w tym nieprawdopodobnym zawieszeniu i poprowadzil nas na wiodace w dol schody. Zastanawialem sie, dlaczego przywiozl nas wlasnie tutaj, skoro Hanjen juz raz mnie zdradzil. Doskonale rozumialem jego motywy, ale wcale nie bylo mi latwo zaufac mu od nowa. Jednak ufalem Wauno, wiec nie zadawalem pytan. Kiedy szlismy przez dach, zauwazylem na nim pozostalosci filarow. I tutaj musiala kiedys byc ta zadaszona wieza do an - wzywania oblocznych wielorybow. Nie pozostalo z niej juz nic, procz tych resztek murarskiej roboty sterczacych polkolem jak wyszczerzone zeby. Zdumialo mnie, za Hanjen jej nie zrekonstruowal. Moze uwazal, ze nie ma sposobu, by odzyskac to, co utracil jego lud wraz z odejsciem an lirr, i nie chcial codziennie napotykac wzrokiem modlitewnej wiezy, ktora zostala pozbawiona znaczenia. Hanjen czekal na nas na dole, w tym pokoju, ktory zapamietalem. Wzdrygnal sie lekko, kiedy zobaczyl, ze wchodze z Jobym na reku. Nie wiem, czy byla to reakcja wylacznie na moj widok, czy tez wyczytal cos z moich oczu. Pokoj wygladal dokladnie tak, jak go zapamietalem, pelen eksponatow z przeszlosci, ktora odeszla na zawsze. Przypomnial mi sie dzien, kiedy widzialem go po raz ostatni -kiedy znalazlem sie wsrod czlonkow HARO, ktorzy zdolali umknac z masakry - przypomnialem sobie, jak trzymajac w ramionach pozbawione zycia cialo Babki, przeklal nas wszystkich za to, co zrobilismy. A ten dzien to byl dopiero poczatek cierpien, jakie z powodu satoh dotknely cala Wspolnote... I nawet jesli nas wtedy nienawidzil, mial po temu wszelkie powody, a jego dzialanie przeciwko nam wyplynelo z rozpaczliwej koniecznosci - zrobil to, zeby Borosage nie mogl zmienic ostatnich tlacych sie wegli w zimny popiol. Hanjen sklonil sie przed nami ceremonialnie i odrywajac ode mnie spojrzenie, odezwal sie: -Namaste. Witajcie w moim domu. Pozostali odpowiedzieli mu uklonem, a Wauno i Kissindra mrukneli namaste rownie naturalnie, jakby oddychali. Perrymeade uklonil sie troche niezrecznie, kiedy powtorzyl jak echo namaste - pierwsze hydranskie slowo, jakie slyszalem z jego ust. Ronin z duza zrecznoscia poszedl w slady reszty. Ja zas stalem jak wryty, z Jobym na reku, nieruchomy i niemy. -Namaste - uslyszalem czyjs jeszcze glos. -Miya...? - Odwrocilem sie. Wchodzila do pokoju, patrzac w moja strone, jakby wiedziala, co zobaczy, gdzie stoi kazde z nas, zanim jeszcze zdazylem sie odezwac. (Kocie Joby...!) Nasze imiona zlaly sie w jej myslach w jedno, nabrzmiale uczuciem. Szla w nasza strone zupelnie bezszelestnie i w milczeniu, jakby sie bala, ze zaraz mozemy zniknac. Ale z kazdym krokiem jej usmiech rozlewal sie coraz szerzej. Kiedy przeszla dzielaca nas przestrzen, skupila sie i wziela nas delikatnie w krag wlasnych mysli. Moje mysli otwarly sie nagle jak szereg pozamykanych okien, a wtedy tamci dwoje znalezli sie u mnie w srodku, dzielac ten sam widok. (Namaste) powiedzialem, wreszcie pojawszy prawdziwe znaczenie tego slowa. (Tak sie o ciebie balam...) pomyslala, calujac mnie i wolajac w myslach moim niewypowiedzianym imieniem. -Mama...? - mruknal Joby, przecierajac oczy, jakby, odnalazlszy nas, obudzil sie z glebokiego snu. - Tato. - Usmiechnal sie, wszyscy troje usmiechalismy sie w tak zupelnie niemozliwy sposob, w jednym miejscu i o jednym czasie, znow w swoim kieszonkowym swiecie. Pokoj i wszyscy w nim sie znajdujacy po prostu przestali istniec, razem z reszta wszechswiata... Ktos teleportowal sie na srodek pokoju, prawie na nasze glowy. -Naoh! - Nie bylem pewien, ilu z nas wykrzyknelo chorem jej imie. Ronin wzdrygnal sie caly, jakby nigdy przedtem nie byl swiadkiem teleportacji. Zreszta, moze i nie byl. Popatrzylem po innych: na twarzach Kissindry, Wauno, Perrymeade'a i Hanjena odbijaly sie roznorodne uczucia. Zaskoczenie Naoh przeszlo w zywa odraze, kiedy odwrocila sie i zobaczyla, ze z Miya stoje ja i Joby. Jej mentalna bariera strzaskala krucha wiez miedzy nami, jeszcze zanim zdazyla wyrzucic nas wszystkich z mysli. Odwrocila sie plecami, chcac dopelnic w ten sposob aktu odrzucenia. Miya w jednej chwili znalazla sie z powrotem w moich myslach. Czulem, jak probuje stworzyc wyrwe w murze milczenia siostry, jak chce wymusic na niej przyznanie, ze mamy prawo byc razem - i jak jej sie to nie udaje. Przytrzymalem ja w miejscu, jakby chciala przejsc na druga strone pokoju. (Daj spokoj) pomyslalem. (To nie twoja wina. Ani nasza. Tylko jej.) (To moja siostra...) Miya potrzasnela glowa, wyrywajac sie z mojego uchwytu, kiedy jej mysli zaczely wypelniac wspomnienia z przeszlosci. (Naoh mnie potrzebuje. Kogo ma oprocz mnie? Moge jej pomoc...) Poczulem, ze mi sie wymyka. (Cholera, ona probowala nas zabic!) Zmusilem Miye, by wraz ze swoimi wspomnieniami wypila i moje, jak wino z domieszka krwi. (Ona cie wsysa, jest bes' mod...) Miya oderwala spojrzenie od niewzruszonych plecow Naoh. Spojrzala w oczy Joby'emu, mnie - i zderzyla sie w nich z lodowata bariera samokontroli, ktora ledwie powstrzymywalem gniew i strach, ze znow utrace ja na rzecz Naoh. Czulem, ile ja kosztuje uwierzenie mi, uswiadomienie sobie - czego nigdy nie potrafila zrobic - ze ich trwajaca cale zycie wiez stala sie dla Naoh tylko slaboscia, ktora nalezy wykorzystac... Poczulem, ze jest zdecydowana i pelna goryczy; przygladala sie, jak Naoh przelatuje plomienistym wiatrem przez mysli wszystkich w tym pokoju, na nas juz zupelnie obojetna. Zesztywnialem caly, kiedy wyodrebnila Ronina. Blyskawicznie znalazla sie tuz przy nim i przyparla go do sciany sila pola te-lekinetycznego, w ostatniej chwili powstrzymujac sie od fizycznego kontaktu. Oczy Ronina zaszly mgla, kiedy wdarla mu sie w mysli i przetrzasnela wszystkie wspomnienia az do samego dnia narodzin. -Naoh! - wrzasnalem wystarczajaco glosno, zeby rozbic jej koncentracje. Obejrzala sie na mnie, a jej spojrzenie mowilo wyraznie, ze gdyby tylko mogla, zrobilaby mi jajecznice z mozgu. Zwrocila sie z powrotem do Ronina, ale tym razem odezwala sie do niego na glos. -A wiec przyjechales tu z FKT i twierdzisz, ze masz dosc wladzy, zeby nam pomoc? - Rozmawiala z nim w standardzie, choc przedtem nigdy tego u niej nie slyszalem. "Oni wszyscy mowia w standardzie" - powiedzial kiedys Perrymeade. A wiec pewnie i ona, a to, ze nigdy go nie uzywala, bylo rozmyslna gra polityczna. Ronin odpowiedzial jej skinieniem glowy. Rzucil spojrzenie na Perrymeade'a, potem na Hanjena - na poly blagalne, na poly przepelnione niezrozumieniem. -No to dlaczego tkwisz tutaj, chowajac sie przed ludzmi jak mebbet? Hanjen stal dotad obok Perrymeade'a. Nagle znalazl sie miedzy Roninem a Naoh. Ronin znow rozplaszczyl sie przy scianie, a twarz mu zupelnie pobielala. -Jest tutaj jako moj gosc - oznajmil Hanjen - zeby poznac blizej nasza sytuacje. A takze dla wlasnego bezpieczenstwa. - Dotknal ramienia Ronina, a w tym gescie bylo cos wiecej niz tylko proba fizycznego upewnienia go o swoim poparciu, bo zobaczylem, ze Ronin nagle caly sie rozluznia. Hanjen niepostrzezenie siegnal do jego mysli i rozlal spokoj na ich wzburzone wody. Podprowadzil go potem do miekkiej kanapy po drugiej stronie poko- ju. Ronin przysiadl na niej nieomal z niechecia, jakby sie bal, ze w kazdej chwili moze spod niego zniknac. Naoh stala z zalozonymi rekami, pogardliwa drwine w jej postawie nietrudno bylo odczytac nawet czlowiekowi, a byla przy tym w sposob tak oczywisty zdesperowana, ze prawie zrobilo mi sie jej zal. Miala brudne, rozczochrane wlosy, a jej ubranie wygladalo tak, jakby w nim sypiala. Twarz miala szczuplejsza i bardziej surowa, niz pamietalem, usta jeszcze bardziej zaciete, oczy zapadniete gleboko z wyczerpania. -Wydawalo mi sie, ze mowiles, ze nie wiesz, gdzie ona jest -mruknal do Hanjena Perrymeade. -Bo nie wiedzialem. - Hanjen potrzasnal glowa, przenoszac spojrzenie z Naoh na nas - zwlaszcza na Miye, a w jego wzroku mozna bylo wyczytac, ze nie o wszystkim chce mowic na glos. Miya spuscila wzrok i nie odpowiedziala. Moze zreszta nie miala innej odpowiedzi. -Jestesmy siostrami - rzucila Naoh zaczepno-obronnym tonem, jakby to zawstydzone milczenie Mii bylo jeszcze jednym ciosem wymierzonym w jej samokontrole. - Jestesmy dla siebie jedyna rodzina, jaka nam obu pozostala, bo ludzie zabili nam rodzicow. Jestesmy ostatnie. Na zawsze - mowila to wszystko z takim jadem w glosie, ze Hanjen az sie wzdrygnal. - Bez wzgledu na to, co bedzie sie dzialo, ta wiez jest mocniejsza od wszystkiego. -To prawda - odezwala sie cicho Miya, patrzac na siostre z czyms, co mozna by wziac za wspolczucie. - Jesli jest w poblizu, zawsze o tym wiem... Obie zawsze wiemy. Odkad umarli nasi rodzice... - Leciutko, z rezygnacja wzruszyla ramionami, ale kiedy popatrzyla na mnie, czulem wyraznie jej wewnetrzne cierpienie, plynace ze swiadomosci, ze Naoh bardzo czesto i bardzo gleboko naruszala wszystko, co powinna soba reprezentowac taka wiez. - Wiedziala, ze mieszkam u ciebie, Hanjenie. A ja wiedzialam, ze nas obserwuje i podsluchuje. -Jestem jej sumieniem, Hanjenie - wtracila sie Naoh. - 1 waszym. - Potoczyla spojrzeniem po twarzach Ronina i reszty, omijajac wzrokiem jedynie mnie. - Czy to naprawde ten, ktory ma was ocalic? "Skoro ja nie zdolalam" - doczytalismy w jej oczach. - Ten zalosny czlowiek o martwym mozgu? Ronin zesztywnial caly, jakby ten slowny policzek wydobyl zen resztki zyciowej odwagi. -Moze sam nie robie zbyt wielkiego wrazenia... Naoh - odezwal sie, krzyzujac z nia wzrok. Gestem wskazal swoj zniszczony mundur. - Ale nie jestem sam... i nie jestem bezsilny. Niedbalstwo Tau zabilo troje innych, ktorzy przybyli tu wraz ze mna... -Urwal. - Ale nie zabili mnie. I zamierzam sprawic, ze gorzko tego pozaluja. Na orbicie Ucieczki znajduje sie statek Federacyjnej Komisji Transportu. Mam wystarczajaco wiele powodow, zeby sie z nim skontaktowac. Chce zrobic wszystko, co w mojej mocy, zeby chronic wasz lud, a takze naszych robotnikow kontraktowych, jesli tylko podacie mi dostateczna ilosc sensownych powodow. -A jak skontaktuje sie pan ze statkiem? - zapytalem, uswiadomiwszy sobie, ze kazalismy mu zostawic bransolete danych w zakladach Tau. -Na mojej bransoletce jest nadajnik. Wszyscy mamy takie, nazywamy to "przelacznikiem trupa". - Znow urwal, bo to, co przez dlugi czas bylo jedynie sardonicznym zartem, nagle przestalo byc zabawne. - Jesli nie przestawi sie go o odpowiedniej