Cat #1 Psychotronik - VlNGE JOAN D_
Szczegóły |
Tytuł |
Cat #1 Psychotronik - VlNGE JOAN D_ |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cat #1 Psychotronik - VlNGE JOAN D_ PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cat #1 Psychotronik - VlNGE JOAN D_ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cat #1 Psychotronik - VlNGE JOAN D_ - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOAN D. VlNGE
Cat #1 Psychotronik
przelozyla Kinga Dobrowolska
Proszynski i S-ka
WARSZAWA 1997
Tytul oryginalu: Psion
Copyright (C) 1982, 1996 by Joan
D. Vinge
Projekt okladki:
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okladce: Piotr
Lukaszewski
Redaktor prowadzacy serie: Arkadiusz
Nakoniecznik
Opracowanie merytoryczne: Lucja
Grudzinska
Redaktor techniczny: Barbara Wojcik
Korekta: Maria Kaniewska
Sklad komputerowy: Elzbieta Rosinska
ISBN 83-7180-670-1
Fantastyka
Wydawca: PROSZYNSKI i S-KA SA,02-651 Warszawa, ul. Garazowa 7
Druk i oprawa:
Opolskie Zaklady Graficzne S. A.
45-085 Opole, ul.Niedzialkowskiego 8-12
Ksiazke te dedykuje Carol Pugner,ktora zawsze wierzyla w Kota,
oraz Andre Norton,
ktora jest mu duchowa matka chrzestna.
Zycie, niepowodzenia, odosobnienie,
osamotnienie, ubostwo to pola bitwy,
ktore takze maja swych cichych bohaterow
-nierzadko wspanialszych niz ci wszystkim znani,
Yictor Hugo, "Nedznicy *
SLOWO
WSTEPNE
"Psychotronik" to pierwsza z serii ksiazek i opowiadan poswieconych postaci o imieniu Kot. Jest to takze pierwsza powiesc, jaka napisalam. Zaczelam ja tworzyc w wieku siedemnastu lat - i tyle mniej wiecej liczy sobie Kot, kiedy rozpoczyna sie "Psychotronik". Lezac w lozku, dlugim godzinom bezsennosci usilowalam nadac sens "wymyslaniem historii", az w koncu udawalo mi sie zasnac, a robilam tak od najwczesniejszych lat dziecinstwa. Owej jednak szczegolnej nocy w mojej osobistej wirtualnej rzeczywistosci pojawil sie zupelnie nowy bohater i zaczai opowiadac historie swego zycia - byla to opowiesc z pierwszej reki, wiec nie pozostalo mi nic, tylko sluchac. Podobno wszyscy pisarze twierdza, ze tak wlasnie pojawiaja sie ich bohaterowie, ale dla mnie to byl pierwszy i jedyny jak dotad taki przypadek. Nastepnego dnia zasiadlam do zapisywania tej opowiesci.W tamtych czasach, jak wielu pazernych czytelnikow science fiction (a takze poczatkujacych literatow najrozniejszego autoramentu), "zaczynalam pisac" mnostwo rozmaitych powiesci. Jednakze, jak to bywa z nieopierzonymi pisarzami, nieodmiennie grzezlam po pierwszych dwoch rozdzialach, ciskalam rekopis w kat i bralam sie za cos innego.
Ale do tej historii zawsze wracalam. Napisanie jej - w zrywach i porywach - zajelo mi dobre piec lat, wreszcie jednak wyszla z tego cala ksiazka. Nie mialam wtedy pojecia, co sprawilo, ze akurat ona roznila sie od dotychczasowych falstartow. Dopiero cale lata pozniej uswiadomilam sobie, ze to cos tkwilo w poszczegolnych postaciach tej opowiesci - zwlaszcza w postaci Kota - cos takiego, co nie chcialo zostawic mnie w spokoju.
W niedlugi czas po zakonczeniu tego, co pozniej mialo stac sie "Psychotronikiem", zaczeto publikowac moje krotsze utwory, a ja nieoczekiwanie przekonalam sie, ze wlasnie do tego zawodu szykowalam sie przez cale zycie. Napisalam pozniej wiele innych opowiadan oraz dwie powiesci - w tym nagrodzona Hugo "Krolowa zimy" (The Snow Queen) - zanim wrocilam do "Psychotronika".
Przez te lata, zajeta czym innym, wciaz od nowa grzebalam cos przy tamtym starym maszynopisie, ciagle niezadowolona z efektow. W koncu jednak, kiedy uporalam sie z "Krolowa zimy", znow do niego siegnelam. Tym razem przeczytalam swoja "powiesc z kufra" (to jest te pierwsza powiesc, ktora - jak sie powszechnie zaklada - kazdy autor trzyma upchnieta gdzies w kufrze lub na pawlaczu) i zdalam sobie sprawe z dwoch istotnych spraw: po pierwsze, ze nadal chce opowiedziec historie Kota, i po drugie, ze "ekscytujaca przygoda", ktora zaczelam bedac jeszcze nastolatka, jest w istocie o wiele mrocznie j sza, kiedy spojrzy sie na nia z perspektywy osoby dojrzalej. (Jeden z moich przyjaciol zauwazyl kiedys, ze "przygody to po prostu tragedie, do ktorych nie doszlo". W tej opowiesci do tragedii -duzych i malych - jednak dochodzi.) Znalazlszy sie wiec w tym punkcie, przepisalam cala powiesc niemal od nowa, dodajac wszystko, czego w ciagu minionych lat nauczylam sie o tworzeniu powiesci i o naturze ludzkiej.
W trakcie pisania odczuwam niemal te sama przyjemnosc co podczas czytania, gdyz zanim zaczne, nie planuje zbyt szczegolowo, kto co zrobi i kiedy. To wlasnie urok nastepnego, nieoczekiwanego zwrotu akcji sprawia, ze mam ochote ciagnac dalej robote, ktora pod kazdym innym wzgledem przypomina wyrywanie wlasnego zeba. W czasie gdy przepisywalam "Psychotronika", zdalam sobie sprawe, ze chce - potrzebuje - pisac wiecej o Kocie, ze w rzeczy samej pragne napisac o nim cala serie powiesci, o wszystkich najbardziej znaczacych punktach w jego zyciu. Zaczely przychodzic mi do glowy najrozniejsze warianty przyszlych ksiazek, ktore pozniej nieprzerwanie w niej ewoluowaly, nawet mimo ze pracowalam wtedy nad innymi powiesciami. (Dzieki kaprysom losu i przemyslu wydawniczego "Psychotronik" ukazal sie w koncu w wersji nieco okrojonej, jako powiesc mlodzienczo-dojrzala. Niniejszej ksiazce przywrocono juz status pelnej dojrzalosci.)
W tym samym czasie, kiedy pracowalam nad przerobka "Psychotronika", napisalam tez o Kocie minipowiesc zatytulowana Psiren - do antologii. W polowie lat osiemdziesiatych napisalam "Myszolapa" (Catspaw druga powiesc w serii, w tym celu powycinawszy fragmenty z jeszcze innej ksiazki. Nie mialam wtedy serca do niczego innego i znow czulam nieodparta koniecznosc dalszego badania losow Kota. "Myszolap" - bardziej niz jakakolwiek inna z moich ksiazek - zdawala pisac sie zupelnie sama.
Kiedy ja skonczylam, zajelam sie poteznym projektem The Summer Queen i okazalo sie, ze nadal nie mam ochoty zegnac sie z Kotem. W rezultacie intryga mojej najnowszej powiesci o Kocie wpadla mi do glowy w stanie niemal gotowym.
Minely jednak pelne cztery lata, zanim zaczelam ja pisac, a szmat czasu minal, zanim, calkiem niedawno, ja ukonczylam. Na ironie losu zakrawa fakt, ze Dreamfall okazal sie moja jak dotad najtrudniejsza ksiazka - choc nie z winy jej samej. Wyobraznia pisarza moze wplywac na jego stosunek do rzeczywistego swiata; sytuacja odwrotna jest przy tym rownie prawdziwa - a moze i bardziej. Skonczylam jednak ostatnia rate w tej nieustajacej wciaz autobiografii Kota, majac juz w glowie pomysly na trzy lub cztery dalsze o nim ksiazki.
