JOAN D. VlNGE Cat #1 Psychotronik przelozyla Kinga Dobrowolska Proszynski i S-ka WARSZAWA 1997 Tytul oryginalu: Psion Copyright (C) 1982, 1996 by Joan D. Vinge Projekt okladki: Zombie Sputnik Corporation Ilustracja na okladce: Piotr Lukaszewski Redaktor prowadzacy serie: Arkadiusz Nakoniecznik Opracowanie merytoryczne: Lucja Grudzinska Redaktor techniczny: Barbara Wojcik Korekta: Maria Kaniewska Sklad komputerowy: Elzbieta Rosinska ISBN 83-7180-670-1 Fantastyka Wydawca: PROSZYNSKI i S-KA SA,02-651 Warszawa, ul. Garazowa 7 Druk i oprawa: Opolskie Zaklady Graficzne S. A. 45-085 Opole, ul.Niedzialkowskiego 8-12 Ksiazke te dedykuje Carol Pugner,ktora zawsze wierzyla w Kota, oraz Andre Norton, ktora jest mu duchowa matka chrzestna. Zycie, niepowodzenia, odosobnienie, osamotnienie, ubostwo to pola bitwy, ktore takze maja swych cichych bohaterow -nierzadko wspanialszych niz ci wszystkim znani, Yictor Hugo, "Nedznicy * SLOWO WSTEPNE "Psychotronik" to pierwsza z serii ksiazek i opowiadan poswieconych postaci o imieniu Kot. Jest to takze pierwsza powiesc, jaka napisalam. Zaczelam ja tworzyc w wieku siedemnastu lat - i tyle mniej wiecej liczy sobie Kot, kiedy rozpoczyna sie "Psychotronik". Lezac w lozku, dlugim godzinom bezsennosci usilowalam nadac sens "wymyslaniem historii", az w koncu udawalo mi sie zasnac, a robilam tak od najwczesniejszych lat dziecinstwa. Owej jednak szczegolnej nocy w mojej osobistej wirtualnej rzeczywistosci pojawil sie zupelnie nowy bohater i zaczai opowiadac historie swego zycia - byla to opowiesc z pierwszej reki, wiec nie pozostalo mi nic, tylko sluchac. Podobno wszyscy pisarze twierdza, ze tak wlasnie pojawiaja sie ich bohaterowie, ale dla mnie to byl pierwszy i jedyny jak dotad taki przypadek. Nastepnego dnia zasiadlam do zapisywania tej opowiesci.W tamtych czasach, jak wielu pazernych czytelnikow science fiction (a takze poczatkujacych literatow najrozniejszego autoramentu), "zaczynalam pisac" mnostwo rozmaitych powiesci. Jednakze, jak to bywa z nieopierzonymi pisarzami, nieodmiennie grzezlam po pierwszych dwoch rozdzialach, ciskalam rekopis w kat i bralam sie za cos innego. Ale do tej historii zawsze wracalam. Napisanie jej - w zrywach i porywach - zajelo mi dobre piec lat, wreszcie jednak wyszla z tego cala ksiazka. Nie mialam wtedy pojecia, co sprawilo, ze akurat ona roznila sie od dotychczasowych falstartow. Dopiero cale lata pozniej uswiadomilam sobie, ze to cos tkwilo w poszczegolnych postaciach tej opowiesci - zwlaszcza w postaci Kota - cos takiego, co nie chcialo zostawic mnie w spokoju. W niedlugi czas po zakonczeniu tego, co pozniej mialo stac sie "Psychotronikiem", zaczeto publikowac moje krotsze utwory, a ja nieoczekiwanie przekonalam sie, ze wlasnie do tego zawodu szykowalam sie przez cale zycie. Napisalam pozniej wiele innych opowiadan oraz dwie powiesci - w tym nagrodzona Hugo "Krolowa zimy" (The Snow Queen) - zanim wrocilam do "Psychotronika". Przez te lata, zajeta czym innym, wciaz od nowa grzebalam cos przy tamtym starym maszynopisie, ciagle niezadowolona z efektow. W koncu jednak, kiedy uporalam sie z "Krolowa zimy", znow do niego siegnelam. Tym razem przeczytalam swoja "powiesc z kufra" (to jest te pierwsza powiesc, ktora - jak sie powszechnie zaklada - kazdy autor trzyma upchnieta gdzies w kufrze lub na pawlaczu) i zdalam sobie sprawe z dwoch istotnych spraw: po pierwsze, ze nadal chce opowiedziec historie Kota, i po drugie, ze "ekscytujaca przygoda", ktora zaczelam bedac jeszcze nastolatka, jest w istocie o wiele mrocznie j sza, kiedy spojrzy sie na nia z perspektywy osoby dojrzalej. (Jeden z moich przyjaciol zauwazyl kiedys, ze "przygody to po prostu tragedie, do ktorych nie doszlo". W tej opowiesci do tragedii -duzych i malych - jednak dochodzi.) Znalazlszy sie wiec w tym punkcie, przepisalam cala powiesc niemal od nowa, dodajac wszystko, czego w ciagu minionych lat nauczylam sie o tworzeniu powiesci i o naturze ludzkiej. W trakcie pisania odczuwam niemal te sama przyjemnosc co podczas czytania, gdyz zanim zaczne, nie planuje zbyt szczegolowo, kto co zrobi i kiedy. To wlasnie urok nastepnego, nieoczekiwanego zwrotu akcji sprawia, ze mam ochote ciagnac dalej robote, ktora pod kazdym innym wzgledem przypomina wyrywanie wlasnego zeba. W czasie gdy przepisywalam "Psychotronika", zdalam sobie sprawe, ze chce - potrzebuje - pisac wiecej o Kocie, ze w rzeczy samej pragne napisac o nim cala serie powiesci, o wszystkich najbardziej znaczacych punktach w jego zyciu. Zaczely przychodzic mi do glowy najrozniejsze warianty przyszlych ksiazek, ktore pozniej nieprzerwanie w niej ewoluowaly, nawet mimo ze pracowalam wtedy nad innymi powiesciami. (Dzieki kaprysom losu i przemyslu wydawniczego "Psychotronik" ukazal sie w koncu w wersji nieco okrojonej, jako powiesc mlodzienczo-dojrzala. Niniejszej ksiazce przywrocono juz status pelnej dojrzalosci.) W tym samym czasie, kiedy pracowalam nad przerobka "Psychotronika", napisalam tez o Kocie minipowiesc zatytulowana Psiren - do antologii. W polowie lat osiemdziesiatych napisalam "Myszolapa" (Catspaw druga powiesc w serii, w tym celu powycinawszy fragmenty z jeszcze innej ksiazki. Nie mialam wtedy serca do niczego innego i znow czulam nieodparta koniecznosc dalszego badania losow Kota. "Myszolap" - bardziej niz jakakolwiek inna z moich ksiazek - zdawala pisac sie zupelnie sama. Kiedy ja skonczylam, zajelam sie poteznym projektem The Summer Queen i okazalo sie, ze nadal nie mam ochoty zegnac sie z Kotem. W rezultacie intryga mojej najnowszej powiesci o Kocie wpadla mi do glowy w stanie niemal gotowym. Minely jednak pelne cztery lata, zanim zaczelam ja pisac, a szmat czasu minal, zanim, calkiem niedawno, ja ukonczylam. Na ironie losu zakrawa fakt, ze Dreamfall okazal sie moja jak dotad najtrudniejsza ksiazka - choc nie z winy jej samej. Wyobraznia pisarza moze wplywac na jego stosunek do rzeczywistego swiata; sytuacja odwrotna jest przy tym rownie prawdziwa - a moze i bardziej. Skonczylam jednak ostatnia rate w tej nieustajacej wciaz autobiografii Kota, majac juz w glowie pomysly na trzy lub cztery dalsze o nim ksiazki. Przez cale lata zastanawialam sie, co takiego tkwi w Kocie ze nieodparcie przymusza mnie do pisania o nim. Czesto mawialam, ze wydaje mi sie niemal postacia archetypowa, tak bardzo zawladnal moja wyobraznia. W koncu, jakies trzy lata temu, doznalam naglego olsnienia - w trakcie jakiegos radiowego wywiadu zapytano mnie o to, a ja odparlam: "Kot jest personifikacja mojej swiadomosci spolecznej". Ku swojemu zdumieniu zorientowalam sie, ze taka wlasnie jest odpowiedz. Kot wskoczyl mi do glowy dokladnie w chwili, kiedy zaczynalam zdawac sobie sprawe, jak niewymowna roznorodnosc cierpien istoty ludzkie potrafia narzucic innym istotom ludzkim. Osobista historia jego zycia to przeciez emfatyczna opowiesc o uprzedzeniach i niesprawiedliwosci, poprowadzona z punktu widzenia ofiary. Fakt, ze Kotu udaje sie przetrwac, dowodzi nieslychanej elastycznosci ludzkiego ducha, a jego wewnetrzna dobroc dowodzi, jak wazne jest, bysmy oceniali kazdego wedlug tego, jaki jest w srodku, w jaki sposob traktuje innych, nie zas wedle jego rasy, plci, koloru skory, religii czy upodoban seksualnych. (Czarny charakter w "Psychotroniku" przypadkiem jest biseksualista, niemniej chcialam dac do zrozumienia, ze nie seksualna orientacja stanowi zrodlo jego lotrostw, lecz raczej fakt, iz wlasna, osobista przeszlosc pozostawila mu tak glebokie blizny, ze az przerodzily sie w obsesje panowania i wladzy. Seks stanowil dlan jedynie narzedzie, za pomoca ktorego mogl sprawowac wladze nad tymi, ktorzy go otaczali. Nalezy oceniac go indywidualnie - wedlug tego, jaki jest i jak traktuje innych - podobnie jak wszystkich ludzi.) Od jakiegos czasu towarzyszy mi swiadomosc, ze na pewnym poziomie "obca krew" Kota jest metafora na to wszystko, co roznej masci ksenofobowie oczerniaja u Nich, stawiajac ich w opozycji do Nas. Jego zdolnosci telepatyczne w swiecie "martwych palek" to metafora na to, jak trudno nam, ludziom, porozumiewac sie ze soba uczciwie. Boimy sie Tamtych gdzies na najbardziej podstawowym z poziomow, bo ktos, kto wydaje nam sie inny, moze myslec inaczej niz My, wobec czego mozemy mu sie nie spodobac i moze probowac Nas skrzywdzic, a zatem lepiej bedzie, jesli to My dorwiemy Go pierwsi...: Kiedy tylko uswiadomilam sobie, jaka role odgrywa Kot na poziomie mojej podswiadomosci, moglam nareszcie pojac, dlaczego ta postac nawiedza mnie tak uparcie. A mimo to, na innym znow poziomie, zalowalam, ze udalo mi sie odkryc, "kim jest Kot", poniewaz tak wiele zaczal dla mnie znaczyc jako jednostka. Mysle, ze miedzy innymi dlatego wydaje mi sie (a z listow czytelnikow wynika, ze nie tylko mnie) tak rzeczywisty, ze jego charakter jest tak bardzo zlozony - nielatwo zaszufladkowac go jako swietlany lub czarny charakter. Jego wyglad i dzialania wskazuja na jedno, podczas gdy w srodku znajdujemy cos zupelnie innego. Perwersyjna wrecz przyjemnosc sprawia mu wywracanie na nice cudzych o nim przekonan. Jest klebkiem sprzecznosci: inteligentny, lojalny, wrazliwy i zyciowo roztropny - a z drugiej strony nieufny, cyniczny, z ciagotami do autodestrukcji. W jego pojeciu "normalnosci" zawiera sie odrzucenie i bol, bo niczego innego w zyciu nie zaznal. Proces tworczy tyka tych fragmentow mozgu, do ktorych zwykle nie miewamy swiadomego dostepu. Mroczne glebie tej jungowskiej magicznej sadzawki natchnienia wywoluja czasem obrazy i mysli zaskakujace czy wrecz przerazajace. W wyniku tego w "realnym" swiecie postepujemy tak czy inaczej z wielu naraz powodow, a postac taka jak Kot zachowuje w sobie ow dualizm - i podobnie jak my moze, ale nie musi w pelni rozumiec motywow swego postepowania, chociazby nawet mu sie zdawalo, ze pojmuje je doskonale. Twierdzenie takie ludziom, ktorzy nie sa pisarzami, moze sie wydac dosc szczegolne czy wrecz nienormalne, lecz trzeba przyznac, ze postacie, ktore ozywaja w wirtualnej rzeczywistosci wyobrazni autora, staja sie bardzo realne. Pisarz moze zabawiac sie w Opatrznosc, lecz jego postacie mimo wszystko obdarzone sa wolna wola. Zdarza sie, ze nagle w jego myslach tupna noga i wrzasna: "Do tego nie mozesz mnie zmusic!", z miejsca uprzedzaja sie nieoczekiwanie do innej postaci albo, wprowadzone tylko na chwile, przejmuja na wlasnosc cala opowiesc. Kiedys zapytalam mojego meza (Jamesa Frankela, redaktora w wydawnictwie), czy aby nie zakrawa na absurd fakt, ze prowadze psychoanalize jednej ze swoich postaci. Odparl, ze nie ma w tym nic absurdalnego - ze dobrze opisana postac powinna byc na tyle realna, by moc poddac ja analizie. Dla mnie Kot znaczy o wiele wiecej niz proste zsumowanie poszczegolnych jego czesci i taki pozostanie na zawsze. Nie wiem, ile zajmie mi dokonczenie historii jego zycia. Wiem tylko, ze nie mialabym nic przeciwko temu, abysmy razem sie zestarzeli. Joan D. Yinge Madison, Wisconsin, wrzesien 1995 Czesc pierwsza KOT Kolorowy jak klejnot sen roztrzaskal sie w kawalki, a chlopak z otwarta buzia ocknal sie na ulicy. Z miejsca dopadly go zgrzytliwe glosy przechodniow i panoszaca sie dookola brzydota. Chciwie wciagnal w pluca wilgotne nocne powietrze. Seansik snow, na ktory wydal ostatniego markera, wlasnie sie skonczyl, a gdzies w glebi ulicy jakies glosy wyspiewywaly: "Rzeczywistosc to nie jest niczyj sen..." Bogato odziany bywalec domu gry w samobojcza "Ostatnia Szanse" mijajac pchnal go na wyszczerbiona sciane, nawet tego nie zauwazajac. Chlopak zmiedlil w ustach przeklenstwo i znuzony powlokl sie do konca budynku. Pod ciezkimi, przezroczystymi plytami chodnika zapalaly sie czule na nacisk swiatla, towarzyszac mu, poki nie znalazl sie u wylotu uliczki. Szarpany od srodka przez niejeden rodzaj glodu wsliznal sie w ciemnosc, by przespac to wszystko. A jeden z trojki werbownikow Robot Kontraktowych, ktorzy go obserwowali, dal znak. Teraz! Chlopak ulozyl sie w szczelinie miedzy stertami wyrzuconych pudel, gdzie bezsenny blask spod chodnika kryla warstwa wlasciwego koncom uliczek brudu. Jemu brud nie przeszkadzal - nawet go nie zauwazal. Brud przezarl szaroscia jego znoszone ubranie, blade pukle wlosow i cieply braz skory. Z brudem sie oswoil, podobnie jak ze smrodem i nieustajacym kapaniem gdzies w mroku z pobliskiej rury kanalizacyjnej, ktora przebijala sie tu przez dach jego swiata z Quarro, nowego miasta, ktore zywcem pogrzebalo Stare Miasto. Woda uderzajaca o metalowy chodnik jak nie konczacy sie glos dzwonow draznila wlokna jego steranych nerwow. Uniosl roztrzesione dlonie do uszu, probujac wyciszyc torturujacy go dzwiek razem z odglosami wscieklej klotni, ktore dobiegaly z ktoregos z pokoi nad jego glowa. Czul takze odlegle pulsowanie muzyki... i twardy stukot ciezkich buciorow, zblizajacy sie ku niemu od wlotu uliczki. Zastygl w bezruchu, nieruchomy jak sama smierc, zdjety naglym zlym przeczuciem. Powoli otworzyl oczy - intensywnie zielone, o zrenicy podluznej jak u kota. Zrenice rozszerzyly sie teraz gwaltownie, zamieniajac oczy w dwie kaluze czerni, chlonace chciwie kazda czastke swiatla, i z nieludzka dokladnoscia ukazaly mu trzy potezne cielska w czarnych uniformach - padlinozerne sepy Robot Kontraktowych, najemne lapsy, krazace wsrod nocy w poszukiwaniu "ochotnikow". W poszukiwaniu takich jak on. Choc ociezaly od narkotykow, wzdrygnal sie ze zgrozy. Opadl blyskawicznie na kolana, rekoma po omacku przeszukujac otaczajace go smieci. Palcami natrafil na chlodna plastikowa gladz szyjki od butelki. Szarpnal ja do siebie; uliczka wypelnila sie nagle oszalamiajacym, nieskoordynowanym zametem, a on sam zostal otoczony przez trojke mezczyzn w czerni. Chwycili go za ubranie, ciagneli do gory, pozbawiali rownowagi, bili i popychali. Probowal zlapac oddech, znalezc slowa, jakis protest - nadaremnie. Jednym blyskawicznym ruchem uniosl butelke. Ciezki, nierozbijalny plastik z gluchym odglosem walnal z boku w glowe jednego z nich. Sila zderzenia pchnela chlopaka na tlustawa sciane budynku, a werbownik upadl na ziemie. Niemniej zostalo jeszcze dwoch i zblizali sie teraz z twarzami plonacymi zadza zemsty. Zrobil unik w lewo, potem w prawo, czym zdolal ich zmylic i zaraz z cala konieczna bezwzglednoscia kopnal ze wszystkich sil, a drugi laps z bolesnym wyciem osunal sie na kolana. Trzeci dopadl go, kiedy probowal wiac - zwlokl go z muru. Chlopak z calych sil wczepil sie w lezacy obok stos drewnianych palet, wijac sie jak piskorz w uscisku werbownika. Stos poruszyl sie i zachwial, chlopak poczul, ze spada... Zdolal umknac, gdy palety zaczely sie osuwac. Zanim ucichl lomot i przeklenstwa, on juz byl z powrotem na nogach, pedzac ze wszystkich sil, zanim ktorykolwiek z nich zdolal sie podniesc. -Maly, stoj! Juz prawie dobiegal wylotu uliczki, kiedy uslyszal strzal. Biegl dalej, wiedzac, ze werbownicy nie sa uzbrojeni. Poczul uderzenie w tyl glowy. Zaklal, przed oczyma zatanczyly mu bolesne gwiazdy, po wlosach rozlala sie ciepla wilgoc, pociekla w dol po karku, przemoczyla kaftan. Podniosl reke - byla mokra nie od krwi, ale od swiecacej pomaranczowej farby. -Niech to szlag! - zaklal na poly z ulga, na poly w swiezym przyplywie paniki: zostal naznaczony, zeby zgarnal go pierwszy policyjny patrol. Zerwal z grzbietu kaftan, pedzac co sil w strone tlumow zapelniajacych okolo polnocy plac Domu Bozego. Ale farba przedostala sie juz do samej skory, wiec nie zdolalby sie teraz ukryc w zadnym tlumie. Noc to pora, kiedy ci z gory przyjezdzaja tu zabalowac, ponurzac sie w grzechach Starego Miasta, a wraz z nimi pojawiali sie funkcjonariusze Korporacji Bezpieczenstwa, zeby chronic bogatych przed biednymi. Chlopak przebijal sie lokciami przez tlumek zlodziei i zebrakow, muzykow, alfonsow i zonglerow, zmieszanych z ich odzianymi w jedwabie klientami, ktorzy te zgraje zywili i wyzyskiwali. On sam byl zlodziejem przez prawie cale zycie - w innych okolicznosciach witalby taki tlum z entuzjazmem. Ale dzis w nocy obracaly sie ku niemu zaskoczone glowy, podnosily sie gniewne glosy, potem rece - wymachujace, wskazujace na niego, lapiace za ubranie. Gdzies w tlumie reka w szarym uniformie zaraz uniesie ku niemu pistolet obezwladniajacy... Zdolal sie przedrzec w aleje Snow - rozjarzone zlocistym swiatlem gardlo polknelo go w slodki zapach kadzidla, miodu i w glosna, pulsujaca rytmicznie muzyke. Nigdy przedtem nie przebiegal ta ulica. Tysiace razy sterczal tu jak ostatni gamon, urzeczony obietnicami, ze wszystkie najdziksze marzenia spelnia sie, kiedy tylko wejdzie w ktores z tych drzwi... "W te drzwi"... "W moje drzwi"... "Nie, w moje!" Lecz nigdy zadne z tych drzwi nie wpuscily go do srodka, nie daly mu schronienia, nie przywitaly, czy chocby przyjely do wiadomosci jego istnienie. Dzis w nocy tez nie bedzie inaczej. Przepychal sie przez ustepliwy chaos zywych i holograficznych cial, czujac, jak tlum chlonie jaskrawa energie jego paniki. Pomaranczowy pot zalewal mu oczy, napastliwe swiatla ulicy draznily zmysly. Ktos krzyknal i tym razem zobaczyl wyraznie mundurowa szarosc. Znow zerwal sie do biegu, probujac utrzymac miedzy nia a soba dystans tlumu, lecz byl to bieg jak przez koszmar. A przeciez znal te ulice lepiej niz wlasna twarz. Uratowal go instynkt - wsunal sie w waska szczeline za ocienionym lukiem przejscia. Zbiegl po kilku schodkach, wbiegl po kilku innych, z loskotem pedzac metalowym przejsciem nadziemnym przez nagle strefy swiatla i ciemnosci w kolejna uliczke, miedzy rzedami niemych filarow, kierujac sie swiatlami odleglych gwiazd ulicznych latarni. Krzyki i kroki nadal wlokly sie za nim, ale teraz wyraznie zostawaly z tylu - tracili go z oczu. Pozwolil sobie zwolnic kroku, bo niemalze przeoczyl waskie przejscie miedzy dwoma opuszczonymi budynkami - dziura w zwietrzalym murze, ktora ledwie dal rade sie przecisnac, tuz pod zwisajacymi wnetrznosciami Quarro. Wspial sie po opadnietym dzwigarze. Przykucnal i skoczyl, starajac sie dosiegnac wyrwy. Ale niewiele mu juz zostalo sil. Palce dosiegly, zakleszczyly sie i w koncu zsunely z krawedzi polamanego kamienia. Spadl na lezaca cztery metry nizej kupe gruzu. Przy upadku trzasnela kostka, bo cialo, od tak dawna poniewierane, w koncu go zdradzilo. Skulil sie, przeklinajac z cicha rozzarzony do bialosci bol, i czekal, az po niego przyjda. Znowu przykucnal w strumieniu zoltego swiatla, a brutalne rece podciagnely go w gore i przycisnely do muru. Tym razem mieli bron i tym razem nie probowal sie stawiac. Jeknal, kiedy szturchneli bolaca noge; kazali mu stac na tej drugiej, z rekoma skutymi za plecami, dopoki nie przyjechala wiezienna karetka. Wiedzieli, kto go naznaczyl. Werbownicy pracowali dla Federacyjnej Komisji Transportu, a FKT potrafi zadbac o swoje; tak powiedzieli. Juz oni znaja takich jak on. Znaja takze jego kartoteke. Chyba nie myslal, ze cos takiego ujdzie mu na sucho. -Lepiej zacznij sie przyzwyczajac, maly. Dla ciebie to juz koniec wszystkiego. Nie mieli racji. To byl dopiero poczatek. 1 Zaczelo sie tam, gdzie sie skonczylo, w Quarro. Quarro to najwazniejsze miasto na Ardattee, tym ogrodku Galaktyki - perle w koronie Federacji. Mnie jakos zawsze bardziej kojarzyla sie z wysypiskiem smieci, ale tylko dlatego ze zylem na Starym Miescie.Nazywam sie Kot. Nie jest to moje prawdziwe imie, ale pasuje i calkiem mi sie podoba. Prawdziwego imienia nie znam. Na ulicy zawsze nazywali mnie Kotem z powodu moich oczu: zielonych oczu, ktore widza w ciemnosci i nie wygladaja na ludzkie. Moja twarz budzi w ludziach niepokoj. Jesli chcecie uslyszec historie mego zycia, to idzie mniej wiecej tak: kiedy mialem trzy albo cztery lata, stalem na srodku jakiejs uliczki na Starym Miescie. Plakalem, bo w brzuchu burczalo mi z glodu i z zimna posinialy palce, i chcialem, zeby ktos sie mna zajal. No i ktos wyszedl z bramy i kazal mi sie zamknac, a potem bil mnie, dopoki rzeczywiscie sie nie zamknalem. Nigdy wiecej juz nie plakalem. Ale odtad juz pozostalem glodny i zmarzniety. Robilem sobie seanse snow, kiedy mialem forse na narkotyki - sniac sny, ktore sprzedaje sie na ulicy. Zadnych tlumaczen. Zeby przetrwac, czlowiekowi potrzeba jego wlasnych snow, ale Stare Miasto zabilo we mnie wszystkie. Rzeczywistosc to nie jest niczyj sen. Nie mialem tez powodu przypuszczac, ze moj los kiedykolwiek potoczy sie inaczej. Przynajmniej z poczatku - wtedy, kiedy przeszlosc i przyszlosc schodza sie razem i uchwyca czlowieka w samym srodku, zeby mu sie wydawalo, ze widzi przed soba zupelnie nowa droge. Wywleczono mnie z aresztu posterunku Korporacji Bezpieczenstwa na Starym Miescie. Nie bardzo wiedzialem, dokad ide, mialem tylko swiadomosc, skad chce sie wydostac. Siedzialem tam juz od ladnych kilku dni, aresztowany za pobicie trzech werbownikow Robot Kontraktowych, kiedy probowali akurat zrobic to samo ze mna. Korby dolozyly wszelkich staran, zebym dostal za swoje, a potem ni z tego, ni z owego zaproponowali mi, zebym wzial udzial w projekcie badawczym nad psycho. Pozbawiony snu i lepszego zajecia nad obmyslanie, co jeszcze obrzydliwego moze mnie tam spotkac, zgodzilbym sie wtedy na wszystko. No i sie zgodzilem. A potem, pewnego goracego, smrodliwego popoludnia jeden z funkcjonariuszy Korporacji Bezpieczenstwa wyprowadzil mnie na zewnatrz i wepchnal na tyl moda z uskrzydlonym znakiem FKT po bokach. Nigdy przedtem nie siedzialem w modzie - a jedynymi, jakie widywalem, byly powietrzne taksowki, ktorymi ci z gory zjezdzali zwykle na Stare Miasto i po zabawie wracali. Jesli czlowiek nie mial identyfikacyjnej bransolety, mogl najwyzej popatrzec. Bez bransoletki czlowiek byl nie tylko nedzarzem - wlasciwie wcale nie istnial. Bez bransoletki mogl tylko gnic na Starym Miescie. Ja nie mialem. Korba usiadl z przodu, rzucil kilka slow. Mod uniosl sie w powietrze i opuscil plac przed posterunkiem. Z wrazenia az wstrzymalem oddech, kiedy tak przeslizgiwalismy sie ponad tlumami, przez ulice stare prawie jak czas. Na tych ulicach spedzilem cale zycie, a jednak, kiedy patrzylem z moda na mijane tlumy, kazda twarz byla mi zupelnie obca. Starali sie nie patrzec w gore, ja staralem sie nie myslec dlaczego. Mod dotarl wreszcie do placu Domu Bozego i zaczal piac sie coraz wyzej. Plac Domu Bozego to bylo jedyne miejsce, w ktorym mozna bylo jeszcze przemieszczac sie miedzy swiatami, starym i nowym. Lecielismy do Quarro. Zgarbilem sie na swoim siedzeniu, bo kiedy tak zataczalismy spirale w strone slonca, zrobilo mi sie troche niedobrze. Probowalem pamietac, ze zawsze marzylem o tym, zeby zobaczyc Quarro... Quarro to obecnie najwieksze miasto na Ardattee, ale nie zawsze tak bylo. Z poczatku, kiedy odkryto te planete, podzielilo ja miedzy siebie kilka miedzygwiezdnych konsorcjow. Potem, gdy otwarto dla kolonizatorow sektor mglawicy Kraba, Ardattee stala sie odskocznia dla nowo powstajacych kolonii. Kazda holdingowa korporacja na planecie upasla sie na handlu. W koncu dotarla tu takze Federacyjna Komisja Transportu, zeby zagarnac swoja czesc. Przeniosla tutaj swoje centrum informacyjne, zazadala dla siebie siedziby w Quarro, ktore odtad stalo sie Okregiem Handlu Federacyjnego, strefa neutralna. Tutaj nie mial oficjalnych wplywow zarzad zadnego z konsorcjow, ale trzymali tysiace swoich szpiegow i straszakow, probujacych sklocic kazdego z kazdym. Nie wszystkich brudnych transakcji na Starym Miescie dokonywali kryminalisci. Quarro po stokroc przeroslo inne portowe miasta na planecie. Ziemia przestala byc najwazniejszym skrzyzowaniem drog dla Federacji Ludzkiej, bo Ardattee stala sie jej centrum handlowym, gospodarczym i kulturalnym. A gdzies po drodze ktos doszedl do wniosku, ze stare, wymeczone kolonialne miasto Quarro ma znaczenie historyczne i nie nalezy go burzyc. Ale Quarro wybudowano na samym czubku polwyspu miedzy gleboka zatoka a morzem. Choc nie mialo do dyspozycji wiecej ladu, nowe miasto rozrastalo sie niepowstrzymanie, pozerajac coraz to nowe tereny, potrzebujac ich wciaz wiecej i wiecej - az w koncu zaczelo wyzerac przestrzen nad zabytkowymi dzielnicami, grzebiac je zywcem w grobowcu postepu. Szemrzace, cieknace wnetrznosci cudzych palacow odciely Stare Miasto od widoku nieba i wkrotce nie mieszkal tu juz nikt, kto mogl sobie pozwolic na cos innego. Wszystko to wiedzialem, bo naogladalem sie roznosci na trzy-de, mimo ze niezbyt wiele z nich zrozumialem. Wznosilismy sie teraz wsrod kolorow - miekkich, bezksztaltnych, w wiekszosci zieleni. Tylu roslin nigdy dotad nie udalo mi sie zobaczyc, a nawet wyobrazic. Ktos kiedys mi powiedzial, ze to nazywa sie Wiszace Ogrody. Wiszace Ogrody - tam w gorze... A po chwili znalezlismy sie juz ponad ogrodami, mijajac kazda po kolei polke, sunelismy prosto w boze swiatlo dnia. Ze wszystkich stron wznosily sie lsniace wlocznie wiezowcow; w kazdym odbijalo sie niebo i wkrotce mialem wrazenie, ze przeplywamy przez nie na wylot... Zakrecilo mi sie w glowie, a na ciele poczulem gesia skorke - zamknalem oczy. Po chwili znow patrzylem, na bezkresna wysokosc nieba i na Quarro, ktore lsnilo pode mna jak... jak... Wiedzialem, ze na pewno sa slowa pasujace do tego, co widze, nie wiedzialem tylko, jak ich szukac. Korba siedzial w milczeniu, plecami oparty o dzielaca nas bariere. Miasto pode mna wyciagalo sie miedzy wodami zatoki i morza jak smukla dlon, a jej palce jarzyly sie w slonecznej mgle blaskiem klejnotow. Matko Ziemio - to ja tutaj mieszkam?! Czulem, jak kajdanki wrzynaja mi sie w nadgarstki. Teraz zaczelismy schodzic w dol. Wyladowalismy na polce, na ktorej stalo juz kilka powietrznych taksowek, w polowie wysokosci srebrzonej sciany jakiegos budynku. Czekalo tam na nas wejscie, ktore wcale nie wygladalo na czesto uzywane. To bylo cos w rodzaju szpitala - zorientowalem sie, kiedy tylko przekroczylismy prog. Szpital zawsze bedzie szpitalem; niewazne, ile forsy wydadza, zeby przerobic go tak, by wygladal na cos zupelnie innego. Stanalem jak wryty. -Co to jest? Czego oni ode mnie chca? -To Instytut Naukowy Sakaffe - odpowiedzial korba. - Nie wiem, czego od ciebie chca, i guzik mnie to obchodzi. No chodz, sam sie o to prosiles. Stal miedzy mna a drzwiami, nie bylo sposobu, zeby stad zwiac, wiec poszedlem dalej. Korba zapytal o cos przechodzaca techniczna. Kobieta niosla worek, w ktorym plywalo cos na ksztalt ludzkiej watroby zawieszonej w fioletowawym sosie. Nie poczulem sie od tego lepiej. Kiwnela glowa przez ramie, a my pomaszerowalismy cichym korytarzem do jakiejs poczekalni. Zajrzalem do srodka. Sciana po drugiej stronie byla z przyciemnianego szkla, a przez nia wlewal sie do srodka oslepiajacy potop swiatla, od ktorego musialem przymruzyc oczy. -To tam - wskazal korba, a wtedy zobaczylem innych, usadowionych na miekko wyscielanej lawie wzdluz szklanej sciany. Siegnal reka i zdemagnetyzowal kajdanki na moich nadgarstkach; opadly mu prosto w dlonie. Popchnal mnie w kierunku okna. -Siadaj, trzymaj gebe na klodke i nie probuj zadnych sztuczek. Potem wycofal sie na korytarz. Wiedzialem, ze bedzie tam czekal, na wypadek gdybym jednak sprobowal. Pod oknem siedzialo juz kilku innych. Mierzyli mnie wzrokiem, kiedy szedlem utykajac po puszystym, zalanym sloncem dywanie. Wiedzialem, ze niezle ze mnie widowisko - caly wymazany krwia, blotem i farba, okryty papierowym plaszczem, ktory korby daly mi do zakrycia wiekszosci sincow, a pod nim spodnie tak stare, ze z miejsca nadalyby sie do muzeum. Zastanawialem sie, po co sie tu wszyscy znalezlismy i w co tak naprawde sie wpakowalem. Nie mialem ani kawalka kamfy, zeby zuciem uspokoic troche nerwy. Zatrzymalem sie tuz przed sama lawka, szukajac miejsca, gdzie moglbym usiasc. Cala grupka rozsiadla sie na niej tak, jakby chcieli wytyczyc wlasne terytoria, az nie pozostal ani skrawek wolnego miejsca. Siedzialy tam dwie kobiety i czterech mezczyzn. Wszyscy mezczyzni wygladali biednie, a dwoch sprawialo wrazenie niezlych twardzieli. Jeden z tych twardzieli mial rozciagniety dol ucha, ale nie bylo w nim znaczka konsorcjum - jakis wylany z roboty kosmonauta. Jedna z kobiet wydala mi sie zamozna, druga po prostu przestraszona. Nikt nawet nie drgnal. Po prostu sie gapili - na mnie, przeze mnie albo po prostu na wlasne stopy. W koncu eks-kosmonauta rzucil: -Tam. Popatrzylem w tym samym co on kierunku. W scianie po mojej prawej stronie znajdowaly sie zamkniete drzwi z matowego niebieskawego szkla. -Tak bez kolejki? -Bardzos cwany, moj maly. - Uwazal sie za cwanszego. - Wystarczy, ze na niego popatrza i nie beda juz tacy wybredni. - Zasmial sie, a za nim wszyscy inni, wymuszonym, nerwowym smieszkiem. Ja sie nie smialem. -Chcesz to odszczekac? - Ruszylem w jego strone. -Sluchaj no, przestan sie stawiac - odezwala sie jedna z kobiet, ta bogatsza. Byla ubrana tak samo jak wszyscy ci, co przyjezdzaja do Starego Miasta, zeby sie troche posmiac. Na okraglej twarzy blyszczal wzor z drobnych czerwono-zlotych klejnocikow, pod kolor jej wlosow. -Odpieprz sie. Nie twoja sprawa. - Obrzucilem ja wscieklym spojrzeniem. Ale jej oczy mowily wyraznie, ze bardzo sie myle. A potem zrozumialem, ze tak samo mysla pozostali - wszyscy patrzyli teraz wprost na mnie. Nikt nawet nie drgnal. -Nie krepuj sie, maly. - Kosmonauta wyszczerzyl zeby w zlosliwym usmiechu. - Ten korba na korytarzu wprost marzy, zebys wywinal cos brzydkiego. Opuscilem rece i poszedlem na poczatek kolejki. Ta przestraszona przesunela sie troche, albo zeby zrobic mi miejsce, albo dlatego ze nie chciala mnie dotknac. Wyciagnalem do slonca bolaca noge i otulilem sie szczelniej papierowym plaszczem. Potem przekrecilem sie tak, zeby popatrzec w okno, zeby moc sledzic wzrokiem wolno sunace chmury i udawac, ze jestem tu zupelnie sam. Patrzylem w dol, coraz nizej i nizej, i pomyslalem o spadaniu. Drzwi do tego drugiego pokoju otworzyly sie i ktos stamtad wyszedl. Mial ponura, naznaczona rozczarowaniem twarz - wygladal jak hazardzista, co przegral partie "Ostatniej Szansy". Wszyscy zaraz spojrzeli na mnie, nawet ten mezczyzna, ktory stal teraz w progu. -No dobrze, kto nastepny? Ja. Ja bylem nastepny. Patrzylem w rozdarcie na kolanie spodni i nie moglem ruszyc sie z miejsca. Wtedy wstala ta kobieta obok mnie. -Ja pojde - oswiadczyla. Przygladala mi sie przez chwile, jakby wiedziala, co czuje, a potem podniosla oczy na tego w drzwiach. - Ja jestem nastepna. Trzymala cos, co opuscila teraz na moje dlonie. Byl to kawalek miekkiego materialu, jakis szal. Mialem ochote spytac: "A po co mi?", ale juz jej nie bylo. Obejrzalem sie na reszte, potem dotarlo do mnie, jak tamta bogata suka rzuca cos wrednego. Popatrzylem na nia ze zloscia, a ona powiedziala: -Co sie tak gapisz? Zaczalem wiec znowu patrzec w okno, lecz przed oczyma dalej mialem twarz tamtej przestraszonej kobiety. Probowalem przestac o niej myslec i jakos nie moglem. Byla starsza ode mnie, mogla miec ze dwadziescia kilka standardowych lat. Wlosy opadaly jej prawie do samych bioder, czarne jak polnoc na uliczkach Starego Miasta. Ubrala sie na ciemno i dosc szczegolnie - warstwy koszul i szali spowijaly ja w zalobne faldy. Byla wysoka i zbyt szczupla, wyraznie zmeczona. Oczy miala szare jak chmura, lekko ukosne... i takie puste. Weszla przede mna, zeby mi pomoc, ale ten gest nie mial w sobie nic osobistego. To bylo cos w rodzaju odruchu - cos jak odsuwanie sie od plomienia, cos co robi sie, zeby oszczedzic sobie bolu. Kiedy to sobie uswiadomilem, poczulem sie dziwnie - jakbym byl niewidzialny. Nie wiedzialem, co o tym myslec. No i szybko przestalem sie zastanawiac. Jej szal, zielony i miekki jak kepka mchu, korzennym zapachem przypominal kadzidlo. Naplulem na niego i zaczalem wycierac sobie twarz. Dlugo siedziala w tym drugim pokoju. Zastanawialem sie, czy ona umie czytac w myslach, czy dlatego nas wszystkich tu zebrali. I czy dlatego wiedziala. Zastanawialem sie tez, czy ma taka pustke w oczach, bo wie, co mysla inni. Juz sama mysl, ze mialbym zyc tak jak ona - dziwadlo, ktorego wszyscy nienawidza - sprawila, ze scierpla mi skora. Potem zaczalem sie zastanawiac, skad korbom przyszlo do glowy, ze ja tez moglbym cos takiego robic. Bo przeciez nie umialem, nie bylem zadnym swirem. Ktos tam przyszedl i robil mi jakies testy w areszcie, a potem korby powiedzialy, ze jestem psychotron. Ze moge czytac w myslach. Odpowiedzialem, ze maja nasrane we lbach. Popatrzyli po sobie z niesmakiem i powiedzieli: "Masz szczescie, ty maly swirze". Potem posadzili mnie przy wykrywaczu klamstw i zadawali mnostwo pytan, na ktore nie umialem odpowiedziec. A zaraz potem zapytali, czy mam ochote sie stamtad wydostac. Musieli byc stuknieci - w zyciu nie udalo mi sie odczytac niczyich mysli. A to znaczylo, ze nie mam tutaj zadnych szans, jesli rzeczywiscie chodzilo im o czytanie w myslach... Juz prawie zaczynalem sie z tego cieszyc, myslac o tamtej kobiecie z martwym wzrokiem, ktora kazdy dzien swego zycia spedza ze swiadomoscia, jak bardzo wszyscy jej nienawidza, bo przeciez ona wie... Ale zaraz przypomnialem sobie, ze bede mial cholerny powod do radosci, kiedy mnie nie wybiora i wyladuje tam, gdzie mialem wyladowac. -Nastepny. Drzwi znow byly otwarte, ale odczytywaczka mysli juz z nich nie wyszla, a ta ruda pokiwala glowa, jakby sie tego spodziewala. Wstalem, wpychajac szal do kieszeni. Bylem jak nagle sparalizowany, ale jakos zdolalem dowlec sie do drzwi. Czlowiek, ktory przedtem w nich stal, teraz siedzial juz za biurkoterminalem. Przez szklana sciane wlewaly sie do srodka potoki swiatla. Biurko, krzesla i stoly w tym pokoju zrobione byly z prawdziwego drewna. Mialem ochote czegos dotknac, ale nie smialem. Znow zaczalem zalowac, ze nie mam przy sobie paczki kamfy. Z tylu za nim na scianie zobaczylem najprawdziwsza plaskorzezbe, nie zadne tanie holo. Napatrzylem sie dosc kradzionych rzeczy, zeby wiedziec, co ile jest warte. Patrzylem na wypukle sloje drewna na krzywiznie biurka i musialem wziac gleboki oddech, zanim odwazylem sie spojrzec na niego. Mial kolo trzydziestu pieciu lat, moze wiecej. Twarz troche wymizerowana, jakby przeszedl dluga chorobe, lecz cos w jego twarzy mowilo mi, ze jest twardy. Ciemne wlosy, krotko przyciete, zaczynaly juz siwiec, ale wcale nie probowal tego ukryc. Zolta letnia koszula bez kolnierzyka, ktora mial na sobie, byla z pewnoscia w najlepszym gatunku, importowana spoza planety - musiala go niezle szarpnac po kieszeni. Ale nie mial na sobie zadnych modnych faldzistych szat ani nawet bizuterii, z wyjatkiem dwoch prostych obraczek na srodkowym i serdecznym palcu lewej reki. Wdowiec? Nie usmiechal sie. Probowalem mu zaserwowac swoj najbardziej przymilny usmiech. Nie podzialalo. Mial piwne oczy - mieszanka brazu i zieleni. Patrzyly mi prosto w twarz, a potem przesliznely sie po moim stroju i wrocily na twarz. Doszedlem do wniosku, ze to musi byc ten, o ktorym korby na Starym Miescie mowily "doktor Siebeling" - ten, do ktorego mnie wysylali. Bolala mnie noga. Mialem ochote usiasc, ale sposob, w jaki obejrzal sobie moje ubranie, skutecznie mnie powstrzymal. -Jestes dosc mlody, co? - Ale nie to mu najbardziej we mnie nie pasowalo. W rekach trzymal szklana kule z zamglonym obrazkiem w srodku. Poglaskal ja z roztargnieniem, jakby pomagala mu zachowac spokoj. Potrzasnalem glowa, zacisnalem piesci. Wszyscy zawsze uwazali mnie za mlodszego niz jestem - i miekszego, glupszego, takiego co to latwo nim pomiatac. Jakbym sie urodzil ofiara, jakby potrafili to wywachac. Wiele blizn zarobilem, kiedy im udowadnialem, jak bardzo sie myla. -Wiezien dziewiec zero zero piec siedem - odezwal sie. Skinalem glowa, choc to nic nie znaczylo. Pewnie mial przed soba jakis raport z Korporacji Bezpieczenstwa, bo gapil sie w niego przez dluzsza chwile, zanim znow podniosl wzrok. - Tu pisza, ze byles juz notowany za drobne kradzieze, a teraz oskarzono cie o napasc i ciezkie pobicie trzech werbownikow Robot Kontraktowych. Ze jednego z nich zaatakowales nozem... -Tak powiedzial? Co za pluskwa. Nie potrzebowalem wcale noza. To byla butelka. Patrzyl na mnie kamiennym wzrokiem. -Zaatakowales jednego nozem, drugiego uderzyles, a na trzeciego skopnales halde palet. Zbiegles i zostales aresztowany przez Korporacje Bezpieczenstwa dopiero, kiedy upadajac zlamales noge w kostce. Nie odezwalem sie. -Dlaczego to zrobiles? -Bo nie chcialem, zeby wyslali mnie do jakiegos galaktycznego rynsztoka, gdzie nikt normalny nie zgodzilby sie pojechac i gdzie bede gnil przez pol swojego pieprzonego zycia. A co pan mysli? Te smierdzace sepy... Sprawial wrazenie znudzonego. -Kiedy cie zlapali, miales we krwi resztki narkotyku. To bylo dwa dni temu, a ty jeszcze nie chodzisz po scianach - nie jestes uzalezniony? Wzruszylem ramionami. -Nie stac mnie na to. -Zadnego na to nie stac, ale wiekszosc nie ma tyle szczescia co ty. Wlasciwie to nigdy jeszcze nie slyszalem o kims, kto moze swobodnie brac i odstawiac. "Ja tez nie" - wpadlo mi do glowy, ale powiedzialem tylko: -To teraz juz pan slyszal. Znowu rzucil okiem na raport. -Pisza tu takze, ze nie potrafisz czytac w myslach. Testy wykazaly szerokie spektrum uzdolnien telepatycznych, ale calkowicie nie funkcjonujace. O tym tez nigdy wczesniej nie slyszalem. Musiales stanowic prawdziwe wyzwanie dla technikow -wykazujesz dziesieciostopniowa odpornosc na sondy. Ja mam osmy stopien, a to bardzo duzo. Masz taka autokontrole i nigdy z tego nie korzystales? Przypomnialem sobie tamten test: welon laskoczacego dranstwa, ktory polozyli mi na twarzy tam, na posterunku Korporacji Bezpieczenstwa... jak sie poczulem, kiedy moj umysl zaczynal sie pruc... -No? Zadalem ci pytanie, maly uliczniku. Odpowiadaj! - Jego glos zdzielil mnie jak policzek. -Mam imie, dupku. Jestem Kot. - Zaczynalem wierzyc w nienawisc od pierwszego wejrzenia. Jego dlonie stezaly na krawedzi biurka. -Nie badz za cwany. Mam juz serdecznie dosc ciebie i calej tej reszty. Czemu, do cholery, musza mi podsylac samych kryminalistow i narkomanow? -No dobra, dobra. Nie chcialem nikogo obrazic. - Unioslem rece. Mialem nadzieje, ze widac, jak jestem pelen zalu, zalu nad samym soba. Ostatnia rzecz, jakiej bym chcial, to dac mu powod do odeslania mnie z powrotem za drzwi, z powrotem do korby czekajacego z kajdankami w holu. Postaralem sie tym razem odpowiedziec grzecznie: - Nie. Nie wiedzialem, ze umiem czytac w myslach, dopoki mi korby nie powiedzialy. Nigdy nie czulem, nigdy nawet nie... - Gdzies w glebi mojego umyslu smignela czarna blyskawica, ktos krzyczal... Siebeling wpatrywal sie we mnie z dosc szczegolnym wyrazem twarzy. Zniknela gdzies cala jego zlosc. -O co chodzi? Potrzasnalem glowa, potarlem oczy, czujac w srodku chlod i zmieszanie. -Nic... Nie. Nie chce czytac w myslach, kto by tam chcial. - Slowa wylaly sie, zanim zdolalem je powstrzymac. - Wszyscy psychotronicy, jakich w zyciu widzialem, byli stuknieci. Nie na darmo mowia o nich swiry. - Wykrzywilem sie z odraza. -Co wiesz na temat psychotroniki? - Jego twarz znow przybrala tamten wyraz pustki. Odsunal od siebie szklana kule. -Nic. Co mnie moze obchodzic jakas banda swirow? Nie dal sie sprowokowac. -Przeciez zglosiles sie na ochotnika do badan psychotronicznych. Ze wstydu zapiekly mnie uszy. -To wszystko. Dziekuje. - Wstal. Drzwi sie otwarly. Wiedzialem, ze to koniec rozmowy. I ze wszystko popsulem. Wyszedlem tak samo jak wszedlem, z calego serca zalujac, ze nie moge stac sie niewidzialny. Ale nie moglem, wiec przedefilowalem przed reszta swirow, jakbym przegral partie "Ostatniej Szansy". -Czekaj no. Zatrzymalem sie i uslyszalem, jak Siebeling pyta, czy ktos z tamtych jest telepata. Jeden po drugim odpowiadali: "Nie". Spojrzalem na niego raz jeszcze, mimo ze balem sie tego, co moze wyczytac z mojej twarzy. Skrzywil sie, a potem gestem wezwal mnie z powrotem. Nagle naszla mnie ochota, zeby pokazac mu plecy. Zamiast tego omal na niego nie wpadlem, pedzac do drzwi, zanim zdazy sie rozmyslic. -Nie sadz, ze to cos zmienia - takie byly pierwsze jego slowa. - Jestes tu tylko ze wzgledu na wysoki poziom odpornosci, wylacznie dlatego. Wyrzuce cie natychmiast, kiedy zobacze, ze z czyms sobie nie radzisz. Ci z Robot Kontraktowych zazyczyli sobie, ze mam cie im zwrocic, jesli to ci cos mowi. Rozesmialem sie, choc wcale nie bylo mi do smiechu. A on stal, zupelnie jakby na cos czekal. -Czy ty nawet nie chcesz wiedziec, co tu bedziesz robic? Potrzasnalem przeczaco glowa - po czesci dlatego ze chcial, bym przytaknal, po czesci - ze bylo mi zupelnie wszystko jedno. -A po co? I tak nikt nie bedzie za mna tesknil. - Wszedzie bylo parszywie, a tutaj przynajmniej mialem cos przed soba. Ale on mimo wszystko zaczal wyjasniac: -Eksperymenty, ktore bedziemy wykonywac, wiaza sie z psychotronika, "umyslem ponad materia". Ogolnie mowiac, bedzie to grupa ludzi z nie do konca rozwinietymi umiejetnosciami umyslu, ktorzy beda pracowac razem w celu sprawniejszego poslugiwania sie swymi talentami. Nauczymy cie, w jaki sposob czytac w myslach, zeby od tego nie oszalec. Tyle ci na razie wystarczy. - Dotknal czegos przy swoim terminalu i w scianie znow otworzyly sie drzwi. Ale tym razem byly to inne drzwi. - Od jak dawna znasz kobiete, ktora weszla tu przed toba? -A co? -Pytam z ciekawosci. To ona zasugerowala, zebym dal ci szanse. Zastanawiam sie dlaczego. -Dzisiaj widzialem ja pierwszy raz w zyciu. - Nie przyszlo mi do glowy nic, co moglbym jeszcze powiedziec, wiec tylko stalem i czekalem, az w koncu wskazal mi tamte drugie drzwi. -Idz. Tam powiedza ci, co masz robic. 2 Przeszedlem do innego korytarza. Ten juz nie staral sie nie wygladac na szpitalny. Zelzal mi ucisk w piersiach i moglem zrobic pare glebokich wdechow. Na koncu tego korytarza dwojka ludzi w pastelowych kitlach siedziala po dwoch stronach stolika do badan, grali w kosci. Zatrzymalem sie. Tamtych dwoje popatrzylo po sobie, a potem pozbierali kostki do kubeczka.-Siebeling cie przyslal? - zapytal starszy mezczyzna z bokobrodami, jakby sadzil, ze moglem po prostu zle skrecic po drodze. Kiwnalem glowa. -Cos ty za jeden? Zerknalem po sobie, a potem znow na nich. Podparlem sie pod boki. -Jestem zmeczony, glodny i mam dosc tego calego gowna. Jego twarz zmienila sie gwaltownie - najpierw wyczytalem z niej zdziwienie, potem irytacje. Jaki masz talent - jestes kineta, telepem czy czym? Czym? - powtorzylem jak echo. No coz, facet raczej nie czyta w myslach, Goba. - Kobieta przeciagnela reka po wlosach. Zle - odparlem. Znow wymienili spojrzenia. Mezczyzna pochylil sie i odczytal wyniki z ekranu na stoliku. Wpatrywal sie w nie przez chwile, a krzaczaste brwi coraz bardziej mu sie marszczyly. -Popatrz no tylko. Kobieta zajrzala mu przez ramie. Calkowita blokada? I my to mamy rozplatac w jakims przyzwoitym czasie? Rany boskie, gdzie mamy w ogole zaczac? Za jakie sznurki pociagnac? Jak sie przedrzec przez ten mur? - Dotknela palcem czegos na ekranie. To jak wezel gordyjski - odpowiedzial jej Goba. - Wedlug mnie trzeba zastosowac podejscie bezposrednie. - Wykonal w powietrzu gest ciecia. Kobieta wybuchnela smiechem. -No coz, on nalezy do ciebie, moj szczesliwcze. Jesli uda ci sie dogrzebac w tym prawdziwego telepaty, mozesz isc na emeryture. - Podniosla na mnie wzrok. - Jesli uda ci sie znalezc prawdziwego czlowieka w tej kupie lachmanow, to i tak poradzisz sobie lepiej niz ja na twoim miejscu. Sciagnal usta, staral sie sprawic wrazenie bardzo zainteresowanego. Znow poczulem sie nieswojo. Na swoim instynkcie zawsze moge polegac. Pierwsze, co zrobil po jej odejsciu, to wezwal posilki. Kiedy przybyly, wszyscy razem rozebrali mnie i wrzucili moje ubranie do zsypu. Odszorowali mnie, zdezynfekowali i zbadali tak dokladnie, ze nie pozostawili sobie zadnej pozywki dla wyobrazni - powtarzajac przy tym przez caly czas, ze zaraz zakleja mi gebe, jesli nie przestane wrzeszczec o pomoc. Kiedy juz bylo po wszystkim, dali mi sie najesc w szpitalnej stolowce. Nazarlem sie tak, ze rozbolal mnie zoladek, a potem zasnalem na krzesle. Od tej pory nad moim zyciem zapanowali techniczny o imieniu Goba i wciaz zmieniajaca sie garstka innych. Mowili mi, kiedy mam jesc, myc sie albo spac; dawali mi jedzenie, ktore jadlem, ubrania, ktore nosilem, a nawet lozko, w ktorym spalem. Zycie skurczylo mi sie do rozmiarow trumny - miekkiego, dusznego wiezienia, w ktorym nieprzerwanie ktos kolatal do drzwi mego umyslu, probujac uzyskac stamtad jakis odzew - probujac zmusic mnie, bym sam wyszedl lub wpuscil ich do srodka. Nigdy przedtem nic takiego mi sie nie przydarzylo, nigdy przedtem nikt nie mial nade mna takiej wladzy. Nikt nigdy nie mowil mi, kiedy mam oddychac - nikogo zreszta nie obchodzilo, czy w ogole jeszcze oddycham. Technicznych takze to nie obchodzilo. Ja bylem psychotronikiem, a oni nie - oni nawet nie lubili psychotronikow. Nikt normalny nie lubi swirow. Nie lubili tej pracy i wszystkich, ktorzy ich do niej zmuszali. Ale taka mieli prace i nie zamierzali jej stracic z mojego akurat powodu. Goba powiedzial, ze zrobia ze mnie telepate, nawet gdyby musieli mi w tym celu rozlupac czaszke, a ja po jakims czasie zaczalem mu wierzyc. Bo wlasnie telepata mialem sie stac - mialem czytac w myslach. Goba powiedzial mi o tym juz pierwszego dnia. Wyjasnil mi to bardzo powoli, jakby gadal do jakiegos przepalonego, podczas gdy ja opychalem sie zarciem na stolowce. Byly tez inne psychotroniczne "talenty": teleportacja znaczyla, ze mozesz momentalnie przeniesc wlasne cialo z jednego miejsca w drugie, kiedy tylko o tym pomyslisz; telekineza znaczyla, ze w taki sam sposob mozesz poruszac przedmioty; prekognicja - wolny strzelec - pozwalala czlowiekowi zobaczyc czasem fragmenty swojej lub cudzej przyszlosci, a czasem kilku roznych, i pozostawiala go z problemem posortowania wskazowek i odsiania tych wlasciwych. Niektorzy psychotronicy mieli wiecej niz jedna umiejetnosc. Ja mialem tylko jeden talent - telepatie. O jeden za duzo. Cale dnie spedzali na hipnotyzowaniu mnie, usypianiu mojej umyslowej strazy, a w tym czasie zapuszczali w moje mysli sondy maszynami, o ktorych nawet nie mialem ochoty wiedziec. Znajdowali w moim umysle obszary oporu i otaczali je murem, topili moje leki, odnajdowali moj telepatyczny zmysl i wywlekali go na zewnatrz. Po kazdej takiej sesji budzilem sie z poczuciem, ze wszystko jest w porzadku, bo tak wlasnie mnie zaprogramowali... Ale zawsze bylem przy tym zlany potem, mialem wyschniete na wior gardlo, przekrwione oczy i potwornie bolala mnie glowa. Pozniej przezylem setki najrozniejszych cwiczen, ktore mialy rozluznic to napiecie, nadal trzymajace moj umysl szczelnie zamkniety, mialy zmusic mnie, zebym sledzil i kontrolowal nitki swoich mysli, zebym czul, jak ta sila porusza sie i siega na zewnatrz. Musialem im mowic, na jaki obrazek patrza, kiedy sam go nie widzialem, albo co jedli rano na sniadanie, albo czy klamia, czy mowia prawde. Zawsze mowili mi, czy wykonuje cwiczenie dobrze czy zle, ale wcale tego nie potrzebowalem. Wiedzialem, kiedy w mojej glowie dzialo sie cos, czego nigdy przedtem w niej nie bylo - czulem, jak jakas obca energia tworzy mi za powiekami bialy szum, jak porusza sie bezksztaltna sila pogrzebana w zrujnowanych pokojach mojego umyslu. Ale nie potrafilem nad nia panowac. Nie potrafilem przetworzyc jej, nadac jej ksztaltu wiadomosci, ktora przeslalbym pozniej w cudze mysli. Nie potrafilem jej nawet skoncentrowac na tym, co wysylali do mnie inni - bez wzgledu na to, ile dawali mi przy tym wskazowek. Bo kiedy po raz pierwszy poczulem, jak psychotroniczna sila budzi sie we mnie i przeciaga, wydalo mi sie to obrzydliwe. Niewazne, ile razy usypiali mnie i kazali przysiegac, ze wcale nie - uczucie zawsze pozostawalo takie samo. To tak jakby publicznie kazali mi zrobic cos wstydliwego, kiedy wszyscy patrza. Za kazdym razem, gdy musnalem ich mysli, taplalem sie w ich obrzydzeniu: "Psychotronicy to szumowiny, to zagrozenie dla kazdego porzadnego czlowieka, maja moc ingerowania w ludzkie zycie. Psychotronicy to swiry i wszyscy teraz wiedza, ze jestem jednym z nich... " Kiedy cos mi sie udawalo, wcale nie byli zadowoleni. Stawali sie sarkastyczni, twierdzac, ze tyle to moglbym osiagnac w czystej zgadywance i ze sie nie staram. Mowilem im, ze sie naprawde staram, ze nie mam innego wyboru. -No to co sie dzieje, do cholery, ze nie moge byc pieprzonym telepata? Moze sie pomyliliscie - powiedzialem kiedys do Goby. I chcialem, zeby sie mylili, chcialem, zeby mi powiedzial, ze to wszystko pomylka, ze bylem tak samo normalny jak on -nawet jesli jednoczesnie balem sie, ze to przyzna i wysle mnie z powrotem do Robot Kontraktowych. Ale Goba zlapal mnie tylko za podbrodek i obrocil mi twarz tak, ze patrzylem na swoje odbicie w metalowej szafce na instrumenty. I powiedzial: -Tylko popatrz na te gebe, psychotroniku, a potem zapytaj mnie jeszcze raz, czy moge sie mylic co do twojego umyslu. Niczego nie rozumiejac, potrzasnalem glowa. Na jego twarzy malowalo sie obrzydzenie, ktore goscilo tam dosc czesto. Jestes psychotronikiem, nie probuj sie oszukiwac. Masz tam mnostwo blizn - wskazal moja glowe - mowiac w przenosni. Tu wlasnie tkwi caly problem. Cos kiedys sprawilo ci potworny telepatyczny szok - tak silny, ze przepalil ci wszystkie obwody. Twoj umysl byl w stanie sam wszystko ponaprawiac, ale to, co sie wydarzylo, bylo tak bolesne, ze wolal tego nie robic. Wiec probujemy to zrobic za niego. Ale ty sie ciagle opierasz... -Skrzywil sie, jakbym ja za wszystko ponosil wine. Co to byl za szok? - Zastanawialem sie, jak to mozliwe, zeby zdarzylo mi sie cos tak strasznego i nie pozostawilo po sobie zadnego wspomnienia. Wzruszyl ramionami. Niewazne. To nie nasza sprawa, my tylko naprawiamy obwody. Nie jestem maszyna, nie mozecie mnie przeprogramowac. To nie takie proste. "Draniu" - dodalem w myslach, zalujac, ze nie moze tego uslyszec. Wracaj do swoich cwiczen. - Juz zaczal sie odwracac. Nie zrobilem ani kroku, stanalem z zalozonymi rekoma. Boli mnie glowa. Chyba nie chce mi sie dalej pracowac. Obejrzal sie na mnie. -My mamy za zadanie obejsc twoje problemy, a nie je rozwiazac. Jesli chcesz wiedziec, dlaczego jest, jak jest, idz do psychotronicznego psychologa. Teraz wracaj do pracy. Tak wiec brnalem przez kolejne dni jak robot, odpowiadalem, kiedy kazal mi Goba, i mowilem do siebie, kiedy chcialem z kims naprawde pogadac. Nawet nie wiedzialem, jak sie nazywa wiekszosc z tych ludzi. Dla nich bylem tylko kolejnym zwierzakiem doswiadczalnym i co wieczor zamykali mnie w pokoju na klucz. A ja noc po nocy mialem sny tak obrzydliwe, ze w koncu zaczalem sypiac przy zapalonym swietle. Koszmary, ktorych rano nigdy nie moglem sobie przypomniec, a pozostawialy mi w glowie tylko echa czyichs przerazliwych krzykow. Nigdy nie mowilem o nich Gobie ani calej reszcie. Wszyscy mogli sobie isc do diabla, sam z radoscia udzielilbym im referencji, ale predzej bym skonal, nizbym sie zwrocil do nich po pomoc. A potem, ktoregos dnia, odbylem wizyte u psychotronicznego psychologa, nawet nie musialem prosic. Nikt nie pofatygowal sie, zeby mnie o tym poinformowac. Wiedzialem tylko, ze mam sie spotkac z Siebelingiem. Byl jeszcze bardziej zaskoczony ode mnie, gdy techniczna wprowadzila mnie do jego biura. Uniosl brwi ze zdumienia, kiedy oznajmila: "Jest Kot", i tak naprawde spojrzal najpierw gdzies za moje plecy, zanim zwrocil wzrok na mnie. Poczulem, jak wbija mi sie w mysli twarde ostrze jego zaskoczenia, kiedy w koncu mnie rozpoznal. Stanalem jak wryty i szybko strzasnalem z mysli to jego zdumienie, zwalczajac przy tym wlasny niesmak. Nie przywyklem jeszcze do wylapywania obcych wtretow, a z nie znanej mi przyczyny umial sie skupiac o wiele wyrazniej niz techniczni. Pozostal mi po nim zagubiony obrazek zmieszania, zaraz raptownie odciety, a ja, na powrot sam ze swymi myslami, bylem zupelnie wytracony z rownowagi. -Siadaj - polecil. Opadlem w najblizszy fotel; metalowa rama chrupnela jak stare kosci. Siebeling sie skrzywil. Kolysalem sie lekko i patrzylem gdzies obok niego. To nie byl ten sam pokoj, w ktorym przyjmowal mnie wczesniej, ten byl znacznie wyzej i zamiast szklanej sciany mial ukosny swietlik. Probowalem sobie wyobrazic, jaki wlasciwie ksztalt moze miec ten budynek. Poza swietlikiem w tym pokoju wszystko przypominalo tamten poprzedni, a Siebeling siedzial za biurkiem tak, jakby i on nie byl tutaj u siebie. Zastanowilem sie, czy jego ludzie tez traktowali tak, jak mnie tutaj traktowano. Zerknalem na jego ubranie -raczej nie. Znow mial przed soba te szklana kule; w srodku byl teraz inny obraz. -Ledwie cie poznalem. To chyba mial byc komplement, ale jakos nie zrobilo mi sie przyjemnie. Wzruszylem ramionami. Jak twoja noga? W porzadku, zajeli sie nia. O co chodzi, czy powiedzieli panu, ze sie nie nadaje? - Zacisnalem dlonie na metalowej ramie fotela. -Kto? Nie moglem nic wyczytac z jego twarzy. No, oni, techniczni. Ciagle mi mowia, ze pan mnie wyrzuci, jesli nie bede sie bardziej staral. A ja sie bardzo staram! - Pochylilem sie do przodu, siedzenie fotela zmienilo polozenie. Jestem tego pewien. - Zabrzmialo to tak, jakby mowil szczerze, wiec odchylilem sie z powrotem w tyl i odrobine rozluznilem. - Powiedzieli mi, ze nie robisz postepow tak szybko, jak to mieli w planie. Mowia, ze masz blokady, ktorych przelamac nie potrafia. O tym wlasnie chcialem z toba porozmawiac. Dlaczego? - Czulem, jak sztywnieje mi kark. To czesc moich badan. Wszyscy ochotnicy probuja sie tutaj zmierzyc z problemami, jakie spowodowaly ich psychotroniczne zdolnosci. Nie ty jeden masz problemy. Przykro mi, ze do tej pory nie zdolalem z toba o nich porozmawiac, ale mamy bardzo wielu ochotnikow, a program dopiero sie zaczyna. Co pana moga obchodzic moje problemy? Techniczni juz mi powiedzieli, ze one nie maja znaczenia. Pan po prostu lubi grzebac sie w czyims zyciu? Popatrzyl na mnie tak, jakbym splunal mu prosto w twarz. -Czy to znaczy, ze dalej nic nie rozumiesz z tego, co my tutaj robimy? Wbilem wzrok w podloge miedzy swoimi sandalami. -A skad ja mam cokolwiek wiedziec? Widuje tylko tych cholernych technicznych. Wszyscy sa tacy sami i nic mi nie mowia, nawet nie chce im sie do mnie odzywac. A co ja niby mam wiedziec - ze to jest wiezienie? Gdzie, do cholery, podziewaja sie inni psychotronicy, o ktorych ciagle tu slysze? Jestem tu juz cale wieki, a nie widzialem jeszcze zadnego z nich! -Jestes tu zaledwie od dwoch tygodni. Zobaczysz ich, kiedy bedziesz gotow z nimi pracowac. Poza tym jestes wiezniem, ale nie naszym, tylko Korporacji Bezpieczenstwa. I dopoki sie nie upewnie, ze nadasz sie do naszych badan, pozostaniesz ich wiezniem i pozostaniesz pod scisla obserwacja. - Zaczerpnal gleboko powietrza. - A ja jestem doktor Ardan Siebeling. Jestem doktorem nauk medycznych, a takze psychotronicznym psychologiem, specjalizuje sie w leczeniu emocjonalnych i behawioralnych problemow zwiazanych z psychotronika. W trakcie trwania naszego eksperymentu probuje udzielic pomocy wszystkim ochotnikom, nawet tobie. Chodzi o to, zeby pomoc ci opanowac twoj talent i nauczyc cie, jak z nim zyc. Czy to jest wlasciwa odpowiedz na twoje pytania? Nie podnoszac wzroku pokiwalem glowa - marzac, zeby moc stad juz wyjsc, i zastanawiajac sie jednoczesnie, dlaczego wychodze na coraz wiekszego durnia, a Siebeling tylko coraz bardziej sie wscieka. No to porozmawiajmy teraz o tym, co cie trapi. Goba twierdzi, ze we wczesnym dziecinstwie przezyles jakis szok, ktory byl dla ciebie tak bolesny, ze calkowicie odrzuciles swoja zdolnosc czytania w myslach. Wiem. Ale nie chcial mi powiedziec, co to bylo. Wyglada na to, ze sam nie wie. Nawet w czasie hipnosondy nie powiedziales na ten temat ani slowa. Umysl ludzki pelen jest niewiadomych, czlowiek moze wrzucic wspomnienie w jakas odlegla jego czelusc, by nigdy juz nie wracalo do swiadomosci. Ale ono nadal tam tkwi, jak ropiejacy wrzod. Umysl tak naprawde nigdy niczego nie zapomina, czasem tylko zapomina, jak do pewnych rzeczy dotrzec. - Popatrzyl teraz na swoja szklana kule. Nakryl ja dlonmi i na sekunde przymknal oczy. Kiedy cofnal rece, w srodku byl juz zupelnie inny obrazek. Przestalem sluchac, zastyglem z podziwu. - Nie pamietasz nic z tego, co moglo ci sie wydarzyc? Pamietasz chociaz czasy, kiedy wiedziales, co mysla inni ludzie? Zamrugalem i powoli podnioslem na niego wzrok. Potrzasnalem przeczaco glowa. -Czy zaczelo sie z toba dziac cos dziwnego od czasu, kiedy masz tutaj zajecia? Czy pojawily sie jakies szczegolne wspomnienia, cokolwiek? Moze sny? Kiwnalem glowa. -Sny. Mam tutaj ciagle zle sny... -O czym? - Pochylil sie ku mnie nad blatem biurka. -Nie pamietam. Znow sie odsunal. -Cokolwiek. Cos przeciez musi zostac... jakies miejsce, jakies uczucie? -Stare Miasto. Zawsze dzieja sie na Starym Miescie. - Uniosl brwi ze zdziwienia. Ja wzruszylem tylko ramionami. - Gdzie indziej mialyby sie dziac? -No to moze cos innego. Zamknij oczy i sprobuj sobie przypomniec, jak sie czujesz zaraz po przebudzeniu. Zaniknalem oczy i probowalem przywolac tamto odczucie... -Strach - szepnalem. Wytarlem dlonie o kolana spodni. - Ktos k-krzyczy... -Co? -K-krzyki! - Otworzylem oczy i zmierzylem go wscieklym spojrzeniem. -Czyje? Twoje? -Tak. Nie! - Zerwalem sie z krzesla. - Nie chce t-tego robic! -Usiadz - rzucil niemal lagodnie. Usiadlem z powrotem. - Czesto sie jakasz? -Wcale sie nie jakam! - I przypomnialem sobie, ze przed chwila sam to u siebie slyszalem. -W porzadku. - Pokiwal glowa, wpatrzony w swietlik nad nami. -Sprobujmy inaczej. Ile masz lat? Zaczerpnalem gleboko powietrza. -Moge zgadywac rownie dobrze jak pan. -Musisz miec jakies pojecie. Szesnascie, siedemnascie? -Chyba tyle. -Czy mieszkales kiedys poza Starym Miastem? -Nie. -Jestes pewien? Mogles przyleciec na Ardattee, kiedy byles za maly, zeby to zapamietac. Czy twoja rodzina... -Jaka rodzina? - Usta mi zadrzaly. -Och, jestes wiec sierota. - Wygladal tak, jakby chcial mnie przeprosic, a jednak wyczulem w jego glosie pewna dziwna gorliwosc, ktora znow wpedzila mnie w niepokoj. -Chyba tak. - Wydalem z siebie jakies dzwieki, niezbyt przypominajace smiech. - I mieszkam na Starym Miescie, od kiedy pamietam. Chociaz wolalbym o tym zapomniec. -Pamietasz, co bylo, zanim skonczyles, powiedzmy... cztery lata? - To pytanie nie padlo ot tak sobie. Zacisnal teraz dlonie na szklanej kuli i jej wnetrze ponownie sie zmienilo. Podniosl wzrok przygladajac sie, jak ja sie przygladam. -Tak - przypomnialem sobie, ze trzeba mu odpowiedziec. - Mam dobra pamiec. -Jak zdolales przezyc, skoro zostales zupelnie sam w tak mlodym wieku? -Zylem z tego, co wyrzucili inni. - Czulem, jak na mnie napiera, niemal widzialem, jak ten napor narasta w mojej glowie. Skrecalem w dloniach rog swojej bluzy, nie rozumiejac, dlaczego tak sie dzieje. - Bylem smieciarzem, bylem zebrakiem, a czasami bylem nawet... - Nie wytrzymalem. - Czego pan ode mnie chce?! Jego twarz zastygla gdzies w pol drogi miedzy obrzydzeniem a bolem. -Kilku odpowiedzi na kilka pytan. - To bylo klamstwo. Jego glos pozostawal obojetny, ale od srodka palilo go tylko jedno pytanie, plomieniem silniejszym i glebszym niz zwykla zawodowa ciekawosc. Nie umialem go odczytac, ale tez nie moglem tego nie poczuc. - Co sie stalo z twoimi rodzicami? Nie o to pytanie mu szlo. -Nie zyja. - Mialem taka nadzieje, bo gdyby bylo inaczej, sam zyczylbym im smierci za to, co mi zrobili. -Czy wiesz, ktore z nich bylo Hydraninem? -Kim? - zmarszczylem sie. - Co pan ma na mysli? -Twoje oczy i struktura kosci twarzy wskazuja na domieszke hydranskiej krwi. A twoje psychotroniczne zdolnosci sprawiaja, ze jest to jeszcze bardziej prawdopodobne... Wiesz cos na temat Hydran? - zapytal w koncu, bo wciaz tylko gapilem sie na niego bezmyslnie. -To obcy - ledwie udalo mi sie wykrztusic. - Pochodza z systemu Beta Hydrae. Znam kilka kawalow... Czy pan tez chce robic sobie ze mnie zarty? Zupelnie mi wystarczy, ze jestem swirem. Jestem czlowiekiem, a nie zadnym potworem! - Znow wstalem. On takze wstal i pochylil sie przez biurko, tracajac szklana kule. Potoczyla sie w moja strone. -Nic nie rozumiesz. Moja zona byla Hydranka. Mialem syna... -Nie obchodzi mnie nawet, czy twoja matka byla obca, ty zboczu! Nie jestem zadnym Hydraninem! I nie mam zamiaru odpowiadac wiecej na zadne pytania! Odsunal sie ode mnie, caly stezal. Zobaczylem, jak twarz scina mu sie z gniewu, czulem, jak jego gniew wsiaka w moje kosci. Odwrocil sie plecami, jakby nie mogl juz dluzej znosic mojego widoku. Z jego plecow przesunalem wzrok nizej, na szklana kule, ktora teraz lezala na biurku tuz przede mna. Chwycilem ja drzacymi rekoma i schowalem do kieszeni. A potem szybko sie stamtad wynioslem. Nie probowal mnie juz wiecej wypytywac. To byla nasza ostatnia rozmowa, a kiedy wrocilem do siebie, Goba narzekal jeszcze glosniej niz zwykle. W kilka dni pozniej Goba przyprowadzil do laboratorium jakiegos obcego faceta, ktory wygladal tak, jakby przyjechal tu opakowany w plastik - wszystko w nim bylo tak schludne, zwykle i masowej produkcji. Zmierzyl mnie wzrokiem. -A wiec to ty jestes tym nocnym lowca, ktory pobil trzech werbownikow Robot Kontraktowych? Stalem tylko i gapilem sie na niego ze zloscia. On wtedy usmiechnal sie do mnie, a jego twarz od razu stala sie bardziej ludzka. (Myslisz, ze ze mna tez dasz sobie rade, telepato?) Slyszalem to, ale tym razem wcale nie otwieral ust - ta mysl uformowala sie po prostu w mojej glowie - jego mysl, nie moja, a przeciez nawet nie probowalem czytac w jego glowie. Byl telepata. -Ty gnojku. - Przytrzymalem sie za glowe, ogladajac na Gobe. Ale Goba tylko usmiechnal sie sadystycznie i zostawil nas samych. Siadlem tak, zeby miedzy nami znalazl sie stolik, i splotlem mysli w ochronna tarcze. Nigdy przedtem zaden czlowiek nie wlazl mi w ten sposob do glowy - to bylo tak, jakby w samym srodku mozgu wyrosl mi myslowy guz. Przewracalo mi sie od tego w zoladku. -Trzymaj sie z dala od mojej glowy, swirze, albo pokaze ci, na co mnie stac. - Wyciagnalem ku niemu zwinieta piesc. -Spokojnie. - Tym razem odezwal sie normalnie. Sprawial wrazenie zdenerwowanego, co znacznie poprawilo mi samopoczucie. - Schowaj pazury, Kocie. Nie jestem tu po to... -Nie jestem zwierzeciem, do cholery! - Trzasnalem piescia w stol. - Jestem czlowiekiem, nawet jesli tutaj mnie tak nie traktuja. Wyraz jego twarzy raptownie sie zmienil. -Bardzo przepraszam. - Kiwnal glowa, spuszczajac wzrok. Sprawial wrazenie sflaczalego, jakby nie zaznal w zyciu zbyt wiele ruchu. Ciemne wlosy mial zaczesane do tylu i sciagniete u nasady karku, jak nosilo je jakies pol miliona innych. Wygladalo to tak, jakby za wszelka cene chcial sie wydac wszystkim najzupelniej normalny. Mial ciemne i gladkie brwi, ktore przypominaly piora, a kiedy znow podniosl wzrok, zobaczylem pod nimi pare zielonych, zloto cetkowanych oczu. - Nie mialem zamiaru poklepywac cie laskawie po plecach, ale chyba tak wlasnie wyszlo. Jestem pewien, ze zrobili tu wszystko, zeby uprzykrzyc ci zycie, bardziej niz mogles sie spodziewac przychodzac tutaj. Miedzy nami mowiac, tak wlasnie mialo to wygladac. To czesc tego... eee... programu. To pomaga, kiedy sie wie takie rzeczy - sprowadza wszystko do wlasciwej perspektywy. Prawda? A ja tylko gapilem sie na niego, probujac zrozumiec, co wlasnie do mnie mowil, i zastanawiajac sie, co on tu w ogole robi, do jasnej cholery. -Kim pan jest? -Nazywam sie Derezady Cortelyou. Pracuje dla Seleusid Interstellar jako telepata tej korporacji. Jestem tez ochotnikiem w tych badaniach nad psychotronika, tak samo jak ty. Mam pomoc ci przy twoich problemach z telepatia. Tego tylko mi brakowalo! Usiadlem przy stole i oparlem glowe na rekach. Zabolalo, jak zwykle. Usiadl naprzeciw mnie, wzial ze stolu kupke kartek z symbolami, ktore musialem zawsze "widziec", i zaczal je tasowac. Ale nie zaczynal zadnych gierek z moja glowa, nawet nie mowil nic o telepatii. Mowil o pogodzie - o wszystkim z wyjatkiem psycho. Ja sie nie odzywalem. W koncu, tak jakby skonczyly mu sie pomysly, wyjal z kieszeni paczke kamfy i zalozyl jedna. W ustach mialem pelno sliny, palce mi drzaly. Zerknal, ale mnie nie poczestowal. Tylko westchnal, a ja od razu poczulem, jakie to cudowne... -Dasz porcje? - staralem sie, zeby zabrzmialo to od niechcenia. Usmiechnal sie i pstryknal jedna w moja strone. Wepchnalem ja w usta i przygryzlem koniec. Gorycz sparalizowala mi jezyk. Przelknalem sline, zeby znieczulic gardlo. Z wolna sie wyciszalo napiecie w calym ciele. Westchnalem zupelnie tak samo jak on. - Minelo troche, odkad ostatnio ja miales? - Jego glos tracil mnie, ale bardzo delikatnie. Kiwnalem glowa. -Wieki cale. - Wiedzac, ze i tak nie moge inaczej, zaczalem sie rozluzniac i powoli wciagac w rozmowe. On przez caly czas trzymal swoje mysli na wierzchu - zupelnie nie chronione. Moglem tam wejsc i czytac wszystko, co pomyslal, gdybym tylko mial na to ochote. Ale nie chcialem. Wlasny umysl trzymalem zacisniety