porze, automatycznie przesyla sygnal na statek. Zaloga od razu zaklada, ze stalo sie najgorsze, i powiadamia nasze biuro, a w tym wypadku takze Draco. Jednoczesnie posla tutaj jednostke taktyczna i blyskawicznie naloza sankcje. Wszystkie transporty Tau zostana wstrzymane, dopoki FKT nie otrzyma satysfakcjonujacych wyjasnien. - Nie bez powodu Tau, a nawet Draco tak sie baly FKT, kiedy ta zabierala sie do roboty. Juz mowiac te slowa, Ronin jakby odzyskiwal sily, kiedy obserwowal, jak pod ich wplywem zmienia sie wyraz twarzy wszystkich obecnych - nie wylaczajac Naoh. -Naoh - zaczela Miya, a ja czulem, ze w duchu modli sie, by w umysle siostry znalazla sie jeszcze choc jedna racjonalna czastka, do ktorej mozna by trafic. - To ostatnia szansa na te przyszlosc, ktora staramy sie zapewnic naszemu ludowi. Nawet Hanjen rozumie juz, jak trzeba teraz widziec Droge. - Mowila przez caly czas w standardzie, chyba ze wzgledu na Ronina. -Co chcesz przez to powiedziec? - zapytala ostro Naoh, marszczac brwi. Miya zerknela w moja strone. -Kiedy bylismy w Ojczyznie, Bian pokazal mi, w jaki sposob Dar wiaze nas z an lirr, z tym swiatem. - Brwi Naoh sciagnely sie jeszcze mocniej, a ja popatrzylem na Miye z zaskoczeniem. Kontynuowala juz w naszych glowach - czula przy tym wyrazna ulge, ze mogla wyzwolic sie od slow. Pokazala mi, jak moje przypadkowe pytanie "A gdyby tak an lirr powrocily?" zapadlo jej w mysli jak ziarenko piasku, a to, co rozpoczelo sie jako bolesne przypomnienie straty, zaczelo okrywac sie warstwami hipotetycznych mozliwosci, az w koncu ofiarowala Hanjenowi gotowa perle olsnienia, dar nadziei: mozliwosc, ze kiedy Wspolnota odzyska utracona symbioze z an lirr, odzyska tez poczucie wlasnej wartosci. Przy poparciu Ronina mozna zmusic Tau, zeby przestalo sterowac migracjami oblocznych wielorybow. Miya zawahala sie, szukajac jakiegos szczegolu, ktory przewazylby szale. -Naoh - odezwalem sie, probujac przerwac jakos cisze, sam nie wiem dlaczego, po tym wszystkim, co mi zrobila. Chyba tylko dlatego, ze Miya juz dosc wycierpiala, a moja milosc do Mii jest znacznie glebsza niz nienawisc do jej siostry. - W kopalniach Tau Dar pozwolil mi odczytywac rafy tak, jak ludzie nie potrafia. Nie majac do dyspozycji psycho, ciagle moga przeoczyc bardzo cenne znaleziska w rafie. Dzieki temu stalem sie dla nich cenny i zdolalem przezyc. A jesli ja stalem sie dla nich cenny, to samo moze dotyczyc calej Wspolnoty. Wreszcie mamy cos, co jest im potrzebne. Mozemy to wykorzystac... -Nigdy nie zdolaja nam az tak zaufac. - Naoh potrzasnela przeczaco glowa, ale przynajmniej raczyla mnie sluchac. Wzruszylem tylko ramionami. -Zyjac wsrod ludzi, nauczylem sie jednej rzeczy: nigdy nie wolno nie doceniac potegi chciwosci. - Wkazalem reka na Ronina. - Pokaz Roninowi cala prawde, tak jak to kiedys pokazalas mnie. Pokaz mu dokladnie, czego wasz lud - nasz lud - potrzebuje. - Przypomnialem sobie koszmarna wycieczke po ulicach Swirowa, meline cpunow, gdzie spotkalismy Navu. - Potem pozwol mu dzialac, tak zebysmy te pomoc otrzymali. -Navu - odezwala sie Miya, wychwyciwszy z moich mysli echo jego imienia. - Mozemy mu zalatwic odpowiednia pomoc, mozemy oczyscic ulice z narkotykow... -Za pozno - przerwala jej Naoh gluchym glosem. - Navu nie zyje. Miya wydala taki odglos, jakby ktos zdzielil ja w zoladek, a Joby zajeczal glosno. -O Boze - wyszeptala, a ludzkie slowa spadly z jej ust prosto w strzaskana cisze. - Jak? Dlaczego? -Bo razem ze wszystkim innym ustaly tez dostawy narkotykow, zanim Hanjen wydal was ludziom - odparla Naoh glosem nadwatlonym zalem. - Nie mogl bez nich zyc, nie mogl zyc z tym, co musial czuc. On... zatrzymal sobie serce. A to wszystko przez was! To twoja wina - twoja i tego polludzkiego mebtaku!. - Z jej oczu trysnely lzy i potoczyly sie po policzkach. - Jesli tak bardzo chcialas byc czlowiekiem, Miyo, czemu nie wzielas sie do narkotykow? Wtedy zrujnowalabys zycie tylko sobie samej! -A ty bylabys szczesliwa, mogac i mnie je sprzedawac? - wybuchla Miya w naglym porywie gniewu. Wspolczucie dla siostry zwiedlo i umarlo. Joby pisnal cicho, kiedy odrobine za mocno go do siebie przycisnela. - Wcale nie pracowalam dla ludzi dlatego, ze uwazalam ich za lepszych od nas! Robilam to, bo wierzylam w nas... I w to, ze oba nasze ludy maja Dary, ktorymi moga sie dzielic. Po drugiej stronie pokoju Naoh zesztywniala, podobnie Hanjen. Przez dluzsza chwile chwiala sie, kiedy slowa Mii rozdarly zaslone samooszustwa i postawily ja twarza w twarz z naga prawda. Potrzasnela glowa, ale chciala jedynie strzasnac w ten sposob z siebie chec uwierzenia w to, co mowimy. Nie trudzila sie odpowiadaniem na zarzut Mii, nie miala tez ochoty sie bronic. Jeszcze raz popatrzyla na Ronina. -Bede sie przygladac, co robisz - oznajmila w standardzie. - A jesli to nie wystarczy... - i zniknela, pozostawiajac w powietrzu niedokonczona pogrozke. Zebrani w pokoju ludzie, a pewnie i Hydranie, jak na znak wypuscili wstrzymywany oddech. -Co ona miala na mysli? - spytal nachmurzony Ronin. - Czy naprawde jest niebezpieczna? - Popatrzyl pytajaco na Hanjena. -Naoh... - Hanjen gestem wskazal na glowe, wciaz jeszcze oszolomiony, jak gdyby dowiedziawszy sie, ze handlowala narkotykami, mial trudnosci ze znalezieniem w standardzie wlasciwych slow. - Nie moze nikogo powaznie skrzywdzic, bo przy tym skrzywdzilaby sama siebie. Przypomnialem sobie, czego narobila tym nawolywaniem do buntu, a takze co zrobila ze mna. Ale kiedy spojrzalem na Miye, odechcialo mi sie cokolwiek prostowac. W koncu Perrymeade zwrocil sie do Ronina i oswiadczyl: -Bedzie pan tutaj bezpieczny... tak samo jak w kazdym innym miejscu na tej planecie. My musimy juz wracac na druga strone rzeki, zanim ktokolwiek zauwazy nasze znikniecie. - Zerknal przelotnie na Kissindre i Wauno, po czym powrocil wzrokiem do sklo-potanej twarzy Ronina. - W sprawach hydranskiej Wspolnoty Hanjen, Miya i Kot beda dla pana informatorami najlepszymi z mozliwych. Moga wyjasnic wszystkie sprawy, ktorych ja... dotad nie moglem zrozumiec. - Spuscil wzrok. Miya postawila Joby'ego na ziemi i polecila mu pomalutku podejsc do Perrymeade'a. Czulem jej skupiony wysilek, kiedy nim kierowala. Perrymeade przyklakl i przytulil go do piersi. -Wujek Janos - odezwal sie malec, sepleniac dziecinnie, niemniej dostatecznie wyraznie. Oparl glowe na ramieniu Perrymeade'a i mocno go usciskal. Perrymeade spojrzal na Miye wzrokiem pelnym czulosci, skruchy, zagubienia i wdziecznosci, ze az ciezko bylo na niego patrzec. -Opiekujcie sie nim - mruknal. - Wiem, ze bedziecie sie nim dobrze opiekowac. Dopoki nie bedziecie mogli wszyscy bezpiecznie wrocic za rzeke. Miya skinela glowa z twarza pelna wspolczucia. Kissindra niemal z wahaniem przysunela sie blizej wuja. Delikatnym gestem dotknela ciemnych wlosow Joby'ego. Joby podniosl na nia oczka i wymienili sie usmiechami. Odsunela sie, kiedy Perrymeade wypuscil chlopca z ramion i mruczac slowa pozegnania, pozwolil mu wrocic do Mii. Kissindra i Perrymeade odprowadzali malca wzrokiem, az wreszcie spojrzeli na mnie i Miye, a wtedy dotarlo do nich, ze stoimy obok siebie, ze sie dotykamy. Wytrzymalem spojrzenie niebieskich oczu Kissindry, mimo ze mialem ochote odwrocic twarz w inna strone. -Przykro mi, Kiss... - mruknalem, bo nie potrafilem przekazac jej, co czuje, zwlaszcza w tej sytuacji. Ale ona tylko sie usmiechnela i zmieniwszy trajektorie, wyladowala u boku Wauno, a on otoczyl ja ramieniem i usmiechnal sie szeroko. -W porzadku - odparla, obdarzajac usmiechem najpierw jego, potem mnie. - Czasem jednak wszystko jakos samo sie uklada. Poczulem, ze po twarzy rozlewa mi sie szeroki usmiech ulgi, rozluznilem zacisnieta kurczowo piesc mysli i znow moglem swobodnie dzielic je z Miya. Poczulem, ze jej ciekawosc muska powierzchnie, ale w koncu tylko podniosla Joby'ego i nie zadawala zadnych pytan. Wauno poprowadzil tamtych z powrotem do wyjscia. Ronin z daleko wiekszym znuzeniem, niz okazalby piec minut wczesniej, przygladal sie, jak tamci wychodza, a my zostajemy. Zastanawialem sie, czy wreszcie sie przekonal, ze naprawde mamy ze soba cos wspolnego. Jednak kiedy pokoj opustoszal, pozostawiajac nasza piatke wsrod niezrecznej ciszy, zmeczenie okrylo mu mysli zalobnym kirem. Hanjen przysunal sie blizej, wypelniajac soba pustke, jaka sie wytworzyla. Zdawalo sie, ze odczuwa znuzenie Ronina niemalze tak samo mocno jak on sam - a moze po prostu byl rownie zmeczony. On i Miya mieli na sobie dlugie, workowate tuniki, ktore niewatpliwie musialy sluzyc do spania. Zorientowalem sie, ze zbliza sie swit. Dzien, ktory ja i Ronin mamy wlasnie za soba, nalezal chyba do najdluzszych w jego zyciu - i pewnie najgorszych. Zgarbil sie caly na swojej sofie, wsparl glowe na dloniach. Hanjen dotknal jego ramienia i zaczal polglosem nalegac, by polozyl sie i odpoczal, zapewnial, ze jutro bedzie dosc czasu na to, aby omowic wszystkie niesprawiedliwosci i zeby sie smucic - jutro, bo teraz czas, abysmy wszyscy odpoczeli... W niosacych pocieche slowach ukryty byl podprogowy dotyk psycho, ktory mial zaszczepic w jego glowie mysli o wyzdrowieniu, spokoju i pewnosci. Znalem ten rodzaj subtelnego dotkniecia, wiedzialem, czego moze dokonac, jak wielkie moze miec znacze- nie... Ciekawe, jak czesto Hanjen korzysta z niego w swej dzialalnosci rzecznika praw. O ile mi wiadomo, nigdy nie wykorzystywal go podczas negocjacji z ludzmi. Ciekawe, czy dopiero teraz po raz pierwszy ma do czynienia z czlowiekiem, ktorego wszystkie uczucia zostaly tak kompletnie obnazone. Zerknalem na Miye, bo przez jej mysli przemknelo cos tesknego i niemal zalosnego. Patrzyla, jak Ronin kladzie sie na sofie, a Hanjen nakrywa go kocem; dzielilem z nia odlegle wspomnienie o tym, ze Hanjen i jej udzielal w ten sam sposob pociechy, kiedy jej wlasna rana byla bolesna i swieza, a jego mysl i dotkniecie wydawaly sie uosobieniem dobroci... Przytulila mocniej Joby'ego i poglaskala go po wlosach, mruczac do siebie cos, czego nie potrafilem rozpoznac - moze piosenke, a moze jakas modlitwe. Hanjen wreszcie sie wyprostowal. Popatrzyl, jak stoimy obok siebie, i usmiechnal sie. Nie bylem pewien, czy usmiecha sie, widzac nas razem, czy dlatego, ze stanowimy dowod, ze jeszcze nie zaprzedal duszy ludziom. -Droga doprowadzila nas w koncu bezpiecznie do domu -mruknal. - Teraz powinnismy