Przez cale lata zastanawialam sie, co takiego tkwi w Kocie ze nieodparcie przymusza mnie do pisania o nim. Czesto mawialam, ze wydaje mi sie niemal postacia archetypowa, tak bardzo zawladnal moja wyobraznia. W koncu, jakies trzy lata temu, doznalam naglego olsnienia - w trakcie jakiegos radiowego wywiadu zapytano mnie o to, a ja odparlam: "Kot jest personifikacja mojej swiadomosci spolecznej".
Ku swojemu zdumieniu zorientowalam sie, ze taka wlasnie jest odpowiedz. Kot wskoczyl mi do glowy dokladnie w chwili, kiedy zaczynalam zdawac sobie sprawe, jak niewymowna roznorodnosc cierpien istoty ludzkie potrafia narzucic innym istotom ludzkim. Osobista historia jego zycia to przeciez emfatyczna opowiesc o uprzedzeniach i niesprawiedliwosci, poprowadzona z punktu widzenia ofiary. Fakt, ze Kotu udaje sie przetrwac, dowodzi nieslychanej elastycznosci ludzkiego ducha, a jego wewnetrzna dobroc dowodzi, jak wazne jest, bysmy oceniali kazdego wedlug tego, jaki jest w srodku, w jaki sposob traktuje innych, nie zas wedle jego rasy, plci, koloru skory, religii czy upodoban seksualnych. (Czarny charakter w "Psychotroniku" przypadkiem jest biseksualista, niemniej chcialam dac do zrozumienia, ze nie seksualna orientacja stanowi zrodlo jego lotrostw, lecz raczej fakt, iz wlasna, osobista przeszlosc pozostawila mu tak glebokie blizny, ze az przerodzily sie w obsesje panowania i wladzy. Seks stanowil dlan jedynie narzedzie, za pomoca ktorego mogl sprawowac wladze nad tymi, ktorzy go otaczali. Nalezy oceniac go indywidualnie - wedlug tego, jaki jest i jak traktuje innych - podobnie jak wszystkich ludzi.)
Od jakiegos czasu towarzyszy mi swiadomosc, ze na pewnym poziomie "obca krew" Kota jest metafora na to wszystko, co roznej masci ksenofobowie oczerniaja u Nich, stawiajac ich w opozycji do Nas. Jego zdolnosci telepatyczne w swiecie "martwych palek" to metafora na to, jak trudno nam, ludziom, porozumiewac sie ze soba uczciwie. Boimy sie Tamtych gdzies na najbardziej podstawowym z poziomow, bo ktos, kto wydaje nam sie inny, moze myslec inaczej niz My, wobec czego mozemy mu sie nie spodobac i moze probowac Nas skrzywdzic, a zatem lepiej bedzie, jesli to My dorwiemy Go pierwsi...: Kiedy tylko uswiadomilam sobie, jaka role odgrywa Kot na poziomie mojej podswiadomosci, moglam nareszcie pojac, dlaczego ta postac nawiedza mnie tak uparcie.
A mimo to, na innym znow poziomie, zalowalam, ze udalo mi sie odkryc, "kim jest Kot", poniewaz tak wiele zaczal dla mnie znaczyc jako jednostka. Mysle, ze miedzy innymi dlatego wydaje mi sie (a z listow czytelnikow wynika, ze nie tylko mnie) tak rzeczywisty, ze jego charakter jest tak bardzo zlozony - nielatwo zaszufladkowac go jako swietlany lub czarny charakter. Jego wyglad i dzialania wskazuja na jedno, podczas gdy w srodku znajdujemy cos zupelnie innego. Perwersyjna wrecz przyjemnosc sprawia mu wywracanie na nice cudzych o nim przekonan. Jest klebkiem sprzecznosci: inteligentny, lojalny, wrazliwy i zyciowo roztropny - a z drugiej strony nieufny, cyniczny, z ciagotami do autodestrukcji. W jego pojeciu "normalnosci" zawiera sie odrzucenie i bol, bo niczego innego w zyciu nie zaznal.
Proces tworczy tyka tych fragmentow mozgu, do ktorych zwykle nie miewamy swiadomego dostepu. Mroczne glebie tej jungowskiej magicznej sadzawki natchnienia wywoluja czasem obrazy i mysli zaskakujace czy wrecz przerazajace. W wyniku tego w "realnym" swiecie postepujemy tak czy inaczej z wielu naraz powodow, a postac taka jak Kot zachowuje w sobie ow dualizm - i podobnie jak my moze, ale nie musi w pelni rozumiec motywow swego postepowania, chociazby nawet mu sie zdawalo, ze pojmuje je doskonale.
Twierdzenie takie ludziom, ktorzy nie sa pisarzami, moze sie wydac dosc szczegolne czy wrecz nienormalne, lecz trzeba przyznac, ze postacie, ktore ozywaja w wirtualnej rzeczywistosci wyobrazni autora, staja sie bardzo realne. Pisarz moze zabawiac sie w Opatrznosc, lecz jego postacie mimo wszystko obdarzone sa wolna wola. Zdarza sie, ze nagle w jego myslach tupna noga i wrzasna: "Do tego nie mozesz mnie zmusic!", z miejsca uprzedzaja sie nieoczekiwanie do innej postaci albo, wprowadzone tylko na chwile, przejmuja na wlasnosc cala opowiesc. Kiedys zapytalam mojego meza (Jamesa Frankela, redaktora w wydawnictwie), czy aby nie zakrawa na absurd fakt, ze prowadze psychoanalize jednej ze swoich postaci. Odparl, ze nie ma w tym nic absurdalnego - ze dobrze opisana postac powinna byc na tyle realna, by moc poddac ja analizie.
Dla mnie Kot znaczy o wiele wiecej niz proste zsumowanie poszczegolnych jego czesci i taki pozostanie na zawsze. Nie wiem, ile zajmie mi dokonczenie historii jego zycia. Wiem tylko, ze nie mialabym nic przeciwko temu, abysmy razem sie zestarzeli.
Joan D. Yinge Madison, Wisconsin, wrzesien 1995
Czesc pierwsza KOT
Kolorowy jak klejnot sen roztrzaskal sie w kawalki, a chlopak z otwarta buzia ocknal sie na ulicy. Z miejsca dopadly go zgrzytliwe glosy przechodniow i panoszaca sie dookola brzydota. Chciwie wciagnal w pluca wilgotne nocne powietrze. Seansik snow, na ktory wydal ostatniego markera, wlasnie sie skonczyl, a gdzies w glebi ulicy jakies glosy wyspiewywaly: "Rzeczywistosc to nie jest niczyj sen..."
Bogato odziany bywalec domu gry w samobojcza "Ostatnia Szanse" mijajac pchnal go na wyszczerbiona sciane, nawet tego nie zauwazajac. Chlopak zmiedlil w ustach przeklenstwo i znuzony powlokl sie do konca budynku. Pod ciezkimi, przezroczystymi plytami chodnika zapalaly sie czule na nacisk swiatla, towarzyszac mu, poki nie znalazl sie u wylotu uliczki. Szarpany od srodka przez niejeden rodzaj glodu wsliznal sie w ciemnosc, by przespac to wszystko.
A jeden z trojki werbownikow Robot Kontraktowych, ktorzy go obserwowali, dal znak. Teraz!
Chlopak ulozyl sie w szczelinie miedzy stertami wyrzuconych pudel, gdzie bezsenny blask spod chodnika kryla warstwa wlasciwego koncom uliczek brudu. Jemu brud nie przeszkadzal - nawet go nie zauwazal. Brud przezarl szaroscia jego znoszone ubranie, blade pukle wlosow i cieply braz skory. Z brudem sie oswoil, podobnie jak ze smrodem i nieustajacym kapaniem gdzies w mroku z pobliskiej rury kanalizacyjnej, ktora przebijala sie tu przez dach jego swiata z Quarro, nowego miasta, ktore zywcem pogrzebalo Stare Miasto.