jak piesc, lecz on nie probowal wiecej dotrzec do mnie w ten sposob. To bylo zawieszenie broni - tyle to i ja potrafilem zrozumiec. I pewnie dlatego pozwolilem sobie odpowiadac na jego pytania, a pozniej nawet porozmawiac o psychotronice. Wiedzial o telepatii wiecej, niz kiedykolwiek mialbym ochote sie dowiedziec, a kiedy zorientowal sie, ze ja nie wiem nic, zmusil mnie, zebym wszystkiego wysluchal. Znioslem to tylko dzieki kamfie, ktora rozplywala mi sie z wolna na jezyku, i dzieki temu, ze pamietalem, gdzie lezy jej zrodlo. Ale zanim swiatla Quarro wtopily sie w siec gwiazd mglawicy za oknem, wiedzialem juz wszystko na temat roznych stopni telepatycznych uzdolnien. Ja sam mialem taki, ktory powinien byc najpotezniejszy, najbardziej elastyczny - "szerokie spektrum", zdolnosc odczytywania wszystkiego od swiadomych mysli na samym wierzchu do najbardziej ukrytych strzepkow podswiadomosci, a nawet czystych odczuc. Dowiedzialem sie tez, ze umysl jest siatka elektrycznego ognia - wlokien nerwowych, ktore reaguja na kazde wrazenie i obraz, na kazda mysl i uczucie, pozwalaja czlowiekowi zachowywac kontakt z rzeczywistoscia. U wiekszosci ludzi bodzce i reakcje splecione sa w koszmarny wezel, ktory nawet przy biowspomaganym treningu ledwie moga zaczac rozplatywac. Psychotronicy rodza sie z czyms wiecej: z gotowym zestawem do samokontroli, ktory pozwala im zmienic te platanine w konkretne wzory, a co wiecej - wywolac i wykorzystac pewien rodzaj energii, na ktora normalni ludzie pozostaja zupelnie slepi. Psychotronicy maja szosty zmysl - a ich umysly sa zarowno bardziej otwarte na jego dzialanie, jak i lepiej przed nim chronione. Niektorzy maja jednoczesnie dwa lub wiecej talentow, kilka roznych sposobow kierowania ta energia, uniwersalna jak sily zycia i tak samo tajemnicza. Nie wszyscy psychotronicy w takim samym stopniu posiedli wladze nad swymi uzdolnieniami, tak samo jak nie wszyscy artysci sa utalentowani w rownym stopniu. Bywaja psychotronicy, ktorzy urodzili sie z wieloma talentami jak z diademem z polszlachetnych kamieni, inni znow maja pojedynczy talent jak idealny diament... -Nie oszlifowany diament - powtorzylem, nareszcie pojmujac. - Goba czesto mnie tak nazywa. Kamien ze skaza, ktory trzeba przyciac, ale ktory opiera sie wszystkim narzedziom z wyjatkiem najtwardszych... -I ma racje - powiedzial Cortelyou. - Masz taki poziom kontroli, ze kazdemu, kto chcialby zostac psychotronikiem, oczy pozielenialyby z zawisci. - Rozesmial sie, jakby uwazal to za dobry zart, ale ja nie zrozumialem. - Tylko ze ty uzywasz jej przeciwko sobie. Dzieki niej splotles pasma swoich mysli w bariere, w mur. A tamci robia, co moga, zeby ten mur pokruszyc... -I nic ich nie obchodzi, czy wyjde z tego calo, czy w kawalkach - dokonczylem slowami Goby. Usta wyraznie mu drgnely. -Wyobrazam sobie. Znam ten typ. - Nieoczekiwanie jego glos zadzwieczal zmeczeniem. Zaczalem sie zastanawiac, kim jest i czym sie w ogole zajmuje. -Co robi taki telepata korporacji? - zapytalem. -Sprawdzam klientow na zlecenie zarzadu korporacji, czasami sprawdzam dla bezpieczenstwa ich biura. -To znaczy, ze jestes pluskwa. -Czym? -Platnym weszycielem. Taki noz w plecy. Zacisnal usta, ale jesli nawet byl zly lub urazony, nic nie dal po sobie poznac. -Tak, niektorzy tak to wlasnie okreslaja. - Slowa zabrzmialy mechanicznie, jakby musial je powtarzac zbyt czesto. Ale zaraz potem powiedzial mi, ze jest takze prekognata - przewiduje przyszlosc ekonomiczno-polityczna dla holdingow i konsorcjow, sprosilem, by przewidzial cos dla mnie, ale odparl tylko, ze nie da sie przewidziec, kiedy mozna bedzie cos przewidziec, przewidywanie i tak czesto sie nie sprawdza. - A poza tym mamy sie zajmowac telepatia, nie prekognicja. Wtedy przyszedl do mnie pierwszy raz, ale juz niedlugo zaczalem wygladac naszych spotkan. Byl nowa twarza, no i nie traktowal mnie jak wrzod na tylku, a to stanowilo mila odmiane od Goby i reszty. Okazal sie znacznie bardziej interesujacy, niz z poczatku wygladal. Powiedzial mi, ze ma pamiec absolutna - potrafi przypomniec sobie dokladnie wszystko, co kiedykolwiek widzial lub slyszal. I ze jest to umiejetnosc, ktora moze wyksztalcic w sobie kazdy psychotronik, nawet ja, gdybym zechcial nad tym popracowac. Odparlem, ze i bez tego mam osc problemow. A on musial sie sporo naczytac w Sieci, bo umial wyjasnic prawie wszystko, o co tylko go zapytalem: naped gwiezdny, pamiec komputerowa albo zwyczajnie, z czego zrobione sa moje portki... -... a tellazjum to cos, co trzyma to wszystko w kupie. Dzieki niemu opracowanie danych stalo sie na tyle szczegolowe, a transport na tyle tani, ze komus oplaca sie wytwarzac na Ziemi tanie ciuchy z drelichu i przesylac je az taki kawal drogi na Ardattee. -Tak? - Potarlem kolana swoich dzinsow. - Naprawde przylecialy tu az z Ziemi? Cholera, widzialy wiecej Galaktyki niz ja - rozesmialem sie. -Maja tez o wiele dluzsza historie. Z poczatku drelich... -I znow odplynal. Polowa z tego, co mowil, byla tak skomplikowana, ze w ogole nie wiedzialem, o czym gada, ale staralem sie nic po sobie nie pokazac. Czasami sie zastanawialem, czy on w ogole sam siebie rozumie. Wyraznie sprawialo mu przyjemnosc, ze ma sluchacza. Nie tak jak artysci estradowi - nie chodzilo o to, ze lubil sie popisywac. Ale czasem udawalo mi sie wychwycic nagly blysk tej potrzeby gdzies gleboko w jego wnetrzu - czulem, jak ogromnie pragnie akceptacji. Traktowal mnie niczym wyzwanie i od chwili kiedy przyjalem od niego pierwsza kamfe i zaczalem odpowiadac na pytania, czulem, jak przez caly czas zaspokajam odrobinke tego wielkiego pragnienia. Korzystalem z mego odkrycia, bo na tym polega zycie: wykorzystujesz i sam jestes wykorzystywany. Potrafilem udawac zainteresowanie, a czasem nawet nic nie musialem udawac, bo po prostu sluchalem. Tak bylo latwiej. -Co to za... tellazjum, dzieki ktoremu kreci sie caly swiat? Usmiechnal sie, rozanielony czysta przyjemnoscia posiadania wiedzy. Jego oczy spoczely na czyms, co znajdowalo sie poza seledynowymi scianami laboratorium. -Tellazjum to sto siedemdziesiaty pierwiastek. W czystej postaci jest srebrzystoniebieskim krysztalem, ktorego uzywa sie do przechowywania informacji w komputerach. Krysztaly te zamykaja dane w powlokach elektronowych, a cala siec informacyjna danej planety mozesz zawrzec w krysztale wielkosci piesci. Tellazjum ulatwia loty miedzygwiezdne, bo dzieki niemu nawigatorzy maja komputery, ktore potrafia wyliczyc dane dlugiego skoku w kilka godzin zamiast w kilka tygodni. Zanim odkryto tellazjum, statki miedzygwiezdne kosztowaly fortune, a nie potrafily chocby... - zaglebil sie w gaszcz slow, z ktorych kazde mialo dlugosc co najmniej mojego ramienia. - A teraz nawet tak szybki statek jak krazownik patrolowy ma na pokladzie niecaly metr szescienny krysztalow tellazjum, potrzebnych do dokonywania obliczen. Wielkie transportowce maja niewiele ponad to, co zwykle zuzywa planeta, a i to tylko na wszelki wypadek, bo do nawigacji korzystaja z komputerow, glownych portow, takich jak Quarro. Wiekszy port kosmiczny potrafi wyliczyc skok w kazdy najdalszy system Federacji, z wyjatkiem Kolonii Kraba, w niecala godzine. -Ho-ho! - Potarlem czolo. Moj umysl nadal potykal sie wsrod gestwiny slow, wlokac sie gdzies w tyle. - Czuje sie, jakbym polknal wlasny mozg. -No to moze lepiej zabierzmy sie do roboty. - Zerknal na bransolete, zeby sprawdzic, ktora godzina. - Nie, jeszcze nie. Odpowiedz mi... - Nigdy nie mialem dosc pytan, bo kiedy odpowiedzial juz na wszystko, co mi wpadlo do glowy, zaczynalismy prace nad telepatia. - Chyba nie spisz po calych nocach, zeby wymyslac tematy do rozmowy - w jego glosie wyczulem juz nute zniecierpliwienia. -Zawsze najlepiej pracuje mi sie po polnocy. - Bynajmniej nie z wyboru. Z niewyspania piekly mnie oczy. Oparlem sie wy- godnie w krzesle, czekajac, az znowu zacznie mowic. - Nie dalbys mi jeszcze jednej kamfy, co? - Polozylem na stole wyciagnieta dlon. Nawet nie drgnal; siedzial na krzesle naprzeciwko mnie. (Tym razem bedziesz musial na nia zapracowac.) Wzdrygnalem sie i zaklalem, bo krzeslo zachybotalo niebezpiecznie. -Nie rob mi tego! (Niby dlaczego? Przeciez po to tu jestesmy.) -Nie! - Znow sie wzdrygnalem. - To znaczy, wiem o tym. Ale potrzebuje wiecej czasu. Nie jestem gotow. - Zwieralem mysli coraz ciasniej i ciasniej, splatajac bariery, dzieki ktorym Juz sie do mnie nie dobierze. -A kiedy masz zamiar byc gotowy? Jutro? Za tydzien? Za miesiac, za rok? Nie masz az tyle czasu, Kocie! - Nagle sie rozzloscil. - Jesli chcesz tu zostac, musisz wykazywac postepy. Musisz umiec panowac nad swym talentem, a nie tylko go "czuc" - panowac nad nim w warunkach presji, w zupelnie niespodziewanych okolicznosciach. Musisz sie nauczyc, kiedy z niego nie korzystac i jak chronic sie przed tym, zeby inni psychotronicy nie uzyli go przeciwko tobie... - urwal niespodziewanie. -Po co? - Zachmurzylem sie tak samo jak on. -Bo takie sa zasady, a jesli chcesz umiec sobie radzic, musisz nauczyc sie zasad. -Nie tam, skad ja pochodze. - Podnioslem sie z krzesla i odsunalem od niego. -Juz nie jestes na Starym Miescie. Ale rychlo mozesz tam wrocic, uliczniku, jesli nie nauczysz sie wspolpracy. -Co cie ugryzlo? - zdziwilem sie. Nigdy dotad tak mnie nie nazwal, nigdy tez przedtem mi nie grozil. -Moze to, ze nawet nie pofatygowales sie, zeby ukryc, jak niewiele cie obchodzi to, co tu robisz, i to, jak sie staram, zeby ci pomoc. - Wstal i przysunal sie blizej, zachowujac jednak bezpieczny dystans. -Co chcesz przez to powiedziec? - Wiedzialem doskonale; chcial przez to powiedziec, ze wyczytal wszystko w moich myslach. - Ja wcale nie... (Diabla tam nie!) Jego frustracja i gniew znow zaskoczyly mnie z jakiegos nie strzezonego kata i walnely wprost za oczyma. (Dobra, nocny lowco, korzystales z mojej cierpliwosci jak z muru, za ktorym mozesz sie schowac, ale w koncu zuzyles cala. Odtad zadnej kamfy, zadnych gierek, dopoki nie dostane czegos w zamian.) -Daj mi spokoj, draniu! (Zadnych "daj mi spokoj"! Nie zostawie cie w spokoju, dopoki mnie nie zmusisz, zebym wyniosl sie z twoich mysli...) -Wynos sie, wynos sie! - Przycisnalem rece do uszu, tak jakby to moglo w czyms pomoc. Przeszedl przez moje zabezpieczenia i byl teraz w srodku, a ja nie mialem pojecia, co zrobic, zeby go stamtad wygonic. (No, zmus mnie!) Jego slowa obijaly sie echem po obwodach mojego mozgu. -Niech cie szlag, niech cie jasny szlag...! Balem sie, ze mowi powaznie, ze naprawde nie wyniesie sie juz z moich mysli. Po omacku szukalem broni - nie rekoma, bo moje cialo nie moglo mu w zaden sposob zaszkodzic, ale w srodku, tam gdzie moglem, w glowie. (Niech cie szlag! Niech cie szlag!) Czulem, jak ta mysl przeskakuje niczym iskierka przedzial miedzy jego umyslem a moim. Nagle laczy sie z nim, trzyma mocno i w ten sposob dokonalem myslowej lacznosci (Ty pieprzony smieciarzu, wynos sie z moich mysli!), dodajac pocisk rozzarzonej do bialosci wscieklosci. (Przerywaj! Przerywaj!) Przerwal kontakt i w tej samej sekundzie moj umysl znow nalezal juz tylko do mnie; moje oczy patrzyly, jak tamten sie chwieje i wspiera reka o oparcie krzesla. Ja takze sie zachwialem, wyciagnalem reke w strone blatu za soba. -Ty sukinsynu! -Moje gratulacje. - Zdolal wydobyc z siebie ledwie szept. - Psychotroniku. -O Boze. - Przelknalem gwaltownie sline i otarlem usta wierzchem dloni. Wymknelo mi sie jeszcze kilka przeklenstw, kiedy z powrotem wloklem sie do krzesla, a potem usiadlem. Cortelyou znow zasiadl naprzeciwko mnie. Tym razem cisnal do mnie cala paczke kamfy. -Prosze. Drzacymi rekoma wepchnalem sobie jedna miedzy zeby. Za powiekami pulsowaly mi w rozsypce jakies wlokienka - znaki drogowe, boje, wzorki, ktore przez cale lata lezaly w uspieniu, czekajac az zwroce wzrok do wewnatrz i je zobacze... Dlugo siedzielismy w milczeniu; ja w tym czasie probowalem uwierzyc w to, co mi sie przydarzylo, a kamfa pracowala nad ukojeniem moich nerwow. -Jak sie czujesz? - zapytal w koncu. Teraz z powrotem palal jedna wielka checia sluzenia pomoca. -Sam powinienes wiedziec - rzucilem wsciekle. Potrzasnal przeczaco glowa. -Nie, teraz cie nie odczytuje, przeciez wiesz. -No to jak myslisz, jak ja sie moge czuc? - Odwrocilem wzrok, zalujac, ze w tym pokoju nie ma okna. -Dumny... Podniecony... Tak jakbys dokonal waznego przelomu? -Nie. Brudny i parszywy, jak to swir! Tak w koncu mamy sie czuc, nie? -Czy tak ci powiedzial Goba? - Jego usmiech zniknal. -Nawet nie musial. Czuje to za kazdym razem, kiedy zblizam sie do jego mysli albo do mysli ktoregos z reszty. - Dlonie na kolanach zwinely mi sie w piesci. Cortelyou skrzywil sie. -Niech ich szlag, dlaczego nie moga... -Niby dlaczego nie mieliby mnie nienawidzic? Kto lubi, kiedy ktos inny zna wszystkie jego mysli? Widzialem, jak zabija sie ludzi za drobniejsze rzeczy! -Ach, to dlatego tak sie opierasz przy kazdym kolejnym kroku - rzucil na poly pytanie, na poly odpowiedz. Wzruszylem ramionami: niech sobie mysli, ze wszystko zrozumial, chociaz zrozumial zaledwie polowe. -Przepraszam, ze tak cie potraktowalem. - Pochylil glowe. - Powinienem byl wiedziec... -A niby dlaczego mialbys byc inny? - Wolalbym, zeby przestal tak w kolko przepraszac, to mi dziala na nerwy. -Bo my naprawde jestesmy inni. Musimy byc - nie tylko z powodu tego, co potrafimy, ale i z powodu odpowiedzialnosci, jaka to na nas naklada. Naszym umyslem dokonujemy takich rzeczy, do jakich wiekszosc ludzi nigdy nie bedzie zdolna, a to sprawia, ze sie nas boja. "W krainie slepcow jednookiego ukamienuja". Musimy zyc wedlug surowszych zasad niz reszta ludzkosci, by im udowodnic, ze z naszej strony nie maja sie czego obawiac... - Pochylil sie ku mnie. - Chcesz wiedziec, co ja czuje wzgledem mojej telepatii? Nie. Ale nie powiedzialem tego glosno. Poprawilem sie na krzesle, przywarlem do jego twardych, zakrzywionych krawedzi, zeby nie zerwac sie gwaltownie, kiedy znow poczuje wdzieranie sie do moich mysli. Trzymalem umysl w rozluznieniu, czekajac, az rozmigotane pasma polacza sie z jego pasmami w tej niewidzialnej przestrzeni, gdzie spotykaly sie ze soba nasze zmysly. Az zatrzaslem sie z wysilku i poczulem, jak jego umysl wzdryga sie od strachu, ktorego nie potrafilem zamaskowac. Ale mnie nie odepchnal. Zamiast tego fale jego mysli tylko sie rozluznily, tak jak za pierwszym razem, bo pousuwal wszystkie bariery ochronne i wciagnal mnie do srodka. Wrazenia, ktore chcial, abym znalazl, polyskiwaly tuz na samej powierzchni jego swiadomosci, gdzie po prostu nie moglem ich nie dostrzec: byl dumny, szczesliwy, wdzieczny losowi za dar, z ktorym sie urodzil... Psychotronika mogla poprowadzic ludzkosc w nowa przyszlosc, pelna wzajemnego zrozumienia i wolna od leku, podstawy wszelkiej nienawisci... Nigdy nie uzyje swego daru w niewlasciwy sposob, nigdy nie zrobi nic, co mogloby dac wszystkim slepcom powod, by uznali jego talent za zagrozenie... Zrobi wszystko, by uzyskac ich zaufanie, by wreszcie zrozumieli. Poza tymi obrazami, wyslanymi naprzeciw mnie jak sztandary, poczulem swieza rane, ktora zadal mu jakis nienawidzacy psycho korporacyjny slugus - a pod nia doslyszalem pomruk tysiaca innych duchow i cieni. W najglebszych partiach umyslu szalala dzika furia, uwieziona tam sila jego woli. Zdalem sobie sprawe, ile go kosztuje byc telepata korporacji, misjonarzem w swiecie wypelnionych nienawiscia martwych palek, ktore wcale nie pragna zbawienia... Przerwalem kontakt. -Jak ty mozesz z tym zyc? -O co pytasz? - Byl zupelnie zdezorientowany. -Pluja na ciebie, guzik ich obchodzi, co probujesz im udowodnic. To ci wyzera flaki. Dlaczego nie przestaniesz sie kurwic dla tych drani? Opadla mu szczeka. -Gdzies ty to...?. - Szybko opanowal wyraz twarzy. - Zyje z tym juz od lat. Udalo mi sie zepchnac to gdzies na granice swiadomosci. - Zabrzmialo to jak kolysanka, ktora recytuje sobie co wieczor przed zasnieciem. - Wierze w to, co robie. To nielatwe, ale mozliwe. - Splotl dlonie kurczowo. - Czy nigdy nie zdarzylo ci sie przebrnac przez nieprzyjemnosci dla czegos, w co wierzysz? - Zabrzmialo to prawie jak wyzwanie. -Robilem to i owo, zeby po prostu przezyc. - Tak mi sie tylko wymknelo, taka cwaniacka zagrywka. Ale wtedy w myslach zaczelo wynurzac sie to, co robilem albo pozwalalem ze soba robic. - Chyba do wszystkiego czlowiek moze sie przyzwyczaic, jesli nie ma innego wyjscia. - Spuscilem wzrok. - 1 jesli tylko za duzo o tym nie rozmysla. - Przypomnialem sobie fakty i liczby, ktorymi wypelnial sobie glowe, zeby nie zostalo juz w niej miejsca na nic, co mogloby zachwiac jego wiara. I nagle pojalem, dlaczego te badania byly dla niego takie wazne i dlaczego ja bylem dla niego taki wazny - dlaczego musial dzis dokonac przelomu i zmusic mnie, bym udowodnil jego wlasne racje. Pomyslalem, ze mimo wszystko jestem telepata - widzialem linie psychoenergii jasniejace zyciowa sila. Pomyslalem, ze urodzilismy sie, zeby z niej korzystac - z trzeciego oka, szostego zmyslu, dodatkowego ucha... Pomyslalem o tym wrzeszczacym czyms, zamknietym w najglebszej celi mojego umyslu... i o tym, ze za duzo mysle. Wzialem kolejna kamfe. -Wiesz, co to jest "zjednoczenie"? Potrzasnalem przeczaco glowa. -To umyslowe spotkanie miedzy telepata a innym psychotronikiem, tak calkowite i pozbawione barier, ze ich umysly zlewaja sie w jeden - bo kazdy z nich calkowicie i bez zadnych ograniczen sie przed drugim otwiera. Sila psycho ulega wtedy znacznemu wzmocnieniu i razem potrafia dokonac tego, czego nigdy by nie mogli osiagnac w pojedynke. To najwyzsza forma dawania, przynaleznosci do siebie nawzajem. Nie jest podobne do niczego, co mozna doswiadczyc, i bywa, ze na zawsze odmienia tych, co sie jednocza... - Jego oczy ozywila tesknota. -Robiles to kiedys? - zapytalem, bo wyraznie oczekiwal po mnie jakiejs reakcji. -Raz. - Rozplotl dlonie, a w tym jednym slowie uslyszalem nieprawdopodobna wprost radosc i zal. - Calkowite zjednoczenie to cos bardzo rzadkiego. Dla dwoch ludzkich psychotronikow jest niemal niemozliwe. Jest polaczeniem najwyzszej zdolnosci i najglebszej potrzeby... - Znow podniosl na mnie wzrok. W jego spojrzeniu wyczytalem, ze nigdy mi sie to nie przydarzy, chyba ze jakos zdolam sprawic, by moj umysl przestal ganiac za wlasnym ogonem. -Nawet nie moge sobie wyobrazic, zebym chcial byc tak blisko z kimkolwiek. - Odchylilem sie w krzesle, by znalezc sie nieco dalej od niego. On takze sie odsunal i westchnal. -No coz, nawet i tysiacmilowa podroz musi sie zaczac od pierwszego kroku. Potem nasze kroki stopniowo sie wydluzaly. Teraz, kiedy rzeczywiscie umialem sie z nim kontaktowac, uczyl mnie metod panowania nad talentem. W wiekszosci nie rozumialem, dlaczego to wszystko jest takie wazne. Ale wtedy i tak niewiele rozumialem z tego, co sie tam ze mna dzialo. Juz prawie przestalem zauwazac, kiedy wszystko mi sie miesza. Powiedzial, ze praca z technicznymi, ktorzy nie sa psychotronikami, to latwizna - ich koncentracja i samokontrola sa tak nedzne, ze kazdy telepata moze zrobic z nimi, co zechce. Praca z innym psychotronikiem to cos zupelnie innego. Wyjasnil mi, jak wyszkoleni telepaci potrafia posortowac pasma obrazow, ktore skladaja sie na wzory mysli innej osoby, jak potrafia zlokalizowac taki pojedynczy wzor, podazac za jego rozwidleniami i odgalezieniami az po same rozrzucone chaotycznie ich konce, i jak potem stamtad wracaja. Powiedzial mi takze, jak telepata moze uchronic wlasne wzory splatajac z mysli tarcze - platanine innych obrazow oraz informacji - zeby je za nia schowac, albo, wyczuwszy cudza sonde, moze skierowac ja na niewlasciwy tor, zepchnac na falszywe pasmo, w strone klamstwa. W wiekszosci psychotronicy, nawet jesli nie mieli zdolnosci telepatycznych, byli znacznie lepiej zabezpieczeni przed odczytaniem niz normalni ludzie, juz chocby dlatego ze lepiej panowali nad wlasnym umyslem. Ja podobno bylem lepszym telepata od niego. Powinienem wiec z latwoscia utrzymac jego mysli z dala od swoich. Ale ja przedtem wcale nie czulem swego talentu, nie cwiczylem go -a Cortelyou tak. Powiedzial mi, ze jesli jeden telepata zna tajniki tropienia mysli, a drugi nie, zoltodziob nie bedzie mogl ukryc nawet najglebszego sekretu - niewazne, ile narobi przy tym zametu we wlasnych myslach. Potem, zeby mi to udowodnic, znienacka denerwowal mnie lub zloscil. Zapominalem o tym, co robie, a on spokojnie wmaszerowywal mi do glowy. Zwykle nie zaglebial sie zbytnio, ale wcale nie musial. Mnie zas nie bylo ani troche latwiej znosic moja wlasna telepatie, wiec za kazdym razem gdy czulem, jak pakuje mi sie do wnetrza, dostawalem szalu. A on potem jeszcze na mnie naskakiwal, ze na to pozwolilem. Jak na kogos, kto sprawial wrazenie sflaczalego mieczaka, okazywal sie nadspodziewanie twardy, kiedy bral sie do roboty. Chocbym nie wiem jak sie staral, nie potrafilem go oszukac i przez to czulem sie jeszcze gorzej. Mimo wszystko pracujac z Cortelyou zaczalem sie w koncu zachowywac jak prawdziwy telepata. Albo tak mi sie przynajmniej wydawalo, chociaz wszystkim innym zdawalo sie zupelnie odwrotnie. Ale Goba oswiadczyl, ze juz nie ma czasu na czepianie sie szczegolow, i w koncu poslal mnie na spotkanie z reszta psychotronikow Siebelinga. 3 Psychotronicy siedzieli na krzeslach ustawionych w krag - bylo ich kilkunastu - w pokoju o perlowych scianach. I tutaj jedna ze scian otwierala sie wprost w blekitne niebo; pokoj ten znajdowal sie w gornej czesci budynku, wyzej niz wszystkie pomieszczenia, w ktorych dotad bywalem. Kiedy stanalem w drzwiach, zobaczylem, ze w kregu siedzi tez Siebeling. Spojrzal na mnie nieprzyjaznie, jak gdybym sie spoznil, i odezwal sie:-To Kot. Jest telepata. Zrobilo sie cicho. Rozpoznalem rudowlosa, ktora spotkalem tu pierwszego dnia - patrzyla na mnie. Nie mialem najmniejszej ochoty tam wchodzic, wiedziec, co mysla, i dawac im powodu do smiechu. I na co sie tak gapia, do cholery? Zaraz dostrzeglem kobiete z pustym wzrokiem - te, ktora dala mi szal. Ona takze mi sie przygladala, lecz tym razem jej oczy nie byly juz puste, a ja nagle ujrzalem sie od zewnatrz: czysty, w swiezutkiej bluzie i spodniach, nie rozniacy sie od innych. Juz nie bylem brudny i usmarowany farba, a oni tez czuli sie tutaj obco. Nieoczekiwanie splynal na mnie spokoj; nagle wszystko wydalo mi sie w jak najlepszym porzadku. Kobieta obdarzyla mnie leciutkim polusmiechem i spuscila oczy. Wszedlem i zajalem miejsce w kregu, gdzie stalo kilka pustych krzesel. Wysuplalem z kieszeni paczke kamfy, wsunalem sobie kawalek do ust. Teraz w koncu zauwazylem i Cortelyou, ktory siedzial razem z nimi. Kiwnal mi glowa. Siebeling zaczal mowic o tym, jak to wielu psychotronikow boi sie albo wstydzi, poniewaz otoczenie ich nie rozumie, a oni zwykle nie rozumieja swoich uzdolnien. Kiedy tylko nauczymy sie wladac umyslem, tak jak wladamy wlasnym cialem, sami sie przekonamy, ze nie jestesmy zadnymi swirami ani dziwolagami - ze warto byc psychotronikiem. Nazwal talenty psychotroniczne darem i przekonywal, ze ten dar niekoniecznie musi niesc jakas krzywde, ze jest to cos, z czego nalezy byc dumnym. Nad tym wlasnie pracuja tutaj, w instytucie - ucza sie, jak panowac nad swoim talentem. Przez caly czas sie usmiechal, a jego slowa pelne byly zachety. Nigdy przedtem go takiego nie widzialem - wygladal jak nie ten sam czlowiek. Kiedy przemawial, przesunalem wzrokiem po innych twarzach w tym kregu i choc niektore z nich wygladaly, jakby nie przywykly do czestych usmiechow, wszystkie teraz usmiechaly sie razem z nim. Potem zaczelismy jakies zupelnie nowe cwiczenia. Siebeling postawil na stole za swoimi plecami swieczke i powiedzial, ze powinnismy ja zapalic, korzystajac z pomocy naszego daru. Podniosl zapalniczke i puscil, ale wcale nie spadla. Za pomoca telekinezy utrzymal ja w powietrzu. Zapalniczka przeplynela nastepnie obok niego i zapalila swieczke. Zdmuchnal plomien i rzucil zapalniczke kobiecie obok, tej czarnowlosej, ktora dala mi szal. -Jule, teraz ty. Nie wiem, dlaczego zaskoczylo mnie, ze Siebeling takze jest psychotronikiem. Nagle wiele jego zachowan zyskalo inny sens. Jule juz stala przy swieczce, i juz byla w powrotem przy swoim krzesle, zanim zdolalem mrugnac - umiala sie teleportowac. Swieca byla zapalona, a zapalniczka lezala na stole. Siebeling kiwnal glowa, Jule nie podniosla wzroku. Ktos kazal zapalniczce fruwac, choc niezbyt pewnie, a potem, znienacka, Siebeling rzucil ja mnie. -Co ja mam z nia zrobic? Nie jestem kineta. Nic nie odpowiedzial. Czulem sie coraz bardziej glupio i narastala we mnie zlosc, az nagle moja glowe wypelnily cudze slowa. (Bracie telepato, popros, zebym ja to zrobil.) Rozejrzalem sie po twarzach w okregu i ujrzalem czyjs szeroki usmiech. To Cortelyou. Poprosilem wyrazem twarzy, ale on potrzasnal przeczaco glowa. (Popros mnie.) Jego umysl stal przede mna otworem. Zgrzytajac zebami pomyslalem: (Zapalisz dla mnie te swieczke?) Zamrugal. (Nie wrzeszcz. Zrobie to z przyjemnoscia.) Cisnalem mu zapalniczke. Wyciagnal reke i zapalil swieczke. Siebeling kiwnal glowa i rzucil zapalniczke komu innemu. Obeszla caly krag, a ja zaczalem myslec, ze moze jednak nie bedzie az tak zle. W koncu zapalniczka dotarla do tej rudej, a ona po prostu wstala i podeszla do swieczki, zeby ja zapalic, jakby nie mogla znalezc zadnego innego sposobu. Usmiechnalem sie na ten widok, ale ona wcale nie wydawala sie zaklopotana. Za to Siebeling dojrzal moj usmiech. -Talent Darry to prekognicja, przewidywanie przyszlosci -odezwal sie do wszystkich. - Talenty psychotroniczne roznia sie tak samo jak talenty artystyczne. Czasami wlasnie wasz talent okaze sie konieczny do rozwiazania problemu, czasem znow nic nie pomoze. Nie wstydzcie sie, kiedy przyjdzie wam zrobic cos na piechote - jak reszta ludzkosci. Wszyscy sie rozesmiali. Potem, kiedy ani ja, ani Cortelyou nie moglismy poruszyc krzesla, Cortelyou wzruszyl ramionami i pomyslal: (Zawsze sa jeszcze karty. Tylko my dwaj umiemy oszukiwac.) Wtedy rozesmialem sie na glos, az wszyscy sie na mnie obejrzeli, a Jule sie nawet usmiechnela. Chyba nauczylem sie tego popoludnia czegos wiecej niz tylko kilku psychosztuczek. Kiedy o tym rozmyslalem, Siebeling cos powiedzial i wszyscy zaczeli zbierac sie do wyjscia. Popatrzylem na Cortelyou i pomyslalem: (Co jest?) (Czas na "Co robic, zanim przybedzie Korporacja Bezpieczenstwa".) Zastanawialem sie, co mialoby to znaczyc, po chwili wstalem i ruszylem za innymi. Tak jak oni usiadlem za klawiatura dotykowa, a ktos przy koncu sali zaczal nam opowiadac o systemach komunikacyjnych. Jesli chodzi o mnie, to rownie dobrze mogliby przemowe puscic od tylu - zrozumialbym mniej wiecej tyle samo. Bo nie rozumialem ani slowa - siedzialem tylko i nudzilem sie, toczac w palcach kawalek kamfy, az w koncu tamten zaczal mowic: -Dotknijcie segmentu z napisem "wlacz". Teraz rozpostrzyjcie wszystkie palce na obszarach oznaczonych... Wpatrzylem sie w klawiature, wyciagnalem reke i znow ja cofnalem. Poczulem, jak cierpnie mi skora. Ja przeciez nie potrafie... Nigdzie w poblizu nie bylo Cortelyou, nie moglem wiec poprosic go o pomoc. Obok mnie siedziala Jule i wygladala przy tym, jakby wiedziala, co robi. Probowalem dotrzec do jej mysli. Zachlysnela sie, przegnala mnie natychmiast z naglym blyskiem przerazenia. Nie znosila intruzow tak samo jak ja. Odwrocilem sie znowu do swojej klawiatury, rece zacisnely mi sie rozpaczliwie. Ale bylo juz za pozno, Siebeling wszystko widzial. Stanal zaraz za moimi plecami i poczulem, jak nade mna patrzy na Jule, a potem zwraca wzrok na pusty ekran mojego monitora. -O co chodzi? - zapytal. Nie odpowiedzialem. -Dotknij "wlacz" - rzucil takim tonem, jakby z trudem zachowywal cierpliwosc. A ja tylko siedzialem, czujac, jak coraz bardziej sie wscieka. -Nie moge. - Co? -On prawdopodobnie nie umie czytac, Ardanie - odezwala sie rudowlosa na tyle glosno, zeby uslyszal kazdy w tej sali. -Czy to prawda? Ledwie kiwnalem glowa, z poczuciem, ze przy silniejszym ruchu zlamalby mi sie napiety kark. -W takim razie obawiam sie, ze nie masz kwalifikacji, aby... Wstalem. -Dlaczego mam to robic? Przeciez to nie ma nic wspolnego z telepatia! Szlag niech... - i nagle poczulem, jakby moj umysl dotknela delikatnie czyjas miekka dlon; nieoczekiwanie przymknalem sie i usiadlem z powrotem w fotelu, nie posiadajac sie ze zdumienia. Ktos powiedzial: -To jeszcze nie zbrodnia. Ja mu pomoge, Ardanie. Podejdz tu, Kocie, i patrz, jak ja to robie... A wiec patrzylem, jak Jule dotyka czegos w samym kacie siatki, bo wstydzilem sie spojrzec gdziekolwiek indziej. Ekran wypelnil sie trojwymiarowymi obrazami. Wylaczyla, zaraz ja sprobowalem. Po jakiejs minucie Siebeling znow sie odezwal: -Jesli zdolasz sie tego nauczyc, powiem ci, po co to robisz. I pozostawil nas samych. -Dasz rade - rzucila nie patrzac na mnie Jule. -A co ciebie obchodzi: dam czy nie dam? Dlaczego niby mialabys mi pomagac? Zmienila sie na twarzy; znow podniosla na mnie ten swoj pusty wzrok i odparla: -Nie wiem. Wzruszyla ramionami. Bylem pewien, ze naprawde nie wie. Znowu poczulem sie glupio, bylem zdezorientowany i juz mialem jej zaproponowac, zeby zajela sie wlasnymi sprawami, ale zamiast tego powiedzialem tylko: -Przepraszam za... - i dotknalem reka czola. Kiwnela glowa. Nic juz do niej nie mowilem, tylko pozwolilem sobie pomoc. Kiedy juz wszyscy inni sobie poszli, Siebeling wrocil, zeby popatrzec, jak sobie radze. Chyba byl rozczarowany, ze wykonuje wszystko prawidlowo. -Jesli bedziesz mial ze wszystkim az tyle klopotu, nie moge prosic Jule... -Alez nie mam nic przeciwko temu, Ardanie. On chce zostac, a ja mu w tym pomoge. - Wstala. - Czasu akurat mi nie brakuje. -Przydalby nam sie drugi telepata - odezwal sie ktos. - A on dobrze sobie dzisiaj radzil. Zerknalem za plecy Siebelinga. Myslalem, ze wszyscy juz poszli, ale okazalo sie, ze po drugiej stronie sali wciaz jeszcze stoi Cortelyou. Siebeling sie nachmurzyl. -Nie wydaje mi sie, zeby on... -Chce tu zostac - przerwalem mu. - Bede pracowal. Zawahal sie, spojrzal na mnie spode lba. -No dobrze. Wydaje mi sie... Jule? Jesli mozesz chwile poczekac, odprowadze cie do wyjscia. - Przez krotka chwile wygladal jak zawstydzony chlopak. Jule, ktora juz zaczela wycofywac sie ku drzwiom, zatrzymala sie i zawrocila. Zobaczylem, jak za jej plecami Cortelyou wyszczerza sie nie wiadomo dlaczego, potem i on wrocil za nia do miejsca, gdzie siedzialem. Siebeling sprawial wrazenie poirytowanego, ale powiedzial tylko: -Kiedy mowilem ci, w co sie pakujesz, nie powiedzialem ci wszystkiego, bo nie wiedzialem, jak sie spiszesz. Kazdy poza toba zna juz cala prawde o tym, w co wchodzi. Ty takze powinienes dobrze to zrozumiec, zanim podejmiesz ostateczna decyzje. Jestesmy psychotronikami, ktorzy maja pracowac nad udoskonaleniem wlasnych zdolnosci, a sponsoruje nas FKT -wszystko, co mowilem przedtem, to prawda. Ale FKT ma nadzieje, ze bedzie to cos wiecej niz zwykly program badawczy. Prowadza sledztwo w sprawie wiazacej sie z bezpieczenstwem Federacji, w ktorej maja do czynienia takze z psychotronika. Mysla, ze zwrocimy na siebie uwage przestepcy, ktory sie za ta sprawa kryje. Nazywaja go Zywe Srebro. - Wygladalo, jakby to slowo parzylo go w usta. Zobaczylem, jak Cortelyou sie krzywi, a na twarzy Jule utworzyly sie pelne napiecia linie. -Piekne imie - rzucilem unoszac wysoko brwi. - Nikomu z was sie nie podoba? -Zywe Srebro niszczy reputacje wszystkich psychotronikow - odpowiedzial mi Cortelyou, a Siebeling potwierdzil skinieniem glowy. -Jest terrorysta, wykorzystuje talenty psychotroniczne, by popelniac zbrodnie w calej Galaktyce. -Jakie zbrodnie? Siebeling znow sie naburmuszyl. Znow odpowiedzial mi Cortelyou: -Kosztowne. Niewykonalne. -Paskudne - dodala cicho Jule i nieoczekiwanie nie mialem juz ochoty poznawac szczegolow. Cortelyou pokiwal glowa. -Plotka glosi, ze ma kilka psychotronicznych talentow, a nad wszystkimi doskonale panuje. Wezmy na przyklad te jedna, telekineze, i pozwolmy sobie w myslach na rozpatrzenie jej rozlicznych mozliwosci. Wynajmuja go konsorcja i wykorzystuja w wojnie z konkurencyjnymi zarzadami. Pracuje dla kazdego, kto jest w stanie dostatecznie duzo zaplacic. Korzystajac ze swej psycho, przeslizguje sie przez sieci Korporacji Bezpieczenstwa jak woda. Jak dotad nie udalo im sie go tknac. Nie wiedza, kim naprawde jest - nie wiedza nawet, jak wyglada. Ale zycza sobie, zeby ktos go powstrzymal. I po to wlasnie my tu jestesmy. -Innymi slowy, stanowimy przynete - wtracil Siebeling -a jesli Zywe Srebro polknie haczyk, mamy dzialac jako tajni agenci. Mozliwe, ze nic sie nie wydarzy, ale jesli rzeczywiscie zostaniemy wplatani w dzialalnosc tego zbira, moze sie zrobic bardzo niebezpiecznie. Dlatego zalatwilem, zeby kazdy uczestnik tego projektu otrzymal solidna kwote... -Kazdy? - powtorzylem. Kiwnal glowa i powiedzial ile, a mnie z wrazenia opadla szczeka. - Czy to znaczy... bede mial konto, bransoletke z danymi i wszystko? Jak prawdziwy czlowiek? -Na to wyglada. - Rzucil okiem na zegarek w dolnym rogu mojego ekranu. - Czy przyjmujesz nasza propozycje? -Pan zartuje? -Jule... - Odwrocil sie w strone wyjscia. -Hej, nie powie mi pan nic wiecej? - Nagle dziwne pytania, ktore zadawaly mi korby, zanim tu trafilem, i to wszystko, co bez wyjasnien pokazywal mi Cortelyou, zaczelo mi sie ukladac w glowie w pewna calosc. -Sadzilem, ze interesuje cie wylacznie, jak sie wywinac od Robot Kontraktowych. Pozostali obrzucili zaskoczonym spojrzeniem najpierw Siebelinga, potem mnie. -No coz... moze zmienilem zdanie. -Wiesz cos na temat Kolonii Kraba? - To oczywiscie znow Cortelyou. -Slyszalem, ze Mglawica Kraba to gwiazda, ktora wybuchla. Jest... gdzies tam. - Machnalem reka w strone okna. -Jest o cztery tysiace piecset lat swietlnych od nas - odparl Cortelyou. - Ale kierunek mniej wiecej sie zgadza. -Co to jest rok swietlny? Siebeling westchnal i odlozyl teczke, ktora trzymal w reku. -Jesli rzeczywiscie chcesz wiedziec wiecej na ten temat, potrzebujesz solidniejszych podstaw. Chyba mozemy ci w tym pomoc... Tak wiec cala trojka zaczela mi opowiadac o Koloniach Kraba, o FKT i Ziemi, i jak sie to wszystko ma do nas tu, w tym instytucie. Mglawica Kraba, opowiadal Cortelyou, to chmura gazow i rozrzuconych szczatkow supernowej - gwiazdy, ktora rozpadla sie, zanim jeszcze ludzkosc opuscila swoj dom. Dla astronomow z Ardattee wygladala jak kolko z dymu i tak jak kolko z dymu ciagle rozszerzala sie w przestrzeni. Rok swietlny to odleglosc, jaka swiatlo pokonuje w ciagu roku - przy predkosci okolo trzystu tysiecy kilometrow na sekunde. Ale nawet przy takich predkosciach swiatlo Kraba potrzebuje tysiecy lat, zeby do nas dotrzec - mglawica byla teraz znacznie wieksza niz jej obraz sprzed prawie pieciu tysiecy lat, jaki widzi sie w obserwatoriach. Wokol niej znajduje sie kilka ukladow slonecznych z zamieszkanymi planetami - to wlasnie byly Kolonie Kraba. Bezposrednia kontrole nad nimi sprawowala Federacyjna Komisja Transportu, a tym samym trzymala w reku i reszte Federacji, poniewaz nadzorowala caly transport. FKT wyrosla z czegos, co zawiazano dawno temu, jeszcze na Ziemi i jeszcze przed odkryciem napedu gwiezdnego, zanim zaczeto badac i zasiedlac inne planety. Z poczatku miala nadzorowac handel w ramach konfederacji miedzynarodowych korporacji, ktore stopniowo zastapily przestarzale ziemskie rzady. Kiedy zasiedlono Uklad Sloneczny, a handel i transport ogromnie sie skomplikowaly, FKT stopniowo nabierala coraz wiekszego znaczenia. Pozniej stala sie jeszcze potezniejsza, bo podczas kilku miedzyplanetarnych wojen zagarnela cala dystrybucje surowcow. W koncu zaczela budowac wlasna flote, a nawet bron, zatrudniajac u siebie wiecej pracownikow ochrony niz inne korporacje. Potem wynaleziono naped gwiezdny, ktory pozwalal podrozowac szybciej od swiatla, i nagle ludzkosc mogla dotrzec do najblizszych gwiazd w ciagu kilku tygodni, a nie lat. Nagle tez miedzynarodowe korporacje ziemskie zobaczyly przed soba szanse zbudowania ogolnogalaktycznego imperium, wszystkie wiec zaczely ostrzyc narzedzia do zrycia kolejnych swiatow. Stary, bezzebny Rzad Swiatowy zmutowal i przetrwal - wyznaczyl nawet glowne zarysy prawa miedzygwiezdnego, choc nie starczylo mu juz sil, zeby egzekwowac ich przestrzeganie. A nowa Federacja Ludzka zaczela rozszerzac sie jak banka mydlana na wszystkie strony od centrum - Ziemi. W koncu FKT wyslala do Mglawicy Kraba ekspedycje, ktora miala zbadac, czy wystepuje tam tellazjum. Cortelyou juz wczesniej opowiadal mi o tellazjum - pierwiastku tak rzadkim, ze niemal nie do znalezienia poza jadrem gwiazdy. Federacja zas potrzebowala go w wielkich ilosciach, zeby nowy naped gwiezdny stal sie tani. Ekspedycja Komisji Transportu znalazla tam szczatki supernowej po wybuchu, wciaz jeszcze orbitujacej dookola malej neutronowej gwiazdki, jaka z niej pozostala. Nazwali to cos Popielnikiem. A byl to najblizszy odpowiednik tellazjumowej rudy, jaki kiedykolwiek udalo sie znalezc. Kiedy zalozono tam kopalnie, obywatele Federacji Ludzkiej mogli juz swobodnie podrozowac miedzy wszystkimi zasiedlonymi przez siebie swiatami - tak jak kiedys podrozowali miedzy kontynentami jednej planety. Ale czegos nie wzieto pod uwage: ze FKT zagarnie tellazjum dla siebie. Przejecie dostaw tellazjum oznaczalo, ze FKT juz nie tylko nadzoruje miedzyplanetarny transport, ale ze praktycznie nim rzadzi. I nie mialo znaczenia, jak wielkie i potezne stawaly sie poszczegolne konsorcja - zwlaszcza jesli chcialy stac sie jeszcze wieksze i potezniejsze, musialy tanczyc tak, jak im zagrala FKT, bo inaczej nie dostaly tellazjum, ktore poruszalo ich statki i opracowywalo dane. Najbardziej ucierpialy stare imperia transportowe, poniewaz FKT przejela ich pakiety kontrolne i teraz stanowily jej bezwolne narzedzia. Dazenia FKT byly jasne - pieniadze i wladza - ale cierpialy zyski i potega wszystkich dookola. Komisja utworzyla nawet wlasne Sily Specjalne, ktore przemoca zaczely zaprowadzac poszanowanie dla niektorych praw Federacji. W istocie udalo im sie nawet powstrzymac konsorcja przed dalsza eskalacja brutalnego wspolzawodnictwa, jakie dotad uprawialy - a to sie konsorcjom nie spodobalo. Ale w koncu musialy jakos z tym zyc. Wokol Kraba utworzyla sie samotna kolonia Federacji, nadzorowana przez FKT, a niezalezna od zadnych innych sil. Reszta Federacji, choc nadal miala ledwie kilkaset lat swietlnych srednicy, przestala sie rozszerzac rownomiernie jak banka w kosmosie. Zaczela wyraznie ciazyc ku koloniom. Ziemia stracila swoj ekonomiczny status, a Quarro stalo sie Autonomicznym Okregiem Handlu Federalnego - nowym centrum dla pieniedzy, wladzy i tego wszystkiego, co warto miec. Wlasnie dlatego Korporacja Bezpieczenstwa Okregu Quarro, zmilitaryzowana policja FKT, wplatala sie w cos, co dzialo sie daleko w Koloniach Kraba. Poprzez swych informatorow i szpiegow FKT wpadlo na trop dziejacych sie tam brudnych historii. Domyslali sie, ze dzieja sie one na zlecenie ktoregos z konsorcjow lub nawet calej ich spolki, ale dlugo nie udawalo im sie dotrzec do sedna sprawy - wszystkie wiodace don nici po prostu sie wymykaly. Byli pewni, ze za spiskiem kryje sie Zywe Srebro. To przypuszczenie zdrowo napsulo im krwi, bo wlasnie z tych kolonii szly dostawy tellazjum. W koncu dowiedzieli sie, ze Zywe Srebro nawiazal kontakty tu, w Quarro - i ze poszukuje rekrutow. Tak wiec my mielismy pelnic role tajnych agentow, zeby odnalezc prawdziwe zrodlo problemow i zlikwidowac je, zanim Federacja dostanie kopa w tylek. Siebeling przedstawil to tak, jakbysmy wlasnorecznie tworzyli historie - biedne psychotroniki ratuja Galaktyke. Wyobrazilem sobie siebie jako wielkiego bohatera... -Daruj sobie ten glupawy usmieszek. To nie zarty. Jesli nie potrafisz traktowac sprawy powaznie, odesle cie z powrotem. Nie damy ci szans na schrzanienie czegos. Westchnalem. -Jak to dobrze, ze pan nie umie czytac w myslach. Cortelyou rozesmial sie i potrzasnal glowa. Siebeling zas tylko sie odwrocil do Jule. Wyszli razem, poszli do domu, ktorego ja nie mialem. Glowa mi puchla od informacji, czulem, ze za najmniejszym ruchem moga mi sie przelac. Myslalem o spisku psychotronikow w Koloniach Kraba; wyruszymy, zeby powstrzymac lajdakow; stane sie bohaterem i wejde do historii. Spojrzalem na swoje dlonie, na puste przeguby, na ktorych za kilka tygodni znajdzie sie bransoletka z danymi... i na kciuk, ktory zrosl mi sie krzywo po tym, jak kiedys wzialem sie do obrabiania niewlasciwej kieszeni. Nieoczekiwanie bardzo sie ucieszylem, ze moge tu zostac, nie musze wracac tam, gdzie mieszkalem. Nastepnego dnia Goba i jego techniczni znow mnie zahipnotyzowali, zeby na sprawy, o ktorych sie dowiedzialem, polozyc zaslone na pol prawdziwych wspomnien. W ten sposob to, co wiem, bedzie mozna wykryc tylko przy uzyciu bezposredniej telepatycznej sondy. A juz dzien pozniej Dere Cortelyou zaczal pracowac ze mna intensywniej niz dotad, zmuszajac mnie do nauczenia sie wszystkich sztuczek, ktore pozwola mi odeprzec bezposredni telepatyczny atak. Wcale nie szlo mi lepiej, ale teraz przynajmniej wiedzialem, po co to robie, latwiej wiec bylo przymuszac sie do kolejnych prob. A potem juz na calego wszedlem w ten ich program naukowy: gralem w rozne psychogry z innymi psychotronikami i razem z nimi czekalem, az cos sie wydarzy. Po krotkim czasie zaczalem marzyc, zebysmy czekali tak cala wiecznosc. Czasem wydaje mi sie, ze byl to najszczesliwszy czas w moim zyciu. Z zaskoczeniem odkrylem, jak szybko przywyklem do Instytutu Sakaffe, bo przeciez tak bardzo roznil sie od wszystkiego, co znalem wczesniej. Mialem tu przyzwoite ubranie w swoim rozmiarze. Moglem jesc, ile tylko chcialem i kiedy tylko chcialem. Mialem nawet swoj wlasny pokoj. Juz nie zamykali mnie na noc, ale teraz nie mialo to zadnego znaczenia. Mialem wlasne, miekkie, czyste lozko i nie chcialem niczego wiecej. W naszym instytucie prowadzono tez z tuzin innych programow, a pracownicy laboratoriow, kiedy juz przywykli do mojego widoku, pozwalali mi sie przygladac. Albo moglem godzinami siedziec i ogladac trzy-de w ktorejs z sal klubowych, jesli akurat mialem na to ochote. Nawet nie brakowalo mi narkotykow, bo wystarczylo spojrzec w okno, a czlowiek juz czul sie jak po alindytynie. Czasem az musialem sie uszczypnac, by sie upewnic, ze to nie sen, ze wszystko dzieje sie naprawde. Lubilem nawet myslec o tym, co mam tu robic - widzialem na trzy-de takie wideo, "Pionierzy mglawicy", o kolonistach i gornikach w Koloniach Kraba, ktorzy buduja sobie dom w dziczy. Na dalekich swiatach zycie bylo ciezkie, ale ciekawe i nikogo tam nie obchodzilo, kim byles przedtem, tylko kim chcesz byc teraz. Tam czlowiek mogl zaczac wszystko od nowa - moze tym razem wlasnie sie uda. Myslalem sobie, ze chyba warto sprobowac; myslalem, ze pojade tam za czesc pieniedzy, ktore dostane, kiedy skonczy sie ta nasza wojna. Cieszylem sie, ze mamy im pomagac. Ale najbardziej ze wszystkiego lubilem pracowac z innymi psychotronikami - nawet jesli to oznaczalo, ze jestem jednym z nich. Praca byla ciezka, a Siebeling dwoil sie i troil, zeby nam ja jeszcze bardziej utrudnic, ale juz nie myslalem jej rzucac. Zaczalem nawet byc w tym dobry. Mysle, ze bylbym dobry, nawet gdyby Siebeling sie mnie nie czepial. Chcialem byc dobry - pewnie chcialem cos komus udowodnic, a moze tylko sobie samemu. Mowiac szczerze, nie mialbym szans bez pomocy Jule taMing. Po tym pierwszym dniu zawsze, kiedy tylko mielismy jakies cwiczenia ze sprzetem, trzymala sie blisko i przerabiala ze mna wszystko tak dlugo, az umialem to na pamiec. Jakos wydalo mi sie, ze Cortelyou przejmie od niej paleczke, ale on sie rozesmial i powiedzial, ze przeciez wie, na czym teraz skupiam uwage - to znaczy na Jule - wiec rownie dobrze moge sie tego trzymac. Sklalem go, czerwony na twarzy, i zrobilem, jak radzil. Jule uczyla mnie korzystac z jednego urzadzenia po drugim - uczyla mnie liter i symboli, ktore na roznych klawiaturach znaczyly to samo. Pracowala ze mna, dopoki prawie nie zrownalem tempa ze wszystkimi innymi. -... teraz tu, a potem tu - dotknalem niewlasciwego kwadratu i ekran zaplonal na czerwono. - Cholera! - Odsunalem sie od klawiatury, potrzasajac dlonmi w powietrzu. Jule pochylila sie nade mna i dziesiaty raz z kolei wyczyscila ekran. Ciemne wlosy musnely moje ramie. -Te dwie literki wygladaja prawie tak samo. Kazdy moglby sie pomylic. Sprobuj jeszcze raz - powiedziala, tak samo spokojna i cierpliwa jak godzine temu. Ona jakos nigdy nie uwazala mnie za idiote. Ale i tak czulem sie kompletnym durniem. -Nigdy sobie z nimi nie poradze! Przeciez one nic nie znacza! Wtedy raz jeden popatrzyla wprost na mnie. -Jestes zmeczony... Twoj organizm az skreca sie z potrzeby snu. Dlaczego nie spisz po calych nocach, kiedy wiesz, ze nastepnego dnia trzeba wstac do pracy? - To nie byla krytyka, lecz zwykla ciekawosc. Spialem sie; wciaz jeszcze nie moglem sie przyzwyczaic, ze Jule dokladnie wie, jak sie czuje. Byla nie tylko teleportantka, ale i empatka - wiedziala, co czuja wszyscy dookola, czy tego chciala, czy nie. Wbilem chmurny wzrok we wlasne dlonie. -Tak sie juz przyzwyczailem. Na Starym Miescie nie spalem przez cale noce, poniewaz nocami zwalaly sie do nas tlumy, a przeciez zylem z tych tlumow. Teraz jednak nie zasypialem, bo balem sie zasnac. Wiedziala, ze nie mowie wszystkiego, ale odwrocila wzrok i nie naciskala. Sama tez miala swoje strachy. Powylaczala cala aparature, mruczac do siebie: "One nic nie znacza... " Poszedlem za nia na drugi koniec pracowni. Na dworze zmierzch poplamil juz Quarro ciemnym fioletem; zapalaly sie pierwsze swiatla. Kilka pieter pod nami byl ogrodek na dachu, drzewa falowaly w chlodnym wieczornym powiewie. Jule wlaczyla sobie inna konsolete i zaczela przy niej pracowac, a ja stalem obok, zapatrzony w okno - tak blisko, ze biodrem musnalem jej biodro. I nagle nie moglem powstrzymac mysli o tym, jak jest blisko, jak opadaja jej wlosy... Poczulem fale goraca i zastanawialem sie, jak by to bylo, gdybysmy... Mysl, ze ona wie dokladnie, co ja czuje, podzialala lepiej niz kubel zimnej wody. Zwinalem umysl w ciasny wezel, zamykajac te mysl gdzies w srodku, i odsunalem sie o kilka krokow. Zaskoczona, podniosla wzrok - albo wiedziala, co czulem, albo po prostu nagle zupelnie przestala mnie odczuwac. A ja wygladalem przez okno, wyjmujac z paczki kawalek kamfy i kolyszac sie na obcasach. -Kocie! - zawolala. Nie umialem poznac, o czym mysli, ale przez moment dojrzalem na jej ustach cos jak cien usmiechu. Kiedy stanalem przy niej, nie patrzyla na mnie, ale powiedziala: - Ruszasz sie jak tancerz, zwinnie i z gracja. -Ja? - rozesmialem sie zaklopotany. - To stad, ze przez cale zycie musze balansowac na krawedzi. - Wepchnalem rece do kieszeni. Pierwszy raz w zyciu ktos zauwazyl we mnie cos dobrego. - Co to jest? - Kiwnalem glowa w strone ekranu. Byl to najprostszy typ ekranu z malo skomplikowana konsoleta pod spodem. Na ekranie widnialy jakies trzy litery. -To twoje imie. Dotknalem ich reka. -Moje imie? Pokiwala glowa, a potem wskazujac elektronicznym piorem kolejne litery, nazywala je: -K-O-T. To razem Kot. Powtorzylem za nia wszystkie trzy dzwieki. -Juz widzialem takie litery. Znow pokiwala glowa. Ale teraz dopiero naprawde cos znacza. Wyciagnalem reke, cofnalem, w koncu wzialem od Jule pioro. Dotknalem koncem ekranu - zostala jasna plama. Ktos wszedl do pokoju. Poczulem to, jeszcze zanim zobaczylem... Siebeling, a z nim jakis korba. Szarpnalem sie, wypuszczajac z reki pioro, i rozpaczliwie rozejrzalem sie za drugim wyjsciem. Jule przytrzymala mnie za rekaw. -W porzadku. On nie przyszedl tu po ciebie. Chce sie widziec ze mna. -Z toba? - No tak, juz sam widzialem, ze wcale nie byl z FKT, ze mial na sobie mundur ktoregos z konsorcjow. - Jule, czy czekaja cie jakies klopoty? Nie odpowiedziala. Podszedl do nas Siebeling, zostawiajac korbe przy drzwiach. Jule zwykle zaczynala sie usmiechac na jego widok, ale tym razem jej twarz pozostala pusta i blada, a mysli pelne mroku. -Jule, ktos chce sie z toba widziec - odezwal sie Siebeling. Skinela glowa. -Wiem. Ja nie chce z nim rozmawiac, Ardan. Prosze, kaz mu odejsc... -Mysle, ze powinnas z nim porozmawiac. - Siebeling mowil cicho, ale zabrzmialo to prawie jak rozkaz. - Nie powiedzialas mi, ze... Wziela z pulpitu pioro i wcisnela mi do reki. -Masz - szepnela. - Pocwicz. - Potem odeszla w strone korby z rekoma splecionymi na piersi, z dlonmi zacisnietymi kurczowo na lokciach. Probowala przytlumic wlasne napiecie, ale czulem je w powietrzu jak wyladowania elektryczne. -Czego on chce? Chyba jej nie zaaresztuje, co? Siebeling popatrzyl na mnie wsciekle, jakbym ja obrazil. -Oczywiscie, nie. Przyniosl jej tylko wiadomosc od rodziny. -Od jej rodziny? - W Jule bylo cos tak bardzo samotniczego, zawsze wydawalo mi sie, ze tak jak ja nie ma nikogo. Siebeling byl poza mna jedyna tu osoba, z ktora rozmawiala. Miedzy tymi dwojgiem juz od samego poczatku zaczelo sie cos dziac i wszyscy o tym wiedzieli, choc kazdy udawal, ze nie ma o niczym pojecia. Nielatwo utrzymac cos w sekrecie przed banda psychotronikow, a Jule dopiero uczyla sie kryc ze swoimi uczuciami. Dla nas to bylo tak, jakby wszystko wykrzyczala. Jesli chciala sie wiazac z Siebelingiem - jej sprawa, ale nie moglem sie powstrzymac od zdziwienia, co ona w nim wlasciwie widzi. - Wyslali do niej korbe? Czyje nosi kolory? -Centauri Transport. To konsorcjum przewozowe, najwieksze i jedno z najstarszych. - A rodzina taMing rzadzi calym holdingiem. Jej rodzina... Ta mysl lezala na samym wierzchu jego umyslu, rozjarzona swym wlasnym zdziwieniem. -Czy to znaczy, ze jest bogata? -A czy wyglada na bogata? - wycedzil. Wzruszylem ramionami. -Tutaj nie. Wciaz jeszcze rozmawiala z tamtym korba, skulona, emanujaca jawna uraza. Poirytowany, odwrocilem sie do ekranu i zaczalem kopiowac litery. -Co robisz? - warknal Siebeling, jakby zlapal mnie na niszczeniu mienia. -To co mi kazala. K... O... T... Reka mi drzala; sciskalem pioro tak, jakby mialo za chwile wyskoczyc mi z dloni, a litery wygladaly jak kawalki sznurka. Zmusilem sie do zachowania spokoju. K-O-T. K-O-T. KOT KOT KOT To obraz mojego imienia. Szlo coraz latwiej. Opanowalo mnie uczucie, jakiego nie doznalem nigdy wczesniej. Moze to byla duma. -Strata czasu. - Siebeling wyplul z siebie slowa, ktore zniszczyly ja w okamgnieniu. W jego myslach zobaczylem prymitywa i przestepce, zielonookiego ulicznego smiecia ze Starego Miasta, ktory tylko marnuje wszystkim czas. Wscieklem sie i juz-juz mialem zrobic cos, czego obaj bysmy potem zalowali. Ale wtedy wpadl pomiedzy nas wybuch innego uczucia Jule - rodzaj zdumionego soba tryumfu, a potem echo tych samych odczuc, ktorych zalazek poczulem przed chwila w sobie. Szla w nasza strone; korba juz zniknal za drzwiami. Raz jeden zdawala sie nieswiadoma panujacego miedzy nami napiecia. Byla calkowicie skupiona na ironicznej mysli, ze rodzina tylko wtedy wtraca sie do jej zycia, kiedy wszystko w nim dobrze sie uklada. Jej szare oczy ozywily sie nagle i rozblysly, kiedy powiedziala: -Zostaje. Twarz Siebelinga rozluznil niespodziewany usmiech, a jego ulga byla rowniez wyraznie odczuwalna. -Jestes pewna, ze... -Tak - potakujac wpadla mu w slowo. Teraz popatrzyla na mnie. Siebeling chwycil ja za reke, probujac odciagnac, ale mu sie wyrwala. -Poczekaj. Siebeling rzucil mi za jej plecami mroczne spojrzenie. Nie zareagowalem. Jule patrzyla na to, czego dokonalem na ekranie. Usmiechnela sie na moment, jakby to byl nasz wspolny tryumf, a mnie znow poczela wypelniac duma. Wtedy Siebeling otoczyl ja ramieniem - po raz pierwszy zrobil to w mojej obecnosci - i poszla z nim juz bez sprzeciwu. Wrocilem do swojej konsolety i powtorzylem sekwencje, ktorej mnie Jule uczyla. Zrobilem to kilkakrotnie, bez bledow, a potem podszedlem do tamtego ekranu i jeszcze kilka razy napisalem swoje imie. Pomyslalem, ze jutro poprosze Jule, by pokazala mi jeszcze jakies inne slowa. Moze dostalbym jakies tasmy z instruktazem... Coz, potem juz nie bylo wiecej sprzetu, ktorego obslugi musialbym sie uczyc, a Siebeling jakos zawsze mial dla Jule cos lepszego do roboty niz marnowanie czasu na mnie. Pozbawiony jej pomocy wrocilem do ogladania trzy-de, jak przystalo prymitywom i smieciom. No i zapomnialem, ze mialem sie czegokolwiek uczyc. Ale nic sie nie zmienilo w tym, jak odbieram Instytut Sakaffe. To, ze jestem psychotronikiem, ze pracuje z innymi psychotronikami, nie moglo sie rownac z niczym, co dotad znalem. Nawet jesli ktorys z nich nazwal mnie w myslach "umyslowym kieszonkowcem" - kiedy pracowalismy razem, tworzyla sie miedzy nami wiez. Bo wszyscy bylismy tacy sami, a nie liczylo sie nic poza tym. Jesli wsciekalem sie na swoj psychotroniczny talent, wiedzialem, ze wiekszosc z nich rozumie, co czuje. Tylko ze oni zyli z tym - i pewnie takze tego nienawidzili - znacznie dluzej niz ja. Wiedzialem, ze mialem szczescie, skoro udalo mi sie na tak dlugo go pogrzebac, i ta swiadomosc sprawila, ze zylo mi sie teraz troche latwiej. Mysle, ze latwiej bylo i innym, bo doswiadczalismy wspolnych radosci. Wydawalo mi sie, ze niektorzy zaczynaja mnie troche lubic - na przyklad Dere Cortelyou. Albo Jule. Tam, na Starym Miescie, najblizszy ludzki kontakt, jakiego doswiadczylem, to bylo dzielenie przez noc tego samego pokoju. Nie nalezalem nawet do zadnego gangu. Po raz pierwszy doznalem poczucia przynaleznosci i nigdy bym nie przypuscil, ze bedzie mi z tym tak dobrze. Wreszcie mialem cos do stracenia. Czasem zaczynalem sie bac, ze uszczypne sie za mocno i obudze na dobre. 4 -Masz! (Z tylu...)-Mam! (Dzieki.) -Nie przerywajcie. Jeszcze raz! -Dobra, dobra... -Tutaj! -Nie, tam! Wybuchy smiechu. Znow pracowalismy razem, uwiklani w cos, co Siebeling nazwal "zonglerka". Kazde z nas mialo korzystac ze swoich psychotronicznych uzdolnien, zeby zaskakiwac lub ostrzegac innych w czasie swobodnej, pozbawionej zasad gry. Rzucalismy w siebie przedmiotami i sami sie przemieszczalismy, docieralismy do siebie nawzajem za posrednictwem cial i umyslow, coraz lepiej i plynniej nad soba panujac. Trenowalismy reagowanie na najrozniejsze bodzce tak, aby nie utracic przy tym skupienia i wewnetrznych umyslowych barier. (A niech to!) A takze nie upuscic tego klocka albo miski. (Mam cie!) - Mam cie! Jeszcze glosniejsze wybuchy smiechu. -Dwadziescia trzy! Jaki czas? -Lap! -Nad i pod... (Kot, uwazaj!) Przeslanie Jule rozswietlilo moj umysl o sekunde za pozno, bo stolek, ktory stal sobie spokojnie po drugiej stronie pokoju, zmaterializowal sie nieoczekiwanie tuz za moimi plecami. Zanim zdolalem sie zatrzymac, juz na niego wlazlem - poplataly mi sie nogi i runalem jak dlugi na posadzke. Siebeling znow mi to robil. Byl dobry, naprawde dobry. O wiele za dobry. Lezalem na podlodze i myslalem pod jego adresem takie rzeczy, ktorych nigdy nie odwazylbym sie powiedziec glosno, ale on mial umysl spleciony ciasno i nic do niego nie docieralo. Ten dran nie czul doslownie nic - za to Jule czula. Zobaczylem, jak sie krzywi, przezywajac moj gniew i moj bol. Uklulo mnie poczucie winy i ze wzgledu na nia postaralem sie opanowac. Inni stali, przestepujac z nogi na noge. Odizolowalem sie od ich mamroczacych mysli. -No, rusz sie - polecil Siebeling, a z jego glosu zupelnie nie dawalo sie wyczytac, ile ma z tego uciechy. - Wstawaj, lamiesz rytm. -A pan zlamie mi kark! Dlaczego to zawsze musze byc ja? -Bo masz najmniej doswiadczenia - odparl cicho. -Nie. Dlatego ze pan zawsze musi sie mnie czepiac! - Powolutku, ostroznie wstawalem. -Poswiecam ci wiecej uwagi, bo tego potrzebujesz. To oczywiste, ze tego potrzebujesz, inaczej bys sie nie przewrocil. Przestan szukac dla siebie wymowek. Wstalem rozcierajac bolace miejsca i kopnalem stolek w jego strone. Patrzyl na mnie tym swoim wzrokiem, ktory nauczylem sie rozpoznawac az za dobrze - mrocznym, z domieszka czegos, czego nie udalo mi sie nazwac; sam pewnie nie wiedzial, dlaczego mierzi go sam moj widok. A wtedy znienacka spojrzal na Jule i nic napiecia miedzy nami gwaltownie pekla. Spuscil oczy. Wzruszyl ramionami i oswiadczyl: -Na dzis wystarczy. Jutro znow nad tym popracujemy. Machnal reka w strone drzwi po drugiej stronie sali, demonstracyjnie omijajac mnie wzrokiem. Uslyszalem, jak Cortelyou polglosem mowi: -Przestan sie czepiac chlopaka, Ardan. Nie tego od ciebie potrzebuje. Sam sprawiasz, ze z gory nastawia sie na przegrana... Poszedlem do wyjscia. Zaczalem sie zastanawiac, czy to nie jest wlasnie prawdziwy cel Siebelinga: ujrzec moja przegrana. Kiedy znalazlem sie tuz przy drzwiach, doznalem naglego niewyraznego blysku - w myslach ujrzalem siebie jak w lustrze, ktore odbija obraz powstaly w umysle jakiegos innego psychotronika. Ten obraz pochodzil gdzies spoza tej sali, nie wzial sie z zadnego ze znanych mi umyslow. Zatrzymalem sie, dotknalem reka glowy. Ktos nas sledzi, ktos czeka teraz w holu... Wyszedlem, lecz nie czekal na mnie zaden obcy z umyslem plonacym chlodnym ogniem. Hol byl pusty. Wszedlem do pierwszej windy, ktora nadjechala, i natychmiast wprawilem ja w ruch, zanim ktokolwiek zdazyl nadejsc. Znalazlem sie na najwyzszym pietrze, w cichej klubowej salce na jednym ze szczytow budynku Instytutu Sakaffe. W calym gmachu bylo kilka takich salek, rozrzuconych tu i owdzie, a ta byla jedna z najmniej uczeszczanych, poniewaz nie bylo stad widoku na ocean. Dzis niebo bylo zalzawione, okryte czapa chmur, ktore klebami brudnawej waty otoczyly strzeliste wiezowce Quarro. Nie bylo tu nikogo, co bardzo mnie cieszylo. Usadowilem sie na jednym z bezksztaltnych siedzisk na samym srodku salki i zeby pozbyc sie wewnetrznego zesztywnienia, wyjalem kawalek kamfy. Rozparlem sie wygodnie, patrzac na rozdmuchiwane wiatrem smugi deszczu, zeslizgujace sie po przezroczystych scianach kopuly. Przedtem nie widywalem deszczu - no, moze raz, na placu Domu Bozego. Byl brazowawy i cieply. Mialem odczucie, ze Quarro szcza na mnie, i wcale mi sie to nie podobalo. Przypomnialem sobie, ze przez dlugi czas nie mialem nawet pojecia, jak wyglada niebo. Przyszedlem tu po to, by sie wyzloscic, ale jakos zabraklo mi sil. Czulem tylko zmeczenie. Moj umysl byl teraz otwarty, szary i pusty jak samo niebo. Przymknalem oczy, wsluchujac sie w delikatny stukot deszczu, ale przestrzen za powiekami natychmiast wypelnila sie obrazami ze Starego Miasta jak lzami, wiec szybko otwarlem je z powrotem. -A niech to! - uszczypnalem sie raz jeszcze, tak na wszelki wypadek. -Kocie, wyjdz z tego deszczu. To byla Jule - znalem jej glos, znalem tez predki, niesmialy szept jej mysli. Nie slyszalem wjezdzajacej windy, ale ona przeciez nie potrzebowala wind. Obrocilem sie na kanapie; rzeczywiscie stala tam Jule, z polusmiechem na twarzy, w ciemnym, miekkim jak welon ubraniu, z ciemnymi wlosami splecionymi w gruby, dlugi do pasa warkocz. Pomieszczenie klubowe nagle wydalo mi sie cieplejsze i jasniejsze. -Jeszcze tu jestes? Wzruszyla ramionami, spogladajac po sobie. -Swiat to wiezienie, a my sami sobie jestesmy w nim straznikami... Kiedy ostatnio sie widzialam, wciaz jeszcze tu bylam. Jule byla poetka - a poezja, jak mowila, to jakby rodzaj psycho, bo sprowadza obrazy do samej ich esencji. Czasem tez mowila jak poetka... tak niby zartem, zeby czlowiek sie nie obrazil. Mnie wcale to nie przeszkadzalo. Podeszla i usiadla obok, lecz nie za blisko. Przypominala cien - byla zbyt bezcielesna, zeby mogla stac sie intruzem. Wygladalo na to, ze zawsze wie, co dzieje sie u mnie w srodku - czasem nawet lepiej niz ja sam -i czy ma zostac, czy sobie pojsc. Kiedys, na samym poczatku, spytalem ja, jak to jest, kiedy czlowiek moze sie teleportowac. Odpowiedziala wtedy: "Przydaje sie, kiedy masz ochote uciec od wszystkiego". Obraz, jaki jej sie przy tym wymknal w myslach, byl dla mnie ogromnym zaskoczeniem, nie moglem wprost uwierzyc. Ale wiedzialem, ze to prawda, wiec po chwili zadalem jedyne pytanie, jakie mi w tej sytuacji pozostalo: "Jule, co sprawilo, ze sie tu znalazlas?" A ona, wiedzac, ze juz w polowie ukazala mi odpowiedz, odparla: "Ktorejs nocy probowalam sie utopic". Opowiedziala mi o wszystkim, jakby relacjonowala cudza historie: jak to jakis korba-telepata wyciagnal ja z sadzawki w parku. Calymi godzinami rozmawial z nia potem, dlaczego tak nienawidzi wlasnego zycia, a w koncu opowiedzial jej o tym programie badawczym i ze przyjmuja tu psychotronikow, ktorzy potrzebuja pomocy. Kazal jej obiecac, ze sie tym zainteresuje, by miala sie czego uchwycic. Dotrzymala slowa. Opowiedzialem jej wtedy, jak ja sie tu znalazlem - z mojego punktu widzenia. Punkt widzenia Korporacji Bezpieczenstwa znali juz wszyscy. A liczylo sie tylko to, ze mozemy rozmawiac - co mowimy, nie mialo zadnego znaczenia, jakby istnialo miedzy nami tajne porozumienie, ze nie bedziemy sie wzajem osadzac. Ale nigdy nie wyznala mi, dlaczego chciala sie utopic. Powiedziala tylko: "To sie zdarza, kiedy ci juz zabraknie wymowek, zeby tego nie robic. Teraz znow kilka sobie odswiezylam". Siedziala obok mnie wpatrzona w deszcz. Przygladalem sie profilowi jej twarzy i znow zaczely mnie trapic pytania bez odpowiedzi. Nie chcialem szukac tych odpowiedzi w jej myslach. Nie balem sie, ze mnie zlapie, ale wiedzialem, jak nie znosi intruzow. Wiedzialem, jak ja bym sie czul na jej miejscu. Do tej pory pozostala tak oniesmielona, ze z rzadka tylko do kogos sie odzywala - z wyjatkiem Siebelinga. Nie mialem pojecia, dlaczego lubi przebywac akurat ze mna, ale bardzo mnie to cieszylo. Za nic w swiecie nie chcialbym tego popsuc. -Twoje mysli byly cale szare - odezwala sie. - Dokad cie zabraly? - Nadal wpatrzona byla w deszcz. Ciezko jej bylo patrzec na kogos przez dluzsza chwile, bo, jak mowila, oczy to okna naszych dusz. -Na Stare Miasto. - Wzruszylem ramionami, krecac swoim krzywym kciukiem, takze wpatrzony w deszcz. -Stare Miasto - powtorzyla polglosem, przymknawszy oczy. - Tutaj w Quarro nazywaja je Zbiornikiem. Moze wiesz dlaczego? -Nie, nie wiem - odwrocilem sie do niej. - Moze dlatego ze jak juz raz tam wpadniesz, nigdy sie nie wydostaniesz. -Zbiornik na ryby - westchnela. - Zbiornik z pokarmem. - Wpatrzyla sie we wlasne dlonie; paznokcie miala ogryzione niemal do krwi. - Kiedy bylam mala, ojciec zabral mnie raz do sklepu zoologicznego. Byly tam setki roznych stworzen, ktore plakaly i wolaly do mnie z glebi serca. Nie moglam sie zdecydowac. Potem zobaczylam rybki - cale dwie sciany pelne pieknych, zywych klejnotow i jeszcze jeden zbiornik, ukryty troche z tylu. W tym zbiorniku sciany pokryte byly zielonym szlamem, a na wpol uduszone ryby tloczyly sie tuz pod powierzchnia wody albo lezaly jak ogluszone, czekajac na smierc. Zapytalam sprzedawce, dlaczego tak jest, a on mi odpowiedzial, ze to zbiornik z pokarmem, wiec nie ma znaczenia, w jakich warunkach zyja. Ja czulam, jak one cierpia, a nikogo to nie obchodzilo! Zaczelam plakac, trzymajac sie za glowe. "Kupmy je, tatusiu, im jest tak zle, one cierpia... " Wszystkie zwierzeta i ludzie w sklepie tez zaczeli plakac, bo zarazilam ich swoim smutkiem. Ojciec strasznie sie wstydzil. - Glos jej nagle stwardnial. - Jego corka odmieniec znow upokorzyla publicznie cala rodzine. Nic mi wtedy nie kupil i juz nigdy nie pozwolil mi miec zadnego zwierzecia. - Teraz w koncu popatrzyla na mnie. - Tyle mi wlasnie wiadomo na temat zbiornikow... Zawsze mi sie wydawalo, ze gdyby tylko ludzie czuli to, co ja czuje, gdyby tylko wiedzieli, nigdy by... - urwala, pustym wzrokiem patrzyla gdzies w przestrzen. Wbilem sie glebiej w miekkie siedzisko, pochylilem ramiona i milczalem. Ostra koncowka kamfy zaszczypala mnie w jezyk. Oboje az podskoczylismy na dzwiek wjezdzajacej na gore windy. Wyszedl z niej jakis mezczyzna - wysoki, w srednim wieku, bogaty. Mial ciemne wlosy uczesane w wyrafinowana i kosztowna fryzure, ktora doskonale pasowala do kosztownej, recznie kutej zlotej obrozy na szyi. Mial na sobie letni garnitur, podszyty pastelowym jedwabiem; jego ubrania mialy tak prosty kroj i tak doskonale lezaly, ze musialy zostac uszyte na miare. Byl niemal tak szczuply jak ja, lecz twarz mial piekna - ten typ urody pozostanie mu na cale zycie. A poza tym byl martwy. Uslyszalem, jak obok mnie Jule bierze rozpaczliwy wdech, czujac w myslach to samo co ja - absolutne nic. Nie... on nie jest martwy. On jest smiercia. -Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam - odezwal sie, a nawet usmiechnal, podchodzac blizej. - Nazywam sie Rubiy. - Sklonil sie w strone Jule, wykonujac przy tym ceremonialne gesty, co pasowaloby bardziej przy spotkaniu w jakims palacu. Na mnie nawet nie spojrzal i bylem z tego bardzo zadowolony. -Jest pan psychotronikiem - powiedziala cichutko Jule, bardziej do siebie niz do niego. Jej dlonie spoczywaly nieruchomo na kolanach. Tamten skinal glowa. -W istocie. Mamy wiec