odpoczac, poki jeszcze mamy gdzie. - Ziewnal, jakby sam siebie chcial przekonac, ze ten odpoczynek juz od dawna mu sie nalezy. Bez slowa udal sie do swego pokoju, zostawiajac tylko w naszych myslach cos w rodzaju blogoslawienstwa. Miya poprowadzila mnie do pokoju, w ktorym spalem poprzednio. Zastanowilo mnie, czy o tym wiedziala. (Tak) odpowiedziala, a kiedy na nia spojrzalem, zobaczylem, ze ma lzy w oczach. Zagryzlem wargi, bo strasznie chcialem ja przytulic, ale zaczekalem, az ulozy Joby'ego w jednym z zawieszonych w pol drogi miedzy sufitem a podloga hamakow. Zakolysala nim leciutko, nucac cicho piosenke, ktora zarowno czulem, jak i slyszalem, kiedy kolysala go do snu. Stalem wpatrzony w drugi hamak, przypomniawszy sobie, ze jedyna noc w tym pokoju spedzilem, spiac na podlodze. Nagle dopadla mnie fala takiego wyczerpania, ze to, co odczuwalem poprzednio, zaczelo przypominac rzeski poranek po przespanej nocy. Miya zostawila spiacego chlopca w hamaku i objela mnie. Pocalowala mnie tak, jakby wiedziala - musiala wiedziec - czego pra gne az do bolu... Zmeczenie pierzchlo jak rozproszony slonecznym blaskiem cien. Zakrecilo mi sie w glowie - poczulem sie tak, jakby ciazenie przestalo istniec, a my unosilismy sie w powietrze... Rzeczywiscie sie unosilismy. Ta odrobina umyslu, ktora jeszcze mogla myslec logicznie, zauwazylem, ze wznosimy sie spiralnie, razem szybujac w strone drugiego hamaka. Miya opuscila nas oboje w sprezysty polksiezyc. Ciezar naszych cial wprawil go w leciutkie kolysanie, kiedy zaczelismy sie calowac, dotykac i wpaso-wywac, coraz glebiej zapadajac sie w pozadanie i radosna przyjemnosc, nawzajem w swoje ciala, umysly i dusze... Po dlugim czasie, kiedy miejsce spojnych mysli zastepowaly odczucia, spoczelismy w koncu spokojnie w miekkich objeciach hamaka. (Miya, to co mowilas do Naoh o an lirr - ze ich powrot moze sie okazac kluczem do przetrwania Wspolnoty - to ja poddalem ci te mysl?) Nie ruszajac sie, skinela glowa. (Czasem potrzeba spojrzenia kogos z zewnatrz, zeby zobaczyc to, czego nie widza ci znajdujacy sie w srodku...) Serce scisnelo mi sie z bolu. (Co sie stalo?) pomyslala Miya, kiedy oboje pobledlismy. (Kogos z zewnatrz) powtorzylem po niej i wbrew woli dodalem: (mebtaku.) (Bian.) Delikatnie musnela mnie dlonia po policzku. (Zaden czlowiek takze tego nie dostrzegl, choc od lat eksploatuja rafy, odkad tu przybyli.) Palcami przebiegla po tych nie dosc ludzkich i nie dosc hydranskich rysach mojej twarzy. (Nasheirtah, czy naprawde nigdy nie przyszlo ci do glowy, ze mozesz byc lepszy od jednych i drugich?) -Miya... Uciszyla mnie, dotykajac palcami warg. (Kiedy pierwszy raz dzielilam z toba mysli, tamtego wieczoru, gdy sie spotkalismy... Wtedy po raz pierwszy naprawde uwierzylam, ze ludzie i Wspolnota moga sobie zaufac, przynajmniej na tyle, zebysmy mogli w pokoju dzielic jeden swiat. I pomyslalam sobie: gdyby tylko cos zdolalo ich przekonac, zeby spojrzeli na swiat tak jak ty... tak jak my...) Slowa rozplynely sie w obrazy klaszto- ru, raf, sekretow hydranskiej przeszlosci, ktore badalismy razem. (Od zawsze pragnelam wierzyc, ze oba nasze ludy moga znalezc jakas wspolna plaszczyzne... Ale tylko ty sprawiles, ze wydalo mi sie to calkiem mozliwe.) Wyobrazila sobie, jak powinna sie teraz rozwinac nasza przyszlosc. (Jestesmy teraz razem, Droga doprowadzila mnie z powrotem do niej, a Joby'ego z powrotem do nas obojga.) Widziala nas razem w klasztorze, w shue, w ktorym an lirr myslaly o uzdrawianiu, gdzie teraz bedziemy mieli dosc czasu, zeby do konca wyzdrowiec... (Teraz juz wszystko bedzie dobrze.) (Nie mow tak!) pomyslalem gwaltownie. (Nigdy tak nie mow, nigdy...) Odczulem jej zaskoczenie... Czulem, jak chwieje sie jej pewnosc, kiedy przypomniala sobie, ze juz raz kiedys tak do mnie mowila. -Jest dobrze - szepnela z dzika moca - wlasnie ze jest! - Znow mnie pocalowala, glaszczac po wlosach. Ale przeciez powiedziala to na glos. Czulem, ze sie cofa, leciutko, nie przerywala myslowego kontaktu, ale cofnela sie o krok, jak ktos, kto stanal za blisko ognia. Nie probowalem jej oklamywac, nie smialem. Oboje za bardzo zblizylismy sie do prawdy tamtej nocy w klasztorze, kiedy oba umysly niemal stopily sie w jeden w fuzji naszych wspomnien. Moze, jesli nie zabraknie nam czasu i wiary, wyzdrowiejemy razem z Jobym. W zyciu nigdy raczej nie zbywalo mi ani na jednym, ani na drugim. Przeszlosc okradala mnie juz zbyt dlugo, zbyt czesto, ze zbyt wielu rzeczy. Za duzo zycia spedzilem w strefie wolnego ognia i nie wiem, czy starczyloby calej czasoprzestrzeni, zeby zamienic tego, kim jestem, w tego, kim moglbym byc... Zamyslilem sie nad tym, czy kiedykolwiek uda mi sie zyc z kims innym, skoro nie potrafie zyc z samym soba. Miya wprawila hamak w delikatny ruch, jakby przez to, ze ukolysze nas do snu, mogla powstrzymac uplyw czasu z cala jego nieprzewidywalna sila. Lezalem bez ruchu w jej ramionach i pozwolilem, by wyczerpanie wytarlo z mysli wszystkie pytania, na ktore tylko czas moze przyniesc odpowiedz. 50 Minelo az dziesiec dni, zanim opadl pyl radioaktywny. Dziesiec dni, podczas ktorych pozostawalismy przez caly czas w ukryciu i napelnialismy glowe Ronina wszystkim, co pomogloby mu zrozumiec sytuacje wystarczajaco, zeby go przekonac, ze Tau powinno odpowiedziec za traktowanie obraczek i postepowanie wobec Wspolnoty. Tych dziesiec dni wystarczylo, zeby przestal podskakiwac za kazdym razem, kiedy Miya lub Hanjen uzyli przy nim psycho. Wystarczylo, zeby przestal sie gapic za kazdym razem, kiedy ja i Miya dotknelismy sie albo kiedy wychodzilismy rano razem z tej samej sypialni, albo kiedy widywal nas z Jobym, razem jak rodzine. Wystarczylo, zebysmy - godzina po godzinie, dzien po dniu - przestali stopniowo odczuwac ten jego dziwny odcien strachu, kiedy zycie miedzy swirami i obcymi przestalo mu sie wydawac nienormalne i obce.(Teraz wszyscy podazamy ta sama Droga) szepnela do mnie w myslach Miya, przygladajac sie Roninowi, ktory bawil sie z Jobym w liczenie. (Nie ma innego wyboru, musi isc z nami.) Kiedy mu sie przygladalem i wyczuwalem, co mysli, sam juz prawie w to wierzylem. Dziesiatego dnia wrocil Wauno, ale tym razem nad jego transportowcem unosil sie statek bojowy, a kiedy zszedl po schodach, po pietach deptaly mu korby. Wszyscy podnieslismy zastygle w przerazeniu spojrzenia i na jedna chwile zamarlismy, dopoki Wauno, Miya i Ronin nie usmiechneli sie jednoczesnie i nie rzu- ciii z ulga: "FKT". W koncu i mnie udalo sie wyjsc z wywolanego widokiem mundurow szoku na tyle, by rozpoznac logo, ktore na nich widnialo. Znaczylo to, ze jestesmy bezpieczni i ze wreszcie koniec tej calej historii znalazl sie w zasiegu wzroku. Tym razem zjawili sie po to, zeby zabrac Ronina na druga strone rzeki, aby mogl wziac udzial w negocjacjach. Jak mowil Wauno, w Tau wciaz jeszcze sypaly sie glowy. Na Ucieczce znow pojawil sie we wlasnej szanownej osobie Sand, szef Korporacji Bezpieczenstwa Draco, a z nim z pol tuzina czlonkow zarzadu. Draco ustawialo wlasnie zupelnie nowy zarzad Tau jak pionki w jakiejs grze, a negocjatorzy pracowali w goraczkowym pospiechu, zeby pozalatwiac wszystkie sprawy, zanim oba symbiotyczne systemy ekonomiczne udusza sie z powodu embarga transportowego FKT. Ronin zabral ze soba Hanjena. Miya i ja pozostalismy na miejscu z Jobym i tylko czekalismy. Nie widzielismy juz pozniej zadnego z nich, ale Miya i Hanjen utrzymywali staly kontakt myslowy, wiec mielismy swiadomosc kazdego kolejnego bolesnego milimetra, o jaki posuwaly sie rozmowy. Przez caly ten czas Naoh nawiedzala moje mysli jak zly duch. Ciekaw bylem, czy podobnie przesladuje i jego. Wiedzialem, ze Naoh byla stale obecna w myslach Mii, tak samo jak bylem pewien, ze Miya dzieli sie z nia kazdym szczegolem, o ktorym sie dowiadywalismy. Jednak bez wzgledu na to, co Miya sadzila o pogrozkach siostry, nie dzielila tych mysli ze mna. Nie bez powodu kod genetyczny psychotronikow dawal im lepsze zabezpieczenie przed Darem wraz z mozliwoscia jego wykorzystywania... Pomysl, ze zycie dla Hydran bylo znacznie prostsze niz dla ludzi, okazal sie tylko jeszcze jednym moim fantastycznym snem, ktory nie wytrzymal swiatla poranka. Minal pelny miesiac, zanim wbito ostatni kwadratowy kolek kompromisu w ostatnia okragla dziure koniecznosci: uzyskano powszechna amnestie dla czlonkow satoh, ktora pozwolila nam wreszcie wyjsc z ukrycia i nie bac sie, ze korby Tau zamorduja nas w bialy dzien za to, ze za duzo wiemy. Potem przylecial jeszcze jeden bojowy statek FKT, zeby eskortowac nas na ceremonie podpisania nowej, poprawionej kar ty Tau i traktatu ograniczajacego ich autonomie. Ta nowa ugoda umieszczala ich pod obserwacja FKT na Bog jeden wie jak dlugo. Nigdy bym sie nie spodziewal, ze kiedys bede szczesliwy na widok przylatujacych po mnie sil Korporacji Bezpieczenstwa, ale tym razem nie mialem zadnych obiekcji. Kiedy stalismy na dachu domu Hanjena i juz zbieralismy sie do wsiadania, nieoczekiwanie pojawila sie Naoh. Otaczajace nas korby zaklely i zaczely macac w poszukiwaniu broni. Naoh uniosla w gore puste dlonie, potem sklonila sie z szacunkiem, ktorym jednak nie zdolala pokryc ani otwartej bezczelnosci swego postepowania, ani tez kryjacego sie pod nia przerazenia. -Przychodze oglosic rozejm - odezwala sie swym niezbyt plynnym, lecz zrozumialym standardem. - Jezeli teraz ma nastapic sprawiedliwosc, chce to zobaczyc. - Popatrzyla przy tym na siostre; czulem, ze dochodzi teraz miedzy nimi do wymiany zdan, z ktorej zostalem calkowicie wykluczony. -Lecisz z nami, Naoh? - odezwala sie w koncu Miya, podajac jej niezbyt pewnie dlon. Naoh jednak ja przyjela. Objely sie z bolesna radoscia, ktora wprawdzie wyczuwalem, ale w ktorej nie bralem udzialu. Ceremonia podpisywania miala miejsce w Aerie, jedynym wzglednie neutralnym punkcie, co do ktorego zdolali sie wreszcie zgodzic negocjatorzy. Dla mnie bylo to cos w rodzaju zwienczenia - cala sprawa konczyla sie tam, gdzie sie zaczela. Kiedy weszlismy na sale, gdzie odbywalo sie przyjecie, zawirowalo mi w glowie od poteznego deja vu, bo wsrod zbierajacych sie urzednikow w konglomeratowych kolorach zobaczylem Sanda w paradnym mundurze. Byli tu takze Perrymeade i Kissindra oraz Hanjen z wiekszoscia Rady Hydranskiej, wykonujacy kolejne sekwencje dyplomatycznego tanca. Nie bylo zadnych innych Hydran, z