Woda uderzajaca o metalowy chodnik jak nie konczacy sie glos dzwonow draznila wlokna jego steranych nerwow. Uniosl roztrzesione dlonie do uszu, probujac wyciszyc torturujacy go dzwiek razem z odglosami wscieklej klotni, ktore dobiegaly z ktoregos z pokoi nad jego glowa. Czul takze odlegle pulsowanie muzyki... i twardy stukot ciezkich buciorow, zblizajacy sie ku niemu od wlotu uliczki.
Zastygl w bezruchu, nieruchomy jak sama smierc, zdjety naglym zlym przeczuciem. Powoli otworzyl oczy - intensywnie zielone, o zrenicy podluznej jak u kota. Zrenice rozszerzyly sie teraz gwaltownie, zamieniajac oczy w dwie kaluze czerni, chlonace chciwie kazda czastke swiatla, i z nieludzka dokladnoscia ukazaly mu trzy potezne cielska w czarnych uniformach - padlinozerne sepy Robot Kontraktowych, najemne lapsy, krazace wsrod nocy w poszukiwaniu "ochotnikow". W poszukiwaniu takich jak on.
Choc ociezaly od narkotykow, wzdrygnal sie ze zgrozy. Opadl blyskawicznie na kolana, rekoma po omacku przeszukujac otaczajace go smieci. Palcami natrafil na chlodna plastikowa gladz szyjki od butelki. Szarpnal ja do siebie; uliczka wypelnila sie nagle oszalamiajacym, nieskoordynowanym zametem, a on sam zostal otoczony przez trojke mezczyzn w czerni. Chwycili go za ubranie, ciagneli do gory, pozbawiali rownowagi, bili i popychali. Probowal zlapac oddech, znalezc slowa, jakis protest - nadaremnie. Jednym blyskawicznym ruchem uniosl butelke.
Ciezki, nierozbijalny plastik z gluchym odglosem walnal z boku w glowe jednego z nich. Sila zderzenia pchnela chlopaka na tlustawa sciane budynku, a werbownik upadl na ziemie. Niemniej zostalo jeszcze dwoch i zblizali sie teraz z twarzami
plonacymi zadza zemsty. Zrobil unik w lewo, potem w prawo, czym zdolal ich zmylic i zaraz z cala konieczna bezwzglednoscia kopnal ze wszystkich sil, a drugi laps z bolesnym wyciem osunal sie na kolana.
Trzeci dopadl go, kiedy probowal wiac - zwlokl go z muru. Chlopak z calych sil wczepil sie w lezacy obok stos drewnianych palet, wijac sie jak piskorz w uscisku werbownika. Stos poruszyl sie i zachwial, chlopak poczul, ze spada...
Zdolal umknac, gdy palety zaczely sie osuwac. Zanim ucichl lomot i przeklenstwa, on juz byl z powrotem na nogach, pedzac ze wszystkich sil, zanim ktorykolwiek z nich zdolal sie podniesc.
-Maly, stoj!
Juz prawie dobiegal wylotu uliczki, kiedy uslyszal strzal. Biegl dalej, wiedzac, ze werbownicy nie sa uzbrojeni. Poczul uderzenie w tyl glowy. Zaklal, przed oczyma zatanczyly mu bolesne gwiazdy, po wlosach rozlala sie ciepla wilgoc, pociekla w dol po karku, przemoczyla kaftan. Podniosl reke - byla mokra nie od krwi, ale od swiecacej pomaranczowej farby.
-Niech to szlag! - zaklal na poly z ulga, na poly w swiezym przyplywie paniki: zostal naznaczony, zeby zgarnal go pierwszy policyjny patrol. Zerwal z grzbietu kaftan, pedzac co sil w strone tlumow zapelniajacych okolo polnocy plac Domu Bozego. Ale farba przedostala sie juz do samej skory, wiec nie zdolalby sie teraz ukryc w zadnym tlumie. Noc to pora, kiedy ci z gory przyjezdzaja tu zabalowac, ponurzac sie w grzechach Starego Miasta, a wraz z nimi pojawiali sie funkcjonariusze Korporacji Bezpieczenstwa, zeby chronic bogatych przed biednymi. Chlopak przebijal sie lokciami przez tlumek zlodziei i zebrakow, muzykow, alfonsow i zonglerow, zmieszanych z ich odzianymi w jedwabie klientami, ktorzy te zgraje zywili i wyzyskiwali.
On sam byl zlodziejem przez prawie cale zycie - w innych okolicznosciach witalby taki tlum z entuzjazmem. Ale dzis w nocy obracaly sie ku niemu zaskoczone glowy, podnosily sie gniewne glosy, potem rece - wymachujace, wskazujace na niego, lapiace za ubranie. Gdzies w tlumie reka w szarym uniformie zaraz uniesie ku niemu pistolet obezwladniajacy...
Zdolal sie przedrzec w aleje Snow - rozjarzone zlocistym swiatlem gardlo polknelo go w slodki zapach kadzidla, miodu i w glosna, pulsujaca rytmicznie muzyke. Nigdy przedtem nie przebiegal ta ulica. Tysiace razy sterczal tu jak ostatni gamon, urzeczony obietnicami, ze wszystkie najdziksze marzenia spelnia sie, kiedy tylko wejdzie w ktores z tych drzwi... "W te drzwi"... "W moje drzwi"... "Nie, w moje!" Lecz nigdy zadne z tych drzwi nie wpuscily go do srodka, nie daly mu schronienia, nie przywitaly, czy chocby przyjely do wiadomosci jego istnienie. Dzis w nocy tez nie bedzie inaczej. Przepychal sie przez ustepliwy chaos zywych i holograficznych cial, czujac, jak tlum chlonie jaskrawa energie jego paniki. Pomaranczowy pot zalewal mu oczy, napastliwe swiatla ulicy draznily zmysly.
Ktos krzyknal i tym razem zobaczyl wyraznie mundurowa szarosc. Znow zerwal sie do biegu, probujac utrzymac miedzy nia a soba dystans tlumu, lecz byl to bieg jak przez koszmar. A przeciez znal te ulice lepiej niz wlasna twarz. Uratowal go instynkt - wsunal sie w waska szczeline za ocienionym lukiem przejscia. Zbiegl po kilku schodkach, wbiegl po kilku innych, z loskotem pedzac metalowym przejsciem nadziemnym przez nagle strefy swiatla i ciemnosci w kolejna uliczke, miedzy rzedami niemych filarow, kierujac sie swiatlami odleglych gwiazd ulicznych latarni.
Krzyki i kroki nadal wlokly sie za nim, ale teraz wyraznie zostawaly z tylu - tracili go z oczu. Pozwolil sobie zwolnic kroku, bo niemalze przeoczyl waskie przejscie miedzy dwoma opuszczonymi budynkami - dziura w zwietrzalym murze, ktora ledwie dal rade sie przecisnac, tuz pod zwisajacymi wnetrznosciami Quarro. Wspial sie po opadnietym dzwigarze. Przykucnal i skoczyl, starajac sie dosiegnac wyrwy. Ale niewiele mu juz zostalo sil. Palce dosiegly, zakleszczyly sie i w koncu zsunely z krawedzi polamanego kamienia. Spadl na lezaca cztery metry nizej kupe gruzu. Przy upadku trzasnela kostka, bo cialo, od tak dawna poniewierane, w koncu go zdradzilo.
Skulil sie, przeklinajac z cicha rozzarzony do bialosci bol, i czekal, az po niego przyjda. Znowu przykucnal w strumieniu zoltego swiatla, a brutalne rece podciagnely go w gore i przycisnely do muru. Tym razem mieli bron i tym razem nie probowal sie stawiac. Jeknal, kiedy szturchneli bolaca noge; kazali mu stac na tej drugiej, z rekoma skutymi za plecami, dopoki nie przyjechala wiezienna karetka. Wiedzieli, kto go naznaczyl. Werbownicy pracowali dla Federacyjnej Komisji Transportu, a FKT potrafi zadbac o swoje; tak powiedzieli. Juz oni znaja takich jak on. Znaja takze jego kartoteke. Chyba nie myslal, ze cos takiego ujdzie mu na sucho.