ze soba cos wspolnego. Nagle ta jego martwosc w moim umysle sie wyjasnila: on po prostu nic z siebie nie wypuszczal. Ale to, co mial w glowie, nie dawalo sie nawet porownac z moja niewprawna obrona na oslep, byl jednym z wybitnie uzdolnionych - opowiadal nam o nich Siebeling - na poziomie, o jakim nie moglismy nawet marzyc. -Czy chce sie pan zglosic do tego programu badawczego? - zapytala Jule z nuta podziwu i leku w glosie. -Nie. - Usmiechnal sie uprzejmie, ale byl to po prostu grymas warg. Opanowal cialo w tym samym doskonalym stopniu, w jakim opanowal umysl. Widywalem juz podobna arogancje u niektorych mezczyzn na Starym Miescie. Wiedzialem, ze lepiej schodzic im z drogi. -Czego pan od nas chce? - spytalem w koncu, bo ktos taki jak on nie robi nic bez powodu. -Bezposrednio i do rzeczy. - Wciaz sie usmiechal. Przysiadl na tapicerowanym parapecie, w nalezytej od nas odleglosci. - Slyszalem, co robi tu doktor Siebeling, i przyszedlem zobaczyc to na wlasne oczy. A takze zaoferowac wam prace. Jak widac, poszczescilo mi sie w zyciu bardziej niz wiekszosci psychotronikow... - Machnal upierscieniona dlonia. Cos dziwnego bylo w jego sposobie mowienia, nie akcent, wprost przeciwnie: wszystkie slowa mialy zbyt doskonale brzmienie, jak gdyby obawial sie, ze popelni jakis blad. - Moje uzdolnienia psychotroniczne zapewnily mi wszystko, czego moglbym zapragnac. Ale nie zapomnialem przy tym, ile tacy jak ja musza wycierpiec w naszym spoleczenstwie. Tak wiec przyszedlem tu, by dac wam szanse. Mozecie pracowac dla mnie... ze mna w pewnym przedsiewzieciu, ktore zapewni wam bogactwo, niezaleznosc i wladze, o jakiej nigdy nawet nie sniliscie. Opanowalem atak smiechu. -Czy nie jest pan troszke zbyt pewny siebie? Do czego uzywa pan swojej psycho, obrabia pan krypty na odleglosc? Zawaly na zlecenie? - Przyszly mi na mysl plotki i straszne opowiesci, rozmaite powody, dla ktorych ludzie moga nienawidzic psychotronikow. -Telekineza ma rozne zastosowania. - Przymruzyl zielone jak lod oczy. Nagle zaczalem sie bac. Balem sie, ze moge miec racje, balem sie tego czlowieka. - Ale z zadnej z tych mozliwosci nie korzystam. Moje przedsiewziecia prowadzone sa na zupelnie inna skale. Rzucilem okiem na Jule, czujac na plecach gesia skorke. Jej spojrzenie powiedzialo mi, ze juz od dluzszej chwili czuje to samo co ja. Nagly blysk olsnienia utopilem w myslowym szumie, zanim zdolalo sie przebic do swiadomosci: to jest to, na co czekalismy. Poslaniec od Zywego Srebra, psychotronika, na mysl o ktorym trzesie sie cala Federacja. Probowalem sprawic, zeby to cale moje nagle rozdzwonione podniecenie wygladalo tak, jakby bylo reakcja na propozycje Rubiy'ego. Nie bylem pewien, czy nie probuje nas odczytac ani czybym o tym wiedzial, gdyby rzeczywiscie probowal. -Czy na to jeszcze nie za wczesnie? - Jule wyprostowala sie nagle. - Przeciez pan nawet nas nie zna. -Przeciwnie. - Potrzasnal glowa. - Juz od jakiegos czasu czynie prywatne obserwacje. Przygladam sie waszym talentom, przeprowadzam wywiady... Probuje oszacowac, kto bedzie pasowal, a kto bylby tylko zbednym wydatkiem. Zdazylem juz zawezic pole wyboru. Zastanowilem sie, jak bardzo by je zawezil, gdyby wpadl do nas pare tygodni wczesniej i podsluchal jedna z "sesji specjalnych", jakie musielismy przejsc. Wypchnalem te mysl ze swiadomosci jak najszybciej. Nagle zdalem sobie sprawe, co to znaczy moc szpiegowac cala gromade psychotronikow. Spocilem sie juz na sama mysl. Ale jezeli Rubiy nie zdolal dotad dojrzec prawdy w umysle moim lub kogokolwiek z nas, to znaczy, ze rzecz nie przedstawia sie wcale tak prosto. Falszywe obrazy, ktorymi naladowano nam pamiec, musza spelniac swoje zadanie, a poza tym wcale nie tak latwo wejsc do umyslu innego psychotronika. Juz ja moglem cos na ten temat powiedziec. Zaczalem byc odrobine mniej spiety. -Posiada pan zdolnosc telepatii i telekinezy? - pytala Jule. Rubiy skinal glowa twierdzaco. -Jak rowniez teleportacji. Jestem takim sobie genetycznym dziwadlem, nawet na tle innych dziwolagow... Pomyslalem, ze zaden czlowiek nie potrafi tego wszystkiego naraz. Rubiy zas dalej rozmawial z Jule. Mowila tak cichutko, ze ledwie slyszalnie. Zastanawialem sie, dlaczego wybral wlasnie ja, kogos tak kruchego, ze zlamie sie pod pierwsza lepsza presja... -... i jest pani, rzecz jasna, jedna z tych slynnych taMin-gow - mowil. Nie brzmialo to jak pytanie. -Pani rodzina rzadzi konsorcjum Centauri Transport. Rzadko spotyka sie psychotronika o tak szlachetnym rodowodzie. Jule zmarszczyla brwi. -Zwykle dusi sie ich zaraz po urodzeniu. - Jej gorzki sarkazm wymusil z Rubiy'ego nieszczery smieszek. Rzucilem okiem na Jule, nie dowierzajac, ze cos podobnego moglo pasc z jej ust. Skrecala w dloniach czarna tkanine znoszonej spodnicy. - Jestem tylko daleka krewna. - Ale w jej myslach zatrzasnela sie jakas brama, nawet ja wiedzialem, ze klamie. Rubiy takze musial o tym wiedziec, podobnie jak musial zdawac sobie sprawe, ze bez wzgledu na to, kim byla kiedys, obecnie jest nikim. -Niemniej do tego, czym mamy sie zajac, to doskonala referencja - powiedzial mimo wszystko. Nie zapytala dlaczego. Ja zapytalem. Rubiy w odpowiedzi tylko usmiechnal sie do mnie lagodnie. -No dobra. - Podciagnalem nogi pod siebie. - Dlaczego ja? Jesli pan nas rzeczywiscie obserwowal, to pan wie, ze jako telepata nie jestem wart, zeby na mnie splunac. Mniej wiecej tak samo przydalbym sie panu, gdybym nie zyl. - Nie bylem wcale pewien, czy tylko pytam, czy probuje mu cos wyperswadowac. -Mozesz sobie myslec, ze jestes na tle reszty jakims psychotronicznym idiota, ale uwierz, twoj potencjal jest o wiele potezniejszy niz cokolwiek, co zdolasz tutaj zobaczyc. - Nagle jego oczy zrobily sie jak dwa reflektory, a moje wlasne jak dwie okienne szyby. Potrzasajac glowa, odwrocilem wzrok. -Nie tak... nie tak sadzi Siebeling. -Miedzy tym, co sadzi doktor Siebeling, a tym, co naprawde wie, zachodzi spora sprzecznosc. Jule stezala nagle, miedzy brwiami pojawila jej sie drobniutka zmarszczka. -Powinien pan mu o tym powiedziec - odezwalem sie. -Wlasnie mam taki zamiar. Poniewaz jest lekarzem -i z powodu innych uzdolnien - on takze nalezy do moich "wybrancow". - Rubiy kiwnal glowa, a jego twarz wykrzywila sie na chwile jakas mroczna wesoloscia. Stopa wybijal na dywanie bezglosny werbel. -Skad ma pan pewnosc, ze jestem taki swietny? -To oczywiste: dowodzi tego twoj talent do tworzenia oslon. Twoje oczy. Te bariere potraumatyczna da sie zburzyc. Tutejsi niekompetentni glupcy ledwie ja naruszyli. A potem twoj umysl zablysnie jak gwiazda. Moje oczy... Potarlem blizne nad lewym okiem. Zmienil sie na twarzy. -Jestes teraz w pewnym sensie pod nadzorem Korporacji Bezpieczenstwa. Nie spodobalo ci sie nagle zainteresowanie ze strony werbownikow Robot Kontraktowych. Czy to naprawde tak zle w porownaniu ze Starym Miastem? Mowia: "Roboty Kontraktowe buduja nowe swiaty". Daja ci kwalifikacje, zostajesz z gotowka. To szansa na ucieczke z miejsca takiego jak Stare Miasto... -Mowia tez, ze weselej umrzec, niz mieszkac na Starym Miescie. Ale to wcale nie znaczy, ze mi sie chce zaraz sprobowac. Na Starym Miescie przynajmniej wiem, czego mam sie spodziewac. -Rozumiem. - I rzeczywiscie chyba rozumial. Czulem to. - Czym sie tam zajmowales? -Przewaznie kradlem. Bylem zlodziejem. A tutaj jestem tylko zwyklym umyslowym kieszonkowcem. - Skrzywilem sie szyderczo. I wtedy po raz pierwszy poczulem, ze jego umysl szuka kontaktu - nie zeby szpiegowac, brac, ale zeby dawac - obrazy, ktore wymknely sie na wolnosc gdzies z zakamarkow jego pamieci, przez ktore chcial mi wyjasnic, skad tak dobrze rozumie... Wychwycilem obrazki obszarpanego glodnego dziecka, ktoremu w glowie plonie psycho jak ogien, wykletego przez swoj dar, tak jak wielu innych psychotronikow w wielu innych slumsach w zbyt wielu miastach na zbyt wielu planetach. Ale on nie byl jak ta reszta - nie byl wiecznym przegranym, nie byl slabeuszem, sprzedawal swoja psycho kazdemu, kto zaplacil, i robil wszystko, czego od niego chcieli. Doslownie wszystko. A oni zawsze placili, dobrze placili, a jesli nie, gorzko tego potem zalowali. Az w koncu wydostal sie ze slumsow i stal sie bogaty, juz nie potrzebowal sprzedawac swych talentow. Ale nadal byl do wynajecia, choc teraz on dyktowal warunki i bral tylko to, co mu sie spodobalo. Byl najlepszy i lubil to udowadniac. Siedzial naprzeciw mnie, jego arogancja lizala nas jak bezbarwny plomien, a niebo za jego plecami jeknelo: Zywe Srebro. To on we wlasnej osobie - nagle zdjela mnie pewnosc, ze to nie mogl byc nikt inny. Przyszedl tu, zeby osobiscie nas powybierac, nie probujac nawet ukryc swej twarzy czy nazwiska. Zrobil idiotow z Korporacji Bezpieczenstwa, wcale nie zdajac sobie z tego sprawy. Zatrzymal na mnie spojrzenie swych zielonych oczu, a ja zaczalem sie zastanawiac, co takiego potrafi wyczytac z mej twarzy. Nie czulem jednak, zeby znow probowal dotknac moich mysli. -Interesuje cie moja oferta? -Tak. - Sam nie doslyszalem wlasnej odpowiedzi, ale pozwolilem mu to wyczytac w swoich myslach. Jule takze przytaknela skinieniem glowy, ale ona odpowiadala tylko na pytanie zadane na glos. -To dobrze. - Rubiy wstal. Audiencja dobiegla konca i nie wiadomo dlaczego wydawalo sie, jakby to on nas odprawial, a nie sam wychodzil. -Bedziemy w kontakcie. - A potem zniknal. Powietrze z westchnieniem wypelnilo przestrzen, ktora zajmowal jeszcze przed chwila. Dlugo siedzielismy patrzac to na te pustke, to na siebie nawzajem, zanim ktores odwazylo sie wreszcie odezwac. W koncu ja przerwalem cisze. -Zywe Srebro. To byl on, Jule. -Sam Zywe Srebro? Chcesz powiedziec, ze... - Jule urwala i rozejrzala sie na boki, mocujac sie z wlasnymi myslami. -Mozesz spokojnie dokonczyc, nawet jesli nas slucha. Jesli on ma zamiar dowiedziec sie, co tu sie naprawde dzieje, to lepiej niech sie tego dowie juz teraz - powiedzialem pragnac niemal, zeby tak sie stalo. - Zanim bedzie za pozno... dla nas. - Przeciagnalem palcem po gardle. Skrzywila sie. -Ten czlowiek moglby zabic kogos, nie poswiecajac mu jednej mysli, prawda? Pokiwalem glowa. "No, moze jedna". Pamiec obrazow, ktore zobaczylem w jego wspomnieniach, powstrzymala mnie przed wypowiedzeniem na glos tej uwagi. To czlowiek z lodu -potrafi zrobic z innym doslownie wszystko i sie przy tym nie wzdrygnie. Moze kiedys byly w nim jakies uczucia - nawet zbyt wiele. Widywalem juz w zyciu ten typ, widzialem, jak peka pod naporem Starego Miasta i zamienia sie w cos, co trudno byloby nazwac czlowiekiem. Podobni... czy rzeczywiscie jestesmy do siebie az tak podobni? -Chyba po raz pierwszy w zyciu spotkalam prawdziwa nieludzka istote. - Jule otulila sie ramionami, jakby nagle zrobilo jej sie zimno. -No to mialas szczescie - mruknalem. Nieludzka, obca. Moje oczy... Co z tymi moimi oczyma? -Powinnismy odszukac Ardana. - Jule wstala. - Musimy mu powiedziec... Wzruszylem ramionami. -Rubiy najpewniej juz to robi za nas. -I tak nie uda nam sie go zatrzymac. - Jule potrzasnela glowa. - Ale on nie powie Ardanowi, ze jest Zywym Srebrem, Ardan nie bedzie wiedzial, z kim naprawde ma do czynienia. Nie ma talentu do odczytywania... -Nic mu sie nie stanie. Rubiy nie bedzie przeciez probowal tu zadnych sztuczek. A Siebeling ma nosa do szumowin. - Zalozylem rece na piersi i popatrzylem w bok. - Ciagle mi to powtarza. Usiadla z powrotem. -Nie mow tak. - Zaczela odbierac moje uczucia, miedzy jej brwiami znow pojawila sie cieniutka kreseczka. - Przynajmniej nie teraz. Jesli teraz nie bedziemy sie trzymac razem... Nie probowalem niczego kryc. (To nie moja wina!) -Siebeling zawsze zaczyna. Wiesz, ze to nie ja... - Nagle zdalem sobie sprawe, co wygaduje. - Ty przeciez o tym wiesz, Jule. Prawda? -Tak, wiem. - Jej glos znow stal sie ledwie slyszalny. - Ale sprobuj... sprobuj go nie nienawidzic, Kocie. On w srodku caly krwawi, jest w nim cos smutnego, cos straszliwie gleboko... -Wyciagnela przed siebie reke, jakby chciala wydobyc to z powietrza. - Jeszcze nie wiem, co to jest, jest za bardzo strzaskane, zbyt gleboko ukryte. A cos w tobie... - Znow potrzasnela glowa, unikajac mego wzroku. - On nie chce nic zlego. -Co za roznica? Czy dlatego ma prawo wykrwawiac mnie? - "Cos w tobie". "Cos w twoich oczach", powiedzial Rubiy. Siebeling takze o tym wspomnial, kiedy probowal mowic cos, czego nie chcialem sluchac. - Jule, co on mowil o moich oczach? -Kto? - Siegnela do moich mysli, probujac nadazyc za zmiana w ich toku. -Rubiy. No i Siebeling. Obaj o tym mowili, cos o moich oczach. Przeciez "kazdy psychotronik ma zielone oczy". - Przypomnialy mi sie oczy Rubiyego, zielone jak morska kra. - Nie? Podniosla na mnie swoje oczy - szare, z normalnymi, okraglymi zrenicami - a ja nie odwrocilem spojrzenia. -Och - powiedziala w koncu - wiem, ze jest takie powiedzonko, ale do wiekszosci juz sie nie stosuje. Juz nie sa koloru trawy jak twoje. Minelo sporo czasu i wiekszosc ma juz teraz oczy piwne - zielen przemieszana z innymi kolorami. -A ty? Usmiechnela sie - chwilowy blysk metalu, ktory zaraz zniknal. -Jestem taka sobie ciekawostka. Nikomu w rodzinie nawet sie nie snilo... Moi rodzice byli pewni, ze w ich krwi nie ma domieszek. Tak bardzo chcieli zapomniec o poczatkach, kiedy Centauri Transport... Ale psychotronicy nie zawsze maja zielone oczy - niemal ze zloscia zmienila temat. - Juz nie. Duzo czasu minelo. -Od czego? -Od spotkania z Hydranami. Zacisnalem piesci. -Znasz te historie...? - zagadnela, tak samo jak Siebeling, kiedy nie odpowiedzialem. -Niezbyt dobrze - mowilem teraz prawie tak cicho jak ona. - A co tam trzeba wiedziec? -No coz... Kiedy ludzkosc uzyskala naped gwiezdny i zaczela rozprzestrzeniac sie coraz dalej od rodzinnego ukladu planetarnego, napotkala istoty humanoidalne na Beta Hydrae III, a takze na kilku innych nadajacych sie do zycia planetach w tym samym regionie kosmosu. Byly to kolonie unii miedzygwiezdnej, ktora przeszla szczyt swego rozwoju na dlugo przed pojawieniem sie tam ludzi. Z poczatku nie posiadalismy sie z radosci, ze odkrylismy inna inteligentna rase, dowod na to, ze nie jestesmy we wszechswiecie sami... No i ze sa oni istotami z natury dobrymi, pozbawionymi wszelkiej agresywnosci, wiec nie stanowia zagrozenia dla Federacji Ludzkiej. Ale tak sie zdarzylo, ze byli psychotronikami. Z poczatku traktowano to jak jeszcze jedna ciekawostke - ich spoleczenstwa funkcjonowaly na zupelnie innych zasadach i czerpaly z zupelnie innych zrodel energii niz nasze. Wiele dowiedzielismy sie od nich... az w koncu ich zniszczylismy. Ale z poczatku byl krotki okres pokojowego wspolistnienia, kiedy zenilismy sie miedzy soba i z tych malzenstw rodzily sie dzieci. Dzieci te zwykle dziedziczyly hydranskie zdolnosci psychotroniczne, a takze oczy, zielone jak trawa. -Jak mogli miec dzieci? Zaraz, zaraz... przeciez Hydranie wcale nie byli ludzmi. Zaden czlowiek nie zeni sie z obcym. Czy to nie jest czasem wbrew prawu? Dalej wpatrywala sie w krople deszczu. -Niektorzy sie zenia. Tak zrobil Ardan. Prawo tego nie zabrania. Przez wieki wiele sie zmienilo, glownie ludzkie nastawienie. A Hydranie bardzo ucierpieli z powodu tych zmian. Ale ci obcy musza jednak byc "ludzmi", Kocie, bo inaczej nie byloby powiedzonka o zielonookich psychotronikach. Albo to raczej ludzie sa "obcy". Niektorzy twierdza, ze mieszkancy Ziemi to tacy Hydranie z defektem, mutanci, gluchoniemi. I ze nasz brak zdolnosci psychotronicznych sprawil, ze utracilismy prawdziwe czlowieczenstwo. -Gowno prawda - rzucilem ze zloscia. Odpowiedziala mi lekkim wzruszeniem ramion. -W kazdym razie nadal mamy wielu psychotronikow z piwnymi oczyma, nawet jesli rzadko spotyka sie zielonookich jak ty. -Bo nikt przy zdrowych zmyslach nie chcialby miec za syna polkrwi swira. Poczulem, jak mi sie przyglada. Przeciez zawsze wie, po prostu nie moze nie wiedziec - wiec dlaczego nic nie rozumie? Odwzajemnilem jej spojrzenie swoimi zielonymi oczyma obcego. Z mysli Jule odczytalem smutek i wstyd - cierpienie, zmieszanie, prosbe o wybaczenie. (Przepraszam, przepraszam, przepraszam!) W jej oczach zablysly lzy. -Prosze cie, nie odbieraj tego w ten sposob! Zaciesnilem mysli, splotlem je ze soba - zeby przestac ja odczuwac i zeby ona przestala odczuwac mnie. Wziela dlugi, urywany wdech, przyciskajac dlon do ust. -Nie wiedziales, ze masz w sobie hydranska krew? Myslalam... jak mogles nie wiedziec? Czy nikt nigdy...? -Jakos mialem to szczescie - odparlem, potrzasajac glowa. Ale w pamieci zaczely sie laczyc ze soba rozne fragmenty wspomnien: te zarty, obrazliwe slowa, bezsensowne bicie -prawda, ktorej sam nie dalbym rady zrozumiec. Nigdy bym na to nie wpadl. Moze dlatego ze nie smialem, nie mialem sily dzwigac kolejnego obciazenia, jeszcze jednego kamienia, ktory sciagal mnie w dol. Moze przed tym wlasnie krylem sie przez cale zycie po ciemnych katach, w nie konczacych sie dniach osamotnienia, w narkotykowych snach... To wlasnie wyczuwali we mnie wszyscy, co na mnie polowali; to naznaczylo mnie na wieczna ofiare. Oczy Jule przybraly ten nieobecny wyraz co zawsze, kiedy chciala mysli zachowac dla siebie. Tak wiec siedzialem zagapiony w deszcz i myslalem o tym, ze jestem... "No, to nawet pasuje - przy moim pechu". I moze to wlasnie tlumaczylo moj pech. A moze nawet wyjasnialo zachowanie Siebelinga - czlowieka, ktory mial kiedys hydranska zone, ktorego syn mieszaniec blaka sie gdzies po Galaktyce. Czlowieka, ktory teraz wstydzi sie swojej perwersji, nienawidzi sekretu zamknietego w szufladach przeszlosci. Bo kto moglby nie nienawidzic czegos takiego? Albo kogos, kto mu o tym przypomina? Przeciez sam mi nawet tak powiedzial. A ja znow probowalem to zlekcewazyc. Ale tym razem nie bylo juz ucieczki. Winda zadzwonila po raz drugi. Jule drgnela, twarz miala sciagnieta w nieruchoma maske. Drzwi rozsunely sie, przed nami stanal Siebeling. I nie potrzebowalem wcale czytac w jego myslach, by wiedziec, ze jest zupelnie wytracony z rownowagi. Bez slowa ruszyl w nasza strone. Twarz Jule ozyla i rozswietlila sie; wychwycilem w jej myslach gorzko-slodkie uklucie, nieodlacznie zwiazane z pojawieniem sie Siebelinga. Ale Siebeling wpatrzony byl we mnie, a ja nagle zdalem sobie sprawe, ze miedzy nami pozostalo cos do zalatwienia. -Ardan - odezwala sie Jule - on tu byl. Rubiy, ten facet, na ktorego czekalismy. Przyszedl tu, przedstawil nam swoja... propozycje. A Kot mysli, ze on jest... -Wam obojgu? Skinela glowa. -Nam obojgu. Ja... on byl... -W takim razie ta sprawa musi poczekac - wpadl jej w slowo - az omowimy sprawy bardziej osobistej natury. - Cos trzymal w reku, teraz polozyl to na stoliku przed nami. Byla to przezroczysta kula, ktora wygladala jak krysztal, a wcale nim nie byla; w srodku zawisl uchwycony w locie zlotozielony owad. - Sliczna zabaweczka. Skad ja masz? I wtedy juz pojalem swoj blad. Zupelnie zapomnialem o tej kuli. -To... to nie jest moje. -W to wierze - rzucil z przekasem. Potrzasnalem gwaltownie glowa. -Chcialem powiedziec, ze nigdy przedtem tego nie widzialem. - Nie moglem oderwac od niej oczu. Jak zawsze. -Ach, wiec zupelnym przypadkiem trafila do kieszeni twojej kurtki? -Niech pan poslucha, jesli chce mnie pan nazwac zlodziejem, niech pan to zrobi. Przeciez tak wlasnie pan mysli. - Zaczalem sie zastanawiac, po co w ogole tego ranka zawracalem sobie glowe wstawaniem z lozka. -W takim razie to wlasnie mowie. -Nie ukradlem jej! Tylko... pozyczylem. Chcialem... popatrzec, jak to dziala. - Zastanowilo mnie, dlaczego prawda zawsze brzmi bardziej klamliwie niz samo klamstwo. Moze dlatego ze zawsze jest to tylko czesc prawdy. Wzialem kule, zgadza sie, z jego biurka, kiedy rozmawial ze mna drugi raz. Zwedzilem ja jakby niechcacy, prawie bezwiednie, wcale nie chcialem sobie jej zatrzymac. Ale nie oddalem... Nie moglem. Kiedy sie ja trzymalo w rekach, w srodku powstawaly obrazy, jakich jeszcze nigdy nie widzialem - obrazy z jakiegos innego swiata. Gdy czlowiek napatrzyl sie na jeden, tworzyla nastepny, a jesli chcial popatrzec jeszcze raz, tamten poprzedni wracal. Nigdy przedtem nie widzialem nic podobnego. Po prostu nie potrafilem sie tego wyrzec. Wiec ja sobie zatrzymalem. Wiedzialem, ze jesli ktokolwiek sie dowie, wpadne w tarapaty, wiec zablokowalem cala sprawe gleboko na dnie mysli. Zbrodnia doskonala. Czulem, jak czerwienieje mi twarz. Delikatnie polozyl reke na kuli, a w srodku pojawil sie inny obrazek. -Dlaczego? - rzucil ochryple. - Co? -Dlaczego ja wziales? - Nie to chcial powiedziec. Jego umysl byl teraz platanina plonacych mysli, ktorych nie potrafilem odczytac, a wiekszosc z nich nie dotyczyla mnie... Az nagle zrozumialem: to cos nalezalo do obcych, do Hydran. Nalezalo do jego syna mieszanca. A ja mu to zabralem. "Ty durniu, ty cholerny glupku!" Az sie wykrzywilem. -Dlaczego ja zabrales? -Ja... ja... - Jak mialem mu opowiedziec, ze stawala sie w moich dloniach taka ciepla, jak mialem powiedziec mu o obrazach? Jak mialem powiedziec mu o czyms, czego sam wcale nie rozumialem? - Byla taka ladna... spodobala mi sie. -Spodobala ci sie. -Tak, a bo... - ugryzlem sie w jezyk, sila powstrzymujac sie od dopowiedzenia reszty. - No dobrze. Wzialem ja i zatrzymalem. Wiedzialem, ze zle robie. Przepraszam. Nic juz nigdy nie wezme. Przysiegam. W porzadku? - Musialo byc w porzadku. Przeciez nawet przyznalem, ze zrobilem zle. Czego jeszcze moglby chciec? Wyszeptal jakies imie. Imie jego zony. A jego zona nie zyla. Pamiec o niej wypelnial bol. Stal wpatrzony w kule i nie sadze, zeby zdawal sobie sprawe, ze powiedzial cos na glos. A juz na pewno nie chcial, zebym ja to slyszal. Podniosl na mnie wzrok. -Nie powinna byla na ciebie reagowac. Przeciez nawet bys nie zrozumial... - Zabrzmialo to tak, jakby mnie o cos obwinial. Ale mial zamiar zabrac mi te kule. Wyciagnalem reke, dotknalem jej palcami. Obrazek znow sie zmienil. Zlapal mnie za nadgarstek. -Trzymaj lapy z daleka! Moze myslisz, ze bakniete szybko przeprosiny uratuja ci skore za kazdym razem, kiedy ci sie cos "spodoba"? Nie ze mna. Jezeli to najlepsze, na co cie stac, to nie nadajesz sie, zeby tu dalej pracowac. (I nigdy nie bedziesz...) -Nie ma pan prawa tak myslec. - Wyszarpnalem reke. - Jestem tak samo dobry jak pan. I dosc mam tego, jak mnie tu traktuja! Wzial kule ze stolu. -No to uwazaj sie za zwolnionego. Wynos sie, nie chce cie tu wiecej widziec. Nie wierzylem. - Co?! -Slyszales. -Ale... - Jakos udalo mi sie wstac, choc bylem caly odretwialy. - Chyba obaj dobrze wiemy, dlaczego pan to robi, prawda? - Nie odpowiedzial. Obejrzalem sie na Jule. Byla blada i miala wilgotne oczy, siedziala wpatrzona w swoje obgryzione paznokcie, jej dlonie drgaly nerwowo. - Jule - szepnalem, ale nie podniosla wzroku. - Wszystko bedzie dobrze. Zobaczysz. - Polozylem reke na jej dloni i ten jedyny raz dotknalem jej naprawde, nie myslami. Zacisnela spazmatycznie palce. Wiedzialem, ze jej lzy nie dotycza tego, co sie teraz miedzy nami dzieje. - Sluchaj, musze isc. Ja... zobaczymy sie pozniej, co? Nie odpowiedziala. Wcale nie oczekiwalem, ze odpowie. Kiedy sie wyprostowalem, Siebeling wszedl miedzy nas, zmuszajac mnie, zebym sie cofnal. Pochylil sie, mruczac cos do niej cicho. Wszedlem do czekajacej wciaz windy i zjechalem na dol. 5 Winda zatrzymala sie na tym pietrze co zawsze, bo rzucilem liczbe odruchowo. Juz prawie wyszedlem, zeby wrocic do swego pokoju, bo sadzilem, ze nie pozostalo mi nic innego, jak siedziec tam i czekac. Ale tylko stalem w drzwiach, wpatrzony w dlugi pusty korytarz. To juz nie byl moj swiat. Siebeling mnie wyrzucil, a wkrotce zjawi sie tu Korporacja Bezpieczenstwa, zeby ten fakt potwierdzic oficjalnie. Przez caly czas wiedzialem, ze to wszystko bylo za dobre, by moglo trwac - jak kazdy inny sen. Zacisnalem piesci i nagle odretwienie, ktore trzymalo mnie twardo za gardlo, puscilo. Juz po wszystkim, wypieprzyli mnie. Nic nikomu nie jestem winien. I predzej szlag mnie trafi, niz bede tu sterczal i czekal jak mieczak, zeby ulatwic im robote. Drzwi znow sie zamknely, a ja zjechalem jeszcze nizej. Wysiadlem w holu recepcji. Wysokie na trzy pietra sciany obwieszono draperiami, ktore wyciszaly kazdy dzwiek. Probowalem isc pewnie, jakbym mial pelne prawo tu sie znajdowac, ale jesli nawet nie bardzo mi sie udalo, nikogo to nie obchodzilo. Sunalem wsrod zmiennego tanca cial, starajac sie wierzyc, ze wygladam wlasnie tak normalnie, jak sadza wszyscy dookola. W koncu dotarlem do wyjscia. Nie bylo tu strazy, nie bylo nawet zwyklych, solidnych drzwi, ktore wypelnilyby luk. Poczulem delikatne mrowienie, lekki sztuczny podmuch i juz bylem na zewnatrz, wolny - na wielkim placu z fontanna, ktory nieraz widywalem z gory. Wszystko to takie proste. Stalem w miejscu, ledwie pozwoliwszy sobie na oddech, i zastanawialem sie, dlaczego wlasciwie nie zrobilem tego juz wczesniej. Przez te dlugie tygodnie moglem ot, tak sobie wyjsc - gdybym tylko sprobowal. Obejrzalem sie za siebie przez otwarte wejscie. Przeciagnalem wzrokiem po gladkich lustrzanych scianach Instytutu Badawczego Sakaffe i zastanowilem sie, gdzie tez moze sie znajdowac moj pokoj. Spuscilem wzrok i nagle poczulem sie oszolomiony, pusty w srodku, zupelnie sam. I zrozumialem, dlaczego nigdy przedtem nie probowalem stamtad wyjsc - teraz, kiedy bylo juz za pozno. Odwrocilem sie i powedrowalem w glab placu. Deszcz ustal, lecz w powietrzu nadal wisiala wilgotna mgla. Dotad nie mialem okazji widziec fontanny; kiedy ja mijalem, owial mnie podmuch rozpylonych kropel. Wilgotny upal wydal mi sie nie do zniesienia po chlodnych wnetrzach instytutu. Zdazylem zapomniec, jak goraco jest latem i jak strasznie tego nie znosze -prawie tak jak nie znosze zimy. Ale tu przynajmniej nie bylo tego letniego smrodku, ktory sprawial, ze Stare Miasto w upaly cuchnelo trupem. Wszedlem w kanion miedzy dwoma wiezowcami. Ulica byla jasniejsza niz znane mi ulice, a takze o wiele cichsza, rowniejsza i czystsza. Widzialem zaledwie kilku przechodniow -przewaznie suneli ruchomymi chodnikami albo wchodzili lub wychodzili z budynkow. Wysoko nad glowa znajdowaly sie balkony dla latajacych taksowek oraz napowietrzne przejscia miedzy wiezowcami, ktore laczyly je ze soba jak nanizane na nitke klejnoty. W przestrzeni miedzy domami przemykaly spiesznie mody, jedno- lub wieloosobowe. Spogladajac w gore nie potrafilem dojrzec szczytow budynkow, nie potrafilem nawet zgadnac, jak sa wysokie... Zaczalem myslec o tym, jak by to bylo -poleciec w gore w tej mgle. Spuscilem wzrok i juz go wiecej nie podnioslem. Szedlem tak przez wiele godzin, a moje mysli podobnie paletaly sie bez celu. Utknalem w ciszy, ktorej wcale sobie nie wymyslilem - wygladalo na to, ze cale zycie toczy sie gdzies w gorze. Mgla znikla, niebo zaczelo sie przejasniac. Mrugnelo slonce, rozswietlajac tysiecznymi odblaskami zwierciadlane sciany budynkow, i oblalo mnie deszczem promieni. Dookola mnie kusily zawieszone w powietrzu platformy wystawowe, reklamujace rzeczy, ktore mozna nabyc wyzej. Sprawily, ze stanalem w miejscu i zaczalem nieprzytomnie gapic sie na te wszystkie przedmioty, w ktorych istnienie nawet teraz trudno mi bylo uwierzyc. Czasem ktos wkladal reke przez przejrzysty, polyskujacy ekran zabezpieczajacy i dotykal ktoregos z nich. Widac nie tylko ja nie wierzylem wlasnym oczom. Ale kiedy sam wyciagnalem reke, poczulem przed soba ten ekran - choc miekki i uginajacy sie, nie chcial mnie przepuscic. Szarpnalem sie w tyl w obawie, ze jakos tam zdolal rozpoznac, kim jestem. Przez chwile jeszcze stalem nieruchomo, a serce walilo mi jak mlotem. Nic sie nie stalo i w koncu dotarlo do mnie, ze nic sie nie wydarzy. Uwierzylem w koncu, ze mogl wykryc we mnie tylko jedna roznice: brak bransolety z danymi. To nie zbrodnia, po prostu "niewystarczajace zasoby finansowe". Zauwazylem, ze ktos nabazgral cos pisakiem na spodzie platformy - jedno krotkie slowo. Znalem wszystkie litery. Powiedzialem je po kolei na glos, a kiedy uslyszalem, co znacza, wybuchnalem smiechem. Pomyslalem sobie o scianach na Starym Miescie, pokrytych w calosci takimi slowami. Niektore z nich nabazgralem osobiscie, a nie mialem nawet pojecia, co przepisuje, zreszta niewiele mnie to obchodzilo. Chcialem po prostu zaznaczyc jakos swoja obecnosc na tym swiecie, ktory nie zauwazal, ze zyje. Dziwnie bylo pomyslec, ze i tu, na gorze, sa tacy, co czuja to samo. Na sekunde przypomnialem sobie Jule. Poszedlem dalej, z rekoma w kieszeniach; szukalem w nich zetonu kredytowego, kamfy albo czegokolwiek innego, majac przez caly czas obrzydliwa swiadomosc, ze niczego tam nie znajde. Wtem palcami wyczulem cos twardego - cukierek. Kiedy tylko moglem, w stolowce napychalem sobie kieszenie tym cholerstwem. Jeden mi zostal. Zacisnalem na nim palce, znow rozwarlem. Potem wlozylem go do ust i poczulem, jak sie rozpuszcza, a moj jezyk pokrywa ciemna, oleista slodkosc. Nie starczyl na dlugo. Kiedy zniknal, zaczalem wdychac otaczajace mnie zapachy. Tak samo jak na Starym Miescie byly tu miejsca, w ktorych dawali jesc. Nawet bogowie musza jesc. Ale tu pachnialo lepiej niz na Starym Miescie - moze dlatego ze tutaj z zapachami nie mieszal sie jego odor, a moze po prostu dlatego ze bylem glodny. Glodny. Zoladek skrecal mi sie z bolu. Latwo bylo zapomniec, jak to jest... Nie - zbyt latwo bylo znow sobie przypomniec. Ale nie majac na rece bransoletki, nie wazylem sie nawet wejsc do windy lub drzwi z obawy, ze mnie nie wpuszcza. Dzien mial sie juz ku wieczorowi, teraz dookola wiecej bylo pieszych, doroslych i dzieci. Zastanawialem sie, gdzie sie podziewali przez caly dzien. Moze tam, gdzie jest chlodniej. Robilo sie coraz tloczniej i glosniej - z trudem znajdowalem droge wsrod tlumu. W glowie brzeczalo mi od natloku cudzych mysli. Splotlem mur ochronny i utrzymywalem go zawziecie. Nie czulem juz absolutnie nic i moglem zapomniec, ze kiedykolwiek bylem psychotronikiem. Zapalaly sie pierwsze swiatla, a ja probowalem sobie wmowic, ze bedzie tu teraz tak samo jak na Starym Miescie. Ale nie bylo muzyki. Muzyka to wlasciwie jedyna rzecz ze Starego Miasta, ktorej mi czasem brak. W Instytucie Sakaffe plynely czasem ze scian jakies piosenki, ale cienkie i bez czadu. Sluchajac ich czlowiek czul sie tak, jakby podali mu szklanke wody, kiedy ma wlasnie ochote na mocny browar... Zastanawialem sie, czy chodze teraz po prawdziwej ziemi, czy tez moze gdzies pod moimi stopami znajduje sie Stare Miasto z jego halasem, smrodem i mrokiem. Przemysliwalem, czyby w tym tlumie nie zwedzic komus bransolety z danymi... Ale przeciez nie bylem na Starym Miescie. Nie wiedzialbym nawet, w ktora strone wiac, a nawet gdyby mi sie udalo, nie czekalby na mnie zaden paser, zeby odkupic ja ode mnie za garsc zetonow. Sam nigdy nie dalbym rady zlamac kodu cudzej bransoletki, zanim wlasciciel sie polapie i kaze ja zablokowac. W tym swiecie bylem zupelnie zagubiony. Blakalem sie jak duch - moje miejsce bylo na Starym Miescie, nie tutaj. Jesli mialem zamiar dalej chodzic wolno, powinienem myslec, jak tam wrocic, dopoki nie zrobilo sie na to za pozno. Wszedzie byly jakies znaki, ale nie umialem ich przeczytac. Starajac sie wygladac jak kazdy przecietny turysta, podszedlem do pierwszego lepszego przechodnia i zagadnalem: -Przepraszam, czy moglby... eee... jak sie dostane na Stare Miasto? Popatrzyl na mnie troche zezem i poczulem plynace od niego zaskoczenie, ale zadnych podejrzen. -Prosze wziac powietrzna taksowke - machnal pulchna dlonia w strone najblizszego postoju. Potrzasnalem przeczaco glowa. -Nie mam... To znaczy, chcialbym sie tam dostac na piechote. -Na piechote? - Zez zrobil sie okragly ze zdumienia. - To niemozliwe. - Wzruszyl ramionami. Otworzylem usta, zamknalem i minalem go zasepiony. -Niech pan wezmie taksowke! - krzyknal jeszcze za mna. Poszedlem dalej ta sama ulica, pytajac po drodze innych ludzi i otrzymujac zawsze te sama odpowiedz, az zrozumialem, ze oni naprawde tak mysla, i zaczalem wszystkich nienawidzic. Cholera, samolubne skurwysyny... Ale musialem probowac dalej. Musialem wierzyc, ze jesli tylko uda mi sie dotrzec do Wiszacych Ogrodow, to juz dalej... -Oj, przepraszam. - Wpadlem na jakas starsza kobiete i wyciagnalem reke, zeby ja podtrzymac. Mruknela cos, zaczerwieniona i zmieszana. -Slucham? - rzucilem odruchowo. -Nic sie panu nie stalo, moj drogi? - Poklepala mnie po ramieniu. -Mnie? - Omal nie wybuchnalem smiechem. - Zupelnie nic. Szukam... szukam Wiszacych Ogrodow. -Wiszacych Ogrodow? - Pelnymi pierscieni palcami przygladzila faldy strojnej jedwabnej szaty. Cala az blyszczala od klejnotow, ale wiekszosc z nich byla sztuczna, a ubranie wygladalo na znoszone. - Sa bardzo daleko stad. - Wskazala gdzies na prawo ode mnie. - Dlaczego nie wezmie pan taksowki? Powstrzymalem zlosc i powiedzialem: -Chcialbym pojsc na piechote. To znaczy... - Nagle zorientowalem sie, ze czytam w spojrzeniu, jakim mnie obrzucila, i widze na samym wierzchu lekko podejrzliwe wspolczucie. - Tak... mam troche za malo gotowki. Czy nie mialaby pani kilku wolnych zetonow? - Wyciagnalem dlon i zmusilem sie, zeby nie cofnac jej z powrotem. Wspolczucie nie zniknelo, tak jak to zwykle bywalo na Starym Miescie - przeciwnie, zmarszczylo tylko mocniej jej twarz. -Biedactwo. Nie, nigdy nie nosze przy sobie zetonow. Ale prosze otworzyc swoj rachunek - siegnela do mojego przegubu - a ja przeleje panu jakas niewielka sume. -Nie, nie. - Odsunalem sie. - Nie ma sprawy... W porzadku, pojde piechota. - Udalem, ze schylam sie i cos podnosze. - Prosze. Zdaje sie, ze to nalezy do pani. - I oddalem jej szpilke z kamieniem, ktora zwedzilem, kiedy na nia wpadlem - jedyna wartosciowa rzecz, jaka miala przy sobie. -Och, dziekuje. Dziekuje! Prosze zaczekac! Nie poczekalem, prawie bieglem, zeby nie slyszec wiecej jej wylewnej wdziecznosci. Probowalem trzymac sie kierunku, ktory mi wskazala, krazac po wijacych sie jak weze ulicach i wciaz od nowa wypytujac o Wiszace Ogrody. Oddalalem sie od nich niemal tak samo czesto, jak sie przyblizalem, i dochodzila polnoc, kiedy je w koncu znalazlem. Na stopach mialem juz pecherz na pecherzu, a czulem sie tak, jakbym przeszedl polowe drogi do najblizszej gwiazdy. Ogrody unosily sie nade mna i pode mna, taras za tarasem, szemrzace zyciem przeniesionym z setki roznych swiatow i zebranym tu, w samym sercu Federacji. Ale niewiele udalo mi sie zobaczyc, bo wszystko spowijal gesty mrok, a ja krazylem po oblanych mdlym swiatlem napowietrznych chodnikach miedzy nimi. Zreszta nie bardzo mnie obchodzily. Chcialem tylko znalezc sie z powrotem tam, gdzie moje miejsce, i zapomniec, ze kiedykolwiek widzialem Quarro. W koncu dotarlem na najnizszy taras, ktory otaczal wejscie do studni. W jej dnie znajdowal sie plac Domu Bozego. Obchodzilem studnie wciaz dookola, szukajac ukrytych schodow czy chocby drabiny, ktora pozwolilaby mi minac ten niesamowity przedzial powietrza ponizej. Ale nic nie znalazlem. Nie bylo zadnej drogi na dol, nie bylo powrotu. Wychyliwszy sie przez krucha barierke, widzialem w dole polyskujaca wieze Domu Bozego, a na placu dookola niej poruszajace sie ludzkie sylwetki. Kiedy sie tak przygladalem, minela mnie samotna taksowka jak lecaca w gore banka, a za nia nastepna. Przesunely sie obok miejsca, w ktorym stalem, i odplynely w noc. Slyszalem tysiace rozwrzeszczanych glosow, muzyke, czulem nawet, jak w rozgrzanym powietrzu unosi sie do gory znajomy smrod, od ktorego skurczyl sie moj pusty zoladek. Wychylilem sie troche bardziej, czujac, ze lekko wariuje, i zaczalem krzyczec: "Na pomoc! Tu w gorze!" - jakbym sadzil, ze ktokolwiek moze mnie doslyszec. Jakbym sadzil, ze kogokolwiek mogloby to obejsc. Moj glos rozwial sie wsrod dzielacej nas przestrzeni. Dla wszystkich na dole i na gorze bylem tak samo duchem, jeszcze jednym sposrod ogrodowych cieni. Barierka ugiela sie pod moim ciezarem. Szarpnalem sie do tylu - jeszcze nie czulem sie tak zdeterminowany, zeby chciec dostac sie do domu za kazda cene. Odwrocilem sie plecami do Zbiornika, "... zbiornik z rybami, zbiornik z pokarmem... " Jestem jak ryba wyjeta z wody, usychajaca ha powietrzu. Rzucilem sie na miekka trawe tarasowego zbocza i lezalem tak wpatrzony w czarna wysokosc nieba, w gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy... Czulem niemalze ulge, kiedy jakis korba z patrolu obudzil mnie tuz przed switem i zwinal za wloczegostwo. Nie trwalo dlugo, zanim bank danych Korporacji Bezpieczenstwa wyplul z siebie historie mego zycia. Niewiele tez zajelo im upewnienie sie, ze Siebeling juz nie chce mnie u siebie, a Roboty Kontraktowe owszem. Ale ubrane na czarno sepy Robot przyjechaly po mnie dopiero poznym popoludniem - kolejna przejazdzka nad Quarro, a ja patrze na grzebien miasta rozpalony kolorami zachodzacego slonca. Potem mod przemknal nad zielonymi wodami zatoki do kompleksu budynkow portu kosmicznego i w koncu pogrzebal nas zywcem w rozlozonych szeroko podziemiach holdingu Robot Kontraktowych. Szedlem przez niezliczone korytarze, jeszcze gorsze niz na posterunku Korporacji Bezpieczenstwa, miedzy scianami koloru tlustego cementu. Zastanawialem sie, dlaczego wszystkie rzadowe budynki zawsze musza wygladac jak wiezienie. Moze dlatego ze nim sa. Straznicy wrzucili mnie do jakiejs celi, gdzie potem na zmiane nade mna pracowali. Na odchodnym rzucili mi jeszcze: -A dla ciebie, uliczniku, mamy tu cos ekstra za klopoty, ktorych nam przysporzyles. Zaraz ci pokazemy, co cie jeszcze czeka. Milego odbioru. - I poszli sobie, rechocac zlosliwie. Wytarlem rozkrwawiony nos i obmacalem sie dokladnie. Niczego mi nie zlamali - mialem szczescie, ze ich szefowie nie zycza sobie uszkodzonego towaru. Rozejrzalem sie dookola. Cela rozmiarem przypominala wnetrze szafy i nie bylo w niej nic procz maty do spania, ubikacji i zlewu. Ale przynajmniej bylem tu sam. Powloklem sie do zlewu i zlozonymi dlonmi nabralem wody do picia. Potem usiadlem, oparlem sie o sciane i zaczalem myslec o tym, kiedy dadza mi cos zjesc, zeby nie myslec o Jule, o Cortelyou i o wszystkim, co stracilem... W celi pociemnialo, a sciana naprzeciw mnie rozjarzyla sie jak ekran trzy-de. Czyjs znudzony glos zaczal brzeczec monotonnie: -... planeta numer piec przy blekitnobialym sloncu, typ spektralny B-3-V, skatalogowana pod numerem S-1396. S-1396/5 nie ma nazwy, bo nie dalo sie wymyslic zadnej, ktora by do niej pasowala. W strefie nadajacej sie do zamieszkania klimat jest zmienny... Glos gadal dalej, ale do mnie ledwie docieraly slowa. Nagle w celi zrobilo sie goraco jak w parowej lazni, dookola rozniosl sie smrod gnijacych roslin. Poczulem na ciele jakies pelznace owady, potem ukaszenia, zerwalem sie z krzykiem... Przede mna sznur brudnych, spoconych postaci z wysilkiem brnal po ziejacej czernia sciezce przez splatane poszycie dzungli, co krok zapadajac sie po kostki w parujacym blocie. Wiekszosc z nich przygieta byla pod ciezarem niesionych na grzbietach koszy, kilku nielicznych zamiast koszy nioslo strzelby obezwladniajace. Nagle jeden z robotnikow potknal sie, straznik ruszyl ku niemu, a wtedy cos, co wygladalo jak ladunek zoltego szlamu, opadlo z uschnietego drzewa wprost na jego glowe. Sypnal snop iskier i to cos zsunelo mu sie po plecach. Kiedy wyladowalo na tkwiacym w blocie kolanie, krzyknalem. Straznik nie mial zadnej oslony. Zatkalem sobie uszy, ale mimo to wciaz slyszalem jego wrzaski. Tymczasem scena sie zmienila. Ktos inny byl wlasnie wleczony w mulistych wodach rzeki przez inne cos z przyssawkami. Po brunatnej wodzie rozlala sie czerwona plama. Drugi robotnik probowal isc mu z pomoca, ale straznik zdzielil go strzelba w twarz. Robotnik upadl i teraz po jego twarzy polala sie czerwien - trysnela prosto na mnie. Zaczalem sie drzec, zeby ktos to wylaczyl, ale ciagnelo sie w nieskonczonosc, okropienstwo za okropienstwem dzialo sie tuz przede mna, dookola mnie, a nawet na wskros mnie, az w koncu skulilem sie w kacie i walilem glowa w sciane, probujac oslepic sie i ogluszyc... Dopiero po dlugim czasie zdalem sobie sprawe, ze juz z powrotem jest jasno, cicho i chlodno. Ale ja dalej nie ruszalem sie ze swego kata. Nie mialo znaczenia, ze to, co ogladalem, nie bylo prawdziwe, bo przeciez bylo prawdziwe tam, gdzie sie wydarzylo, a tam wlasnie mieli mnie zabrac. Niech szlag trafi Siebelinga! Niech szlag trafi psycho! Jeszcze wczoraj bylem jednym z nich, smialismy sie, a dzisiaj ja ruszam do piekla i nikogo z nich to nie obchodzi. Swiatla znow pogasly. Znalazlem sie przy drzwiach i walac w nie piesciami krzyczalem: -Wypusccie mnie! Wypusccie mnie stad, wypusccie! Nikt mnie nie slyszal. Zreszta nic wiecej sie nie dzialo, tylko panowala ciemnosc - moze zreszta byla juz noc. Oparlem sie na chwile o zimna sciane, potem powloklem sie z powrotem do swojego kata, usiadlem i oswiadczylem: -Wolalbym nie zyc. Tego takze nie bylo komu uslyszec. Nastepnego ranka bylem juz znowu gotow wynosic sie z tej celi. Straznik, ktory przyszedl po mnie, wyszczerzyl sie zlosliwie. -Nie wygladasz mi na wyspanego. Nie odpowiedzialem, a on i to uznal za smieszne. Kiedy prowadzil mnie kolejnymi korytarzami, wciaz probowal nawiazac rozmowe. W koncu znalazlem sie w wielkiej sali pelnej bankow danych. -Chlopak jest gotow na krotkie wakacje. S-1396. - Straznik cisnal na biurko szpule tasmy. Szczesciarz. -Pieprz sie - rzucilem w koncu, zeby zamilkl. Usmiechnal sie i wykrecil mi reke. Siedzaca za biurkiem kobieta o waskiej twarzy wywolala odczyt na ekran i zapytala: -Jest pan pewien? Nie mamy tam bezposredniej linii, ledwie zwraca koszty. - Wyraznie traktowala go z gory. Straznik spojrzal na nia wsciekle. Doszedlem do wniosku, ze teraz moja kolej sie usmiechnac. -Ale skoro sie pan upiera... Rozmyslilem sie. -Moze pan przeslac go, powiedzmy, przez sektor Tillit. Zaobraczkuje pan go tutaj, a oni zalatwia transfery. -Sektor Tillit? - Straznik byl wyraznie zdziwiony, ale kiwnal glowa. - Niech bedzie. Urzedniczka usmiechnela sie dziwnie, a mnie cos zaczelo zastanawiac. Ona jednak wlaczyla jakis sektor blatu biurka, na ktorym zobaczylem obraz kartki z mnostwem drobniutkiego druku. -Prosze tu podpisac. - Wskazala mi kreske na samym dole. - To panski oficjalny kontrakt, w ktorym godzi sie pan pracowac dla nas. Po uplywie dziesieciu lat otrzymuje pan piec tysiecy kredytu. Jesli zechce pan wykupic sie z kontraktu przed tym czasem, jest pan nam winien taka sama sume. -Jeszcze czego! Nie mam zamiaru podpisywac tego kawalka... Straznik wzial z biurka elektroniczne pioro i wcisnal mi w dlon. -Podpisuj albo zlamie ci reke. Podpisalem. Krzyzykiem. Urzedniczka kiwnela glowa, lecz zlapala moj kciuk i przycisnela tuz obok. Zaraz zobaczylem tam blekitny odcisk mojego palca. -To do ubezpieczenia. Sila wepchnela moja reke do otworu w biurku. Szarpnalem sie, ale miala zelazny chwyt. Poczulem ostry, gwaltowny bol i juz bylem pewien, ze stracilem dlon, lecz w rzeczywistosci stracilem tylko wolnosc. W zamian otrzymalem szeroka na dwa palce obraczke wokol przegubu. Przebierajac palcami, dotknalem jej lekko: byla twarda i wciaz jeszcze ciepla. Zwiazala sie z piekaca teraz powierzchnia mojej skory. Pomyslalem sobie, ze nie takiej bransoletki spodziewalem sie az do wczoraj. -Dzieki za cacuszko. -Jest gotow. Prosze wziac go do obrobki. No i mnie obrabiali. Zabrali mi nowe ubranie i dali stary, znoszony kombinezon. Zastanawialem sie, czy ktos juz w nim umarl. Potem pytali, czy jestem slepy, gluchy albo martwy. Odpowiadalem twierdzaco, ale oswiadczyli, ze to i tak pytanie retoryczne - cokolwiek to mialo znaczyc. Potem poslali mnie dalej, na kolejne zniewagi, szczepionki, upokorzenia, az wreszcie znalazlem sie z powrotem w swojej celi i tym razem nie mialem juz zadnych klopotow z zasnieciem. Nastepnego dnia -a moze jeszcze nastepnego - wywlekli mnie, upchneli w ciezarowce wraz z reszta otumanionego ludzkiego ladunku i poslali na plyte ladowiska. Nigdy dotad nie widzialem kosmicznego portu, a i teraz niewielka mialem mozliwosc mu sie przyjrzec. Niemniej jednak scisnelo mnie w srodku jakies dziwne podniecenie, kiedy raz po raz udawalo mi sie uchwycic wzrokiem znikajace zaraz fragmenty sieci energetycznej, sylwetki slupow trakcyjnych, przybudowki, suwnice... i statki. Probowalem strzasnac z mysli dlawiacy oblok panujacej dookola mnie rozpaczy i zaczalem chlonac ten widok: oto statki, ktore lataja do gwiazd, nie przypisane do jednego miejsca ani nawet jednego swiata, podrozujace przez setki, tysiace lat swietlnych miedzy jednym sloncem a drugim... Statki jak lsniace dyski, na bokach godlo Centauri Transport... czekaja gdzies tutaj, zeby zabrac mnie z wiezienia Starego Miasta, Quarro i Ardattee - do czegos jeszcze gorszego. Na pokladzie usadzono mnie w fotelu i przypieto pasami tak, ze nie moglem sie ruszyc. Lezalem potem calymi godzinami, czekajac, co bedzie dalej. Wreszcie statek ozyl i poszedl w gore. Nawet nie wiedzialem, czego mam sie spodziewac. Moze mialem szczescie, bo tamtym wcale nie zalezalo na tym, zeby uprzyjemnic nam nasza darmowa przejazdzke. Poczulem, jak cialo mi tezeje, opiera sie i wrzeszczy, kiedy statek wydarl sie z zacisnietej piesci grawitacji, pial ku pustce sila woli, mocniejsza niz powszechne prawo ciazenia. Nie mialem przedtem pojecia, jak to jest, kiedy statek odrywa sie od Ardattee, jak wyglada z kosmosu moja planeta. Ale to nie mialo juz zadnego znaczenia dla mnie ani dla calej reszty. A potem nie pozostalo nam nic innego, jak tylko czekac dalej. Nie wiedzialem, gdzie lezy Sektor Tillit ani co to w ogole znaczy. FKT wynajmowala Roboty Kontraktowe, zeby zapewnic sobie stale dostawy niewykwalifikowanych robotnikow, ktorych potem wykorzystywala do prac na calym obszarze Federacji. W systemie, w ktorym statek wyszedl z nadswietlnego skoku, nie bylo nawet przyplanetarnej kolonii, jak sie okazalo, tylko zwykla stacja orbitalna, przykuta grawitacja do pozbawionej zycia, samotnej planetki. Ale to takze nie mialo juz znaczenia. Tak naprawde znaczenie mialo wylacznie to, co sie wydarzylo, kiedy tam przybylem. Przez cale dnie czekalem lezac w szarym, zatechlym pomieszczeniu, gdzie garstka podobnych do mnie lezala wpatrzona w sufit - nie pozostala im juz zadna nadzieja, nie czuli nawet smutku. Jedna ze scian oferowala widok na zla, pelna blizn twarz tamtego obcego swiata, ktory gapil sie na nas z dolu. Godzinami siedzialem na podlodze przed szyba, gapiac sie w odwecie na niego. Umysl mialem tak pusty i wyjalowiony jak ten widok, a myslec moglem wylacznie o czerwonej obraczce na nadgarstku - o tym, ze nie ma jak jej ukryc i ze dla mnie tez nie ma nadziei. Az w koncu wszedl do nas straznik, wywolal mnie, rzucil okiem na moj czerwony pasek. -No dobra, obraczka, to masz byc ty. Na gore. - Wskazal kierunek kciukiem. -T-teraz? - wydusilem drzacym glosem. Rozesmial sie. -A co myslisz? Wyprowadzil mnie na korytarz. Czekal tam drugi sep, ale ten wygladal mi na urzednika. -Nazywasz sie Kot? - zapytal. Kiwnalem glowa. A wiec i tutaj o tym wiedza? Zastanawialem sie, czy zadaja sobie tyle fatygi z kazdym, komu zdarzy sie zdzielic werbownika. -Mamy tu na ciebie specjalne zamowienie, obraczko. Dotknalem czerwonego paska, znow czujac w glowie tamto robactwo, jeszcze raz zobaczylem, jak ten zolty szlam odrywa sie od drzewa... Urzednik odchrzaknal. -Jak rozumiem, potrafisz prowadzic wozki sniezne? -Co? - Popatrzylem na niego w zdumieniu. -Mam tu pilne zamowienie na kierowce wozkow snieznych od jednego z naszych agentow. W aktach zapisano, ze masz odpowiednie kwalifikacje... (Ktos mu zaplacil, zeby mnie o to spytal. Chce, zebym powiedzial "tak".) Nie mialem zamiaru go rozczarowac. -Jezdze na nich przez cale zycie. Jasne. - Z cala pewnoscia czuje, jak klamstwo wylewa sie przez moje mysli niczym woda przez sito. Ale co go to moze obchodzic? -Zaraz, przeciez ciebie juz przydzielono. - Patrzyl na moja obraczke zdziwiony i zmieszany. Tego nie bylo w planie. Wstrzymalem oddech. - Zalatwie transfer. Znow moglem oddychac. Zaczelismy isc. Ma co do mnie wyrazne rozkazy. Ale kto moze miec tak mocne uklady, zeby przekupic kogos z FKT i podrobic akta?... No i kto moze wiedziec o moim istnieniu? Siebeling? Zmienil zdanie? Ale Siebeling nie wpakuje sie w takie klopoty, zreszta wcale by nie musial. Probowalem podsluchac mysli urzedasa, lecz sam nie wiedzial, dlaczego wyslano go tu wlasnie po mnie. Dowiedzialem sie tylko, ze ktos zadbal, by mu sie to oplacilo. A tego, ktory na nas czekal, takze widzialem po raz pierwszy w zyciu. Nazywal sie Kielhosa i byl agentem pracujacym dla Gornictwa Federacyjnego - co akurat nic mi nie mowilo. Spojrzalem mu gleboko w oczy, ale nie znalazlem tam zadnego znaku, ze mnie skads zna, ze mnie rozpoznaje; w myslach takze nie odnalazlem nic takiego. Przyszlo mi do glowy, ze to moze jakas zwariowana pomylka. Zaczalem sie zastanawiac, gdzie tu moglby byc inny obraczka o imieniu Kot. I mialem nadzieje, ze nie posla biednego glupka na S-1396 zamiast mnie. Kielhosa mial szczeke jak stalowe pasci, a wlosy szare jak poranek na Starym Miescie. I myslal, ze wygladam jak uliczny szczur, nie wierzyl, ze potrafie prowadzic wozek sniezny. Rzucil mi kilka pytan o to, jak dzialaja, a sep zaczal wygladac niewyraznie. Wyczytalem w jego myslach odpowiedzi, jakie spodziewal sie uslyszec, i podalem mu je bez zmruzenia oka. Raz w zyciu cieszylem sie, ze jestem telepata. Probowalem sie dowiedziec, dokad mnie zabieraja, ale jego mysli zapchane byly rozkladami, opoznieniami, ostatecznymi terminami i szumowinami, przez ktore utknal tutaj i teraz sie spozni. W koncu kiwnal glowa i dal znak straznikowi. -Ten chyba bedzie mi musial wystarczyc. Przygotujcie go. Straznik odprowadzil mnie z powrotem. Zalowalem, ze nie mialem dosc czasu, zeby uzyskac jasna odpowiedz, ale na Starym Miescie zawsze mowia: "Kto za duzo pyta, ten sie w koncu dopyta biedy". Wszystko jedno gdzie jade, bo chyba nigdzie nie moze byc gorzej niz na S-1396. Tak wiec trzymalem gebe na klodke i niech sie dzieje co chce. Czesc druga KRAB 6 Wszedzie dookola lsnily gwiazdy. Odkad siegalem pamiecia, tkwilem zagubiony wsrod gwiazd - tylko piekne gwiazdy i noc. Poruszylem sie w chlodnym mroku i uderzylem palcami w cos gladkiego. Sufit byl jakies pol metra nad moja glowa. Obraz przed oczyma mi sie zamazal, a kiedy zaczalem widziec ostro, zorientowalem sie, ze te gwiazdy to tylko projekcja na suficie. I wtedy sobie przypomnialem, ze znow jestem na jakims statku, a takze dokad na nim lece. Pomacalem sie w ciemnosciach po przestemplowanej obraczce; probowalem sie usmiechnac, ale mialem zdretwiala twarz. Dali nam jakis narkotyk, ktory zwalil mnie z nog jeszcze na tamtej stacji. W ten sposob szykowali ludzi do dlugiej podrozy - zmieniajac nas w martwy ladunek. Nie pamietam, jak dostalem sie na ten statek; pewnie nikt nie zakladal, ze moge sie rozbudzic, bo inni lezeli pode mna warstwami jak ciala w kostnicy. Ale przedtem tez juz sie budzilem. Pamietam, jak godzinami gapilem sie w gwiazdy, wciaz niezmienne, podczas gdy statek przygotowywal swoje wyliczenia do nadswietlnego skoku. Gdzies tam w poprzednim zyciu Dere Cortelyou opowiadal mi o tym, jak to dlugosc skoku zalezna jest od znajomosci ksztaltu przestrzeni - jesli czlowiek cos zle obliczyl, mogl bawic sie w zgadywanki, gdzie potem wyskoczy. Raz widzialem, jak robimy skok - gwiazdy pogasly, a potem wrocily, zupelnie inne, jeszcze zanim zdolalem wypuscic oddech. Zastanawialem sie, czy wszystko poszlo dobrze, az nagle przypomnialem sobie, ze kazdy kolejny krok znaczy tyle, ze coraz bardziej oddalam sie od domu i od wszystkiego, co znam. Zaczalem myslec o tym, jak daleko lecimy i ile czasu to nam zajmie. Jedna reke mialem przypieta do pryczy, w zyle saczylo sie cos przez cienka rurke. Nie bylem wcale glodny, nawet nie chcialo mi sie pic. Wlasciwie to niewiele czulem. Po prostu lezalem tak na pryczy i patrzylem w gwiazdy - a raczej na ich obraz na scianach statku. Nigdy nie przejasnilo mi sie w glowie na tyle, bym zaczal sie zastanawiac, po co one wlasciwie tam sa. Czasami slyszalem kogos z zalogi, a raz jeden przyszedl, zeby nas posprawdzac. Kiedy mijal moja prycze, udalem, ze moja swobodna reka zeslizguje sie przez krawedz, i uderzylem go w twarz. O malo co nie przeskoczyl przez sciane. Ale wlasciwie caly czas lezalem tu sam wsrod cichej nocy i liczylem gwiazdy, dopoki nie pomylily mi sie palce. Zaczynalem je liczyc kolejny raz, gdy nagle wszystkie zgasly i znowu sie zmienily. Zobaczylem przed soba jakas planete, jakis nowy swiat. Dlugo wpatrywalem sie w obrazek na scianie, zanim zrozumialem, na co patrze. Swiaty mieszkalne byly zawsze blekitne, tak jak Ziemia na godle Federacji. Widzialem Ardattee na zdjeciach - miekkie zarysy ladow, gladka, niebiesko-biala kula. Pamietalem tez jalowe czerwienie i brazy tamtej planety widzianej z orbity na przelotowej stacji kosmicznej. Swiat, ktory mialem przed soba, nie przypominal zadnej z nich i mialem poczucie, ze wszystko jest tu jakos inaczej. Wcale nie widzialem blekitow. I byl taki jakis... kanciasty. Miedzy klebami bladych chmur gorskie szczyty wznosily sie stanowczo za wysoko - jak skorka na zeschnietym owocu. Bylismy jeszcze na tyle daleko, ze widac bylo zakrzywienie planety, ale miedzy gorami dostrzeglem wijace sie doliny pelne zlotawej zieleni. Atmosfera drzala i jarzyla sie od swiatla, a za pasmami gor lezaly wielkie plaszczyzny srebra, po slonecznej stronie rozplomienione od blasku, jakby cala planeta byla jednym wielkim klejnotem. W koncu zaczalem sie zastanawiac, czy naprawde widze to wszystko. A takze do czego jestem im tu wlasciwie potrzebny... Nie mogli mnie dobudzic. Nic nie pamietam z ladowania ani tez jak dostalem sie do lozka, w ktorym sie potem ocknalem - jak sie okazalo, w malym szpitaliku przy porcie kosmicznym. Byl to znaczny postep w stosunku do latajacej kostnicy na statku, ale moje przebudzenie nie trwalo na tyle dlugo, bym zdazyl sie nim nacieszyc. Techniczni w szpitalu oznajmili, ze moje organy wewnetrzne maja szczegolna budowe i dlatego narkotyk nie zadzialal w zwykly sposob, ale prawdopodobnie wkrotce dojde do siebie. I mieli racje. Przychodzi taki czas, ze czlowiek nie moze wiecej spac. Rozbudzilem sie na dobre, a Kielhosa juz na mnie czekal. Natychmiast przypomnialo mi sie, dlaczego chcialem juz nigdy sie nie obudzic. Nadszedl kres mojej podrozy i kres mojej wolnej woli, a teraz stane twarza w twarz ze wszystkimi tego konsekwencjami. Bylem jedynym z rekrutow Kielhosy, ktory po wyladowaniu nie trafil od razu do kopalni i ten fakt wcale nie napawal go szczesciem. Kiedy wyprowadzil mnie przed port kosmiczny, przezylem taki szok, ze od razu zapomnialem o wszystkich swoich problemach. Miasto portowe to byl tani duraplastik wzdluz jednej blotnistej uliczki, ale otaczal je swiat... przesliczny. Dookola sterczaly w niebo pojedyncze gorskie szczyty jak palce dloni, na ktorej lezalo miasto - cos jak tamte obrazki z "Pionierow mglawicy" na trzy-de. Ale to tutaj bylo prawdziwe, bo przeciez ja bylem prawdziwy, a stalem tutaj, majac pod stopami twarda skorupe planety i wdychajac swieze, wonne powietrze. Czulem sie slaby i rozlazly, marzlem, a swiatlo tu bylo dziwne, jakby przymglone. Ale wszystko to sie nie liczylo. Obrocilem sie raz, drugi i wybuchnalem smiechem, bo nie moglem w to uwierzyc. Na dzwiek wlasnego smiechu az sie wzdrygnalem -nie smialem sie juz od tak dawna. -Co cie tak smieszy? -Tu jest pieknie! -W tej trujacej dziurze? To rzeczywiscie zabawne. Nie przyjechales tu podziwiac widoki, obraczka. Jestes klasa pracujaca, pamietasz? Wystarczy mi juz klopotu z tym twoim odsypianiem w szpitalu. Lepiej zebys okazal sie tego wart. - Ruszyl dalej. Podazylem za nim, sluchajac jednym uchem. - Uwazaj, jak chodzisz, tutaj jest poltora naszej grawitacji. Dopoki sie nie przyzwyczaisz, bedziesz troche niezgrabny. -Po co wam kierowca wozkow snieznych? - Moze tylko na zime, wprawdzie jest chlodno, ale nie widac zadnego sniegu. Szalenstwem byloby wierzyc, ze moj pech mnie opuscil, ale... -Sam zobaczysz. Juz sie wiecej nie odzywalem. Wyszlismy za granice miasta. Bialawa piaszczysta droga wiodla przez lake pelna rdzawej trawy upstrzonej zoltymi kwiatkami - a takze kraterami. Niektore pluly para, niektore byly pokryte bladawym zaschnietym blotem. Najwiekszy nie mial nawet metra srednicy. W przodzie zobaczylem swieza wyrwe w ziemi, wokol ktorej na wiednacej trawie zastygala skorupa bialawego blota. W porywistym wietrze mieszal sie zapach kwiatow i ostra won siarki. Po drugiej stronie laki stal sinawy kamienny budynek. Tuz za nim ziemia konczyla sie gwaltownym spadkiem - jak na koncu swiata. Kiedy tam dotarlismy, sam widok przyprawil mnie o bol serca. Wszystko prawdziwe: zielone gory, opadajace w zie-lonozlote doliny, swietliste potoki wody rozbryzgujace sie na szaroniebieskich kamieniach i splywajace w dol az do... Zamknalem oczy, spojrzalem jeszcze raz. Wzgorza konczyly sie raptownie, a za nimi lezala juz tylko rozlegla plaszczyzna ciagnaca sie az po sam horyzont. Nie konczaca sie plaszczyzna srebra, od ktorej odbijaly promienie slonca jak od metalu, bezlitosnie palac nas w oczy. -Czy to...? -Snieg - rzucil zza moich plecow Kielhosa. Rozczarowanie scisnelo mnie bolesnie w piersiach. Zaklalem pod nosem. Kielhosa potarl czolo - niechcacy mu to przeslalem. Zamknalem mysli na klodke i jeszcze raz popatrzylem na gory. Nadal byly zielone. -Ale jak...? - Nawet ja wiedzialem, ze to, co widze, jakos nie ma sensu. -Ogrzewanie parowe, mozna by powiedziec. Pod tymi gorami panuje wielka aktywnosc wulkaniczna. - Wskazal gdzies poza mnie. Zobaczylem, ze nad kilku najwyzszymi szczytami zawisly w powietrzu kleby dymu. - Popielnik to kawalek gwiazdy, ktora przed wybuchem byla towarzyszka tutejszego slonca. W srodku dalej jest tak goraca, ze roztapia skaly. Tam gdzie cieplo przecieka ku powierzchni, ogrzewa ja, tworzy gorace zrodla, gejzery i inne takie. Tamten strumien w dole moglby cie oparzyc. Ale za tymi wzgorzami woda natychmiast zamarza. Temperatura nigdy nie podnosi sie do zera. Sluchalem nieuwaznie. -Kawalek gwiazdy... Mowi pan, Popielnik? Czy to Mglawica Kraba? -A ty myslales, ze gdzie jestes, chlopcze? Myslisz, ze caly ten smietnik na niebie to skad? Spojrzalem w gore, w niebo koloru szafirow. Na calej powierzchni jak lsniaca pajeczyna rozposcieraly sie pozostalosci po gwiezdzie, ktore zwano teraz Popielnikiem. Od slonca dostalem zeza, ale nie widzialem kregu, tylko swietlny punkcik, ktory migal i polyskiwal zimnym bladym swiatlem jak lampa blyskowa. Mialo tylko dziewiec tysiecy metrow srednicy - dlatego swiatlo bylo takie przycmione. Takie cos nazywaja pulsa-rem. W myslach zadzwieczal mi glos Cortelyou: "Cztery tysiace piecset lat swietlnych od nas..." Tak wiec koniec koncow trafilem na Kolonie Kraba. Popatrzylem na obraczke na swoim przegubie, a potem jeszcze raz na zielonozlota doline posrod sniegu. -Ladny widok - rzucil Kielhosa. Natrzasal sie ze mnie. Splunalem pod nogi. Poszlismy z powrotem w strone kamiennego budynku. Z wierzchu pokryty byl takim samym sinoniebieskim kamieniem, jaki wypychal sie na wierzch z gorskich zboczy - chyba wedlug czyichs dziwnych pogladow mial sluzyc ku ozdobie. Nie moglem zrozumiec, czemu popisuja sie kupa kamiennego gruzu. Wewnatrz wszystko bylo drewniane i to takze sprawialo dziwaczne wrazenie, kiedy widzialo sie stacje komputerowa wbudowana w sciany z desek. Wlozylismy wyjete z szafki kombinezony termiczne i przeszlismy na druga strone budynku, na miejsce zaladunku. -A to co? Kielhosa podszedl do wielkiej przezroczystej banki, zawieszonej na stalowej linie. -Kolejka linowa. Najtanszy sposob transportowania rudy na szczyt wzgorza. - Kiwnal na mnie. - Wsiadaj. Zlapalem sie za krawedz czekajacego na mnie wejscia. Pod moim dotknieciem drgnela cala banka, krucha jak krysztalowe szklo. Szarpnalem dlon do tylu i potrzasnalem glowa. -O nie. Ja w to nie wsiade... Kielhosa wyrazem twarzy slal ostrzezenia, zebym nie przysparzal mu dalszych klopotow. Jeszcze raz przytrzymalem sie krawedzi i wskoczylem do srodka. Stopa wprawdzie nie przeszla na wylot przez podloge, ale cala banka zakolysala sie jak hamak, rzucilo mna do przodu. Zachwialem sie i opadlem ciezko na platforme. Kielhosa wkroczyl do srodka pewnie jak do wlasnego domu, a banka ledwie przy tym drgnela. Potem usadowil sie po przeciwnym koncu, zeby zrownowazyc moj ciezar. Wewnatrz zobaczylem przezroczysty kwadrat, a na nim swiatelka. Kielhosa przycisnal jakis guzik, swiatelka zmienily sie z zielonych na czerwone. Banka podskoczyla, potem oderwala sie od budynku i smignela w powietrze. Ziemia uskoczyla spod nas gwaltownie, juz po chwili widzialem ja daleko w dole. Bylismy zawieszeni miedzy tymi pajeczymi wiezami doslownie w niczym, nawet nie w modzie, ale w zwyklej bance, ktora sunela przed siebie... -Gdzie twoja wiara w nowoczesny plastik, obraczka? - rzucil Kielhosa. Wepchnalem rece w kieszenie i rozpaczliwie staralem sie nic nie wazyc. Uczulem niemal ulge, kiedy w koncu stanalem w zdeptanym blocku u stop wzgorza. Ktos jednak czekal juz z wozkiem snieznym. Odezwal sie na nasz widok: -Masz to, po co pojechales? -Mam go, Joraleman - skinal glowa Kielhosa. Traktowal Joralemana nie jak obraczke, lecz jak rownego sobie. Zastanawialem sie, kim on moze byc. - Zaladowane? -Wszystko. Jak chcesz, mozesz sprawdzic liste. - Joraleman przeniosl wzrok na mnie. - Ten nowy kierowca bedzie prowadzil? Mam juz potad wykonywania podwojnych obowiazkow. Potrzasnalem przeczaco glowa, ale Kielhosa oznajmil: -Przeciez po to tu jest. Masz szczescie, ze tak szybko udalo mi sie zalatwic zastepstwo. Niezbyt wielu kierowcow laduje w roboczych bunkrach. Chcialem jakos zmienic temat. -Dlaczego nie uzywacie modow do przewozenia tego wszystkiego? Nie byloby szybciej...? -Zbyt chaotyczny uklad pradow powietrznych i zbyt duza grawitacja. Chyba tylko jakis psychotroniczny magik umialby sprawic, zeby tu cos latalo. - Joraleman wzruszyl ramionami. Byl poteznie zbudowany, wysoki, jeszcze niestary. Mial brode i wlosy prawie tak jasne jak moje, ale skore jasniejsza, upstrzona piegami. Nie moglem dojrzec jego oczu za ciemnymi szybkami gogli, ale kiedy sie usmiechnal, to jakby nie uznal tego wcale za zart. - Juz probowalismy. -Aha - powiedzialem tylko, bo przeciez nie umialem prowadzic takze modow, nawet z moja psycho. Wtedy raczej nie czulem sie jak zaden magik. - No tak, ja... -Jedzmy juz - kiwnal na mnie Kielhosa. -Ciagle niezbyt dobrze sie czuje. Czy moglbym dzisiaj jeszcze nie prowadzic? -Miales juz tydzien wolnego. Mozna by pomyslec, ze probujesz zyskac na czasie. Ruszylem wiec w kierunku wozka. Wygladal jak lezace bokiem na dwoch balonach pomaranczowe jajo. Ten widok wiele mi nie pomogl. Z bliska okazal sie o wiele wiekszy, niz myslalem. Wspialem sie do kabiny kierowcy obok Joralemana i spojrzalem na tablice rozdzielcza. Za nami siadl Kielhosa. Probowalem wylapac z ich mysli cos, co mogloby mi pomoc, ale przeszkadzalo mi w tym wlasne napiecie - nie moglem uchwycic ani jednej wyraznej mysli, ktora ocalilaby mi skore. Byla tam klawiatura dotykowa, lecz symbole na niej nic mi nie mowily. Na wpol zgadujac, dotknalem jednego i wlaczylem silnik. Od razu poczulem sie pewniej i dotknalem drugiego. Nie udalo sie. Wozek zaskrzeczal straszliwie i wyskoczyl w gore na jakis metr. Kielhosa zepchnal mnie z fotela i szybko wylaczyl silnik. Potem kopniakiem zwalil mnie na snieg i obrzucil kilkoma przeklenstwami, jakimi jeszcze nikt nigdy mnie nie wyzywal, a potem jeszcze wieloma takimi, ktorymi bylem juz wyzywany nieraz. Gdy wyczerpaly mu sie pomysly, kazal mi wstac, a Joraleman zapytal, czy kiedykolwiek przedtem prowadzilem wozek sniezny. Teraz juz nie bylo sensu klamac, wiec nie klamalem. Kielhosa spojrzal na mnie dziwnie, a ja zrozumialem, ze w koncu wszystko sobie poskladal. Nie trzeba bylo do tego tegiej glowy. -Zdejmuj - wskazal moje rekawice. Zdjalem. Z zimna zapiekly mnie dlonie. Obejrzal moja obraczke. -Przestemplowana. Joraleman nachmurzyl sie. Odsunal gogle do gory i takze przyjrzal sie mojej obraczce, a potem mnie. -Chciales sie bawic w ryzykanta? Wzruszylem ramionami. Kielhosa zlapal mnie za przod kombinezonu i podniosl piesc. -Ty maly skurwysynu, pozalujesz, ze kiedykolwiek... -Daj mu spokoj. - Joraleman sciagnal na dol piesc Kiel-hosy. Byl wyraznie zmeczony i zniechecony. - Bedzie mial dosc czasu, zeby tego zalowac, kiedy pojdzie do kopalni. Kielhosa puscil mnie z ohydnym grymasem. -Tego mi akurat najmniej potrzeba, zeby jakis cholerny swietoszek szarpal mnie za sumienie, gdy musze sie uzerac z tymi zwierzetami! Ale mnie nie bil, jedynie potrzasal glowa, a Joraleman leciutko sie usmiechnal. Patrzac na Joralemana krzyknalem: -Moglbym sie nauczyc to prowadzic! Szybko sie ucze! Tylko pokazcie mi, jak to dziala. Kielhosa otworzyl drzwi do ladowni. -Przykro mi, obraczka. Jak dotad uczyles sie o wiele za wolno. - Joraleman pchnal mnie