wyjatkiem naszej trojki, ktora stanowila reprezentacje satoh. Nigdzie nie dostrzeglem wazniakow z Tau, przynajmniej na razie. Wyczulem, ze moje zaskoczenie odbija sie w myslach Mii, ktora zawahala sie u wejscia, niosac na reku Joby'ego. Chlopczyk rozgladal sie dokola rozszerzonymi ze zdumienia oczyma, chlonac widok wszystkich tych ludzi, kolorow, ktore mienily sie i prze- mieszczaly jak w blonce benzyny na wodzie. "Tatus!" - zawolal, kiedy wypatrzyl po drugiej stronie sali mundur sluzb bezpieczenstwa. Ale to nie byl Natasa, a moj pelen oczekiwania nastroj prysnal nagle na widok wielu uzbrojonych straznikow niezbyt dyskretnie rozstawionych po calej sali. Nie bylo wsrod nich Natasy. Nie pomogl mi nawet fakt, ze mieli na sobie mundury FKT, kiedy przypomnialem sobie, co oznacza ich obecnosc. Miya znow ruszyla przed siebie, kiedy Perrymeade z Hanjenem wypatrzyli nas i wyszli nam naprzeciw. Naoh kroczyla za nia jak cien, rejestrujac wzrokiem wszystkie szczegoly sali i przebywajacych w niej ludzi, a takze rozlegle okna wygladajace wprost na rafy, jak oczy drapieznego ptaka wpatrujacego sie w Ojczyzne, ostatni fragment hydranskiej kultury i dziedzictwa. Zrenice miala zwezone, bo czula sie niepewnie, mimo ze to, co tu dzis robilismy, oznacza, ze i ta kultura, i to dziedzictwo stana sie mimo wszystko o wiele bezpieczniejsze, ze w przyszlosci ktos, kto popatrzy przez okna, bedzie juz widzial inny swiat, lepszy. Ruszylem za nimi, zmuszajac sie do kazdego kolejnego kroku, bo czulem, ze moj umysl nagle i zupelnie perwersyjnie uczynil z ciala centrum, na ktorym skupily sie oczy wszystkich obecnych. Powiedzialem sobie, ze to tylko moja wyobraznia - ze dzieje sie tak dlatego, ze tym razem naprawde wyczuwam ten tlum, jako ze kontakt z rafami i Miya rzeczywiscie zaczal mnie w koncu leczyc. Niemniej istotnie przygladalo mi sie wiele osob, patrzyli na hydranskie odzienie, ktore zalozylem z braku innego, na moje kocie oczy w zbyt ludzkiej twarzy... Nagle przestalem czuc sie Hydraninem, tak samo jak nie czulem sie juz czlowiekiem... Teraz czulem sie po prostu swirem, wybrykiem natury. Spojrzenie Sanda spoczywalo na mnie o wiele dluzej niz reszty. Za nim zobaczylem lady Gyotis Binte, jedyna znana mi persone z zarzadu Draco. -Zatem - odezwal sie Sand, kiedy Perrymeade i Hanjen zajeci byli witaniem sie z innymi - wyglada na to, ze wzial pan sobie do serca nasza ostatnia rozmowe. Zachowalem kamienny wyraz twarzy. -Moze pan w to wierzyc, jesli panu z tym lepiej - odparlem. Zesztywnial i na moment w jego oczach blysnelo cos, czego wolalbym juz nigdy wiecej nie ogladac. Ale usmiechnal sie tylko grymasem cierpietnika, kiedy lady Gyotis wystapila zza jego plecow. -Nigdy bym nie pomyslala - odezwala sie beznamietnym tonem - kiedy spotkalismy sie ostatnio, ze nastepnym razem zetkniemy sie w takich okolicznosciach. -Tak, prosze pani - mruknalem. - Ja rowniez nie. -Jakos mi smutno. To niefortunnie, ze sprawy musialy potoczyc sie w ten sposob. -To chyba zalezy od punktu widzenia - odparlem, - Prosze pani. Panowala nad soba po mistrzowsku, jednak cos na moment zablyslo jej w oczach. Dlonmi wykonala szereg szybkich gestow, patrzac przy tym na Sanda. On odpowiedzial jej w ten sam sposob, kodem znakow, ktory byl mi zupelnie obcy, bo nalezal do ich swiata. Wymienili miedzy soba spojrzenia i jakis szczegolny usmiech, ktorego znaczenia za nic nie moglem rozszyfrowac. Kiedy lady Gyotis sie oddalila, Sand znow spojrzal na mnie. -Ciekaw jestem - zaczal - i byc moze zaspokoi pan moja ciekawosc: jakie dokladnie ma pan zwiazki z Draco? -Draco? - zamrugalem zdziwiony, bo to byla ostatnia rzecz, jaka spodziewalbym sie uslyszec. - Nie mam zadnych zwiazkow z Draco. To zbior zerowy. -W takim razie panskie przybycie na Ucieczke to czysty zbieg okolicznosci, nic wiecej. Odbieglem spojrzeniem w strone Mii, ktora stala obok Hanjena i Perrymeade'a. Zobaczylem, jak podaje Joby'ego wujkowi i jak wszyscy sie usmiechaja. -Nie - mruknalem. Znow przenioslem wzrok na niego. - Ale jesli pan ma na mysli to, czy pracowalem jako wtyczka federalnych - to takze nie. Dopoki mnie do tego nie zmusiliscie. Usta jeszcze raz drgnely mu w grymasie; zdjal z przeplywajacej obok tacy szklaneczke z drinkiem i upil lyk, jakby chcial cos w ten sposob pokazac. Taca podplynela do mnie. Wybralem inny napoj i wychylilem do dna. -Rozumiem - odezwal sie wreszcie. - W takim razie moze ze- chce mi pan powiedziec, dlaczego ma pan logo Draco wytatuowane na... biodrze? - Zerknal przy tym w dol, jakby byl w stanie zobaczyc je przez ubranie. Sciagnalem brwi, zastanawiajac sie w duchu, czy te jego podcyberowane oczy rzeczywiscie to potrafia. -Skad pan to... -Z panskich akt robotnika kontraktowego - wszedl mi w slowo. -To nie jest logo Draco - odparlem, potrzasajac glowa, nadal nachmurzony. - To tylko jaszczurka. -To logo Draco - odparl bezbarwnym tonem. - Sadzi pan, ze nie wiem, jak wyglada? Parsknalem smiechem. -Nawet nie pamietam, jak sie tam znalazlo - odparlem. - Ale dzieki za informacje. Pomysle o panu za kazdym razem, kiedy bede siadal. - Odwrocilem sie do niego plecami i odmaszerowalem. Skierowalem sie w przeciwlegly kat sali, gdzie stala ta garstka osob, przy ktorych chociaz czesciowo moglem sie czuc bezpieczny - przemieszana garstka ludzi i Hydran, a w jej sercu Miya. Rozmawiala z Kissindra, razem podniosly glowy, kiedy wyczuly moje nadejscie. Kissindra usmiechnela sie i odsunela, robiac mi miejsce przy boku Mii. Przy okazji leciutko musnela moje ramie. -Rozmawialysmy o rafach - powiedziala, jakby chciala zaznaczyc, ze nie o mnie. - O tym, jak mozna dowiedziec sie czegos wiecej o walorach leczniczych klasztoru, nie niszczac go przy tym. - Traktat, ktorego mielismy byc swiadkami, czynil z ostatniej rafy federacyjny rezerwat przyrody, poza prawem do eksploatacji. Tau bardzo grzmialo nad tym punktem, podobnie jak huczeli nad punktem, ktory wymuszal na nich zaliczenie Hydran do ludzkiej sily robocze j. Z doswiadczen Mii i moich wynikalo jasno, ze choc zmiany te beda z poczatku sola w oku ludzkiej czesci populacji, sa nie tylko sprawiedliwe, ale takze sluszne, madre i wszystkim wyjda na dobre. Mialem nadzieje, ze pewnego dnia Tau obejrzy sie za siebie i zacznie sie zastanawiac, dlaczego tak pozno na to wpadlo. Szanse na to byly wprawdzie niewielkie, ale i tak lepsze niz zadne - tak jak to mialo miejsce wczesniej. -...o symbiozie miedzy oblocznymi wielorybami a Wspolnota i o interpretowaniu danych - mowila Kissindra. Potrzebowa lem dobrej chwili na to, zeby sie zorientowac, iz nadal rozprawia o rafach. Teraz urwala. - Bedziesz dalej z nami pracowac, prawda? -Tylko sprobuj mnie powstrzymac - odparlem z usmiechem. -Dlaczego to tyle trwa? - Za plecami Mii pojawila sie Naoh; jej dlonie dreczyly rekawy tuniki jak dwa znerwicowane zwierzatka. Przypomnialy mi sie niespokojne dlonie Mii, kiedy sie pierwszy raz spotkalismy. - Gdzie sa ci z Tau? Czy to jakas sztuczka? -Nie, oczywiscie, ze nie - odpowiedzial jej Perrymeade. Nie dokonczyl, bo jej spojrzenie wyzwolilo w nim jego wlasne troski i watpliwosci. -Przyjda - odezwal sie Hanjen spokojnym glosem, starajac sie przekonac przybrana corke. -Gdzie Natasa? - zapytalem, patrzac na Joby'ego, ktory zadowolony siedzial na rekach Perrymeade'a. Zerknalem na Miye, czujac wyraznie, ktora czastka sily, mysli i milosci zawsze bedzie przy nim, a ktora zawsze pozostanie przy mnie. Wyobrazilem sobie, jak bardzo mogloby sie odmienic zycie ludzi i Hydran, gdyby tylko potrafili otworzyc sie na nowe mozliwosci, ktore widzialem za kazdym razem, kiedy spogladalem w oczy jej lub Joby'ego. -Pewnie przyjedzie razem z reszta - odpowiedzial Perrymeade. - Mowilo sie, ze zostanie nowym administratorem okregowym na miejsce Borosage'a, skoro tamten dostaje przeniesienie... -Przeniesienie? - wtracila ostro Naoh. Ze spojrzenia, jakim obrzucila Miye, pojalem, ze domaga sie wyjasnien i ze nie spodobaly jej sie, kiedy je otrzymala. -Idzie do wiezienia. Zgadza sie? - zapytalem. - Chyba sie z tego nie wykreci? Mamy az za duzo dowodow na to, co tu wyprawial... - Odwrocilem wzrok od Perrymeade'a, zeby poszukac w tlumie Ronina. -Idzie delegacja Tau - mruknal Perrymeade i szybko sie ulotnil. Naoh patrzyla za nim z pociemniala nagle twarza. -Naoh... - rzucila Miya, na poly pytajaco, na poly z ostrzezeniem. Polozyla dlon na ramieniu siostry, jakby probowala przywolac ja do rzeczywistosci. Naoh strzasnela gwaltownie reke, nawet jej przy tym nie dotykajac. Miya wycofala sie, ale nie odrywala wzroku od siostrzanej twarzy. Natomiast ja przestalem im sie przygladac, kiedy na sale wkroczyl zarzad Tau - tym razem z krwi i kosci, nie wirtualny. Wszystkich widzialem pierwszy raz, z czego bylem bardzo zadowolony. Byli tak samo bezosobowi jak rzadek kolkow. Towarzyszyl im Borosage. Nadal mial na sobie mundur i dowodzil ochrona Tau. Poczulem w gardle dlawiace niedowierzanie. Z trudem oderwalem od niego wzrok, mowiac sobie, ze to tylko formalnosc, bo zadnym zakichanym cudem nie mogl przeciez przezyc masakry, w ktorej polozyl glowy caly zarzad Tau. Kiedy przechodzili przez sale, patrzyl w nasza strone oczyma pelnymi nienawisci. Kryjace sie za nimi mysli byly dla mnie tak samo nierozszyfrowywalne jak u wszystkich. -Miya? - zawolalem polglosem. Ale wtedy zobaczylem, ze razem z delegacja Tau przybyl na sale Natasa. Wylamal sie z szeregu, a jego surowa, nieskora do usmiechu twarz wyraznie sie ozywila, kiedy wypatrzyl Joby'ego i ruszyl w nasza strone. Miya nie mogla odpowiedziec, bo cala jej uwage pochlonelo spotkanie ojca z dzieckiem. -Tatusie! - krzyknal Joby, przenoszac uradowany wzrok ze mnie na Natase. Natasa usmiechnal sie szeroko i wyciagnal do niego rece, a wtedy Miya cala uwage poswiecila temu, by to spotkanie odbylo sie jak nalezy. Ja zas spojrzalem na Naoh i juz nie odrywalem od niej wzroku, bo ona utkwila swoj w Borosage'u. Patrzyla na niego tak, jak ofiara wpatruje sie w mysliwego - albo tez jak mysliwy obserwuje ofiare. Szyszki z Tau rozlaly sie w tlumie czekajacych szyszek z Draco, obserwatorow FKT, czlonkow Rady Hydranskiej, az w koncu wszyscy stali sie jedna masa zmiennych kolorow i lojalnosci. Witali sie nawzajem ze sztucznym entuzjazmem tych, ktorym gleboko ulzylo. Wszyscy mieli nadzieje, ze skonczyl sie dla nich czas proby, wszyscy starali sie wierzyc, ze jesli