-Lepiej zacznij sie przyzwyczajac, maly. Dla ciebie to juz koniec wszystkiego.
Nie mieli racji. To byl dopiero poczatek.
1
Zaczelo sie tam, gdzie sie skonczylo, w Quarro. Quarro to najwazniejsze miasto na Ardattee, tym ogrodku Galaktyki - perle w koronie Federacji. Mnie jakos zawsze bardziej kojarzyla sie z wysypiskiem smieci, ale tylko dlatego ze zylem na Starym Miescie.Nazywam sie Kot. Nie jest to moje prawdziwe imie, ale pasuje i calkiem mi sie podoba. Prawdziwego imienia nie znam. Na ulicy zawsze nazywali mnie Kotem z powodu moich oczu: zielonych oczu, ktore widza w ciemnosci i nie wygladaja na ludzkie. Moja twarz budzi w ludziach niepokoj. Jesli chcecie uslyszec historie mego zycia, to idzie mniej wiecej tak: kiedy mialem trzy albo cztery lata, stalem na srodku jakiejs uliczki na Starym Miescie. Plakalem, bo w brzuchu burczalo mi z glodu i z zimna posinialy palce, i chcialem, zeby ktos sie mna zajal. No i ktos wyszedl z bramy i kazal mi sie zamknac, a potem bil mnie, dopoki rzeczywiscie sie nie zamknalem. Nigdy wiecej juz nie plakalem. Ale odtad juz pozostalem glodny i zmarzniety. Robilem sobie seanse snow, kiedy mialem forse na narkotyki - sniac sny, ktore sprzedaje sie na ulicy. Zadnych tlumaczen. Zeby przetrwac, czlowiekowi potrzeba jego wlasnych snow, ale Stare Miasto zabilo we mnie wszystkie. Rzeczywistosc to nie jest niczyj sen.
Nie mialem tez powodu przypuszczac, ze moj los kiedykolwiek potoczy sie inaczej. Przynajmniej z poczatku - wtedy, kiedy przeszlosc i przyszlosc schodza sie razem i uchwyca czlowieka w samym srodku, zeby mu sie wydawalo, ze widzi przed soba zupelnie nowa droge.
Wywleczono mnie z aresztu posterunku Korporacji Bezpieczenstwa na Starym Miescie. Nie bardzo wiedzialem, dokad ide, mialem tylko swiadomosc, skad chce sie wydostac. Siedzialem tam juz od ladnych kilku dni, aresztowany za pobicie trzech werbownikow Robot Kontraktowych, kiedy probowali akurat zrobic to samo ze mna. Korby dolozyly wszelkich staran, zebym dostal za swoje, a potem ni z tego, ni z owego zaproponowali mi, zebym wzial udzial w projekcie badawczym nad psycho. Pozbawiony snu i lepszego zajecia nad obmyslanie, co jeszcze obrzydliwego moze mnie tam spotkac, zgodzilbym sie wtedy na wszystko. No i sie zgodzilem.
A potem, pewnego goracego, smrodliwego popoludnia jeden z funkcjonariuszy Korporacji Bezpieczenstwa wyprowadzil mnie na zewnatrz i wepchnal na tyl moda z uskrzydlonym znakiem FKT po bokach. Nigdy przedtem nie siedzialem w modzie - a jedynymi, jakie widywalem, byly powietrzne taksowki, ktorymi ci z gory zjezdzali zwykle na Stare Miasto i po zabawie wracali. Jesli czlowiek nie mial identyfikacyjnej bransolety, mogl najwyzej popatrzec. Bez bransoletki czlowiek byl nie tylko nedzarzem - wlasciwie wcale nie istnial. Bez bransoletki mogl tylko gnic na Starym Miescie. Ja nie mialem. Korba usiadl
z przodu, rzucil kilka slow. Mod uniosl sie w powietrze i opuscil plac przed posterunkiem. Z wrazenia az wstrzymalem oddech, kiedy tak przeslizgiwalismy sie ponad tlumami, przez ulice stare prawie jak czas. Na tych ulicach spedzilem cale zycie, a jednak, kiedy patrzylem z moda na mijane tlumy, kazda twarz byla mi zupelnie obca. Starali sie nie patrzec w gore, ja staralem sie nie myslec dlaczego.
Mod dotarl wreszcie do placu Domu Bozego i zaczal piac sie coraz wyzej. Plac Domu Bozego to bylo jedyne miejsce, w ktorym mozna bylo jeszcze przemieszczac sie miedzy swiatami, starym i nowym. Lecielismy do Quarro. Zgarbilem sie na swoim siedzeniu, bo kiedy tak zataczalismy spirale w strone slonca, zrobilo mi sie troche niedobrze. Probowalem pamietac, ze zawsze marzylem o tym, zeby zobaczyc Quarro...
Quarro to obecnie najwieksze miasto na Ardattee, ale nie zawsze tak bylo. Z poczatku, kiedy odkryto te planete, podzielilo ja miedzy siebie kilka miedzygwiezdnych konsorcjow. Potem, gdy otwarto dla kolonizatorow sektor mglawicy Kraba, Ardattee stala sie odskocznia dla nowo powstajacych kolonii.
Kazda holdingowa korporacja na planecie upasla sie na handlu. W koncu dotarla tu takze Federacyjna Komisja Transportu, zeby zagarnac swoja czesc. Przeniosla tutaj swoje centrum informacyjne, zazadala dla siebie siedziby w Quarro, ktore odtad stalo sie Okregiem Handlu Federacyjnego, strefa neutralna. Tutaj nie mial oficjalnych wplywow zarzad zadnego z konsorcjow, ale trzymali tysiace swoich szpiegow i straszakow, probujacych sklocic kazdego z kazdym. Nie wszystkich brudnych transakcji na Starym Miescie dokonywali kryminalisci. Quarro po stokroc przeroslo inne portowe miasta na planecie. Ziemia przestala byc najwazniejszym skrzyzowaniem drog dla Federacji Ludzkiej, bo Ardattee stala sie jej centrum handlowym, gospodarczym i kulturalnym. A gdzies po drodze ktos doszedl do wniosku, ze stare, wymeczone kolonialne miasto Quarro ma znaczenie historyczne i nie nalezy go burzyc.
Ale Quarro wybudowano na samym czubku polwyspu miedzy gleboka zatoka a morzem. Choc nie mialo do dyspozycji wiecej ladu, nowe miasto rozrastalo sie niepowstrzymanie, pozerajac coraz to nowe tereny, potrzebujac ich wciaz wiecej i wiecej - az w koncu zaczelo wyzerac przestrzen nad zabytkowymi dzielnicami, grzebiac je zywcem w grobowcu postepu. Szemrzace, cieknace wnetrznosci cudzych palacow odciely Stare Miasto od widoku nieba i wkrotce nie mieszkal tu juz nikt, kto mogl sobie pozwolic na cos innego. Wszystko to wiedzialem, bo naogladalem sie roznosci na trzy-de, mimo ze niezbyt wiele z nich zrozumialem.
Wznosilismy sie teraz wsrod kolorow - miekkich, bezksztaltnych, w wiekszosci zieleni. Tylu roslin nigdy dotad nie udalo mi sie zobaczyc, a nawet wyobrazic. Ktos kiedys mi powiedzial, ze to nazywa sie Wiszace Ogrody. Wiszace Ogrody - tam w gorze...