w tamtym kierunku. - Wlaz. Wspialem sie na tyl wozka. Poki moj wzrok nie przywyknal do ciemnosci, widzialem tylko, ze jest tam ciemno, a dookola wala sie pelno drewnianych palet. Potem na tych paletach zobaczylem rozciagnietych dwoch robociarzy. Pewnie wzieli ich ze soba do zaladunku. Jeden spal gleboko - nie obudzil sie nawet, kiedy trzasnely zamykane za mna drzwi. Drugi gapil sie na mnie czarnymi oczyma bez wyrazu. Obaj mieli niebieska skore. Nigdy dotad nie widzialem czlowieka z niebieska skora. Pierwsze moje slowa, jeszcze zanim zdolalem je pomyslec, brzmialy: -Skad jestescie? -Z piekla - odpowiedzial cicho i zamknal oczy. Doszedlem do wniosku, ze to musi wystarczyc mi za odpowiedz. Wozek zastartowal z szarpnieciem, rzucajac mnie na drzwi. Osunalem sie na podloge i tak juz zostalem, podciagajac kolana pod brode, bo wszedzie indziej bylo tak samo niewygodnie. Jazda trwala dlugo. Jak sie okazalo, nie dosc dlugo. Z tego, co mowil mi Cortelyou, zapamietalem, ze Popielnik mial tylko sto dwadziescia kilometrow srednicy, a jego powierzchnia nie przekraczala obszaru co wiekszych wysp na Ar-dattee. Ale przyciaganie bylo tu poltora raza wieksze od standardowego, bo na Popielnik skladaly sie same niesamowite rzeczy: zwiazki pierwiastkow obojetnych, supergeste skaly z nieprawdopodobna struktura krysztalow, superciezkie pierwiastki, o ktorych sadzono, ze mozna je stworzyc tylko w warunkach laboratoryjnych. Wszystko to, co w naturze wystepuje tylko w samym sercu supernowej - tak jak tellazjum. Pewnie wydobywaja tez cala te reszte, ale przewiezienie tego na planety Federacji ledwie zwrociloby koszty calego przedsiewziecia. Tylko dzieki tellazjum krecil sie tu caly interes. Ruda tellazjum to byl wlasnie ten niebieskawy kamien, ktory widzialem na frontowej scianie budynku za miastem. Stanowila prawie polowe objetosci planety, a posrod skaly macierzystej lezaly idealnie uksztaltowane krysztaly. Gornictwo Federacyjne moze je tak sobie wydziobywac w nieskonczonosc. Albo raczej beda to za nich robic kolejne pokolenia obraczek. Az pieklo skuje lod... Obraczki twierdza, ze to sie juz stalo. Przeklinaja dzien, w ktorym FKT wyladowala na tym zakazanym gwiezdnym trupie, a ja niezadlugo sam mialem sie przekonac dlaczego. Juz wtedy sie nad tym zastanawialem, gdy jechalem scisniety i zesztywnialy z zimna w zamarznietej ladowni wozka, myslac o tych niebieskich twarzach lezacych kilka metrow dalej. Zapadla noc, bo noc i dzien nie trwaja dlugo na takich malych planet-kach jak Popielnik. Kiedy pokonywalismy ostatnie kilometry, okryte kopula zabudowania kopalni rozjarzyly sie przed nami blaskiem jak slonce ukryte do polowy za snieznym polem. Wzdrygnalem sie, wyrwany ze snow na jawie, zdumiony, skad moglem wydostac taki obrazek, skoro dookola panowala teraz zamknieta na siedem spustow ciemnosc. Po chwili zorientowalem sie, ze dotarl do mnie z glowy Joralemana, wpadajac w moj dryfujacy tok mysli jak ciepla iskra. Nie byl psychotro-nikiem, ale potrafil sie bardziej rozluznic i zarazem lepiej skoncentrowac niz Kielhosa. Rozdmuchalem te ciepla iskierke, pozwolilem jej urosnac i wypelnic na chwile cieplem moje mysli. Wozek zatrzymal sie raptownie, drzwi otworzyly z hukiem, a straznicy z krzykiem wygnali nas na oswietlony reflektorami plac przed budynkami kopalni. Obraczka, ktory od poczatku spal, wcale sie nie podniosl. Dwaj straznicy powlekli go gdzies na bok. Sprobowalem dosiegnac jego mysli, nienawidzac siebie za to, ze w ogole probuje... Nie byl martwy, ale tez nie udalo mi sie do niego dotrzec. Zadrzalem. A po chwili go zastapilem - wzialem sie z tym drugim nie-bieskoskorym do rozladunku palet z zapasami. Straznik, ktory nas pilnowal, mial cos w rodzaju elektrycznego pastucha -miekka polyskujaca rozge, ktorej koniec palil jak kwas. Lubil z niej korzystac. Joraleman przez kilka minut stal, przygladajac sie naszej pracy, potem odszedl gdzies na druga strone placu. Kielhosa zostal i przygladal sie z wrednym usmieszkiem, poki nie skonczylismy. Ledwie powloczylem nogami. Bolalo mnie wszystko, kolana mialem jak z gumy od pracy w grawitacji, ktora o polowe przekraczala te, do ktorej przywyklem. Z tylu na nogach mialem male piekace babelki w miejscach, gdzie straznik dotknal rozga. Kiedy pognal nas w koncu tam, gdzie mielismy sie teraz udac, ze wszystkich sil staralem sie utrzymac w bezpiecznej odleglosci. Zewszad otaczaly nas migoczace swiatlami wieze, potem nie konczace sie budynki dzialu obrobki, dzwigi, suwnice -ponure, mroczne miasto, wyrosle na zamarznietej pustyni... Moj nowy dom. Wreszcie zaswitaly przed nami niskie, bialo oswietlone budynki daleko w przodzie - ciche, anonimowe, ekskluzywne. Kierowalismy sie w strone jednego z takich budynkow, ale ich widok jakos nie napawal mnie otucha, nie przywodzil na mysl ulgi dla piekacych nog i zasapanego oddechu. Te budynki to tylko maska. Nie tam nas prowadza, nie byly dla takich jak my... Mieli pogrzebac nas zywcem. Weszlismy do jednego z budynkow, ktory stal nieco na uboczu, a w srodku straznik zagnal nas do windy towarowej. Winda opadla w dol pionowego szybu, jakby miala nas zawiezc gdzies w poblize jadra Popielnika. Kiedy zatrzymala sie, wysiedlismy, gdzies gleboko w samym sercu kamienia. Na przyciskach windy wytloczono odciski palcow - nie mogl jej uruchomic nikt niepowolany. Byla to jedyna droga w gore i w dol. Straznik poprowadzil nas przez dluga, jasno oswietlona sale, pelna mat do spania, na ktorych lezeli pokotem ludzie. Wszyscy mieli niebieska skore. Pracujacy ze mna obraczka zwalil sie na najblizsza wolna mate. Kilku podnioslo glowy, ktore po chwili opadly z powrotem. Zaczynalem rozumiec. Tu mielismy spac albo przynajmniej starac sie przespac. Male czerwone punkciki w rogach sufitu to kamery monitorow. Nie bylo odrobiny prywatnosci, odrobiny spokoju, nie mozna sie tu bylo ukryc inaczej jak tylko we snie. Znalazlem sobie mate i polozylem sie, czujac, jak swiatlo przeswieca natretnie przez powieki. Dziesiec lat...! Przewrocilem sie na brzuch i ukrylem twarz w ramionach, czekajac na blogi stan nieswiadomosci. Na szczescie nie dal na siebie dlugo czekac. Snilem o Instytucie Sakaffe, o miekkich lozkach, dobrym jedzeniu, o smiechu i o tym, ze dotykam dloni Jule taMing. Ze snu wyrwal mnie czyjs kopniak. Jak mi sie zdawalo, minela zaledwie godzina czy dwie. Wraz z setkami innych powloklem sie do sali jadalnej, gdzie polknalem talerz jakiejs brei, ktora miala byc sniadaniem. Potem zjechalismy w dol tej samej czarnej dziury, a ja szybko zaczalem sie przekonywac o tym, jak przerazliwie dlugo moga sie ciagnac dni w piekle. Na dnie szybu znajdowala sie ogromna, wycieta w kamieniu komora, zamglona od pylu, polyskujacego zolto pod rzedami swiatel. Ktos wreczyl mi helm z latarka i cos ciezkiego, co okazalo sie przecinarka. Poszedlem za innymi ze swojej zmiany, brnac przez siarczanego koloru mgielke niczym slepiec. Wspielismy sie po drabinach opartych o przeciwlegla sciane tej komory i weszlismy w mroczna galeryjke, do polowy wygryziona w si-noblekitnym kamieniu. Zaczeli pracowac i nikt przy tym nie odezwal sie ani do mnie, ani do nikogo innego. Dzwiek pracujacych przecinarek byl zbyt glosny i zbyt huczacy, zeby dalo sie przy nim cos slyszec; wdzieral sie w mozg, odbijal tysiecznym echem tysiaca innych przecinarek rozsianych po calym tym podziemiu. Nie ruszalem sie z miejsca, probowalem wykombinowac, co wlasciwie mam robic. Zblizyl sie do mnie straznik, podnioslem na niego wzrok, a wtedy swiatlo z mojego helmu oswietlilo dokladniej jego sylwetke. W pierwszej chwili nie wygladal mi na czlowieka, ale zaraz zdalem sobie sprawe, ze ma na twarzy maske przeciwpylowa. Robotnicy nie mieli masek. -Bierz sie do roboty. - Jego slowa dotarly do mnie jako niezrozumialy mamrot, ale z latwoscia moglem sie domyslic, co mowi. Potrzasnalem glowa. -Nie wiem jak. Zaraz poczulem na zebrach dotkniecie rozgi, wiec zdanie dokonczylem krotkim skowytem, uskakujac pod sciane i upuszczajac przecinarke. -Niech pan poczeka, poslucha, dobrze? - zaczalem panikowac widzac, jak ponownie unosi reke. - Niech mi pan tylko powie, co mam robic! Obraczka pracujacy nieopodal zlapal mnie za ramie i obrocil gwaltownym szarpnieciem ku sobie. -Zamknij sie i bierz to. - Wepchnal mi w dlonie przezroczysta srebrnawa tulejke. Przytrzymalem ja, a on wrzucil do srodka niebieski krysztal wielkosci piesci i zamknal pokrywe. - Wrzuc mi to do torby na ramieniu. - Zrobilem, jak kazal. Straznik poprzygladal sie jeszcze przez chwile, a potem ruszyl dalej przed siebie. -Dzieki - rzucilem, czujac, ze mam miekkie kolana. Obraczka wzruszyl ramionami, odsuwajac z pofarbowa- nej na niebiesko twarzy pozlepiane pasma niebieskoczarnych wlosow. -Niby za co? Potrzebuje nowego partnera i ty masz nim byc. Rob wszystko, co ci kaze, szybko i dobrze, inaczej sam rozwale ci gebe. - Przerwal, zaniosl sie glebokim kaszlem, splunal i dokonczyl: - Zrozumiano? Byl ode mnie wiekszy, starszy i pewnie wciaz jeszcze silniejszy. Wsunal mi palce we wlosy. Kiwnalem glowa, zbyt zmeczony, zeby sie klocic czy buntowac. -Jak sobie zyczysz. Puscil. Poniewaz nie odezwal sie wiecej, zapytalem: -Jak cie wolaja? Sprawial wrazenie zaskoczonego. -Mika. Nie zapytal o moje imie. W koncu sam mu powiedzialem: -Kot. Jestem Kot. -Zamknij sie. Bierz przecinarke i rob, co ci kaze. Wzialem przecinarke i robilem, co mi kazal. I odtad kazdy nastepny dzien byl dokladnie taki sam, az w koncu przestalem odrozniac dzien od nocy, zywcem pogrzebany w tym grobowcu z sinoniebieskiego kamienia. Dzien po dniu zrywalismy kolejne warstwy rudy i wyrzucalismy na zewnatrz, szukajac niebieskich brylek krysztalu, a wszystko wazylo tu o wiele za duzo, poczynajac od moich wlasnych stop, ktore ciazyly jak olow. Rozbij kamien. Znajdz krysztal i wrzuc do tulejki, zanim zalamie sie jego struktura i odpadnie otaczajaca go kamienna macica. Musieli uzywac do tego ludzi, bo robota byla subtelna i brudna - maszyny zbyt latwo sie psuly, a tutaj, na koncu swiata, trudno je bylo wymienic. Cieplokrwiste ciala byly tansze niz zimne maszyny - kiedy jedna para rak nie mogla juz dluzej utrzymac przecinarki albo wyluskac krysztalu, zawsze znajdowala sie nastepna para, zeby ja zastapic, nawet dziesiec par, nawet cale setki - dla Gornictwa Federacyjnego nie mialo zadnego znaczenia: zyjesz czy nie. Po jakims czasie przestalo to miec znaczenie i dla mnie. Wszystko, co mialo dla mnie w zyciu jakiekolwiek znaczenie, skurczylo sie do prostej koniecznosci przezycia kolejnych kilku godzin lupania kamienia. Potem trzeba bylo roztrzesionymi rekoma przeniesc jakos z talerza do ust codziennie te sama breje. Potem czlowiek wlokl sie do sali sypialnej i nadal glodny zwalal sie na ktoras z mat, zeby zapasc w podobny do smierci sen pod nigdy nie gasnacymi swiatlami reflektorow. I tak czlowiek probowal przebrnac przez to wszystko ciagle od nowa: kolejna zmiana, jeszcze kilka godzin, jeszcze jeden dzien... Blekitny kopalniany pyl wzeral sie w oczy, nos i usta, w kazdy por skory, wywolywal kaszel. Wkrotce cala skora robila sie niebieska, ale kogo to obchodzilo, skoro nikt nie mial sily tego zeskrobac. Wciaz mialem nadzieje, ze jakos do tego przywykne i po jakims czasie bedzie mi latwiej. Wcale nie bylo mi latwiej. Popadalem tylko w coraz wieksze i wieksze zmeczenie - bylem zbyt zmeczony, zeby o czymkolwiek myslec, zeby cokolwiek pamietac... Ale po nocach wciaz jeszcze snil mi sie Instytut Sa-kaffe, psychotronicy i to, ze robilismy razem cos wartosciowego. Potem sen zawsze sie zmienial - stawalem sie niewolnikiem, pelzajacym w blocie, wykuwajacym w blekitnym kamieniu wlasny grob, a nade mna stal z rozga doktor Ardan Siebeling. Budzilem sie z atakiem kaszlu, przepelniony nienawiscia, i zastanawialem sie, jak moglem myslec, ze przychodzac tam przed czymkolwiek sie uchronie. Ale ja nie mialem ochoty byc niewolnikiem, chcialem sie stad wyrwac - przeciez musi byc jakis sposob. Wiedzialem, ze aby sie wydostac, nalezy wrocic w okolice portu kosmicznego, bo na Popielniku nie bylo poza nim nic. W pogodny dzien z podworka przed budynkami kopalni mozna bylo dojrzec Gory Zielone - jesli tylko mialo sie dosc szczescia, by wyjsc na powierzchnie. Sterczaly pod niesamowitymi katami jak najezony skalami wiosniany brzeg, ktory przyzywal mnie do siebie zza siedemdziesieciu kilometrow zimy - lodowej pustyni, gdzie temperatura nigdy nie podnosila sie do zera, a snieg zamienial sie w kwas, kiedy dotknal ludzkiej skory. Slyszalem takze dziwne opowiesci o tym, co dzieje sie na zewnatrz kopuly, o "snieznych wypadkach", ktorych nikt nie potrafil wyjasnic. Obraczki twierdzily, ze sa tutaj "inni", ktorzy nienawidza kopalni, ale nikt nie chcial przyznac, ze to prawda. Mowiono takze, ze Popielnik jest "nawiedzony", ze moze wywolac obled, ze tych na zewnatrz zwodzi tak dlugo, az zgubia droge i zamarzna... W koncu zaczalem watpic we wszystko, co slyszalem. Zreszta zadna z tych niebieskich twarzy nie mogla wyciagnac mnie z czelusci piekielnej, wiec po co w ogole sluchac. Byl jeden sposob - i to dosc prosty. Za kazdym razem, gdy odwozili kolejna dostawe tellazjum, a przywozili zapasy, brali ze soba dwojke obraczek do ciezkiej roboty, tak samo jak wtedy, kiedy tu przyjechalem. Byla to darmowa przejazdzka do miasteczka, a brali na nia zawsze tych z krotszym stazem, bo lepiej sie prezentowali. Sadzilem, ze Kielhosa zniweczy mi kazda okazje na chwilowa przerwe w pracy - ale chyba glupota bylo myslec, ze az tyle go obchodze. Niemniej i tak nie moglem uwierzyc wlasnemu szczesciu, kiedy pewnego dnia wywolano mnie do wyjazdu. Mika i ja, z osleplymi od swiatla dziennego, przekrwionymi oczyma, ladowalismy palety pelne krysztalow i wstepnie obrobionych bryl rudy. Pilnujacy nas straznik ziewal, oparty o wozek sniezny. Mika przez caly czas kaszlal - spluwal przy tym na czerwono, czego nie zauwazylem przedtem w ciemnosciach na dole. Wykonalem cala swoja robote i jeszcze polowe jego, zeby straznik nie dobral nam sie do grzbietow. Mimo to czulem sie silny - niemal znow czulem sie czlowiekiem. Juz prawie konczylismy, kiedy pojawil sie kierowca - tamten urzedas o nazwisku Joraleman. Gapil sie na mnie przez chwile, potem usmiechnal sie i rzucil: -Swiety Sarro, to ty! Przez ciebie, obraczko, mam sporo dodatkowej pracy. Nie znalezlismy nikogo, kto by dawal sobie rade z wozkiem snieznym tak jak ty! - Rozesmial sie, a ja stalem, mrugajac ze zdziwienia, zanim sie polapalem, ze zartuje. - Kielhosa to bystrzak, maly. Juz dawno nikt go tak nie wyprowadzil w pole. - Spowaznial. - Szkoda tylko, ze nie na wiele ci sie to przydalo. Wzruszylem ramionami i przeciagnalem jezykiem po wysuszonych od pylu ustach, nie wiedzac, czy w ogole oczekiwal jakiejs odpowiedzi. Balem sie sprawdzic, wiec sprobowalem czegos, o czym od miesiecy nawet nie pomyslalem: zapuscilem sonde w jego mysli. Na samym wierzchu byla wyrazna ulga, ze widzi mnie zywego. A ponizej cos, czego nie zawahalbym sie nazwac poczuciem winy. To on zafundowal mi te przejazdzke. Poprosil, zeby mu znalezli akurat mnie. Zaczalem sie zastanawiac, czemu, u diabla, go obchodzi, co sie ze mna dzieje. Ale tylko zerknalem za jego plecami na dalekie gory i otarlem twarz, niemal usmiechniety. Straznik dal nam kombinezony termiczne, zostalismy wepchnieci na stos palet, drzwi sie za nami zamknely. Poczulem, jak wozek rusza, potem przejezdza przez komore powietrzna kopuly. Po chwili otwarlem kontrolne okienko. Nie bylo wystarczajaco duze, by sie przez nie przecisnac, ale przynajmniej dawalo troche swiatla i jakies zajecie. Mroz zaszczypal mnie w nos i odretwil twarz, ale kiedy juz zaczalem patrzec, nie moglem oderwac wzroku. Nieskonczona polac blekitnawej bieli wypalila mroczne wyczerpanie, ktore zasnuwalo cieniem moje mysli. Bezustannie przelykalem sline, bo wciaz mialem sucho w ustach, bez wzgledu na to, ile bym wypil. -Popatrz, Mika. Na ten snieg i niebo. Prawdziwy swiat... -Glos mi sie zalamal. Odkaszlnalem niebieska flegme i otarlem usta. - Czlowiek teraz moze sobie przypomniec, ze wciaz jeszcze zyje. - Nie odpowiedzial. - Nie chcesz popatrzec? -E tam. Mozna tylko oslepnac, jak sie patrzy na snieg. A ty co, poeta jakis, czy co? - Obrzucil mnie nieprzyjaznym spojrzeniem i poskrobal sie pod pola kurtki. Splotlem dlonie, czujac pod palcami grubizny zrogowacia-lego naskorka. -Nie bede wiecej kopal rudy. -Pieprzysz. Myslisz sobie, ze uda ci sie zwiac, kiedy dojedziemy do portu. -Dlaczego tak uwazasz? - gapilem sie za okno, czujac, jak dookola nas znow zamyka sie ciasna przestrzen ladowni. -Kazdy z poczatku tak mysli. Nawet ja kiedys... -A przy okazji, ile juz tu jestes? - chcialem jakos zmienic temat. -Bo ja wiem. Jaki mamy rok? Obejrzalem sie na niego. -Chyba dwa tysiace dwiescie siedemnasty. -O Boze! - wymamrotal. - Dopiero? Tylko piec zasranych lat? - Zastanowilo mnie, dlaczego w kopalniach nigdy nie spotyka sie nikogo, kto bylby blisko konca swoich dziesieciu lat. Mika dodal nagle twardo: - Posluchaj no. Nawet nie probuj uciekac. Joraleman moze jest dla nas lepszy niz inni, ale ogluszy cie tak samo szybko jak kazdy. A gdy wrocisz potem do kopalni... widziales kiedy, co robia z tymi, co probowali ucieczki? -A gdyby mi sie udalo? - Przeciez Joraleman prosil specjalnie o mnie. -Nie uda ci sie. A jesli nawet, z planety juz nie zwiejesz. Sprawdzaja kazdego, czy nie ma obraczki. To nie ma sensu. Sluchaj, jezeli zrobisz cos glupiego, to odbije sie tez na mnie. Lepiej nie probuj. - Znow urwal, zaniosl sie kaszlem. - I zamknij-ze okno, na litosc boska. Pozamarzamy tutaj. - Wyciagnal sie na kawalach rudy i zamknal oczy. - Ide spac... - I spal, niemal zanim zdolal dokonczyc. Siegnalem reka, zeby zamknac okienko, kiedy nagle swiat zachybotal i uciekl nam spod stop. 7 Zimno... ale zimno. Rece mialem zupelnie zesztywniale z chlodu, wyciagniete gdzies za glowe; reszty ciala zupelnie nie czulem. No, moze z wyjatkiem glowy - ktos chyba kopnal mnie w glowe, ale nie pamietalem, zebym z kims sie bil, w ogole nic nie pamietalem.Po chwili zaczalem sobie przypominac, ze juz od dawna nie jestem na Starym Miescie ani nawet na Ardattee. Otworzylem oczy. Lezalem na haldzie palet, a wysoko w gorze zobaczylem niebo, zalane glebokim fioletem zmierzchu. Zorza przesuwala sie z wolna nad dziura wyrwanych drzwi wozka, mieszal sie z nia moj zastygniety w mgielke oddech. Westchnalem, zachwycony spokojem nieba. Ktos jeknal. Podnioslem glowe, bo przypomnial mi sie Mika, a zaraz potem wszystko az do konca swiata. -Mika...? Zaczalem podnosic sie z wysilkiem, kopniakami zrzucajac z siebie polamane skrzynki. Zduszony trzask rozpadajacych sie w srodku krysztalow budzil we mnie slodki bol. Podciagnalem sie na rekach, po kolana zapadniety w rumowisku skrzynek i palet. Mika lezal niedaleko, wyciagniety na wznak, tylko czesciowo przywalony brylami rudy. Zdjalem z niego to, co koniecznie trzeba bylo zdjac, zeby go wydostac, cieszac sie w duchu, ze musielismy zaladowac transporter do pelna. Funkcje podlogi pelnila teraz przednia sciana ladowni i gdyby ladunku bylo mniej, lezelibysmy calkiem nim przywaleni. Mika byl nieprzytomny, ale oddychal, a kiedy sprawdzilem jego umysl, znalazlem go tuz pod sama powierzchnia. Nie slychac bylo nic procz naszych oddechow. Zupelnie nic. Nie wiedzialem, co sie dzieje z Joralemanem... No i co sie przydarzylo nam wszystkim. Wygladalo na to, ze wpadlismy w jakis row. Przylozylem dlon do guza z tylu glowy. Oczy spisywaly mi sie niezbyt dobrze, a przy tym moglem myslec tylko o jednej sprawie naraz. Zdecydowalem sie wiec, ze pomysle o tym, jak dostac sie do przodu, do Joralemana. Jak wezwac pomoc. W kabinie kierowcy na pewno znajde radio albo cos w tym rodzaju... Drzwi byly rozwarte na osciez, a ja zdalem sobie sprawe, ze ten fakt nie cieszy mnie tak bardzo, jak powinien. Zaczalem piac sie w gore, do wyjscia. Kiedy tam dotarlem, caly wozek drgnal i przesunal sie pode mna o kilka centymetrow. Zamarlem, serce znow czujac w gardle, lecz wozek nie zeslizgiwal sie dalej, podciagnalem sie wiec przez otwarte drzwi na zewnatrz. Dookola mnie rozposcieral sie szeroki wachlarz sniegu wzdluz dlugiej, wkleslej lodowej sciany - snieg zalamal sie pod naszym wozkiem i wepchnal nas w te dziure... Zajrzalem za drzwi, na dol. A potem powoli usiadlem w sniegu, podciagajac kolana pod brode i obejmujac je ramionami, zeby powstrzymac gwaltowny atak drzaczki. Wozek zatrzymal sie na samiutkiej krawedzi. Pod nim ciagnela sie zielona, zwezajaca sie ku dolowi studnia z zielonego polprzejrzystego lodu, zaglebiajaca sie na jakies sto metrow lub wiecej w jaskinie pelne mroku. Jedno poslizniecie, jedno przesuniecie, jeden falszywy krok... Po chwili moje cialo zaczelo sie rozluzniac, zbyt zmeczone i obolale, by w nieskonczonosc kulic sie w klebek. Umysl mniej wiecej tak samo uwalnial sie spod wladzy slepej paniki. Zaczalem ostroznie sunac do przodu, pelzlem roztrzesiony, zeby jeszcze raz spojrzec przez krawedz rozpadliny. Wstrzymalem oddech, widzac zwisajaca nad przepascia kabine kierowcy. Nie bylo szans, zebym mogl sie tam dostac, do Joralemana czy chocby do radia, nie zabijajac przy tym nas wszystkich. Wycofalem sie i przyszedl mi na mysl Mika. Dopoki jest nieprzytomny, lepiej niech zostanie tam, gdzie jest. Ale jesli sie ocknie... Za nic nie moglem sie zmusic, zeby wlezc z powrotem do ladowni, nie smialem nawet dotknac wozka. Nie moglem tez stac z zalozonymi rekoma, czekajac, az tu pozamarzamy. Zaczalem wiec piac sie do gory, grzeznac po kolana w sniegu. Wyszedlem w koncu na powierzchnie, zdyszany i caly oblepiony bialym pylem. Zanim sie otrzepalem, nabralem garsc w reke i przyjrzalem mu sie. Przedtem nigdy nie widzialem naraz wiecej niz kilka platkow. Zamarznieta woda... Wlozylem je do ust. Wyplulem natychmiast, czujac pieczenie i przypominajac sobie poniewczasie, ze tutejszy snieg ma w sobie jakis kwas. Dzwignalem sie na nogi. Wysoko nade mna wyrastaly Gory Zielone, ale znajdowaly sie po przeciwnej stronie rozpadliny. Tak wiec rownie dobrze mogly byc na innej planecie. Scisnelo mnie w gardle na mysl, jak niewiele brakowalo... Obrocilem sie i spojrzalem w kierunku, z ktorego nadjechalismy, oslaniajac dlonia oczy przed krwawym blaskiem zachodzacego slonca. Slad kol wozka niknal w oddali. Po zabudowaniach kopalni nie bylo ani sladu. Dookola wyl i zawodzil wiatr, podrywajac w gore spiralki suchego sniegu i osypujac je z powrotem troche dalej, kiedy jego glos przechodzil juz w ciche lkanie. Sniezne pola polyskiwaly jak szklana stluczka. Nigdy dotad nie widzialem tak wiele otwartej przestrzeni. Nigdy dotad nie zagubilem sie samotnie w takiej ogromnej przestrzeni - zimnej, pustej i jalowej... tak straszliwie pustej. Zachwialem sie i zakrylem dlonmi oczy. Ale nie wolno wpadac w panike - nie wolno. Zmusilem sie do opuszczenia rak. Zdalem sobie sprawe, ze trzese sie nie tylko ze strachu. Nie mialem pojecia, jaka jest temperatura, ale z pewnoscia bylo zimno, a poniewaz slonce wlasnie zachodzilo, nie nalezalo spodziewac sie poprawy. Musialem zachowac zdrowy rozsadek i ruszac sie, bo inaczej zamarzne. Poszedlem z powrotem po sladach wozka, bo nic innego nie przychodzilo mi do glowy. Zlodowaciala skorupa wytrzymywala moj ciezar, tylko musialem zachowac ostroznosc. Przeciez to niewielki swiatek - choc w tej sytuacji trudno mi w to uwierzyc. Przeciez nie moge byc tak znowu daleko od kopuly, gdzie jest cieplo i gdzie znajde pomoc... Szedlem wiec, trzesac sie coraz bardziej. Kiedy doszedlem do pierwszego szerokiego zakretu, zauwazylem nagle cos dziwnego. Wychodzilem z blekitnego cienia rzuconego przez sterczacy splachec lodu. Zatrzymalem sie i popatrzylem na jego zalana sloncem sciane, a w gardle zabolalo od wciagnietego mroznego powietrza. Wiatr czyms poruszyl. Rozlegla sie slodka, rozdzwoniona muzyka, a na sniegu zatanczyly snopy teczowych iskier. To nie moze byc prawdziwe. Potrzasnalem rozpaczliwie glowa. Przeciez nie moglem widziec nic podobnego: lodowy ogrod zalamujacy promienie zachodzacego slonca, fantastyczny las z lodowych krysztalow, kolce, lezki, pajeczynki... -To nieprawdziwe - szepnalem, przypominajac sobie rozmaite historie opowiadane przez obraczki. A moze w tym swiecie naprawde straszy? Podnioslem z ziemi kawal zbrylonego sniegu, gotowy rzucic nim w razie czego - i zaraz upuscilem go z powrotem. Wyszedlem ze swojej koleiny i zaczalem piac sie po wzgorzu, lamiac stopami sniezna skorupe, grzeznac w niej i potykajac sie co krok, podchodzac coraz blizej i blizej. Dotarlem w koncu do lodowego lasu, zanurzylem sie w tecze, opadajac na kolana pod polyskliwymi konarami. Smialy sie, dzwonily i cos mi wyspiewywaly. Podnioslem sie z wolna, siegajac dlonia po ostateczny dowod na to, ze nie stracilem zdrowych zmyslow... Kiedy wyciagalem reke, zobaczylem tego drugiego, ktory stal jak moje wlasne odbicie za kruchym ogrodem krysztalowych cierni. Reka mi drgnela i uderzyla w galaz. Przebila ja na wylot z odglosem podobnym do brzeku rozbijanego szkla. Plonace lodowe drzazgi zasypaly mi oczy. Wrzasnalem, a obcy i wszystko dookola zniknelo w ognistej mgle. Zaczalem trzec piesciami powieki. Nagle poczulem na ramieniu czyjas dlon -jak najbardziej realna. Ktos mnie obrocil i odciagnal mi rece od twarzy. Popatrzylem w tamta strone, ale nie widzialem przed soba nic oprocz ognistej plamy. Gleboko w glowie poczulem sonde obcej mysli. Nagle wszystkie moje zmysly otwarly sie na osciez - a potem ktos wepchnal mnie w ciemnosc. Kleczalem na podlodze z surowego kamienia, wszystkie moje mysli nadal szukaly swego miejsca wewnatrz czaszki. Przetarlem zalzawione oczy i zaklalem. Mika lezal na boku i gapil sie na mnie. Mialem nadzieje, ze nie wygladam na tak przerazonego jak on. -Ty - przelknal glosno sline - zyjesz? -Jesli ty zyjesz, to ja tez. - Ale wcale nie bylem tego pewien. Patrzac gdzies ponad Mika, znow poczulem guz z tylu glowy. Niedaleko nas lezal Joraleman. Bylismy w pomieszczeniu wykutym w niebieskim kamieniu, w ktorym nie bylo zadnych okien. -Jak... jak dlugo... bylem w tym stanie? - "Drzewa... gdzie sie podzialy tamte drzewa?" -Dopiero co sie obudzilem. Gdzie my, u diabla, jestesmy? Nic nie widze. Nie bylo tu nic do ogladania, ale nie chcialo mi sie go uswiadamiac. Podniosl sie do siadu i zaczal obmacywac stluczenia, krzywiac sie i klnac z bolu. -To nie kopalnia. - Przez jedna obrzydliwa chwile, kiedy przejasnilo mi sie w oczach, wydalo mi sie, ze jestesmy z powrotem tam, skad wyruszalismy. Teraz bylem juz pewien, ze jestesmy gdzies indziej. Ale gdzie? - Jak tam Joraleman? -Bo ja wiem. Krwawi. Moze nie zyje. -No to czemu nie sprawdziles, do cholery? -Bo sam bylem nieprzytomny, dupku. Podczolgalem sie do Joralemana. Jasne wlosy oblepiala mu krew z rozcietego czola, ale wygladalo na to, ze mroz powstrzymal krwawienie. Kiedy nim potrzasnalem, jeknal. Zauwazylem, ze zniknal jego paralizator. -Zyje. -Szkoda. - Mika zatarl rece. -Przymknij sie - rzucilem, bo trapilo mnie niejasne poczucie winy. - Tylko on moglby wiedziec, co sie nam przytrafilo, wiec lepiej miej nadzieje, ze bedzie zyl, przynajmniej dopoki nam tego nie wyjasni. Mika wzruszyl ramionami. Jeszcze raz potrzasnalem Jora-lemanem, a on jeszcze raz jeknal. Przy pasku mial pakiet pierwszej pomocy. Zajrzalem do srodka, ale nie bardzo wiedzialem, co z nim poczac. Znalazlem mokra szmatke w plastikowym opakowaniu; rozerwalem je i otarlem mu twarz. Mika zajrzal mi przez ramie. -Sporo krwi, nie ma co. -Szkoda, ze nie twojej - rzucilem z obrzydzeniem. Odsunal sie i znow zaniosl sie kaszlem. Kiedy mu przeszlo, powiedzial: -Wiesz, z poczatku myslalem, ze my trzej juz nie zyjemy, a pieklo wyglada jak Popielnik. Jezu, nie chcialem umierac, jesli... - nie dokonczyl. - Widziales cos? Widziales, co sie stalo? Ja gowno pamietam, tyle ze sie tu obudzilem. Przysiadlem na pietach, a wszystko, co przedtem widzialem, zatanczylo na nowo w moich zmyslach. -No? - Szturchnal mnie w ramie. Odsunalem sie od niego. -Tak... - zacisnalem wargi. - Wpadlismy w wielka dziure. Ktos nas musial stamtad wyciagnac. Nie mam pojecia jak. - Ani kto. Ktoz jeszcze mogl tutaj byc? Kogo wlasciwie widzialem w tej ostatniej sekundzie, zanim... Joraleman powoli otworzyl oczy i przez sekunde widzialem w nich czyste przerazenie. Widocznie odzyskal przedtem swiadomosc - na tyle dlugo, by wspomnienie widoku za przednia szyba wozka wrylo mu sie w pamiec jak smagniecie bicza. -Juz dobrze - szepnalem. - Jest pan bezpieczny. - Przez chwile wpatrywal sie w nas polprzytomnym wzrokiem, potem sprobowal sie podniesc. Zaraz opadl z powrotem i przeciagnal reka po twarzy. -A niech to wszyscy diabli... -Zeby sie przypadkiem nie sprawdzilo - uprzedzilem. - Mocno pana boli? Z poczatku nie odpowiedzial. -Moje zebra... Chyba cos zlamalem. Kreci mi sie w glowie - wybelkotal w koncu. -Ma pan rane na glowie. -Pakiet pierwszej pomocy. Wyjmij takie wielkie biale tabletki... dwie. Podalem mu. Pogryzl je i przelknal z wysilkiem. Zaraz zaczal swobodniej oddychac i usiadl, tak jak my przedtem wodzac wzrokiem po otaczajacych nas scianach. Podnioslem sie z wysilkiem. -Gdzie jestesmy? I co sie z nami dzieje? -Nie wiem. - Przylepial sobie plastry ze srodkiem przeciwbolowym. Obrzucil mnie rozdraznionym spojrzeniem. - Skad mam wiedziec, skoro wy nie wiecie? Wzruszylem ramionami. Wyciagnal do mnie reke, wiec pomoglem mu wstac. Rozgladal sie dookola, natezajac wzrok, jakby bylo tu ciemno. Pewnie dla nich bylo ciemno. Ja mialem kocie oczy i widzialem w mroku. Podszedl do sciany, przeciagnal po niej reka. Cale pomieszczenie bylo dlugie i wysokie, ale zaokraglone po rogach jak zwykla dziura w litej skale. I nie bylo tu nic procz niebieskawego kamienia. Kiedy przenioslem wzrok nieco w bok, uchwycilem blask krysztalu tellazjum. Nie bylo tu okien i, jak sobie wlasnie uswiadomilem, nie bylo tez zadnych drzwi. W scianach nie bylo w ogole zadnych otworow... Pozwolilem, by moje mysli przesliznely sie nad tym bez zatrzymywania, nie chcialem myslec o braku powietrza, chcialem wierzyc, ze skoro jakos sie tu dostalismy, musi tez byc jakis sposob na to, zeby sie wydostac. Pozostali takze nie wspominali ani slowem o drzwiach. W wykutych w scianie zaglebieniach plonely niebieskawo dwie lampy, poza nimi nie bylo tu zupelnie nic. -Przytulnie jak w domu - rzucilem. Mika skrzywil sie w brzydkim grymasie. -Gdzies ty sie chowal? -Strachy. To musialy byc one - mruknal Joraleman. -Co? - Obejrzalem sie na niego, Mika tez. - Dobrze sie pan czuje? Moze powinien pan usiasc. Potrzasnal przeczaco glowa. -Teraz juz dam sobie rade. - Potem nagle obrzucil nas chmurnym spojrzeniem, siegnal do paralizatora i zmartwial caly, kiedy nie znalazl go na miejscu. -Czy... eee, domysla sie pan, gdzie jestesmy? - spytalem, zastanawiajac sie w duchu, czy nie zglupial troche od tej rany na glowie. -Chyba tak. - Oparl sie o sciane i westchnal ciezko. - Jestesmy "goscmi" Strachow. Wozek nie wpadl w rozpadline tak przypadkiem. Cos mi sie porobilo z instrumentami... -Mysli pan, ze to wszystko zrobily nam duchy? - rzucil kwasno Mika. Joraleman parsknal krotkim smieszkiem. -Te Strachy to rdzenni mieszkancy Popielnika. -Nie wiedzialem nic o tubylcach - odezwalem sie. -Jasne. - Wzruszyl ramionami. - Przeciez nie bedziemy tego rozglaszac, kiedy mamy tu swoje kopalnie. Prawo zasiedzenia nie stosuje sie tam, gdzie wchodza w gre kultury rodzime. Ale Federacja potrzebuje tellazjum - a Strachy nie chcialy sie wyniesc. FKT chwytala sie wszelkich metod, zeby ich sie pozbyc. Problem w tym, ze wszyscy sa psychotronikami. Potrafia sie teleportowac i czytac w myslach. I zyja pod ziemia. Z tego powodu trudno je zapedzic w kozi rog. - Wpatrzyl sie w lita sciane przed nim i usmiechnal sie, choc wcale nie wygladal, jakby mu bylo do smiechu. - Na Siedmiu Swietych, nie wiem, po co w ogole mowie wam to wszystko. Chodzi o to, ze one nie moga sie z nami normalnie rozprawic. Z poczatku probowaly malo skutecznego sabotazu, ale to byla tylko drobna uciazliwosc -chyba nie mialy wlasciwego sprzetu. Potem doslownie zniknely nam z oczu. A teraz... -Dlaczego nie mialyby walczyc? - wtracilem. - Przeciez to ich sniezka. - W duchu pytalem sie, co mnie to w ogole obchodzi. -Przeciez wiem! Ale dlaczego akurat teraz? Wlasnie dlatego potrzebujemy nowego kierowcy, maly. Poprzedni nie wrocil z ostatniej wycieczki do miasta. Ani jego wozek... - zawiesil glos. Na ulamek sekundy w jego oczach znow blysnelo przerazenie. Potarlem sie po ramionach. -Dlaczego nazywacie je Strachami? - Przypomnialem sobie postac wsrod lodowych drzew, ktora nie do konca widzialem, i wykrecajacy zmysly chwyt, ktory wyrwal mnie ze snieznego ogrodu prosto w te mrozna dziure bez zadnych wyjsc. -Mysle, ze "strachy" to pierwsze slowo, jakie czlowiekowi przychodzi do glowy na ich widok. Od lat nikt juz zadnego nie spotkal, ja ogladalem jednego tylko na holo. Ale mozna powiedziec, ze istnieje pewne podobienstwo do duchow: biale jak sama smierc, takie jakies wrzecionowate. Pojawiaja sie i znikaja. I nic nie mowia - najwyrazniej moga sie porozumiewac tylko przez telepatie, choc o ile nam wiadomo, nie lacza sie myslami z ludzmi. -Sluchajcie, co nam przyjdzie z tego gadania? - Mika otarl twarz rekawem. - Tracimy czas. Musimy sie stad wydostac, zanim tu wroca i nas pozabijaja! - Glos mu zadrzal. Joraleman wskazal reka sciany, twarz mu stezala i poszarzala. Czulem, jak wzrasta w nim napiecie. -Jesli masz jakies sugestie na temat tego, jak sie stad wydostac, obraczko, to chetnie ich wyslucham. Jesli nie, trzymaj dziob na klodke i czekaj. Nie wiedzialem, jak mocno jest ranny, ale utrzymywal spokojny ton glosu sama tylko sila woli. Oplotl ramionami zebra i ostroznie osunal sie na podloge. Usiadlem rozcierajac zbolale z zimna dlonie, teskniac za kawalkiem kamfy. Psychotronicy... Telepaci... Ostroznie zapuscilem badawcze nitki mysli. Wieki chyba minely, odkad ostatni raz uzywalem swojej psycho. Ciezko bylo sie skupic; bolesnie odczuwalem szukanie przejsc wsrod ciemnosci, kiedy potykalem sie o to, czego nie widac. Nie mialem ochoty tego robic, przeciez nigdy tego nie lubilem, wrecz nie znosilem. Ale gdzies tutaj... gdzies tutaj... Tam! -Hej, co wyrabiasz? Cos peklo, a przede mna kleczal Mika. -Jezu! Ty durny... -Wygladales, jakbys umarl, kiedy tak siedziales z glupia mina. -Odpieprz sie. Mysle. - Zerknalem na Joralemana. Mial zamkniete oczy, ale nie spal, modlil sie. Tak bardzo chcial sie wyplatac z tej kabaly, ze odczuwalem to prawie jak fizyczny bol, wtapiajacy sie w rzeczywisty bol polamanego ciala. -No to mysl, jak nas stad wydostac, cwaniaczku. - Mika wstal i zaniosl sie kaszlem. Jego strach trzaskal jak wyladowania elektryczne. Wyrzucilem ich obu z mysli. Kiedy to zrobilem, przez sekunde poczulem czyjas obecnosc. Rozluznilem umysl, znow siegnalem nim przed siebie. Teraz juz wiedzialem, gdzie mam zaczac, rozsnuwajac niewidzialne nici, rzucajac je na ciemne wody... Az nagle - kontakt! - uczucia, dzwieki, obrazy. Oslepiajacy, obcy natlok mysli, rojacy sie i skrecajacy obrazy w mojej glowie jak tysiace oszalalych luster, dzwoniacych i grzmiacych, porazajacych kazdy moj nerw. Przerwalem kontakt. Siedzialem z zacisnietymi mocno powiekami, wdzieczny za pustke w glowie; nie chcialo mi sie nawet wracac w swiat rzeczywisty. Ale przeciez udalo sie. I wiedzialem, ze jesli tak, jesli to potrafie - musze znowu tam wrocic... Tym razem szlo prawie ze latwo, znalem juz droge w ciemnosciach. Ale szedlem pomalenku, nie tracac panowania nad wlasnymi myslami, szykujac blokady i obwodnice, ktore prze-filtruja nagly wybuch wrazen i obrazow, zanim dotrze przed moj wewnetrzny wzrok. I rozumialem juz, ze nie kontaktowalem sie tylko z jedna obca istota. W niepojety sposob skontaktowalem sie z nimi wszystkimi - bylo tam wiecej umyslow, niz moglem zrazu pojac. Patrzylem przez tysiace oczu, wdzieralem sie w tysiace prywatnych swiatow, podlaczony do tak nieprawdopodobnie poteznej energii, ze jesli i tym razem nad nia nie zapanuje, gotowa wypalic mnie od srodka. Zdolalem ledwie tknac nieslychanych napiec plynacych od zycia w setkach istnien jednoczesnie. Moje wlasne mysli rwaly sie i plataly bezradnie. Zaczalem walczyc, zeby uwolnic swoj umysl... Az nagle zdalem sobie sprawe, ze wiedza o mnie. Zerwalem kontakt i probowalem zniknac. Ale podazyli za mna przez wszystkie przerwane zlacza, a moje systemy obronne rozpadly sie w pyl, nie mieli przed soba zadnej przeszkody. Tonalem w obrazach... Znalazlem sie z powrotem w kamiennej celi, a nade mna pochylali sie Joraleman i Mika. Piekla mnie twarz, a po chwili uswiadomilem sobie, ze ktorys musial mnie trzasnac. -Jemu po prostu odbilo - pomstowal Mika. - Gowno cholerne siedzi tu i gapi sie, jakby mial widzenia, i jeszcze mi mowi, ze "mysli", a potem zaczyna... -Co z toba, maly? - przerwal mu Joraleman. - Slyszysz mnie w ogole? Pokiwalem glowa. -Nawiazalem kontakt. Nawiazalem kontakt ze Strachami. -A co, nie mowilem? Odbilo mu - znow zaczal Mika. -Nie odbilo mi! Jestem telepata. Dostalem sie do ich mysli, a oni to odkryli. -Mowisz prawde, obraczko? Umiesz czytac w myslach? Dowiedziales sie czegos? -Tak, mowie prawde. Ale bylo tego za duzo, wszystko bylo naraz. - Potrzasnalem glowa. - Wciaz jeszcze probuje to pozbierac... - Podnioslem wzrok i spojrzalem nad jego ramieniem. Dwoje ich stalo teraz z nami w tym samym pomieszczeniu. Prawdziwe Strachy: kobieta z wlosami jak chmura, z ksiezyco-wobiala twarza usiana siecia zmarszczek, i mezczyzna, ktory -przyszlo mi do glowy - wygladal prawie po ludzku. Mieli na sobie grube ubrania, podobne do naszych, ale jakies bardziej zgrzebne. Poczulem, jak przeszukuja nas telepatycznie. Usilowalem wylaczyc swoj umysl, zeby ani jedna mysl... -To on! To jego szukacie! - wrzasnal Mika wskazujac na mnie. 8 Obcy byli zaskoczeni - czulem wyraznie ich zdumienie. Kiedy zaczeli sie do nas zblizac, wstalem i wycofalem sie pod przeciwlegla sciane. Staruszka zostala na miejscu, obserwujac dwoch pozostalych, mezczyzna zas ruszyl za mna. Obejrzalem sie na Joralemana i Mike, rzucajac: "Zrobcie cos!", ale siedzieli z rozdziawionymi gebami, jakby to wszystko tylko im sie snilo.Mezczyzna zatrzymal sie tuz przede mna, a ja nie moglem odwrocic wzroku od jego oczu. Byly zielone, cale zielone jak u kota. A kiedy nasze spojrzenia sie spotkaly, caly swiat stanal w miejscu. Nagle nie bylem zdolny sie poruszyc. Nie moglem nawet myslec, bo umysl mialem tak samo sparalizowany jak cialo. Byla tylko sciana za moimi plecami - jedyna rzecz nie przynalezna do gniewu, ktory nie byl moj, do tysiaca jasnych, roztrzepotanych strzepkow obrazow, ktore dlawily teraz moje mysli. Naraz poczulem w glowie nagly cios skupionej jak ostry noz mysli, ktora ruszyla zaraz na poszukiwanie mojej duszy... (Czekaj, stoj, czego chcesz?) Poczulem, jak wspomnienia rozdzielaja sie na dryfujace swobodnie fragmenty, jak rozdarty umysl staje otworem. Szukal w nim odpowiedzi na pytanie, ktorego tresci nawet nie dane mi bylo poznac, a przeciez nie moglem go powstrzymac, nie moglem go dosiegnac... nie pamietalem juz nawet, jak to sie robi. Nie pamietalem nawet wlasnego imienia... Znikalem, rozpadalem sie, czulem, jak sie rozplywam... W koncu rozerwal ostatnia z moich oslon, tak gleboko na dnie moich mysli, ze nawet nie podejrzewalem jej istnienia. Az tajemnica, otoczona tam nieprzeniknionym murem, wybuchla cala swoja potwornoscia krwi, agonii i krzyku. Wycofal mysli w obrzydzeniu. Na ulamek sekundy wypuscil mnie spod kontroli. Spoilem na nowo zapory, ktore zerwal, i zdlawilem okro-pienstwo, zanim zdolalem je nazwac. A potem przytrzymalem go - pozwalajac, by moja wscieklosc za to, co ze mna robi, wysnula skads moja wlasna, skupiona mysl. (K-O-T czyta sie Kot.) Zaczalem wznosic na niej tarcze, pasmo za pasmem, ktora miala pomoc mi go stad wygnac: "Nie mial prawa, nikt nie ma prawa mi tego robic". Poczulem zaskoczenie, ale nie nalezalo do mnie. Potrzasnal moimi myslami, potknalem sie, ale... (Jestem Kot... Kot... I nie pozwole...) A wtedy on obrocil moje mysli na nice i kazal mi zobaczyc, z kim sie mierze: zobaczylem, ze przytrzymuje mnie moc ich wszystkich - nie tylko jego umysl, ale jego umysl pomnozony o setki innych. Wystapilem przeciwko nim wszystkim. Wszyscy byli teraz w jego myslach, siegali do mnie przez jego oczy, trzymali mnie w uscisku... Jego oczy wypalaly mi umysl jak dwa szmaragdy, jak zielony ogien, zielony lod, zielone jak trawa -zielone jak moje! (Nie! Nie robcie mi krzywdy, jestem taki jak wy! Patrzcie na moje oczy, patrzcie na oczy, sa zielone!) Przestalem znikac. Zatrzymana w biegu sekunda ciagnela sie w nieskonczonosc, az wreszcie rozsypana ukladanka moich wspomnien powrocila wirujac, zapierajac mi dech w piersiach, i znow stalem sie caloscia. Ale zanim zdolalem cokolwiek zrobic, on - oni - znow siegneli przez oczy w glab mnie. Stalem sie ogniwem w lancuchu, a oni powtornie pootwierali moje mysli i wszyscy razem wtargneli mi do glowy, jeszcze raz rozbijajac mury, za ktorymi ukrylem swoje leki - moje tarcze, moja bron, moje bezpieczenstwo, moje zdrowe zmysly. Zmusili mnie, bym stanal posrodku nich nagi, bez zadnych oslon, i dali mi odczuc kazda chwile kazdego z osobna zycia. W glowie rozszalal mi sie ogien, cierpialem, ale nie bylem w stanie zrobic nic innego, jak tylko im w tym dopomoc... A potem, kiedy myslalem juz, ze dluzej tego nie zniose, nagle sie skonczylo. Znow zostalem sam, przerwal sie ten gleboki, calkowity zwiazek, zamiast niego na powierzchni moich mysli zaczely tworzyc sie ciche przeslania. Odbywalo sie to w zupelnie inny sposob niz znany mi dotad. Glos byl glosami wszystkich, a zamiast slow tworzyly sie wrazenia (To prawda... poznali moje oczy, juz przez nie patrzyli, to wszystko prawda), a wsrod nich przesuwaly sie uczucia, ktorych nie pojmowalem. (Odnalezli zwierciadlo w moich myslach, zobaczyli wlasne oczy zamkniete w twarzy obcego. Jestem tym, ktory w koncu pomsci wszystkie krzywdy...) Ale ja nic z tego nie rozumialem i wcale nawet nie chcialem zrozumiec. Pragnalem, zeby wreszcie wyniesli sie z mojej glowy. Moglem myslec tylko: (Niech was pieklo pochlonie za to, co ze mna zrobiliscie!) i rzucac im to prosto w twarz. (Kazdy sobie mysli, ze moze we mnie grzebac jak w koszu na smieci. Ale jestem czlowiekiem, mam prawo ukryc jakas czastke siebie przed innymi!) Ich mysl dotknela mnie znowu, delikatnie, splatajac tysiac glosow w harmonie z moim - uzdrawialy, spajaly, pocieszaly. Pokazaly mi, ze moj wstyd nie ma znaczenia, ze przy nich nie mam powodu sie wstydzic. Tak wiec moj wstyd roztopil sie zupelnie i zabral ze soba moja zlosc, mimo ze wcale tego nie chcialem. A potem zdalem sobie sprawe, ze zniknely takze bariery, ktore strach i gniew postawily mi na drodze do daru, z ktorym sie przeciez urodzilem. Moj wewnetrzny wzrok byl juz czysty jak bezkresne niebo... (Tylko przez nieswiadomosc przekroczyli granice mego ja. Teraz probowali jakos mi to wynagrodzic... Ale zaden z innych bezczescicieli i zaden z ich niebieskoskorych niewolnikow nigdy dotad nie wykazal daru prawdziwej wspolnoty. To ja bylem tym, ktorego im obiecano, ale nie spodziewali sie, ze bede zawieszony pomiedzy swiatami - ani czlowiek, ani jeden z nich. Chcieli wiedziec, dlaczego jestem inny. Jak do tego doszlo?) Potrzasnalem glowa. (Nie rozumiem. Sam nie wiem. Chyba tak sie zdarzylo i juz. Tak naprawde wcale sie nie roznimy, wszyscy jestesmy tacy sami.) Przypomnialo mi sie, co mowila Jule. (Wy i my. To dlatego jestem taki, jaki jestem.) To przyszlo tak latwo, sam nie wiem, co sie wtedy ze mna dzialo. Poczulem, jak glowe znow wypelnia mi ich obce zdumienie, potem blysk niesmaku, za nim fala niedowierzania. (Wszyscy tacy sami - wszyscy jednoscia? Ale przeciez nie z tymi bezmyslnymi niszczycielami, tymi barbarzyncami, ktorzy korzystaja z pracy niewolnikow. Sa gorsi od zwierzat. Wola Jedynego jest, zeby ci, ktorzy wykopuja swiety kamien, zostali powstrzymani... zeby nie mogli wiecej czynic zla...) Obraz w mojej glowie sie zamazal - to nie byla smierc, ale nicosc, jakby zniknelo wszystko, co kiedykolwiek znalem. (Jestem tym, ktorego im zapowiedziano. Obiecano im dawno temu, ze pewnego dnia jeden z nich powroci spomiedzy gwiazd i zakonczy ich pelne cierpienia wygnanie. Stanowilem dowod, iz obietnicy dotrzymano, nadszedl czas.) Wtedy obcy przerwali kontakt - uwolnili moj umysl, lecz pozostawili wypelniony. A ja stalem wpatrzony w te ludzka-nieludzka twarz przed soba i widzialem przez nia na wskros. Bo przeciez przez cale zycie bylem jak polslepy, a teraz przejrzalem. Znow panowalem nad swoim umyslem, a on mimo to nadal pochlanial widoki, mysli i uczucia, ktore nie byly moimi wlasnymi - i to zupelnie bez wysilku. Obce i ludzkie, zewszad - a ja po prostu sie w nich zanurzalem. Moj umysl rozpuszczal sie z sykiem jak morska piana, az w koncu ledwie bylem w stanie oddychac. Wtedy obcy znikneli - w mgnieniu oka, jakby ich tu nigdy nie bylo. Kiedy odeszli, bezwolnie osunalem sie pod sciane. W koncu poczulem, ze moge wstac. Joraleman i Mika dalej stali bez ruchu. Podszedlem do Miki i walnalem go tak, ze polecial na ziemie, choc doskonale wiedzialem, ze wskazanie mnie obcym nie mialo najmniejszego znaczenia. -Ty pluskwo! -Przykro mi, maly - odezwal sie Joraleman. Sprawial wrazenie oszolomionego. - Nic nie moglismy zrobic. -Niewazne, czy teraz jest wam przykro - machnalem reka. Mika juz sie pozbieral i zaczal isc w moja strone, ale Joraleman go powstrzymal. -Co ci zrobili? Co sie w ogole stalo? Probowalem im opowiedziec, co ze mna zrobili, ale bylo to zbyt intymne. Odwrocilem wzrok i w koncu powtorzylem tylko to, co mi mowili. -Slyszeliscie?! - krzyknal Mika. - Chca nas pozabijac! A jego nie. - Wpil sie we mnie wscieklym spojrzeniem. - Czemu niby ty sie masz z tego wywinac? Ty wypierdku, niczym sie od nas nie roznisz. Ci obcy nie sa cywilizowani, a ty wcale nie jestes ich krewnym. Jestes tylko skundlonym swirem, ty sukinsynu! - Znow ruszyl w moja strone. Popatrzylem na Joralemana. Nic nie mowil, ale widzialem, ze probuje nie odbierac tego tak jak Mika. Zaczalem sie odsuwac od nich obu. -Przestan! - rzucil nagle Joraleman. Mika zamknal sie, ale ja nie przestalem sie cofac. Poszedlem w kat i usiadlem, obserwujac ich z daleka. Joraleman przytrzymal reka obolale zebra i takze powoli usiadl. Przylepil sobie kolejny plaster ze srodkiem przeciwbolowym z pakietu. Mika stal w miejscu, wpatrzony we mnie, a oddech rzezil mu ciezko w tchawicy. Umysl mialem nadal tak rozplomieniony, jakbym byl na narkotyku, choc odkad obcy znikneli, latwiej mi juz bylo go ogarnac. Nadal odczuwalem wszystko, co mysla Joraleman i Mika, ich zlosc i strach - i to bardziej niz mialbym ochote. Probowalem wierzyc, ze to nie ma znaczenia, ze nie obchodzi mnie, co z nimi bedzie. Ale... -Sluchajcie, sprobuje sie dowiedziec, co dla nas szykuja. Moze to sie na cos przyda. Joraleman zaskoczony podniosl na mnie wzrok i niemal sie usmiechnal. Zamknalem oczy i pozwolilem myslom wsliznac sie z powrotem w te obce wody, teraz spokojniej, probowalem znalezc to wszystko, co chce wiedziec, i przy tym nie utonac. To byli Hy-dranie - bez najmniejszych watpliwosci, choc nie mialem pojecia, skad sie wzieli tak daleko od reszty swojej rasy. Byli mi pokrewni - moj umysl sie przed tym wzbranial - znali mnie, nawet na mnie czekali! W glowie poczulem wybuch chlodnego zdumienia. Dlaczego? Skad? I zaraz przyszla odpowiedz: (Bo istnieli po to, by chronic swiety niebieski kamien tej planety.) Ruda tella-zjum. (Oni - ich przodkowie - ich bog - sa Jednoscia, a ruda to dla nich swietosc, daje im zycie i swiatlo na tym zamarznietym kawalku gwiazdy. Przodkowie, zrodlo ich ducha, odeszli stad juz dawno, ale powroca - tak obiecano. A oni tymczasem podtrzymuja swa uswiecona ufnosc i strzega swietego kamienia.) Pamietali, jak odchodzili ich przodkowie, pamietali wszystko. Ich pamiec nakladala na siebie wiek za wiekiem - kazdy pojedynczy umysl byl zwiazany ze wszystkimi innymi, terazniejszymi i przeszlymi - przez cale stulecia, calkowicie i swobodnie, bez zadnych zahamowan i przemilczen... W zjednoczeniu, najwyzszym stopniu jednosci umyslu i duszy. Stanowili calosc, w ktora wlaczala sie kazda kolejna jednostka, by nigdy sie nie wyodrebnic, bo kazda jednostka nie byla jednostka, lecz czastka skladowa calosci. Kazdy obraz, jaki ktokolwiek z nich, zywy czy juz niezyjacy, kiedykolwiek dzielil z innymi, zostawal na zawsze wpleciony w materie ich wspolnej umyslowosci. Przez dlugie lata najstarsze obrazy zatarly sie, splowialy i zaczely zmieniac znaczenie, az w koncu nowo nadane znaczenia zupelnie zatarly stare. Tak wiec ujrzalem prawde, choc wtedy jeszcze nie do konca ja pojalem. Zrozumialem, ze Hydranie przybyli na Mglawice Kraba na dlugo przedtem, zanim lsniacy pyl supernowej pojawil sie nad Ardattee. Ze przybyli tu z tego samego powodu co Federacja: szukali tellazjum na stygnacym kawalku gwiazdy. Zalozyli tu wlasna kolonie, a potem ich cywilizacja sie zalamala i Hydranie z Popielnika stracili kontakt z przodkami. Popielnik stawal sie coraz zimniejszy, przybyli tu ludzie. Czas i nieprzyjazne warunki tak bardzo przerzedzily kolonie, ze Hydranie przestali pamietac, kim sa naprawde, a nawet po co tu przybyli. Ale nadal mieli jakies pojecie o niektorych sprawach. Tak wiec nazwali tellazjum swietym kamieniem, ludzi - bezczesci-cielami, i czekali, czekali, czekali... Byli ludem, ktory caly dokonal zjednoczenia. Poniewaz kiedys, u szczytu rozwoju, ich cywilizacja zdolna byla sie zjednoczyc. Cos, co nawet dla dwojga istot ludzkich bylo swoistym cudem, dla Hydran stanowilo podstawe istnienia, bylo ich sila, ich swiatem, ich Jednoscia... A kiedy dotknalem prawdy w ich myslach, odczulem strach na sposob, w jaki nigdy przedtem nie bylo mi dane go odczuwac, strach przed czyms, czego nie dane mi bylo pojac. Poniewaz bylo to cos, co niemalze mnie zniszczylo, a mimo to jakas moja czastka nadal pragnela... Moja mysl zaczela sie cofac, ale zmusilem ja, by zaglebiala sie dalej. (Teraz nareszcie wypelnil sie czas - ich oczekiwanie, ich wygnanie dobiegalo kresu. Przyslano im klucz do swiata zbrodni, narzedzie do jego zniszczenia, tak jak od zawsze o tym wiedzieli.) To ja, maja na mysli mnie. (Teraz dotknie on ducha Jednosci, ktory da im znak.) W glebi myslowej matrycy ujrzalem plomien... Wpadlem z powrotem w swiat realny. -Co jest? - zapytal Joraleman. -Chca mnie spalic! Mika zarechotal, celujac we mnie palcem. -Wolne zarty, gnojku... -Dosc, nie mamy czasu - przerwal mu ostro Joraleman. - Opowiedz, czego sie dowiedziales. - Znow zwrocil oczy na mnie. Opowiedzialem mu o wszystkim, co udalo mi sie zrozumiec. -I jest tam takie miejsce, wypelnione niebieskim ogniem, ich swiete miejsce. Mysla, ze zostalem zeslany przez ich przodkow, chca, zebym tam wszedl i dal im znak. Predzej szlag mnie trafi. Nie dam sie spalic zywcem! -A co sie z toba stanie, jesli sie nie zgodzisz? Co sie wtedy stanie z nami? Spuscilem wzrok. -Nie czekalem, az sie tego dowiem. Ale oni wierza, ze ludzie to bezczesciciele. Joraleman westchnal ciezko. -Cholera... Mowiles, ze ten ogien jest niebieski? Widziales go? Podaj kilka szczegolow. -Plomienie wychodzily prosto ze scian, z podlogi... Czekajcie. Widzialem jakies krysztaly, zupelnie jak tellazjum... byly doslownie wszedzie, cale setki. -Tak jak w tej lampie? Przypomnialo mi sie, ze juz przedtem wydala mi sie jakas dziwna. Teraz polapalem sie w czym rzecz. Lampa to byla miska, w ktorej lezal krysztal, i ten krysztal swiecil. Joraleman przyniosl ja blizej, poruszal sie przy tym tak, jakby kazdy krok sprawial mu trudnosc. -To krysztal tellazjum, one sie pala. Swiety kamien... Mozna bylo przypuszczac, ze sa religijnymi fanatykami. Te krysztaly, skoncentrowane w wiekszych ilosciach, samoistnie sie rozpadaja, dlatego trzeba je wkladac w osloniete pojemniki zaraz po wykopaniu. Jesli dzieki nim swieci tamto swiete miejsce, moze masz jakas szanse. Jak myslisz? Czy to bedzie to? -Tak, wyglada identycznie. Ale co za roznica? Zawsze to ogien. Wyciagnal lampe w moja strone. -Przyloz reke. -Jeszcze czego! Na to on przeciagnal wlasna dlonia przez mrugajace swiatlo. -Slyszales kiedy o zimnym ogniu? Wiekszosc promieniowania uwalnia sie w postaci swiatla, nie ciepla. Nie sparzy cie. Trzymaj. - Jeszcze raz przysunal lampe. Wstrzymalem oddech, zdjalem rekawice i wyciagnalem reke. Zaraz szarpnalem ja z powrotem, ale nie poczulem goraca, wiec siegnalem raz jeszcze. Po chwili stracilem czucie w palcach. Wyciagnalem reke z ognia i mocno nia potrzasnalem. -No i co? - zainteresowal sie Joraleman. -Moja reka jest jak martwa. - Wlozylem z powrotem rekawice, zeby rozgrzac konce palcow. -Jak dlugo jestes w kopalni? - zapytal, a w glowie: (Za dlugo - mam niebieska skore, nie wie, czy zdolam przyjac az tyle trucizny...) -Jak to "trucizny"? - nie wytrzymalem. - Co ma sie ze mna stac? Obrzucil mnie zdumionym spojrzeniem. Nagle zrozumial. -No dobra, w takim razie... - Skrzywil sie. - Ruda tellazjum jest radioaktywna. Poziom promieniowania ma niezwykle niski, lecz gromadzi sie w ciele ludzkim jak kumulujaca sie trucizna, na przyklad rtec lub arszenik. Ale zimny ogien truje szybko, bo poziom radiacji jest znacznie wyzszy. Tak wiec to, co sie z toba stanie, zalezy od tego, jak dlugo bedziesz poddawany dzialaniu promieniowania. Jesli zalatwisz sprawe szybko, nic ci nie bedzie. Jezeli zmarudzisz, mozesz nie wyjsc z tego zywy. Joraleman otarl twarz; pomimo chlodu byl caly zlany potem. Odwrocilem sie od niego, od naporu jego napiecia i bolu, i od krysztalu, ktory mrugal niebieskim swiatlem w jego dloniach. -Ej! - Mika szarpnal Joralemana za rekaw kurtki. Joraleman skrzywil sie z bolu i upuscil lampe. Krysztal im- plodowal, rozrzucajac po podlodze tlace sie niebiesko drobiny. -Co nam z tego wszystkiego przyjdzie? - zrzedzil Mika. - Pan tu tylko kombinuje, jak ten swir ma sobie ratowac tylek, ale on nic nie mowi, na co to sie nam moze przydac. Wiec jak bedzie? Joraleman obrocil wzrok na mnie. -Co racja, to racja. Odwrocilem sie od nich, czujac, jak pozbawione okien sciany zaciskaja sie dookola mnie. Zdjalem rekawice i zaczalem rozcierac palce. Kiedys odmrozilem je sobie na Starym Miescie i teraz bolaly, kiedy zmarzly. -No coz, oni mysla, ze bede dokonywal cudow. Jesli sie nie myla, moze zdzialam jakis jeden dla nas wszystkich. - Zmusilem sie do usmiechu. Joraleman wyciagal wlasnie z pakietu pierwszej pomocy jedna z tych wielkich bialych tabletek, kiedy nagle siegnal po cos zupelnie innego. Zlapal mnie za reke i polozyl na niej to cos z mocnym klasnieciem. Zapieklo. -Co to jest? -Stymulant. Moze ci sie przyda. A przeciez wcale nie przekonywalem, ze uda mi sie go uratowac. -Dzieki. -A co z nami, swirze? - Mika zlapal mnie za przegub, az wypuscilem rekawiczke. Spojrzalem w bok, bo znow cos czulem... Hydranie wrocili. -Nie ma sprawy - rzucil wpatrzony w nich Joraleman. - Zrobisz, co bedziesz mogl. Kiwnalem glowa. Dwoch obcych juz na mnie czekalo. Polozyli mi dlonie na ramionach. Moj umysl znow zaczal wyplywac w to morze obrazow i upuscilem druga rekawiczke. Marzly mi rece. Poczulem, jak na ustach budzi sie usmiech. Uslyszalem, jak Mika mowi: "On chce z nimi isc", ale nie chcialem... nie chcialem... a wlasnie ze chcialem. Widzialem ogien, jarzace sie niebiesko plomienie. Zobaczylem tez Hydran, cale ich setki... Albo tylko czulem ich obecnosc, kiedy dryfowali rozszeptani w moich myslach i uderzali o brzeg mojego ja jak miotany wiatrem o sciane pyl, piach, snieg czy podmuch. A moze plomien... Potem zdalem sobie nagle sprawe, gdzie jestem i po co tu sie znalazlem, a moj umysl znow nalezal tylko do mnie. Stalem w miejscu, ktore przedtem widzialem myslami - wygladalo jak nisza w wielkiej jaskini ciemnosci. Jego przestrzen wyznaczona byla stosami niebieskich krysztalow, ozywiona ich rozedrganym swiatlem. Wiedzialem juz, co takiego mam zapamietac: to nie jest miejsce nalezace do duchow ich przodkow, ich bog-jed-nosc byl jedynie zabobonem. Moje zadanie polegalo na tym, by pogadac z niczym, wprawic je w dobry humor i miec to z glowy. Ale moze sie myle. Bo teraz wrocily do mnie obrazy, ktore widzialem w umysle Hydran, a gdzies w glebinach moich wlasnych mysli cos drgnelo, cos sie obudzilo. Usychalem z tesknoty za jednoscia ich dzielonego ze wszystkimi zycia, ich strate mialem za wlasna, pojalem, ze slusznie uznaja mnie za swego, slusznie czekali, az wroce. Bo przeciez bylem Hydraninem, to moje prawdziwe dziedzictwo i powinienem skladac tysieczne dzieki za to, ze dane mi bylo w koncu wrocic... Osunalem sie na kolana i pochylilem glowe w odpowiedzi na wezwanie tej obcej istoty we mnie. Pod nogami mialem mialem srebrny metal podlogi umieszczony tu w pradawnych czasach. Lecz kiedy tak kleczalem, czulem, jak od kolan w gore pelznie po moich czlonkach martwota, i wiedzialem, ze jesli po-klecze choc chwile dluzej, juz nie dam rady wstac. Z wysilkiem dzwignalem sie na nogi, postapilem krok, potem drugi. Mialem poczucie, jakby robil to ktos zupelnie inny. Jakos zdolalem wyjsc ze swietego miejsca, a moj lud juz na mnie czekal. Fizycznie bylo ze mna tylko tych dwoje, kobieta i mezczyzna, ale reszta patrzyla na mnie ich oczyma. Tym razem moj umysl nie zatracil ksztaltu. (Zrobilem, o co prosiliscie...) - poslalem im mysl, nie bardzo wiedzac, od czego zaczac. Zoladek scisnal mi nagly skurcz, wiec przycisnalem do brzucha obie rece. (Znak. Zimny ogien...) - uformowalo sie w mojej glowie z rodzajem naboznego zachwytu. Myslalem, ze chodzi im o moj bol, ale po chwili cos przyciagnelo moj wzrok. Popatrzylem w dol, na swoje rece. Jarzyly sie niebieskim swiatlem. Podobnie jak moja twarz. Potarlem rekoma o spodnie, ale zaraz przypomnialem sobie kopalniany pyl, ktory plamil nam skore. Opuscilem rece i zaczalem sie zastanawiac, jak dlugo to potrwa. Moze za dlugo. (Co teraz bedzie?) - zapytalem w myslach. I zaraz przyszla odpowiedz: (Jestes tym, ktorego nam obiecano. Ty jestes kluczem, ktory otworzy nam wrota przyszlosci.) Oblizalem spierzchniete wargi. Wyschniety jezyk sprawial wrazenie spuchnietego. Rzucilem w myslach ostroznie: (A co z tamtymi dwoma?) i wyobrazilem sobie: (Joraleman i Mika). (Czy moim zyczeniem jest, aby ci z zewnatrz wrocili do swej osady?) - wyraznie odczulem ich zaskoczenie. (Tak! Nie robcie im krzywdy. Wypusccie ich.) Bylem zaskoczony nie mniej od nich, kiedy zdalem sobie sprawe, ze naprawde obchodza ich moje zyczenia. (Bedzie, jak prosisz.) (A ja?) Czuje wirujacy w glowie powiew mocy, zastanawiam sie, o ile jeszcze moge ich poprosic. (Ja...) Wpadli mi w sam srodek mysli. (Moi straznicy juz na mnie czekaja. Zaraz mnie do nich zabiora.) Z trudem przelknalem sline. (Moi straznicy? Kto? Jak...?) Nie odpowiedzieli. Pozwolilem sie zabrac sprzed kapliczki. W skale wykuto tu szerokie, teraz juz mocno wydeptane schody, jako ze w dowod pokory przychodzili tu na piechote. Za nami dlugo jeszcze skakal po scianach blekitny poblask, zanim wchlonela go ciemnosc. Schody wiodly w dol, do skalnej polki biegnacej wzdluz sciany jaskini, a na jej skraju opadaly prosto w nieskonczonosc. Na scianie wyryto jakies dziwne znaki. Ciekaw bylem, o czym mowia. Srebrzystoniebieska poswiata z tylu i z gory oswietlala nam droge, waska sciezke wzdluz klifu, ktorego podnoze niknelo wsrod niezglebionych mrokow. Sama mysl o wkroczeniu na nia przyprawila mnie o mdlosci. Pod nami nie bylo nic procz ciemnosci, przed nami polyskiwalo jak gwiazdy kilka iskier niebieskawego swiatla. Drzalem caly od chlodu i zastanawialem sie, czy sami Hydranie wiedza, co jest tam daleko przed nami. A potem poczulem, jak znow wsysa mnie wir ich mysli... -...no, maly, slyszysz mnie? Sprobuj sie skoncentrowac. Trzaslem sie - nie, to ktos mna potrzasal. Joraleman, Mika. -O rany, zostawcie mnie! Siedzialem teraz oparty o sciane w pomieszczeniu z niebieskawego kamienia. Szok - jestem czlowiekiem, znow jestem wsrod ludzi - zupelnie mnie obezwladnil. -On sie swieci - zauwazyl Mika. Spojrzalem na swoje dlonie. -Oni mysla, ze to jest znak... Jestescie wolni. Powiedzieli, ze zabiora was z powrotem do miasta. -Mowisz powaznie? Naprawde bedziemy wolni? Skinalem glowa. -Dzieki Bogu! - Zmarszczki strachu i napiecia na bladej twarzy Joralemana wygladzila ulga. Myslal, ze Bog odpowiedzial na jego modlitwy. A niech sobie mysli, co chce. Znow chwycily mnie kurcze i wstrzymalem oddech. -Oni... oni tu po nas przyjda. -Jak sie czujesz? - zapytal, wyraznie zmarwiony. Chyba uznal, ze jestem w kiepskim stanie. Niewiele mnie to obeszlo. Wtedy nic sie nie liczylo, czulem sie parszywie. -Ej, swirze! - Mika pociagnal mnie za ramie, ale odwrocilem od niego twarz. Uslyszalem, jak pyta Joralemana: - Czy on umrze? - a w jego glosie zabrzmialo cos prawie jak wstyd. -Nic mi nie jest. Jestem tylko zmeczony. I nie mow do mnie "swir". Hydranie znow tu byli - nie musialem nawet otwierac oczu, zeby to stwierdzic. Wstalem powoli i ruszylem w ich strone. (Czy... czy to juz czas?) Wydawalo mi sie, ze kobieta kiwnela glowa, ale przeciez nawet sie nie poruszyla. Zakladala, ze pojde teraz z nimi, i obiecala: (Pozostali wroca do swojej osady, tak jak o to prosilem.) Obejrzalem sie. -Zabiora was teraz z powrotem. -Czekaj chwile - odezwal sie Joraleman. - A ty gdzie pojdziesz? -Z nimi. -Nie mozesz! Potrzebujesz pomocy lekarza. -Mowilem, nic mi nie jest - odparlem przygryzajac warge. -Uwolnia cie z kopalni? Prosze, pozwol mi isc z toba. Juz dluzej nie moge! Nie chce zdechnac w tej dziurze! - rozdarl sie Mika. Na jego blekitnej twarzy malowalo sie najwyzsze napiecie. Pamietal wszystko, co Joraleman mowil o rudzie. -Nie uwolnia mnie. Po prostu kazali mi ze soba pojsc. Nie mam wyboru. Powiedzieli, ze ktos tam chce mnie widziec. Nie wiem kto ani po co. - Prawde mowiac, nawet balem sie zgadywac. Mika spojrzal mi w twarz i przymknal oczy, jakby mi uwierzyl. Dlonie zwinal w piesci. -Gdybym wiedzial, ze mnie potem uwolnia, pozwolilbym ci pojsc. - Zaklalem sie, ze mowie prawde. Pokiwal glowa. -A, do diabla, w kazdym razie warto bylo sprobowac. Joraleman, wbrew temu, co sie spodziewalem, wcale nie wygladal na wscieklego. -Jak sie nazywasz, obraczko? - zapytal cicho. - Kot. Wyciagnal do mnie reke, a ja z poczatku nie wiedzialem, o co mu chodzi. Potem wytarlem swoja o spodnie, ale dalej swiecila. Lecz on i tak ja uscisnal. -Dzieki. I powodzenia, Kocie. Czulem, jak Hydranie za mna robia sie niespokojni, jak coraz natarczywiej mnie wzywaja. Ruszylem ku nim, chcac miec to juz z glowy. -Ej! Obejrzalem sie po raz ostatni. Mika wykonal jakis dziwaczny gest. -Powodzenia, Kocie. -Wam tez - szepnalem. A wtedy znikneli. Stalismy teraz w innej jaskini, tej, ktora Hydranie uwazali za miejsce spotkan. Tutaj takze nie bylo zadnego wejscia. Krecilo mi sie w glowie i wszystko mi sie platalo, w srodku czulem coraz silniejszy bol. Ale mimo to widzialem dookola siebie rzeczy, ktore wyraznie nie pasowaly do jaskini - obce mi przedmioty, ktore ludzka czesc mojej natury rozpoznawala jako wytwory zaawansowanej techniki. A potem ktos pojawil sie znienacka po drugiej stronie pomieszczenia. Obraz byl troche rozmazany, wiec z poczatku myslalem, ze to tylko jakies zwidy. Wygladali jak ludzie. Potarlem oczy piesciami i spojrzalem raz jeszcze. Nadal stali po drugiej stronie sali. Stal przy nich jeszcze jeden Hy-dranin, ale wiedzialem, ze nie sa wiezniami - bylo ich ze trzech i wyraznie patrzyli w moim kierunku. Probowalem wykrzyknac: "Jestem czlowiekiem!", ale chyba nie uslyszal tego nikt poza mna. Hydranie stojacy przy mnie przekazywali tamtym: (Oto jestem tym, na ktorego czekali, ich obiecany, ich klucz. Posiadlem prawdziwy dar i otrzymalem znak. Dotarlem do nich caly i zdrow. Teraz wreszcie beda w stanie dotrzymac wlasnych obietnic.) Ta mysl kryla za soba ostra nute. Poczulem wtedy, ze ktos inny siega do moich mysli - ludzka sonda. Nie probowalem jej zablokowac, a zniknela rownie szybko, jak sie pojawila. (To on. Dziekujemy wam. Teraz wszystko bedzie przebiegac tak, jak obiecalismy.) To mysl jednego z ludzi, tego, ktory zapuszczal sonde. Uderzyl we mnie kolejny skurcz, az zgialem sie wpol. Poczulem, jak jeden z Hydran lapie mnie za ramie; jego palce mialy uscisk jak stal. (Nic mi nie jest... Pusc.) Uscisk rozluznil sie i znow moglem sie wyprostowac, z rekoma przycisnietymi do brzucha. Czulem, jak ten, ktory przedtem wymienial mysli z Hydranami, pyta, co sie stalo. Ludzie ruszyli w nasza strone. W oczach przejasnilo mi sie troche, wiec wreszcie moglem dojrzec ich twarze. Widzialem tylko jedna. Siebeling. Nagle wszystko stalo sie jasne. Tamten kontakt w Instytucie Sakaffe, od psychotronikow, ktorzy rozrabiali w Koloniach Kraba... Juz tu byli. A Siebeling, ktory wpakowal mnie w to wszystko, byl tutaj razem z nimi. Chcialem im powiedziec, kim jest, zeby mu odplacic. Ale nie moglem juz nadac ksztaltu slowom ani nawet myslom. Pamietam tylko, ze runalem prosto w jego ramiona. 