to nie jest dokladnie ta pozycja, w ktorej chcieliby sie znalezc, i tak jest lepsza niz kazda inna. Zadzwieczal dzwonek sygnalizujacy rozpoczecie ceremonii. Tlum zaczal podazac w strone szerokiego wejscia do glownej sa li, w ktorej na wystawie najnowoczesniejszego sprzetu technicznego czekal tekst traktatu: kazda strona wyswietlona na osobnym ekranie, a dookola niej jarzyly sie teksty wyjasnien i odnosnikow jak swietlane aureole. Oparlem sie o filar i przymknalem oczy. Jakis zsyntetyzowa-ny glos, w ktorym rozpoznalem Ronina, zaczal odczytywac na glos warunki umowy, na wypadek gdyby ktos z obecnych nie pofatygowal sie, zeby przeczytac je wczesniej. Pozwolilem, by warunki pokuty Tau splynely po mnie jak potok chlodnej wody, pozostawiajac dziewicza przestrzen mozliwosci. Miedzy zebranymi tu ludzmi krecili sie wszedzie pismacy Tau oraz reporterzy z Indy, rejestrujac kazdy niuans kladzionych wlasnie podwalin pod wspolna przyszlosc ludzi i Hydran, ktora maja odtad dzielic ze soba, czy im sie to podoba, czy nie. Sprawdzalem warunki traktatu z umieszczonym w pamieci wykazem zadan i z kazdym kolejnym moj respekt dla Ronina wzrastal: zdjecie restrykcji z wymiany technologii miedzy ludzmi a Hydranami, amnestia dla wszystkich wiezionych Hydran, programy rehabilitacyjne i szkoleniowe, kontyngenty zatrudnien w ramach wcielenia Hydran w zasob ludzkich sil roboczych i zadnego manipulowania magnetosfera dla sterowania podrozami oblocznych wielorybow. Dla robotnikow kontraktowych bardzo scisle regulacje warunkow bezpieczenstwa pracy w zakladach Tau, strzezone przez inspekcje FKT, ustanowione przy kazdym z nich na czas blizej nieokreslony. Tau protestowalo, ze nigdy nie zdola przetrwac takich ograniczen, ze zalamie sie im gospodarka. Odpowiedz FKT brzmiala: probujcie sie zaadaptowac lub gincie od razu. Draco musialo ich poprzec, zeby nie stracic twarzy - i zeby nie musiec stawic czola kolejnym restrykcjom handlowym w innych czesciach swych posiadlosci. Przylapane w tak potezne kleszcze, nawet Tau nie zdolalo sie wykrecic. Wysluchiwalem optymistycznych banalow z ust kolejnych czlonkow zarzadu Tau, kiedy jeden po drugim dotykali klawiatury, poswiadczajac w ten sposob na wieki swoja aprobate. Ciekawe, czy bardzo by sie zdziwili, gdyby to wszystko rzeczywiscie wyszlo im na dobre. -Podejrzewam, ze uwazasz to wszystko za swoja zasluge, kundlu? - odezwal sie czyjs glos za moimi plecami. Obrocilem sie i znalazlem sie nagle twarza w twarz z Borosa-ge'em. Z ledwoscia opanowalem chec, by trzasnac go w gebe, zetrzec z niej chamskie samozadowolenie i wypchnac go za niewidzialna granice mojej osobistej przestrzeni. -Taa - odparlem zamiast tego z usmiechem. - Faktycznie. -Powinienem byl cie zabic, kiedy mialem okazje - mruknal z niemal nieporuszonym wyrazem twarzy. Zerknal gdzies na bok. - Szkoda, ze nie zostaniesz na Ucieczce na tyle dlugo, zeby zobaczyc, co sie stanie z twoimi wielkimi ideami... -Dlaczego niby sadzisz, ze nie zostane? - splotlem rece na piersiach i oparlem sie z powrotem o filar. -Bedziesz deportowany. Wessalem oddech przez zeby i przytrzymalem, a w tym czasie jego slowa paralizowaly mi mozg. -Cos chyba zle uslyszales - odezwalem sie w koncu. - To ciebie tu nie bedzie i nie zobaczysz, jak tu sie wszystko uklada, bo nastana dla ciebie ciezkie czasy, ty sadystyczny, handlujacy narkotykami gnojku. Potrzasnal glowa, a po twarzy rozlal mu sie jak plama wredny usmieszek. -Nie ja, maly. Fahd poleci za mnie... Ja stoje. Nie jestem glupi. Znam tych z zarzadu i wiedzialem, ze ten zalosny dupek Sand bedzie probowal zrzucic cala wine na mnie. Widzialem, do czego zmierzaja. Mysleli, ze moga sie mnie pozbyc, ale ja mam swoje sposoby... - Postukal sie w metalowa kopule na glowie. - Mam tu zarejestrowane takie rzeczy, ze nawet sobie nie wyobrazasz. W ogole nie podejrzewali, ze o nich wiem. - Zdalem sobie sprawe, ze swoje narkotykowe zyski musial wydawac na wyposazanie mozgu w niewykrywalne komputerowe szperacze. - Wiem, gdzie sa pogrzebane wszystkie trupy - i kto kazal je sprzatnac. Jak myslisz, dlaczego ciagle tu jestem, maly, kiedy nie ma ani jednego czlonka starego zarzadu? Odbieglem spojrzeniem w strone ostatniego z tych, ktorzy skladali podpis na oficjalnym dokumencie przy akompaniamencie sztucznych oklaskow. To sie naprawde stalo - upieralo sie cos w mojej glowie. To sie stalo i on juz nic na to nie poradzi, nie moze juz skrzywdzic nikogo z tych, na ktorych mi zalezy, nawet mnie... Przeszukiwalem wzrokiem tlum, zeby natrafic na Perrymeade'a albo Ronina. Zamiast tego zobaczylem Naoh wpatrzona we mnie i stojacego obok Borosage'a, jakbysmy byli polnoca magnetyczna. -Wciaz jeszcze ja tu dowodze - mruknal Borosage. - I poki tak bedzie, zaden swir nie moze czuc sie bezpieczny po tej stronie rzeki. To dotyczy tez ciebie, maly. Zwlaszcza ciebie... - Uniosl reke. Cofnalem sie o krok, zaciskajac piesci, chociaz mialem ochote dac sobie za to po gebie. (Borosage...) Dopiero kiedy ujrzalem, jak jego twarz wypelnia sie wsciekloscia, uswiadomilem sobie, ze uslyszalem to wolanie we wlasnych myslach. Obrocil sie na piecie. Obok nas stala Naoh, zrenice miala jak dwie kreski. -Mowilem ci, nigdy mi tego nie rob, hydranska suko... Jej twarz nawet nie drgnela. -A wiec wciaz jeszcze tu dowodzisz, tak? - spytala tym razem na glos. - To wlasnie jest ludzka Droga - zniszcz wroga, zanim on zniszczy ciebie. Usmiechnal sie bezczelnie. -Dobrze o tym wiesz, moja slodka. Znasz mnie... naprawde dobrze. - Siegnal grubym paluchem do jej policzka. Widzialem, ze Naoh z ledwoscia powstrzymuje sie, by sie nie cofnac. - Teraz ja jestem bezpieczny, a tobie wybacza. Bedzie tak samo, jak bylo, interes jak zwykle, miedzy toba, mna a twoimi... Nagly dreszcz przelamal jej samokontrole. -Naoh... - szepnalem. - Nie. - Wydawalo mi sie, ze mnie zignorowala, tylko ze naraz odkrylem, ze nie moge sie ruszac. -Nie - odrzekla, nie odrywajac od niego wzroku. - Nigdy mi nie przebacza. Ale ty nie jestes bezpieczny... - Poczulem, jak zmienia w sobie osrodek skupienia, jak nateza moc... Zobaczylem przerazenie w oczach Borosage'a, kiedy wdarla sie do jego mysli i calkowicie je przejela. W gardle zerwal mu sie cichy, wysoki jek, z ust pociekla slina. (Miya...) zawolalem na oslep, desperacko. (Miya!) Naoh spojrzala na mnie z roztargnieniem, jakby mnie slyszala, i dziwny usmieszek zaigral jej na wargach, zanim wrocila spojrzeniem do Borosage'a. (Gotowy na smierc, potworze?) spytala w jego glowie, a zarazem jakims cudem i w mojej. (Poczuj swoj mozg... Poczuj, jak kazda jego komorka zaczyna...) -Naoh! - Niespodziewanie miedzy nami znalazla sie Miya i od razu wskoczyla nam w mysli. Zacisnela rece na ramionach Naoh, jakby chciala fizycznie wyrwac ja z tego samobojczego koszmaru. Piesc Naoh wystrzelila znienacka i trafila Miye w sam srodek twarzy. Niespodziewany atak zbil ja z nog. Naoh wrocila spojrzeniem do Borosage'a, ktorego twarz pokryla sie purpurowymi cetkami. Wydawal teraz takie dzwieki, jakby ktos postrzelil go w brzuch. Stalem tak i nie bylem w stanie nic zrobic. Miya dzwignela sie z wysilkiem, po brodzie splywala jej krew. Obejrzala sie w strone, gdzie tlum wciaz wykonywal kolejne kroki ludzkiego rytualu. Nagle w pustym przejsciu pojawila sie jakas postac - Hanjen. (Pomoz nam!) krzyknalem rozpaczliwie, ale nie wiedzialem, czy w ogole mnie slyszy. Zobaczylem, ze oczy rozszerzaja mu sie gwaltownie, ale w tej samej chwili obok niego pojawil sie Sand, polozyl mu ciezka dlon na ramieniu i zaczal cos szeptac do ucha. Widzialem, jak twarz Hanjena powoli miazdza nieodczuwalne dla mnie emocje, kiedy tak stal i przygladal sie nam, ale nie robil nic, zeby powstrzymac tok wydarzen. Miya krzyczala z bolu i frustracji, ale tylko w mojej glowie. Stala teraz unieruchomiona tak samo jak ja i patrzyla, jak na naszych oczach Naoh obraca mozg Borosage'a w galarete. Widzialem, jak z nosa zaczyna mu cieknac krew i cos jeszcze ohydniej-szego. Oczy wywrocily sie bialkami do gory, cialo szarpnelo sie jak sparalizowana kukla, a przeciez powinno juz lezec w drgawkach na podlodze. Oczy Naoh zalaly sie lzami, twarz wykrzywila sie bolem, kiedy przyjela agonie, ktora czulem teraz w duszy... Borosage wrzasnal, a byl to okrzyk wyrwany przez smierc z zywego trupa. Naoh wrzasnela wraz z nim, kiedy jego smierc przelala sie w zamkniety obwod, ktorym nienawisc spiela ich jak oszalalych kochankow. Poczulem, jak moje serce przystaje, i zorientowalem sie, ze ja i Miya takze zostalismy ujeci w ten obwod... Zawirowalo mi w oczach, a potem nagle ten horror przed naszymi oczyma dzial sie juz komus innemu. Borosage zwalil sie na twarz, nie byl juz wiezniem zemsty Naoh. Kiedy dotknal podlogi, byl juz tylko kupa miesa, lezaca twarza w rozlewajacej sie kaluzy krwi. Naoh upadla na niego, otwarte szeroko oczy wpatrywaly sie w przestrzen. Zrenice miala jak dwie kaluze ciemnosci, z nosa ciekla jej krew. Zachwialem sie, z trudnoscia utrzymalem rownowage, kiedy niespodziewanie odzyskalem wladze nad wlasnym cialem. Miya ruszyla do mnie na miekkich nogach, by pasc mi ze szlochem w ramiona. Ten szloch brzmial twardo i bezlitosnie, a w myslach plonelo jej to samo biale slonce furii, ktore zniszczylo jej siostre. -Kocham cie - wybelkotalem, chcac za wszelka cene jakos do niej dotrzec. (Kocham cie, Miyo. Nie zostawiaj mnie...) Podniosla na mnie zupelnie suche oczy, choc piersia wstrzasal jeszcze pelen zalu szloch. Ujela w dlonie moja twarz. Jej mysli wypelnily mnie czuloscia, pragnieniem, miloscia tak czysta i nieograniczona, jak gdybysmy oboje istnieli tylko w naszych duszach, spogladajac na swiat z gory jak an lirr, niewzruszeni wobec wszystkiego, co przyziemne, nawet tej krwi, ktora zbierala sie w kaluze u naszych stop. (Slysze cie, slysze...) pomyslalem, pelen radosci i niedowierzania. Zdalem sobie teraz sprawe, ze w tym ulamku sekundy, zanim Naoh umarla razem z Borosage'em, Miya wyrwala sie i ochronila nas oboje przed rykoszetem ich smierci. Ale teraz skryla twarz na mojej piersi, jakby chciala sie wreszcie pozbyc tego wszystkiego: tej sali, tej potwornosci i tej prawdy. Dokola nas zbieral sie juz tlum gapiow i straznikow ochrony. Trzymalismy sie nawzajem w objeciach, tulilismy sie do siebie jak tonacy w morzu koszmaru - jak uciekinierzy. -Co tu sie, u diabla, stalo? - Teraz znalazl sie przed nami Sand, a