A po chwili znalezlismy sie juz ponad ogrodami, mijajac kazda po kolei polke, sunelismy prosto w boze swiatlo dnia. Ze wszystkich stron wznosily sie lsniace wlocznie wiezowcow; w kazdym odbijalo sie niebo i wkrotce mialem wrazenie, ze przeplywamy przez nie na wylot... Zakrecilo mi sie w glowie, a na ciele poczulem gesia skorke - zamknalem oczy. Po chwili znow patrzylem, na bezkresna wysokosc nieba i na Quarro, ktore lsnilo pode mna jak... jak... Wiedzialem, ze na pewno sa slowa pasujace do tego, co widze, nie wiedzialem tylko, jak ich szukac.
Korba siedzial w milczeniu, plecami oparty o dzielaca nas bariere. Miasto pode mna wyciagalo sie miedzy wodami zatoki i morza jak smukla dlon, a jej palce jarzyly sie w slonecznej mgle blaskiem klejnotow. Matko Ziemio - to ja tutaj mieszkam?! Czulem, jak kajdanki wrzynaja mi sie w nadgarstki.
Teraz zaczelismy schodzic w dol. Wyladowalismy na polce, na ktorej stalo juz kilka powietrznych taksowek, w polowie wysokosci srebrzonej sciany jakiegos budynku. Czekalo tam na nas wejscie, ktore wcale nie wygladalo na czesto uzywane.
To bylo cos w rodzaju szpitala - zorientowalem sie, kiedy tylko przekroczylismy prog. Szpital zawsze bedzie szpitalem; niewazne, ile forsy wydadza, zeby przerobic go tak, by wygladal na cos zupelnie innego. Stanalem jak wryty.
-Co to jest? Czego oni ode mnie chca?
-To Instytut Naukowy Sakaffe - odpowiedzial korba. - Nie wiem, czego od ciebie chca, i guzik mnie to obchodzi. No chodz, sam sie o to prosiles.
Stal miedzy mna a drzwiami, nie bylo sposobu, zeby stad zwiac, wiec poszedlem dalej.
Korba zapytal o cos przechodzaca techniczna. Kobieta niosla worek, w ktorym plywalo cos na ksztalt ludzkiej watroby zawieszonej w fioletowawym sosie. Nie poczulem sie od tego lepiej. Kiwnela glowa przez ramie, a my pomaszerowalismy cichym korytarzem do jakiejs poczekalni. Zajrzalem do srodka. Sciana po drugiej stronie byla z przyciemnianego szkla, a przez nia wlewal sie do srodka oslepiajacy potop swiatla, od ktorego musialem przymruzyc oczy.
-To tam - wskazal korba, a wtedy zobaczylem innych, usadowionych na miekko wyscielanej lawie wzdluz szklanej sciany. Siegnal reka i zdemagnetyzowal kajdanki na moich nadgarstkach; opadly mu prosto w dlonie. Popchnal mnie w kierunku okna.
-Siadaj, trzymaj gebe na klodke i nie probuj zadnych sztuczek.
Potem wycofal sie na korytarz. Wiedzialem, ze bedzie tam czekal, na wypadek gdybym jednak sprobowal.
Pod oknem siedzialo juz kilku innych. Mierzyli mnie wzrokiem, kiedy szedlem utykajac po puszystym, zalanym sloncem dywanie. Wiedzialem, ze niezle ze mnie widowisko - caly wymazany krwia, blotem i farba, okryty papierowym plaszczem, ktory korby daly mi do zakrycia wiekszosci sincow, a pod nim spodnie tak stare, ze z miejsca nadalyby sie do muzeum. Zastanawialem sie, po co sie tu wszyscy znalezlismy i w co tak naprawde sie wpakowalem. Nie mialem ani kawalka kamfy, zeby zuciem uspokoic troche nerwy.
Zatrzymalem sie tuz przed sama lawka, szukajac miejsca, gdzie moglbym usiasc. Cala grupka rozsiadla sie na niej tak, jakby chcieli wytyczyc wlasne terytoria, az nie pozostal ani skrawek wolnego miejsca. Siedzialy tam dwie kobiety i czterech mezczyzn. Wszyscy mezczyzni wygladali biednie, a dwoch sprawialo wrazenie niezlych twardzieli. Jeden z tych twardzieli mial rozciagniety dol ucha, ale nie bylo w nim znaczka konsorcjum - jakis wylany z roboty kosmonauta. Jedna z kobiet wydala mi sie zamozna, druga po prostu przestraszona. Nikt nawet nie drgnal. Po prostu sie gapili - na mnie, przeze mnie albo po prostu na wlasne stopy. W koncu eks-kosmonauta rzucil:
-Tam.
Popatrzylem w tym samym co on kierunku. W scianie po mojej prawej stronie znajdowaly sie zamkniete drzwi z matowego niebieskawego szkla.
-Tak bez kolejki?
-Bardzos cwany, moj maly. - Uwazal sie za cwanszego. - Wystarczy, ze na niego popatrza i nie beda juz tacy wybredni. - Zasmial sie, a za nim wszyscy inni, wymuszonym, nerwowym smieszkiem.
Ja sie nie smialem.
-Chcesz to odszczekac? - Ruszylem w jego strone.
-Sluchaj no, przestan sie stawiac - odezwala sie jedna z kobiet, ta bogatsza. Byla ubrana tak samo jak wszyscy ci, co przyjezdzaja do Starego Miasta, zeby sie troche posmiac. Na okraglej twarzy blyszczal wzor z drobnych czerwono-zlotych klejnocikow, pod kolor jej wlosow.
-Odpieprz sie. Nie twoja sprawa. - Obrzucilem ja wscieklym spojrzeniem.
Ale jej oczy mowily wyraznie, ze bardzo sie myle. A potem zrozumialem, ze tak samo mysla pozostali - wszyscy patrzyli teraz wprost na mnie. Nikt nawet nie drgnal.
-Nie krepuj sie, maly. - Kosmonauta wyszczerzyl zeby w zlosliwym usmiechu. - Ten korba na korytarzu wprost marzy, zebys wywinal cos brzydkiego.
Opuscilem rece i poszedlem na poczatek kolejki. Ta przestraszona przesunela sie troche, albo zeby zrobic mi miejsce, albo dlatego ze nie chciala mnie dotknac. Wyciagnalem do slonca bolaca noge i otulilem sie szczelniej papierowym plaszczem. Potem przekrecilem sie tak, zeby popatrzec w okno, zeby moc sledzic wzrokiem wolno sunace chmury i udawac, ze jestem tu zupelnie sam. Patrzylem w dol, coraz nizej i nizej, i pomyslalem o spadaniu.
Drzwi do tego drugiego pokoju otworzyly sie i ktos stamtad wyszedl. Mial ponura, naznaczona rozczarowaniem twarz - wygladal jak hazardzista, co przegral partie "Ostatniej Szansy". Wszyscy zaraz spojrzeli na mnie, nawet ten mezczyzna, ktory stal teraz w progu.
-No dobrze, kto nastepny?
Ja. Ja bylem nastepny. Patrzylem w rozdarcie na kolanie spodni i nie moglem ruszyc sie z miejsca. Wtedy wstala ta kobieta obok mnie.
-Ja pojde - oswiadczyla. Przygladala mi sie przez chwile, jakby wiedziala, co czuje, a potem podniosla oczy na tego w drzwiach. - Ja jestem nastepna.
Trzymala cos, co opuscila teraz na moje dlonie. Byl to kawalek miekkiego materialu, jakis szal.
Mialem ochote spytac: "A po co mi?", ale juz jej nie bylo. Obejrzalem sie na reszte, potem dotarlo do mnie, jak tamta bogata suka rzuca cos wrednego. Popatrzylem na nia ze zloscia, a ona powiedziala:
-Co sie tak gapisz?
Zaczalem wiec znowu patrzec w okno, lecz przed oczyma dalej mialem twarz tamtej przestraszonej kobiety. Probowalem przestac o niej myslec i jakos nie moglem. Byla starsza ode mnie, mogla miec ze dwadziescia kilka standardowych lat. Wlosy opadaly jej prawie do samych bioder, czarne jak polnoc na uliczkach Starego Miasta. Ubrala sie na ciemno i dosc szczegolnie - warstwy koszul i szali spowijaly ja w zalobne faldy. Byla wysoka i zbyt szczupla, wyraznie zmeczona. Oczy miala szare jak chmura, lekko ukosne... i takie puste. Weszla przede mna, zeby mi pomoc, ale ten gest nie mial w sobie nic osobistego. To bylo cos w rodzaju odruchu - cos jak odsuwanie sie od plomienia, cos co robi sie, zeby oszczedzic sobie bolu. Kiedy to sobie uswiadomilem, poczulem sie dziwnie - jakbym byl niewidzialny. Nie wiedzialem, co o tym myslec.