9 Potem nie bylo mnie przez dlugi, dlugi czas - snilem narkotyczne sny, a moje cialo placilo slona cene za wszystko, co mi sie przytrafilo. Umysl odcial sie calkowicie od chorob obolalego, bezradnego ciala, w ktorym byl wiezniem. Ale wewnatrz, za bezksztaltnymi murami mysli, jakas czastka mej swiadomosci nadal wedrowala, miotana niespokojnie, nie chcac poddac sie snom, w ktore mozna zapasc na zawsze.Tak wiec unosilem sie wsrod obcego, mrocznego wszechswiata, budzac znienacka obrazy i wspomnienia, ktore rozplomienialy sie na chwile niczym wegle przygaslego ogniska. Przemykalo obok cale moje zycie - w kawalkach, fragmentach - tak jak podobno dzieje sie w chwili smierci. Otwieraly sie i zamykaly obwody moich nerwow, przeplywaly w nich jakies prady, przebiegaly przesylane wiadomosci, czulem, jak w mozgu ciagle zmieniaja sie skomplikowane procesy chemiczne, dyktowane kolejnym wymogiem zycia... Caly bylem tym wszystkim -wyczuwalem potrzeby i je spelnialem, sam biorac udzial w swym wlasnym zdrowieniu w sposob, o jakim nigdy przedtem nawet mi sie nie snilo. A moze wszystko to byl tylko sen, moze te sny podlegaly jakiemus ogolnemu rytmowi, wymierzanemu przyplywami i odplywami kosmicznego morza. Zatonalem w tym morzu, kiedy Hydranie wzieli w posiadanie moj umysl, bym odrodzil sie innym czlowiekiem. Odczulem doskonale piekno ich jednosci, kiedy bariery i mury wala sie pod naporem leczniczej wspolnoty mysli. A pozostawiony sam sobie wsrod wlasnej ciemnosci moj umysl tesknil az do bolu za tamtym poczuciem wspolnoty. Zapuszczalem sie coraz glebiej i glebiej, przeszukujac przeszlosc, zeby odnalezc jakis znak, jakis drogowskaz - i nawolywalem w nieznane glosem, nad ktorym ledwie bylem w stanie panowac. I otrzymalem w koncu odpowiedz. Przezywajac od nowa wlasne zycie, odnalazlem wspomnienia splatane z moimi wlasnymi, choc do mnie nie nalezaly - jak przyciagniete z drugiej strony podobienstwem, przebily skorupe samotnosci, daly schronienie moim snom, a mnie ucieczke od dreczacych koszmarow... Rece, chude dzieciece raczki - moje rece, usmarowane zgnilym owocem, rozrywajace worki w pojemnikach na smieci, wciskajace do ust oslizle kawalki - polykam, dlawie sie... Poranione, zakrwawione rece - moje rece - wala jakiegos bezimiennego smroda, nieczule od przerazonej zadzy krwi, bo odwazyl sie nazwac mnie swirem, a jeslibym tego nie zrobil, reszta gangu otoczylaby mnie zamknietym kregiem i rozdarla na strzepy. Kiedy lezy bezwladnie na ziemi, odwazam sie zerwac mu kurtke z grzbietu, bo jest mi potrzebna. Odwazam sie odwrocic plecami do reszty i odejsc niepewnym krokiem, bo chrupniecie kosci i krew na jego twarzy przyprawily mnie o mdlosci, a przeciez nie chce od nich nic poza tym, zeby zostawili mnie w spokoju... Wale posiniaczonymi piesciami w sciane domu w jakiejs obwieszonej soplami uliczce, przeklinajac przy tym z bolu, przeklinajac, bo bol nic nie pomaga, bo ciezar mojego zycia to za duzo, i czasem tak chcialbym, tak chcialbym... ...tak chcialbym odleciec. Stoje pod nocnym niebem na srebrzystym balkonie, okryte klejnotami rece zaciskaja sie na obrosnietej bluszczem barierce - z pobielalymi kostkami, smukle kobiece dlonie (to nie moje rece, nie moje cialo, nawet nie moje wspomnienia - cos mi sie zmieszalo, poplatalo). Spod siateczki z tylu glowy wymknelo sie kilka pasm dlugich lsniacych wlosow, przylgnelo do mokrych od lez policzkow. Bezbronny umysl znosi tortury tysiaca slepych uczuc i odczuc, ale nie ma ucieczki, bo za plecami mam przyjecie w ambasadzie - pijani, rozwiazli, samolubni, zachlanni, rozzaleni, nienawistni, roz-wrzeszczani. ...Przygryzam malowane czerwono usta, zeby powstrzymac krzyk, ktory zatopilby to wszystko. Nie ma ucieczki, nie ma ucieczki, Boze, pomoz, prosze, prosze, niech ktos mi pomoze... patrze w puste niebo, pelne tylko gwiazd (obcych gwiazd, ktos o imieniu Kot nigdy takich gwiazd nie widzial). Zatracam sie powoli w gwiezdnej chwale i czuje, jak w duszy zaczyna kielkowac ziarenko wiersza, az wreszcie zapominam o wszystkim, nawet o lzach, w naglej, dojmujacej potrzebie, by obdarzyc ten wiersz zyciem... ...Zyje, sune tancem przez rojna noc na Starym Miescie w rytmie serca nie milknacej muzyki, kreci mi sie w glowie od wzietej przed chwila dzialki, sune zagarniety ramionami, przyjecie rozlalo sie po ulicach i nikt nie dba, kto sie przylaczy do zabawy... ...Nie zyje. Gapie sie i gapie na zapis przekazu, ktory wreczono mi w sterylnym korytarzu centrum medycznego, czytam wciaz od nowa te same slowa, ktore przeciez nie moga byc prawda. (Znow cos sie zmieszalo, poplatalo - to nie moje oczy, po kociemu zielone oczy, bo przeciez ledwie potrafia odcyfrowac moje wlasne imie, to nie moje wspomnienie, nie moje zycie.) Moje zycie dobieglo kresu wraz z koncem czyjegos zycia - zona zaszlachtowana, a dziecka nie ma, nie ma... Wzrok mi sie zamazuje, sciany dookola padaja, caly swiat sie rozpada, ucieka mi spod stop... jestem zagubiony, zagubiony... ...Gubie sie wsrod nieskonczonych polaci bieli, pod falujacym niebem...Gubie sie wsrod oceanu cial dwa razy wiekszych ode mnie, noca, na placu Domu Bozego. Biegne, padam, placze, oszalaly od ogni, ktore eksploduja w mojej glowie. Wykrzykuje swiatu swoja rozpacz, w koncu trace glos, a pozostalosc przezytego koszmaru wypala sie sama, zostawiajac mi popioly zamiast mysli. Zanosze sie lkaniem na kolanach jakiejs obdartej staruchy, ktorej juz nigdy potem nie zobacze, a ona mnie tuli, tuli i mamrocze cos belkotliwym od narkotykow glosem, a to nie ten glos i nie te slowa - moj swiat, moja przeszlosc, nawet moje imie spopielilo sie, zetlilo, nie zyje...Leze spokojnie w ramionach kogos zupelnie innego, wiele lat pozniej - to miekkie, slodko pachnace ramiona dziewczyny o imieniu Gallena. Dokonalem wlasnie odkrycia, ktore zaparlo mi dech w piersiach, i teraz leze, nabrzmialy radoscia - i probuje nie widziec pustki w jej oczach, kiedy opowiadam jej, co dzieki niej czuje. "Gdzie to masz? - pyta nie patrzac na mnie. - Przeciez obiecales". Wyjmuje garsc swojej ucieczki i dziele sie z nia po rowno. Lezymy potem razem i mowimy sobie, co sie nam sni, az w koncu nakrywa nas jej alfons i zrzuca mnie ze schodow... ...Jade przez poszarzale od deszczu Pasmo Latai z kobieta, ktora kocham, na skolonizowanej planetce zwanej Timb'rellet, zeby dojechac do najdalej wysunietej osady, ktora kiedys byla mi domem (ale nie moim domem, znow cos sie zmieszalo)... ...Moj dom, Stare Miasto. Naszyjnik osuwa sie ukradkiem w moja dlon, ostrze noza przecina sznurki brokatowego mieszka. Czyjas dlon lapie w uscisk moj nadgarstek, wygina mi kciuk, coraz bardziej i bardziej - bol, gwiazdy w oczach... ...Porzucam dom - wplywam biernie do wnetrza statku gwiezdnego, wszedzie dookola znaki Centauri Transport. Poddaje sie i kontratakuje - zostawiam za soba rodzine i zycie, jakie znalem dotad (ale to przeciez nie moje zycie, znowu cos sie splatalo) wraz z ich rozdzierajaca umysl i serce obojetnoscia, ich niesmakiem, ich lekami. Przez caly czas wiem, ze nie ma ucieczki, ze to wszystko powlecze sie za mna, przybierze nowe twarze, nowe mysli, bedzie powoli wyzerac mi dusze, i tak az do smierci... ...Leze na jakims materacu w pokoju z tylu opuszczonego domu, ktory daje schronienie kilkunastu innym zlodziejaszkom i meskim zabawkom. Slysze, jak wlewaja sie tu glosy z innego swiata, roztrzesiony goraczka zastanawiam sie, czy teraz umre i ile czasu uplynie, zanim ktos to zauwazy... ...Wygladam przez sciany wiezowca korporacji, polyskujace, przejrzyste sciany jak szklo - tak samo przezroczyste, twarde i nieelastyczne jak umysly tych, ktorym sluze (przeciez nie ja, to nie moje wspomnienia). Gne sie pod ciezarem ich drwin, probujac im wspolczuc, probujac wygrac przez poddanie sie, zeby zapracowac na szacunek, ktory nigdy nie zagosci w tych glowach martwych jak scierwo... ...Wygladam przez okna moich oczu (przeciez nie moich oczu) na szeregi pustych twarzy, kuruje nie konczacy sie strumien poranionych umyslow w ciagnacej sie przez cale zycie pracy, ktora utracila wszelkie znaczenie, bo odeszli juz ci, ktorzy byli dla mnie najwazniejsi, a z ich odejsciem wszystkie okna pozamienialy sie w sciany... ...Spogladam w dol, na nocne wody jeziora, ciemne jak najciemniejsze zakamarki mojej duszy (przeciez nie mojej duszy) -miekki plusk obiecuje spokoj, zapomnienie, kres wszystkiego... ...Wyrwany z nieswiadomosci przez zaciskajacy sie dookola mnie gang... Skowycze z zalu za nieswiadomoscia, kiedy na moim ramieniu zaciska sie pelna ciezkich, ostrych pierscieni lapa nieznajomego... Male trzesace sie raczki, moje rece, uniesione blagalnie w zebraczym gescie... Zoladek kurczy sie bolesnie z glodu... niebieski pyl jarzy sie swiatlem na mojej skorze... zielone sciany lodu... niebieskie kamienne grobowce... uliczki jak robacze korytarze, wiodace w nieskonczona ciemnosc podziemnego swiata... ...Nagla jasnosc alei Snow, zycie, muzyka i deszcz zlota... Naglym blyskiem w moj umysl wpadaja mysli tysiaca innych zywych istot, niosac wklad obcych doznan, od ktorego rozpadaja sie sciany mojego wiezienia, i wypelniam sie swiatlem, nigdy dotad nie widzialem tyle swiatla, coraz jasniejsze i jasniejsze, wypala zalegajacy we mnie mrok. To jak transformacja, zupelnie inny swiat... Juz dzien. Otwarlem oczy i wypelnily je promienie slonca - oslepiajace, przepiekne, rozlozone warstwa ciepla na mojej twarzy. Zamknalem oczy, potem znow otwarlem, wciaz nie mogac uwierzyc... a to byl zmierzch, od ktorego po lozku kladly sie dlugie, niebieskawe cienie jak placzki. Z daleka dobiegla mnie muzyka, glosy i smiechy. Widzialem tylko sciany i sufit, i miejsce, gdzie sie zbiegaly w szarawym kacie; wlasne ramiona tluste od odzywczego zelu i czujnik przytwierdzony na srodku piersi. Nie mialem pojecia, gdzie jestem, ale czulem sie nadzwyczaj spokojny i dumny, ze budze sie tutaj, jakby to bylo miejsce, do ktorego udalo mi sie dotrzec po bardzo dlugiej podrozy. Westchnalem i znow zapadlem w sen; tym razem juz sie nie balem. Promienie slonca wciskaja mi sie pod powieki. Wyplynalem z nieswiadomosci w nowy dzien, poczulem na twarzy jego cieply dotyk... To ludzki dotyk - mowi mi wlasny umysl. Otworzylem oczy i patrzylem, jak kontury pokoju stopniowo nabieraja ostrosci, a wraz z nimi i dlon, ktora teraz odsuwa sie ode mnie, i twarz - nie spodziewalem sie zobaczyc jej nigdy wiecej. (Jule?) Chcialem to powiedziec, ale nie dalem rady, wiec moj umysl powiedzial to za mnie. Jule rozjasnila sie radosnym zaskoczeniem. Pochylila sie nade mna z zaczatkiem usmiechu na twarzy. Moja reka drzala w powietrzu, dopoki Jule jej nie ujela, zamykajac tym samym obwody mojej rzeczywistosci i wlasnej. (Tak, Kocie, tak!) Jej przeslanie rozswietlilo mi mysli jak cud -bo przeciez pozbylem sie juz wszystkich zapor, ktorych przedtem nie umialem otworzyc. I nagle jasno zdalem sobie sprawe, jak strasznie za nia tesknilem, a nigdy przedtem nie tesknilem za nikim naprawde. Glos uwiazl mi w gardle, nie moglem wykrztusic ani slowa. Uczucie, ktorego nie bylem w stanie wyrazic slowami, buchnelo przez laczacy nas most myslowy jak elektrowstrzas - jej reka stezala w mojej i wyrwala sie na wolnosc. Ale Jule nie wyrzucila mnie ze swoich mysli. Podtrzymala je, zrownowazona, spokojna i przychylna, a dlonmi siegnela po stojaca na nocnym stoliku szklanke z woda, ktora przytknela mi do ust. Pomogla mi sie napic - w zyciu nic jeszcze mi tak nie smakowalo. Westchnalem i upilem kolejny lyk. W nogach lozka przytwierdzono przenosny szpitalny monitor, ktory nadzorowal wszystko, co dzialo sie w moim ciele, pokazujac to na ekranie bezsensowna platanina linii. Odczytujaca dane koncowka wciaz jeszcze lezala mi na piersi. Ale nie bylismy w szpitalu i znow skads dobiegla mnie muzyka i glosy - czegos takiego nie slyszalem, odkad opuscilem Quarro. Quar-ro... Pozwolilem temu slowu wzniesc sie na powierzchnie moich mysli, pozwolilem sobie uwierzyc, ze znow bede mogl sie tam znalezc - bezpieczny, zadbany. Ze skonczyl sie moj pobyt w piekle i wszystko wreszcie bedzie dobrze. Jule odjela mi od ust pusta szklanke. Opadlem z powrotem na poduszke, a spierzchniete wargi wykrzywil mi troche glupawy usmieszek. Samo patrzenie, jak Jule sie rusza, to juz czysta przyjemnosc - nawet w tych grubych portkach i ciezkich buciorach, w meskiej koszuli i chustce na glowie - paslem oczy jej uroda i wdziekiem. Zacisnalem palce, zabolaly mnie wszystkie stawy jak jakiegos staruszka. Byly posiniaczone fioletowo-zolto, jakbym mial wewnetrzne wylewy. Podobnie wygladaly cale rece. Ale wszystkie since wyraznie zanikaly - najgorsze mialem juz za soba. Przez chwile zastanawialem sie, jak wyglada reszta mojego ciala, ale doszedlem do wniosku, ze wcale nie mam ochoty wiedziec. Przynajmniej nie bylem juz niebieski. -O Boze, ale mi sie chce kamfy! - odezwalem sie. Przez ramie Jule splywal ciezki czarny warkocz. Jej usmiech zabarwila leciutka ironia, ktora zmarszczyla tez kaciki oczu. -Ciezki orzech do zgryzienia - powiedziala, a ja nie bylem pewien, czy chodzi jej o mnie czy o mozliwosci spelnienia moich zyczen. Rozesmialem sie, co zabrzmialo jak przedsmiertny char-kot. -Milo wrocic. -Trwa to juz ponad dwa tygodnie. Przez moment nie bylismy pewni, czy uda ci sie wrocic. - Nie miala na mysli Quarro. Jej usmiech znikl. Poczulem, ze przypomina sobie, jak lezalem przedtem w szpitalu, zobaczylem obraz samego siebie podpietego do aparatury reanimacyjnej. -Dluga droga. - Przypomnialem sobie, jak sie czulem, kiedy obudzilem sie po raz pierwszy. - Ale juz po wszystkim. - Wypelnilo mnie zadowolenie, przelalo sie na zewnatrz. W uczuciach, ktore dotarly do mnie od niej, cos sie zmienilo. -Kocie... Z jej twarzy z wolna zaczalem odczytywac cala prawde. -Nie jestesmy na Ardattee? -Nie - potrzasnela glowa. - Nadal jestesmy na Popielniku, w miasteczku portowym. Opuscilem wzrok i zobaczylem na nadgarstku wciaz przyrosnieta do skory obraczke. Zamknalem oczy. Ciemnymi odmetami rozczarowania zalala mnie ponura prawda. Jule byla tu, na Popielniku. A mogla znalezc sie tu tylko z jednej przyczyny -i to wcale nie po to, zeby mnie z czegos wyciagac. Raczej po to, zeby jeszcze glebiej wepchnac mnie w bagno. Jesli ona tu jest, to znaczy, ze naprawde w podziemiach widzialem Siebelinga z Hydranami. A jesli on tu jest, to musi tu byc i Rubiy, w takim razie celem jego planowanego ataku jest federacyjne tellazjum - ta kopalnia, w ktorej bylem i nadal jestem niewolnikiem. Przez Siebelinga. Tego Siebelinga, ktory z pewnoscia wie, co chcialem mu wykrecic. Tego Siebelinga, ktory tak mnie nienawidzi... -Kocie... - Odczulem napiecie Jule. -Zostaw mnie. - Patrzylem w druga strone, dopoki nie wyszla. A potem, poniewaz bylo mi z tym latwiej niz z naga prawda, wsliznalem sie z powrotem w jeszcze glebszy mrok. Kiedy sie znow obudzilem, w pokoju oprocz Jule byl takze Siebeling. Zamknalem mysli i udawalem, ze dalej spie. Jesli nawet monitor mnie wydal, Siebeling niczego nie zauwazyl. Lezalem nieruchomo, przysluchujac sie ich rozmowie. Siebeling westchnal. -Czy ludzie tacy jak my rodza sie z pewna skaza, uszkodzonymi obwodami, czy moze jestesmy zdrowi, normalni? I na ile uda nam sie przywyknac do zycia w spoleczenstwie, w ktorym ten dar nie jest powszechnym udzialem? Mozemy co najwyzej miec nadzieje, ze sie "wpasujemy". Nie ma tak naprawde miejsca, do ktorego psychotronik moglby sie udac po pomoc. To wlasnie chcialem robic w Instytucie Sakaffe... -Gdyby wszyscy mogli byc empatami albo telepatami, wtedy moze nauczylibysmy sie naprawde rozumiec jedni drugich, nie musielibysmy patrzec na swiat przez pryzmat wlasnych lekow. Ale gdybysmy naprawde mieli wybor, nie bylibysmy... -Poczulem w myslach Jule smutny usmiech. Siebeling zasmial sie krotko, z gorycza. -Gdyby na swiecie istniala jakas sprawiedliwosc, nie mielibysmy zadnych lotow miedzygwiezdnych. Tak naprawde nie bylismy jeszcze gotowi na podboj Galaktyki. Ludzkosc to plaga, a nie cywilizacja. Nigdy sie niczego nie uczymy. Nigdy... Odszukalem go myslami - wspominal zone. Potem pomyslal o mnie i jego wewnetrzne napiecie zmienilo sie w bol. Unioslem powieki na tyle tylko, by moc sie mu przyjrzec spod rzes. -Cholera jasna, czasem wolalbym w zyciu nie slyszec o Instytucie Sakaffe! - Odsunal sie od okna, a mnie oslepil nagly blysk slonecznego swiatla. - To bylo oszustwo, wyzysk... nieprzytomne ryzyko. Jule podniosla sie z miejsca, gdzie siedziala, w nogach lozka. -Pomoglo nam bardziej, niz mozesz przypuszczac, Arda-nie... Instytut uratowal mi zycie. - Mowila glosem spokojnym i wywazonym, ale mysli miala przepelnione uczuciami. -Coz takiego nam dal, tobie czy innym? Wyladowalismy tutaj, utknelismy w samym srodku konspiracyjnej siatki i czekamy, a czas ucieka... Czekamy, az on wydobrzeje na tyle, zeby zdradzic nas wszystkich. - Mowil o mnie. - A ci, co mieli wiecej szczescia, po prostu wyladowali z powrotem tam, skad przyszli, i znow tocza boje o przetrwanie. Bylem glupcem, bo wierzylem, ze potrafie cokolwiek zmienic, ze stworze cos trwalego. Nie jestesmy zawodowymi szpiegami i nigdy nimi nie bedziemy. Korporacja Bezpieczenstwa musiala zdawac sobie z tego sprawe -to tak jakby nas z gory spisali na straty. Powinienem byl to przewidziec... Moj Boze, jakze zaluje, ze cie w to wciagnalem. - Delikatnie polozyl dlonie na jej ramionach. -Wcale mnie nie wciagnales. Sama dokonalam wyboru. I nie zaluje. - Spojrzala mu prosto w oczy. Spuscil wzrok, potrzasajac glowa przeczaco. -Ja tez nie... To znaczy - zaluje i zarazem nie zaluje. Bo juz samo to, ze jestem tu z toba, pozwala mi pamietac, ze poza mna istnieja inne istoty ludzkie w Galaktyce. A potem zaczynam wierzyc, ze to, czy powstrzymamy Rubiy'ego, rzeczywiscie ma jakies znaczenie. Nie moge sie toba nacieszyc, Jule. Jestes jedyna, odkad... Zbyt wiele dla mnie znaczysz i dlatego zaczynam sie bac. Gdyby cos ci sie stalo... - Przyciagnal ja do siebie, otoczyl ramionami. Odczulem ich wzajemna potrzebe i slodkie uklucie leku, ktore znaczylo kazda chwile ich bliskosci. Ich pocalunek zdawal sie trwac wiecznie, wypalajac pietno w moim mozgu, az poczulem, jak cale cialo zaczyna reagowac... Wtedy moje pozadanie przeistoczylo sie w zazdrosc i przerwalem kontakt. Jule oderwala sie od Siebelinga, mruczac: -Nic mi sie nie stanie. Jeszcze nie teraz. Nie wiem, co przygnalo mnie w to miejsce, ale to bylo sluszne. Siebeling chcial jeszcze raz przyciagnac ja do siebie, gdy wtem rozlegl sie wysoki brzeczyk. Siebeling zaklal, dlonia nakryl swoja bransolete. -Musze wracac do szpitala. Dotknela jego policzka. Kiwnal glowa, jakby przytaknal, i ucalowal jej dlon. Potem odwrocil sie, zeby spojrzec na monitor, a ja szybko zamknalem oczy i postaralem sie odprezyc. Jesli nawet zobaczyl cos zaskakujacego, niczego nie dal po sobie poznac. -Dojdzie do siebie - rzucil twardo. - To tylko kwestia czasu. Wyszedl. Jule jeszcze zostala, ale jakos nie moglem sie zmusic, zeby sie do niej odezwac. Udawalem, ze dalej spie. Po chwili zniknela, a powietrze zapadlo sie za nia z delikatnym poswistem. Kiedy ujrzalem ja nastepnym razem, na jej twarzy malowalo sie duze napiecie i poczulem, ze kiedy na mnie patrzy, w jej mysli wkrada sie cien watpliwosci. Przez krotka chwile nic nie pojmowalem. Ale zaraz przypomnialem sobie, co mowil o mnie Siebeling: "tylko czeka, zeby zdradzic nas wszystkich". -Jule, nie musisz sie mnie bac. Wzdrygnela sie, dopiero po chwili jej twarz sie rozluznila i pojawil sie na niej usmiech. -Wiem - powiedziala. I teraz naprawde byla juz pewna. Usiadla przy moim lozku, splotla dlonie i zajrzala mi w oczy. - Tesknilam za toba, Kocie, bardzo tesknilam. Po tym... po tym, jak odszedles. Ciesze sie, ze znow cie widze. - Jej mysli dotknely moich i daly mi poznac, jak bardzo sie cieszy. Teraz ja sie usmiechnalem i chyba wiedziala dlaczego. Odtad widywalem juz tylko ja, Siebelinga - nigdy. Spedzala ze mna caly czas, kiedy tylko udalo jej sie wyrwac z pracy, ktora jej powierzono. Karmila mnie zupa, ocierala mi twarz wilgotna szmatka, zawsze tak samo delikatna i cierpliwa. Zmuszala mnie, zebym przyznal, ze bede zyl, czy mi sie to podoba, czy nie. Przez pierwsze dni nawet nie zadawalem jej pytan, bo jeszcze nie bylem gotow zmierzyc sie z odpowiedziami. Chyba to rozumiala, a moze miala wlasne powody, zeby nie mowic mi wiecej, niz chcialem wiedziec. Po kilku dniach moglem juz usiasc, zobaczyc za oknem panorame gor. Ale ciezkie zaslony prawie caly czas byly zaciagniete, bo dnie i noce na Popielniku sa zbyt krotkie, w niczym nie przypominaja standardowej doby. Wiekszosc ludzi rodzi sie przystosowana do zasypiania i budzenia sie w ten sam sposob jak na Ziemi, czego nie moga zmienic tylko dlatego, ze przeniesli sie na inna planete. Nie dalbym jeszcze rady dojsc do okna, zeby samemu rozsunac zaslony, ale Jule wciaz przynosila do pokoju kwiaty i uspokajala mnie obietnicami wspolnych przechadzek, kiedy tylko bede w stanie utrzymac sie na nogach. A potem, ktoregos wieczoru, czytala mi swoje wiersze z malego notesu, ktory przy sobie nosila. Kiedy zaczynala czytac, czulem, jak zmaga sie w srodku z watpliwosciami, i pojalem, ze dzieli sie ze mna czyms nadzwyczaj osobistym, nie wiedzac nawet, czy tego chce i czy w ogole potrafie to zrozumiec. Ale gdy juz zaczela, poczulem nagly wybuch lsniacych obrazow, wprowadzajacy mnie w ukryte w nich uczucia. Kiedys mowila mi, ze dla niej poezja to jak talent psycho, bo destyluje slowa i mysli w ich najczystsza forme. Czytala mi, a dystans miedzy jej glosem i myslami z wolna sie zmniejszal, slowa i mysli poplynely razem w jednej jasniejacej piesni, potem w nastepnej. Wiele wierszy przesycalo cierpienie, ale to jedynie czynilo je latwiejszymi do zrozumienia. Nie sadze, zeby znaczyly dla mnie dokladnie to samo co dla niej, ale moze to nie ma zadnego znaczenia. Pamietam wczorajszy wieczor, dookola zamykala sie noc. Znam bez slow kazdy kamien i tyranie zalu oraz wszystkich skladanych obietnic... A moze znam tylko oslepiajaca cisze miliardow gwiazd plonacych niezmiennie - chwale kroczacego po niebie Strzelca Kiedy jej sluchalem, zatracilem sie we wlasnych wspomnieniach i przez te wszystkie obrazy zobaczylem nagle ja, Jule, przez filtr jej uczuc i moich: stoi drzaca na balkonie, dlonie zacisniete na obrosnietej bluszczem barierce, szeroko otwarte oczy wpatruja sie w noc, w dalekie gwiazdy. Ta podwojna wizja zupelnie mnie oszolomila, bo przeciez znalem ja jako moje wlasne wspomnienie (ale przeciez nie moje wlasne - cos zmieszalo sie, poplatalo) wzeszle z ciemnego podziemnego swiata, w ktorym blakalem sie dlugo. Jule przestala czytac, czula, ze moja uwaga przesuwa sie gdzie indziej. -O co chodzi? Z poczatku nic nie odpowiadalem. Potem powiedzialem tylko: -To wiele dla mnie znaczy. Balem sie powiedziec dlaczego - nie tylko z powodu wspomnien, ktore sie we mnie odezwaly, ale przede wszystkim dlatego, ze w jednym z tych wspomnien nie wiedziec jakim sposobem dzielilem z nia tamten sekretny moment, kiedy rodzil sie w niej wiersz. Wiedzialem, ze nie mam prawa znac tej sekretnej chwili, i nie chcialem Jule urazic. Ale i tak usmiechnela sie, zadowolona. Kazalem odczytywac sobie ten wiersz wciaz od nowa, az w koncu znalem go na pamiec. I zalowalem, ze sam nie moge dac Jule nic w zamian, ani wiersza, ani w ogole nic - bo wszystko, co przyszlo mi do glowy, zdawalo mi sie tandetne i brzydkie w porownaniu z tym, co ofiarowala mnie. Potem, kiedy juz wyszla, lezalem wpatrzony w to jej wspomnienie zaplatane tak dziwnie w moje mysli, nalezace juz do mnie tak samo jak do niej. Po chwili zaczely wyplywac i inne sceny z mojego zycia: te, ktore - jak sie domyslalem - takze naleza do niej, i kilka innych, ktorych jeszcze nie potrafilem przyporzadkowac. Przestraszylem sie, bo nie wiedzialem, co takiego mogli ze mna zrobic, kiedy lezalem nieprzytomny - az nagle zrozumialem, ze sam to sobie zrobilem. Wreszcie zaczynalem wszystko pojmowac - to, co sie zdarzylo, kiedy Hydranie weszli mi do glowy, po prostu dzialo sie dalej samo z siebie, tak jakby znalezli tam cos, co tkwilo zamkniete w klatce, i wypuscili to na wolnosc. Podczas choroby moj umysl znalazl otwarta furtke i po prostu wywedrowal w najglebsze partie umyslow innych ludzi, a przyszlo mi to tak, jakbym to robil od zawsze, naturalnie jak oddychanie. W koncu stalem sie prawdziwym telepata. Zaczalem sie zastanawiac, czy Hydranie zdaja sobie sprawe z tego, co ze mna - a raczej dla mnie - zrobili, az wreszcie zalala mnie fala dziwnej tesknoty. W ciagu wielu dlugich godzin, kiedy lezalem sam, zaczalem po trochu pracowac nad opanowaniem tego, z czym mnie zostawili. Probowalem tak rozciagac moja swiadoma mysl, zeby ogarnac nia to, czego dokonala moja podswiadomosc, poniewaz, czy tego chcialem, czy nie, posiadalem dar, a bez wzgledu na to, co sie bedzie teraz ze mna dzialo, na pewno bedzie mi potrzebny. Na poczatku szlo mi ciezko, nie mialem pojecia, jak nad nim panowac. Bylem slaby, a moj talent tak potezny, ze z poczatku wygladalo to tak, jakby ogon machal Kotem. Ale dzien po dniu szlo mi coraz latwiej. Jule opowiedziala mi juz, dlaczego slysze muzyke. Ten ukryty pokoj, w ktorym leze, jest gdzies w samym srodku portowej osady, nad barem, stanowiacym jedyna dostepna tutaj rozrywke. Nie moglem siegac myslami zbyt daleko - na to bylem jeszcze za slaby - ale spedzalem cale godziny na myslowej obserwacji tych, ktorzy bawili sie pode mna, czulem ich nude, frustracje, tesknote i strach. Czulem, jak emocje poteznieja albo blakna i zacieraja sie, czulem, jak sie zmieniaja, a wypelniajace glowe obrazy sypia sie jak mozaika w starych ruinach, kiedy topili smutki w alkoholu i narkotykach. Czasem sledzilem ich az do samego stanu niewazkosci, poniewaz jeszcze nie tak dawno dla mnie samego byla to najwieksza przyjemnosc. Teraz juz nie mialem zadnych problemow z tym, jak odroznic psychotronika od martwej palki. Normalny ludzki umysl byl dla mnie rozproszonym belkotem, a moj wlasny byl jasny i ostry tak, ze bez trudu moglem wkradac sie do ich umyslow jak zlodziej, moglem brac, co chcialem, a oni nawet nie mieli pojecia, ze ktos ich odwiedzil i okradl z mysli. Jesli oczywiscie miewali takie, ktore warto bylo krasc. Wiekszosc martwych palek zwiazana byla z kopalnia: straznicy, techniczni, urzednicy, ktorzy nie mieli bladego pojecia o tym, ze dziela wlasnie stol z psychotronikiem, ktory przybyl na Popielnik, zeby ukrasc im spod stop swiat. Bo teraz juz wiekszosc mieszkancow osady stanowili psychotronicy. Jule mowila mi, ze Rubiy zastapil swoimi ochotnikami, kogo tylko mogl. Ona i Siebeling przybyli tutaj razem - on pracowal w miejscowym szpitalu, ona na lotnisku - a przedtem "znikneli" na jakis czas, gdzies w Koloniach Kraba. Jej wspomnienia z tamtego okresu byly bardzo osobiste i cieple, lecz otoczone jaskrawa obawa, jakby wprost bala sie pomyslec, ile znacza dla niej tamte spedzone razem z nim chwile. Zlapalem ulotny obrazek, ktory widzialem przedtem w niby-swoim wspomnieniu, ale to nie bylo tez jej wspomnienie... To byla rodzinna planeta Siebelinga. Zobaczywszy ja znowu w jej myslach, poczulem sie samotny i zly. Nastepny statek przywiozl tu Dere'a Cortelyou. Wymiana kadr na Popielniku odbywala sie w bardzo szybkim tempie z powodu promieniowania radioaktywnego - nawet mimo kopuly, ktora wylapywala wiekszosc radiacji z pulsara, poziom promieniowania na samym Popielniku byl i tak o wiele za duzy - a takze z powodu dojmujacej samotnosci i nudy. Ludzie Rubiy'ego przyspieszali jeszcze ten proces straszac martwe palki psychotroniczna sugestia, wygrywajac na negatywnym nastawieniu, ktore znajdowali gotowe w ich myslach. Przygladalem sie, jak to robia, zagladajac do ich umyslow. Niektore byly splecione scisle i zawsze chronione, tak ze chcac ocenic skale ich talentu, musialem skorzystac ze wszystkiego, czego sie nauczylem; inne niemal tak samo splatane i rozlazle jak umysly martwych palek. Wiekszosc psychotronikow nie miala kryminalnej przeszlosci, w kazdym razie nie nalezeli do typu, jakiego sie czlowiek spodziewa w spisku przeciw reszcie swiata. Ale wiekszosci z nich dane bylo poznac glod i gniew, a wszyscy bez wyjatku gotowi byli sami odebrac to, co Federacja byla im dluzna. Lecz zaden nie poznal tego, czego doswiadczylem ja, laczac sie z Hydranami. Zaczynalem z wolna rozumiec, ze nie dorowna temu zjednoczenie miedzy ludzmi. Zaden z psychotronikow, ktorych sondowalem, nie dorownywal mi tez umiejetnosciami. Zaden nawet nie probowal - nigdy nie czulem, aby ktorykolwiek z nich probowal zlamac moje bariery, a teraz bylem pewien, ze wiedzialbym, gdyby cos takiego zaszlo. Nie bylem pewien tylko Rubiy'ego - pamietalem, jak bardzo sie go przelaklem przy pierwszym spotkaniu. Jule powiedziala, ze zniknal zaraz po tym, jak mnie odnalezli, ze opuscil planete, a ona nie wie, kiedy wroci. Cieszyla sie, ze go nie ma, ja tez. Jule moglem odnalezc w kazdej chwili i w dowolnej czesci miasta, bo zawsze pozostawala dla mnie otwarta, nasluchujac na wypadek, gdybym jej potrzebowal. Bylem o wiele spokojniejszy, kiedy sobie uswiadamialem, ze ona gdzies tam jest, nawet kiedy jej nie widze - ktos cichy i dobry, kto trzyma nade mna straz, a nie tylko czeka, jak smierc, az przestane sie dluzej opierac. W ciagu tych dni wiele razy dotykalem mysli Jule, nie dajac jej tego poznac. Kontakt z nia nie przypominal kontaktu z kims obcym, wygladalo to bardziej jak sieganie do innych partii samego siebie. Ale nigdy nie zaglebialem sie w jej mysli ani tez nie probowalem brac niczego, do czego nie mialem prawa. Wystarczylo mi, ze nasze mysli sie ze soba spotykaja. Po jakims czasie zaczely mi wracac sily i w koncu znowu moglem probowac mierzyc sie z zyciem. A samotne lezenie w pokoju o czterech bialych scianach i jednym okienku, za ktorym widzi sie ciagle ten sam niedosiezny widok, szybko czlowieka nuzy. Spotkania z Jule to jedyna rzecz, ktorej wyczekiwalem z radoscia, nie moglem wiec nic na to poradzic, ze w koncu zaczalem tesknic za jej widokiem, za brzmieniem jej glosu, za miekkim westchnieniem powietrza, kiedy sie materializowala przy moim lozku. A teraz, kiedy stalem sie prawdziwym telepata, nie moglem sie powstrzymac przed rozmyslaniem, jak by to bylo: kochac sie z kims dzielac z nim jednoczesnie wszystkie mysli - kazde pragnienie, kazda przyjemnosc, kazdy ukryty na dnie duszy sekret... 10 (Kocie?)Obrocilem sie w sama pore, by zobaczyc, jak Jule pojawia sie w swoim zwyklym miejscu: obok lozka, w ktorym wciaz jeszcze mialem lezec. -Tu jestem. Przycmione sloneczne swiatlo, przesaczone przez listewki zaluzji, leciutko grzalo mnie w kark. Rozsypane w poplochu mysli zebraly sie w poczucie ulgi, kiedy tylko mnie dostrzegla. -Co tam robisz? -Wygladam przez okno. - Wzruszylem ramionami jak gdyby nigdy nic. A przeciez dotarcie z lozka do okna zajelo mi bite piec minut; szpitalna koszula, ktora mialem na sobie, przemokla od potu. Na powierzchni mysli Jule pojawily sie obiekcje - na pol gniewne, na pol niechetne. Nie fatygowala sie, zeby wypowiedziec je na glos, bo nie bylo to potrzebne. Wstalem, nogi drzaly pode mna. Poniosly mnie ledwie pare krokow, zanim sie poddaly. Jule podtrzymala mnie i pomogla dojsc do lozka. Przylgnalem do niej troche mocniej, niz to bylo konieczne. -Jestes chory - oznajmila, tak jakby trzeba mi bylo o tym przypominac. Popchnela mnie - delikatnie, lecz stanowczo -w dol, na lozko. Zauwazylem, ze nie ma juz obgryzionych paznokci. -Robie sie chory, kiedy tylko pomysle, ze musze tu lezec jak wlasne zwloki. - Serce walilo mi tak mocno, ze ledwie slyszalem swoje slowa. Ona na to tylko lekko zacisnela usta. -Bywaja gorsze rzeczy. - Tak. Zerknalem na swoja obraczke. Nakrylem ja reka, przypomniawszy sobie czasy, kiedy o tydzien w lozku blagalem niebiosa. -Przynioslam cos do zjedzenia. - Wskazala glowa dwa talerze na nocnym stoliku, jeden dla mnie i jeden dla niej. Nagle jakos stracilem apetyt. -Jule... Uniosla pytajaco brwi, siadajac w nogach lozka. -Co ze mna bedzie? - A wiec w koncu o to zapytalem. -Nie mam pojecia - odparla cicho. Szczelniej otulila sie szalem. - Nie mam pojecia, co bedzie z nami wszystkimi. Ale Rubiy chce, zebys tam wrocil, dlatego cie teraz przechowuja. Szukal sposobu, zeby sie do ciebie dostac, juz od chwili kiedy dotarles na Popielnik. -Do czego mu jestem potrzebny? Czy chodzi o to, co wiem na temat kopalni? -Z cala pewnoscia - odparla kiwajac glowa. - Jego ludzie sa na Popielniku juz przez caly standardowy rok, a jeszcze nie udalo im sie przedostac za bramy kopalni. Czuja sie przyparci do muru. Zleceniodawcy zaczynaja chyba tracic cierpliwosc, a ci psychotronicy, ktorzy sa tu najdluzej, musza wkrotce sie wyniesc, zeby nie wzbudzac podejrzen. Nasza jedyna nadzieja zasadzala sie w tym, ze Rubiy'emu zabraknie czasu - sami jestesmy ciagle pod obserwacja i nie zdolalismy zrobic nic, zeby mu przeszkodzic ani zeby poslac na zewnatrz jakies ostrzezenie. Teraz, kiedy ma ciebie, wszystko znowu sie zmienilo. (Na gorsze.) Nie dopowiedziala tego glosno. -Kiedy Rubiy wroci... - Nie kryla niesmaku, jaki wywolywala w niej mysl, ze znowu go zobaczy. Przypomniala sobie jego martwe oczy, penetrujace kazdy najmniejszy skrawek jej ciala, jakby chcial obrac ja ze skory i zapuscic sonde w dusze. Poniza ja - nie dlatego ze jest podejrzewana o szpiegowanie, ale dlatego ze nazywa sie taMing. Wiedzial, ze urodzila sie w bogactwie i luksusie, jakiego kazdy by sobie zyczyl, ale mimo wszystko urodzila sie psycliotronikiem - i zadne pieniadze ani wladza nie byly w stanie zmyc tej plamy na honorze rodziny taMing. Nienawidzil wszystkiego, co dlan symbolizowala i czego miala stac sie dziedziczka, cieszyl sie z cierpienia, jakie jej dar przysporzyl rodzinie taMing. I dawal wyraznie do zrozumienia, ze zabral ja ze soba wylacznie z tego powodu, by miec pionka w swej prywatnej rozgrywce ze smiertelnymi bostwami Federacji. Ale nie zamierzal zdradzic, na czym polega ta gra... Skrzywilem sie i opuscilem wzrok, ale na glos zapytalem tylko: -Gdzie jest teraz Rubiy? Otrzasnela sie z ponurych mysli. -Sadzimy, ze polecial spotkac sie ze zleceniodawcami. W te sprawe wplatanych jest kilka konsorcjow, ale nie wiemy ktore. Zajmuje sie tym kobieta o nazwisku Galiess... jego kochanka. Nic nam nie mowi, a Derezady nie potrafi jej odczytac. -Jak to sie stalo, ze Dere nie wpadl mnie odwiedzic? - Nie wskoczyl mi nawet w mysli z krotkim (Czesc). Zaczalem sie zastanawiac, czy i on mi juz nie ufa. -Ardan mu nie pozwolil. Nie pozwala nikomu na wizyty, dopoki nie nabierzesz sil. Dopoki nie nabiore dosc sil, zeby ich zdradzic. Poczulem, jak ze zlosci cierpnie mi skora. Wzialem gleboki wdech i zapytalem: -Co u Siebelinga? Odwrocila wzrok i zaczela skrecac w palcach kosmyk wlosow. Niespodziewanie znow przypominala tamta kobiete, ktora poznalem w Quarro - przestraszona i niepewna. Zrozumialem, jak bardzo zmienila sie od tamtego czasu, odnalazla ufnosc we wlasne sily, wladze nad swoim psychotronicznym talentem i nad calym zyciem. I w tej samej chwili zrozumialem, ze wlasnie dzieki Siebelingowi zechciala sprobowac jeszcze raz - i to nie dlatego ze nauczyl ja panowac nad wlasna psycho, ale z powodu tego, co miedzy nimi wyczuwalem; bo dzielili ze soba wszystko i nawzajem leczyli swoje rany... Jeszcze raz dotknalem tego miejsca w jej myslach i cofnalem sie jak oparzony. Nie mogla mi odpowiedziec - nie mogla pogodzic tego, co do mnie czula, z tym, co czul do mnie Siebeling, i tym, co ona sama czula do niego. Opadlem na poduszke. Wpatrywalem sie w Jule, ale myslalem o Siebelingu... Az w koncu, niezbyt zaskoczony, wylapalem pasma mysli i zdalem sobie sprawe, ze on tu idzie. Siebeling i ktos jeszcze - psychotronik, telepata, ktorego umyslu nigdy jeszcze nie ogladalem od srodka. ...Nie, widzialem! Jeden raz, gdzies na granicy swiadomosci, tam, w podziemnym swiecie Hydran. Podnioslem sie z poduszki na sekunde przed otwarciem drzwi i patrzylem, jak wchodza. -Nie powinienes jeszcze wstawac - brzmialy pierwsze slowa Siebelinga. Pod kurtka mial lekarski kitel. -Przeciez nie wstaje - odpowiedzialem, nie patrzac na niego, tylko na nieznajoma. Bo okazalo sie, ze to kobieta. -Ale wstawales. - Siebeling wskazal reka szpitalny monitor. - To urzadzenie mowi mi wszystko o twoim stanie. Wracasz do zdrowia po zatruciu substancja radioaktywna i twoje cialo nie moze jeszcze podejmowac takiego wysilku. Nie rob tego wiecej, dopoki nie otrzymasz mojego wyraznego pozwolenia. Wargi zadrgaly mi w grymasie gdzies miedzy zloscia a szyderstwem, poniewaz nie tak wyobrazalem sobie nasze spotkanie. Po chwili moj wzrok przyciagnela do siebie nieznajoma. Spojrzalem na nia uwaznie, zaskoczony. Powinna byc w eleganckim salonie, a nie w zapyzialej osadzie na koncu swiata. Miala na sobie dluga, ciezka szate - nic szczegolnie wymyslnego, ale i tak wygladala tu nie na miejscu. Rabek szaty uwalany byl blotem. Twarz kobiety cechowal ten rodzaj scisle zaplanowanej urody, jaki widywalem u bogatych panius, przyjezdzajacych na Stare Miasto - chyba przeszla jakas bardzo droga kosmetyke. Z pewnoscia tez cofnieto jej zegar biologiczny, i to niejeden raz, ale przede mna nie mogla ukryc prawdy. Byla stara - jej mysli przypominaly wilgotne, zatechle pokoje. A spojrzenie jej ostrych, niebieskozielonych oczu mowilo wyraznie, ze wszedlem jej w parade, jeszcze zanim sie poznalismy. Poczulem w glowie jej sonde i wiedzialem, ze to wyzwanie - rozpoznalem Galiess, kochanke Rubiy'ego i jego poslusznego owczarka. Pozwolilem jej myslec, ze zajrzala mi wprost na dno duszy, nie pokazujac przy tym nic. Wykorzystalem przeciw niej jej wlasna koncentracje, zeby sie dowiedziec, czego bedzie szukala. Niewiele mi to dalo - byla dobra telepatka. Ale mnie takze nie zdolala zlapac. A to znaczylo, ze ja jestem lepszy -i mialem o jedno zmartwienie mniej. Udalem, ze spuszczam wzrok i odwracam oczy, wiedzac, ze tego wlasnie oczekuje. -Nazywam sie Eva Galiess - oznajmila zadowolona, nieswiadoma, ze to dla mnie zadna nowina. Nie dalem nic po sobie poznac. - A ty jestes Kot. Zakladam, ze juz wiesz, kim jestesmy, w jaki sposob cie tu sciagnelismy i po co. Czekalismy na ciebie bardzo dlugo. -Nawet nie w polowie tak dlugo, jak to trwalo dla mnie. - Zerknalem na Jule, potem na Siebelinga. Jego mysli byly jak lustrzana sciana. Siedzialem wyprostowany i staralem sie mowic pewnym glosem, bo od dawna wiedzialem, ze na terytorium wroga nie wolno okazac zadnej slabosci. - Chyba wiem, do czego wam jestem potrzebny. Rubiy widzi dalej, niz przypuszczalem. - Potarlem obraczke na przegubie. Skinela glowa. -Tak, chodzi o kopalnie. Czas, jaki tam spedziles, sprawia, ze warto cie chronic za kazda cene... W tym na pewno sie nie mylil. - W jej myslach mignal obraz Rubiy'ego, lecz natychmiast zniknal. - Spodziewam sie, ze dajac ci prace Roboty Kontraktowe nie zaskarbily sobie twej lojalnosci. -W kazdym razie niewiele - rozesmialem sie krotko. Nie moglem sie powstrzymac, zeby nie zerknac na Siebelinga. Stal nachmurzony, a mysli ukryl w doskonalej klatce uwitej z polklamstewek, ktore rozpoznawalem tylko dlatego, ze sam znalem cala prawde. Galiess juz sie zorientowala, ze mamy do siebie uraz, ale jego widoczna niechec miala tylko pokryc ten o wiele glebszy gniew i lek oczekiwania na to, co za chwile powiem. A ja oznajmilem: - Powiedzialem Rubiy'emu, ze w to wchodze, i nie zmienilem zdania. Slucham, co mam robic? - Szorstkosc w moim glosie wcale nie byla wymuszona. -Na razie chcemy tylko, zebys byl posluszny Siebelingo-wi. Nie oczekujemy ani nie zadamy od ciebie nic ponadto, dopoki nie powroci Rubiy. - Wymowila jego nazwisko tak, jakby to bylo jedno z dziewieciu miliardow imion boga. - Ale do tego czasu bedziesz juz musial wrocic do sil. Mam nadzieje, ze twoj powrot do zdrowia bedzie sie odbywal rownie szybko jak dotychczas. - A w tym samym czasie jakas gleboko skryta czesc jej umyslu, nad ktora nie panowala, wyraznie zalowala, ze Hydra-nie mnie znalezli, ze mnie im oddali. Probowalem wejsc glebiej w jej mysli, zastanawiajac sie, co tez ja tak gryzie, i moglbym przysiac, ze wyczulem zapaszek zazdrosci... Posunalem sie za daleko. Nagle zorientowala sie, ze grzebie w jej myslach. Wykonala nagly kontratak, probujac przemknac przez moje straze. Zwinalem umysl w ciasny wezel i kompletnie ja odcialem. Wygladala, jakby nie mogla w to uwierzyc. Potem odezwala sie duzo mniej pewnie: -Poinformowalismy juz doktora Siebelinga, jak wiele dla nas znaczysz. Bez watpienia zrobi wszystko, zebys wrocil do sil. -Rzucila Siebelingowi ostre, ostrzegawcze spojrzenie. Potem zwrocila sie do Jule i wyraz jej twarzy ulegl naglej zmianie. -Dlaczego nie jestes na lotnisku, gdzie czeka cie robota? A moze prawdziwa praca nie licuje z pani godnoscia, panno ta-Ming? -Przynioslam Kotowi posilek. - Jule machnela reka w strone talerzy. - Tak jak zawsze. - Slowa zabrzmialy miekko, glos spokojnie, bo niemal doskonale zablokowala narastajaca w niej niechec. Ale widzialem, jak w jej oczach blyska lodowaty chlod. -Znajde sie na swoim stanowisku dokladnie wtedy, kiedy powinnam. Jesli beda jakies skargi pod moim adresem, niewatpliwie cie o tym powiadomia. - Udzielala tych odpowiedzi juz nie po raz pierwszy. Galiess nie przepuscila zadnej okazji, zeby jej dopiec, a gniew Jule powiedzial mi, ze nie dawala jej po temu szczegolnych powodow. Ponownie zaskoczony, dotknalem mysli Galiess na tyle dlugo, by sie zorientowac, ze i tym razem ciazy na nich Rubiy, ze kopiuje wszystkie jego uczucia, jakby przeszla pranie mozgu; dzieli jego nienawisc i gniew wobec bogatych i mocnych tego swiata, z ktorych wywodzila sie i Jule, i ona sama. Wycofalem sie szybko. -Pamietaj, gdzie jestes. I kim jestes - rzucila Galiess do Jule, zmierzyla nas jednym dlugim spojrzeniem i opuscila moj pokoj. Jule i Siebeling twarze mieli sciagniete ponura powaga, w ich oczach formowaly sie nie wypowiedziane pytania. Gdy byli pewni, ze Galiess jest daleko, Siebeling znow zwrocil sie do mnie, a ja moglem myslec juz tylko o nim. Zlapal mnie za przegub, ten z przestemplowana obraczka. -Co ty tu robisz, do cholery? - jego slowa spadly na mnie ciezkie jak kamienie. Wcale nie spodziewal sie, ze odpowiem. Puscil moja reke. Upewnilem sie wtedy, ze nie on zaaranzowal moj transfer. Jule nadal siedziala w nogach lozka z rekoma na podolku, zacisnietymi mocno w piesci. Oparlem sie o wezglowie lozka, by nie dostrzegl, ze nie moge dluzej wysiedziec. -Nie wiem, czemu sie pan gniewa. Po prostu doszedlem do wniosku, ze wole raczej zamarznac, niz utonac w blocie, a tylko taki dali mi wybor... Mysli pan, ze przylecialem na Popielnik specjalnie? -Mysle, ze ktos tego dopilnowal. - (Rubiy.) Nazwisko to zabrzmialo tak wyraznie, jakby powiedzial je na glos. Otoczylem palcami plastikowa opaske na przegubie. -Tak, to by pasowalo. Czy on ma az tak mocne kontakty, ze mogl to zrobic? - Podnioslem wzrok na Siebelinga, ale on wcale nie sluchal. Odezwal sie tak cicho, ze z wysilkiem wychwytywalem poszczegolne slowa: -Kiedy tylko zobaczyles Galiess, chciales jej natychmiast powiedziec, kim jestem. Miales szanse... dlaczego z niej nie skorzystales? Skrzywilem sie i zerknalem na Jule. Ogryzala paznokiec. -Ja... wtedy nie wiedzialem, co robie. Bylem chory. - Mowilem niewiele glosniej od niego. -Powinienes juz nie zyc... - mruknal. Krew zaszumiala mi w uszach, ale powiedzialem tylko: -Przykro mi, ze pana rozczarowalem. Pobladl gwaltownie, a ja zorientowalem sie, ze zle zrozumialem. Jule pochylila sie ku mnie gniewna i rozzalona. -Gdyby nie on, juz bys nie zyl, Kocie! Nikt poza nim tutaj nie mial pojecia, co ci jest ani jak to leczyc. Zawdzieczasz mu zycie. -Moze on tez byl mi cos winien - wysunalem ku niej chudy nadgarstek z czerwona obraczka. Nic nie odpowiedzieli, a to, co znalazlem w ich myslach, takze nie stanowilo odpowiedzi. W koncu odezwal sie Siebeling, z widocznym wrecz wysilkiem: -Chcialem tylko powiedziec, ze poniewaz jestes pol-Hy-draninem, masz wyzsza odpornosc na promieniowanie. I znacznie latwiej powracasz do zdrowia. -Wiem... - Opuscilem reke, bo zrobila sie ciezka jak z olowiu. - Mowia, ze koty zyja dziewiec razy. - Wszyscy troje byliby o wiele bezpieczniejsi, gdyby pozwolil mi umrzec. On tez o tym wiedzial. - Moze zawdzieczam panu jedno moje zycie. Jule usmiechnela sie, troszke mniej spieta, ale Siebeling nadal trzymal sie sztywno. Poczulem, ze jego mysli zmieniaja punkt skupienia. -A reszty z nich nie mam zamiaru spedzic przy pracy dla Robot Kontraktowych! - odpowiedzialem, zanim zdazyl sformulowac pytanie. - Nie mam zamiaru wracac do kopalni. Lepiej niech pan o tym z gory zapomni. Slyszal pan, co mowila Galiess - psychotronicy mnie potrzebuja, Rubiy ma do mnie interes. Nie mozecie nic na to poradzic. Jestescie calkowicie zdani na mnie. -Jestesmy zdani na ciebie? - Siebeling uniosl brwi w zdumieniu. - Czyli nadal chcesz z nami pracowac? Po tym, co probowales zrobic? - Nie umialem okreslic, czy to zdumienie, czy sarkazm. -Raczej po tym, co pan mi zrobil. - Unioslem sie z poduszki, oplatajac ramionami kolana, zeby nie opasc z powrotem. Nagle zadzwonilo mi w glowie echo jego pytania i zaczalem sie zastanawiac, skad, u licha, mi sie to wzielo. Czy rzeczywiscie chce dalej z nimi pracowac? Czy ja zwariowalem? Przyszly mi na mysl chwile w kopalni, kiedy chetnie skrecilbym Siebelingowi kark. Ale zaraz potem znow zerknalem na Jule, ktora przycupnela w nogach lozka - zobaczylem mediatora, ktory az do bolu pragnie polozyc kres naszym nieporozumieniom i zlosci. Przypomnialem sobie, jak mi pomagala, jak mi ufala, jak we mnie wierzyla. Przypomnialem sobie, jak Dere Cortelyou rzucal mi kamfe, a potem opowiadal o telepatii wiecej, nizbym mial ochote wiedziec, no i o tysiacu innych spraw, zebym zrozumial, dlaczego mu tak zalezy... Przypomnialo mi sie, jak pracowalem z innymi psychotronikami w Instytucie Sakaffe, jak po raz pierwszy w zyciu poczulem, ze gdzies przynaleze, ze w czyms uczestnicze. A prawda ranila jak ostrze noza. Nieopatrznie zwiazalem sie z tymi ludzmi, moje zycie splatalo sie z ich zyciem. Tak jest zawsze - jesli czlowiek nie pozostanie z boku, to zaraz ma dodatkowy kamien u szyi, kiedy sam tonie. Ale jesli los tak zechce -utoniesz tak czy inaczej i nic nie mozesz na to poradzic... Przyszli mi na mysl Galiess z Rubiym, wiec probowalem sobie wmowic, ze szalenstwem jest zaufac tej dwojce. Ale to w niczym nie zmienia faktu, ze pracujac dla nich moglem wiele zyskac. A takze bardzo wiele stracic, sprzymierzajac sie przeciwko nim z kims, kto nie cierpi mnie az do szpiku kosci. Zdalem sobie sprawe, ze moje milczenie przeciagnelo sie ponad miare, kiedy usilowalem to wszystko sobie przemyslec. Powiedzialem wiec w koncu: -Tak, nadal chce z wami pracowac. - O maly wlos nie dokonczylem na glos: "Przez cale zycie bylem na przegranej pozycji. Po kiego grzyba sie zmieniac?" Ulga Jule dosiegnela mnie jak jej usmiech. Ale oczy Siebelinga nie zmienily sie ani na jote, jego mysli takze. Nie wierzyl mi - nigdy mi nie ufal i nigdy nie zaufa. -Jak na kogos z takim doswiadczeniem, kiepsko klamiesz - mruknal. -A pan paskudnie traktuje swoich pacjentow. - Opadlem z powrotem na poduszke, piesci z pobielalymi od zaciskania kostkami opadly mi bezwladnie po bokach. - Sluchaj pan, guzik mnie obchodzi, co myslisz - rzucilem wkladajac w to resztke sil, jakie mi zostaly. - Tkwisz w tym po same uszy, a problem sam sie nie rozwiaze. Moge ci pomoc, jesli mi tylko pozwolisz... bo jesli nie pozwolisz, nie wyjdziesz zywy ze starcia z Rubiym. Siebeling obrocil sie raptownie, a jego obrzydzenie zdzielilo mnie twardym ciosem tuz za oczami. -Ty masz zamiar chronic nas przed Rubiym? -Jestem teraz lepszym telepata. Lepszym od Galiess. Wie pan, czemu tak szybko sie jej pozbylem? Po prostu dalem jej to odczuc. Kolejny raz zmarszczyl czolo. Zerknal na Jule, a ona na mnie - zaskoczona, ale jakby nie do konca. -Jesli to prawda, jestes glupcem, ze dales jej to odczuc -rzucil w koncu. -Ona nic nie wie. - Wcale jednak nie dalbym glowy, czy Siebeling nie ma racji. Siegnalem po kubek z woda, ktory stal na nocnym stoliku. Potem znow popatrzylem prosto na niego. (I ty tez mozesz w to uwierzyc. Moge cie zmusic, zebys w to wierzyl - jesli zechce, sprawie, ze uwierzysz we wszystko.) Rozerwalem jego oslony i poslalem mu te mysl prosto w nie strzezony umysl. Az skurczyl sie caly na zewnatrz, a wstrzas w jego myslach uderzyl mnie tak mocno, ze kubek wypadl mi z dloni. Jule wstala, zeby podniesc go z podlogi. Nalala mi wody, a potem odezwala sie polglosem do Siebelinga: -Probowalam ci powiedziec. - W jej tonie nie bylo szorstkosci, a przeciez bylaby zupelnie na miejscu. Nadal stal zachmurzony, zginal i prostowal palce, w myslach szukal slow, by cos powiedziec, a jednoczesnie wciaz jeszcze szukal tam macek mojej sondy. Ale ja juz go puscilem. Blefowalem i nie moglem sobie pozwolic na to, by mnie rozszyfrowal. Jeszcze nie mialem w sobie dosc sil, by go dluzej przytrzymac - nie mialem jeszcze dosc sil, by chocby rozmawiac przez dluzszy czas. Lecz udalo mi sie sciagnac na siebie jego uwage i musialem korzystac z tego, poki czas. -Jak? - wykrztusil w koncu. -To ci obcy, ci... Hydranie. - Podnioslem dlon do czola. - Weszli mi do umyslu i go zmienili. Jakos uzdrowili... Wszyscy razem, w zjednoczeniu. Oni tak zyja - umysly maja stale polaczone. I przez krotka chwile ja tez bylem polaczony ze wszystkimi. To bylo... to bylo... (Jak powrot do domu) - dopowiedziala mysla Jule. Strzelilem ku niej oczyma, bo ten obraz przemknal mi przez mysli jak swietlisty ptak. Spojrzalem z powrotem na Siebelinga, na pusty mur jego uraz. -W jaki sposob weszli w zwiazki z Rubiym? - spytalem. - I po co? -Przypadkiem. Z poczatku nie mieli z tym nic wspolnego - glos mu jakby pociemnial. - Ale odkryli tu obecnosc ludzkich psychotronikow, a Rubiy wplatal ich w swoj plan tak dalece, jak tylko sie dalo, i wykorzystuje ich, opowiadajac, ze przybyl, zeby im pomoc, zeby spowodowac upadek kopalni. -Przodkowie im obiecali... - mruknalem. - Co tu w ogole robia Hydranie? Jak sie tu znalezli? Czy wszyscy sa tacy jak ci tutaj? Siebeling uciekl przed moim spojrzeniem. -Nie wiem - sklamal. W splatanej masie uczuc drgnely jakies stare wspomnienia. -No, cholera, to dla mnie wazne. Wiem, ze pan wie. Mowil pan kiedys, ze mial pan hydranska zone. -Nie mam ochoty o tym rozmawiac. - Jego mysli slaly ostrzezenia, zebym trzymal sie z daleka. -Co jest, do diabla? Przeciez nie prosze o pieprzona historie panskiego zycia... (Alez prosisz) - wtracila milczaco Jule, tylko do mnie. (Inaczej sie nie da). (Co...?) Przeszedlem w bezposredni kontakt, o ilez latwiejszy niz mowa. Zobaczylem, jak zmienia sie wyraz twarzy Siebelinga, kiedy zdal sobie sprawe, co robimy. (Niby jak? Dlaczego on mnie tak nienawidzi, Jule?) (Nie nienawidzi ciebie...) (Wlasnie ze tak! Nienawidzi mnie od chwili, kiedy pierwszy raz zobaczyl mnie na oczy. Cokolwiek probuje zrobic, on zawsze pojmuje to na opak. Nigdy nic mu nie zrobilem!) (Nie ciebie nienawidzi.Tylko...) (Tylko tego, kim jestem? Kundlowatego smiecia?) Nieruchomo potrzasnela glowa. (Nie! To nie to, co myslisz.) A jej uczucia mowily mi wyraznie, ze wcale tak o mnie nie mysli. (On utracil wszystko, Kocie. Jego zona i syn...) (Co to ma wspolnego ze mna?) (Bardzo duzo! Nie ciebie nienawidzi, tylko siebie!) I szybciej niz przeslalbym jej nastepne pytanie, sama pokazala mi na nie odpowiedz: pokazala mi Siebelinga takiego, jaki byl w mlodosci, zaraz po szkole medycznej, tak zakochanego w swej dumnej, subtelnej zonie i zielonookim synu, ze chcial swa milosc wykrzyczec calemu swiatu. (On ich kochal) - pomyslalem. (On ich naprawde kochal...?) Jego zona poswiecila zycie walce o lepsze traktowanie Hy-dran przez Federacje. Wrocila na swoja planete w czasie kolejnej wedrowki ktoregos konsorcjum, chcac niesc pomoc swemu ludowi, zagrozonemu deportacja. Siebeling probowal ja powstrzymac, przerazony, ze cos moze sie jej stac. To tylko zaognilo jej gniew - w koncu i tak wyjechala, zabierajac synka. I umarla - byl pewien, ze zamordowana, ale nie mial na to zadnych dowodow. Nikt nie wiedzial, czy chlopiec zginal razem z nia, czy zostal przetransportowany z reszta ich ludu, ktora rozrzucono po kilkunastu nalezacych do Federacji planetach, jakby byli tylko garstka pylu na wietrze. Siebeling widzial cialo zony, ale nigdy nie zdolal sie dowiedziec, co sie stalo z synem. Zaden Hydranin, ktorego udalo mu sie spotkac, nic o nim nie wiedzial - a moze tylko nie chcieli mu powiedziec, a konsorcja zamieszane w te sprawe nie wykazaly najmniejszego zainteresowania. Siebeling juz nie odnalazl syna. (On siebie obwinia, mysli, ze ich zawiodl, bo nie bylo go z nimi, bo jest... czlowiekiem. Pamietasz te krysztalowa kule, ktora mu ukradles?) Zasmialem sie bezglosnie, Jule odwrocila wzrok. (Nalezala do jego zony i syna. To byl hydranski przedmiot, nastrojony na ich hydranskie mysli. Tylko ktos bardzo do nich podobny mogl sprawic, ze obraz sie zmienil, tak jak ty to zrobiles. Twoj widok przypomina mu o tym, co sie stalo, wytraca go z rownowagi, bo przypominasz mu...) -Mojego syna? - wtracil na glos Siebeling, rozbijajac w kawalki mur ciszy, jaki utworzyl sie miedzy nami. Jule zamarla, zbladla i poczerwieniala, bo nagle zdala sobie sprawe, co zrobila. -Do diabla, Jule... - zaczal Siebeling. Szorstkosc jego tonu przywodzila na mysl otwarta rane; to byl bol, nie zlosc. Bez wzgledu na to, co mial ochote jej wtedy powiedziec, nie dokonczyl. Ale przemknelo miedzy nimi cos nie wypowiedzianego, a tym razem to ja bylem tym, ktory pozostal na zewnatrz. Zmuszal sie do zachowania spokoju, niemalze wbrew wlasnej woli. Kiedy znow na mnie spojrzal, opadlem w kat, zalujac, ze nie moge byc niewidzialny. Wcale nie chcialem wiedziec, nie mia- lem ochoty wysluchiwac tego, co za chwile mi powie, tych usprawiedliwien, tych powodow, dla ktorych... - Gdy w koncu zdalem sobie sprawe, ze moj syn odszedl na zawsze - mowil - chcialem tylko zapomniec. O tym, co sie zdarzylo, o wszystkim. Juz nie wierzylem. Na dlugi czas przestalem nawet zyc. - Popatrzyl na mnie tak, jakby raz wreszcie naprawde mnie zobaczyl. Poczulem, jak drgnely we mnie skradzione mu wspomnienia. - Az w koncu FKT zaoferowala mi udzial w prawdziwym programie badawczym nad psychotronika, ktory mogl pomoc psychotronikom tak, jak nikt nigdy nie byl w stanie im pomoc. I wtedy spotkalem zlodziejaszka ze Starego Miasta z telepatyczna amnezja, ktory zawsze mowil nie to co trzeba i robil nie to co trzeba, az w koncu odeslalem go precz, nie bardzo rozumiejac, dlaczego to robie... Moze mialem ci za zle, ze przypominasz mi to, co chcialo spoczywac w spokoju na dnie moich mysli. Moze dlatego ze istnieje pewne podobienstwo. Masz takie oczy i wiek mniej wiecej sie zgadza... Przypomnialem sobie te dziwna rozmowe, jaka odbylismy kiedys w jego biurze, jeszcze w Instytucie Sakaffe. -Nie. Myli sie pan. Nigdy nie mialem zadnych krewnych - w kazdym razie takich, ktorzy by mnie chcieli. -Ale nie jestes pewien. Powiedziales, ze nie pamietasz... -Pamietam. Pamietam, ze zawsze b-bylem sam. - Zacisnalem powieki, zeby go nie widziec. Poczulem, jak spycha mnie w strone ostrego, mrocznego urwiska gdzies na krancu moich wspomnien, gdzie cos ohydnego tylko czyha, zeby sciagnac mnie w dol. (Przestan. Przestan!) -Pokaz mi dowod - jego slowa zadzwonily mi w glowie jak najciezsze dzwony. Musialem cos zrobic, zeby dal mi spokoj, ale slowa tu nie wystarcza. Tak wiec pokazalem mu jedyny dowod, jaki posiadalem: postrzepione fragmenty mego zycia, ktore na krwawe strzepy rozedra jego szalone podejrzenia. (Nigdy nie mielismy wspolnych wspomnien!) Pokazalem im obojgu, co znaczy przezyc na Starym Miescie, tyle prawdy, ze nie moze byc zadnych wiecej pytan, pokazalem im ogien, popioly i krzyki... Siedzialem z otwartymi szeroko oczyma, zapatrzony w Siebelinga. -Mylilem sie, przepraszam - wymamrotal, a jego wzburzone mysli kurczyly sie z obrzydzenia nad tym, co zobaczyl. Ale ja juz zdalem sobie sprawe, ze to, co mu pokazalem, w rzeczywistosci niczego nie dowodzi. Nagle poczulem nienawisc do samego siebie, ze pozwolilem mu widziec choc tyle; spuscilem wzrok. W zaden sposob nie moglem teraz spojrzec Jule w twarz. -Przepraszam - powtorzyl Siebeling, troche za szybko. Teraz jego mysli wypelniala ulga. Chcial w to wierzyc, cieszyl sie, ze nie jestem jego synem. O tym tylko mogl teraz myslec - zadowolony, ze nie jego syn musial zyc w ten sposob, nie obchodzilo go, co przydarzylo sie mnie... -Ty draniu, wolalbym zdechnac, niz byc twoim synem! - Poderwalem sie na lozku. - Wiec znowu nic o nim nie wiesz, co? Bo nie musial zyc jak smiec, bo nie jest niewolnikiem kopiacym gdzies rude tylko dlatego, ze komus nie spodobala sie jego twarz? W takim razie mam nadzieje, ze nigdy sie nie dowiesz! Uderzyl mnie. Jule stala jak posag, wpatrzona w nas, jakbysmy byli niespelna rozumu. -Przez caly czas nie mylilem sie co do ciebie - syknal Siebeling. A w myslach znow spychal to wszystko na samo dno. Wyszedl. Jule stala jeszcze przez sekunde wpatrzona we mnie, ale bol w srodku stal sie nie do zniesienia i zniknela w koncu bez jednej pozegnalnej mysli. (Mam nadzieje, ze nigdy sie nie dowiesz!) - rzucilem za Sie-belingiem, zanim opadlem z powrotem w rozkopana posciel. Dlugo tak potem lezalem z miazdzacym bolem w piersiach. 11 Bylem juz w polowie drogi na wzgorze, kiedy nogi odmowily mi posluszenstwa. Udalem, ze akurat chcialem na chwile przy-siasc. Widok byl niezly, tylko ze nadal dalo sie zobaczyc miasteczko, a ja nie mialem ochoty teraz o nim myslec - nie chcialem myslec o tym pokoju o pustych scianach, gdzie lezac tyle czasu na plecach wrylem sobie w pamiec kazde pekniecie na suficie; ani o gornikach w barze na dole, tylko czyhajacych, by wypatrzyc obraczke na moim nadgarstku; ani o psychotronikach czyhajacych, by wysledzic kazda moja mysl; ani o porcie kosmicznym; ani o niczym, co wiazalo sie z ludzmi. Czulem sie wolny od tego wszystkiego, chociaz moja wolnosc miala trwac ledwie godzine. Pragnalem tylko jednego: dojsc na szczyt wzgorza. Ale przy grawitacji poltora raza wiekszej od normy wciaz odnosilem wrazenie, ze pelzne, i nigdy nie dotarlbym tutaj bez kija w rece i bez Dere'a Cortelyou przy boku. Przychodzil, kiedy tylko mogl - "zeby oderwac sie od wlasnych mysli", jak mawial.