jego oburzenie bylo prawie ze wiarygodne. Za jego plecami z tuzin korb celowalo w nas z pistoletow. -Tak jakbys nie wiedzial - odparlem ochryplym glosem. - Jakbys sam na to nie pozwolil. - Sand poslal mi ostrzegawcze spojrzenie. - Nie zyja. Ona zabila jego... a to zabilo ja. -To? - warknal Sand. - Jakie "to"? -Sprzezenie zwrotne - mruknela Miya. - Tak wlasnie sie dzieje, kiedy Psychotronik zabije... -To wlasnie przydarzylo sie mnie - dodalem. Ale on tylko dalej sie na mnie gapil, jedynie leciutkie drzenie miesni twarzy ujawnilo mi, ze w ostatniej chwili powstrzymal sie, by czegos nie powiedziec. Podniosl dlon, opuscil z powrotem -pistolety zniknely, a pierscien straznikow cofnal sie, zabierajac ze soba caly ten tlum. Sand pozostal na swoim miejscu i przygladal sie dalom Borosage'a i Naoh. -Rozumiem - mruknal w koncu. - Jest w tym nawet jakas przerazajaca symetria... - Usta wygiely mu sie w tajemniczym usmieszku, podobnym do tego, jaki wymienil przedtem z lady Gyotis. Miya podniosla glowe, wpatrujac sie w niego gniewnie, jakby to, co krylo sie za tym usmiechem, bylo dla niej calkowicie jasne. Kiedy Sand napotkal wzrokiem jej spojrzenie, stezal caly, zupelnie jak ona, a na jego twarzy pojawilo sie nieoczekiwane uczucie. Tym razem nie mialem najmniejszych klopotow z rozpoznaniem: to byl strach. -Nie mam wiecej pytan - mruknal i odwrocil sie. - Natasa! -zawolal. Natasa przepchnal sie przez mur oszolomionych twarzy, niosac na reku Joby'ego. -Slucham, sir? - Mial twarz tak samo ponura i spieta, jak pewnie wszyscy dokola. Stanal jak wryty, jakby chcial uchronic Joby'ego przed tym widokiem, choc po twarzy Joby'ego widzialem wyraznie, ze osunal sie w stan odretwienia, kiedy Naoh przejela kontrole nad Miya. Za jego plecami niczym cien stal Perrymeade. Z twarza pozbawiona wszelkiego wyrazu Natasa przysunal sie blizej, zeby obejrzec ciala, ogarnelo go tyle sprzecznych uczuc. Zastanawialem sie, gdzie sie podzial Hanjen, czy poszedl przekazac wiesci czlonkom Rady Hydranskiej, czy moze nie mogl zniesc tego widoku. -Mam zla i dobra wiadomosc - odezwal sie Sand. - Wyglada na to, ze administrator okregowy Borosage padl ofiara samobojczego ataku ze strony bylej przywodczyni HARO. Wydaje sie, ze koniec koncow zostanie pan jednak nowym administratorem okregowym. To dziwne, prawda, w jaki sposob czasami dokonuje sie sprawiedliwosc? - Zerknal przelotnie na ciala, potem powrocil spojrzeniem do Natasy i Perrymeade'a. - Poniewaz pan i agent Perrymeade macie w przyszlosci scisle ze soba wspolpracowac, sugeruje, zeby zaczac w tej chwili od zajecia sie cialami. Oczekuje od was raportu. Natasa stal jak wmurowany, wpatrujac sie pustym wzrokiem w syna. Perrymeade polozyl dlon na jego ramieniu i Natasa ocknal sie nagle. -Tak jest, sir - mruknal. Miya uwolnila sie z moich objec. -Ja zajme sie Jobym - powiedziala miekko, juz niemal spokojnym glosem. Jeszcze raz skorzystala z potrzeb Joby'ego, zeby sie pozbierac, skupic sie na tej jedynej trwalej rzeczy, jaka nam w zyciu pozostala. Joby zamrugal i wstrzasnal sie, kiedy zwrocila mu wladze nad zmyslami. Natasa przekazal jej chlopca z niejakim zawstydzeniem, ale i z wdziecznoscia, na oczach wszystkich ludzi i Hydran, ktorzy wlasnie przed chwila byli swiadkami spelnienia sie swoich najgorszych obaw. Joby objal ja za szyje i pocalowal w policzek, szczesliwy, obojetny na wszystko inne. Nie mialem pojecia, skad, na dziewiec miliardow imion Boga, Miya czerpie swoja sile, samokontrole, dzieki ktorej pozwala dziecku widziec i slyszec swiat dookola, nie naznaczajac go przy tym swym wewnetrznym widzeniem - szkarlatem bolu i zaloba czarna jak popiol. Moze sile i kontrole czerpala z jego usmiechu. Natasa obdarzyl usmiechem ja i Joby'ego, jakby tych dwoje wystarczylo za dowod, ze wydarzenie sprzed chwili to niekoniecz- nie nasza przyszlosc - ze kazdy dokonany wybor automatycznie nas czegos pozbawia, ale tez pozwala nam cos zyskac. Ruszyl do przodu, z Perrymeade'em u boku, zeby stawic czolo faktom. Dwa ciala wciaz jeszcze lezaly w plamie czerwieni - niemi swiadkowie tego, do czego prowadzi w koncu nienawisc i uprzedzenia. Wzdrygnalem sie z zaskoczenia, kiedy odkrylem, ze kleczy przy nich Hanjen, wpatrzony w pusta twarz i niewidzace spojrzenie Naoh. Calym jego cialem wstrzasal bezglosny szloch. Trzymal w dloniach bezwladna reke Naoh, jakby wierzyl, ze jakims cudem ona wciaz jeszcze czuje jego obecnosc, jego bol, ojcowska milosc, ktorej nie zdola zniszczyc zadna gorycz ani rozczarowanie, ani nawet sama smierc. Miya stanela przy mnie, uslyszalem cichy krzyk, kiedy zobaczyla i odczula Hanjena. Po policzkach splynely jej lzy. Joby polozyl raczki na jej policzkach. -Mama smutna? - szepnal. Nagle w jego oczkach zalsnily lzy. Miya skinela glowa, przygryzajac warge. Dotknalem ramienia Joby'ego, dotknalem mysli Mii, zeby im udowodnic, ze nie sa sami, zeby udowodnic to sobie samemu. Na rozkaz Natasy pojawil sie zaraz tuzin straznikow, ktorzy mieli wyniesc stad ciala. Ale kiedy chcieli dotknac Naoh, Hanjen odpedzil ich machnieciem reki. Sam dzwignal ja z ziemi bez wysilku, jakby byla malym dzieckiem, i odwrocil sie w strone wyjscia. Straznicy ustapili mu z drogi, a Natasa z Perrymeade'em ruszyli za nim. Inni straznicy zajeli sie zwlokami Borosage'a. Za nimi wkroczyly na miejsce roboty obslugi, ktore zajely sie zmywaniem krwi. Tlum przygladal sie, jak wychodza, a potem zaczal zaciesniac sie dookola nas jak szepczace morze. Ich slowa byly rownie niezrozumiale jak splatane dziko mysli. Miya wydala z siebie zdlawiony odglos; poczulem, ze smutek, ktory przykuwal ja do tego miejsca, zaczyna przechodzic w panike. Popatrzyla w strone drzwi, w ktorych znikneli tamci. Uswiadomilem sobie, ze oboje bezmyslnie zostalismy na miejscu, zamiast ruszyc za nimi, poki mielismy okazje. -Co tu sie, do cholery, dzieje? Co sie stalo? - Poczulem nagle na ramieniu czyjas dlon. Ronin. Odwrocilem sie, zeby na niego spojrzec, zastanawiajac sie W duchu, od jak dawna tu jest i probuje zwrocic na siebie nasza uwage. Z braku slow potrzasnalem tylko glowa, podczas gdy w srodku czulem, ze rozpacz Mii zaczyna przybierac fizyczna forme: ten ciag, zew, poczatek zmiany, ktora oznacza teleportacje. (Tak) pomyslalem, zerkajac na nia. (Idz. Idz za nimi.) -Musimy isc... - mruknalem, starajac sie skupic uwage na Roninie. -Jeszcze nie teraz - odparl Ronin. Zacisnal dlon na moim ramieniu. - Najpierw powiecie mi, co tu sie stalo. (Idz) powtorzylem w myslach do Mii. (Idz. Ja sie tym zajme.) A ona zniknela, zabierajac ze soba Joby'ego, a pozostawiajac mi w myslach slad swojej wdziecznosci. Sand i Ronin wytrzeszczyli oczy, bo u kazdego wzial gore odruch - jakby w glebi ducha obaj wciaz sie obawiali, ze i ich cos nagle moze wyssac z tego swiata. Chor glosow dokola nas wzmogl sie z naglego zaskoczenia. Ronin wzial gleboki oddech. Popatrzyl na Sanda tak, jakby chcial mu dac do zrozumienia, ze szef ochrony Draco powinien w tej sprawie robic cos wiecej, niz tylko stac z zalozonymi rekoma. -Juz sie tym zajelismy - odparl Sand w odpowiedzi na to spojrzenie. - Bardziej sie moge przydac, pozostajac tutaj. - Nie wiedzialem, co ma na mysli: ochrone nas czy ochrone interesow Draco. Ronin wrocil spojrzeniem do mnie, jakby zdawal sobie sprawe, ze Sand nie udzieli mu zadnej sensownej odpowiedzi. -Co sie tu, do cholery, stalo? - zapytal znowu, wskazujac gestem znikajace nam sprzed oczu plamy, nad ktorymi krzatala sie cala druzyna robotow-sprzataczek. -Nic - mruknalem. - Nie stalo sie nic, co nie mialo sie stac. -Do diabla! - zirytowal sie Ronin. - Ta kobieta, Naoh, zabila Borosage'a - czy moze to on ja zabil? -To byl samobojczy atak - odparl Sand bezbarwnym glosem. - Zabila go i umarla. Tak to wlasnie wyglada u Hydran. Naturalnie, zdawala sobie sprawe ze wszystkich konsekwencji aktu. -Ale dlaczego? - Ronin potrzasnal glowa. - Na litosc boska, przeciez wlasnie podpisalismy nowy traktat. Oddamy im prawa, o ktore walczyli. Czlonkowie HARO zostali objeci amnestia. -Jej to nie wystarczylo - odparlem. Z jego twarzy widac bylo jasno, ze sam juz nie wie, czy zalowac jej jako wariatki, czy miec do niej zal o taka niewdziecznosc. W koncu jednak pozostalo mu na twarzy tylko calkowite niezrozumienie mentalnosci obcych. -To nie tak trudno zrozumiec - odezwalem sie. - Traktaty bywaly juz wczesniej... Puste slowa w pliku. Szliscie na kompromisy, zeby dojsc do porozumienia, prawda? -Oczywiscie... -Czy jednym z nich bylo to, ze Borosage pozostanie na stanowisku administratora okregowego? Ronin potwierdzil skinieniem glowy. -Draco bardzo sie przy tym upieralo... Rzucilem spojrzenie w strone Sanda. -Nie watpie. - Wrocilem wzrokiem do Ronina. - Borosage byl gwarancja, ze mimo traktatu tak naprawde nic sie dla nich nie zmieni. Jak juz mowilem, dla Naoh to bylo za malo. -Alez to byl tylko administrator okregowy... - zaprotestowal Ronin. -Ale wiedzial, gdzie sa pogrzebane wszystkie trupy - odrzeklem. - 1 pewnie sam takze tam wyladuje. -Dlaczego mimo wszystko zdecydowala sie na cos takiego, jesli wiedziala, ze sama przy tym zginie? - Ronin bezradnie roz-lozyl rece. -Bo... - obejrzalem sie na tlum urzedasow, ktory zaczal juz wyciekac powoli przez szeroki luk do sali, gdzie na srodku traktat nadal lsnil jak jakis oltarz. - Bo nie widziala przed soba zadnej innej Drogi. Z jego twarzy wyczytalem jasno, ze nadal nic nie rozumie, ale wcale tego od niego nie wymagalem. -To dosc niefortunne, ze ten incydent musial sie zdarzyc akurat podczas podpisywania traktatu. Ale tak naprawde nie stala sie zadna krzywda nikomu, kto by na nia nie zaslugiwal. Wstawimy Natase na miejsce Borosage'a, tak jak sami chcieliscie. Ci Hydranie nienawidzili Borosage'a, wiec taka zmiane przyjma z zadowoleniem. - Po twarzy przemknal mu cien usmiechu. - Podobnie chyba jak wszyscy. - Potoczyl spojrzeniem po sali, jakby probowal znalezc choc jedna osobe, ktora zalowalaby odejscia Borosage'a. -Uwolnilismy sie tez od niezrownowazonej hydranskiej awanturnicy. Jezeli brac pod uwage cel naszego dzisiejszego zebrania, to rzeczywiscie, jak stwierdzil Kot, nic sie nie stalo. - Opuscil wzrok na znow nieskazitelny dywan. Ronin zdolal opanowac grymas. Patrzylem, jak wciaga gleboko do srodka wlasny niesmak, dopoki jego twarz nie stala sie rownie pusta jak twarz Sanda. Blizny po wypadku ledwie bylo znac, ale wiedzialem, ze