No i szybko przestalem sie zastanawiac. Jej szal, zielony i miekki jak kepka mchu, korzennym zapachem przypominal kadzidlo. Naplulem na niego i zaczalem wycierac sobie twarz.
Dlugo siedziala w tym drugim pokoju. Zastanawialem sie, czy ona umie czytac w myslach, czy dlatego nas wszystkich tu zebrali. I czy dlatego wiedziala. Zastanawialem sie tez, czy ma taka pustke w oczach, bo wie, co mysla inni. Juz sama mysl, ze mialbym zyc tak jak ona - dziwadlo, ktorego wszyscy nienawidza - sprawila, ze scierpla mi skora. Potem zaczalem sie zastanawiac, skad korbom przyszlo do glowy, ze ja tez moglbym cos takiego robic. Bo przeciez nie umialem, nie bylem zadnym swirem. Ktos tam przyszedl i robil mi jakies testy w areszcie, a potem korby powiedzialy, ze jestem psychotron. Ze moge czytac w myslach. Odpowiedzialem, ze maja nasrane we lbach. Popatrzyli po sobie z niesmakiem i powiedzieli: "Masz szczescie, ty maly swirze". Potem posadzili mnie przy wykrywaczu klamstw i zadawali mnostwo pytan, na ktore nie umialem odpowiedziec. A zaraz potem zapytali, czy mam ochote sie stamtad wydostac.
Musieli byc stuknieci - w zyciu nie udalo mi sie odczytac niczyich mysli. A to znaczylo, ze nie mam tutaj zadnych szans, jesli rzeczywiscie chodzilo im o czytanie w myslach... Juz prawie zaczynalem sie z tego cieszyc, myslac o tamtej kobiecie z martwym wzrokiem, ktora kazdy dzien swego zycia spedza ze swiadomoscia, jak bardzo wszyscy jej nienawidza, bo przeciez ona wie... Ale zaraz przypomnialem sobie, ze bede mial cholerny powod do radosci, kiedy mnie nie wybiora i wyladuje tam, gdzie mialem wyladowac.
-Nastepny.
Drzwi znow byly otwarte, ale odczytywaczka mysli juz z nich nie wyszla, a ta ruda pokiwala glowa, jakby sie tego spodziewala. Wstalem, wpychajac szal do kieszeni. Bylem jak nagle sparalizowany, ale jakos zdolalem dowlec sie do drzwi.
Czlowiek, ktory przedtem w nich stal, teraz siedzial juz za biurkoterminalem. Przez szklana sciane wlewaly sie do srodka potoki swiatla. Biurko, krzesla i stoly w tym pokoju zrobione byly z prawdziwego drewna. Mialem ochote czegos dotknac, ale nie smialem. Znow zaczalem zalowac, ze nie mam przy sobie paczki kamfy. Z tylu za nim na scianie zobaczylem najprawdziwsza plaskorzezbe, nie zadne tanie holo. Napatrzylem sie dosc kradzionych rzeczy, zeby wiedziec, co ile jest warte. Patrzylem na wypukle sloje drewna na krzywiznie biurka i musialem wziac gleboki oddech, zanim odwazylem sie spojrzec na niego.
Mial kolo trzydziestu pieciu lat, moze wiecej. Twarz troche wymizerowana, jakby przeszedl dluga chorobe, lecz cos w jego twarzy mowilo mi, ze jest twardy. Ciemne wlosy, krotko przyciete, zaczynaly juz siwiec, ale wcale nie probowal tego ukryc. Zolta letnia koszula bez kolnierzyka, ktora mial na sobie, byla z pewnoscia w najlepszym gatunku, importowana spoza planety - musiala go niezle szarpnac po kieszeni. Ale nie mial na sobie zadnych modnych faldzistych szat ani nawet bizuterii, z wyjatkiem dwoch prostych obraczek na srodkowym i serdecznym palcu lewej reki. Wdowiec? Nie usmiechal sie.
Probowalem mu zaserwowac swoj najbardziej przymilny usmiech. Nie podzialalo. Mial piwne oczy - mieszanka brazu i zieleni. Patrzyly mi prosto w twarz, a potem przesliznely sie po moim stroju i wrocily na twarz. Doszedlem do wniosku, ze to musi byc ten, o ktorym korby na Starym Miescie mowily "doktor Siebeling" - ten, do ktorego mnie wysylali. Bolala mnie noga. Mialem ochote usiasc, ale sposob, w jaki obejrzal sobie moje ubranie, skutecznie mnie powstrzymal.
-Jestes dosc mlody, co? - Ale nie to mu najbardziej we mnie nie pasowalo. W rekach trzymal szklana kule z zamglonym obrazkiem w srodku. Poglaskal ja z roztargnieniem, jakby pomagala mu zachowac spokoj.
Potrzasnalem glowa, zacisnalem piesci. Wszyscy zawsze uwazali mnie za mlodszego niz jestem - i miekszego, glupszego, takiego co to latwo nim pomiatac. Jakbym sie urodzil ofiara, jakby potrafili to wywachac. Wiele blizn zarobilem, kiedy im udowadnialem, jak bardzo sie myla.
-Wiezien dziewiec zero zero piec siedem - odezwal sie. Skinalem glowa, choc to nic nie znaczylo. Pewnie mial przed soba jakis raport z Korporacji Bezpieczenstwa, bo gapil sie w niego przez dluzsza chwile, zanim znow podniosl wzrok. - Tu pisza, ze byles juz notowany za drobne kradzieze, a teraz oskarzono cie o napasc i ciezkie pobicie trzech werbownikow Robot Kontraktowych. Ze jednego z nich zaatakowales nozem...
-Tak powiedzial? Co za pluskwa. Nie potrzebowalem wcale noza. To byla butelka.
Patrzyl na mnie kamiennym wzrokiem.
-Zaatakowales jednego nozem, drugiego uderzyles, a na trzeciego skopnales halde palet. Zbiegles i zostales aresztowany przez Korporacje Bezpieczenstwa dopiero, kiedy upadajac zlamales noge w kostce.
Nie odezwalem sie.
-Dlaczego to zrobiles?
-Bo nie chcialem, zeby wyslali mnie do jakiegos galaktycznego rynsztoka, gdzie nikt normalny nie zgodzilby sie pojechac i gdzie bede gnil przez pol swojego pieprzonego zycia. A co pan mysli? Te smierdzace sepy...
Sprawial wrazenie znudzonego.
-Kiedy cie zlapali, miales we krwi resztki narkotyku. To bylo dwa dni temu, a ty jeszcze nie chodzisz po scianach - nie jestes uzalezniony?
Wzruszylem ramionami.
-Nie stac mnie na to.
-Zadnego na to nie stac, ale wiekszosc nie ma tyle szczescia co ty. Wlasciwie to nigdy jeszcze nie slyszalem o kims, kto moze swobodnie brac i odstawiac.
"Ja tez nie" - wpadlo mi do glowy, ale powiedzialem tylko:
-To teraz juz pan slyszal. Znowu rzucil okiem na raport.
-Pisza tu takze, ze nie potrafisz czytac w myslach. Testy wykazaly szerokie spektrum uzdolnien telepatycznych, ale calkowicie nie funkcjonujace. O tym tez nigdy wczesniej nie slyszalem. Musiales stanowic prawdziwe wyzwanie dla technikow -wykazujesz dziesieciostopniowa odpornosc na sondy. Ja mam osmy stopien, a to bardzo duzo. Masz taka autokontrole i nigdy z tego nie korzystales?