-Nastepnym razem - rzucil teraz, odczytujac moja mysl. -Tak, jasne - odpowiedzialem mu na glos, bo tak jak wiekszosc ludzkich psychotronikow nie byl przyzwyczajony do tego, ze nie rozmawia sie na glos, ani do tego, ze otrzymuje odpowiedz, zanim jeszcze zadal pytanie. Dlatego ludzie tak rzadko dokonywali zjednoczen. Otarlem czolo rekawem kurtki. "Jesli bedzie jakis nastepny raz" - przemknelo mi przez glowe. Nie dalem mu tego uslyszec, nie podzielilem sie tym, co juz wiedzialem: w nocy wrocil Rubiy. Sam staralem sie teraz o tym nie myslec. Tak dobrze bylo znalezc sie tu z kims spokojnym, normalnym, kto niczego ode mnie nie zadal. Dere usiadl przy mnie. Oparlem sie na lokciach, pod dlonmi poczulem gesty jak aksamit mech. Byla wiosna, w powietrzu pachnialo nowym zyciem; galezie drzew szelescily w gorze. Za zlocista zielenia mlodych listkow ciagnelo sie bezkresne niebo. Sama tylko mysl o jego glebi, o jego bezkresie przyprawiala o zawrot glowy. W tej jednej chwili wszystkie moje zmysly rozkoszowaly sie doznaniami - bo nigdy przedtem nie trafila mi sie chwila taka jak ta, a poniewaz Rubiy juz wrocil, mialem swiadomosc, ze powinienem cieszyc sie nia, poki jeszcze moge. Zalowalem, ze nie ma tu Jule albo ze nie dzieli sie teraz ze mna myslami, bym mogl poczuc, jak zakorzenia sie w nich wiersz, jak sie krystalizuje uczucie, by trwac potem wiecznie. Ale umysl Jule juz nie otwieral sie przed moimi myslami ani przed moja potrzeba tak, jak to bywalo do niedawna. Zanim poczulem sie lepiej - jak sobie mowila. Zanim powiedzialem to wszystko Siebelingowi. Wiedzialem o tym, wiec trzymalem sie z daleka od jej mysli i zakrywalem wlasne. -Skad sie to wszystko tu wzielo? - zapytalem, zeby nie myslec dluzej i zeby Dere nie zaczal sie zastanawiac nad moim milczeniem. Wyciagnalem reke prosto w ten zielony widok przed nami. - Czy to tak po prostu sie zdarzylo? Rozesmial sie, obracajac w palcach jakas galazke. -Nie. Zycie rzadko kiedy bywa takie proste. - Jego mysli zacisnely sie wokol tej ironii, na sekunde wystrzelilo z nich ogromne napiecie - tu, w tym miejscu mogl sobie na to pozwolic. Tak naprawde to nawet on nie byl tak do konca normalny i spokojny, musial przeciez odgrywac szpiega w gniezdzie od-czytywaczy mysli. Zwlaszcza on nie mogl byc spokojny. Mial calkowita racje tam, na Ardattee, kiedy mowil, ze niespecjalny z niego telepata. Ja, z moim nowym, ostrym wejrzeniem, wiedzialem o tym teraz lepiej niz on sam; patrzylem, jak zmaga sie ze soba, zeby zatrzymac swoje mysli dla siebie, jak boi sie, ze nie da sobie z tym rady. Ale mimo wszystko to byl dalej ten sam Dere i nie mogl pozostawic pytania bez odpowiedzi. - Kazdy zywy gatunek, jaki tu widzisz, zostal przetransportowany na Popielnik skadinad. - Wyplul resztke kamfy i wylowil z kieszeni nastepna porcje. -Przez ludzi? - zapytalem, bo zaczynalo mnie to wciagac. - Daj jedna - dodalem, wyciagajac dlon. Potrzasnal przeczaco glowa. -Wedlug zalecen lekarza. Wciaz jeszcze jestes chory. -Jutro moge juz nie zyc. Jak my wszyscy. - Pomachalem palcami. - No, daj. Jego zarozowiona z zimna twarz poszarzala lekko, ale wyjal z kieszeni nastepna kamfe. Wsunalem ja sobie do ust i zasmialem sie krotko. -Zabawne. - Co? -To, jak Siebeling troszczy sie teraz o moje zdrowie. A przeciez guzik go obeszlo, co sie ze mna bedzie dzialo w Robotach Kontraktowych. Zerknal na moja obraczke. -Moze myslal, ze bedzie ci u nich lepiej niz na Starym Miescie. - Jak zawsze gotow byl wytlumaczyc i wybaczyc. - Roboty Kontraktowe buduja swiaty. A kazdy, kto nie ma zawodu, dostaje u nich szanse, zeby sie go nauczyc. Widzialem, jak to dziala na planecie Haddera - widzialem, jak robotnicy kontraktowi konsorcjow zostawali pozniej w firmie na solidnych etatach. FKT skolonizowala Sephtat robotnikami z kontraktow rzadowych, a teraz planeta jest niezalezna, jest jednym z najwiekszych eksporterow... Zaklalem i wpuscilem mu to w mozg wraz z potokiem wstretnych wspomnien, ktore wypelnily mi glowe. -"Buduje swiaty"?! Gowno prawda! Rozwala je i kaleczy, a uzywa do tego zywych cial, bo sa tansze od maszyn! Uniosl rece do glowy, znow je opuscil, powolutku. Kiedy zobaczylem jego twarz, zrobilo mi sie przykro, ale nic po sobie nie pokazalem. Zamiast tego pozwolilem, by to on powiedzial mi, jak mu przykro, ze nie wiedzial, przez co przeszedlem, ze to ja mialem racje, a on sie mylil. Bardzo chcialem to od kogos uslyszec, chocby tylko od niego. -Wiem - odezwal sie. - Ardan jest zgorzknialy, twardy dla wszystkich dookola, a zwlaszcza dla siebie. - To samo zawsze powtarza Jule. - Nielatwo go zrozumiec albo pokochac. -Jule jakos nie ma z tym trudnosci. - Odwrocilem wzrok, topiac mysli w bezkresnej, pelnej westchnien zieleni gor. -Jule ma dar, ktorego brakuje wiekszosci z nas. - Nie chodzilo mu tylko o jej psycho. - A zarazem ma tez swoje problemy. Zulem dalej kamfe, wpatrzony w niebo: roznobarwne welony i wstegi na tle coraz glebszego blekitu, az w koncu dotarlo do mnie cos, co lezalo ukryte miedzy slowami. -To byles ty. Ty ja uratowales, kiedy chciala sie utopic, to ty opowiedziales jej o Siebelingu, o Instytucie Sakaffe i badaniach? Kiwnal raz glowa i opuscil wzrok, a jego gladkie brwi zadrzaly. -Bylo ciemno. Ona mnie nie pamieta ani nie rozpoznaje. - Chcial przez to powiedziec, ze tak jest lepiej. -Dobrze zrobiles. Westchnal i zerwal kilka lodyzek mchu. -A wracajac do twojego pytania: nie, to nie ludzie przywiezli zycie na Popielnik. Bylo juz tutaj, czekalo, kiedy przylecielismy... razem z tymi, ktorzy przywiezli je tu na dlugo przed nami. -Masz na mysli Hydran? - Usiadlem, objalem rekoma kostki. - Co oni tu w ogole robia? -Nie jestem pewien. - Wzruszyl ramionami. - Nie jestem az tak obznajomiony z historia ruchow kolonizacyjnych. Siebe-ling pewnie umialby ci odpowiedziec... - przerwal, widzac wyraz mojej twarzy. - No coz, mozesz zawsze... - jeszcze raz urwal. - Sprawdze to dla ciebie. - Pracowal tutaj dogladajac zbiorow bibliotecznych. -Tak, wiem... - usmiechnalem sie polgebkiem, czytajac w jego myslach. - Jesli uda mi sie z tego wyplatac, powinienem sie wziac za czytanie. - Rozesmial sie. - Wiesz cos o Hydranach? Ci tutaj zyja w zjednoczeniu, o jakim mi kiedys opowiadales. Przez caly czas. Czy wszyscy Hydranie sa tacy? -O ile mi wiadomo, nie. Ale wszyscy, w przeciwienstwie do ludzi, maja odpowiedni potencjal, bo kazdy z nich posiada wszystkie psychotroniczne talenty, jakie udalo nam sie wykryc. Otrzymali nazwe "Hydranie", bo po raz pierwszy spotkalismy ich w systemie Beta Hydrae - ale ta nazwa zyskala drugie znaczenie, kiedy zorientowalismy sie, co potrafia wyprawiac swoimi myslami. Beta Hydrae to gwiazda w konstelacji, ktora na Ziemi nazwalismy Hydra, a w ludzkiej mitologii Hydra to wieloglowy potwor. Tego nie wiedzialem. -Ale nie da sie zaprzeczyc - ciagnal Dere - ze sa bardziej podobni do nas, niz mielibysmy ochote przyznac. Prowadzono badania, podczas ktorych wyciagnieto wnioski, ze ludzie to taka odmiana Hydran z defektem - tacy psychotroniczni gluchoniemi, umyslowe kaleki. Poczulem, jak cos drgnelo mi w srodku - mowil o istotach ludzkich jak o obcych, prawie jak o innej rasie. -A co sie potem stalo? Jesli taki Hydranin mogl zabic czlowieka sama mysla, jak to sie stalo, ze Federacja zagarnela wszystkie ich planety? Tak bylo, Hydranie zyli wsrod ludzi jak cos gorszego - ci, ktorym dotad udalo sie przezyc. Jego wzrok zamglilo poczucie winy. -Nie umieja sie bronic. - Otworzyl umysl i wszystko mi pokazal: wlasnie dlatego ze moga zabic mysla, hydranskie umysly rozwinely sie tak, by temu zapobiec. Gdyby Hydranin zabil drugiego, zniszczylby tym samym swoje wbudowane w umysl bariery ochronne, a wtedy telepatyczny szok umierania rykoszetem zabilby zabojce. Nie mogli popelnic zadnej zbrodni nie ponoszac pelnych jej konsekwencji. Wtedy dopiero uswiadomilem sobie, jak to sie dzieje, ze Hydranie nie potrafia dotad pozbyc sie gornikow. I dlaczego staja sie latwa ofiara za kazdym razem, kiedy Federacja dojdzie do wniosku, ze przyda jej sie cos, co nalezy do nich. Dere pokazal mi tez, jak kiedys sami mieli cywilizacje miedzygwiezdna, wyzej rozwinieta od naszej - byla tak odmienna, ze ludziom zdawala sie prawie magia. Oparto ja na psycho. Kiedy odkrylismy Hydran, cywilizacja wyszla juz ze szczytowego okresu rozwoju, a my czym predzej zepchnelismy ja w okres zalamania - zabierajac po drodze wszystko, co moglo nam sie przydac, cala reszte natomiast okrzyknelismy bezwartosciowym smieciem, jak przystalo na wyleknionych barbarzyncow... (Widzialem te historie dziejaca sie na nowo w umysle Dere'a, w slowa wplatane byly obrazy:) Zburzylismy ich kulture, zrujnowalismy ich swiaty, pozbawilismy zycia miliony, a oni byli w stanie tylko skladac petycje i protesty. To nie wystarczylo, zeby sie uratowac. (Przyszla mi na mysl zona Siebelinga.) A teraz nieliczni, resztki tej populacji, zyli na wlasnych swiatach jak obcy albo zostali zepchnieci na planety, ktorych Federacja uzywala jako smietnikow - miedzy ludzmi, ktorzy ich zniszczyli i ktorzy nimi gardzili, bo nie umieli zabijac... Pomyslalem teraz o mojej matce albo o moim ojcu, bo nie wiedzialem, ktore z nich bylo Hydraninem. Pomyslalem tez o tym, ktore musialo byc czlowiekiem... Siedzialem, wsparty podbrodkiem o kolana, patrzac w dol zielonego zbocza na dalekie, polyskujace sniezne pola i przez dluzsza chwile sie nie odzywalem, bo w gardle czulem jakas ogromna bryle. -Nie wiesz, co sie z nimi stalo? - zapytal w koncu Corte-lyou. Moi rodzice. Zmierzwilem mysli, zly, ze zabrnalem az tak daleko. -Wiem, ze to gdzies tutaj jest - odparlem dotykajac czola. - Po prostu nie pamietam. -Siebeling... -Nie chce gadac o Siebelingu - przerwalem mu, jeszcze zanim zdolal dokonczyc mysl. Pomyslalem za to o Hydranach, ktorzy dzielili ze soba wszystko i wszystko wiedzieli o sobie nawzajem, a nawet o mnie. -Kocie, co sie z toba dzialo, kiedy byles wsrod obcych? Bo cos sie zdarzylo i nie potrzeba mi do tego Siebelinga, zeby sie zorientowac, ze jestes o sto razy lepszym telepata niz dawniej. Wzruszylem ramionami. -To ich dzielo. Nie mam pojecia, jak to zrobili. Zmusili mnie, zebym sie z nimi zjednoczyl, i cos tak po prostu... wydostalo sie na wolnosc. -Dokonales prawdziwego zjednoczenia? Jak to bylo? - mowil cicho, niemal zawstydzony. Jego mysli zalala nagla, beznadziejna tesknota, a takze zazdrosc o to, w czym uczestniczylem... i poczucie dominujacej samotnosci, ktorej w zyciu nie spodziewalem sie spotkac u kogos poza soba samym, a juz zwlaszcza u niego. Ale moze tkwila w nim przez caly czas - moze tkwi w kazdym czlowieku, jak ten glos, ktory wola i nigdy nie slyszy odpowiedzi. I moze dla telepaty, ktory zyje jak jednooki w krolestwie slepcow, samotnosc bywa najrozpaczliwsza. -No... eee... - Wbilem wzrok w ziemie; zalowalem, ze nie moge mu tego w jakis sposob pokazac. Bo slowa przychodzily mi z trudem, byly zbyt twarde, ciezkie i niezgrabne, nigdy i tak nie potrafilem nimi przekazac, co czuje. - To bylo... jak wszystkie szczyty i wszystkie upadki, jakie mialem w zyciu. Pomieszanie i jasnosc. Tysiac glosow spiewajacych naraz... Jak ocean, jak wir... to jakbys tonal... - Rozlozylem rece. (Nie wiem, jak ci to powiedziec.) Usmiechnal sie polgebkiem. -Jak sie wtedy czules? -Balem sie - tylko tyle udalo mi sie wykrztusic. Nie zdolalbym mu opowiedziec, ze czulem sie tak dlatego, ze wiedzialem, iz w ten sposob moge zaspokoic wszystkie swoje potrzeby. Byl wyraznie rozczarowany, ale zaraz odpedzil w myslach to uczucie. -Na ile dobra jest teraz twoja telepatia? Podnioslem na niego wzrok. -Lepsza niz u wszystkich, ktorych tutaj spotkalem. Uniosl w zdumieniu brwi. -Lepsza niz u Rubiy'ego? Bo Siebeling twierdzi, ze tak wlasnie mu powiedziales. Zacisnalem wargi. -Kazal ci sie dowiedziec? - spytalem. - Nie. -No to powiem ci prawde. Nie wiem, na ile jestem dobry w porownaniu z Rubiym. Nigdy nie czulem umyslu takiego jak ten. Jest jak mur. -Twoj umysl tez jest teraz dla mnie jak mur, kiedy nie chcesz mnie wpuscic. A jest przejrzysty jak samo niebo, kiedy tylko masz ochote sie komunikowac. -Tak? Obserwowal mnie cokolwiek zbyt uwaznie, a po chwili poczulem, jak luzna nitka jego mysli laskocze moje... cos jak ulga, ze nie znam jeszcze jego sekretu... Jego sekretu?! Spokojnie wniknalem glebiej w jego mysli, biegnac w slad za ta pojedyncza mysla, nie starajac sie nawet kryc z tym, co robie. Probowal zamacic swoje mysli, odwrocic moja uwage, skierowac mnie w slepe zaulki polprawd. Ale ja szedlem coraz dalej i dalej za ta prawdziwa, wyraznie rozroznialem sciezki, ktore mialem zbagatelizowac, i wybieralem te wlasnie, czujac jednoczesnie, jak narasta w nim panika... Az wreszcie pojalem. Prawda z impetem wbila mi sie w glowe. -Dere, jestes korba? Zgarbil sie nagle. W koncu uszlo z niego cale napiecie, ktore narastalo tam juz od calych miesiecy, a w glowie pozostalo tylko tepe znuzenie. -A wiec to widac. -Chciales, zebym to zrobil... - rzucilem troche przepraszajaco, troche wyzywajaco. Nadal zgarbiony, kiwnal tylko glowa. -Dlaczego? To znaczy... ty korba? Mowiles, ze jestes telepata jakiejs korporacji. -I kazdy z was mi uwierzyl. Jule i Ardan nadal w to wierza. Niech tak bedzie, dla ich wlasnego dobra. To, co wam mowilem, nie bylo klamstwem. To tylko nie byla cala prawda. Rzeczywiscie pracuje dla konsorcjum Seleusid. Ale jestem czlonkiem ich sil bezpieczenstwa, ich prywatnej armii. - W tych slowach zajasniala duma, ale ta duma w srodku ciela go jak ostrze. Prawda bylo wszystko, co widzialem przedtem: ile kosztowalo go dotarcie na to stanowisko i utrzymanie sie na nim. I tak byl platna pluskwa, wykorzystywana przez martwe palki, ktore nigdy nie beda w stanie go pojac. -Jak wplatales sie w to wszystko? Ktos kazal ci sie wlaczyc do programu? -To byl moj wlasny pomysl. FKT musiala sie dowiedziec, jak sobie radzic z psychotronikami, wiec zapytali o to jednego z nich. Mnie. Powiedzialem im, ze do zwalczania psychotronikow potrzebuja innych psychotronikow. Pomyslalem, ze w ten sposob bedziemy mieli szanse im udowodnic, ze takze potrafimy byc lojalnymi, uzytecznymi i produktywnymi obywatelami... -Ilu Hydran pomogles wykopac z ich wlasnych planet tym z Seleusidu, Dere? Wtedy dopiero podniosl na mnie wzrok, a jego piwne oczy pozielenialy z gniewu; po chwili jednak znow uciekl spojrzeniem w bok. Wcale nie chcialem sie dowiedziec, czego musi sie wstydzic. -Niczego - odpowiedzial hardo. - Niczego nie musze sie wstydzic. (Ale za to masz czego sie bac.) Nawet jesli kazdemu z nas sie zdawalo, ze ma co kryc przed Rubiym, to byla pestka w porownaniu z sytuacja Dere'a. A telepata byl niewiele lepszym niz ja bylem niegdys. -Co sobie myslales? Co miales zamiar zrobic, kiedy wplatywales sie w te awanture z Rubiym? Co my wszyscy teraz zrobimy? Masz jakies plany? Nie przypuszczalem, ze jego twarz moze przybrac jeszcze bardziej ponury wyraz, a jednak przybrala. -Rubiy to zawodowiec. Zadbal o to, zebysmy zostali zupelnie odizolowani, zanim nas wyslal na Popielnik. Nie moge wyslac zadnej wiadomosci na zewnatrz, bo zawsze ktos nasluchuje. Nawet jesli ich nie widac, mozna wyczuc... - Zacisnal piesci. - Ale trzeba jakos ostrzec kopalnie albo FKT, i to szybko, zanim powroci Rubiy. -Wiesz, co on planuje? Przez chwile znow nie byl mnie pewien, ale zaraz znow sie rozluznil. Potrzasnal przeczaco glowa. -Dlaczego mi ufasz? - zapytalem, bo wlasnie zdalem sobie sprawe, ze tak jest. Wzruszyl ramionami. -Poniewaz teraz nie mam juz zadnego wyboru. I dlatego ze Jule ci ufa. Mysle, ze gdybys mial zamiar nas zdradzic, wszyscy bysmy dawno nie zyli... Wiem tylko tyle, ze ty masz byc tym od dawna wyczekiwanym kluczem, ktory pozwoli im przeniknac do kopalni. -W jaki sposob? -Mialem nadzieje, ze ty mi to powiesz. -Kiedy tam bylem, nie pokazali mi zadnych ukrytych przejsc, jesli to masz na mysli. Galiess nie bedzie ze mna rozmawiac, dopoki nie wroci Rubiy, nie da mi szans, zebym ja odczytal, jesli w ogole wie. -Cokolwiek by to mialo byc, sa pewni, ze tym razem sie uda. Bog jeden wie, jakie zadania postawia wtedy Federacji. (I Bog jeden wie, co stanie sie z nami wszystkimi. To wlasnie jest najgorsze, prawda? Wiesz, ze jesli ja potrafie wyczytac twoj sekret, zrobi to i Rubiy. Kiedy wroci, a tobie nie uda sie pokrzyzowac mu planow, twoje zycie nie bedzie warte funta klakow, i pewnie tez zycie kazdego z nas...) -Przestan, na litosc boska! - Przez sekunde bylem niemal pewien, ze mnie uderzy. - Przepraszam - wzial gleboki wdech - ale nie odpowiadaj za mnie na pytania, zanim jeszcze mi je zadasz! O malo co nie wybuchnalem smiechem. -Zaloze sie, ze nigdy nie przyszlo ci do glowy, ze kiedys powiesz mi cos takiego. - A sam zdalem sobie sprawe, jak bardzo zaczalem polegac na swoim darze, jakbym wyhodowal sobie trzecie oko, trzecie ucho. Dere skrzywil sie w niewyraznym polusmiechu. Pogmeral w kieszeniach, wyciagnal nastepna kamfe i wlozyl ja do ust. -To pewne jak wszyscy diabli. Uczen przerosl mistrza... -zawiesil glos. Podal mi druga kamfe. Wzialem ja i przez chwile obracalem w palcach. Potem, tak delikatnie jak tylko umialem, powiedzialem: -Dere, Rubiy juz wrocil. Zamarl. -Kiedy? Dawno? -Wczoraj w nocy. -O Boze... - jeknal. Nagle jego oczy staly sie szkliste, poczulem, jak w mozgu otwieraja mu sie i zamykaja jakies obwody, ale co wlasciwie sie dzialo, nie bylem w stanie zrozumiec. Krzyknal bolesnie, jakby cos rozdarlo go od srodka. Szarpnalem sie do tylu, nie wiedzac, co sie z nim dzieje. -Dere? - Dotknalem jego ramienia. - Cos nie tak? Wzdrygnal sie, wiec cofnalem dlon. Otarl usta. -Mialem... mialem przeslanie. Przeslanie... ach, prekognicja. Prawie zapomnialem, ze potrafi jeszcze cos oprocz telepatii. -O czym? - Umysl mial dokladnie splatany od szoku, nie moglem go odczytac. -O smierci. Mojej smierci. Rubiy... - zajaknal sie. - Juz za pozno. -Nie, wcale nie. Tylko boisz sie, ze tak jest. Prekognicja to wolny strzelec, sam mi o tym mowiles. Ale on potrzasnal glowa, slac mi wzrokiem swoj gniew. -Nie tym razem. Jest w kazdym obrazie. W kazdym. I Rubiy. I ty takze... -Ja? - Poderwalem sie z ziemi. - Nic ci nie zrobilem. I nigdy nic ci nie zrobie, przysiegam. (Przysiegam!) On tez podniosl sie na nogi. Poruszal sie, jakby juz byl na pol martwy. -Wiem, przepraszam - rzucil ochryple. - Musze teraz pobyc troche sam. - I powlokl sie dalej na szczyt wzgorza, nie ogladajac sie za siebie. Jego ruchliwy cien towarzyszyl mu jak mrok w jego myslach. Ja zas dlugo siedzialem na tym samym miejscu, sam w srodku wlasnego mroku, az wreszcie i niebo nad glowa zaczelo ciemniec. Wtedy wstalem, zdretwialy i sztywny, i sam powedrowalem z powrotem w dol zbocza. 12 (Witaj, Kocie.)Ten niespodziewany glos wewnatrz mojej czaszki zawrocil mnie, kiedy schodzilem po pochylosci. Stracilem rownowage, ale ktos pochwycil mnie od tylu i przytrzymal. Rubiy. -Nie powinienes chodzic sam tak daleko. Ledwie trzymasz sie na nogach. Usmiechnal sie, ale wylacznie ustami. Nie zapomnialem tego usmiechu. Zajrzalem w lodowa zielen oczu Rubiy'ego i ujrzalem bezdenna zielen szczeliny w lodowcu - lsniaca, spowita cieniami, smiercionosna. Jego dlonie nadal spoczywaly na moich ramionach, przytrzymujac mnie na podobienstwo szponow drapieznego ptaka, ktory trzyma u uscisku jakies zlapane noca stworzonko, piszczace i wijace sie bezradnie. Znalem juz dotyk takich dloni... Z calej sily wyszarpnalem sie z tego uchwytu i zatoczylem do tylu. -Przestraszylem cie? - Rozbawiony, wyciagnal ku mnie puste dlonie. Nie byl odpowiednio ubrany na przechadzke, jednak nie sprawial wrazenia zziebnietego. Przelknalem sline. -Do tego potrzeba czegos wiecej niz tylko "witaj". - Szok, wywolany tym spotkaniem, wymyl mi z glowy wszystko, o czym myslalem przed chwila. Bardzo sie z tego cieszylem. - Nie bylem sam. Bylem z Cortelyou. -Wiem - odparl. Nawet nie drgnalem. Trzymalem umysl scisle spleciony, pozostawiwszy ledwie kilka luzno zwisajacych koncow, zeby nie myslal, ze chce cos ukryc. -On dalej tam jest - wskazalem kierunek ruchem brody. - Zmeczylem sie - dopowiedzialem, zanim zdazyl zapytac. Spodobalo mu sie to - na chwile jego twarz przybrala niemal ludzki wyraz. -Jestescie przyjaciolmi, jak mi sie zdaje. - Miedzy jego slowami czailo sie cos, co mnie z kolei bardzo sie nie spodobalo. -Tak. Chyba tak - odparlem pocierajac kark. -Z przyjemnoscia dowiedzialem sie, ze jestes juz na tyle silny, by wychodzic na spacery. Twoj powrot do zdrowia wzmacnia moja wiare w umiejetnosci Siebelinga. -Tak, wklada w to cale serce. Uniosl brew. -Nie wydajesz sie zaskoczony moim widokiem. -A powinienem? - wzruszylem ramionami. Dalem mu odczuc, ze wiem, iz ostatniej nocy probowal sie przedostac przez bramy mojego umyslu i powlaczal urzadzenia alarmowe. Znow sie usmiechnal. Po swojemu, zimno. -Ten telepata, ktorego poznalem w tobie wczesniej, by sie nie zorientowal. Ale powiedziano mi, ze Hydranie uczynili dla ciebie to, czego nie zdolali zrobic ci glupcy na Ardattee. Galiess miala racje, jestes dobry. Prawde mowiac, jestes nawet lepszy od niej... Jak bardzo jestes dobry? Rzucil mi wyzwanie, iskrzyl sie od podniecenia, gorliwosci, nadziei - z ociupinka ciemnej zazdrosci. Wprost nie mogl sie doczekac, zeby zdjac ze mnie miare. Po to tu przyszedl, po to znalezlismy sie sam na sam. Obrzydzil mnie ten pierwszy prawdziwy kontakt z jego uczuciami, pierwszy dowod, ze jakies w ogole miewal. -Bo ja wiem... Chyba wystarczajaco dobry - baknalem glupawo. Wepchnalem rece w kieszenie i przestapilem z nogi na noge. Moj umysl nie odpowiedzial na jego wyzwanie; zawislo w powietrzu miedzy nami. (A nie mowilem?) - uslyszalem jego mysl. Poprawil poruszony wiatrem kosmyk ciemnych wlosow. -Falszywa skromnosc do mnie nie przemawia. Za to przemawia lojalnosc. Po tym, co tam przeszedles, wyobrazam sobie, ze jestes gotow pomoc nam przejac kontrole nad Gornictwem Federacyjnym. Kiwnalem glowa. -Sam tego dopilnowales - stwierdzilem ryzykownie. Wzruszyl ramionami - lekkie drgnienie barku. Mysli mial tak samo zimne jak spojrzenie oczu. -Zalatwil to Siebeling, w ten swoj niezgrabny, niesprawiedliwy sposob. Ja tylko wykorzystalem okazje. "I jedno zywe cialo" - dodalem w myslach. Dlonie w rekawicach zacisnely sie mimowolnie. -Teraz ja mam cos, co mozesz wykorzystac. Dlaczego jestem taki wazny, na czym polega ten plan? - musialem zapytac, choc wlasciwie nie spodziewalem sie uslyszec odpowiedzi. A jednak odpowiedzial. -Dotad brakowalo klucza, ktory pozwolilby nam sie dostac do wewnatrz kompleksu kopalnianego. Zdolalismy dotrzec az tutaj, na te planete, i dobrze sie ustawic w samym miasteczku. Ale ci z kopalni sprawdzaja tozsamosc zbyt scisle, i zbyt dokladnie kontroluja zatrudniany tam personel. Tak wiec nie mozemy sie posunac ani o krok dalej. Nie mozemy tam wejsc, nie mozemy sie tez teleportowac. Nie mozna sie teleportowac do miejsca, w ktorym sie nigdy przedtem nie bylo. - Miesnie zuchwy stezaly mu na moment i przez krotka chwile odczulem jego wielomiesieczna frustracje. - Ale ty byles w srodku, dzieki Robotom Kontraktowym. Tak wiec bedziemy w stanie ich zazyc od strony, z ktorej niczego zlego sie nie spodziewaja. (Przez rure kanalizacyjna) - pomyslalem. Zdalem sobie sprawe, ze nadal nie odpowiedzial na moje pytanie. (No wlasnie.) W mysli wsliznal mi sie zimny smiech. -Ale ja nie potrafie sie teleportowac, nie umiem wrocic do kopalni. No i co wam z tego przyjdzie? - Mowiac to, odczulem niejaka ulge, bo naprawde nie rozumialem, jak... Moja dlon z naglym szarpnieciem wyskoczyla z kieszeni, ale to nie ja ja szarpnalem, on tez mnie nie dotknal... Telekine-za. A wiec to on - dlon zawisla mi teraz wprost przed oczyma, ukazujac obraczke na nadgarstku. -Mozesz wrocic, kiedy tylko zechcesz. Dalej bylem obraczka. Wystarczylo tylko komus sie do tego przyznac. -Ale - brnalem dalej, z calej sily starajac sie zachowac spokojny ton - ale... to znaczy, zalozmy, ze jestem w srodku. Znow nie moge sie wydostac. Wy dalej jestescie na zewnatrz. Co komu z tego przyjdzie? (Kocie.) Jego dlon przybliza sie i muska moje ramie. Jego umysl wysyla kojace fale, ale niczego nie ulatwiaja. A potem czuje kolejny szept uczuc, jakies echo tamtych obrazow, ktore pokazal mi w Quarro, mowiacy mi, ze (on rozumie, moge mu zaufac, byl tam, gdzie bylem ja, wie, przez co przeszedlem. Jestesmy tacy sami...) -Nie na zawsze. Tylko na dzien lub dwa. Tyle tylko potrzebuje, tylko tyle od ciebie zadam. Potem znow bedziesz wolny, a Federacja bedzie wtedy w naszych rekach... - Zaiskrzyl miedzy nami energetyczny ladunek jego wizji. - Umiesz dokonac zjednoczenia, juz raz to zrobiles. - To nie bylo pytanie, wiedzial przeciez o Hydranach. Poczul, ze przyjalem to do wiadomosci, a po chwili zaczal mi wreszcie wyjawiac swoj plan. Mialem dac sie zlapac, zeby wzieli mnie z powrotem do kopalni. Kiedy juz tam bede, Rubiy dokona zjednoczenia ze mna, uzyje mnie jako punktu zaczepienia, zeby sie teleportowac do srodka kopalni. Zna jej rozklad, wiec chce dokonac sabotazu na systemie wentylacyjnym - wrzuci tam gaz, ktory pozbawi wszystkich przytomnosci, a wtedy kopalnie stana otworem przed reszta psychotronikow, wiec wejda i je zagarna. A kiedy juz przejma kompleks kopalniany, zawladna takze stacja rozdzielcza pola silowego, ktore chroni Popielnik zarowno przed promieniowaniem, jak i przed atakiem z zewnatrz - tej niewidzialnej sciany sily elektromagnetycznej w otaczajacym nas kosmosie. Wtedy wszystko bedziemy mieli w reku - naszym zakladnikiem bedzie zrodlo najwazniejszego surowca Federacji. Konsorcja, ktore wynajely go tej roboty, sadza, ze robi to dla nich, ale sie myla... Przepedzil mnie ze swego umyslu, jakby nagle poczul, ze pokazal mi juz dosc, a moze nawet zbyt wiele. Z niedowierzaniem potrzasnalem glowa. -To wszystko wyglada tak... prosto. -Bo jest proste, kiedy mamy ciebie. -Myslalem... slyszalem, ze z tym zjednoczeniem nie jest tak znowu latwo - w kazdym razie dla ludzi. -Dla przecietnego ludzkiego psychotronika - owszem. Lecz ty i ja nie jestesmy przecietni. Nie miales zadnego klopotu z tym, zeby zjednoczyc sie z Hydranami. -Nie mialem wyboru. Ale slyszalem, ze musi istniec potrzeba. -Ja mam potrzebe - potrzebe, zeby wypalil moj plan! A kiedy nadejdzie ten czas, przekonasz sie, ze i ty odczujesz wystarczajaco silna potrzebe, by zobaczyc kopalnie pod naszym butem... -Ton obietnicy w jego glosie sprawil, ze poczulem sie jeszcze gorzej. -Dlaczego w ogole musimy robic to zjednoczenie? Dlaczego ja nie moge sam zrobic tego wszystkiego? -Nie masz odpowiednich umiejetnosci i nie bedziesz mial odpowiedniego sprzetu. A poza tym, byc moze, nie bedziesz mogl sie swobodnie poruszac. - Chcial, zeby cala chwala nalezala sie jemu. Patrzyl mi w twarz, badajac reakcje. - Wykonaj swoja czesc z wlasnej woli i dobrze, a nalezycie cie wynagrodze. Wierz mi, to dopiero poczatek. Przez cale zycie nie miales nic, teraz bedziesz mial wszystko... Wezbrala we mnie moc - jego moc, moja moc, nasza wspolna. (To wszystko moze byc moje.) Rozplomienila sie jak zarzewie pozaru, otumanila mnie, napoila energia... i pozostawila pustym, rownie nagle jak sie pojawila. (Jesli bedziesz lojalny.) Rubiy zostawil te slowa jak pieczec na moich myslach. Oszolomiony, potrzasnalem glowa, choc powinienem wlasciwie przytaknac. I nie moglem sie powstrzymac, by nie myslec o Cortelyou - nie bylem pewien, czy to Rubiy wlozyl mi go z powrotem w mysli, czy odezwalo sie moje wlasne poczucie winy. -Kiedy... eee... kiedy mam tam wrocic? - zapytalem, zeby ukryc jakos, co naprawde mysle, ale pytanie to ledwie przeszlo mi przez gardlo. -Wkrotce. Kiedy sie upewnie, ze jestes gotow. - Nie mial na mysli stanu mojego zdrowia. Ale gdzies na dnie umyslu byl juz pewien, ze jestesmy tacy sami. Znow wyciagnal ku mnie dlon, jego palce przesliznely sie po zarysie mojego podbrodka, potem osunely lekko po ramionach. - Jestes rownie przystojny, co utalentowany. Parsknalem nerwowym smieszkiem, zastanawiajac sie w duchu, dlaczego pierwsza osoba, od ktorej to slysze, musi byc wlasnie on. -Galiess jest zazdrosna nie tylko o twoja telepatie, wiesz? - Jego mysli musnely moje, a ja przypomnialem sobie, ze Galiess jest jego kochanka. -Zimno mi - rzucilem, a byla to szczera prawda, nagle przemarzlem az do szpiku kosci. - Powinienem wracac. -Pojde z toba. - Delikatnie otoczyl reka moje ramiona. -Dam sobie rade sam. -Oczywiscie. - Opuscil reke, muskajac przy tym moje biodro. - Potrzebujesz troche czasu... zeby przemyslec, co ci powiedzialem. Skinalem glowa, a on zniknal. Upewnilem sie, ze nie ma go juz takze w moich myslach, zanim zaczalem schodzic w dol, pelen strachu przed czyms, czego nie potrafilem nawet nazwac. Gdy dotarlem do miasteczka, zaczelo sie juz sciemniac, choc byla to dopiero polowa dnia. Na ulicach zapalaly sie rzedy jasnych swiatel, lecz i one nie wystarczaly, zeby powstrzymac noc. Cortelyou nadal siedzial gdzies na wzgorzu; mgliscie wyczuwalem jego umysl, zamkniety i daleki. Po prawej stronie widzialem sylwetke portu gwiezdnego, obrysowana swiatlami wyzartego w zboczu ladowiska. Staly tam dwa wahadlowce, na obu rozpoznalem znaki Centauri Transport. Przyciagniety widokiem statkow, skierowalem sie do wejscia. Hol byl prawie pusty. Na podlodze ulozono mozaikowa podobizne Mglawicy Kraba, a z jej centrum tryskala kolorowa fontanna jak serce eksplodujacej gwiazdy - cala w czerwieniach i zlocie. Ciemnoniebieskie sciany polyskiwaly ukrytymi swiatelkami. Bylem zaskoczony, bo z zewnatrz budynek portu nie roznil sie niczym od magazynowego baraku. Stalem, mrugajac oczyma w tym zalewie jasnosci, az w koncu pochwycilem w myslach znajomy poszept i zrozumialem, co mnie tu ciagnelo. Odnalazlem Jule myslami, jeszcze zanim wypatrzylem - stala za lada w malo widocznym kacie tego wielkiego pomieszczenia. Rozmawial z nia ktos w mundurze Centauri Transport. Z poczatku myslalem, ze jakis kolejny napalony kosmonauta probuje ja poderwac. Jej irytacja palila mnie jak rozzarzone igly. Ale zaraz potem wreczyl jej cos, co wygladalo jak wiadomosc. Przeczytala, a jej umysl emanowal gniewem, niedowierzaniem, podejrzliwoscia i jeszcze raz gniewem. Zwinela kartke i schowala do kieszeni. Nie slyszalem, co powiedziala pilotowi, ale w jej myslach odczytalem zimne "nie". A wtedy on po prostu ujal ja za ramie i probowal wyciagnac zza lady. Jule otwarla umysl i pozwolila facetowi dokladnie odczuc, co o nim mysli. Puscil jej reke i cofnal sie, jakby dala mu w twarz. Prawie biegiem oddalil sie w strone wyjscia, ktore wiodlo na pas ladowiska. Przeszedlem do stanowisk odprawy. Byla tam tylko Jule. Az sie wzdrygnela, kiedy w koncu mnie zobaczyla. Czula sie tak samo jak ja: roztrzesiona i wyczerpana. Zrobilem krok, zeby sie oprzec o lade. (Nie rob tego!) - uslyszalem w glowie jej glos i szybko sie cofnalem. (Twoja obraczka uruchomi system alarmowy. Trzymaj ja z dala od wszystkich przedmiotow.) Zamarlem i az ciarki mnie przeszly ze zgrozy. Powoli wyciagnalem przed siebie lewa reke, oparlem sie na niej i udalem, ze sie odprezam. Prawa trzymalem w nalezytej odleglosci. (Jule...) Jej szare oczy poslaly mi niemalze rozzloszczone spojrzenie. Myslala o tym, co bedzie, jesli ktos to zauwazyl. -Nie powinienes tu przychodzic, Kocie. Galiess... (Niech idzie do wszystkich diablow!) Az sie skrzywila. -Przepraszam - mruknalem. - Sluchaj... potrzebuje informacji. Poczulem, jak sie dziwi: czemu nie moglem poczekac albo poprosic z daleka, myslami, daleko mniej ryzykujac. A potem nagle juz wiedziala dlaczego - jak zawsze. -Kocie, tak mi przykro z powodu tego, co powiedzial Ardan i czego ja nie powiedzialam. Bylismy zaslepieni. Nawet kiedy sie jest telepata albo empata, tak latwo sie pomylic. Prawda? Bo przeciez przede wszystkim jestesmy ludzmi, zawsze uwiezionymi za polprzejrzysta szyba egotyzmu. A to sprawia, ze nieslychanie latwo powiedziec akurat to, czego sie nie powinno. -Ale ja sie nie mylilem. - Tego sie nie spodziewalem. Poczulem, jak dziwnie latwo znow wzbiera we mnie tamten gniew. - Wiem, co myslal Siebeling. Wolalby, zeby jego syn nie zyl, niz zeby mial byc mna. Potrzasnela przeczaco glowa. (Nie! Posluchaj raz tego, co probuje ci powiedziec.) -Ardan wcale nie mial na mysli tego, ze cieszy sie, ze nie jestes jego synem. Cieszyl sie raczej, ze jego syn nie musial wycierpiec tego, co ty wycierpiales. Pozwoliles sie zle odczytac. Nie odpowiedzialem - przeciez wtedy pozwolilem sobie tylko powspominac. -On nie wiedzial, czym bedzie dla ciebie kopalnia. Kocie, naprawde nie wiedzial. - Ona tez nie wiedziala, wstydzila sie teraz, ze nie zrozumiala, ze nawet przy swojej empatii nigdy nie dotrze tam, gdzie ja bylem. Jej spojrzenie zadawalo mi bol. Odwrocilem wzrok. Mialem to, czego tak chcialem - jej zrozumienie, ale miedzy nami nie bylo wspolnoty, tylko mur. Miala racje. Ludzie nigdy nie beda w stanie odczuc wspolnoty ani zaufac tak jak Hydranie. Zawsze beda sie bali, ze zobacza siebie. Wiedzialem, ze przyglada sie uwaznie mojej twarzy i mysli przy tym o sprawach, o ktorych wolalbym, zeby nie myslala; ze przeze mnie jest zla na siebie. Chcialem jej to jakos powiedziec, ale nie bardzo wiedzialem jak. Rzucilem wiec tylko: -Rubiy juz wrocil. - Spojrzalem Jule w twarz, by powstrzymac jej mysli. Udalo sie znacznie lepiej, niz zamierzalem. Jej mysli splataly sie w tak rozpaczliwy mur obronny, ze prawie mnie przy tym zdusily. Rozluznila je z powrotem, chciala sie odprezyc, lecz dalej miala sie na bacznosci. -Skad wiesz? -Wlasnie z nim rozmawialem. - Opuscilem wzrok na wlasna dlon, zacisnieta na krawedzi lady. -Dlatego sie boisz. - Nachmurzyla sie lekko, bo nie tego sie spodziewala. Poczulem, ze probuje odczytac cos, co nawet dla mnie bylo zbyt rozproszone, by dalo sie zrozumiec. -Nie chodzi o to, ze jest dobry, ani nawet o to, ze mi powiedzial, jak ma zamiar zajac kopalnia... - Jej oczy rozszerzyly sie ze zdumienia, ale nie przerywala. - Chodzi o cos jeszcze, co prawie udalo mi sie wychwycic: on chce czegos wiecej niz tylko tego, co moge dla niego zrobic, on pragnie... mnie. Jej zachmurzone spojrzenie teraz slalo mi pytania. -Tak, wlasnie tak. To nic, z tym sobie poradze. Ale jest cos wiecej. Cos o wiele glebszego. Cos o wiele silniejszego, jakby chcial... "Mojej duszy" - dokonczylem w myslach, tylko dla siebie. -Nie rozumiem tego i nie wydaje mi sie, zebym mial ochote zrozumiec. Bo to wlasnie mnie tak przeraza, Jule. Bo... kiedys bylismy tacy sami, ja i on... -I nadal mozecie byc? - Potrzasnela przeczaco glowa, przekazujac mi w myslach: (Nie boj sie tego. Nie ma potrzeby.) -Tak naprawde nigdy nie byliscie tacy sami. Przysiaglem sobie w duchu, ze poki ona w to wierzy, bedzie to szczera prawda... nawet jesli sam sobie nie ufam. -Mowiles, ze Rubiy ci powiedzial, w jaki sposob zamierza przejac kopalnie. - Jej glos brzmial tylko odrobine glosniej niz mysl. Kiwnalem glowa i pokazalem jej, co powiedzial. -A wiec to prawda. Ma juz to, czego potrzebowal... -Mnie. Przez dluga chwile nie mogla nawet odpowiedziec; miala tak silne poczucie bezradnosci, ze prawie czulem jego smak. -Kiedy... kiedy bedziesz... kiedy to sie stanie? -Nie mam pojecia. Wkrotce. - Nie moge odmowic, bo Rubiy dobralby sie do nas wszystkich. Ale jesli rzeczywiscie wroce... Nakrylem dlonia swoja obraczke. Jule wziela gleboki oddech, znow przez dluzsza chwile milczala. Myslala: (Znajdziemy jakies wyjscie, na pewno, znajdziemy jakis sposob...) -Czego chcial ten pilot Centauri? -Nic takiego. Po prostu... Chcial, zebym odleciala z nim z Popielnika. Mial ze soba przekaz od mojego ojca, w ktorym pisal, ze jestem w niebezpieczenstwie. - Zacisnela usta w waska kreske. Zastanawiala sie, jak ja znalezli, skad mogli wiedziec... chyba ze wiedzieli o wszystkim... Przerwala snuta mysl, dosc podejrzen. - Mowiles, ze potrzebne ci jakies informacje. Jakie? - Tym razem sama wymusila zmiane tematu. Rozpostarla palce na lezacej przed nia klawiaturze i starala sie zachowac spokoj. Zobaczylem w jej myslach wystarczajaco duzo, by darowac sobie pytanie, dlaczego nie wyslala ostrzezenia przez pilota. Ale jesli rodzinie wciaz jeszcze zalezy na jej bezpieczenstwie... -A tak, informacje - powiedzialem, bo trzeba bylo cos powiedziec, ale teraz zdalem sobie sprawe, ze moze to byl rzeczywisty powod mojego przyjscia. - Jak czesto przylatuja tutaj statki? -Niezbyt czesto. Co kilka tygodni Centauri przysyla tu frachtowiec, zwykle z zaopatrzeniem i po ladunek tellazjum. W tym sektorze wszystkie loty kontroluje FKT, a oni staraja sie utrzymac Popielnik w jak najwiekszej izolacji. - Znow Centauri. Pomyslalem, ze ona chyba wie o transportach wiecej niz ktokolwiek inny na tej planecie. -Ale teraz mamy na orbicie jakis statek. Ten, ktorym przylecial Rubiy. Kiwnela glowa. -Tak. Bedzie jeszcze przez pare dni. Dlaczego pytasz? -Dere... Derezady chce wiedziec. -Po co? -Nie mowil. - Nie moglem nic wiecej wyjawic; jesli sie nie dowie, nie bedzie cierpiala. - W jaki sposob ludzie dostaja sie na poklad? Ktos obserwuje, sprawdza? -Oczywiscie. - Na jej czole, jak na powierzchni jeziora, pojawila sie drobna zmarszczka, ktora zaraz zniknela. -Nie pytam dla siebie - powiedzialem. Spuscila wzrok i kiwnela glowa. -Straznicy sprawdzaja kazdego pasazera, a wszyscy straznicy to teraz ludzie Rubiy'ego, wiec sprawdzaja podwojnie, zeby sie upewnic, czy Galiess nie ma nic przeciwko temu, by dana osoba odleciala. Ale on o tym wie. -Czego potrzeba, zeby ich o tym przekonac? -Nie wiem... A moze zapytasz Galiess? - Jej glos znizyl sie do szeptu, a oczy przemknely gdzies poza mnie, ostrzegawczo. Okrecilem sie na piecie, prawie zapominajac o obraczce, i zobaczylem, ze idzie ku nam Galiess. Miala na sobie ciezka kurtke podobna do mojej i wyraz twarzy mowiacy, ze gdyby mogla, chetnie by mnie zabila. -Co tutaj robisz? - Zlapala mnie za rekaw i jednym szarpnieciem odsunela od lady. Ale nie probowala wlazic mi w mysli. - Zwariowales? -Chcialem sie tylko rozejrzec. - Usilowalem grac glupiego. -Przestan klamac. - Ale chodzilo jej o to, ze wedlug niej napalam sie na Jule. (Nie jestes niewidzialny. Dopoki nosisz te obraczke, nie pchaj sie ludziom w oczy!) -Dobra. Nie denerwuj sie tak. - Wepchnalem rece w kieszenie. - Sluchaj - zaczalem, probujac przejsc na bezpieczniejszy grunt - Rubiy wszystko mi powiedzial... -Kiedy? -Pol godziny temu. (Juz?) Poczerwieniala, z trudem przelknela gorzka pigulke. -Nie mow o tym tutaj. -Nie przejmuj sie - wzruszylem ramionami. - Powiedzial, co mam dla niego zrobic. Jestem dla niego wazny. Chce wiedziec wiecej o tym wszystkim i mam dosc siedzenia w zamknietym pokoju. Nie jestem waszym wiezniem - dodalem, choc wcale nie bylem tego taki pewien. Ale ona sztywno skinela glowa. -Dobrze - mruknela, choc jej mysli az lepily sie od obrzydzenia. Mialem w nosie jej zdanie o mnie. Jule byla zaskoczona i zaklopotana. Jeszcze raz wzruszylem ramionami. Kiedy odchodzilismy, Galiess obejrzala sie na Jule. -Jeden facet juz ci nie wystarczy? - rzucila, a w jej glosie zadzwieczala zlosliwosc ostra jak brzytwa. Rozesmialbym sie, gdyby nie to, ze wszystko, co wiedzialem o niej, o Rubiym i o sobie, jakos odbieralo mi ochote do smiechu. Galiess poprowadzila mnie bocznymi uliczkami po calym miasteczku, jesli mozna je tak nazwac, i przedstawila po drodze kilku psychotronikom, ktorzy udawali sklepikarzy lub robotnikow. Nie powiedziala im, co mam zrobic, twierdzac, ze to zagroziloby naszym planom. Ale i tak czulem, jak podniecenie przeplywa przez nich cienkim strumykiem; chyba wiedzieli, ze zbliza sie kres dlugiego wyczekiwania. Wiekszosc nie poswiecila mi wiele uwagi - dla nich bylem tylko kolejnym mozgiem do wynajecia. Tylko jeden czy dwoch patrzylo mi w twarz odrobine za dlugo. Galiess pokazala mi takze, co znajduje sie pod miastem: siec tuneli i opancerzonych pomieszczen, wykopanych pod budynkami. Uzywano ich do przechowywania zapasow, niezbednych do przezycia gornikom i mieszkancom osady - a teraz byly pelne rzeczy niezbednych, by ich usmiercic: broni i rozmaitego sprzetu, przeszmuglowanego tu przez Rubiy'ego. Zadalem Galiess wszystkie mozliwe pytania, jednoczesnie szukajac odpowiedzi na te, ktorych nie moglem zadac. Kiedy wreszcie skonczylismy, bylem tak wyczerpany, ze ledwie widzialem na oczy. Okazalem to, potykajac sie i zataczajac. Wiedzialem, ze jest zadowolona, sadzila, ze postapila wedle zyczen Rubiy'ego, dajac mi to, o co prosze - a jednoczesnie kazac mi za te wiedze slono zaplacic. Kiedy zostawila mnie w moim pokoju, zwalilem sie w poprzek lozka i lezalem tak przez godzine, zanim odzyskalem sily na tyle, by zechciec sie poruszyc. Lecz warto bylo. Dowiedzialem sie juz, czego chcialem sie dowiedziec, i narobilem jej sporo klopotu, a ona nawet sie o tym nie dowie. Alez bylo latwo! Wstalem i usiadlem przy oknie z napoczeta butelka dziwnego w smaku piwa, sluchalem plynacej z gory muzyki i podrzucalem w powietrze male kolko, ktore jej ukradlem - cos, co dla Dere'a bedzie biletem w swiat. Mialem w reku klucz i chcialem dac odpowiedz na wszystko - ale nie Rubiy'emu. A kiedy sie dowiedza, co zrobilem, beda mi wdzieczni - Dere, Jule, a nawet Siebeling. Sam sie przekona, ze nie jestem tylko malym zlodziejaszkiem z rynsztoka, jak o mnie sadzil. A Jule... Nastepnego dnia odnalazlem Dere'a na zapleczu biblioteki; siedzial grzebiac smetnie w talerzu. Wygladal, jakby sie zupelnie wypalil. Po tym koszmarnym snie na jawie, jaki przezyl wczoraj, mialem troche klopotu, by namowic go kolejny spacer, ale przeciez nie moglem opowiedziec mu, co zrobilem, tutaj, przy tylu psychotronikach i martwych palkach zmagajacych sie z wirtualnymi petlami. Wiekszosc z nich wariowala z nudow, a nie mialem zamiaru dostarczac im tematu do rozmyslan. Jeszcze nie teraz. Dokonczylem jedzenie na talerzu Dere'a i w koncu oznajmilem mu w myslach: (No chodz, przeciez mowiles, ze chcialbys uciec od tego wszystkiego...) Jego rece drgnely na porysowanym drewnie polki, na ktorej trzymal talerz z jedzeniem; mysli mial zupelnie splatane. Potem wstal i wymknelismy sie razem tylnym wyjsciem. Przez cala droge na wzgorza upewnialem sie, czy nikt nas nie sledzi, nawet mysla. -Tu bedzie bezpiecznie - oznajmilem w koncu, przysiadajac na wystajacym z ziemi kawalku niebieskiej skaly. -Na co? - Kiedy wyjmowal kamfe, palce mu drzaly. -Chcesz powstrzymac to, co sie tu dzieje, Dere? Nie odpowiedzial - nie musial. W koncu jednak rzucil: -Wydaje ci sie, ze masz jakis sposob? - niemal zmusil sie, by zadac to pytanie, tak bardzo bal sie rozczarowania. -Jestem pewien - wyszczerzylem w usmiechu wszystkie zeby. - Na orbicie jest teraz statek. Wiem, jak mozesz dostac sie na jego wahadlowiec w porcie. Mam tez to, czego ci bedzie trzeba, zeby wszystko gladko poszlo. -Skad sie dowiedziales...? -Lazilem wczoraj z Galiess. Przeszukalem jej mysli. - Pokazalem mu male kolko z brazu z kwadratowym otworem w srodku. Pochodzilo z rodzinnej planety Galiess, byla tutaj jedyna, ktora nosi to przy sobie. - Uzywa tego jako swojego znaku rozpoznawczego. Daj to straznikom w porcie i powiedz, ze masz sie dostac na statek. Powiedz, ze przeprowadzasz specjalna kontrole i doslownie uwierz, ze Galiess cie wyslala. Wiecej nic juz nie musisz robic, przepuszcza cie. -Moj Boze... - Jego dlon w rekawiczce zamknela sie wokol kolka. Wlozyl je do kieszeni jak bezcenny klejnot. - Jak... skad je wziales? -Przeszukalem tez jej kieszenie. Nie mogl uwierzyc. Wzruszylem ramionami. -Nic szczegolnie trudnego. Jestem w tym niezly. Mialem, hm, dluga praktyke w zawodzie. Rozesmial sie - jeszcze nie widzialem go smiejacego sie tu, na Popielniku - i klepnal mnie w ramie. Nagle odmlodnial o jakies dziesiec lat i pewnie tak tez sie poczul. -Jesli przedostane sie na statek, bede mogl przeslac ostrzezenie wprost do kopalni... A co z Galiess, nie spostrzeze sie? - Poklepal sie po kieszeni. -Ma ich mnostwo. Nie zauwazy braku jednego. Ale sprawdz dobrze zaloge statku, zanim im zaufasz. Niektorzy moga grac na dwa fronty. Po prostu miej glowe na karku, i tyle. Na twarzy pojawil mu sie wyraz, ktorego nie potrafilem odczytac - patrzyl na mnie tak, jakby widzial mnie po raz pierwszy w zyciu. Zaczerpnal gleboko powietrza i zapytal: -Czy ktos jeszcze wie o tym? Ardan albo Jule? Powiedziales im o mnie? Potrzasnalem glowa przeczaco. -Dobrze. I niech tak zostanie. To, o czym nie wiedza, ich nie zaboli. Ty sobie z tym poradzisz. - Usmiechnal sie. - Czasem mi sie wydaje, ze ty jedyny z nas to potrafisz. -Tak, jasne. - Pomyslalem o wczorajszym spotkaniu z Rubiym, zastanawiajac sie, czy powinienem opowiedziec Dere'owi o mojej "rozmowie kwalifikacyjnej". Ale wspomnienie przeczuwanej smierci tkwilo wciaz jeszcze tuz pod powierzchnia jego mysli, oslabiajac samokontrole. Balem sie naruszyc krucha rownowage, balem sie, ze straci wiare w siebie. -Tylko nie zapomnij powiedziec FKT, po czyjej jestem stronie, kiedy przyleca nas z tego wydostac, dobra? - wyciagnalem ku niemu nadgarstek, pokazujac obraczke. - Jak dotad nie okazali wielkiej wdziecznosci. Znow sie rozesmial. -Nie martw sie. -Zawsze sie martwie. - Opuscilem reke. (Dzieki tobie nasze klopoty wreszcie sie skoncza.) Zwrocil do mnie usmiechnieta szeroko twarz. (Dziekuje. Dziekuje.) Teraz i ja sie usmiechnalem. Czulem, jak moj usmiech staje sie coraz szerszy i coraz radosniejszy, bo kiedy ruszylismy z powrotem w dol zbocza, przyszlo mi do glowy, ze moze wreszcie udalo mi sie zrobic cos dobrego. 13 Wciagnalem na siebie sweter w pokoju na zapleczu portowego szpitala, kiedy tylko Siebeling mi obwiescil - z calym entuzjazmem salowego - ze jestem juz prawie zdrow. Nie podzielalem jego euforii. Wyjalem kamfe i wetknalem sobie do ust, wylacznie po to, zeby zobaczyc, jak sie krzywi. Podsunalem mu paczke - skrzywil sie jeszcze bardziej i odmownie potrzasnal glowa. I wtedy to sie stalo. Paczka wypadla mi z bezwladnych palcow, bo zalala mnie nagla fala lodowatego przerazenia - nie mojego przerazenia (splatanie, pomieszanie), tylko kogos, kogo znam az za dobrze... Cortelyou!-Zle sie czujesz? - spytal zdziwiony Siebeling. -Ja... ja... stalo sie cos zlego. -To widze. Cos cie boli? Co...? - reszta slow zlala sie w nic nie znaczacy belkot. Zakrylem uszy rekoma. -Cisza! Probuje cos uslyszec! - Ale przerazenie juz zostalo zdlawione. Nie zostalo nic, po czym moglbym wysledzic jego zrodlo wsrod labiryntu umyslowego halasu, jaki panowal w szpitalu i znajdujacym sie ponizej porcie gwiezdnym. Port gwiezdny! Byl niedaleko, a taki uczuciowy wybuch mogl oznaczac tylko jedno: Cortelyou probowal sie przedostac na statek i cos poszlo nie tak. -Kocie! Kocie!!! - wrzeszczal do mnie Siebeling. Skupilem sie z powrotem na jego twarzy, zobaczylem oczy, zobaczylem, jak napiecie przechodzi w strach. Nie moglem sie nim zajmowac. Wyszedlem szybko, zostawiajac za soba jego krzyki. Prawie bieglem do portu, siegajac przed siebie myslami. Nie znalazlem ani Cortelyou, ani zadnej odpowiedzi na dreczaca mnie niepewnosc. Wypadlem do holu z mozaikowa podloga - nikt tutaj nie czul nic dziwnego, nikt nie byl wsciekly, nikt nie czul sie zdradzony. Wtedy odnalazlem mysli Jule, zobaczylem ja miedzy ludzmi; pracowala, ale szept jej mysli powiedzial mi, ze tez poczula strach Cortelyou i ze dzieje sie cos zlego. Zanim zdolalem jej odpowiedziec, ktos juz stal przy mnie. Rubiy. Przez chwile zdawalo mi sie, ze po prostu teleportowal sie w samym srodku holu. Ale zaraz sie zorientowalem, ze wszedl normalnie jak wszyscy - tylko nie wyczulem, jak sie zbliza. Jakims cudem zdolalem zdlawic panike, ktora rozlala mi sie po myslach na sam jego widok. -Nie powinienes tu przychodzic - rzekl. - Galiess ostrzegala cie przeciez, ze to niebezpieczne. Probowalem wzruszyc ramionami. -Chcialem tylko zobaczyc sie z Jule. -Widuj sie z nia w jakichs mniej publicznych miejscach. Chodz ze mna. Chce, zebys zobaczyl sie teraz z kim innym. Dlugo czekalem, zeby moc ci to pokazac. - Ujal mnie pod ramie. Poszedlem z nim, wiedzac, ze nie mam innego wyjscia. Czy to mozliwe, zeby nie wiedzial nic o Derezadym? Wszystko w nim bylo puste jak bezchmurne niebo. Ale gdzies w duchu wiedzialem, ze nie bedzie tak latwo. -Jestes bardzo spiety - odezwal sie. Zaciesnil chwyt na moim ramieniu. -Z przyzwyczajenia. Wyszlismy z portu w waska uliczke. Wiatr wial ostrzejszy niz zwykle, niebo pokrywaly ciezkie olowiane chmury. Uliczne latarnie ozywaly z drzeniem, choc byl to dopiero pozny ranek. Przywiodly mi na mysl Stare Miasto... ale zaraz powrocila troska o Dere'a. Zdlawilem ja w zarodku. Doszlismy do domu towarowego, ktory kilka dni temu pokazywala mi Galiess. Wygladal na zamkniety, ale Rubiy otworzyl zasuwe w drzwiach i weszlismy do srodka. Rzeczywiscie byl zamkniety, w srodku nie zastalismy zywego ducha. Zeszlismy na dol, w tunele z magazynami. A tam czekala na nas Galiess z pistoletem w reku oraz kilku psychotronikow, ktorych nie znalem - poteznie zbudowanych twardzieli, ubranych w mundury portowej strazy. Miedzy nimi stal trzymany na muszce Dere, jak nastroszony i sponiewierany ptak. Kiedy nasze oczy sie spotkaly, stanalem jak wryty u podnoza schodow. -Co jest...? - baknalem, zeby pokryc mdlaca fale strachu, bo przeciez doskonale wiedzialem, "co jest". Na moj widok Dere az sie zachwial - w tej chwili jego przewidziana smierc stawala sie rzeczywistoscia. Straznicy zlapali go pod rece i podtrzymali. Moje dlonie zacisnely sie kurczowo na szorstkim drewnie poreczy. Rubiy odwrocil sie, zeby zobaczyc moja reakcje. Poczulem tez, jak mysli Galiess i dwoch straznikow dobijaja sie do moich barier ochronnych. -Co tu sie dzieje? - z trudem powstrzymalem drzenie glosu. - Dere? "Dere, tylko sie nie zdradz, nie zaprzepasc teraz wszystkiego, na litosc boska!" Nie smialem podzielic sie z nim w myslach wlasna sila, probowalem jedynie uwierzyc, ze naprawde nie mam pojecia, co tu jest grane; przylgnalem do swego zmieszania jak do kola ratunkowego, ktore mialo ocalic mi zycie. Staralem sie wierzyc, ze nie moga jeszcze znac calej prawdy, bo inaczej wszyscy bysmy juz nie zyli. Miesnie twarzy zastygly mi w martwa maske; czulem sie tak, jakbym dostal szczekoscisku. Dere tez mi nie odpowiedzial. Swiadomosc, ze oto stoi w obliczu smierci, obrocila mu mysli w jeden jazgotliwy chaos... Zauwazylem, ze sam go podsyca, wykorzystujac wlasny strach, zeby zablokowac informacje, ktorym nie powinien pozwolic sie wymknac. Nie na darmo byl przez cale zycie telepata. -Obawiam sie, ze Cortelyou odpowiada za wiecej, niz chcialby ci sie przyznac - odezwal sie Rubiy. Pewnosc w jego glosie zaparla mi dech w piersiach. -Nie lapie. - Potrzasnalem glowa. - Po co trzymacie go na muszce? -Bo chcial sie dostac do zalogi statku, ktory stoi teraz w porcie, i ostrzec ich, przekazac nasze plany. Na szczescie zwrocil sie do kogos, kto pracuje dla mnie. W moich myslach otworzyla sie bezdenna dziura, choc przeciez to wlasnie spodziewalem sie uslyszec... "Moj pomysl, to byl moj pomysl". Szybko wzbudzilem w sobie niedowierzanie i oburzenie. -Dere, naprawde to zrobiles? Po co? Przeciez moglismy byc bogaci... - wyrzucalem z siebie to, co powinienem teraz mowic, podczas gdy oczyma wyszukiwalem w jego twarzy oskarzen. "Nie wrobilem cie, przysiegam" - i te mysl zdlawilem w samym zarodku. Ale znalazlem odpowiedz, na jaka czekalem: wiedzial o wszystkim, wcale mnie nie winil, bylem tylko narzedziem w rekach slepego losu, nad ktorym nikt nie moze zapanowac... -Dla wyzszych celow, Kocie - odpowiedzial pewniejszym juz glosem, lecz jego twarz nadal miala kolor kredy. -Nie powiedziales tylko dla czyich - wtracil lagodnie Rubiy. - Derezady Cortelyou jest agentem Korporacji Bezpieczenstwa. Jego prawdziwa tozsamosc poznalem jeszcze na Ardattee. Przywiozlem go tu, by miec pewnosc, ze w niczym nam nie zagrozi, i zeby sprawdzic, czy nie zdradzi jeszcze kogos z Instytutu Sakaffe. -Poniewaz jeszcze niczego sie nie dowiedzielismy, czas najwyzszy zrobic mu sonde. - Galiess obrzucila mnie otwartym spojrzeniem, w ktorym wyczytalem jej absolutna pewnosc, ze ja w tej zdradzie siedze razem z Cortelyou i ze Rubiy sam sie o tym przekona, kiedy rozbierze jego umysl na czesci. Wybaluszylem oczy ze zdumienia. Zaszokowany tym, ze Rubiy wiedzial o Derezadym, udalem, ze jestem - jak powinienem byc - zaszokowany sama wiadomoscia. -Dere, jestes korba? - Slowa zgrzytnely w mojej pamieci, bo kiedys przeciez wypowiadalem je naprawde. - Jak mogles dla nich pracowac, przeciez jestes psychotronikiem! Wyrwal sie z uchwytu straznikow i stanal z podniesiona glowa. -Tak, jestem agentem Korporacji Bezpieczenstwa. I jestem z tego dumny. - Po raz pierwszy zmierzyl sie spojrzeniem z Rubiym. - Robie co w mojej mocy, zeby dowiesc, ze psychotronicy tez moga wiesc normalne zycie miedzy innymi ludzmi. -Nazywasz to normalnym zyciem? Wyslugiwanie sie prawu, ktore nas przesladuje? - twarz Rubiy'ego ozyla. - Jestes tchorzem, pasozytem, zdrajca! Nie jestesmy normalnymi ludzmi i dla martwych palek nigdy nimi nie bedziemy! Jesli chcemy sprawiedliwosci, sami musimy ja sobie zapewnic! -W takim razie sam odbierasz sobie czlowieczenstwo. Nie mozesz obarczac wina wlasnych ofiar. - Poczulem, jak mysli Cortelyou wypelniaja sie jakas pozbawiona nadziei odwaga, tak samo jak mysli Rubiy'ego wypelniala teraz nienawisc. Dere rzucal wyzwanie Rubiy'emu, podsycal jego gniew, rozplomienial. - Niesprawiedliwosc w odpowiedzi na niesprawiedliwosc to wciaz tylko niesprawiedliwosc, tylko jeszcze wieksza. Martwe palki nie beda widziec w nas zagrozenia jedynie wtedy, kiedy nie bedziemy dla nich zagrozeniem. Pozwola nam zyc normalnie, jesli przestana nas sie bac. Musimy pracowac nad tym w granicach prawa, to jedyny sposob. Tacy renegaci jak ty sprawiaja, ze inni wciaz sie nas boja, a kara za wasze grzechy spada na nas wszystkich. - Dere napotkal moje spojrzenie i reka drzaca z gniewu - lub strachu - wskazal na Rubiy'ego. Ale nic z tego, co mowil, nie bylo kierowane do mnie. -To wcale tak nie wyglada! Ja to wiem i on takze to wie! - Rubiy obrzucil mnie szybkim spojrzeniem. - Jesli nie bedziemy walczyc, zrobia z nami to samo co z Hydranami. Kot doskonale wie, jak to jest, kiedy czlowiek musi pelzac, wlokac na karku nienawisc calego swiata. Nigdy nie mialby szansy na lepsze zycie, bo jest psychotronikiem. Nawet jesli to oznacza, ze urodzil sie lepszy od nich. - A kiedy teraz na mnie patrzyl, nie widzial mnie: widzial siebie samego. - Dlatego cie tu przyprowadzilem, Kocie. Nazywasz tego czlowieka przyjacielem. A ja chce, zebys zobaczyl, kim naprawde jest - marionetka, zdrajca wlasnego rodzaju, ktory chce, zebysmy utracili wszystko, nad czym pracowalismy, wszystko, na co zaslugujemy. Dalem mu wolna reke, pozwolilem dzialac, po to bys ty dobrze zrozumial jego zbrodnie i kare, na jaka zasluzyl. Czy teraz rozumiesz? - Ton jego glosu smagnal mnie jak bat. Patrzylem to na niego, to na Dere'a, a na piersi zaciskala mi sie obrecz strachu. Skinalem glowa - tyle tylko moglem wtedy zrobic, majac te rozpaczliwa swiadomosc, ze naprawde rozumiem. Mial racje, a zarazem mial ja tez Cortelyou. I obaj rownie mocno sie mylili. Skrecalem w dloniach sztywna skore paska u spodni. -Sam wyznacz mu kare - odezwal sie Rubiy cicho. -Nie krepuj sie, maly uliczniku! - wtracil Dere. - Zawsze byles pijawka, zawsze szukales szybkiej forsy i najlatwiejszych wyjsc. Obaj jestescie siebie warci. I tak mnie zabije. Powiedz mu to, co chce uslyszec. Powiedz mu, ze mam umrzec! - A jego oczy, pod brwiami jak ptasie skrzydla, blagaly: (Powiedz to, powiedz...) -Zabij go. - Slowa te zapiekly mnie w ustach jak kwas. - Dobrze sobie zasluzyl, zabij go! Rubiy usmiechnal sie. -Czekaj... - wtracila niespodziewanie Galiess. Ale juz bylo za pozno. Poczulem nagly przyplyw mocy, kiedy Rubiy smagnal energia psycho. Twarz Dere'a wykrecil grymas, mysli wypelnil mu strach i przerazone zdumienie. Wszystko to, czego czlowiek dogrzebuje sie na dnie koszmaru, rozjarzylo sie w bieli i czerni agonii... A potem nagla pustka i Dere padl na ziemie. Porecz schodow wpila mi sie w grzbiet, bo osunalem sie na nia calym ciezarem, gluchy, slepy i bezwladny. Zamarly we mnie zmysly, moj umysl zamknal sie szczelnie, zeby odgrodzic mnie od jego smierci. Powoli przytomnialem. Zobaczylem Rubiy'ego - stal nad zwlokami Dere'a, usmiechniety jakims nieludzkim usmiechem. Swoja psycho zatrzymal serce w piersi Dere'a. Przed chwila zabil czlowieka w najbardziej osobisty sposob, jaki mozna sobie wyobrazic, a na jego twarzy nie widac bylo zadnego po tym sladu. Zablokowal sie tak doskonale, ze nie czul dokladnie nic. Nie! Cos jednak czul: sprawilo mu to przyjemnosc. Odwrocil sie teraz do mnie, ale ja nie potrafilem oderwac wzroku od Dere'a, czujac pustke w glowie tam, gdzie jeszcze przed chwila byl on. Juz go nie czulem. Nie zyl. Odszedl i nigdy juz nie wroci. A wszystko to moja wina... -Daj spokoj zalom - odezwal sie Rubiy. - Byl twoim wrogiem. -Byl moim przyjacielem. -Przyjrzyj mu sie tylko! - Galiess nagle ruszyla w moja strone, nadal trzymajac w reku pistolet. Wskazywala nim teraz na mnie jak palcem. Obok niej poruszyli sie obaj straznicy, a na ich puste, oszolomione twarze z wolna poczelo wracac zycie. - Widac, ze jest emocjonalnie zaangazowany! Jestes glupcem, jesli tego nie czujesz. Pozwoliles Cortelyou umrzec bez sondy, kiedy mogles dowiedziec sie calej prawdy! Rubiy odwrocil sie teraz do niej - wyraznie zly, lecz nie uczynil nic, by ja powstrzymac. -Masz racje - powiedzial rozkladajac dlonie. - Oczywiscie. Moja nauczycielka i przewodniczka, jak zawsze. Ale nadal mozemy poznac cala prawde, mamy przeciez Kota. Pozwolimy, aby nam udowodnil, jak bardzo mylisz sie co do niego. Nie masz nic do ukrycia, prawda, Kocie? - Znow zwracal sie do mnie. -Nie mam - szepnalem. -No to otworz przede mna swoje mysli. - Przez caly czas tylko na to czekal. Zobaczylem w jego oczach pozadliwy glod. Zamknalem powieki i skupilem sie na swoim wnetrzu. Przez chwile wydawalo mi sie, ze nie zdolam rozplatac zszarpanego muru moich barier ochronnych, bo tak strasznie nie moglem zniesc mysli o tym, co ma sie za chwile stac. Ale jesli mu odmowie, umre tak samo jak Dere i wszystko pojdzie na marne... Zmusilem sie, zeby rozluznic i porozdzielac sploty moich mysli, ulozylem poszczegolne wlokna w przejscia, opuszczajac zapory jedna po drugiej i zapraszajac go do srodka. W moja glowe wpelzly zimne macki cudzej mysli, ciezkie i niezgrabne - nie bawil sie w delikatnosc. Zapuszczal sondy coraz dalej i glebiej w kazdy sekretny zakatek mysli, wyciagal stamtad sprawy, ktorych nie mial prawa ogladac, pozwalal sobie ze mna, jakbym byl jego wlasnoscia - nikim, nawet nie czlowiekiem - tak samo jak to robili w Instytucie Sakaffe, tak samo nawet jak to robili Hydranie. A ja musialem pozwolic, zeby mnie wykorzystywal... Nienawidzilem go przy tym bardziej niz kogokolwiek innego, nienawidzilem tez siebie i swojej cholernej pomieszanej krwi - bo z jej powodu bylem tak dreczony. A mimo to wciaz jakos udawalo mi sie sprawic, bym nadal wierzyl w klamstwa, ktore klebily mi sie teraz po glowie. Chcialem go zgubic gdzies w gestwie polprawd, splecionych tak, by skryc prawde rzeczywista. Wpuszczalem go to tu, to tam, az wreszcie poczul sie zagubiony i oszolomiony, az sam poczulem, ze wreszcie sie cofa... Ale nadal mial watpliwosci. Sprobowal wiec raz jeszcze, naglym poteznym atakiem, ktorym zdzielil mnie jak piescia. Na pomoc skoczyly mu stare leki i przez jedno dlugie jak wiecznosc okamgnienie nie panowalem nad soba. Wymknely mi sie klamstwa i zamazaly wszystko inne, i nie wiem, czy nawet... A wtedy on dotarl do tych zamknietych drzwi w tajemnym pokoju w najglebszym zakamarku mojej duszy i uslyszal za nimi tamten krzyk. Probowal sforsowac blokade, ale nie mogl. Nie wpuscilbym go tam nawet za cene zycia. Po chwili, ktora ciagnela sie w nieskonczonosc, dal sobie spokoj. Wiedzialem, ze juz ze mna skonczyl. Puscil mnie, sadzac, ze poznal moje granice, ze wzial wszystko, co bylo do wziecia, w pelni zadowolony... Nadal byl najlepszy. A ja stalem u stop schodow z rekoma zacisnietymi kurczowo na barierce i stopniowo zaczalem zdawac sobie sprawe, ze moj umysl znow nalezy tylko do mnie, ze juz po wszystkim. Juz po wszystkim... Zwyciezylem Rubiy'ego. A on przeciez byl najlepszy. -Jest niewinny. Nie wiedzial nic o prawdziwej tozsamosci Cortelyou, zadne z nich nie wiedzialo. - Slowa te dotarly do mnie jak z innego swiata. Rubiy odgarnal mi wlosy ze spoconego czola. - Sa szczerzy jak zloto. Zadowolona? -Jesli ty jestes zadowolony... - odrzekla na to Galiess. Pistolet w jej reku wyraznie drzal. Odwrocilem sie i zaczalem wchodzic po schodach, nie czekajac nawet na pozwolenie. Udalo mi sie przejsc przez caly ten opustoszaly, cichy sklep i wyjsc na ulice, zanim w koncu moj zoladek wezbral fala mdlosci. 14 Na dworze lalo. Bebnienie deszczu o daszek oslaniajacy chodnik zdawalo sie wiescic koniec swiata. Ledwie dotarly do mnie glosy bandy kopalnianych robociarzy, ktorzy ze smiechem przetoczyli sie obok mnie.-Co z toba, synu, nie umiesz juz nawet utrzymac... -Strzel sobie malego klina... -Czy ja cie gdzies... Oderwalem sie od tamtego budynku i pijackich zaczepek, ruszylem chwiejnym krokiem przed siebie. Siekacy ukosem deszcz przemoczyl mnie do cna. Tak wyzieblem, ze moje cialo odretwialo zupelnie tak samo jak umysl. Nie mialem pojecia, dokad ide, az w koncu otwarly sie przede mna jakies drzwi i ujrzalem Jule. -Kot? - wpatrywala sie we mnie, mrugajac ze zdumienia, jakby myslami przebywala cale lata swietlne stad. - Gdzie ty byles? Co... -A kiedy nie odpowiedzialem, odsunela sie na bok i wpuscila mnie do srodka. Byl tam Siebeling, siedzial na kanapie w obszernym pokoju, ktory stanowil cale jej mieszkanie. Kiedy mnie zobaczyl, wstal. Raz jeden nie wadzil mi jego widok - wlasciwie powinien tu byc, powinnismy dzielic ze soba te chwile. -Dere nie zyje. (Nie zyje?! Nie zyje?! Nie zyje?!...) - przelatywalo echem miedzy moimi a ich myslami. (Wiedzialam, cos wiedzialam...) Jule wykrzywila sie z bolu. Siebeling usiadl z powrotem, jakby ugiely sie pod nim nogi. -Skad wiesz? - Oslabl nawet jego glos. -Bylem przy tym. - Glos mi drzal tak, ze z trudem go rozpoznawalem. Oczy Jule powedrowaly z powrotem do mojej twarzy. - Rubiy... zatrzymal... serce Dere'a, tak po prostu. - Strzelilem palcami. - Ot, tak. Jule ujela mnie pod ramie i podprowadzila do krzesla. Przyniosla swoje chusty i szale i otulila mnie nimi dokladnie, zanim sama usiadla naprzeciw. -Dlaczego, Kocie? Co sie stalo w porcie? Ty tez to poczules, widzialam, jak wchodzisz, widzialam, ze wiesz. Ale zaraz zabral cie Rubiy. Przyciskalem dlonie do blatu, zeby powstrzymac ich drzenie. Stare blizny po bojkach odbijaly biela i srebrem na klykciach. -Kazal mi patrzec. Dere... Dere probowal ostrzec zaloge statku, ktory stoi w porcie... Tylko ze oni wydali go Rubiy'emu! A Rubiy wiedzial... przez caly czas wiedzial, kim byl Dere! -Wiedzial? (Wiedzial?) Splataly sie mysli i slowa. (A o nas, czy wie tez o nas?) (Nie!) - wyslalem im prawie mimo woli. -Dere byl korba! To wlasnie Rubiy wiedzial - i nic poza tym! Nie mialem dosc sil, by trzymac z dala od siebie ich na wpol uformowane pytania, wiec objalem ich umysly swoim i pokazalem wszystko, zeby zrozumieli: jak Rubiy wykorzystal Cortelyou, wiedzac od poczatku, ze w koncu bedzie musial go zabic. Jak specjalnie przylapal go na zdradzie, zeby wyprobowac moja lojalnosc. Jak Dere rozwscieczyl Rubiy'ego na tyle, zeby zabil go bez uprzedniego sondowania, bo wiedzial, co wtedy z nami by sie stalo... Wypelnily mnie ich ulga i zrozumienie, zaraz jednak zastapione przerazeniem i poczuciem winy. Zalal nas smutek, tonely w nim nasze mysli. -...a oni tak po prostu pozwolili ci odejsc? - zapytal Siebeling, kiedy znow mogl sie skupic. - Nawet nie wypytal o twoja wersje, o nas? -Wypytal. - Podnioslem na niego wzrok. - Zeby dowiedziec sie prawdy, sondowal mnie. - Jeszcze raz zacisnalem dlonie, a mimo to obraczka grzechotala obijajac sie o blat stolu. -Po tym jak kazal ci patrzec na jego smierc? - Jule przykryla moje dlonie swoimi. Kiwnalem glowa, bo w tej chwili nie moglem ufac wlasnemu glosowi. -Ja go wykiwalem, Jule. Utrzymalem z dala od nas. Nie moglem pozwolic, zeby wygral, po tym... po tym, jak Dere... -Moj umysl wciaz jeszcze go szukal i nadal nic nie znajdowal. - Ale musialem sie przed nim otworzyc, zeby niczego nie podejrzewal. Nienawidze, kiedy mi sie to robi, nienawidze! O Boze! To jak... jak... - Przygryzlem warge i potrzasnalem glowa bezradnie. A ludzka czastka mnie zaczela sie zastanawiac, jak Hydranie moga wszystkim pokazywac cale swoje zycie - kazdej pierwszej lepszej bandzie obcych. -Nie dziela zycia ze wszystkimi - mruknela. - Nigdy nie lacza sie z ludzmi, z obcymi. A wazne jest to, ze sa obdarzani intymnoscia, a nie z niej odzierani. Taka jest roznica miedzy zjednoczeniem a... pogwalceniem. - Jej glowe wypelnily obrazy z przeszlosci; oderwala sie od moich mysli, puscila moje dlonie, zaczela ogryzac paznokiec. Zlapalem ja za te reke i pociagnalem do dolu. Dotknalem jej mysli - dzielone uczucia rosly, znow cieple, jasne i mocne. W tej chwili zdalem sobie sprawe, ze kiedy nienawidze swego daru, to jakbym nienawidzil ognia za to, ze ktos mnie kiedys nim sparzyl. I teraz juz wiedzialem, ze gdybym nawet mial wybor, nie chcialbym byc inny. -Pokonalem go - szepnalem. - To najwazniejsze. Pokonalem Rubiy'ego. -Spodziewasz sie, ze w to uwierzymy? - wtracil nagle Siebeling. Wpakowal sie myslami pomiedzy nas. - Rubiy cie sondowal i niczego sie nie dowiedzial? Zastawil pulapke na Dere'a i zamordowal go tylko po to, zeby cie wyprobowac? A niby dlaczego akurat ciebie? Dlaczego nie nas wszystkich? -Bo... bo to ja jestem jego kluczem. Bo Dere byl moim przyjacielem. Bo... - "Bo Rubiy mnie pragnie". - Do cholery, skad mam wiedziec?! - trzasnalem piescia w stol. -Duzo latwiej mi uwierzyc, ze to ty wystawiles Cortelyou. Jule mowila, ze wypytywales o statki, podobno dla niego. A potem wyszedles z Galiess. - Obwinial mnie, zeby nie obwiniac samego siebie. -Dere bal sie, ze Rubiy odkryje, kim on naprawde jest, i w ten sposob dowie sie o nas. Musial szybko nadac wiadomosc. I ja mu pomagalem. -I przez ciebie go zabili. -Tak! - Zerwalem sie z krzesla. - Ale tego nie chcialem! - A mimo wszystko wiedzialem, ze to moja wina, moja... W glowie wciaz jeszcze ziala pustka dziura, ktora do niedawna wypelnial ktos, kto okazal mi wiecej przyjazni niz cale miasto tam, na Ardattee. Siadlem z powrotem i ukrylem twarz w dloniach. -Nie potrafisz nawet ukryc poczucia winy - rzekl z obrzydzeniem Siebeling. - Dlaczego tylko Cortelyou? Bo byl z Korporacji Bezpieczenstwa? Dlaczego nie zdradziles nas wszystkich? A moze juz zdradziles, tylko jeszcze o tym nie wiemy. - Chwycil mnie bolesnie za ramie. -Ty pieprzony draniu...! - Jednym obrotem wyszarpnalem sie z jego uchwytu, a dlonie zwinely mi sie w piesci. Wtem miedzy nami znalazla sie Jule, przytrzymujac mnie na miejscu. (Nie, Kocie, nie...) -Przestan, Ardan! - Jej umysl stal sie teraz dla mnie ochronna tarcza, absorbujaca w siebie caly gniew Siebelinga i odwracajaca jego bieg. - Nie powtarzaj starych bledow, nie w takiej chwili! On mowi prawde! "On mowi prawde" - zadzwieczaly mi w glowie jak echo slowa Rubiy'ego i znow poczulem skurcz w zoladku. -Przed chwila sam twierdzil, jakoby potrafil przekonac Rubiy'ego, ze biale jest czarne. Moze to samo robi teraz z nami. Poczulem, jak przez chwile jej umysl waha sie i szuka. -Nie, rana jest zbyt gleboka. Znam go. Tak gleboko nie moglby mi sklamac. Mylisz sie, Ardanie. - Glos jej sie zalamal. Stanela z podniesiona wysoko glowa, jakby spodziewala sie ciosu. - On przyszedl tutaj po pomoc, spotkalo go cos strasznego. Jesli nie umiesz mu uwierzyc, uwierz przynajmniej mnie. Komus musisz w koncu zaufac. Siebeling wstal. Przewalila sie po nim fala slepej wscieklosci i nie bylem w stanie stwierdzic, kogo w tej chwili nienawidzi bardziej - mnie czy siebie. -Nikt nie musi mi objasniac, co jest prawda! Prawda jest to, ze tkwimy w pulapce i ja nas w to wszystko wpakowalem... Przez niego nie ma juz zadnej nadziei, zeby wyjsc z tego calo! Zdradzil Dere'a Cortelyou. Pomoze Rubiy'emu przejac kopalnie i szantazowac Federacje, bo lojalny potrafi byc tylko wobec siebie. Spodziewasz sie po nim czegos lepszego? Chcesz mu zaufac? To jakbys popelnila samobojstwo. Ach, niewazne, bo kiedy do tego dojrzeje, zdradzi nas z latwoscia, zdradzi ciebie i mnie! - Ruszyl do wyjscia. Jule zacisnela palce na moim ramieniu, az sie skrzywilem z bolu, ale nie odpowiedziala Siebelingowi ani slowem. Stanal w drzwiach i odwrocil sie do nas raz jeszcze. Wedrowal wzrokiem ode mnie do niej i z powrotem, potem przez dluga chwile cos dzialo sie tylko miedzy nimi dwojgiem, w czym nie mialem zadnego udzialu. Ale jego twarz pozostala taka sama. -Nie potrzebuje. Nikogo nie potrzebuje. - Wyszedl i juz nie wrocil. Jule sie ode mnie odsunela. Opadlem zgarbiony na krzeslo i zaczalem obmacywac kieszenie w poszukiwaniu kamfy. Znalazlem w koncu i gapilem sie na nia przez dobra minute, myslac o Derezadym. Potem zmialem cala paczke i cisnalem w strone drzwi. -Cholera jasna! - Zerwalem sie na rowne nogi. - Nie chcialem, zeby tak sie stalo! Dere byl przeciez moim przyjacielem! Chcialem mu tylko pomoc. Dlaczego on mi nie wierzy?! Dlaczego nie moze... - urwalem. Jule stala zupelnie nieruchomo, a ja pomyslalem, ze nikt nigdy nie powinien odczuwac tego, co teraz widze w jej oczach. Probowala sie opanowac. (Jej uczucia byly dla niej o wiele za mocne, zawsze byly o wiele za mocne, a teraz...) Z jej mysli wylewal sie strumien straszliwego cierpienia. Zaczerpnalem gleboko powietrza i zacisnalem dlonie. (co sie stalo?) (Jule... mam sie stad wyniesc?) (nic ci nie jest?) Spojrzala na mnie wzrokiem pelnym paniki. Spod jej rzes wymknela sie lza. Po chwili zanosila sie placzem. (Nie rob tak!) Przytrzymalem sie krzesla. -Przepraszam. -To... to nie twoja wina. On... on... Jak moglam byc taka slepa! Siebeling. To przez Siebelinga. -Jule, on tak na serio nie mysli. -Sam wiesz... co powiedzial. I wiesz, ze to prawda. On mnie nie potrzebuje. Nic go nie obchodze. -Nie, on na pewno wcale tak nie myslal. Przeciez cie zna... - Potykalem sie o slowa, taki bezradny, czulem sie jak ostatni glupiec. - Lepiej niz ktokolwiek. - "Z wyjatkiem mnie". -To prawda. On zawsze tak to czul... odkad stracil zone i syna. Myslalam, ze tym razem bedzie inaczej, ze ze mna bedzie inaczej. Ale znow sie pomylilam! - Zagryzla wargi, wytarla lzy. Otoczylem ja ramionami. Przylgnela do mnie, zawiesila sie na moim ramieniu, znow wybuchnela szlochem. Jej smutek wypelnil mi umysl i stal sie moim wlasnym, az w koncu na jedno okamgnienie mialem ochote sie wyrwac. Ale wiedzialem, ze sprawy zaszly juz o wiele za daleko i ze ja przynajmniej daje jej cos, na czym moze sie oprzec. -Nienawidze calego swiata - szepnela, tak cichutko, ze ledwie doslyszalem. Przytulilem ja jeszcze mocniej i pocalowalem delikatnie lsniace, czarne jak polnoc wlosy. -Nie, Jule, nie mow tak... Wszystko bedzie dobrze. - Gardlo mialem tak scisniete, ze ledwie udawalo mi sie wydobyc slowa. Moj umysl akceptowal jej potrzebe w ten sam sposob, jak jej umysl zawsze otwieral sie przede mna - bez zbednych pytan probowal jej pokazac, ze nie jest sama, ze nigdy juz nie bedzie musiala byc sama... Po chwili lkania ucichly. Przelknalem sline i odezwalem sie z trudem: -Jule... Na Starym Miescie nie nauczylem sie zadnego wiersza, ktorego mialabys ochote posluchac. A co powiesz na dowcip? Jule odsunela sie ode mnie, jakby uznala, ze postradalem zmysly, a ja usmiechnalem sie szelmowsko. -Co powiedzialby poltonowy szczur, gdyby umial mowic? -N-nie wiem. A ja zahuczalem basem: -Kici, kici, kici... Zaniosla sie chichotem, ktory szybko przerodzil sie w prawdziwy smiech. I przez chwile stalismy tak smiejac sie jak dwoje glupkow, a po jej policzkach nadal plynely krople lez. A potem, choc nie bardzo wiedzialem, czy mam do tego prawo, zapytalem: -Chcesz o tym pogadac? Zesztywniala na moment, ale skinela twierdzaco glowa. Na powrot usiedlismy przy stole. Jule ukryla twarz w dloniach, przyslonila sie opadajacymi czarnymi wlosami. Dopiero wtedy zauwazylem bukiet polnych kwiatow, ktore przyniosla tutaj, by poczuc sie troche bardziej swojsko. Kwiaty wiedly miedzy nami w jakims naczyniu z woda. Pachnialy wiosna. Przez dluga chwile nic nie mowila. Wygladalo prawie tak, jakby bala sie na mnie spojrzec. -To glupie... ale trudno jest mowic o sobie... to idiotyczna historia. W koncu otworzyla przede mna mysli i zaczela wszystko mi pokazywac. Wkraczalem w kolejne wspomnienia, ktore przede mna rozwijala - wspomnienia malej dziewczynki, ktora odczuwala zawsze o wiele za duzo. Musiala dzielic z kazdym wszystkie jego uczucia, wlasnych uczuc nie potrafila zatrzymac dla siebie... Wspomnienia o dorastaniu w luksusowym, pustym swiecie, w ktorym przedmioty mialy wiecej znaczenia niz ludzkie zycie, a ludzie, ktorych dobrze znala, wcale sie nia nie interesowali, byli sobie nawzajem obojetni... Swiadomosc, ze samo jej istnienie jest dla nich zrodlem upokorzen, kolejnym ciosem, ktory odsunie ich od siebie jeszcze dalej. Uciekla, bo dluzej nie mogla zyc z wlasnym przerostem uczuc i ich uczuciowa atrofia. Kolejne przeprowadzki, proba ucieczki od tego, przed czym ucieczki byc nie moze - przezywala cudze rany, nienawisci i niedostatki, bo inaczej nie potrafila. Przejmowala sie ich bolem, bo inaczej nie potrafila. I ciagle wykorzystywana, nieustannie zbierala kolejne rany. A chciala tylko znalezc spokoj i kogos, komu moglaby zaufac. Wtedy wspomniala Siebelinga - naprawde wierzyla, ze to wlasnie ten... Wstrzasnal nia szloch. (Bo to wszystko bylo takie prawdziwe...) -Jule, czego ty sie wstydzisz? -Wszystkich od siebie odstreczam! Probowalam sie utopic, nawet ja nie potrafie z soba zyc! -To nieprawda. - Potrzasnalem nia delikatnie za ramiona. - Nie ma w tobie slabosci. Ludzie... nie powinni zyc wnetrzem innych, musza miec jakas ochrone. Ale kiedy rodzisz sie dziwolagiem, to jej nie masz i nikt inny nie jest ci jej w stanie zapewnic... To znaczy... To nigdy nie byla twoja wina. Nie mozesz sie obwiniac za to, ze taka sie urodzilas. Nachmurzyla sie. -Wiem, co mowie, Jule - dodalem, choc nie bylem pewien, czy to prawda. - Posluchaj mnie. To nie glupota starac sie go kochac ani pragnac jego milosci. Ostatnim glupcem jest tylko ten, kto kiedykolwiek pozwolil ci odejsc. Uslyszalem jej dlugie, drzace westchnienie. -Siebeling nie wini cie za twoj bol, za twoje cierpienie. Przeciez sam pomogl ci sie nauczyc, jak nie odczuwac wszystkiego dookola i jak nie cierpiec z tego powodu. Przeciez wie, jak ci z tym ciezko. - Jezeli opinia Jule o nim byla choc w polowie sluszna, to tak bylo rzeczywiscie, ale w tamtej chwili trudno mi bylo nawet udawac, ze wierze w to, iz Siebeling jest czlowiekiem. Juz prawie sie usmiechnela, ale zaraz jej twarz wykrzywil grymas, jakby wciaz jeszcze nie wiedziala, co myslec. -On naprawde nie chcial, Jule. Prawie odchodzi od zmyslow z powodu tego, co sie tu dzieje. Nie umie sensownie myslec, jest zbyt oszolomiony i za bardzo przytloczony poczuciem winy. Czy nie to zawsze mi wmawialas? Zaloze sie, ze nawet nie wiedzial, co mowi. - A ja tez nie myslalem wiele o tym, co mowie, bo inaczej pewnie udlawilbym sie wlasnymi slowami. Chcialem tylko mowic, mowic cokolwiek, co przyniosloby jej ulge i uspokojenie. - Jest wsciekly, bo cie kocha, a obawia sie do tego przyznac, bo sie boi, ze straci cie tak jak zone. Wstala. -Czy to prawda...? - Cala az sie trzesla. -To wszystko prawda - odparlem po prostu, nie wiedzac wcale, skad mam te pewnosc i o kim wlasciwie teraz mowie, bo przeciez... - Nie tylko on czuje cos takiego. - Zorientowalem sie, co mowie, dopiero kiedy to uslyszalem; i dopiero kiedy to uslyszalem, zdalem sobie sprawe, ze to swieta prawda. (Kocham cie. Kocham cie.) Siegnela ponad stolem i zlapala mnie za rece. Pocalowala mnie jeden raz - a moje mysli zapelnily jej uczucia, w jedynej chwili czulosci, jaka dane mi bylo poznac. -Dziekuje ci, Kocie... - szepnela. - Jestes najlepszym, jestes jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego mialam w zyciu. - I znow popatrzyla na mnie tymi swoimi oczyma jak burzowe chmury. Jej ukochanym na zawsze pozostanie Siebeling. Kiedy to zrozumialem, cos trzasnelo mi w srodku jak odlamany kawalek jej wlasnego bolu. Nagle poczulem sie znow pieciolatkiem, rozzalonym tak, ze mialem ochote sie rozplakac. Dlaczego wlasnie on? Dlaczego to musial byc on, dlaczego nie ja? Ja nigdy nic nie mialem! Ale milosc, jak mowia, jest slepa, milosc jest szalona - milosc nie ma serca, wiec musi z czlowieka wydrzec jego wlasne. Jule nauczyla mnie, jak nie byc obojetnym - wiedzialem, ze teraz juz nigdy nie pozostanie mi obojetna. Znow wzialem ja w ramiona, by tak przez chwile poudawac, ze jest moja. A potem rzucilem na pozegnanie: -Bedzie dobrze. Wszystko bedzie dobrze, obiecuje. Wyszedlem z jej mieszkania i ruszylem w noc. 15 Wlaczylem swiatlo.