nie moze o nich zapomniec. On w taki sposob zarabia na zycie - ciekawe, jak moze to zniesc? - Rozumiem - powiedzial tylko i juz wiecej sie nie odezwal. -No wiec - mowil dalej Sand - jezeli satysfakcjonuja pana moje wyjasnienia, to moze dolaczymy do pozostalych przedstawicieli w sali bankietowej i bedziemy swietowac dobro, ktore udalo nam sie wspolnie osiagnac? - Gestem wskazal drzwi, za ktorymi zniknal juz caly tlum. -Chwileczke - wtracilem szybko. - A co z moja bransoleta danych? - Podnioslem do gory nadgarstek. Pasemko gojacej sie skory wciaz ukazywalo miejsce, w ktorym wtopiono mi w skore niewolnicza obraczke. Nadal brakowalo bransolety, ktora by ja zakryla. Ronin mial juz swoja bezpiecznie na przegubie, ale nikt nie wspomnial ani slowem o mojej. Ronin popatrzyl na moj nadgarstek, potem na Sanda. -Bedzie czekala na statku, ktory pana stad zabierze - wyjasnil Sand. -Co? -Tau cofnelo ci wize - wyjasnil Ronin, nie patrzac na mnie. -Bedziesz deportowany. Z niedowierzaniem potrzasnalem glowa. -O czym wy mowicie? - Nagle przypomnialo mi sie, co mowil Borosage, tuz zanim zaatakowala go Naoh. - To byl pomysl Borosage'a. Ale on teraz nie zyje. Ja... -To nie byl tylko pomysl Borosage'a - odparl Ronin, zdecydowawszy sie wreszcie spojrzec mi w oczy. - Kocie - machnal w powietrzu rozlozonymi dlonmi - niemalze w pojedynke rozkreciles machine zdarzen, ktora doprowadzila do ugody i traktatu. To niewiarygodne osiagniecie. Ale jesli sadzisz, ze to czyni cie bohaterem w oczach tutejszych ludzi, przemysl wszystko jeszcze raz. -Ktorych tutejszych ludzi masz na mysli? Ludzi? - rzucilem gorzko. - Czy moze tylko zarzad Tau albo Draco? Jak myslisz, kogo nienawidza bardziej - ciebie czy mnie? Sciagnal brwi, zacisnal usta. -Nie mam watpliwosci, ze mnie nienawidza, poniewaz to ja reprezentuje sile sprawcza, ktora doprowadzila do urzeczywistnienia sie tych wszystkich zmian. Ale ta sila rowniez mnie chroni. Tobie nie moge zagwarantowac bezpieczenstwa. -Wcale cie o to nie prosze - odparlem. - Sam potrafie o siebie zadbac. Sand parsknal cicho, zerkajac z rozbawieniem na nieokryta blizne na moim nadgarstku. -Pomijajac wszystko - odezwal sie - ani Tau, ani Draco nie wezma odpowiedzialnosci za twoje bezpieczenstwo, jesli zostaniesz; wrecz mamy podstawy prawne, zeby cie deportowac. Wedlug korporacyjnego prawa jestes winien wszystkiemu - od publicznego przeklinania po akcje wywrotowa. Jesli pozostaniesz na Ucieczce, bedziemy scigac cie sadownie. - Wzruszyl ramionami. - Borosage'a spotkala zasluzona kara. A ty uwazaj sie za szczesciarza. -Ugoda gwarantuje amnestie wszystkim czlonkom HARO... -Ale ty nie jestes Hydraninem. Jestes zarejestrowanym obywatelem Federacji. Nie odebralismy ci bransolety danych, sam ja straciles. -Sluzby bezpieczenstwa Tau mnie torturowaly! Bylem nielegalnie przetrzymywany jako robotnik kontraktowy. Jesli chcemy sobie pogadac o przestepstwach... Uniosl dlon w gore. -Oszczedz mi tego... i oszczedz sobie. Decyzja juz zapadla. Nie podlega zmianom. A teraz, jesli zechca mi panowie wybaczyc. - Oddalil sie i pozostawil nas samym sobie. Znow odwrocilem sie do Ronina. -Nie maja prawa. Powiedz mu... W oczach federalnego zobaczylem gleboki cien. -Nic nie moge zrobic. To jeden z tych kompromisow, ktore musielismy zawrzec podczas negocjacji nad traktatem. Zeby wyczyscic ci papiery z zarzutow Tau, musielismy sie zgodzic, zebys opuscil Ucieczke. -Ty sukinsynie. Nie mozesz mi tego zrobic. -Do diabla, zlamales prawo na tej planecie! - zniecierpliwiony, podniosl glos. - Ocaliles mi zycie, ale tez zlamales prawo! Zdobylem ci wszystko, czego chciales dla Hydran! Ale zeby tego dokonac, musialem pojsc na kompromis. Tak to jest. -To mi nie wystarczy. - Lzy zmacily mi wzrok; popatrzylem w inna strone. Miya... -Przykro mi - mruknal. - Bardzo zaluje. - Slychac bylo w jego glosie, ze tak jak ja mysli teraz o Mii, o Jobym. Widzial nas razem i wiedzial, co oni dla mnie znacza. Rozumial, jaki to bedzie mialo na nas wplyw. I naprawde bylo mu przykro. Ale to niczego nie zmienialo. -A niech to... - Odwrocilem sie, przepelniony cierpieniem tak naglym i ostrym, ze chcialo mi sie wyc. Przebiegalem myslami budynek w poszukiwaniu Mii. Ale zniknela z mojego umyslu tak samo, jak zniknela z tego pomieszczenia, kiedy wszystkie jej mysli skupily sie wokol smierci siostry. Ronin przez chwile stal w milczeniu za moimi plecami, jakby czekal, az odzyskam panowanie nad soba. A moze po prostu tak samo jak ja nie mial najmniejszego pojecia, co robic. W koncu odwrocilem sie do niego, bo nie moglem juz dluzej stac tak samotnie z Roninem krazacym mi za plecami jak zahipnotyzowany swiatlem owad. Nie chcialem robic ze swego smutku zadnego swirowskiego pokazu. -Musze znalezc Miye - rzucilem i jakos udalo mi sie zachowac spokojny ton, kiedy na niego nie patrzylem. Ruszylem w strone drzwi, do ktorych kierowala sie Miya. -Kocie - zawolal za mna Ronin. Zatrzymalem sie, dlonie zacisnalem w piesci, ale sie nie odwrocilem. -Co znow? Nagle w powietrzu przede mna pojawil sie holograficzny obraz Natana Isplanasky'ego. -Chcialem ci podziekowac - mowil, a jego pozbawiona resz- ty glowa patrzyla mi prosto w oczy, jakby rzeczywiscie mogl mnie teraz widziec. - I chcialbym zapytac, czy nie rozwazylbys przyjecia takiej samej pracy, jaka wykonuje Ronin, dla mnie, dla FKT... Odwrocilem sie gwaltownie. -Wiesz co? Ostatnim razem, kiedy FKT prosila, zebym dla nich pracowal, tez spuscila mnie potem w kanal. Popatrzyl na mnie, niczego nie rozumiejac. -Kopalnie tellazjum, na Popielniku. Spisek konglomeratow, psychotroniczny terrorysta, zwany Quicksilverem. FKT wykorzystala kilkoro psychotronikow - i to doslownie "wykorzystala" -zeby go obalic. Moze pamietasz. Pamietal. -To byles ty? Byles jednym z nich? -Powiedz Isplanasky'emu, ze omylkowo wzial mnie za kogos, komu zalezy - odparlem, odwracajac sie z powrotem. -Opowiadal mi, co zrobiles dla lady Elnear taMing - zawolal Ronin. - A sam wiem, co robiles tutaj. Nie sadze, zeby sie mylil. Znow sie zatrzymalem, ale tym razem juz sie nie odwrocilem. -Ty tez nie zawsze miewales racje - rzucilem ochryple. Przeszedlem przez obraz Isplanasky'ego jak przez smuge dymu i szedlem dalej. -Pomysl o tym - wolal za mna Ronin. - Tylko o tym pomysl... Na sile rozwarlem zacisniete w piesci dlonie. Zdolalem jakos dotrzec do drzwi i przeszedlem na druga strone, a tam trzy twarze uniosly sie ku mnie jednoczesnie z miejsca, gdzie trzy znajome postacie kleczaly jak jedna przy ciele Naoh. Natasy juz nie bylo, zabral tez ze soba Joby'ego. Patrzac w twarz Hanjena i Perrymeade'a, kiedy podnosili sie z miejsca, zorientowalem sie, ze juz wiedza, jaka czeka mnie przyszlosc, a raczej zupelny jej brak. Przytloczyla mnie wina i zal obecne w ich spojrzeniach, przebiegl mnie potezny dreszcz. Miya podniosla na mnie wzrok, poczulem, ze nie pojmuje, otepiala ze smutku. Zlapala mnie za bezsilnie zwisajaca dlon i zaczela brac sie w garsc, otwierajac przede mna wszystkie zapory milosci, zalu, cierpienia, pragnienia i znow milosci. I wtedy wydala z siebie zduszony jek. -Nie... - szepnela, ogladajac sie z niedowierzaniem na Han jena, a potem znow na mnie, kiedy tamten potwierdzil skinieniem glowy, ze to prawda. - Nie, nie! - Rzucila sie na niego. Palcami wpila sie w jego ubranie, w cialo, jakby to byly klamstwa, ktore chciala zen zedrzec. Hanjen tylko stal biernie, krzywiac sie, ale nie probujac sie bronic, az wreszcie przylgnela do niego, zupelnie odarta z sil i nadziei. Odebralem mu ja i sam wzialem w ramiona. Dlugo tulilismy sie do siebie. W koncu poczulem, ze obce dlonie delikatnie, acz stanowczo odrywaja nas od siebie. Oczy Mii spustoszyl bol. -Zostaw nas w spokoju - rzucila z gorycza. - Naprawde nie mozesz? -Miya... - zaczal cicho. - Ten traktat to dla naszego ludu ostatnia szansa na przetrwanie. Droga, ktora kroczylem przez cale swoje zycie, doprowadzila mnie w koncu tutaj - Droga, ktora przez tak dlugi czas szlismy wspolnie. Wiem teraz, ze i Bian kroczyl nia z nami. - Przeniosl wzrok na mnie. - Ja... zrobilem wszystko, zeby temu zapobiec. Ale mi sie nie udalo. Oznaczaloby to utrate wszystkiego... Gwaltownie skinela potakujaco. Wiedzialem, ze mu wierzy, mimo ze nie odpowiada, mimo ze nigdy mu nie wybaczy. -Musimy... zatroszczyc sie o twoja siostre - mruknal - zanim wroca tu ludzie i beda probowali zabrac jej cialo. - Zorientowalem sie teraz, ze po trupie Borosage'a nie zostalo ani sladu. Korby musialy go juz stad wywiezc. -Co teraz zrobicie? - zapytal niezrecznie Perrymeade. - Czy moge wam jakos pomoc? - Nie zaproponowal tego ani mnie, ani Mii. Nie wazyl sie nawet spojrzec nam w oczy. Moze w jego mniemaniu w zaden sposob nie mozna nam juz bylo pomoc. -Zabierzemy ja za rzeke i oddamy ziemi - wyjasnil Hanjen. -Wezwe Wauno, zeby zabral was z powrotem... -Nie potrzebujemy - przypomnial mu lagodnie Hanjen. - Niemniej dziekuje, Janos. - Uklonil sie na znak szacunku i tym razem nie byl to tylko pusty gest. - Stales sie naszym prawdziwym oredownikiem - i prawdziwym przyjacielem - takim, jakim miales byc. -Ktorym zawsze powinienem byc - mruknal Perrymeade, spuszczajac wzrok - i ktorym tak naprawde zawsze pragnalem byc. - Podniosl wzrok i popatrzyl na nas. Odwrocilem sie do niego plecami. -Chce isc z wami - powiedzialem cicho do Mii. - Pozwol mi pojsc z wami. - Odbieglem wzrokiem od Mii i Hanjena, zeby spojrzec na nieruchome cialo Naoh. -Kocie... - zaczal Perrymeade, a ja, obejrzawszy sie, zobaczylem w jego oczach strach, ze chce tam odejsc na dobre. Ze moj gniew - albo gniew Mii - moze zburzyc delikatna rownowage, teraz kiedy szale ludzka i hydranska zaczely sie wlasnie rownowazyc. -Zamknij sie - syknalem wsciekly. - Musze chociaz sie pozegnac. Choc tyle musicie mi dac... troche czasu. Nie bedzie zadnych klopotow... - Zerknalem na Hanjena i Miye. - Zrobie, co mi kazecie. Ale jestescie mi wszyscy winni przynajmniej tyle. Perrymeade gleboko zaczerpnal powietrza i skinal glowa. Hanjen powtorzyl ten gest z powazna mina, ktora mogla oznaczac wszystko albo nic. Przez chwile rozmawial w myslach z Miya, a potem powiedzial glosno do Perrymeade'a: -Wrocimy jutro. Perrymeade przygladal sie w milczeniu, kiedy Hanjen i Miya zbierali sily do trudnego skoku. Czulem, na ramieniu i w myslach, zaciskajacy sie mocno uchwyt Mii. Perrymeade i tamten pokoj znikneli w