Przypomnialem sobie tamten test: welon laskoczacego dranstwa, ktory polozyli mi na twarzy tam, na posterunku Korporacji Bezpieczenstwa... jak sie poczulem, kiedy moj umysl zaczynal sie pruc...
-No? Zadalem ci pytanie, maly uliczniku. Odpowiadaj! - Jego glos zdzielil mnie jak policzek.
-Mam imie, dupku. Jestem Kot. - Zaczynalem wierzyc w nienawisc od pierwszego wejrzenia.
Jego dlonie stezaly na krawedzi biurka.
-Nie badz za cwany. Mam juz serdecznie dosc ciebie i calej tej reszty. Czemu, do cholery, musza mi podsylac samych kryminalistow i narkomanow?
-No dobra, dobra. Nie chcialem nikogo obrazic. - Unioslem rece. Mialem nadzieje, ze widac, jak jestem pelen zalu, zalu nad samym soba. Ostatnia rzecz, jakiej bym chcial, to dac mu powod do odeslania mnie z powrotem za drzwi, z powrotem do korby czekajacego z kajdankami w holu. Postaralem sie tym razem odpowiedziec grzecznie: - Nie. Nie wiedzialem, ze umiem czytac w myslach, dopoki mi korby nie powiedzialy. Nigdy nie czulem, nigdy nawet nie... - Gdzies w glebi mojego umyslu smignela czarna blyskawica, ktos krzyczal...
Siebeling wpatrywal sie we mnie z dosc szczegolnym wyrazem twarzy. Zniknela gdzies cala jego zlosc.
-O co chodzi?
Potrzasnalem glowa, potarlem oczy, czujac w srodku chlod i zmieszanie.
-Nic... Nie. Nie chce czytac w myslach, kto by tam chcial. - Slowa wylaly sie, zanim zdolalem je powstrzymac. - Wszyscy psychotronicy, jakich w zyciu widzialem, byli stuknieci. Nie na darmo mowia o nich swiry. - Wykrzywilem sie z odraza.
-Co wiesz na temat psychotroniki? - Jego twarz znow przybrala tamten wyraz pustki. Odsunal od siebie szklana kule.
-Nic. Co mnie moze obchodzic jakas banda swirow? Nie dal sie sprowokowac.
-Przeciez zglosiles sie na ochotnika do badan psychotronicznych.
Ze wstydu zapiekly mnie uszy.
-To wszystko. Dziekuje. - Wstal. Drzwi sie otwarly. Wiedzialem, ze to koniec rozmowy. I ze wszystko popsulem.
Wyszedlem tak samo jak wszedlem, z calego serca zalujac, ze nie moge stac sie niewidzialny. Ale nie moglem, wiec przedefilowalem przed reszta swirow, jakbym przegral partie "Ostatniej Szansy".
-Czekaj no.
Zatrzymalem sie i uslyszalem, jak Siebeling pyta, czy ktos z tamtych jest telepata.
Jeden po drugim odpowiadali: "Nie".
Spojrzalem na niego raz jeszcze, mimo ze balem sie tego, co moze wyczytac z mojej twarzy. Skrzywil sie, a potem gestem wezwal mnie z powrotem. Nagle naszla mnie ochota, zeby pokazac mu plecy. Zamiast tego omal na niego nie wpadlem, pedzac do drzwi, zanim zdazy sie rozmyslic.
-Nie sadz, ze to cos zmienia - takie byly pierwsze jego slowa. - Jestes tu tylko ze wzgledu na wysoki poziom odpornosci, wylacznie dlatego. Wyrzuce cie natychmiast, kiedy zobacze, ze z czyms sobie nie radzisz. Ci z Robot Kontraktowych zazyczyli sobie, ze mam cie im zwrocic, jesli to ci cos mowi.
Rozesmialem sie, choc wcale nie bylo mi do smiechu.
A on stal, zupelnie jakby na cos czekal.
-Czy ty nawet nie chcesz wiedziec, co tu bedziesz robic? Potrzasnalem przeczaco glowa - po czesci dlatego ze chcial, bym przytaknal, po czesci - ze bylo mi zupelnie wszystko jedno.
-A po co? I tak nikt nie bedzie za mna tesknil. - Wszedzie bylo parszywie, a tutaj przynajmniej mialem cos przed soba. Ale on mimo wszystko zaczal wyjasniac:
-Eksperymenty, ktore bedziemy wykonywac, wiaza sie z psychotronika, "umyslem ponad materia". Ogolnie mowiac, bedzie to grupa ludzi z nie do konca rozwinietymi umiejetnosciami umyslu, ktorzy beda pracowac razem w celu sprawniejszego poslugiwania sie swymi talentami. Nauczymy cie, w jaki sposob czytac w myslach, zeby od tego nie oszalec. Tyle ci na razie wystarczy. - Dotknal czegos przy swoim terminalu i w scianie znow otworzyly sie drzwi. Ale tym razem byly to inne drzwi. - Od jak dawna znasz kobiete, ktora weszla tu przed toba?
-A co?
-Pytam z ciekawosci. To ona zasugerowala, zebym dal ci szanse. Zastanawiam sie dlaczego.
-Dzisiaj widzialem ja pierwszy raz w zyciu. - Nie przyszlo mi do glowy nic, co moglbym jeszcze powiedziec, wiec tylko stalem i czekalem, az w koncu wskazal mi tamte drugie drzwi.
-Idz. Tam powiedza ci, co masz robic.
2
Przeszedlem do innego korytarza. Ten juz nie staral sie nie wygladac na szpitalny. Zelzal mi ucisk w piersiach i moglem zrobic pare glebokich wdechow. Na koncu tego korytarza dwojka ludzi w pastelowych kitlach siedziala po dwoch stronach stolika do badan, grali w kosci. Zatrzymalem sie. Tamtych dwoje popatrzylo po sobie, a potem pozbierali kostki do kubeczka.-Siebeling cie przyslal? - zapytal starszy mezczyzna z bokobrodami, jakby sadzil, ze moglem po prostu zle skrecic po drodze.
Kiwnalem glowa.
-Cos ty za jeden?
Zerknalem po sobie, a potem znow na nich. Podparlem sie pod boki.
-Jestem zmeczony, glodny i mam dosc tego calego gowna.
Jego twarz zmienila sie gwaltownie - najpierw wyczytalem z niej zdziwienie, potem irytacje.
Jaki masz talent - jestes kineta, telepem czy czym?
Czym? - powtorzylem jak echo.
No coz, facet raczej nie czyta w myslach, Goba. - Kobieta przeciagnela reka po wlosach.
Zle - odparlem.
Znow wymienili spojrzenia. Mezczyzna pochylil sie i odczytal wyniki z ekranu na stoliku. Wpatrywal sie w nie przez chwile, a krzaczaste brwi coraz bardziej mu sie marszczyly.
-Popatrz no tylko.
Kobieta zajrzala mu przez ramie.
Calkowita blokada? I my to mamy rozplatac w jakims przyzwoitym czasie? Rany boskie, gdzie mamy w ogole zaczac? Za jakie sznurki pociagnac? Jak sie przedrzec przez ten mur? - Dotknela palcem czegos na ekranie.
To jak wezel gordyjski - odpowiedzial jej Goba. - Wedlug mnie trzeba zastosowac podejscie bezposrednie. - Wykonal w powietrzu gest ciecia.
Kobieta wybuchnela smiechem.
-No coz, on nalezy do ciebie, moj szczesliwcze. Jesli uda ci sie dogrzebac w tym prawdziwego telepaty, mozesz isc na emeryture. - Podniosla na mnie wzrok. - Jesli uda ci sie znalezc prawdziwego czlowieka w tej kupie lachmanow, to i tak poradzisz sobie lepiej niz ja na twoim miejscu.
Sciagnal usta, staral sie sprawic wrazenie bardzo zainteresowanego. Znow poczulem sie nieswojo.
Na swoim instynkcie zawsze moge polegac.