-Jak sie tu dostales?! - Siebeling jednym skokiem zerwal sie z fotela, na ktorym siedzial bez ruchu w pograzonym w ciemnosciach pokoju. Widok jego twarzy wart byl wlozonego wysilku. -Taki zlodziejski sekrecik. - Wykrzywilem usta. - Zaraz zapytasz, czego tu chce. Jestem tu dlatego, ze w tej jaskini pelnej wezy tylko na dwoje ludzi mozesz liczyc, a oboje zostawiles z rozharatanym sercem. Przyszedlem tu zmusic cie, bys posluchal wreszcie kilku slow prawdy, ty durny... -Wynos sie. -E-e. - Potrzasnalem glowa. Na jego widok znow obudzil sie we mnie gniew i zal. - Nie wyjde stad, dopoki wreszcie nie zrozumiesz. Zlapalem go za przod grubego swetra, pchnalem na sciane. Zaczal sie wyrywac, ale przeciez nie uczyl sie walczyc w ulicznych bojkach. Przydusilem mu nerw - zaskowyczal i dal spokoj szarpaninie. -Zgadza sie, doktorku. Moge byc bandyta, za jakiego mnie uwazasz, jezeli tylko mnie do tego zmusisz. Ale raczej mnie nie zmuszaj, bo wcale tego nie chce. - Puscilem go i cofnalem sie pare krokow. - Chce tylko, zebys wreszcie posluchal. Oczy pociemnialy mu ze zdumienia i naglego strachu. Potarl sie po karku. -Dobra. Mow, co masz mowic. - Cofnal sie do swojego fotela i przysiadl na nim, ale wcale sie nie rozluznil. -Po pierwsze, mam zamiar jeszcze raz ci powiedziec, ze jestem po twojej stronie! - Nie probowalem go naklaniac, zeby mi uwierzyl, nie tknalem nawet jego mysli, bo tak bardzo byl pewien, ze uzyje przeciw niemu swojej psycho. - Nie chcesz w to wierzyc, bo przeciez wiesz najlepiej, dlaczego mialbym prawo popodrzynac ci sznurki. I wyobrazasz sobie, ze wszyscy poza mna gowno mnie obchodza... bo niby czemu mialoby byc inaczej, co? Ty mnie nie obchodzisz, to pewne jak wszyscy diabli. Przez takich jak ty musialem w to wierzyc. Ale na szczescie nie wszyscy sa do ciebie podobni. Jule nie jest. I Dere nie byl. A Rubiy... - zaczerpnalem gleboko powietrza - ty nie masz pojecia, co to za jeden, ty nic nie rozumiesz! Ja wiem. To czlowiek z lodu, psychopata, ten facet jest wiecej niz chory. Zamordowal Dere'a i sprawilo mu to przyjemnosc, wiec nie chce, zeby mu uszlo na sucho. Predzej odcialbym sobie reke, nizbym zaczal dla niego pracowac, czy nie mozesz tego zrozumiec? Zrobie wszystko, co bedzie trzeba, zeby go zniszczyc. I zeby sie upewnic, ze nigdy nie skrzywdzi Jule. Wszystko! Chocbym musial przy tym ocalic ciebie. - Spuscilem wzrok. - Moze nawet jestem ci to winien. - Znow spojrzalem na niego. - Nie chce ci byc nic winien. Wbil sie glebiej w fotel i patrzyl na mnie ze zloscia. -Myslisz, ze wszystko juz stracone, prawda? - mowilem dalej. - Teraz, kiedy zabili Dere'a. Ty nas w to wpakowales i sadzisz, ze wlasciwie jestesmy juz martwi. Myslisz, ze to wszystko twoja wina. - Poczulem nagly przyplyw poczucia winy, wiec od razu wiedzialem, ze mam racje. - Dlatego chcesz teraz puscic wszystko i wszystkich luzem, siedziec tu w ciemnosciach i czekac na koniec. Tak robisz przez cale zycie, odkad odeszli twoja zona i syn. Zaloze sie, ze byliby bardzo dumni widzac, co sie z toba stalo i co ci zrobili... Zatopil palce w miekkiej tapicerce fotela, jakby to bylo zywe cialo. -No dobrze, mam dla ciebie jedno wyjscie, skoro przestales sam juz szukac. Tym razem tylko ja bede ryzykowal. Rubiy wysyla mnie z powrotem do kopalni, poniewaz mi ufa. Sadzi, ze sie z nim polacze i pokaze mu, jak sie dostac do srodka. Ale ja spieprze mu ten jego plan, bo kiedy sie tam dostane, uprzedze ludzi Federacji. A potem przyjda tu i was uratuja, i wszystko bedzie dobrze. Nie masz sie czym martwic. Wytrzeszczyl na mnie oczy. -Moj Boze! Gdybym tylko mogl ci uwierzyc... -Sprobuj. - Zaczalem przemierzac tam i z powrotem niewielki fragment podlogi tuz przed jego nosem. - Ale dlaczego mialbys mi uwierzyc? Przeciez ty nie ufasz nawet Jule. Guzik cie ta dziewczyna obchodzi. Sprawiles, ze sie w tobie zakochala, a potem wmowiles jej, ze jest niczym. I ty mowisz, ze to ja jestem egoista, ty pokrecony sukinsynu! Powinienes popatrzec do lustra. - Odwrocilem sie do niego plecami. - W sekunde oddalbym cie w lapy Rubiy'ego, gdybym nie byl pewien, ze to zabije Jule. Ty draniu, wcale na nia nie zaslugujesz, nie zaslugujesz nawet, zeby zyc... Urwalem, bo jego umysl krzyczal teraz ze wszystkich sil (Wiem! Wiem!...), a ja nieoczekiwanie zdalem sobie sprawe, ze wszystko, co mi o nim opowiadala Jule, i to, co ja sam musialem z kolei opowiedziec jej, to szczera prawda - ze widzialem to w nim od zawsze. Tak naprawde nienawidzil tylko siebie. Nie potrafil zrozumiec, dlaczego ciagle zyje, kiedy zniszczono mu rodzine. Cierpial tak samo mocno jak wszyscy psychotronicy, ktorych leczyl, tylko ze sam nie mial do kogo zwrocic sie o pomoc, bo nikt nie rozumial jego straty. W czasie swoich psychotronicznych badan w Instytucie Sakaffe probowal zrobic cos dobrego, co pomogloby mu uwierzyc, ze jednak ma prawo dalej zyc. A udalo mu sie tylko doprowadzic do smierci porzadnego faceta i uwiklac w beznadziejna sytuacje siebie i Jule... Bo jednak bardzo mu na niej zalezalo. Nawet gdybym byl gluchy i slepy, nadal mialbym te sama pewnosc - jego uczucie bylo az tak intensywne. Zranil ja, bo sie bal. Bal sie ja stracic, bal sie, ze bedzie musial stawic czolo jej smierci, potem wlasnej. Zobaczylem, jak mocno jej pragnie, jak chce przestac zadawac bol sobie i wszystkim dookola. Tak bardzo sie mylil. Ale to silne przyzwyczajenie: przestac walczyc, jesli sie zabrnelo w slepy zaulek. A teraz, kiedy sadzil, ze nie ma juz nadziei... On tez nic nie powiedzial, jakby nie mial - jej - juz nic do powiedzenia. A ja, choc nadal chcialem go nienawidzic, nie moglem. Dlatego ze wejrzalem w jego mysli i zrozumialem, co tam zobaczylem. Nie bylem juz wypalonym w srodku nocnym lowca, ktorego wepchnieto do jego biura tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkalem Jule, tak samo jak nie bylem juz psychotronicznym gluchoniemym, odkad spotkalem Hydran. W moim wnetrzu powrocilo do zycia cos wiecej niz tylko dar. Zmienilem sie i, czy mi sie to podoba, czy nie, nie potrafilem teraz wiercic czubkiem noza w jego ranach, tak samo jak nie moglem przestac kochac Jule... Zacisnalem zeby. -Ona bedzie wiedziala, doktorku. Zawsze wie. Ale i tak sam jej powiedz. - Ruszylem w strone drzwi. -Kocie, poczekaj! - zawolal za mna. -Idz do diabla. - Wyszedlem. Wrocilem na bezimienna ulice, sunac bezszelestnie jak nocny lowca; nie mialem ochoty, by dotykaly mnie cudze mysli, a tym bardziej wzrok. Szedlem tak, bo nie moglem sie uspokoic - nie chcialem zostac sam ze wspomnieniami w moim pustym, martwym pokoju. Deszcz juz ustal i niebo przejasnialo, pod nogami lsnily wszedzie kaluze jak rtec. Ulice urywaly sie tuz za portem, ale ja poszedlem dalej, na wzgorza. Tam przez jedno popoludnie czulem sie naprawde wolny, tam ostatni raz widzialem usmiech Dere'a. Zaszedlem dalej niz kiedykolwiek przedtem. Swiatla wystarczalo ledwie na tyle, by moje kocie oczy wyszukaly droge. Zatrzymalem sie dopiero, kiedy i wspomnienia musialy dac mi odpoczac - po prostu osunalem sie na gabczasta trawe na zboczu. Otaczal mnie tylko poszum drzew i syk pary z goracego podziemnego zrodla, przetykany cichutenkimi glosami dzikich nocnych stworzen. Zadnych ludzkich oczu, zadnych ludzkich mysli, ktore zaklocilyby ten idealny spokoj. Chlodny powiew wiatru smignal mi przez wlosy. Wtedy zdolalem oderwac wreszcie wzrok od ziemi i pomyslalem sobie, ze ilekroc dzieje sie cos pieknego, zawsze brakuje slow, by to opisac. Mglawica Kraba rozciagala sie na jasniejacym z wolna niebie jak zlota rybacka siec na tle czarnego morza, marszczacego sie wstegami jutrzenki. Lezalem, wpatrzony w gore przez dlugi czas, pootwieralem na osciez wszystkie moje zmysly i wypuscilem umysl w kosmiczna czern nocy. Mialem ochote juz nigdy sie nie podniesc, zeby piekno wypelnilo mnie do cna, bo taki bylem go zglodnialy... Pasemko obcej mysli wplatalo sie w zwoje moich. W glowie zakotlowalo mi sie od slepej paniki, probowalem sie chronic... Az uslyszalem, jak ktos mnie wola. Nie byl to glos, lecz caly chor mysli. Nie ludzkich - hydranskich. Wstalem i zaczalem przeszukiwac wzrokiem ciemnosc, gdy wtem zobaczylem, ze mam ich tuz wokol siebie - chyba z dziesiecioro, cichych jak duchy. (Co... co tu robicie?) Zagladalem w twarze jedna po drugiej, swiadom, ze ich oczy widza mnie w ciemnosciach rownie wyraznie, jak ich umysly czytaja w moim. Zauwazylem pare biala jak albinosi, ale nie bylem pewien, czy w tym kregu sa i ci, ktorych poznalem wczesniej. Trudno mi bylo skupic sie na pojedynczych twarzach, skoro w myslach zupelnie nie potrafilem ich od siebie oddzielic. Zapytali: (Dlaczego jestem zdziwiony, ze ich tu spotykam, na ich wlasnej ziemi, stworzonej przez ich przodkow? Nie urodzili sie, aby zyc w ciemnych czelusciach tej planety. Tesknia za niebem i zywymi stworzeniami tak samo jak obce przybledy, ktore im to ukradly.) Spuscilem wzrok. Pokazali mi, ze przychodza tu czesto w sekrecie (zeby zebrac to, co im potrzebne do zywienia i odziewania cial... a takze po to, czym zywia sie ich dusze.) Kiwnalem glowa i poluznilem mysli, siegajac nimi na zewnatrz, by stac sie czastka tej calosci. Ale tym razem nie zatracilem siebie, kiedy zatonalem w tym obrazie. Zjednoczylem sie z nimi, bo potrzebowalem wspoluczestnictwa w tym napelnianiu ducha, potrzebowalem tego bardziej niz kiedykolwiek. A gdy sie zjednoczylem, nie moglem powstrzymac dzisiejszych wspomnien, ktore przelaly sie przez moj umysl jak krew wzbierajaca w ranie i waska struzka wyciekly w morze ich uwspolnionych mysli, a oni mimo to sie nie cofneli. Glebokie wody pochlonely moj zal, oczyscily go, przytrzymaly w zawieszeniu, podczas gdy oni dzielili sie ze mna swoja sila. Ale odczulem ich bolesne zaskoczenie i glebiej pod nim strach, kiedy dotarla do nich prawda o ludzkich psychotronikach, ktorzy obiecali im wybawienie... (Morderstwo - ludzcy psychotronicy zamordowali jednego sposrod siebie i zmusili Obiecanego) to znaczy mnie, mysleli o mnie (zeby na to patrzyl. Przeciez sa psychotronikami, jak mogli zrobic cos tak potwornego i przezyc?) (Sa ludzmi, niejedno potrafia przezyc) - pomyslalem. A oni juz pytali jedni drugich: (Jakzez mogli nie dojrzec...?) Dzielac z nimi to pytanie, zobaczylem, ze w zaden sposob nie mogli sie domyslic - bo chociaz sa najlepszymi telepatami, jakich w zyciu spotkalem, sa tak otwarci, tak swobodnie sie dziela myslami, ze nie posiadaja zadnych mechanizmow obronnych - nie wiedza nawet, czym jest klamstwo. Nie znajac nawet tego pojecia, jak mieli odroznic klamstwo od prawdy? Rubiy musial o tym wiedziec i wykorzystal to przeciwko nim -wykorzystal ich tak, jak wykorzystywal wszystkich dookola. Wtedy oni zaczeli prosic mnie o odpowiedz. (Bo w niektorych czesciach ludzkiego umyslu sa rzeczy tak dziwne, ze bardziej nawet niz obce... Byla tam nieprawosc, moze nawet...) pojecie tak zamazane, ze niemal sie zatracilo (oszustwo.) Potrafia sie uczyc. Nie sa glupcami, za jakich uwazal ich Rubiy, a ja sie z tego bardzo ucieszylem. Musialem sprobowac odkryc im prawde pod warstwa klamstw, pokazac, jak zostali zdradzeni, jak utracili nadzieje... (To trudne... ale macie racje. Nie mowili wam prawdy, oni... was oszukali. Nazywamy to klamstwem. Ludzie ciagle tak robia, bo wiekszosc z nich nie potrafi czytac w myslach...) Wcale nie ukrywalem, co czuje do Rubiy'ego ani jak dobrze jest pokazac im prawde, (...tak wiec sklamali wam, zebyscie nie wchodzili im w droge, kiedy beda przejmowac kopalnie. Zmacili sobie mysli falszywymi obrazami, bo nie umieliscie odroznic ich od prawdziwych - tak im sie przynajmniej wydawalo. Czy cos z tego rozumiecie?) Pozwolilem im wniknac glebiej w moje mysli, gdzie probowali uchwycic lepiej to cos, co nieustannie im sie wymykalo, a wtedy powrocilo tamto slowo-uczucie. (Teraz juz rozumieja... Ale nie jest dla nich jasne, po co ci nowi obcy tu przybyli, jesli nie po to, zeby dopelnic obietnicy.) (No, chca wladzy.) Staralem sie im pokazac, co znacza w swiecie ludzi te blekitne krysztalki. (Jesli opanuja kopalnie, zlapia za gardlo FKT - tych, ktorzy rzadza Federacja Ludzka.) Ale bylo to tak, jakbym wrzucil kamien w wode, a na powierzchni nie powstaly potem zadne kregi. (Niezbyt jasne... nie bylo potrzeby... nie bylo powodu...) Jak gdyby nie mieli pojecia, po co komu moze byc wladza. Probowalem sobie przypomniec wszystko, co pamietalem na temat wladzy, zeby im pokazac po co. I chyba zrozumieli, bo nagle odczulem w glowie jakas twarda i ostra forme, ktora sprawila mi bol. Sam dokladnie nie wiedzialem, o czym akurat mysle, kiedy zjawilo sie wyrazne stwierdzenie: (Chca po prostu zadac cierpienie wszystkim slabszym od siebie.) Pojalem, ze musieli zobaczyc w moich myslach wspomnienia z kopalni, sepy z Robot Kontraktowych i Stare Miasto. (Tak, wydaje mi sie, ze mniej wiecej o to chodzi. Ale wladzy mozna uzyc tez do czynienia dobra...) Coz, jakos nie chcial mi wpasc do glowy zaden stosowny przyklad. Przez mysli przewinelo mi sie uczucie graniczace z niedowierzaniem, szeptali miedzy soba: (Jakie krete i wstretne drogi umyslu obrali sobie ci obcy.) A mnie sie przypomnialo, co mowil Dere - ze ludzie to moga byc tacy Hydranie z defektem. Poczulem, jak nikna resztki ich nadziei. (W koncu zrozumieli, ze ludzcy psychotronicy niewlasciwie wykorzystuja swoj dar, ze maja zamiar wyrzadzic tylko jeszcze wiecej zla. Ale jesli im sie uda, co stanie sie z obcymi, ktorzy teraz maja kopalnie?) To pytanie zupelnie mnie zaskoczylo. (Nie wiem.) Doszedlem do wniosku, ze Rubiy zechce zatrzymac przy zyciu tych, co zarzadzaja kopalnia, zeby miec w reku dodatkowy atut. Ale potem pomyslalem o obraczkach - im nikt nie pomoze, bez wzgledu na to, kto zwyciezy. (Widza teraz, ze wszystko to nikomu nie przyniesie nic dobrego.) Jeszcze raz przejechalem wzrokiem po kregu niewyraznych twarzy, rozumiejac, ze nic im juz teraz nie pozostalo - ze to, co nadawalo znaczenie ich zyciu, zostalo zniszczone z powodow, ktorych nawet nie rozumieli. Nie bylo sposobu, by mogli czemukolwiek zapobiec. Zniknal ostatni cien szansy, ze ktos ich uratuje, ze rozpocznie sie nowa era. Zrobilo mi sie przykro, ze musialem im o tym powiedziec - bylo mi przykro i wstyd. (Ale oni wiedza, ze lepiej jest znac prawde, dobrze tez wiedziec, ze pod pewnymi wzgledami okazali sie madrzy...) Krag ich mysli zaciesnil sie wokol mnie. Nawet jesli nie jestem rozwiazaniem, ktore obiecali im przodkowie, byli mi wdzieczni za ukazanie prawdy. Opuscilem wzrok na wlasne dlonie. A potem, poniewaz nie mialem nic do stracenia, pokazalem im, jak Siebeling i Jule pracuja przeciwko Rubiy'emu, jak probuja go powstrzymac. Sluchali. A potem zapytali: (Dlaczego chce pomagac ludziom probujacym zachowac miejsce, w ktorym zrobiono ze mnie niewolnika?) Przez moment moj umysl probowal ich wykluczyc... (Z powodu osoby, ktora jest dla mnie wazna) - odpowiedzieli sobie sami, a ja przekonalem sie, ze juz wiedza o Jule i reszcie, i o wszystkim, co sie miedzy nami wydarzylo. (Tak. Jest dla mnie wazna.) Przez chwile czulem, jak wzbiera we mnie stara, ludzka niechec o to, ze rozumieja za duzo. Ale tylko przez chwile. (Tak wiec widzicie, przydalaby sie nam kazda pomoc.) W moich myslach zapadla teraz cisza. W koncu odezwali sie jednak, ale powiedzieli tylko: (Musza rozwazyc te sprawy glebiej.) Kiwnalem glowa. (Nie mam wam za zle. Nie jestescie nam nic winni.) Z wyjatkiem moze zemsty - ale wiedzialem, ze na to nie moga sobie pozwolic. Czulem sie pusty w srodku, pozbawiony resztek nadziei. Kolana drzaly pode mna i zaczalem sie zastanawiac, jak dlugo juz tak stoimy. Przekazali mi, ze teraz nie mamy czego ze soba dzielic z wyjatkiem zalu (a to nie przystoi w tym miejscu.) Ich realne postacie zamigotaly. Poczulem, jak rozluzniaja sie wiezy miedzy ich myslami a moimi - wiedzialem, ze za chwile znikna i wroca do swego ukrytego swiata. (Poczekajcie! Musze was o cos jeszcze zapytac.) Ich obecnosc znow sie nasilila. (Musieliscie przeciez widziec wiekszosc moich wspomnien, wtedy gdy... To znaczy, slyszalem, ze umysl nigdy niczego nie zapomina, tylko czasem sie nie pamieta, jak znalezc to, czego sie szuka. Musze sie dowiedziec, co zdarzylo mi sie dawno temu... A gdzies pod spodem: chce sie dowiedziec, kim byli moi rodzice, dlaczego...) Znaja moj sekret. Ale nie dadza mi odpowiedzi. (Bo wiedza tez, ze u obcych zapominanie ma swoja przyczyne - ma chronic umysl, ktory jest u nich osamotniony, niczym nie chroniony i dlugo sie goi. A ja przyjalem zwyczaje obcych, bo tak mnie wychowano, i musze teraz z nimi zyc. Nauczylem sie zapominac, wiec musze sie tez nauczyc, ze zapominanie ma swoja przyczyne. Niektore sprawy lepiej pozostawic w spokoju.) (Nie beda nam przeszkadzac. Cokolwiek uczynimy, ze wzgledu na mnie nie beda sie nam sprzeciwiac. Ale sam widzialem, jak jest naprawde: nie moga stanac ani po jednej, ani po drugiej stronie. Musza nad tym pomyslec dluzej.) Jeszcze raz kiwnalem glowa. Krag ich mysli zaczal mnie delikatnie wykluczac, ale moj umysl nie mial ochoty ich puscic, nagle przerazony utrata kontaktu, ktory lagodzil bol, tej liny ratunkowej, ktora laczyla mnie z moim ludem. Z takimi jak ja. W koncu i tak go utracilem. Nigdy nie byli moja wspolnota. Zrozumialem to, kiedy znikneli z dzwiekiem przypominajacym westchnienie. Moja prawdziwa wspolnote utracilem dawno temu i na zawsze, do konca juz pozostane czlowiekiem. Poczulem sie znow jak sierota - wstretnie. Schodzilem w dol, znowu sam, i zdjal mnie tak doglebny chlod, jakbym umarl wraz z Dere'em. Po chwili dojrzalem swiatla miasteczka, a na snieznej rowninie baraki kopalni. Przyszlo mi do glowy, ze zabudowania przypominaja zastarzala blizne wsrod zieleni wzgorz. Ludzie zniszcza wszystko, czego sie dotkna. Ale nie mialem dokad pojsc, musialem wrocic i zagrac z Rubiym w stracencza partyjke "Ostatniej Szansy". Nawet jesli nikt mi nie pomoze czy chocby uwierzy, nawet jesli Siebeling nadal uwaza mnie za pluskwe, za wszawego mieszanca... nawet jesli Jule nadal go kocha. Tak naprawde to nigdy w zyciu nie mialem przed soba zadnego wyboru, podobnie jak nigdy nie bylem naprawde mlody. 16 Ktos budzil mnie, potrzasal za ramie. Czyjes palce wbijaly mi sie w cialo, a czyjas irytacja w mozg. Wypelzalem powoli z czarnej, pozbawionej snow czelusci - przez wspomnienia ze Starego Miasta, przez ktore zawsze wracam do rzeczywistosci, przez kolejne warstwy czasu. Siegnalem na zewnatrz myslami, spodziewajac sie zastac obok Jule albo Siebelinga... zamiast nich znalazlem Galiess. A wtedy nagle dzgnelo mnie wspomnienie o tym, gdzie jestem i co sie wczoraj stalo, i natychmiast sie rozbudzilem.Podnioslem glowe. Kobieca sylwetka rysowala sie cieniem na tle slonecznego blasku, nie moglem dojrzec twarzy, ale wlasciwie wcale nie musialem jej widziec. Zepchnalem wspomnienia do ciemnej komorki i tam starannie zamknalem, klarujac reszte mysli. Nie bede teraz o tym myslec, zwlaszcza nie teraz... -Wstawaj - rzucila, puszczajac mnie natychmiast, jakby sam moj dotyk przyprawial ja o obrzydzenie. Zmarszczylem brwi. -A co ci przeszkadza, ze spie? Nie mam nic lepszego do roboty. -Juz masz. Usiadz i posluchaj. Podnioslem sie powoli, ziewajac tak, ze omal nie odpadla mi szczeka. (Caly zamieniam sie w sluch.) Zesztywniala. -Rubiy juz ci wyjasnil, czego od ciebie oczekujemy. Udowodniles mu, ze jestes wystarczajaco silny, udowodniles mu tez swoja lojalnosc. - Ale nie jej. - Czas, zebys odegral swoja role. Zajelo mi dobra minute, zanim sobie skojarzylem, ze to, o czym ona mowi, oznacza powrot do kopalni. -Juz czas? Teraz, zaraz? - Przeciagnalem palcami po starej, postrzepionej bliznie na zebrach. - Skad nagle taki pospiech? -A czego sie spodziewales?! - warknela. Znow zmarszczylem brwi. -Moze tego, ze bede mial szanse zadac komus kilka pytan. Gdzie Rubiy? -Nie twoj interes. Masz sie poddac na lotnisku i pozwolic sie zabrac z powrotem do kopalni. Kiedy nadejdzie wlasciwa chwila, dokonasz zjednoczenia z Rubiym, ktory bedzie tu czekal, otwarty na kontakt z toba. Tyle wlasnie od ciebie wymagamy i za tyle odpowiadasz. I tyle tylko masz wiedziec. -Skoro tak twierdzisz... -Wzruszylem z rezygnacja ramionami. - Jeszcze tylko jedno pytanie: zdaze wlozyc portki? Wyszla z pokoju. Szlismy ulica, ktora wiodla w strone portu, krok w krok, ale wcale nie mialem wrazenia, ze idziemy razem. Udawalem sie tam sam, ona tylko miala tego dopilnowac. Przejal mnie dreszcz, choc wcale nie bylo mi zimno. Zatrzymalem sie przy frontowej rampie, przed przeszklonym wejsciem do hali portowej, i obejrzalem sie na pustkowie za plecami. Zielen wzgorz zapiekla mnie w oczy, a ja przesuwalem wzrok w gore, az wreszcie dotarlem do osnutego szara pajeczyna nieba. Zastanowilo mnie, czy jeszcze bede je ogladal. -Wiesz, co masz robic - rzucila. - Bedziesz stale obserwowany. I nie zapominaj: my jestesmy twoja jedyna ochrona. Jesli nie zrobisz, co ci kazemy, jesli nasz plan zawiedzie, zostaniesz tam niewolnikiem na reszte zycia. Opuscilem wzrok. -Tak naprawde wcale nie chcesz, zebym to zrobil, co? - powiedzialem, zeby stlumic uczucia, ktore wywolaly we mnie jej slowa. - Sluchaj, jesli masz ochote, mozesz w kazdej chwili mnie zastapic... - Z ironicznym grymasem wskazalem jej wejscie. W zwojach jej mysli az zaiskrzylo. Ona rzeczywiscie chciala pojsc zamiast mnie - chciala zajac honorowe miejsce, ktore jej sie nalezalo, dokonac ostatecznego czynu, ktory odda Gornictwo Federacyjne prosto w rece Rubiy'ego i zapewni im swietlana przyszlosc. To jej sie nalezalo - jej, nie mnie, bo prawie cale zycie pracowala na jego przyszle tryumfy - pracowala dla Rubiy'ego i z Rubiym, modelujac go i uczac, sluzac mu i go czczac. Byl jej wytworem i jednoczesnie jej bogiem. To ona wyciagnela go z rynsztoka, kiedy byl zwyklym rzezimieszkiem -wscieklym i bezsilnym, ale az jarzacym sie od talentow i mozliwosci. Nigdy nie umiala zapanowac nad wlasnym zyciem - on rozwiazal za nia ten problem. Wkrotce potem blagala, zeby ja wykorzystal, jak tylko mu sie spodoba. Poswiecila zycie, zeby go uczyc, zeby wspierac na drodze do sukcesu... Dobrowolnie uczynila z siebie jego niewolnice. A teraz tak jej sie odplaca: doszedl do wniosku, ze przeterminowaly sie jej uzytecznosc, jej talent, a takze jego potrzeby wzgledem niej... jego do niej milosc. Pozwolil sie uwiesc i odepchnal ja z powodu byle brudnego kundla o moralnosci zwierzecia... Zaniedbala wszelkiej obrony; przez chwile widzialem samo dno jej goryczy i myslalem, ze tu, na ulicy, uzyje przeciwko mnie swojej psycho. Ale w mgnieniu oka sie opanowala. Oddala cale zycie w rece Rubiy'ego - mogl je wedle zyczenia wykorzystac lub wyrzucic. Kazda jego decyzje przyjmie wdziecznie, bez sprzeciwu, tak jak to robila zawsze... I nie ma znaczenia, jak bardzo jej sie to nie spodoba ani jak bardzo mnie nienawidzi. Zacisnela dlonie, jej usta zadrzaly. Poluzowalem wlasne zapory i wzialem gleboki oddech -przez chwile bylo mi jej prawie zal. Obok przeszla para psychotronikow z miasta, zezujac ku nam z ukosa. Obrocilem sie i bez slowa ruszylem za nimi w strone rampy. Kiedy znalazlem sie w srodku, zatrzymalem sie, czekajac, az wycieknie ze mnie cala nienawisc. Mialem teraz wlasne zmartwienia. Stalem wpatrzony w mozaikowa supernowa pod swoimi stopami i myslalem sobie, ze bardzo pasuje do mojej obecnej sytuacji. Teraz wystarczylo tylko znalezc kogos, kto ochoczo zamieni mnie z powrotem w kopalniana wlasnosc. Rozejrzalem sie dookola, bo nie wiedzialem, od czego zaczac. Nigdzie nie spostrzeglem zadnych straznikow, ktorym moglbym lezec na sercu. Zaczynalem juz myslec, jakie to byloby smieszne, gdybym nie znalazl tu nikogo, kto chcialby mnie zgarnac. Wtedy przez podswietlona fontanne dostrzeglem Jule - rozmawiala z jakas kobieta. Ruszylem w jej strone, bo chcialem poniesc ze soba jej usmiech, ktory doda mi odwagi. Kiedy podszedlem do granatowej jak noc lady, Jule stala odwrocona w druga strone, zajeta rozmowa. Bez zastanowienia wyciagnalem reke, zeby sie oprzec o blat. I wtedy nagle moj nadgarstek szarpnela jakas niewidzialna sila, ktora przyplaszczyla go do krawedzi. Przestraszylem sie: reka tkwila mi w jakiejs pulapce i nie moglem nia poruszyc. Przy mnie po obu stronach lada rozjarzyla sie na czerwono. Kobieta przy Jule natychmiast zaczela sie cofac. Ja szarpalem sie z uwieziona reka, wzrokiem napotkalem przerazone spojrzenie Jule. Zobaczylem, jak przyciska rece do piersi i z niedowierzaniem potrzasa glowa. (Juz za pozno... za pozno...) Rzucilem okiem na uwieziony nadgarstek i swiat wskoczyl z powrotem na swoje miejsce - to obraczka. Nagle wszystko, co tutaj robilem, nabralo jakiejs przerazajacej realnosci i uderzyla mnie nagla mysl: A jesli sie nie uda? Przestalem sie szarpac, kiedy otoczyla mnie garstka portowych straznikow z wymierzonymi we mnie paralizatorami. -Ratunku! - szepnalem, nie odrywajac wzroku od Jule. Przeslala mi smutny, bezradny usmiech, a jeden ze straznikow zakul mnie w kajdanki. Potem kazali jej przycisnac cos na konsolecie. Kiedy to zrobila, moja reka oderwala sie od lady. Straznicy wyprowadzili mnie z holu. Czulem mysli Jule, pelne wdziecznosci. Wiedziala. Siebeling wszystko jej powiedzial. Dwaj straznicy wprowadzili mnie do pustego biura, popchneli na krzeslo, jeden przejechal mi reka po twarzy. -Nie ma pylu. Musial byc krotko w kopalni albo dlugo jest tutaj. Przypilnuj go, a ja pojde to zglosic. Wyszedl. Ten drugi stanal za biurkiem, wycelowal we mnie pistolet. Poprawilem sie na plastikowym krzesle, probujac usadowic sie nieco wygodniej, ale mialo fatalny ksztalt, a i ja nie bylem w nastroju do relaksu. Pomyslalem o Jule, o tym, zeby siegnac do niej myslami, ale straznik byl telepata, i to niezlym. Nie chcialem, zeby podsluchiwal, byl za blisko, wiec czulem sie skrepowany. Zmusilem sie, zeby o niej nie myslec. Ale wtedy natychmiast przyszly mi na mysl kopalnie, a o tym takze nie mialem ochoty rozmyslac. Jeszcze raz popatrzylem na straznika. Westchnal i przesunal pistolet. -Ladna pogoda - rzucilem, bo musialem cos powiedziec. Popatrzyl na mnie troche dziwnie. -Jak ci sie udalo wydostac? Myslalem, ze to niemozliwe. - Ale byl przeciez psychotronikiem, wiec nie moglem oprzec sie mysli, ze wie doskonale, jak sie tutaj znalazlem. -Teleportowalem sie. Zmarszczyl brwi. Obserwowalem, jak sie zastanawia, umysl mialem otwarty i przejrzysty. Galiess nawet straznikom nie powiedziala prawdy o mnie ani o tym, co mam zrobic. Chciala sie upewnic, ze nie bede traktowany ulgowo, ze nikt mi zbytecznie nie zaufa. Ale przynajmniej nie musialem sie nia dluzej przejmowac. Musialem myslec tylko o sobie, o tym, w jaki sposob zmusze tamtych w kopalni, zeby mnie wysluchali. Bedzie tam Joraleman, a on jest w porzadku i wie, co sie wydarzylo. A kiedy juz bedzie po wszystkim, wypuszcza mnie, bo beda mieli dowod na to, ze przez caly czas bylem agentem. No jasne, przeciez musza mnie wypuscic... Otworzyly sie drzwi. Wrocil tamten straznik, prowadzac ze soba Kielhose. Zamknalem oczy i zaczalem zalowac, ze jednak nie potrafie sie teleportowac. Przejazdzka z miasta na sniezne pustkowie wygladala tak samo jak przedtem, tylko ze tym razem mialem zwiazane rece, a Kiehosa byl uzbrojony. Nie odezwal sie ani slowem, ale wiedzialem doskonale, co mysli, wiec moze to i nawet lepiej. Byl w miescie na przepustce. (To jego cholerne pieskie szczescie...) No coz, ja w pewnym sensie tez. Mialem nadzieje, ze kiedy dotrzemy do snieznego wozka, zobacze Joralemana, ale sie zawiodlem. Dwie obraczki ladowaly zapasy, obserwowal ich siedzacy na jakims pakunku straznik. Kielhosa podszedl do niego. -Macie miejsce dla jeszcze dwoch? -Juz wracasz? - Straznik patrzyl na niego z zaskoczeniem. -Nie z wlasnej woli. - Kielhosa przeslal mi ponure spojrzenie. - Mam tu specjalna przesylke. Ile wam to jeszcze zajmie? -Juz prawie konczymy. - Straznik wstal i przeciagnal sie. Popatrzylem na lsniaca w jego dloni rozge. - Chociaz musialem sobie mocno nadwerezyc reke. Wasze pokazowe sztuki nie przeciazaja sie zbytnio robota. A ten skad sie wzial? Nowy rekrut? - Rozesmial sie. -Dla nich to jak swieto. A ten... nie. Myslal szczurek, ze tu mozna zlozyc wypowiedzenie. - Potrzasnal mnie mocno za ramie. - Zgarneli go na lotnisku. Katem oka dostrzeglem, jak obraczki podnosza glowy. Kielhosa zadbal, zeby doslyszeli. Przerazily mnie ich blekitne twarze - juz zdazylem zapomniec. -Tak? A jak wam sie wyrwal? -To dluga historia, nawet nie znam calej. Dlugo go nie bylo. Ale w koncu kazdy z nich musi wylezc z nory, jesli przedtem nie zamarznie albo nie umrze z glodu. -Dwadziescia batow przekona kazdego, zeby wiecej nie probowal. - Straznik zerknal na mnie i trzasnal znienacka rozga. A ja sie zastanawialem, jak moglem byc taki glupi. Straznik odszedl, poganiajac przed soba obraczki z reszta pak w strone drzwi ladowni. Po chwili uslyszalem zatrzasniecie drzwi. Kielhosa pchnal mnie w kierunku wozu. Wgramolilem sie do wnetrza kabiny i usiadlem na tylnym siedzeniu. Ledwie zmiescilem nogi. Kielhosa z przeklenstwem pchnal mnie pod przeciwlegle okno i sam usadowil sie obok. Straznik usiadl z przodu. Obraczka, ktory prowadzil, obejrzal sie teraz na mnie przez oparcie. Potem zapalil silnik, a ja zapatrzylem sie w snieg za oknem, czujac w zoladku kamien. "Ty pieprzony kretynie. Dwadziescia batow..." Moj Boze, ile to w ogole jest? Tyle co wszystkich palcow u rak i nog. Ale ja przeciez wcale nie probowalem uciekac. Wracalem teraz, zeby powiedziec im o spisku. Jestem po ich stronie - i musze o tym pamietac. Nie kaza mnie bic, kiedy to zrozumieja. Obrocilem sie na siedzeniu. -Hej, Kielhosa... 17 Nie uwierzyli mi. Kielhosa zabral mnie do dyrektorow kopalni. Stanalem na nieskazitelnie bialym dywanie i powiedzialem im wszystko, co wiem. Wysluchali kazdego slowa. A kiedy skonczylem, wybuchneli gromkim smiechem. Nie bylo tam nawet Joralemana, zeby mnie poparl - potem, kiedy juz bylo za pozno, wydobylem od Kielhosy, ze jeszcze jest w miasteczku. Dyrektorzy nazwali mnie klamca, widzieli we mnie tylko przestraszonego chlopaka, szczura w pulapce, ktory probuje chronic wlasna skore, i nic, co mowilem, nie moglo ich przekonac, ze jest inaczej. Naczelny kazal Kielhosie przypilnowac, zeby wymierzono mi kare.Kielhosa probowal mnie wybronic: -Panie dyrektorze, mysle, ze powinien pan wiedziec, ze to wlasnie ten obraczka, ktory uratowal zycie szefowi zaopatrzenia Joralemanowi. Zaczekajmy, az Joraleman wroci... - Zawahal sie. Twarz dyrektora pociemniala. -Co? To on? Ten psychotronik, czytajacy w myslach? - Jego wlasne mysli wypelnil teraz strach. - Co pan sobie wyobraza, do cholery, ze pan go tu przyprowadza i naraza nas na... Zabrac go stad! I dodac mu do wyroku kolejne dziesiec za marnowanie naszego czasu. Tak wiec powedrowalem miedzy dwoma straznikami przez kopalniany plac, gdzie staly juz setki przygladajacych sie w milczeniu ludzi. Bialy odblask slonca na nieskonczonych polaciach sniegu razil mnie w oczy i wydawalo mi sie, ze juz nie zdolam sie dowlec do miejsca, gdzie staly inne obraczki. Wypedzili na powierzchnie wszystkie nieszczesne, roztrzesione niebieskie buzki, ktore akurat nie kopaly rudy, zeby przygladaly sie temu, co sie bedzie ze mna dzialo. Tak zeby inni nigdy nie probowali tego, czego sprobowalem ja. (Ale przeciez wcale tego nie zrobilem!) Jeden ze straznikow potrzasnal glowa. Potknalem sie nie wiadomo na czym; przejscie na druga strone placu zdawalo sie trwac wieki. Na tle rozjarzonej bieli widzialem twarze tych innych jak nawleczone na sznurek niebieskie paciorki. Znienacka przypomnialem sobie o Mice. Wiedzialem, ze jesli tu stoi, pomysli sobie, ze mu wtedy sklamalem. Paskudnie sie z tym czulem, tak jakby to naprawde mialo jakies znaczenie. Nie moglem sie zmusic, zeby poszukac go mysla, nie moglem nawet patrzec na te rzedy twarzy... Bylo za jasno, zeby cokolwiek zobaczyc. Widzialem za to srebrzystoszary metalowy slup tuz przede mna. Probowalem sie wyszarpnac, ale przykuli mi rece nad glowa. Poczulem na policzku gladki, zimny napor metalu, w ustach gorzkawy smak strachu. Ktos rozerwal mi koszule na plecach. Drzalem jak lisc. Ktos zaczal cos mowic, ale slowa wpadajace mi do uszu jakby stracily sens, choc przeciez byly o mnie. Katem oka widzialem straznika, ktory czekal z jarzacym sie lukiem rozgi. Przypomnialem sobie, jak to bylo, kiedy raz dostalem nia z calej sily, bo probowalem sie obijac na dole w kopalni. Probowalem sobie wmowic, ze to, co mnie czeka, wcale nie bedzie dwadziescia razy gorsze. A potem jeszcze dziesiec za to, ze udawalem czlowieka... Staralem sie pamietac, ze mam liczyc, zeby zajac czyms mysli i zebym wiedzial, kiedy to sie skonczy... O moj Boze, niech juz wreszcie bedzie po wszystkim! Ja... -Zaczynac. Nadlatujaca w powietrzu rozga wydala przeciagly swist, a kiedy zderzyla sie z moim grzbietem - ostry trzask. Piekacy bol, jakby rozlal mi sie po skorze goracy tluszcz, od ktorego natychmiast zapomnialem o piekacym zimnie metalu na policzku. Probowalem liczyc na glos "raz", ale sie tylko zachlysnalem, zazgrzytaly mi zeby. Potem bylo "dwa", a ja probowalem wtopic sie w zimny metal slupa, kiedy po moim grzbiecie przeplynal kolejny strumien lepkiego ognia. Zdusilem w sobie jek. Uslyszalem znow wysoki spiew rozgi, zebralem sie w sobie, zoladek scisnal mi sie gwaltownie i bylo "trzy". Przygryzlem warge. Jeszcze raz i bylo "piec". Nie, zle, "cztery". A moze "siedem"? Nie moglem liczyc na palcach, bo dlonie zacisnely sie kurczowo w piesci. Jeszcze raz - i juz wiedzialem, ze nie okaze sie dzielny... Jeszcze raz - i to przestalo byc wazne. Ukrylem twarz w chlodzie slupa i wypuscilem z siebie krzyk, zeby w jedyny dostepny mi sposob uwolnic sie troche od bolu. Nie pozostalo mi nic, tylko czekac, az uderzy jeszcze raz i jeszcze... Wreszcie wydawalo mi sie, ze juz bardziej bolec nie moze, a wtedy dostalem jeszcze raz. Zawislem bezwladnie na slupie, kajdany wrzynaly mi sie w pokrwawione nadgarstki. Ledwie to zauwazylem. Wydawalo mi sie, ze wlasnie doswiadczam, jak to jest, kiedy czlowiek pali sie zywcem. Zaczalem wymiotowac. Myslalem, ze zemdleje, ale w zaden sposob nie potrafilem pozbyc sie bolu... Cale moje zycie zwinelo sie w petle - ani poczatku, ani konca - bedzie tak trwalo wiecznie, a ja juz na wiecznosc bede widzial, slyszal i czul to wszystko... A potem sie skonczylo. Rozkuli mnie, odciagneli na bok. Uslyszalem glos, ktorego nie poznawalem, jak wciaz jeszcze blaga ich, by przestali, glos, ktory nie moze przeciez nalezec do mnie... Nie moglem sie utrzymac na nogach. Potem mnie stamtad zabrali. Czulem, jak wzdluz linii niebieskich twarzy wloka sie za mna mdlosci i strach. Wszystko teraz wydawalo mi sie takie odlegle jak widziana w lustrze gwiazda. Potem cos szarego i plaskiego uderzylo mnie w twarz -lezalem twarza w dol na pryczy. Ktos przykul mi noge do lozka, a potem zostalem sam w pustej klitce. Ta czastka umyslu, ktora zachowala odrobine swiadomosci, odczuwala suche lkanie, rwace mi gardlo. Lezalem tak bardzo dlugo, obolaly, sluchajac wlasnych jekow. W koncu i to sie urwalo. Gdzies na krancach swiadomosci orientowalem sie, gdzie jestem - w infirmerii, a raczej w jej czesci wydzielonej dla obraczek. Poza mna nie bylo tu nikogo. Cieszylo mnie to, bo wtedy nienawidzilem rowno wszystkich na tym przekletym swiecie. Minelo sporo czasu, zanim ktos sie tu pojawil. Gluchy odglos czyichs krokow przemierzyl cala sale, potem sie zatrzymal. Ktos wymamrotal: "O Boze!", dotknal mojego ramienia. Zaklalem i dlon sie odsunela. Juz zaczynalem miec nadzieje, ze znow jestem sam, ale uslyszalem: -Przykro mi, maly. Przykro mi, ze to sie stalo. To byl Joraleman. Mialem ochote odpowiedziec: "Mnie tez jest przykro", ale po prostu nie mialem sily. Odczekal dluzsza chwile, zanim znow sie odezwal. -Wezwal mnie Kielhosa. Fatalnie wybrales sobie pore, wiesz? Musiales dac sie zgarnac akurat, kiedy mnie tu nie bylo? Oni tez mogliby zaczekac, az wroce! Ale dlaczego musiales rozwscieczyc dyrekcje ta wariacka historyjka? Przeciez chyba nie jest prawdziwa? - To w zasadzie nie bylo nawet pytanie. Staralem sie odwrocic glowe, zeby wydusic z siebie jedno slowo: -Prawdziwa! -Czekaj - przykleknal. - Mam tu jakis srodek przeciwbolowy. - Odsunal na bok moja podarta koszule jak najdelikatniej, ale i tak mialem wrazenie, ze razem z nia odrywa mi skore z grzbietu. Zawylem, zalkalem. Przez czerwony plomien cierpienia w glowie wyczulem jego obrzydzenie tym, co zobaczyl. - Boze, nigdy nie moglbym zostac lekarzem. Wyraznie zbieralo mu sie na mdlosci. Wylaczylem obraz tego, co widzial. Na plecy spadl mi syczacy strumien sprayu, na ulamek sekundy poczulem przerazliwy mrozny chlod. Zimno rozpostarlo sie po plecach i zaniklo, a razem z nim zanikl tez palacy plomien. Swiat zaczal sie rozciagac poza waskie granice bolu. Podnioslem oczy. -Dzieki - wycharczalem. -Nie ma o czym mowic. - Odwrocil wzrok. - Sluchaj, musze przyznac, ze ta historia, ktora slyszalem od Kielhosy, nawet dla mnie brzmi jak jakas paranoja. Na milosierdzie boze, czemu opowiadales takie rzeczy przed Rada Nadzorcza? Potarlem oczy. -Wtedy uznalem to za dobry pomysl. Kielhosa ich prosil, by poczekali na pana, probowal ich przekonac, zeby mnie nie karali. Nie moglem dluzej patrzec mu w twarz, ale wyczulem na niej lekki polusmiech. -To moj przyjaciel, jest mi cos niecos winien. A wie, co ci zawdzieczam. Poza tym nie wszyscy tutaj sadza, ze biciem porozwiazujemy wszystkie problemy. Co z toba, myslisz, ze bedzie cie do smierci nienawidzil za te sztuczke ze snieznym wozkiem? Jemu sie to nawet wydaje zabawne. Ale po tym, co uslyszal dzisiaj, musial chyba dojsc do wniosku, ze jestes patologicznym klamca. Jeknalem. -Moze cos nam po drodze umknelo. Sprobuj mi to opowiedziec jeszcze raz. Uslyszalem, jak siada na sasiedniej pryczy. Wciaz opadaly mi powieki. -Niczego wiecej nie chce... Musi mi pan uwierzyc, Joraleman, przeciez pan wie, co sie zdarzylo z tamtym wozkiem! Sam pan mowil, ze to nie byl wypadek. Czy pan im to powiedzial? Wygladalo, jakby o niczym nie mieli pojecia. -Tak, opowiedzialem im, przynajmniej tyle, ile potrafilem sobie przypomniec... - urwal. - To bylo jak przypominanie sobie fragmentow snu. Niektore byly wyrazne, inne za mgla. Nawet teraz nie potrafie sobie wszystkiego przypomniec. Czasami z nagla powraca mi jakis fragment. - Brzmialo to tak, jakby sam przestal wierzyc, ze to sie kiedys dzialo naprawde. - Ale problemy ze Strachami to nie to samo co terrorystyczny spisek w celu przejecia kopalni. -Czy nie pamieta pan, co sie dzialo z tym wozkiem? -Tak! Tak, tego przeciez nie moglbym zapomniec. W kazdym razie podalem to w raporcie. - Westchnal. - Oni stwierdzili, ze to zwykla awaria sprzetu. Od miesiecy nie mamy tu uczciwego mechanika. - Przyszlo mu na mysl, ze nikt nigdy go o to nie wypytywal; nikt tu nigdy nie wierzyl, ze ktokolwiek moglby zagrozic zlozom tellazjum, ze komukolwiek udaloby sie tu przedostac. -No, jesli oni nawet panu nie wierza... - Glos mi sie zalamywal. - Po co to w kolko opowiadac, skoro nikt nigdy nie uwierzy? Po co w ogole probowac? Pieprzcie sie, zawszone petaki. Zaslugujecie na wszystko, co sie z wami stanie i niech mnie diabli, jesli mnie to obejdzie. Jule zwariowala... Dlaczego musiala sie zakochac akurat w Siebelingu? Dlaczego... - i zapadlem sie w obloki gdzies na krawedzi snu. Joraleman zlapal mnie za ramie i potrzasnal. -No, dalej, przynajmniej cie wyslucham. Sprobuj opowiedziec mi cala reszte. -Cholera! - zaklalem, a on natychmiast mnie puscil. - Zapytaj pan Kielhose, on to slyszal. W portowym miasteczku jest teraz grupa psychotronikow, ktorzy planuja przejecie kopalni... - Jakos udalo mi sie zebrac mysli i opowiedziec mu wszystko do konca. - ...a ja mialem tu wrocic, zeby Rubiy mial jakis punkt zaczepienia do teleportacji. Planuje wszystkich zagazowac, jego ludzie tu wejda i opanuja caly kompleks. Jesli nie dokonam zjednoczenia, nie beda mogli nic zrobic, ale wtedy ci, z ktorymi wspolpracuje, zgina. Pomyslalem sobie, ze jesli zdolam was ostrzec, pomozecie... Pojedziecie do miasta i ich zgarniecie. Powiedzialem wszystko Kielhosie, ale on mi nie uwierzyl, nikt mi nie uwierzyl. -Trudno naprawde miec im to za zle. Te historie trudno byloby przelknac, nawet gdybys byl w policyjnym mundurze, a co dopiero z obraczka na rece. Ale Kiel przypomnial sobie, ze kiedy wykupywal twoj kontrakt, dzialy sie kolo ciebie jakies dziwne sprawki. Dlatego w ogole zgodzili sie ciebie wysluchac. No i dlatego ze uratowales mi zycie. -Jasne... Kiedy sie dowiedzieli, kim jestem, z wdziecznosci dodali mi kilka batow. - "Psychotronik, czyta w myslach, swir..." Joraleman zmiesil w ustach przeklenstwo, potem potrzasnal glowa. -Ignorancja jest matka strachu. -A pan uwaza, ze sie mnie nie boi? Nie ma pan nic do ukrycia? Mysli mu zawirowaly. Przez sekunde patrzyl na mnie gniewnie, potem westchnal. -Widzisz, w tym caly problem. Dla wiekszosci ludzi jedynym, ktory zaglada im w dusze, jest Bog. A ta wiekszosc wolalaby, zeby nawet Pan Bog mial przy tym troche gorszy wzrok. (Krolestwo slepcow) - pomyslalo mi sie. -Co mowiles? - Zamrugal i jeszcze raz potrzasnal glowa. -Niewazne. -Jesli pracowales... pracujesz z tymi agentami FKT, to skad u ciebie w ogole ta obraczka? Chyba tego nie zaplanowaliscie? -Nie. Wyrzucili mnie z grupy jeszcze na Ardattee. -I przekazali cie Robotom Kontraktowym? -Tak... To dluga historia. -Na pewno. Ale mimo to nadal im pomagasz - i jeszcze nam? Nie odpowiedzialem. -Dlaczego? Odwrocilem twarz. -To sprawa osobista. Joraleman przez dluzszy czas sie nie odzywal. W koncu oswiadczyl: -Pogadam z nimi. Nie moglem sobie przypomniec, kogo ma na mysli. Wyszedl, ale ledwie to do mnie dotarlo. Nikt mi nie pomoze, nikt nie wysluchal swira-niewolnika. Zrobilem wszystko, co moglem, a jednak mi sie nie udalo, zmarnowalem nasza ostatnia szanse. Siebeling wpadnie w pulapke, moze oboje zgina, a ja na zawsze pozostane niewolnikiem... Dlonie zwinely sie w piesci, a obraczka werznela sie w opuchniety nadgarstek. Plecy mialem jak ochlap zywego miesa. Nie bylem bohaterem - bylem tylko mieszancem, wyrzutkiem, ktory ledwie potrafi naskrobac wlasne imie. Jak moglem sie ludzic, ze potrafie cokolwiek zmienic? Odkad po raz pierwszy ujrzalem Quarro i pojalem, co to znaczy wiesc wolne zycie, kazdy, kogo spotykam, zaraz zakuwa mnie w swoje lancuchy - lancuchy potrzeb, chciwosci, winy. Poruszylem stopa i uslyszalem brzek kajdan przy kostce, przerazliwie glosny w otaczajacej mnie ciszy i pustce. Pol roku temu ledwie radzilem sobie z ciezarem wlasnego zycia - jak, do cholery, mam teraz w pojedynke zbawic Galaktyke? Calkiem sam... Przez cale zycie jestem ciagle calkiem sam... W koncu zasnalem. A gdzies posrod sennych mrokow spotkalem te, ktora widywalem tylko od snu do snu, ktora znikala mi z pamieci, skoro tylko otworzylem oczy. Byla rownie samotna jak ja, znala gorycz tych, co wszystko stracili; wedrowala teraz sama, na zawsze zatracona gdzies w moich snach. Jej umysl dotykal niegdys mojego z czula miloscia, gdzies, kiedys, w innym zyciu; jej glos umial saczyc nadzieje, ktorej nie bylo juz nawet w niej samej. Spiewala mi do snu o tym, ze wracamy do domu... Jej duch bladzil po opuszczonych korytarzach moich mysli i pomagal mi odnalezc sile tam, gdzie juz sie jej nie spodziewalem; zmuszala mnie do zycia, kiedy chcialem juz tylko umrzec. Imienia jej nigdy nie poznalem, bo ukryla je na samym dnie mysli. Twarz tez zawsze kryla przede mna; nigdy jej sobie nie przypomne, bez wzgledu na to, jak bardzo bym za nia plakal, jak mocno bym jej potrzebowal, chocbym wyciagal rece w prosbie, by zamknela mnie w cieplym kregu ramion... Obudzilem sie w ciemnosciach. Zamrugalem, szarosci poodplywaly na swoje miejsca, ale nadal nie widzialem wyraznie. Moj umysl oplatal sie wokol czegos, czego cala moja reszta jeszcze nie rozpoznawala. Cos wyrywalo mnie ze snu tak jak wtedy, na ulicach, kiedy nadchodzila taka koniecznosc. Nasluchiwalem w napieciu. Staralem sie lezec nieruchomo, dopoki sie nie dowiem, dlaczego to robie. Swiatla pogaszono na noc, ale mialem przeczucie, ze do dnia juz niedaleko. Wiedzialem, gdzie sie znajduje, wiedzialem tez, ze oprocz mnie jest tu teraz ktos jeszcze, spi o kilka pryczy dalej. Poruszyl sie i zakaszlal. Poczulem, jak odretwiala od snu reka zaciska mi sie w piesc. Poczulem tez, jak cos liznelo mnie po krawedzi nerwow. To moje plecy, srodek przeciwbolowy przestaje dzialac... A potem przypomnialo mi sie, o czym snilem: w samym srodku labiryntu koszmarow czula mysl o niej i ta potrzeba, zeby jej dosiegnac przez nieprzebyte dystanse czasu i przestrzeni, nieprzebyte bariery utraty. Dosiegnac cala moca, ktorej nigdy nie wystarczy... Az w pewnej chwili wydawalo sie, ze mocy mi wystarcza, a nawet jest nadto - caly moj umysl rozplomienil sie mozaika nie nazwanych kolorow, ktore jasnialy i jasnialy coraz bardziej, wypelniajac pustke we mnie. Uzyskalem juz wszystkie odpowiedzi, osiagnalem spokoj, zrozumienie i milosc. Ale nie potrafilem tego wrazenia zatrzymac; czulem, jak pasma rozplatuja sie, a kolory blakna. Rzucilem na szale ostatnie resztki sil, jakie mi jeszcze zostaly, podsycajac te jasna wzorzysta materie wszystkim, co tylko dalo sie znalezc, bo jesli sie teraz rozpadnie i pozostawi mnie z moja pustka, to nie bede w stanie tego zniesc. A jednak rozerwala sie, lezalem oszolomiony w ciemnosciach, nie wiedzialem, czy to byl sen, i nawet nie chcialem wiedziec. Cialo i umysl mialem wciaz napiete jak struna. Nasluchiwalem i czekalem... wlasciwie na co? -Kocie? Zamarlem. Ostroznie podnioslem glowe, probujac obejrzec sie przez ramie, ale z bolu pociemnialo mi przed oczyma. Przy lozku stala Jule w dlugiej jasnej koszuli. Jule. Widzialem jej twarz okolona czarnymi wlosami, rysujaca sie miekko na tle ciemnosci. Nie smialem mrugnac, mimo ze wzrok przeslanialy mi lzy bolu, bo wiedzialem, ze kiedy mrugne, ona zniknie. (Nie pozwol, zebym sie zbudzil. Zostan. Jestes piekna. Jestes taka piekna...) Podeszla blizej - dotknela mojej dloni. Zlapalem ja za przegub - zywe cialo. Byla tu naprawde. Zamrugalem i po policzkach stoczyly mi sie dwie lzy. (Jak sie tu dostalam?) Wpatrywala sie we mnie i wyraznie nie mogla uwierzyc w to, co widzi. Potem rozejrzala sie wsrod otaczajacej ja ciemnosci. (Nigdy tu nie bylam!) Wpadla w panike. (To sie dzieje naprawde. Ale jak to mozliwe, Kocie? Nigdy nie widzialam tego miejsca! Nie powinnam byla sie tu znalezc!) Glowa opadla mi na twardy materac. Odpowiedz nadeszla sama. (To zjednoczenie). Jule odgarnela mi wlosy z czola. (Masz az tyle sily?) To wlasciwie nie bylo pytanie, wiec nawet nie probowalem odpowiadac. A ona usmiechnela sie leciutko, klekajac przy mnie. (Czegos takiego nigdy jeszcze nie przezylam. Tak intensywne - az przyciagnelo mnie tutaj, do ciebie. Myslalam, ze takie rzeczy sie nie zdarzaja. We snie slyszalam, jak mnie wolasz z daleka, ale to nie byl sen i... Kocie, co sie z toba dzialo? Bol i taki strach...) Az sie wzdrygnela. Jej wspomnienie przeszylo mnie na wylot. Zacisnalem mocno dlon na jej przegubie. (Probowalem im powiedziec! Probowalem, opowiedzialem im, co sie dzieje, ale mi nie uwierzyli. Smiali sie ze mnie! Wychlostali mnie za ucieczke. I za to, ze jestem psychotronikiem...) Przelknalem sline, bo znow poczulem fale mdlosci. (Wszystko poszlo nie tak. Joralemana nie bylo, a oni sie smiali... Nie chcieli sluchac, nie chcieli nawet poczekac. Robilem wszystko, zeby ich przekonac...) Jule dotknela palcami mojej twarzy i zatkala ten strumien mysli wlasnymi. Poczulem naplywajacy od nich bolesny smutek. Pochylila sie, usilujac dojrzec moje plecy - musnela je lekko i odskoczyla w poplochu, kiedy syknalem. Po jej twarzy znienacka splynely strugi lez. Nasze oczy sie spotkaly - zobaczylem jej zrenice tak czarne i ogromne, ze otwieraly sie az do samej duszy. Moje rany byly jej ranami, a jej rany byly moimi, nasze mysli splotly sie na chwile w idealnym zrozumieniu. Moje wargi odnalazly jej wargi, wspolnie smakowalismy slonosc krwi i lez. W tej samej chwili poczulismy obca mysl, ktora wzbierala jak czarny dym we wspolnej przestrzeni naszych - Rubiy. Krucha wiez strzaskala sie w drobne kawalki, jakby byla z krysztalu, i nagle stalismy sie znow dwojgiem ludzi, ktorzy patrzyli na siebie w ciemnosci. Umysly mielismy czyste - kontakt Rubiy'ego prysnal wraz z czarem zjednoczenia. Ale oboje zdawalismy sobie sprawe z tego, co najistotniejsze: ze w ogole udalo mu sie dosiegnac naszych mysli. Wiedzial, co sie stalo. -Zrobilismy to, czego on zadal od ciebie - szepnela Jule, spuszczajac wzrok. - Ale ty odnalazles moje mysli, nie jego. -To nie byla pomylka. -Ale on teraz wie, ze tez bedzie mogl to zrobic. -Nie, jesli mu nie pozwole. Jesli ty nie wrocisz. Zostan tu, Jule, ty potrafisz ich przekonac, ze to prawda! -Nie moge... Nie moge zostawic tam Ardana. Jesli nie wroce, Rubiy bedzie wiedzial, ze probujemy go zdradzic, i Ardana zabije. -Ale jesli tam wrocisz... -Musze wrocic! Znajde jakis sposob! - Z emocji podniosla glos. - My tez mamy wlasne plany. Ardan sadzi, ze wie, jak... Obraczka, ktory spal kilka lozek dalej, znow sie rozkaszlal. Usiadl, rzezac ciezko, i popatrzyl na nas. -Ej, do cholery... Jule zesztywniala, zerknela na boki jak dzikie zwierzatko i... juz jej nie bylo. Moja reka, ktora trzymala jej reke, zwarla sie w naglej pustce. Ten drugi gapil sie teraz przez pusty pokoj wprost na mnie. Zamknalem oczy, zatopilem palce w krawedzi piankowego materaca i udawalem, ze spie. Uslyszalem, jak klnie i jak z trudem wciaga powietrze. Dotknalem jego mysli - jeden wielki wezel rozpaczy i niedoli. (Boze, zebym tylko nie zwariowal, prosze, zebym tylko jeszcze nie zwariowal...) A poniewaz to byla moja wina, uzylem swoich mysli, zeby ukoic jego strach i pomoc zapomniec, przynajmniej na chwile... Odplynal z powrotem w sen. A ja przez dluzszy czas nie otwieralem oczu, czujac pustke we wlasnych myslach, az w koncu uslyszalem, jak Jule wola mnie z daleka, i uslyszalem jej obietnice. 18 Z nastaniem nowego dnia znow zjawil sie na sali lekarz dyzurny. Otworzylem oczy i przygladalem sie, jak bada tego drugiego. Obraczka zakaszlal i cos wymamrotal, ledwie przytomny. Medyk zaaplikowal mu dawke czegos tam, a do mnie dotarlo, jak mysli, ze to i tak nic nie da. Slyszalem, ze nie tak latwo zalapac sie do infirmerii - dopoki czlowiek sie rusza, moze pracowac. Kiedy nie moze sie ruszac, jest juz o wiele za pozno na lekarzy. Salka nie byla duza.-Jak tam plecy? - Medyk stal teraz przy mnie. Nie pofatygowal sie, zeby je obejrzec. -Bola. - Lezalem w bezruchu juz od kilku godzin, balem sie nawet zbyt gleboko odetchnac. -I o to chodzi. Zostawil mi jedzenie i wode - na podlodze, gdzie nie moglem ich dosiegnac. Kiedy sie odwrocil, wszedlem mu do glowy i dalem dokladnie odczuc, jak bardzo mnie boli. Uslyszalem jego skowyt i lomot jakiegos upuszczonego na podloge przedmiotu. Usmiechnalem sie pod nosem. Reszta tego dnia ciagnela sie jak zaden inny dzien w moim zyciu. Probowalem skupiac mysli na Jule, na tym, co zdarzylo sie poprzedniej nocy i co Rubiy pocznie z tym fantem. Ale caly umysl wypelniala mi powoli czerwona mgielka bolu, w koncu nie moglem sie skupic nawet na tyle, zeby sie martwic. Po czasie, ktory wydal mi sie wiecznoscia, ktos znow wszedl do naszej salki. Tym razem uslyszalem dwa glosy; jeden z nich nalezal do Joralemana. -...wbrew przepisom! - wrzeszczal medyk. -Guzik mnie to obchodzi - oznajmil mu Joraleman. Zabrzmialo to tak, jakby stal tuz przy moim lozku. Otworzylem oczy i zobaczylem przed soba jego nogi w rdzawych spodniach od munduru. - Sam to zrobie. -Nie moze pan leczyc pacjenta! - Medyk juz dotarl tu za nim. -No wiec niech pan to zrobi. Niech pan wykona swoj lekarski obowiazek, na litosc boska. Biore na siebie cala odpowiedzialnosc. - Joraleman byl pelen obrzydzenia. Pchnal cos w strone medyka, a potem usiadl w oczekiwaniu na sasiedniej pryczy. Medyk zblizyl sie do mnie z jakims ostrzem, ale zanim zdazylem sie szarpnac wstecz, zaczal nim odcinac strzepy mojej koszuli. Lezalem nieruchomo, przygryzajac z bolu wargi. Popryskal mi plecy srodkiem przeciwbolowym, a potem czyms jeszcze, co pokrylo oparzeliny jak miekka skora. Wzialem gleboki oddech, potem jeszcze jeden, nie czujac juz bolu, ktory przedtem przygwazdzal mnie do pryczy. Potem powoli poruszylem zdretwiala reka, wyciagnalem ja przed siebie, pozniej druga. -Daj temu zastygnac - odezwal sie medyk. - I nie rob gwaltownych ruchow. Co nie znaczy, ze sie gdzies stad wybierasz. - Szarpnal za lancuch u mojej kostki. Potem wyszedl. -Jak sie teraz czujesz? - zapytal Joraleman. -Lepiej niz piec minut temu. - Sprobowalem usmiechnac sie szelmowsko. On tez sie usmiechnal, ale dosc mizernie. -Tyle moge dla ciebie zrobic, Kocie. - Wielkie dlonie sciskal miedzy kolanami. - Ale to juz wlasciwie wszystko. Probowalem dzisiaj dostac sie do nich, ale... -Rozlozyl bezradnie rece. - Nic z tego nie wyszlo. Pokiwalem glowa, niespecjalnie zaskoczony. -Co panu powiedzieli? -Ze sie robie za miekki. - Zasmial sie krotko, zamknal oczy na widok moich plecow. -Co pan wlasciwie tutaj robi, Joraleman? Otworzyl oczy. -Taka mam robote. Jestem tylko jednym z urzednikow, jakos musze przetrwac do nastepnego transferu. Jesli dotrwam do konca, bede mial wspanialy dodatek za prace w ciezkich warunkach. A juz mi nieduzo zostalo. - Westchnal. - Nie wszedzie jest tak jak tutaj. -Jasne. - Popatrzylem na swoj nadgarstek, na obraczke. - Ile jeszcze jestem winien za swoj kontrakt? Odczytal numer z mojej obraczki, a potem pomajstrowal cos przy pilocie od komputera, ktory mial przy pasku. -Wciaz jeszcze cale piec tysiecy. Az skonczy ci sie okres stazu. -Wciaz jeszcze piec tysiecy? - szepnalem. - Przez cale swoje zycie nie bylem nigdy wart wiecej niz piecdziesiat. Nie odpowiedzial. Obraczka na drugim lozku zaniosl sie kaszlem. Podciagnalem sie do krawedzi lozka i siegnalem po jedzenie i wode. Mialem spuchniete, niezgrabne rece, wiec Joraleman pomogl mi jesc. Potem wstal. -Musze wracac do pracy. Jutro sprobuje znowu. Jesli uda mi sie dotrzec do Tanake, on moze wykaze wiecej checi, zeby mnie wysluchac... -Mam nadzieje, ze bedzie pan mial czas do jutra. Obejrzal sie na mnie z twarza zachmurzona naglym przestrachem. Ale potrzasnal tylko glowa i wyszedl. Ten drugi obraczka znow zaczal kaszlec. Kiedy mu przeszlo, probowal podniesc sie na rekach. Zaczal mowic: "Jak bylem...", ale zaraz zwalil sie nieprzytomny na prycze i nigdy sie nie dowiedzialem, co chcial mi powiedziec. Lezalem wiec i czekalem, az wreszcie na cywilizowanych poziomach kompleksu kopalnianego zapadla noc. Wtedy, w poszukiwaniu Jule, wypuscilem mysli swobodnie na wody bezimiennego morza. W koncu odpowiedziala, tak jak obiecala mi to wczoraj. Wszystko nadal bylo w porzadku. Pochwycilem jasna wstazke jej mysli i wplotlem w moje wlasne. Poczulem, jak rozpoczyna sie zjednoczenie. Ale tym razem nie byla sama; wokol pasemek jej mysli oplotl sie sznur mysli obcej, a kiedy jej umysl jednoczyl sie z moim, zjednoczenie stalo sie potrojne. I zanim zdolalem nadac ksztalt setkom pytan albo przerwac to, co sie dzialo, jasne cieplo w mojej glowie rozpalilo sie do bialosci. Rzeczywistosc rozpadla sie na kawalki, za powiekami wybuchly mi setki gwiazd. Potem kontakt nagle sie przerwal, jak za poprzednim razem. Tylko ze teraz, kiedy powrocil mi wzrok, nie stala przy mnie sama Jule. Byl z nia Rubiy, a ja zdalem sobie sprawe, ze nasz czas dobiega konca. Twarz Jule pelna byla cichej determinacji, twarz Rubiy'ego promieniala tryumfem. Ten tryumf pulsowal we mnie jak krew w zylach, a ja nagle moglem myslec tylko o tym, jak stanelo serce Cortelyou... Jule uklekla przy mnie. Jej mysli dotknely mnie miekko; wyrzucila z nich wszystko, co nie bylo troska o mnie. Mysli Rubiy'ego sfrunely z gwiazd, kiedy na nas popatrzyl. Skupil caly swoj triumf i na sile poil mnie wlasnym uniesieniem, az w koncu musialem wzniesc mur, zeby sie chronic. Gdzies w tym szumie zaginela mi Jule. Rubiy ukazywal mi moj wlasny udzial w tym tryumfie: uznanie dla mojej mocy, aprobate i dume. (Czy ci nie mowilem, ze kiedy nadejdzie wlasciwy moment, odczujesz potrzebe i dokonasz zjednoczenia? Sprawdzilo sie, nawet jesli nie wszystko poszlo tak, jak to sobie zaplanowal.) Odczujesz potrzebe. Niespodziewanie przypomnialem sobie, dlaczego odczulem potrzebe, jak mi to zapowiedzial. Unioslem sie na lokciu, a w pokryte bablami plecy wgryzl sie bol. On wiedzial... On przez caly czas wiedzial, co mi zrobia. Nie zdolalem ukryc wscieklosci, nawet sie nie staralem... W myslach blysnelo mu zaskoczenie i zmieszanie, zaraz tez zamknal sie przede mna jak za nacisnieciem guzika. Nie mial pojecia, o co jestem taki wsciekly, o co mam do niego zal. (Cierpiales - niewielka to cena wobec czekajacej cie nagrody. Wszyscy cos poswiecilismy, zeby dojsc do celu, a tylko glupiec jeczalby o taki drobiazg. Bol to nic takiego - naucz sie go ignorowac.) Wygladalo na to, ze sam juz nauczyl sie ignorowac bol, tak jak kazdy inny strzep ludzkich uczuc, z jakim sie urodzil. Nawet nie staralem sie odpowiedziec. Zerknalem z ukosa na Jule, ktora stala obok z zacisnietymi ustami i dlonmi zwinietymi w piesci. Patrzyla na lancuch, ktorym przykuto mnie do lozka. (Zdaje sie, ze zaczynasz pojmowac.) Wyczulem irytacje -popsulem mu czysta rozkosz chwili tryumfu. (Zrozumiesz lepiej, kiedy juz bedzie po wszystkim. Wtedy bedziesz wiedzial, ze mam racje.) Zwrocil sie znow do Jule. (Ale najpierw musimy doprowadzic do konca nasze sprawy z Federacja. Dyspozytornia systemow znajduje sie na tym samym poziomie kompleksu. Stad bedziemy mogli dostac sie tam z latwoscia.) Zaczal sie oddalac. Jule ruszyla za nim, sunac sztywno, jakby prowadzil ja na naprezonej linie. (Czekaj!) - wrzucilem mu w mozg. Przystanal. (Chce isc z wami. Nie zostawiajcie mnie tutaj. Nie chce lezec bezsilnie, kiedy to nastapi.) Staralem sie wygladac zalosnie. (Oni nienawidza psychotronikow.) Nachmurzyl sie. (Tutaj bedziesz najbezpieczniejszy. Tylko bys nam przeszkadzal. Wroce po ciebie...) (Nic mi nie jest!) Jakims cudem udalo mi sie usiasc, choc z bolu zaparlo mi dech. Cieszylem sie, ze nie musze blagac na glos. (Tak jak mowiles, moge sie nauczyc ignorowac bol. Chce tam byc, kiedy... kiedy calkowicie zawladniesz kopalniami.) Wyciagnalem ku niemu spuchnieta reke, pozwalajac sobie, zeby zadrzala leciutko. Jego twarz rozchmurzala sie z wolna. Postawilem stope na podlodze, przy drugiej zagrzechotal lancuch. Wbilem w niego blagalny, wyczekujacy, niemal rozmodlony wzrok... Siegnal reka do mojej nogi, przesliznal po niej dlonia i w koncu nakryl metalowa obrecz wokol kostki. Poczulem, jak skupia sile umyslu... Obrecz spadla, a ja bylem wolny. Siedzialem przez chwile z otwarta geba, potem zwloklem sie z pryczy. Uderzyla mnie mysl, ze zycie potoczyloby sie dla mnie o wiele laskawiej, gdybym urodzil sie telekineta, nie telepata. Rozesmialem sie mimo woli. Jule i Rubiy mieli na sobie gornicze uniformy, poniewaz wszystkie korytarze byly monitorowane. Oboje byli uzbrojeni. Jule ukryla wlosy pod helmem straznika; byla na tyle wysoka i szczupla, ze mogla uchodzic za mezczyzne. Rubiy zdjal wlasna kurtke i pomogl mi ja wlozyc. Nawet mimo warstwy sztucznej skory, ktora zaaplikowal mi medyk, wydawalo mi sie, ze nie zniose bolu, ktory wraz z kurtka opadl mi na ramiona. Nie mialem innego wyjscia, jakos musialem go zniesc. Zapialem kurtke; rece i twarz usialy mi grube krople potu. Jule obserwowala moje palce wzrokiem przepraszajacym, a zarazem pelnym ulgi. W pojedynke zadne z nas nie mialo szans go powstrzymac, ale we dwojke mielismy choc procent szansy, ze sie uda. Kiedy wychodzilismy z sali, zerknalem na tego drugiego obraczke. Nawet nie drgnal; jego umysl stoczyl sie juz o wiele glebiej niz w zwykly sen. Szczesliwiec czy pechowiec? Przeszlismy korytarzami bez najmniejszych przeszkod - tutaj nikt nie spodziewal sie klopotow, skoro zabezpieczenia na zewnatrz byly tak doskonale. Nikt sie nami nie zainteresowal, kiedy szlismy w strone dyspozytorni systemow. Na miejscu okazalo sie, ze drzwi wejsciowe zamkniete sa na zamek identyfikujacy. Rubiy przylozyl dlon do tarczy, jakby naprawde sie spodziewal, ze drzwi sie otworza. Skupil na niej swoja psycho - tak jak przedtem na moich lancuchach - i po kilku sekundach drzwi rozsunely sie z cichym szumem. Zerknalem na Jule, jej mysli wypelnil lekliwy podziw. Zastanowilem sie, czy Siebelingowi kiedykolwiek zaswitalo, zeby wykorzystac w ten sposob swoj dar. Weszlismy do srodka. Natychmiast pozapalaly sie swiatla i ujrzalem przed soba wiecej monitorow, terminali i ekranow, niz w ogole potrafilem sobie wyobrazic. Jezeli zycie na Starym Miescie przypominalo mi zycie pasozyta w trzewiach jakiejs obcej istoty, to tutaj poczulem sie jak wirus w mozgu. Nikt tu niczego nie pilnowal - wszystko pilnowalo sie samo, nadzorowalo samodzielnie wlasne systemy jak pograzone we snie cialo. A Rubiy wtargnal tu, zeby je zainfekowac... No, a my przyszlismy, zeby mu to uniemozliwic. Juz niemal przestalem myslec o swoich plecach. Rubiy sunal wzdluz scian. Zupelnie o nas zapomnial, pochloniety ogladaniem instrumentow i przyciskow. Jule dotknela paralizatora i przeslala mi pytajace spojrzenie, nie smiejac nawet sformulowac takiej mysli. Zerknalem na bron, ktora mial przy sobie Rubiy, potem jeszcze raz na jej bron. Jesli mamy czegos probowac, musimy to zrobic dokladnie w tej samej chwili. Nasza jedyna szansa to wziac go przez zaskoczenie, a jednoczesnie zmusic do rozdzielenia uwagi na nas dwoje, bo moze wtedy jednemu z nas uda sie go unieszkodliwic, zanim rozedrze nasze oslony i nas pozabija. Podnioslem dlon (Czekaj!) i ruszylem na pozor niedbale na druga strone sali. Rubiy wywolywal w terminalu jakies dane. Kiedy przy nim stanalem, skonczyl wlasnie i sciagal z glowy sprzet. Zmusilem sie do usmiechu. -Jak idzie? -Doskonale. - Siegnal do kieszeni i wyciagnal stamtad jakies blyszczace pakiety. - A teraz nasz ostateczny krok. - Ruszylem za nim, kiedy przesunal sie do innej sekcji konsolet i zaczal wystukiwac cos palcami na klawiaturze. -Co to jest? - zapytalem, wskazujac na pakieciki. -Wpuscimy to do wentylacji. - Nie podniosl wzroku znad klawiatury. -Wygladaja jak batoniki! - rozesmialem sie. -Nie polecalbym. Ta substancja to zwiazek sodu, uzywany kiedys szeroko jako srodek znieczulajacy, a takze jako "serum prawdy". Zamarlem. Reka opadla mi bezwladnie przy boku. -Nie sa pewnie zbyt smaczne - dodal smiejac sie z wlasnego dowcipu. Rozesmialem sie odrobine za glosno. -Jak to dziala? Ile czasu beda po tym spac? To przeciez nie bedzie sie utrzymywac w nieskonczonosc... nie wycieknie? Co wtedy bedzie? -Ten gaz jest zupelnie nieszkodliwy. Mozemy utrzymywac ich w tym stanie, jak dlugo bedzie to nam potrzebne, az opanujemy wszystko. Ten system to obieg zamkniety, tutaj gaz nie moze wyciec. Oczyszcza i wpuszcza w obieg ciagle to samo powietrze. -Nie oczysci go tez z naszego gazu? -Normalnie tak wlasnie by sie stalo. Ale wiekszosc z tych systemow ma wbudowany regulator... -Tak zeby mozna bylo nimi gazowac ludzi? Na krotka chwile podniosl na mnie wzrok i widzialem wyraznie, ze zaczyna sie irytowac. -Nie sadze, zeby producent mial taki wlasnie cel na mysli. - Znow wpatrzyl sie w ekran na konsolecie. - Uzywany jest do regulowania wilgotnosci, do ogolnego poprawiania odpornosci, do dezynfekcji, a to dosc podobne dzialania. -Aha. - Moja dlon pelzla teraz zlodziejskim ruchem, ktory byl u mnie tak zautomatyzowany, ze niemal juz instynktowny. - Czy w takim razie my tez nie zostaniemy zagazowani? - Palce zacisnely sie na chlodnym metalu. -Umiem czesciowo wylaczyc... Wyszarpnalem mu bron (Teraz, Jule, teraz!) probujac jednoczesnie uskoczyc... Ale moje nogi zawiodly. Potknalem sie, a w tym samym ulamku sekundy Rubiy rzucil mna o konsolete. Uslyszalem krzyk Jule, kiedy paralizator sam wyrwal sie z jej rak. Przez chwile widzialem nieslychana wscieklosc na twarzy Rubiy'ego, zanim potworny bol wygietych plecow calkowicie zamazal mi wzrok, zanim ta sama wscieklosc wdarla sie w nasze mysli. Poczulem, jak od tego ciosu wzdryga mi sie cale cialo, serce skurczylo mi sie i tracilo rytm, kiedy zaledwie zbieralem sie do odparcia ataku. Ogluszacz wypadl mi z rak. Rubiy wyciagnal rece ku... Nagle poczulem, ze obwody mysli przeciaza mi niesamowity ladunek psychoenergii, spychajacy na bok wszystkie moje bariery, zmuszajacy mnie do zjednoczenia - to nie Rubiy, nie Jule, nie zaden czlowiek... Hydranie. Polaczona potega ich umyslow wzbierala we mnie jak ladunek elektrycznosci w piorunie. Rubiy odpadl ode mnie, zmienil sie na twarzy - zobaczylem w nim jak w lustrze zmiany na mojej wlasnej: ani sladu poprzedniej furii, tylko zmieszanie i niedowierzanie. Widzialem jego moc - widzialem ja! - swiecila dookola niego jak aureola, ale teraz nie mogla mnie juz dosiegnac. Widzialem Jule z twarza sciagnieta przerazeniem, dookola niej tez promieniala aura. Cale to pomieszczenie jasnialo jakims martwym swiatlem i rozbrzmiewalo bezglosnym szeptem. Juz nie czulem bolu. Nie czulem sie nawet czlowiekiem - moja swiadomosc byla jak piana na grzbiecie wznoszacej sie wciaz wyzej i wyzej fali energii. Miedzy palcami trzaskaly mi ladunki elektryczne, wlosy unosil niewidzialny podmuch... Rubiy rzucil sie przez pokoj w strone, gdzie przytulala sie do sciany Jule, zbyt oszolomiona, by uciekac. Zlapal ja w ramiona, trzymajac przed soba jak tarcze, bo nie wiedzial, ze nie moge nic zrobic, zeby go powstrzymac. A potem nagle cos wessalo mnie w glab mojego wlasnego umyslu, gdzie natychmiast zapomnialem o obojgu. Moglem myslec tylko o tym, gdzie teraz stoje - w kopalni Gornictwa Federacyjnego, w tym piekle ludzkiej niedoli, tortur i powolnej smierci. Widzialem tylko, jak spedzam tu reszte swoich dni jako niewolnik, czulem jedynie bol plecow, cierpienie, ponizenie i zdrade... Az nagle poczulem, ze mam w sobie dosc sily, by na zawsze polozyc temu kres. (Tak) - powiedzialem tam, gdzie tylko oni mogli mnie uslyszec. (Tak, zrobie to.) Odpowiedzieli; ich mysli jeszcze raz otoczyly mnie kregiem, a ich wizje splynely po mnie jak ozywczy deszcz. Wiedzialem tez, ze to, co mi pokazuja, zostanie juz ze mna na zawsze. Wtedy wystrzelila blyskawica - ze mnie, dookola mnie, spode mnie... zewszad. Chyba dostrzeglem jeszcze, jak Jule i Rubiy znikaja razem, zanim wzrok wywrocil mi sie na nice. Chyba pamietam czyjs krzyk. Potem przetoczyl sie grom, gdzies gleboko pode mna, na nizszych poziomach kopalni. 