ciemnosci. Nagle stalismy nad brzegiem rzeki, a nad nami wznosily sie cieniste rafy. Wytrzasnalem z mysli resztki ech Aerie, popatrzylem na Miye, a potem zdalem sobie sprawe, ze wrocilismy do shue, gdzie zabrala nas kiedys Babka, zebysmy poszukali odpowiedzi, ktore nosilismy juz gleboko w sobie. Miya i Hanjen uklekli na kamienistym brzegu przy ciele Naoh i absolutnie nieruchomi utkwili w nim spojrzenia, jakby sie modlili, lecz jedyny dzwiek, jaki slyszalem, to szum przeplywajacej rzeki. Zrobilem kilka najzwyklejszych ludzkich krokow, zeby stanac u boku Mii, i dotknalem jej lekko. Nie drgnela, nie poruszyla sie, tylko wyciagnela reke i ujela moja dlon. Jednoczesnie otworzyl sie miedzy nami obwod kontaktu i poczulem, ze do glowy wlewaja mi sie slowa, wypelniaja mysli piesnia o tym, co sie stalo, o smutku, zalu, tesknocie i wreszcie o uldze, ze jeszcze jeden cykl na spiralnej Drodze zycia dobiegl konca, a dusza wrocila do punktu wyjscia, sygnalizujac w ten sposob poczatek nowej podrozy... Szpony mojej swiezej, naglej bolesci rozszarpaly mi skupienie na strzepy. Popatrzylem wzdluz brzegu, zastanawiajac sie, czy maja zamiar odbyc podroz lodzia do ukrytego serca rafy... Zaczalem sie zastanawiac, w jaki sposob Hydranie grzebia swoich zmarlych. W srodku swietego miejsca widzialem tylko rozne przedmioty, ale ani sladu po ich wlascicielach. Ani sladu. Popatrzylem w gore, na rafy, potem pod nogi, na cialo Naoh, wreszcie na Miye i Hanjena, kiedy ich modlitwy wypelnily mi glowe jak bezglosne spiewy aniolow lub przodkow. Tym razem znalazlem dosc odwagi, by sie im przysluchac, a ich slowa opadly na mnie calym ciezarem zaloby. Senny deszcz wspomnien Mii padal mi w srodku cicho i miekko, az wreszcie zupelnie stracilem orientacje, czy patrze na nia, czy tez na samego siebie - az maska smierci, ktora widywalem sekretnie, kiedy tylko spojrzalem w lustro, sama stala sie lustrem, cien stal sie swiatlem, a moja twarz - jej twarza. (Namaste) szepnal Hanjen. Miya powtorzyla za nim jak echo, a za nia ja: (Jestesmy jednoscia.) Modlitwy za zmarlych dobiegly konca, a w ciszy, ktora teraz nastapila, mysli rozpalil mi wybuch psycho, ktory od srodka zupelnie pozbawil mnie wzroku. Kiedy przejasnialo mi przed oczami, Miya i Hanjen nadal kleczeli na kamieniach, ale przestrzen miedzy nimi byla juz pusta. Naoh zniknela. Zanim zdazylem zapytac, gdzie sie podziala, odpowiedz znalazlem tuz przed oczyma: w glebi rafy. Dolaczyla do odrzuconych cial swoich przodkow i odrzuconych snow oblocznych wielorybow. Tradycja ta musiala miec swoje znaczenie od tak wielu pokolen, ze nikt juz nie pamieta ilu. Miya wreszcie podniosla na mnie oczy. Miala jasny wzrok, dopoki nie spotkal sie z moim. Kiedy teraz na mnie patrzyla, uswiadomilem sobie jasno, ze mogla powstrzymac siostre. Ochronila siebie i mnie przed rykoszetem zadzy smierci Naoh. Ale mogla wtedy zrobic wiecej. Mogla to wszystko przerwac, zupelnie tak samo jak mogla powstrzymac siostre przed skokiem w przepasc. A jednak postapila inaczej. Nie pytalem o powody. Rownie dobrze jak ona wiedzialem, ze miala prawo dokonac wyboru i ze go dokonala. Dotknela mojego policzka, a jej oczy znow napelnily sie lzami. Unioslem dlon i z zaskoczeniem dotknalem swojej mokrej twarzy, sciezek wilgoci piekacych na ostrym wietrze. Nie mialem pojecia, od jak dawna tam sa. (Namaste) pomyslala, a lzy posypaly sie jeszcze rzesisciej. Hanjen pozostal na swoim miejscu, kleczac na pustym brzegu. Patrzyl na nas tylko tyle, ile potrzeba bylo, bym odczul, iz czuje sie winny - i ze jest pelen bezsilnej zlosci na los - a te uczucia wykluczaly mozliwosc znienawidzenia go za to, co zrobil, totez nie mialem nawet tej marnej satysfakcji. Po chwili spuscil glowe i zaczal sie wpatrywac we wzory z otoczakow pod nogami. Nie wiedzialem, czy to koncowa czesc rytualu, czy po prostu chce nam zapewnic odrobine prywatnosci, ktora zupelnie wykluczala jego obecnosc. Nie mialo to zreszta zadnego znaczenia, podobnie jak to, ze wie, co czujemy. Liczyl sie tylko fakt, ze jutro musze opuscic Ucieczke, i to bardziej definitywnie od Naoh, a teraz sam nie wiem, jak mam to zniesc. (Namaste) pomyslalem, a po twarzy lzy laly sie strumieniami, poniewaz i to w koncu okazalo sie klamstwem. 51 Kiedy wylatywalismy z Tau Riverton, wygladalem przez szerokie okno transportowca, ogladajac przepiekna panorame raf - stromych zboczy, formowanych erozja szczytow, lsniacej nitki rzeki -ktora rozlala sie przede mna szeroko, a potem zostala z tylu. Przypomnialo mi sie, ze ten sam widok ogladalem, kiedy lecielismy z Firstfall. Wtedy umysl mialem jak pusta tabliczka i tylko podziwialem krajobraz, nic wiecej. Teraz wydawalo mi sie wrecz niemozliwe, zebym jeszcze kilka tygodni temu byl tak naiwny, taki slepy.(Kocie...) Uslyszalem Miye. (Miya...) pomyslalem, wciaz jeszcze obejmujac ja w srodku tak, jak to mialem ochote zrobic na placu przy czekajacym transportowcu, na oczach wszystkich: Hanjena i Perrymeade'a, Sanda i Natasy. Kissindra trzymala kurczowo reke Wauno, jakby sie bala, ze ta sama niewidzialna sila, ktora wyrywa mnie teraz z Ucieczki, moze nastepnie polozyc lapy na niej. Byl tam i Joby, na rekach u Mii, potem u mnie, a po twarzyczce ciekly mu lzy, kiedy pocalowalem go w czolo i pozegnalem. Chcial wiedziec "Dlaczego?", chcial tez wiedziec "Kiedy wroce?", a ja nie moglem mu nic odpowiedziec, tak samo jak nie moglem zadac Mii tego jednego pytania, ktore nie opuszczalo mnie przez wszystkie bezsenne godziny ostatniej nocy: "Pojdziesz ze mna?". Bo wiedzialem, ze nie pojdzie, nie moze... Bo bez wzgledu na to, jak bardzo potrzebowalismy sie nawzajem - zeby sie uleczyc, uczynic z siebie calosc - Joby potrzebowal jej bardziej i oboje dobrze o tym wiedzielismy. -Nie poprosiles, zeby poszla z toba? - odezwal sie w koncu Wauno, przerywajac cisze po raz pierwszy od startu transportowca. Potrzasnalem glowa. Uswiadomilem sobie, ze musiala do mego dotrzec moja mysl, ale niewiele mnie to obeszlo. -Dlaczego? - zapytal cicho, niemal niesmialo. Spojrzalem na niego zaskoczony, bo zadawanie takich pytan bylo zupelnie nie w jego stylu. -Joby - wyjasnilem w koncu i znow odwrocilem wzrok. Skrzywil sie, jakby zdal sobie sprawe, ze sam powinien byl na to wpasc. Po dluzszej chwili odezwal sie jeszcze raz: -To, czego tu dokonales - co zapoczatkowales - przyniesie korzysc wszystkim. Z czasem nawet Tau bedzie w stanie to docenic. -Predzej pieklo skuje sie lodem - odparlem, mierzac chmurnym spojrzeniem puste niebo. - Zaden dobry uczynek nie ujdzie kary. -System juz na dlugo przedtem zapomni o twojej osobie. Wiekszosc ludzi ma krotka pamiec. Poczekaj troche, az tutaj wszystko sie pouklada. Wtedy mozesz wrocic... -Siec nie zapomina - odparlem. - Nigdy. - Jesli kiedykolwiek bede probowal postawic stope na Ucieczce, z pewnoscia uruchomie jakis alarm w programach zabezpieczajacych Tau - nawet ja na tyle znalem sie na systemie, zeby to wiedziec. (System...) powtorzylo echo w mojej glowie. Jak duch w maszynie. (Miya?) pomyslalem, przypominajac sobie nagle, co ona potrafi - czego sam ja nauczylem. Jesli rzeczywiscie cofna im ograniczenia w dostepie do techniki, ktoregos dnia moze znalezc sposob na to, zeby i myslaca maszyna zapomniala... Rozdmuchalem ten plomyczek nadziei, starajac sie go utrzymac wsrod pustyni moich mysli. Telepatyczny kontakt z Miya zaczal sie rwac, kiedy zwiekszala sie odleglosc miedzy nami. Wydawalo mi sie, ze z kazdym oddechem trace kolejne blyszczace wlo-kienko z tej nici, az wreszcie zanikla w szumie krwi plynacej w moich zylach. Wauno juz sie nie odzywal, a jesli nawet, to ja go nie slyszalem. Patrzylem, jak lad pod nami nieustannie sie zmienia, nasluchiwalem w szumie mysli jakiegos sladu Mii, spijalem gorzko- -slodkie krople tesknoty. Ziemia pod nami zaczela wygladac zupelnie obco. Moglbym wlasciwie byc juz na innej planecie, kiedy poczulem, ze ostatni palec mysli Mii wyslizguje sie nieuchronnie spomiedzy moich i znika w bezkresnej ciszy, w ktorej zyja razem wszyscy ludzie. Dalej patrzylem w swiatlo dnia, na przeplywajaca pod nami powierzchnie Ucieczki, i wciaz szukalem jakiegos watlego poblasku tego swiatla, ktorego nie zobaczy zwykle oko. Wauno w koncu tracil mnie lokciem, a ja zorientowalem sie, ze juz od dluzszej chwili mnie wola. Popatrzylem na niego z czyms w rodzaju niedowierzania, jakbym rzeczywiscie zapomnial o jego istnieniu. Wcisnal mi do reki lornetke tropiciela oblokow i wskazal na cos dlonia. Podnioslem lornetke do oczu i ujrzalem przed soba an lirr. Sunely na tle tarczy slonecznej, podswietlone dookola promieniami jak aureolami swiatla, a z nieforemnych, wiecznie zmieniajacych sie cial lalo sie cale spektrum kolorow. Zapatrzylem sie na surrealistyczny, srebrny deszcz ich porzuconych mysli. Wtedy przyszlo mi do glowy, czy moze ta prawda, ktora chcieli Tworcy przekazac nam - Hydranom i ludziom - i ktora mielismy pojmowac za kazdym spojrzeniem w gore, nie jest przypadkiem antonimem tej wiadomosci, ktora zostawili dla nas na Monumencie. Monument to sterylna, niepodlegajaca zmianom doskonalosc -pomnik uniwersalnych praw. Niekonczaca sie metamorfoza oblocznych wielorybow mowi nam, ze w naszym zyciu nie ma nic stalego, ze w kazdej chwili nasz los moze sie odmienic, a potem znow sie odwrocic... Wszystko to, co sprawia, ze jestesmy tym, czym jestesmy, jest zawsze niematerialne i nienamacalne, przynajmniej w kategoriach ludzkich... Ze jesli tego nie bedziemy dostrzegac, nasze zycie stanie sie w koncu niczym innym, jak tylko odrzucona kupa niedoszlych planow, nie dobudowanych zwiazkow, zlamanych serc i zburzonych marzen. Ze koniec koncow nasze zycie to deszcz snow. Jedyne dobro, jakiego mozemy oczekiwac, to to, ze nasz przypadkowy, odrzucony sen kiedys, gdzies moze ukoi czyjs bol albo przetrwa w czyjejs pamieci... Trzymalem lornetke przycisnieta do oczu dlugo po tym, jak wieloryby zniknely za horyzontem, dlugo po tym, jak moje oczy przestaly cokolwiek widziec. Dlugo po tym, jak nieprzelane lzy zupelnie mnie oslepily, tak ze nie widzialem portu gwiezdnego, ktory z wolna rosl przed nami w szybie okna, polknal niebo i ziemie, niegdys nalezaca do innego ludu - swiat tak zielony jak jej oczy. Ten swiat nazwano Ucieczka, ale nie mam pojecia dlaczego. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-04 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/