Pierwsze, co zrobil po jej odejsciu, to wezwal posilki. Kiedy przybyly, wszyscy razem rozebrali mnie i wrzucili moje ubranie do zsypu. Odszorowali mnie, zdezynfekowali i zbadali tak dokladnie, ze nie pozostawili sobie zadnej pozywki dla wyobrazni - powtarzajac przy tym przez caly czas, ze zaraz zakleja mi gebe, jesli nie przestane wrzeszczec o pomoc. Kiedy juz bylo po wszystkim, dali mi sie najesc w szpitalnej stolowce. Nazarlem sie tak, ze rozbolal mnie zoladek, a potem zasnalem na krzesle.
Od tej pory nad moim zyciem zapanowali techniczny o imieniu Goba i wciaz zmieniajaca sie garstka innych. Mowili mi, kiedy mam jesc, myc sie albo spac; dawali mi jedzenie, ktore jadlem, ubrania, ktore nosilem, a nawet lozko, w ktorym spalem. Zycie skurczylo mi sie do rozmiarow trumny - miekkiego, dusznego wiezienia, w ktorym nieprzerwanie ktos kolatal do drzwi mego umyslu, probujac uzyskac stamtad jakis odzew - probujac zmusic mnie, bym sam wyszedl lub wpuscil ich do srodka. Nigdy przedtem nic takiego mi sie nie przydarzylo, nigdy przedtem nikt nie mial nade mna takiej wladzy. Nikt nigdy nie mowil mi, kiedy mam oddychac - nikogo zreszta nie obchodzilo, czy w ogole jeszcze oddycham.
Technicznych takze to nie obchodzilo. Ja bylem psychotronikiem, a oni nie - oni nawet nie lubili psychotronikow. Nikt normalny nie lubi swirow. Nie lubili tej pracy i wszystkich, ktorzy ich do niej zmuszali. Ale taka mieli prace i nie zamierzali jej stracic z mojego akurat powodu. Goba powiedzial, ze zrobia ze mnie telepate, nawet gdyby musieli mi w tym celu rozlupac czaszke, a ja po jakims czasie zaczalem mu wierzyc.
Bo wlasnie telepata mialem sie stac - mialem czytac w myslach. Goba powiedzial mi o tym juz pierwszego dnia. Wyjasnil mi to bardzo powoli, jakby gadal do jakiegos przepalonego, podczas gdy ja opychalem sie zarciem na stolowce. Byly tez inne psychotroniczne "talenty": teleportacja znaczyla, ze mozesz momentalnie przeniesc wlasne cialo z jednego miejsca w drugie, kiedy tylko o tym pomyslisz; telekineza znaczyla, ze w taki sam sposob mozesz poruszac przedmioty; prekognicja - wolny strzelec - pozwalala czlowiekowi zobaczyc czasem fragmenty swojej lub cudzej przyszlosci, a czasem kilku roznych, i pozostawiala go z problemem posortowania wskazowek i odsiania tych wlasciwych. Niektorzy psychotronicy mieli wiecej niz jedna umiejetnosc. Ja mialem tylko jeden talent - telepatie. O jeden za duzo.
Cale dnie spedzali na hipnotyzowaniu mnie, usypianiu mojej umyslowej strazy, a w tym czasie zapuszczali w moje mysli sondy maszynami, o ktorych nawet nie mialem ochoty wiedziec. Znajdowali w moim umysle obszary oporu i otaczali je murem, topili moje leki, odnajdowali moj telepatyczny zmysl i wywlekali go na zewnatrz. Po kazdej takiej sesji budzilem sie z poczuciem, ze wszystko jest w porzadku, bo tak wlasnie mnie zaprogramowali... Ale zawsze bylem przy tym zlany potem, mialem wyschniete na wior gardlo, przekrwione oczy i potwornie bolala mnie glowa. Pozniej przezylem setki najrozniejszych cwiczen, ktore mialy rozluznic to napiecie, nadal trzymajace moj umysl szczelnie zamkniety, mialy zmusic mnie, zebym sledzil i kontrolowal nitki swoich mysli, zebym czul, jak ta sila porusza sie i siega na zewnatrz. Musialem im mowic, na jaki obrazek patrza, kiedy sam go nie widzialem, albo co jedli rano na sniadanie, albo czy klamia, czy mowia prawde.
Zawsze mowili mi, czy wykonuje cwiczenie dobrze czy zle, ale wcale tego nie potrzebowalem. Wiedzialem, kiedy w mojej glowie dzialo sie cos, czego nigdy przedtem w niej nie bylo - czulem, jak jakas obca energia tworzy mi za powiekami bialy szum, jak porusza sie bezksztaltna sila pogrzebana w zrujnowanych pokojach mojego umyslu. Ale nie potrafilem nad nia panowac. Nie potrafilem przetworzyc jej, nadac jej ksztaltu wiadomosci, ktora przeslalbym pozniej w cudze mysli. Nie potrafilem jej nawet skoncentrowac na tym, co wysylali do mnie inni - bez wzgledu na to, ile dawali mi przy tym wskazowek.
Bo kiedy po raz pierwszy poczulem, jak psychotroniczna sila budzi sie we mnie i przeciaga, wydalo mi sie to obrzydliwe. Niewazne, ile razy usypiali mnie i kazali przysiegac, ze wcale nie - uczucie zawsze pozostawalo takie samo. To tak jakby publicznie kazali mi zrobic cos wstydliwego, kiedy wszyscy patrza. Za kazdym razem, gdy musnalem ich mysli, taplalem sie w ich obrzydzeniu: "Psychotronicy to szumowiny, to zagrozenie dla kazdego porzadnego czlowieka, maja moc ingerowania w ludzkie zycie. Psychotronicy to swiry i wszyscy teraz wiedza, ze jestem jednym z nich... "
Kiedy cos mi sie udawalo, wcale nie byli zadowoleni. Stawali sie sarkastyczni, twierdzac, ze tyle to moglbym osiagnac w czystej zgadywance i ze sie nie staram. Mowilem im, ze sie naprawde staram, ze nie mam innego wyboru.
-No to co sie dzieje, do cholery, ze nie moge byc pieprzonym telepata? Moze sie pomyliliscie - powiedzialem kiedys do Goby. I chcialem, zeby sie mylili, chcialem, zeby mi powiedzial, ze to wszystko pomylka, ze bylem tak samo normalny jak on -nawet jesli jednoczesnie balem sie, ze to przyzna i wysle mnie z powrotem do Robot Kontraktowych.
Ale Goba zlapal mnie tylko za podbrodek i obrocil mi twarz tak, ze patrzylem na swoje odbicie w metalowej szafce na instrumenty. I powiedzial:
-Tylko popatrz na te gebe, psychotroniku, a potem zapytaj mnie jeszcze raz, czy moge sie mylic co do twojego umyslu.
Niczego nie rozumiejac, potrzasnalem glowa. Na jego twarzy malowalo sie obrzydzenie, ktore goscilo tam dosc czesto.
Jestes psychotronikiem, nie probuj sie oszukiwac. Masz tam mnostwo blizn - wskazal moja glowe - mowiac w przenosni. Tu wlasnie tkwi caly problem. Cos kiedys sprawilo ci potworny telepatyczny szok - tak silny, ze przepalil ci wszystkie obwody. Twoj umysl byl w stanie sam wszystko ponaprawiac, ale to, co sie wydarzylo, bylo tak bolesne, ze wolal tego nie robic. Wiec probujemy to zrobic za niego. Ale ty sie ciagle opierasz... -Skrzywil sie, jakbym ja za wszystko ponosil wine.
Co to byl za szok? - Zastanawialem sie, jak to mozliwe, zeby zdarzylo mi sie cos tak strasznego i nie pozostawilo po sobie zadnego wspomnienia.
Wzruszyl ramionami.
Niewazne. To nie nasza sprawa, my tylko naprawiamy obwody.
Nie jestem maszyna, nie mozecie mnie przeprogramowac. To nie takie proste.
"Draniu" - dodalem w myslach, zalujac, ze nie moze tego uslyszec.
Wraca