19 Do ust saczyl mi sie ciekly ogien, splywal strumyczkiem do gardla, wypelnial nozdrza oparami, od ktorych zachcialo mi sie rzygac. Odruch wymiotny jak zelazna reka wywlokl mnie z powrotem w rzeczywistosc - jak nowo narodzone dziecie. Mrugalem bez konca i juz zaczalem sie zastanawiac, czy przypadkiem nie osleplem, gdy nagle umysl otworzyl mi sie na swiatlo.-Co... co... gdzie ja jestem? Joraleman stal nade mna, przypatrujac mi sie z takim wyrazem twarzy, jakby sie spodziewal, ze zaraz zapytam tez: "Kim jestem?", a on nie bardzo wie, co ma mi odpowiedziec. -W moim biurze. Lezalem na brzuchu na jakiejs kanapie, nade mna wisial na scianie holograficzny obrazek jakiegos innego swiata. Z poczatku myslalem, ze to prawdziwy obraz. Wzrok znow mi sie zaburzyl, obraz przeszedl w negatyw, po chwili znow stal sie normalny. Przylozylem dlon do czola. Mialem uczucie, ze glowa zaraz rozpadnie mi sie na dwoje. -Trzymaj. - Wcisnal mi do reki jakis kubek, a ja skrzywilem sie, bo przeskoczyla miedzy nami iskra elektryczna. - U nas nazywaja to swiecona woda. Mowi sie, ze nawet przywraca zycie umarlym. Z trudem podnioslem kubek do ust i upilem kolejny lyk. Jakbym sie napil roztopionego olowiu. -Jesli... - wykrztusilem - jesli czlowieka najpierw nie zabije. - Napilem sie jeszcze, tym razem malenkimi lyczkami. - Jak sie tu znalazlem? Co sie stalo? Przysiadl na rogu biurka i krzywiac sie pociagnal lyk z obciagnietej jakas materia karafki. Wzrok dalej odmawial mi posluszenstwa - widzialem dookola niego teczowoblada aureolke. -Znalazlem cie pare godzin temu. Laziles po korytarzach niby przedawkowany cpun. Jak wielu innych w tym samym czasie... - Potrzasnal glowa. - Rzeczywiscie, mowiles prawde. - Zaczynalem powoli dostrzegac, jak bardzo jest wstrzasniety: jak ktos, kto ogladal koniec swiata. - Nie musze chyba mowic, ze dla wszystkich to byl szok i kompletne zaskoczenie. Ale jak, do cholery, to sie stalo? Mowiles, ze terrorysci chca nas po prostu przejac... - Potarl czolo, mierzwiac jasne wlosy. Nie odpowiedzialem mu, bo nie potrafilem. Przymknalem oczy, probujac skupic jakos ten bolesny chaos, jaki mialem w srodku. Ostatnie wspomnienia: pamietam, ze lezalem przykuty do pryczy... Rubiy... Jule... lancuch odpada. Dyspozytornia, Rubiy przy komputerach, rzuca sie na nas akurat, kiedy my mielismy sie rzucic na niego... A potem cos obcego wypelnia mi glowe... moje cialo jak dzban pelen gromu... Otworzylem oczy. - Nic sie nie zdarzylo. To przejecie, ktore planowal Rubiy, sie nie powiodlo. Powstrzymalismy go, zanim uzyl gazu... - A potem Rubiy zniknal, a z nim Jule. Ten dziki plomien mnie przetworzyl, stalem sie jakby transformatorem, bylem swiadom, ze jesli tylko wypowiem slowo, to go uwolnie... -Alez wcale ich nie powstrzymaliscie, przeciez wszystko zniszczyli! - Pociagnal jeszcze lyk z obciagnietej materia karafki. -O czym pan mowi? -Zawalily sie wszystkie podziemne korytarze. Niektore sa pelne rozpuszczonej skaly. Cala kopalnia jest w ruinie. Dlaczego to zrobili? I jaka bronia... - przerwal. Sam tez pociagnalem solidny lyk. -Czy... ilu ludzi zginelo? -Nikt! I w tym wlasnie tkwi zagadka, nikt nawet nie zostal ranny. - Otarl usta, a otaczajace go teczowe blaski rozsypaly sie i zatanczyly. Westchnalem ciezko i z tym westchnieniem uszlo ze mnie napiecie. -To nie nalezalo do planu - wyjasnilem. - Wlaczyli sie Hydranie. -Strachy? - Wyprostowal sie gwaltownie. - Dlaczego to zrobili? -A jak pan mysli? - W koncu udalo mi sie usiasc; zaklalem, czujac kazde zakonczenie nerwowe na plecach. Joraleman przygladal mi sie bez slowa, dopoki sie nie opanowalem. - A jak pan mysli? - powtorzylem, patrzac mu prosto w oczy. - Wiedzieli, co planuje Rubiy, bo im wszystko wyjawilem. Powiedzieli, ze musza to sobie przemyslec... No i przemysleli. Zdecydowali, ze mu przeszkodza, a przy okazji zalatwili tez wlasne sprawy. Potrzasnal z niedowierzaniem glowa. -Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego nie zrobili tego od razu, skoro i tak mieli to zrobic? Bo czekali na swoj punkt zaczepienia, na klucz... tak samo jak Rubiy. Az w koncu odnalezli mnie. (Co ci sie zdarzylo?) Ale nie zapytal na glos. Nagle zrozumial, ze wie. Spuscil wzrok. -Wyzsza sprawiedliwosc - mruknal, pociagajac kolejny lyk. Pomyslalem, co by sie ze mna stalo, gdyby kiedykolwiek o tym komus powiedzial. A potem o tym, ze nawet nie... -Pan mnie chroni. Dlaczego pan mnie tu przyprowadzil, zamiast wydac? Podniosl wzrok i wykrzywil z gniewem usta. -Bo miales racje. I dlatego ze kiedy cie znalazlem, nie byles w odpowiedniej formie, by odpowiadac na mnostwo pytan. -Jak dlugo bylem w tym stanie? Zerknal na jakis przedmiot na biurku. -Bedzie prawie piec godzin. Jule! Jule zniknela razem z Rubiym... Z trudem dzwignalem sie na nogi. -Musze z kims pogadac. Ktos musi powstrzymac psychotronikow w miasteczku. Rubiy tam wrocil, a on wie... -Juz ktos sie tym zajal. - Podniosl dlon w uspokajajacym gescie. -Naprawde? - Az sie zachwialem z wrazenia. Kiwnal glowa; jego kontury zamazywala swiecaca mgielka. -Mielismy sygnal radiowy od kogos o nazwisku Siebeling... -Siebeling! - Usiadlem z powrotem. - Nic zlego mu sie nie stalo? -O ile mi wiadomo, nic. Dostalismy te wiadomosc zaraz po katastrofie. Twierdzil, ze wykorzystal przeciw psychotronikom ich wlasny plan. Wyslalismy tam oddzial straznikow. Moga byc z powrotem w kazdej chwili, jesli... - Na biurku odezwal sie jakis brzeczyk. Odwrocil sie w tamta strone. - Joraleman - rzucil w strone interkomu. Przymknalem oczy i wylaczylem sie, skupiajac mysli na tym, co przed chwila uslyszalem. Siebeling zyje i ma sie dobrze. W takim razie musial jakos przechytrzyc Rubiy'ego, no i musi z nim byc Jule. Chcialem ich poszukac, ale mysli mialem przepelnione halasem, duszaca mgla szoku, ktora zebrala sie pod ta kopula, plynac z glow setek odretwialych ludzi; przepelnione bialym szumem wywolanym moim wlasnym bolem. Dalem spokoj daremnym wysilkom i staralem sie rozluznic. Joraleman podszedl do drzwi i powiedzial cos, ale nie doslyszalem. Zostawil mnie samego. Po chwili zapadlem w drzemke. Nie wiem, jak dlugo spalem. Obudzilem sie akurat, kiedy otwieraly sie drzwi. Wiedzialem, czyja twarz w nich zobacze... -Kocie! - zawolal Siebeling. Dookola niego tez swiecila jasna aureola, tyle ze dwa razy jasniejsza niz Joralemanowa. Jego radosc i ulga omal mnie nie oslepily. Potarlem oczy i zdalem sobie sprawe, ze to, co wokol niego widze, wcale nie jest swiatlem. A po chwili Siebeling juz sciskal mnie jak odnalezionego po latach przyjaciela. Zawylem i wyrwalem sie z jego objec, bo natychmiast ozyly wszystkie moje rany. -Czesc, doktorku. Wygladasz, jakbys raz rzeczywiscie cieszyl sie na moj widok. Tylko poglebilem w nim poczucie winy; przeszlo w czysty szkarlat. Sklamalbym, gdybym twierdzil, ze nie sprawilo mi to satysfakcji. Zaczerpnal gleboko powietrza i rzekl: -Jule o wszystkim mi opowiedziala... Pozwolisz, ze to obejrze? Rozpialem kurtke i strzasnalem ja z ramion, zgrzytajac z bolu zebami. Uslyszalem, jak zachlystuje sie na ten widok. -Oparzenia drugiego i trzeciego stopnia, a oni tak to zostawili...? -Bo o to chodzi. - Wciagnalem kurtke z powrotem, zanim zdazylem pomyslec, jak mnie to zaboli. Siebeling obejrzal sie na Joralemana z twarza stezala od gniewu. -To barbarzynstwo. Jak mogl pan... -To nie jego wina - wtracilem. - Powstrzymalby ich, gdyby mogl. Siebeling, smiertelnie powazny, pokiwal glowa. -Czy w takim razie pomoze mi pan zapewnic mu przyzwoita pomoc medyczna? Joraleman wpatrzyl sie we wzorki na dywanie. -W zaistnialych okolicznosciach to moze byc... trudne. - Podniosl wzrok, czerwieniac sie na twarzy. Siebeling otworzyl usta, by cos powiedziec, ale w koncu zamknal je bez slowa. -Gdzie Jule? Nie przyszla z toba? - zmienilem temat na taki, o ktorym mialem ochote sluchac. -Nie. - Siebeling obejrzal sie teraz na mnie. - Nie ma jej tu? - Mysli zwinely mu sie w gwaltownym skurczu. - Gdzie Rubiy? Co sie stalo? -Uciekl. Myslalem, ze ty cos...? - Ale najwyrazniej on tez nic. -Moj Boze, gdzie oni sa, do cholery?! - W jego glosie rozedrgala sie panika. - Co on jej zrobil? -Chyba cos mi swita - zaczal powoli Joraleman. - Slyszalem na zewnatrz, ze stracilismy kontrole nad polem silowym nad planeta. Nie reaguje na zadne przesylane stad polecenia, a dopoki nie reaguje, nie mozna sie wydostac ani dostac na Popielnik. Tkwimy w pulapce jak muchy pod szklanka. Ktos wlamal sie do komputera i poprzestawial programy. -Rubiy - orzeklem. - Majstrowal cos przy komputerze w dyspozytorni. Ale gdzie jest teraz? -Moze byc w stacji przekaznikowej - odrzekl Joraleman. - Moze operowac wszystkim bezposrednio stamtad. W ten sposob trzyma w szachu cala te planete, i to w pojedynke. - Jeszcze raz siegnal do interkomu na biurku. - Chyba nadszedl juz czas, zebysmy znow porozmawiali z kims z gory... Mowi Joraleman. - Dzwonil do Kielhosy; glosu, ktory mu odpowiedzial, nie zapomne do konca zycia. -...skoro tak cholernie duzo wiedza! - mowil Kielhosa.-Dlaczego nie powstrzymali ich wczesniej, jezeli po to tu byli? -Przypomnij sobie, co nam chlopak mowil: byli odcieci, nie mogli przekazac wiadomosci... Niewazne, pozniej uzupelnimy ci braki. Sluchaj, czy Tanake juz wrocil do centralnej dyspozytorni? Tam sie spotkamy. - Urwal na moment. - Jeszcze jedno, zrob mi przysluge. Obiecaj, ze bez wzgledu na to, co sie okaze, bedziesz trzymal gebe na klodke. Kielhosa steknal niechetnie. -A wiec to ten chlopak. Sam cholernie dobrze wiesz, ze chlopak stanowi wlasnosc kopalni. Czy to on? -Mam tu tylko dwoch agentow Korporacji Bezpieczenstwa. No to jak bedzie, mam twoje slowo czy nie? Dluga chwila ciszy. W koncu Kielhosa odpowiedzial: -Masz. - Zaczal mowic cos jeszcze, ale rozmyslil sie juz na wstepie i zamiast tego dodal: - Daj mi pietnascie minut, Tanake jeszcze nie wrocil. -Dobra. - Joraleman wylaczyl sie, a potem spojrzal na mnie. - Przynajmniej tyle ci jestem winien, Kocie... Mozemy z nimi porozmawiac w centralnej dyspozytorni, to wam da szanse, zeby sie wzajemnie doinformowac. Siebeling, spiety i wyraznie zly, skinal glowa. Joraleman uniosl ramiona w przepraszajacym gescie. -Obawiam sie, ze nic wiecej nie mozemy zrobic. A tymczasem moze sie pan z nami napije? - Podsunal Siebelingowi kubek, mial ich mnostwo na zatyczce od karafki. Usiadlem, a on nalal dla mnie. Pociagnalem dlugi lyk, zeby jeszcze raz poczuc od srodka te dretwote. Joraleman napelnil kubek Siebelinga i swoj. - A przy okazji, jestem Meade Joraleman. Jestem tutaj szefem zaopatrzenia. Nie przypominam sobie, zebysmy byli sobie oficjalnie przedstawieni. -Ardan Siebeling. - Uscisneli sobie dlonie, Siebeling wyraznie staral sie zachowac spokoj. Czulem, jak rozpaczliwie zastanawia sie, co ma teraz powiedziec, jak szuka czegos, czym moglby wypelnic mysli. - Szczerze mowiac, nie wydaje sie pan zbytnio przejety tym wszystkim... -To znaczy tym, ze pomimo waszych wysilkow siedzimy teraz na kupie najdrozszego gruzu w tej czesci Galaktyki? - Joraleman wzruszyl ramionami i usiadl w fotelu za biurkiem. Troche juz belkotal. - Mnie nic nie jest w stanie zaskoczyc, doktorze Siebeling. I musze przyznac, ze to nie jest moj pierwszy drink dzisiaj. Pilem za swoje wymowienie. Jedno, co w tym dranstwie dobre, to ze nie ma sie po nim kaca. - Odchylil sie do tylu, wpatrzony w holo na scianie. - Zanim mnie pan oskarzy, ze opuszczam tonacy okret, pragne pana zapewnic, ze ten pomysl to nie jest kaprys dzisiejszego popoludnia. Nurtuje mnie juz od dluzszego czasu. - Zerknal w moja strone. -Wypije za to - oznajmilem i tak zrobilem. Siebeling kiwnal glowa. Joraleman odstawil kubek na biurko. -Powinnismy wypic za pana. Jak, do cholery, udalo sie panu w pojedynke pokonac armie psychotronikow? Siebeling popatrzyl tylko na jego kubek. Kubek uniosl sie o kilka centymetrow i zawisl w powietrzu, a potem delikatnie opadl na blat. -No tak. - Joraleman potrzasnal glowa. Siebeling nawet sie nie usmiechnal. Wzial gleboki oddech i zmusil sie do koncentracji, po czym opowiedzial Joralemanowi o podziemnych tunelach i magazynach. Wpuscil im gaz do wentylacji - dokladnie tak samo, jak to mieli zamiar zrobic w kopalni - kiedy wszyscy zebrali sie, by wysluchac ostatnich rozkazow. Uwolnil garstke pracownikow kopalni, przetrzymywanych w miescie przez psychotronikow, a oni pomogli mu sprzatnac tych wszystkich, ktorych nie zalatwil gaz... Opowiadal cala te historie tak, jakby wcale o niej nie myslal. Myslal przeciez o Jule. Ja tez. Joraleman usmiechnal sie szeroko i jeszcze raz z niedowierzaniem potrzasnal glowa. -No to co sie teraz bedzie dzialo? Czy kopalnie zostana zamkniete? - zapytalem tylko po to, zeby przestac myslec o Jule. -Przynajmniej na razie. Ale nie robcie sobie nadziei, Federacja kreci sie na tellazjum. Odbuduja to, a im szybciej, tym lepiej. Czas to pieniadz. -Ach, tak. Wyciagnal do mnie kolejnego drinka, a ja go wzialem. -Za Strachy - oznajmilem podnoszac kubek w gore. Popatrzyli na mnie dziwnie. -Zartuje. - Wypilem, wpatrzony w swoja obraczke. -Za wyzsza sprawiedliwosc - dodal Joraleman z polusmiechem. Odstawilem kubek, bo zrobilo mi sie troche niedobrze i przypomnialem sobie, ze pije na pusty zoladek. Kolory wokol Joralemana i Siebelinga rodzily bol w mojej glowie. Pochylilem sie i spojrzalem na wlasne odbicie w blyszczacym blacie biurka. Bylo to najzwyklejsze odbicie, zadnych aureoli; wygladalem jak swiezo wskrzeszony trup. Wokol oczu mialem ciemne smugi siniakow, jakby cos zdzielilo mnie po twarzy, a na gornej wardze zaschnieta krew po krwotoku z nosa, ktorego wcale sobie nie przypominalem. Odwrocilem wzrok. Joraleman zerknal na zegar na swoim biurku. -Mozemy schodzic na dol, jesli jestescie gotowi. - Siebeling skinal glowa, byl wiecej niz gotowy. Joraleman popatrzyl teraz na mnie. - A jak ty, maly? Wzruszylem ramionami i natychmiast tego pozalowalem. -Chodzmy. Poszlismy do windy i zjechalismy kilka pieter nizej. Zalowalem, ze nie do gory, ale nie dalem po sobie nic poznac. W korytarzu przed centralna dyspozytornia czekalo na nas kilku oficjeli. Wsrod nich byl i Kielhosa. Rzucil Joralemanowi wsciekle spojrzenie i mruknal cos pod nosem. Stanalem za Siebelingiem i staralem sie na nikogo nie patrzec. Moim wewnetrznym wzrokiem widzialem wokol wszystkich swietliste aureole, migoczace jak wygwiezdzone niebo. Na ich tle aureola Siebelinga wyrozniala sie jak samo slonce. Joraleman przedstawil nas obecnym. -Ja juz cie gdzies widzialem, chlopcze - odezwal sie jeden ze straznikow. -Byl pan kiedy aresztowany? - Wyprostowalem sie z wysilkiem. Zmarszczylem brwi, on tez. Nie odrywal ode mnie wzroku. Joraleman przedstawial nam wlasnie kogos o nazwisku Tanake. Kiedys o nim mowil, ze moze zechciec nas wysluchac. Tanake patrzyl na mnie tak, jakby naprawde wierzyl, ze jestem z Korporacji Bezpieczenstwa. Jesli nawet zastanowilo go, czemu mam na sobie gornicza kurtke, nie pytal o nic. Skinalem mu glowa. Mial zupelnie biale wlosy i poznaczona zmarszczkami twarz; cos w jego rysach przywodzilo mi na mysl Hydran. Obejrzalem sie przez ramie na Kielhose, ale juz gdzies zniknal. Zagapilem sie w miejsce, gdzie poprzednio stal, i probowalem wesprzec sie na chlodnej scianie korytarza. Cialo bolalo piekielnie pod ciezarem kurtki, a jeszcze gorzej bolala mnie glowa. Wszyscy dookola zadawali jakies pytania, ale do mnie docieral tylko szum. Udzielanie odpowiedzi pozostawilem Siebelingowi. W koncu Kielhosa wrocil, za nim kilku straznikow. Nogi sie pode mna ugiely, ale zaraz dostrzeglem, ze prowadza miedzy soba grupe wiezniow, a nie przychodza mnie zgarnac. Wsrod wiezniow byla i Galiess, ukoronowana oslepiajacym blaskiem. Popatrzyla na Siebelinga, potem na mnie, jakby nie bylo tu nikogo poza nami. Kielhosa prosil o pozwolenie na przesluchanie ich w sprawie Rubiy'ego i planetarnej oslony. Tanaka wyrazil zgode. Pomyslalem o tym, co im moga zrobic, zeby wydostac prawde, i znow zmiekly mi kolana. Kielhosa dal znak straznikom, ktorzy popedzili Galiess dalej. Kiedy mnie mijala, wbila we mnie takie spojrzenie, jakiego nigdy dotad nie widzialem u nikogo i jakiego nie chcialbym wiecej u nikogo widziec. Jej mysli wplataly sie w moje: (Mowilam mu, jaki jestes, mowilam, zeby sie ciebie pozbyl, ale nie chcial sluchac. Myslal, ze wie wszystko, ale niczego nie rozumial. A teraz go zniszczyles. Powinien byl mnie sluchac...) Kontakt zniknal, Galiess tez. Spuscilem wzrok. Siebeling i cala reszta weszli juz do centralnej dyspozytorni. Podazylem za nimi. Sposrod stert gruzu spogladaly na mnie monitory jak slepe oczy, jak mozg zniszczonego ciala. Cale pomieszczenie promieniowalo lekkim blaskiem - bylo tak, jakbym mogl teraz widziec nawet sily zyciowe maszyn. Siebeling stal wsrod technikow, ktorzy usilowali przywrocic lacznosc z polem silowym. Mial energetyczna otoczke trzaskajaca iskrami, mowil podniesionym glosem, niecierpliwy i zly. Nie mialem sily stac tam i sluchac, wiec podszedlem do ekranow monitorow nadzorujacych. Probowalem sie oprzec na metalowej obudowie, ale zaraz szarpnalem sie w tyl, bo kopnela pradem. Trzymalem wiec rece z daleka i obserwowalem jedna scene za druga: zwaly pylu, polamanego kamienia, poskrecanego metalu tam, gleboko pod pomieszczeniem, w ktorym teraz stalem. Wszedzie krecily sie juz malenkie ludzkie sylwetki, probujace przywrocic porzadek w tym chaosie. Zastanowilem sie, ile takich jak ja obraczek chocby raz stalo kiedys w tej sali. A potem natrafilem na ekran, ktory pokazywal polacie sniegu poza kompleksem kopalni. Pomarszczona, lsniaca plaszczyzna lezala zimna i spokojna pomiedzy scenami z kataklizmu. Kopalniane swiatla zamienily snieg w miliony gwiazd, a w glebi pomarszczone niebo poznaczylo go ciemnym blekitem. Przyszla mi na mysl Jule, gdzies tam daleko z Rubiym i nagle najwazniejsza sprawa na swiecie stalo sie nawiazanie kontaktu, odnalezienie jej, sprawdzenie, czego tamten chce. Wypuscilem umysl w ciemnosci. On juz tam na mnie czyhal. Jego umysl wczepil sie w moj jak hak, a ja nie potrafilem sie wyrwac, podczas gdy on dawal mi wyraznie do zrozumienia, o co mu chodzi. A wewnatrz jego przeslania zamkniety byl jeszcze jeden umysl - mysli Jule... Nagle tuz obok siebie doslyszalem ostry szept Siebelinga. -Kocie! - Jego glos wepchnal mnie z powrotem na sale. - Co sie z toba dzieje? Emanujesz myslami na zewnatrz, przestan! - Slowa byly ciche, lecz wyrazne i natarczywe; jego mysli spychaly mnie z powrotem w rzeczywistosc, kazaly mi pamietac, z kim mamy do czynienia i co ci ludzie sadza na temat psychotronikow. Pomachalem rekoma. (Posluchaszze wreszcie?) Pozbieralem do kupy swoje mysli i powiedzialem: -To Jule... chcialem powiedziec: Rubiy! Rubiy ma ze soba Jule. Pokazal mi wlasnie, gdzie jest. Siebeling odsunal sie o krok. -Wie wszystko - mowilem dalej. - Wie, co sie tutaj stalo i co ty zrobiles. Czeka na nas przy przekazniku. Jesli nie przyjdziemy, zabije ja. -Jestes pewien? -Jestem pewien. - Zacisnalem dlonie. -Jeden z terrorystow ma te kobiete, ktorej szukacie? - odezwal sie ktos ze mna. -Tak - odrzekl Siebeling. - Rubiy, o ktorym panu opowiadalem, ten, ktory uciekl... - Odwracajac sie, wpakowalem sie plecami na tamtego straznika, ktory przez caly czas mi sie przygladal. Nie moglem powstrzymac okrzyku bolu. A jemu wszystko nagle poskladalo sie w calosc i zanim zdazylem sie wycofac, juz mnie mial. -Panie dyrektorze! - Podciagnal mi rekaw. Czerwona obraczka palila w oczy jak ogien. -Cholera! - Odsunalem sie od niego. -Pozniej to wyjasnimy. Mow dalej, co miales mowic - rzucil cicho Siebeling, jak gdyby nic sie nie wydarzylo. -Rubiy... - Ale w tej chwili nie bylem w stanie pamietac nawet wlasnego imienia. Joraleman sprawial wrazenie bardzo zaklopotanego, a Tanake... Tanake powiedzial tylko: -Mow dalej, robotniku. - Wtedy zdalem sobie sprawe, ze od poczatku przejrzal nas na wylot, wiedzial, co ukrywamy, a probowal udawac, ze nic nie wie. Ale teraz... - Przykro mi. - Popatrzyl na mnie. Straznik trzymal wyciagniety paralizator, Tanake gestem nakazal mu odejsc. Pokiwalem glowa i westchnalem. -Rubiy zdolal uciec, to szef terrorystow, on opanowal pole silowe. Chce nas - mnie i Siebelinga. Jesli nie zrobimy, czego zada, wylaczy cala powloke. Zrobilo sie tak cicho, ze mozna by bylo uslyszec spadajace piorko. Bez powloki pola silowego w ciagu kilku dni wszyscy by zgineli od promieni kosmicznych. -On was po prostu zabije - odezwal sie cicho Joraleman. - Co komu z tego przyjdzie? -Nie jestesmy tacy bezradni. Pamietajcie, ze tez jestesmy psychotronikami. Dajcie nam ostatnia szanse, sprobujemy zlapac go w pulapke. Pomozcie nam, a wtedy my wam pomozemy. Tanake zalozyl rece za glowe. -A wiec jesli odpowiecie na jego wyzwanie, moze pozwoli wam sie zblizyc na tyle, ze zdolacie mu przeszkodzic. A jesli wam sie nie uda, czego potem zazada ten szaleniec? -Nie wiem - potrzasnal glowa Siebeling. -Mamy bron, ktora jest w stanie zniszczyc bariere ochronna wokol stacji kontrolnej, a takze sama stacje wraz ze wszystkimi, ktorzy sie tam znajduja. Uzyjemy jej, jesli bedziemy do tego zmuszeni. Siebeling zastygl w bezruchu. -Jesli to zrobicie, mozecie juz nie odzyskac kontroli nad powloka. - Wyczytalem te obawe w myslach technikow i wypowiedzialem ja na glos. - Chcecie az tak ryzykowac? Tanake spojrzal na mnie zaskoczony, potem przeniosl wzrok na technikow. -Nie. Zalezy mi raczej, zeby nie bylo niepotrzebnych ofiar. Zgoda, Siebeling, jesli woli pan sam ponosic ryzyko, niech pan robi to po swojemu. Dostarczymy panu wszelki potrzebny sprzet. Wzialem gleboki oddech. -Robotniku - dodal po chwili - wydaje mi sie, ze potrafie przewidziec twoje pytanie. Jak dotad, marnie ci odplacono za twoj udzial w tej sprawie. Chcialbym, zebysmy mogli cos na to poradzic, ale teraz... W kazdym razie teraz moge cie zostawic pod nadzorem pana Siebelinga. Skinalem glowa, zaciskajac usta. -Wolno ci w takim razie oddalic sie razem z nim. Wydaje mi sie, ze jestes mu potrzebny. - Doszedl do wniosku, ze jesli przezyje, bez trudu sprowadza mnie z powrotem. Ale mialem swiadomosc, ze zrobi dla mnie, co tylko bedzie mogl, i moze to wiecej, niz mozna by w tych okolicznosciach oczekiwac. -Zyczylbym sobie tylko, zeby sprawy potoczyly sie szczesliwiej dla wszystkich zainteresowanych. Udanych lowow. 20 Siedzielismy w wozku snieznym tylko we dwoch - Siebeling i ja. Posrod zapadajacych z wolna firanek nocy podazalismy szlakiem, ktory wiodl do Jule i Rubiy'ego. Tanake hojnie nas wyposazyl. Dostalismy wszystko, o cosmy poprosili, nie wylaczajac wozka snieznego. Siebeling wiedzial nawet, jak sie nim kieruje, nie wiedzial tylko, dlaczego mnie wydalo sie to takie zabawne. Dopilem kubek kawy z termosa i zerknalem na niego kolejny raz.-Chcesz troche? Wzdrygnal sie, zaskoczony. Odmowil, nadal wpatrzony w ciemnosc przed soba. Dookola niego blyszczala aureola mysli. Nie odezwal sie juz od ponad godziny. -Doktorku? - zaczepilem go. Wreszcie spojrzal na mnie. - Widze dookola ciebie swiatlo. Popatrzyl po sobie, potem znow na mnie. -Co masz na mysli? Nie mialem pojecia, jak mu to wytlumaczyc. -Nawet maszyny sie swieca, odkad Hydranie... zrobili tamto, w kopalni. -W takim razie to wszystko prawda, co mi Joraleman opowiadal? Sadzilem, ze troche przesadza. (Ze oszalal.) Hydranie skupili przez ciebie swoja energie telekinetyczna, zeby spowodowac to cale zniszczenie? - Brzmialo to tak, jakby juz prawie mial w to uwierzyc. -Tak. - Podnioslem dlon do czola. - Wierz mi. Bylem tam, kiedy to sie dzialo, a na dowod jeszcze mnie boli glowa. - Wcale nie zabrzmialo to jak zart. -Dlaczego mi nie powiedziales? Moglem ci cos na to dac. - Pozwolili mu opatrzyc moje rany na plecach, ale o glowie nie wspomnialem. -Nie chcialem nic brac. Nie chce zadnych narkotykow, moglyby wplynac na moj dar, jesli... kiedy bede musial go uzyc. Dam sobie rade z bolem. - Rzeczywiscie, radzilem sobie, tutaj Rubiy sie nie mylil. Odnajdowalem gdzies samokontrole, bo nie mialem innego wyjscia. Zastanawialem sie, czy nie mylil sie tez w sprawie naszego spotkania. - O mnie sie nie martw. Siebeling przygladal mi sie przez dobra minute. -A ty widzisz teraz jakis rodzaj energii? -Tak wlasciwie to nie moge powiedziec, ze widze. Raczej odczuwam jak kolorowy dzwiek. Najbardziej u ludzi. Psychotronicy sa jak male slonca. - Zastanawialem sie, czy tak wlasnie ogladaja swiat Hydranie, i przez chwile pozalowalem, ze nie moge spojrzec na siebie z zewnatrz. - To... bo ja wiem... -Niewiarygodne! - Az skrecal sie z ochoty, by wziac mnie do laboratorium i przebadac. - Nigdy o niczym podobnym nie slyszalem. Miales wielkie szczescie, ze cos ci jeszcze w tej glowie zostalo. -Hydranie by mnie nie skrzywdzili. Poznali mnie, zaufali... - przerwalem, bo gardlo scisnelo mi sie z zalu, kiedy przypomnialem sobie ostatnia wiadomosc, jaka pozostawili mi w myslach. - Kiedy tylko mnie zobaczyli, wiedzieli, ze jestem taki sam jak oni, mimo ze pochodzilem z kopalni. - Mowienie o tym wreszcie przestalo byc trudne. - Wcale nie byli zdziwieni, ze jeden z nich moze nadejsc z zewnatrz. Pamietaja to z dawnych czasow, choc ich najstarsze wspomnienia bardzo sie juz poplataly. -Wiele ci dali. Dotknalem dlonia czola. -Tak... Wiecej nawet niz myslalem... Probowali sie ze mna zjednoczyc, od razu jak tylko mnie zobaczyli. Ale zjednoczenie z nimi naprawde jest calkowite, a ja tego nie potrafilem... Dalej nie potrafie. Zawsze sa takie rzeczy, ktore chcialbym zatrzymac tylko dla siebie, nawet mimo ze zrobili ze mnie prawdziwego psychotronika. Wedlug nich to dlatego, ze zostalem wychowany po ludzku. Ludzie nie potrafia sie tak otwierac i oddawac, nie sa dosc silni. -Nie chodzi tylko o to, ze zostales wychowany po ludzku, jestes po czesci czlowiekiem. W tym samym stopniu co Hydraninem. - Jakby sadzil, ze potrafie o tym zapomniec. -Moj pech. - Zmarszczylem brwi. - W kazdym razie chociaz nie potrafilem sie calkowicie zjednoczyc, to prawie... Ale kiedy to sie zdarzylo, zmienilo mnie, moja psycho... Zniszczylo wszystkie bariery... A w trakcie widzialem wiele z tego, co pamietali. Czy wszyscy Hydranie sa tacy? Czy wszystkim sie dziela? I co oni tutaj wlasciwie robia? -Tak naprawde niewiele wiem o tym ludzie. Nie sadze, zeby ktokolwiek wiele o nich wiedzial. Ta telepatyczna wspolnota, w jakiej zyja, wydalaby sie przesadna nawet innym Hydranom. Izolacja i trudy zycia wymusily na nich tak silna wiez, dzieki temu mogli przetrwac. Pozostali Hydranie w wiekszosci juz dawno utracili zdolnosc grupowego cwiczenia mysli. Gdyby moja zona byla tak psychicznie odmienna ode mnie, nigdy nie bylibysmy... Cos jednak pamietam. Na przyklad ta ich wiara w istote boska... - Odchylil sie w fotelu. Tak wiec gawedzilismy sobie, zeby powstrzymac napor mysli - rozmawialismy o Hydranach z Popielnika i o tym, jacy niegdys byli. O tym, jak to jest, kiedy zyje sie w cywilizacji zjednoczonej tak, jak nigdy nie moze zjednoczyc sie Federacja Ludzka. O tym, jak po upadku calej cywilizacji Popielnik stal sie domem i schronieniem dla hydranskich kolonistow, az w koncu stal sie dla nich swiety. O tym, po co przylecieli z tak daleka do Mglawicy Kraba. -Hydranie byli gornikami? Tez wykopywali tellazjum... Po co? -Pewnie z tych samych powodow co my. -Moj lud... - Poczulem, jak twarz wykrzywia mi bolesny grymas. -Nic nie wskazuje na to, ze korzystali z pracy niewolnikow - powiedzial lagodnie Siebeling. - Szacunek dla wszelkich przejawow zycia jest im tak samo wrodzony jak psychotroniczne zdolnosci, musi tak byc, zeby ich chronic przed nimi samymi. Ale nie nalezy patrzec na nich jak na jakichs jednowymiarowych swietych albo meczennikow. Maja swoje niedoskonalosci i dziela z ludzmi cale szerokie spektrum emocji; tak samo jak my miewaja swoje resentymenty i egoistyczne pobudki, choc moze nie tak latwo im ulegaja. A ci, ktorych tu spotkales, mieli dosc czasu i powodow, by wyksztalcic w sobie izolacjonizm i ksenofobie. Wykorzystali cie - nawet jesli odbylo sie to za twoja zgoda - do wlasnych celow, tak samo jak probowal to zrobic Rubiy. Przyjmij swoje dziedzictwo, ale zrob to uczciwie. Nie odrzucaj czlowieczenstwa w imie marzen. Nie odpowiedzialem, lecz chyba zrozumial, bo nagle opuscil wzrok i zaczal myslec o tym, ze jestem pol na pol... jak jego syn. Ten syn, ktory nigdy nie uslyszy od niego takich slow. Myslal o tym, jak zmusilem go, by pamietal o swym nieszczesciu, by zobaczyl, co zrobil ze swoim zyciem. A on w podziece sprawil, ze moje zycie stalo sie gorsze niz kiedykolwiek przedtem, skrzywdzil mnie tak samo, jak skrzywdzil Jule i wszystkich dookola. -Kocie, nie wiem, jak... -Sluchaj, po prostu zapomnijmy o tym. Teraz to sie nie liczy. - Zdalem sobie sprawe, ze juz naprawde sie nie liczy... Tak samo jak przestalo sie liczyc, ze juz nigdy nie dowiem sie, czy naprawde byl moim ojcem. Przez dluzszy czas sie nie odzywal, a potem znowu zaczal mowic, jakby chcial mi cos wyjasnic, ale wcale nie bylem pewien, czy naprawde zwraca sie do mnie. -Kiedy czlowiek czuje, ze wszystko wokol jest chore, bez nadziei na wyleczenie, zamyka zwykle oczy - i umysl - zeby przestac cokolwiek widziec. Nawet wlasne osobiste pieklo jest przyjemniejsze niz pieklo zycia publicznego. - Chcial, zebym zrozumial, dlaczego nie zdawal sobie sprawy z tego, co robi, kiedy odsylal mnie do Robot Kontraktowych. -Pewnie tak. - Poczulem, ze mi sie przyglada. - Jule to wiedziala. -Tak - szepnal. A w jego myslach znow pojawil sie zal i strach, ze ja utraci, jedyna osobe, z ktora tyle mial wspolnego, jedyna kobiete, ktora kochal tak mocno jak zone. Jego zona: cala zlocista - wlosy, skora... Byla taka piekna... i tez ja utracil. W tej chwili nie bylby chyba w stanie zniesc wspomnien. Przez dluzsza chwile milczelismy. A potem rzucilem: -Gwiazda spadla. Tak mowilismy na Starym Miescie, kiedy komus spalil sie dom, kiedy dodatkowa dostawa zywnosci okazala sie skazona... kiedy ktos tracil wszystko. W pewnym sensie chcialem mu dac do zrozumienia, ze wiem, jak to jest, ale to nie wystarczylo. Przypomnialem sobie, jak mi powiedzial, ze mu przykro. Chyba mowil to szczerze. Zastanowilem sie, co wedlug mnie mial odczuwac. -Jak wygladal twoj syn? -Moj syn... - urwal i zaczerpnal gleboko powietrza. - Prawde mowiac, bylby bardzo do ciebie podobny. -Szkoda, ze nie moge go poznac. Popatrzyl na mnie i leciutko sie usmiechnal. Wzeszlo slonce, roznokolorowa noc wyplowiala w blekit. Juz wiedzialem, choc nikt mi nic nie mowil. -Zatrzymaj sie, jestesmy na miejscu. - Zerknalem ponad tablica rozdzielcza. Widac bylo tylko rozjarzony snieg i niebo, ale moj wewnetrzny wzrok ukazywal mi zrodlo energii tak silne, ze prawie czarne. Zmarszczylem brwi. - Czy to jest pod ziemia? Wyraznie czuje... -Cos tam jest, bo wszystkie instrumenty zwariowaly. Generator pola musi byc przynajmniej czesciowo nad ziemia, chyba otoczyl je jakas oslona. Pewnie zaraz go zobaczymy. - Kurczowo zacisnal dlonie na kierownicy. Pokiwalem glowa. -Sluchaj, przemyslalem sobie to wszystko. Pozwol, ze wejde tam pierwszy. I sam, dobrze? -Ty? -Tak. Zostan na zewnatrz i mnie ubezpieczaj. Nie wiemy, co on knuje, ale skoro to ma byc zemsta, jest zdolny do wszystkiego. Pomyslalem sobie... ze mnie pojdzie lepiej, bo jestem telepata. Teraz juz nie mamy szans wziac go z zaskoczenia. Jesli sie rozdzielimy, nie dorwie nas obu od razu, tak jak wtedy mnie i Jule. - Wciagnalem rekawice. -Rozumiem... Dasz sobie rade? -Nie wiem. - Wzruszylem ramionami. - I nie dowiem sie, poki nie sprobuje. Ale pamieta, ze juz raz go pobilem, wtedy, kiedy sondowal mnie po smierci Dere'a. Nie jest doskonaly. To powinno nam sie na cos przydac. -Okpiles Rubiy'ego. - Wiedzial od tym od dawna, ale dopiero teraz w to uwierzyl. -Widzisz, doktorku - wyszczerzylem sie w usmiechu - nie taka ze mnie martwa palka, jak by sie wydawalo. Jesli udalo mi sie raz, moze okpie go znowu. Dere zawsze mawial, ze w ten sposob psychotronicy wygrywaja bitwy. To jak gra w "Ostatnia Szanse". - Reka mi drgnela, jakbym liczyl wyimaginowane zetony; ze wszystkich sil chcialem uwierzyc w to, co mowie. Siebeling nie odpowiedzial. Zamyslil sie nad nad moimi slowami, potem pomyslal o Jule, uwiezionej gdzies tutaj. I z calego serca zapragnal byc telepata... -W porzadku. Zaciagnalem na twarz oslone kaptura i otworzylem drzwi. -Czekaj. Obejrzalem sie na niego. -Chcesz sprobowac sie zjednoczyc? - Wydawal sie niemal zaklopotany, jakby czul, ze nie ma prawa o to prosic. -Tak... Nie. - Bylo to cos, czego musialem dokonac sam, bylem to winien Rubiy'emu. I nadal nie bylem pewny, czy moge sie zjednoczyc z Siebelingiem, jezeli nie bedzie pomiedzy nami Jule. - Lepiej nie. Ale jesli bede potrzebowal pomocy -wyskoczylem na snieg - na pewno sie zorientujesz! -Badz ostrozny. Nie ryzykuj zbytecznie. -Przeciez chodzi o zycie Jule. Przed soba mialem tylko bialy szum. Zaczalem isc w tamta strone. 21 Z poczatku nie bylo nic - a potem nagle juz bylo, tuz przed moim nosem, jakby tkwilo tu przez caly czas. Stacja kontrolna powloki. Chociaz wiedzialem, co jest grane, przestraszylem sie bardziej, niz powinienem. Stanalem w miejscu, wstrzymujac w plucach zaczerpniete wlasnie chlodne, jasne powietrze.W pierscieniu wiezyczek stal budynek w ksztalcie przewroconej metalowej miski, oplecionej siecia kabli i drutow. Miska pokryta byla lodem - kolejnymi marszczacymi sie warstwami, roztajalymi i znow zamarznietymi wzdluz linii wysokiego napiecia, az w koncu calosc zaczela wygladac jak cukrowy zamek. Z okrytych srebrem wiezyczek zwieszaly sie sople jak zamrozone lzy. A dookola wygrywal swoja rozmigotana muzyke las krysztalowych drzew. Ten widok zaparl mi dech w piersiach, ale zaraz przypomnialem sobie, gdzie jestem i ze tutaj wlasnie ten caly swiat odcina sie od reszty Galaktyki. Poszedlem do wejscia. Zaczalem sie zastanawiac, co ja tu wlasciwie robie. Jeszcze pol roku temu, na Starym Miescie, nikt nie bylby w stanie mnie do tego zmusic... nie bylo nikogo, dla kogo chcialbym to zrobic. Lecz przeciez wcale nie chcialbym byc teraz na Starym Miescie, bez wzgledu na to, co sie zaraz ze mna stanie. Bez wzgledu na wszystko. Skupilem mysli, wznioslem wokol nich obronny mur, blokujac swietlisty szum energetycznej powloki i mego wlasnego sponiewieranego ciala. Teraz nic nie bylo juz wazne - to tylko szum, a kiedy przestane go sluchac, zniknie. W glowie nie czulem zadnych sladow, ze ktos probuje sie do niej dostac - ani Jule, ani Rubiy. Wyjalem paralizator, a potem wszedlem do srodka. Po oslepiajacej jasnosci sniegu korytarz wydal mi sie zupelnie ciemny, ale nie dosc ciemny jak na moje kocie oczy. Odrzucilem kaptur i rozpialem kurtke, zeby moc sie swobodnie poruszac. W powietrzu czulem jakis pomruk i cos jeszcze - trzaskajacy przeplyw uwiezionych tu energii, od ktorego cierpla skora. Nie moglem powstrzymac mysli, ze moze to nie tylko energia powloki silowej. Ale nadal nie czulem dotyku cudzej mysli. Jakbym znajdowal sie tu zupelnie sam. Nie zezwalalem myslom ruszyc na poszukiwania, czekalem, az Rubiy zrobi pierwszy krok. Az w koncu zobaczylem przed soba swiatlo, realne, ktore wyplywalo z jednego z pomieszczen kontrolnych. Dotarlem do drzwi i wszedlem w to swiatlo. Zobaczylem Jule - po prostu siedziala i czekala. Ale nie z wlasnej woli. Czarne wlosy uniosly sie w naladowanym elektrycznoscia powietrzu, kiedy zwrocila twarz w moja strone. Usta miala otwarte, jakby probowala mnie ostrzec, lecz nie mogla. Szare oczy przypominaly oczy schwytanego w pulapke zwierzatka. -No coz, Kocie. Okazuje sie, ze mimo wszystko jestem niezlym znawca natury ludzkiej. Podnioslem glowe. Rubiy siedzial przed jakas tablica rozdzielcza, od ktorej wychodzily niezliczone kable, oplatajace dookola sciany tego pokoju. Przywiodly mi na mysl sieci - sieci pajecze, sieci mysli. Unioslem paralizator i jak jakis glupek z trzy-de rzucilem: -Rubiy, jestes aresztowany. Jesli sie tylko ruszysz... Paralizator wyszarpnal sie wlasnowolnie z mojej dloni i pofrunal w powietrze. Wyladowal na konsolecie za plecami Rubiy'ego. Tak bardzo skupilem sie na ochronie przed myslowym atakiem, ze zupelnie nie pilnowalem broni. Chcialem przelknac sline, ale w ustach mialem zupelnie sucho. -To nie bedzie ci potrzebne. - Rubiy mial twarz tak samo jak zawsze spokojna i jak zawsze nie dalo sie z niej nic wyczytac, jakby nic nigdy nie moglo go dotknac. Wzruszylem ramionami, probujac dopasowac sie do jego stylu. -No to jestem. Czego chcesz? -A wiec naprawde przyszedles ryzykowac zycie dla Jule taMing? Dla coreczki Centauri Transport? Kiwnalem glowa, trzymajac mysli zwiniete ciasno jak piesc. Ale on nadal nie probowal sie do nich dobierac. -A wiec nawet i ty pracowales przez caly czas dla Korporacji Bezpieczenstwa. Wyrazy uznania dla nich. Dali ci bardzo pomyslowe przebranie. -Dobre, bo dales sie nabrac. - Dotknalem obraczki. -Na to wyglada... Ale ty nadal to nosisz. Musisz czuc wielka satysfakcje na mysl, ze tak dobrze ci odplacono za lojalnosc wobec Gornictwa Federacyjnego. - Uniosl brew. Probowalem sie rozesmiac, lecz smiech uwiazl mi w gardle. Mial racje. -Sluchaj, czego od nas chcesz? -A czego ty chcesz, Kocie? Chcesz mnie uwiezic i zabrac z powrotem do kopalni jako swoja nagrode? Po to przyszedles? Czy warto? Czy oni wszyscy sa tego warci? -Zamknij sie. - Podszedlem do Jule i dotknalem jej ramienia. Nie moglem dotrzec do jej mysli. -Kocie. Teraz ja ci powiem, czego ja chce... Obejrzalem sie i nagle zobaczylem przed soba prawdziwa twarz Rubiy'ego, sciagnieta napieciem i strachem; widzial wlasne upokorzenie i czekajaca go smierc. A jego mysli staly przede mna otworem - opuscil wszystkie bariery. Mysli te wbily sie w moje jak szpony: (Chce sie stad wydostac! Pomoz mi, Kocie, tylko ty jeden to potrafisz! Jesli mnie wydasz, zgina. Oni mnie zniszcza, a potem zniszcza i ciebie. Pomoz mi, a naucze cie wszystkiego, co umiem. Zrobie z ciebie telepate lepszego niz ja sam. Pracuj ze mna, a nadal bedziesz mogl dostac wszystko, co ci obiecalem, wszystko, czego kiedykolwiek chciales!) Podnioslem rece do uszu, jakbym mogl w ten sposob wyciszyc w glowie jego glos. To wszystko klamstwa, dlaczego mialby...? Ale postapilem o krok w jego strone. Jule zalkala bezglosnie, jakby poczula, ze mu ulegam. A on otworzyl przede mna wszystkie swoje mysli i zobaczylem, ze to prawda. Przez caly czas przeczuwalem, ze do tego wlasnie mnie potrzebowal, ze wlasnie to dla mnie przez caly czas szykowal. Nie mogl uwierzyc, ze tego nie rozumialem - ze Galiess juz byla dla niego za stara, ze chcial kogos nowego, utalentowanego, kogos mlodego. Galiess wiedziala, ze wybral mnie - dlatego miala do niego zal i dlatego czula do mnie taka niechec. Ale byla lojalna, razem pomogliby mi, nauczyliby mnie wszystkiego... Przeciez jestem dopiero poczatkujacym. Osiagnalem tak wyrafinowane wyniki z czystej ignorancji, nawet nie zdawalem sobie sprawy z tego, co potrafie. Ani z tego, co zrobilem. Nikt nigdy przedtem go nie oszukal. A ja go wykiwalem. Zrobilem go na szaro, ja, polkrwi Hydranin, prawie dziecko - ale nie mial mi tego za zle. Podziwial mnie. Gdybym mu teraz pomogl, moglibysmy razem wydostac sie z tej pulapki. Zabralby mnie ze soba, moglbym sie stac, kim tylko bym zechcial, moglbym miec wszystko. A moja glowa wypelnila sie obrazami, pokazujacymi, jak by to bylo: rozne planety, cuda, potega, satysfakcja, swiadomosc, ze beda teraz musieli prosic mnie... Wlasnie dlatego balem sie stanac z nim twarza w twarz. Bo teraz i ja tego zapragnalem. Chcialem wiedziec, co naprawde potrafie zdzialac. Chcialem panowac doskonale nad moim darem i moc sie nim szczycic. Chcialem wiedziec, jak to jest, kiedy ma sie wszystko, za co mozna zaplacic, wladze, szacunek... (Wszystko czego zapragne? Wszystko?) Spojrzalem na Jule, poglaskalem ja w niesmialej pieszczocie po plecach. Zamarla, kiedy zrozumiala, ale potem oczyma, zanim sie odwrocila, powiedziala mi, ze rozumie. I ze wie, ze juz nie ma nadziei. (Jule, ja...) Cofnalem reke. (Bierz ja, jesli chcesz!) Rubiy wskoczyl mi w mysli. (Wykorzystaj ja, przestan byc takim glupcem! Nie wiesz, kim jest, nie wiesz, co znacza taMingowie?! To jedna z najpotezniejszych i najbardziej zepsutych rodzin w calej Federacji! Centauri Transport to czesc kartelu, ktory wynajal mnie, zebym przejal Gornictwo Federacyjne! Przez caly czas pozwalales, by cie uwodzila. Po co? Zapomniales juz o Starym Miescie, o slumsach Quar-ro? Nigdy nie dbala o takich jak ty, zaden z nich nie dba! Wszyscy sa tacy sami - pasozyty, zyjace z konsorcjow, ktore zyja z rynsztokowych szumowin - takich jak ja i ty, uliczniku! My zawsze cierpimy, nasza krew sie leje... bo oni pilnuja, zeby nic sie nie zmienilo. Bo tego im wlasnie potrzeba. Dzieki nam kreci sie system, dzieki naszemu cierpieniu i smierci. Wykorzystuja cie, zawsze cie wykorzystywali. Zacznij ich wreszcie nienawidzic...) Tak jak on ich nienawidzil. Dotknalem jego nienawisci, czarnej goryczy, a gniew niczym lodowate diamenty rozoral mnie od srodka. Na swiecie nie ma swiatla, jest tylko pelznacy glod, instynkt przetrwania. Moglem im teraz zrobic, co tylko zechce, na kazda kare sobie zasluzyli i mam pelne prawo... Alez nie mam zadnego prawa! Jestem tylko w polowie czlowiekiem, a w polowie Hydraninem. Teraz w koncu pojalem, co to znaczy - ze w tej polowie zyja we mnie wszyscy inni Hydra-nie, ich obecnosc jest mi tak samo wrodzona jak instynkt. Ta wspolnota odrzuca ostateczna przemoc. Odebranie zycia to zlo nie do wybaczenia. Zniszczenie innego rownalo sie zniszczeniu samego siebie. -Nie... nie moge. - Znow stalem obok Jule z umyslem rozdartym na dwoje, z dlonmi zacisnietymi w piesci. Jule, ktora zawsze byla tylko i wylacznie Jule, ktora nigdy nie zrobila mi nic zlego, ktora pokazala mi tylko, ze we mnie wierzy. A jednoczesnie zdawalem sobie sprawe, ze wszystko, co uslyszalem, to prawda, ze druga moja polowa nienawidzi ludzkosci za to, co mi zrobila, co jemu zrobila, za to, co od tak dawna robi z tyloma nam podobnymi... Ze on ma prawo nienawidzic. Ze bylismy do siebie podobni - kiedys. Ale teraz juz nie. Teraz widzialem wyraznie, nienawisc i wladza wykoslawily go tak, ze sam stal sie jednym z tych, ktorych tak bardzo nienawidzi. Nikt sie dla niego nie liczyl. Pragnal mnie tylko dlatego, ze odnajdywal siebie w mojej twarzy. Dla niego nawet nie istnialem, nie roznilem sie od lustra. Zaraz zniszczy to jedyne, co mialo dla mnie jakies znaczenie - co dzielilem z Jule i Siebelingiem - i jeszcze do tego wykorzysta mnie. Wykorzysta mnie gorzej niz ktokolwiek przed nim, zniszczy mnie chorym z nienawisci umyslem... Jest szalony, musze go unieszkodliwic. Jego twarz to jedno wielkie klamstwo. Zdalem sobie sprawe, ze juz za pozno. Wpuscilem go za bariery ochronne umyslu, byl juz w srodku. Natychmiast go opanowal. Wtedy odczulem caly jego tryumf i mialem wrazenie, ze zaraz umre: trzymal moj umysl w zlozonych dloniach, mogl klasnac i zgniesc go jak robaka - kazdy nastepny oddech moglem wziac dlatego, ze mi na to pozwalal. Czekal, az odczuje to w pelni, az zobacze, jaki jest potezny, nikt go nie powstrzyma, szalenstwem bylo nawet probowac. Pokiwal glowa, uscisk wokol moich mysli odrobine sie rozluznil. -Wyglada na to, ze ponownie zle cie ocenilem. Za pierwszym razem cie nie docenilem i drogo mi przyszlo za to zaplacic. Jak widac, przynajmniej nie powtorzylem tamtego bledu. Teraz blad byl po twojej stronie, mieszancu, straciles z oczu rzeczywistosc. Rozczarowales mnie. Mialem nadzieje... Ale wybor masz prosty. Tak wiec wiedzialem, co bedzie dalej. Wszyscy zginiemy. I wcale nie dlatego ze pokrzyzowalismy mu plany, lecz dlatego ze zranilismy jego pieprzona dume. Juz on nam udowodni, ze wciaz jest najmocniejszy, najlepszy. Nic innego mu nie pozostalo, nie ma ucieczki, nie ma przyszlosci, ale chociaz tyle moze zrobic. Zaraz otrzyma ostateczna satysfakcje od calej naszej trojki, a zwlaszcza od jednego polkrwi obraczki, ktory wszystko mu popsul... (Siebeling!) Wezwalem go, choc wcale nie mialem zamiaru. Nie, tylko o nim nie mysl, on... Rubiy usmiechnal sie. Wiedzial juz wszystko. (Alez mysl sobie o nim do woli. Juz idzie, za chwile tu bedzie. Zaczekamy na niego, to nie potrwa dlugo.) Podniosl cos z konsolety, podszedl i wlozyl mi to w rece. Chlod metalu. Kiedy przedmiot dotknal moich dloni, wypuscil snop elektrycznych iskier, az sie wdrygnalem. Pistolet laserowy. Staralem sie udac zaskoczenie, ale nie bardzo mi wyszlo. Przez cale swoje zycie widzialem cos takiego ledwie kilka razy - nosily je korby w czasie ulicznych zamieszek. Spojrzalem Rubiy'emu prosto w oczy i juz nie potrzebowalem pytac, co mam z tym zrobic. Ale obrazy i tak rozwinely mi sie w myslach - tam nie moglem zamknac powiek, zeby sie przed nimi obronic. Zobaczylem, jak przyciskam guzik, zeby zabic Siebelinga, potem Jule, a w koncu siebie. Nie bede w stanie go powstrzymac, oni tez nie. Potrafi nas zmusic, zebysmy siebie nawzajem... W myslach zobaczylem, jak... Nie! Szarpnalem pistolet w gore, probujac wycelowac w niego. A wtedy nagle gardlo zacisnelo mi sie tak, ze nie moglem zlapac powietrza. Mijaly sekundy, potem nastepne, potem jeszcze kilka, a paraliz nie ustepowal. Pokoj dookola mnie zawirowal. Nie moglem dluzej utrzymac sie na nogach, upadlem, w piersiach palil mnie ogien... Wtedy Rubiy puscil, a ja skulilem sie dyszac ciezko, z pochylona glowa, z zacisnietymi mocno powiekami. (Wstawaj.) Jakims cudem udalo mi sie wstac. (Podnies pistolet.) Podnioslem. Rubiy podszedl do mnie i zlapal mnie za podbrodek, zajrzal w oczy. (Tak, moglbym was sam pozabijac, tak byloby prosciej. Ale w taki sposob sprawi mi to znacznie wieksza radosc.) Puscil mnie. (Rozwaz dobrze cala te ironie losu, Kocie, poki masz jeszcze czas. Mnie wszystko wydaje sie idealnie ulozone.) (Ty draniu, nie bede dla ciebie zabijal, nie chce... nie moge.) Wiedzial, ze nie moge zabijac, bo jestem Hydraninem -wiedzial, co sie potem ze mna stanie. Ale wiedzial tez, ze w koncu i tak zabije, bo nie jestem Hydraninem do dna - nie jestem na tyle silny, zeby mu sie oprzec. Bo on byl najlepszy, silniejszy niz kazde z nas. Ale przeciez nie od nas wszystkich! (Jule!) Tym razem udalo mi sie wymknac, odnalezc ja w mroku naszego myslowego wiezienia, zlaczylismy sie; jej mysli wplynely w moje. Nasze dlonie zlaczyly sie w uscisku, ale bylo to tak, jakbysmy dotykali sie opuszkami palcow przez wiezienne kraty. Moglismy to zrobic tylko dlatego, ze tak zadecydowal Rubiy, bo cieszylo go pociaganie za sznurki... (Kocie!) Jej glos wypelnil moje mysli; wiedziala o wszystkim, co pokazal mi Rubiy. (Po co tu przyszedles? Nie jestem tego warta...) Poczucie winy bylo slaboscia, ktora wykorzystal przeciwko niej Rubiy, tak jak przeciwko mnie wykorzystal moje poczucie winy i moja odmiennosc pol-Hydranina. Gral nami - uzywal kazdego przeciwko kazdemu; bylismy muchami w jego pajeczynie i za kazdym razem, kiedy sie szarpnelismy, on tylko zaciskal ja mocniej wokol nas. (Jule, on nie moze mnie zmusic, zebym tego uzyl.) Z calych sil staralem sie w to uwierzyc, wiedzac jednoczesnie, ze Rubiy zna moje sekretne leki i wie, jak je przeciw mnie wykorzystac. Siegnal mysla i przerwal nasz kontakt. Palce Jule przesliznely sie przez moje, dlon opadla... Bylem sam. Nadchodzil Siebeling. Czulem, jak Rubiy skupia mysli w mojej glowie, zeby przejac Siebelinga - odczulem to tak, jakbym jeszcze raz tracil wlasny umysl. Teraz mial nas wszystkich. Wbrew checiom odwrocilem sie w strone drzwi i czekalem. Siebeling wszedl w zasieg swiatla. Jego twarz przypominala twarz Jule - bezradna twarz czlowieka schwytanego w pulapke. Wodzil wzrokiem od Jule do mnie, potem do Rubiy'ego, a potem znow do mnie. Trzymalem wycelowany w niego pistolet. W oczach widzialem oczywiste pytanie... (Nie, nie chce tego zrobic!) Ale nie moglem sie do niego przebic, upewnic go, tak jak nie moglem juz odnalezc Jule. Patrzyl na pistolet i rozumial, ze za chwile zginie. -Witam, doktorze Siebeling - kiwnal mu glowa Rubiy. - Kolko sie zamyka i mozemy zakonczyc cala sprawe. - Powiedzial to na glos, nie wiedzialem, po co sie fatygowal. Poczulem, jak jego umysl zaczyna na mnie napierac, z poczatku delikatnie, potem troche mocniej - mial mnostwo czasu i chcial sie tym wszystkim nacieszyc. Nie przypominalo to bolu, nie bylo to nic, przeciwko czemu moglbym walczyc albo chociaz to wychwycic. Po prostu pojalem, ze jesli nie spelnie zadania, moj umysl rozprysnie sie jak szklo. Nie moglbym tego zrobic... nie moglbym... ale nie moglem sie oprzec. Reka zaczela mi drzec -patrzylem na nia, a w tym czasie druga reka juz podnosila sie, zeby ja przytrzymac. Probowal zacisnac mi palce na spuscie... Teraz mialem juz obie dlonie na pistolecie. Widzialem tylko Jule i Siebelinga. Byli mi najblizszymi osobami na swiecie... Przetrzymalem go. Moje palce zastygly w bezruchu, jakby same byly z metalu, nie mogl zmusic mnie do strzalu. To nim wyraznie wstrzasnelo. Wladza nade mna troche sie zachwiala - wzial na siebie zbyt wiele, nie zostal mu juz zaden zapas sil, nie mogl panowac nad nami zbyt dlugo. Nie byl bogiem - on tez blefowal! Rozdarlem jego pajeczyne i najpierw odnalazlem Siebelinga. (Zjednocz sie ze mna!) Ale Siebeling mnie odepchnal, nie chcial sie zjednoczyc. Myslal, ze chce go zabic. W myslach uformowaly mi sie slowa, jego slowa: (Ty maly, klamliwy gnojku! Powinienem byl wiedziec, ze nie wolno ci ufac!) (Przestan!) Rece zaczynaly sie trzasc. (Powinienem byl wiedziec... nie, ja... kim jestes.) A zaraz za tym nadplynelo wszystko, co kiedykolwiek o mnie myslal, jak mna gardzil, jak odmawial mi prawa istnienia. (Powinienem byl wiedziec.) -Niech cie wszyscy diabli... - glos mi sie zalamal. (Nie, Kocie! To nie ja!) Wykrzywil twarz przerazeniem. Rubiy pchnal i wypalilem. Wtedy juz wiedzialem, co zrobil, szarpnalem reka w bok, ale bylo za pozno. Strumien energii uderzyl w Siebelinga i rzucil nim o sciane. Jule krzyknela, wykrzyczala jego bol, a ten krzyk przetoczyl sie echem w mojej glowie. A potem Siebeling zniknal zupelnie z moich mysli. Puste miejsce wypelnilo sie radosnym uniesieniem Rubiy'ego. To byla sztuczka, kolejna sztuczka, a teraz Siebeling nie zyje. Zaskowyczalem i zachwialem sie na nogach, ale Rubiy, ktory wladal calym moim cialem, utrzymal mnie na miejscu. Poczulem, jak odwracam glowe, zeby spojrzec na Jule. Na twarzy i w oczach miala zarazem wszystko i zupelnie nic. -Przykro mi, Jule. Przykre mi, tak mi przykro... - Poczulem, jak rece przemieszczaja pistolet w jej strone. Patrzyla na mnie jak zahipnotyzowana. Zostalo nas tylko dwoje - Rubiy wiedzial, ze moze z nami zrobic, co zechce. Przyszla kolej na Jule. Juz raz zmusil mnie do zabojstwa, a kiedy zabije Jule, nawet nie bedzie musial sie fatygowac, zebym uzyl broni przeciwko sobie. Bo wtedy juz nie bede chcial zyc. Pod powiekami widzialem teraz Jule i to, co za chwile jej zrobie - dla niego. Wiedzialem, ze to, ile ona dla mnie znaczy, musi byc silniejsze niz Rubiy, silniejsze od nienawisci. Teraz wazne bylo tylko, zebym to odnalazl, zebym odnalazl Jule... "Znajdz ja, znajdz ja, poza nia nic juz sie nie liczy..." Az w koncu ja znalazlem, zlapalem, krzyknalem: (Jule! Zjednocz sie ze mna!) Znowu zamknela sie wokol mnie ciemnosc, ale wplotlem mysli Jule w ostatnia wiazke swiatla, zmusilem ja do zjednoczenia. Sila we mnie zachwiala sie i zaczela wzrastac, az wreszcie byla tak samo potezna jak zawsze, a potem nagle jeszcze potezniejsza, jak gdyby ktos jeszcze... Pistolet wedrowal tam i z powrotem, tam i z powrotem, jak schwytany w zmienne pole magnetyczne. Rubiy cala moca umyslu staral sie nas rozdzielic, ale nasze mysli staly sie jednoscia, stopione potezna potrzeba. Probowal zatrzymac nasze serca, ale nie potrafil nas dosiegnac. Wysondowal w moim mozgu osrodek bolu i zerwal blokade, ktora tam nalozylem - wrzasnalem. Ale to nie mialo znaczenia, tak naprawde nic nie poczulem, cierpienie rozplynelo sie i wchlonelo, podzielone na dwoje. Potem zmienil obiekt ataku - zaszedl mnie od tylu i sciagnal prosto do piekla. A tym pieklem byla moja wlasna twarz, odbita w jego oczach, moja wlasna smierdzaca geba: Kot mieszaniec, Kot narkoman, zlodziej, meska zabawka, Kot "wszystko za zeton" - zobaczylem cale swoje parszywe, zmarnowane zycie, odarte z klamstw. Miotalem sie w jego sieci, zapadajac coraz glebiej w pulapke, az w koncu nie bylo sie gdzie skryc... Od nowa przezywalem cala brzydote, dzieki ktorej stalem sie tym, kim jestem, a kazde wspomnienie bylo ostre jak szarpiacy wnetrznosci glod... Przypomnialem sobie wszystko. Az w koncu przyparl mnie do zaryglowanych drzwi na samym krancu umyslu - do tej bariery, ktora zbudowalem sobie na samym poczatku zycia. Nie mialem juz gdzie uciec, moglem sie tylko poddac albo sie przez nia przedostac. Przedostalem sie - do czasow, ktorych zupelnie juz nie pamietam, a w ciemnosc wlaly sie wspomnienia: "Spij, moj malutki... snij o gwiazdach i sloncu..." - to jej glos odgania spiewem moje strachy. Wreszcie widze jej twarz, te twarz, ktora usmiecha sie tylko do mnie, moge siegnac mysli, ktore dotykaly moich z miloscia. Teraz wszystko przestalo sie liczyc, trzymalem te reke, ktora dzierzyla wszystko... "Snij o wlasnym swiecie..." Jak moglem zapomniec tej twarzy?... "Snij o zyciu, snij o czasach..." A wtedy odpowiedzial mi Rubiy, oderwal mnie od tamtej reki... "snij o mojej milosci..." kazal mi sobie uswiadomic, dlaczego jej zapomnialem, kazal mi isc za ta mysla az do konca piosenki, wspomnienia jedynego szczescia, bezpieczenstwa, spokoju, milosci, jakich dane mi bylo w zyciu zaznac. Znow zobaczylem - umieraja marzenia w zaulku na Starym Miescie, na czerwono zbryzganym smiercia. Slyszalem jej krzyki; krzyki, na ktore nikt nie nadbiegl, krzyki w mojej glowie, ktore tylko ja moglem slyszec - ta agonia, ten koszmar... Placze i placze, bo chce sie wydostac. (Nie ma ucieczki, Kocie, tylko smierc, jej smierc, twoja smierc... smierc...) A Rubiy pokazuje mi, jak to sie ma skonczyc. (Jestes nikim. Jestes calkiem sam.) (Nie.) Przeszlosc umarla, a wraz z nia umarly moje sny. Ale nie bylem sam - bylem zwiazany z zupelnie nowym zyciem. Zjednoczylem sie bardziej niz tylko mysl z mysla, dusza z dusza, i wiedzialem, ze juz nigdy nie bede zagubiony i sam. Sila, nie tylko moja wlasna sila spowila mnie swiatlem, cieplym, czystym swiatlem, ksztaltujac mnie, zmuszajac, popychajac - bylem teraz lustrem, rozjarzonym jasnym lustrem. (Nie ma ucieczki! Rubiy, nie ma ucieczki. Juz wygralismy!) Poczulem, ze przerazenie, jakim mnie usidlil, zwraca sie przeciwko niemu. Az zlamalem go, uslyszalem, jak krzyczy: (Przestan, nie chce umierac!) Jednak pokazal mi prawde, wiec teraz chcialem sie zemscic - moj umysl wyrwal sie na wolnosc jak zbyt ciasno zwinieta sprezyna. Nie moglem sie oprzec... pociagnalem za spust. Pistolet szarpnal sie w dloni, Rubiy'ego zamazal mi strumien bialoblekitnego swiatla... Umarl. A jego smierc byla moja wlasna, w bolu agonii, ktory eksplodowal jak gwiazda i unicestwil mi dusze wsrod pekajacych teraz okowow swiatla... Zrobilo sie cicho. Jakby to miejsce, pelne przedtem najrozniejszych dzwiekow, nagle zamarlo. Wszystko ucichlo. Slyszalem tylko wlasny oddech, przedzierajacy sie ze swistem przez spierzchniete gradlo, i bicie mego serca. Jule podniosla sie chwiejnie i dlugo wpatrywala sie we mnie, po jej twarzy strumieniem laly sie lzy. Nie umialem poznac, o czym mysli, ale zaraz podeszla do Siebelinga. Kiedy przy nim uklekla, nagle zdalem sobie sprawe, ze to bylo potrojne zjednoczenie, nie podwojne. Siebeling wiedzial, co trzeba odpowiedziec Rubiy'emu, i zmusil mnie, zebym to wykorzystal... Siebeling jeszcze zyje. Patrzylem, jak Jule unosi mu glowe, uslyszalem, jak mowi: "Dziekuje, dziekuje, dziekuje..." Nie mialem pojecia, komu tak dziekuje. Siebeling mial zamkniete oczy i wcale sie nie poruszal. Spojrzalem na Rubiy'ego, ktorego cialo lezalo bezwladnie na podlodze - zamiast naszych cial, zamiast mojego. Od pustki, w ktorej przedtem znajdowal sie jego umysl, robilo mi sie niedobrze. Upuscilem pistolet i wytarlem rece o spodnie. Zastanawialem sie przy tym, co takiego sie ze mna dzieje, przeciez nieraz widywalem smierc. Ale nigdy nie stala sie z mojej winy, sam nigdy nie spowodowalem niczyjej... "Smierc... Za duzo mam smierci pod powiekami..." Obejrzalem sie z powrotem na Jule i Siebelinga, mrugajac gesto. Pozapinalem kurtke, bo zrobilo mi sie strasznie zimno, jakby sama smierc wlala mi sie w kosci. W ustach czulem smak smierci, jej zapach unosil sie w powietrzu dookola mnie. Bo przeciez bylem Hydraninem - dusza i cialem - a zabic znaczy popelnic niewybaczalne zlo. Ale bylem tez czlowiekiem - dusza i cialem - i bardzo chcialem zabic... Przyciagnalem rece do piersi w obronnym gescie przeciwko tej smierci, ktora stala obok, wypelnila korytarze jak elektrostatyczna chmura, byla rana w moim wnetrzu. Moj umysl chcial uciec w poplochu, ale nie mial sie dokad udac, tylko w glab siebie. Wzbierala we mnie panika. Jule podniosla na mnie wzrok. Siegnalem mysla po jej lagodna mysl (Pomoz mi!), ale do kontaktu nie doszlo. Pustka. Slowa wpadly w te dziure-nicosc, ktora zrobilem z Rubiy'ego sila umyslu i pistoletem. Tylko to widzialem, tylko to czulem i tylko o tym pamietalem... Rana, krwawiaca nienawiscia i przerazeniem, rana, ktora sie nigdy nie zagoi. Teraz juz nie mieli aureoli, nie mieli aury. I wtedy nagle zdalem sobie sprawe, ze moje mysli juz nigdy nie przekrocza tej bezkresnej ciszy, nie zdolaja ich odnalezc - juz nigdy. Juz sie nie dowiem, czego moglbym dokonac z moim darem. Bo zabilem siebie, kiedy zabijalem Rubiy'ego... Umarlismy razem. Moja psycho obrocila sie w zgliszcza, odeszla, a z nia odeszlo na zawsze wszystko, co dzieki niej zyskalem. Juz nigdy nie bede telepata, nigdy nie bede Hydraninem. Zabilem i udalo mi sie przezyc, a to bedzie moja kara - zeby zamknelo sie kolko, zebym znow stal sie zywym trupem, slepcem, samotnym i zdazajacym donikad... Tylko ze tym razem bedzie o wiele gorzej. Tym razem bede mial swiadomosc, co utracilem. Stalem drzacy nad trupem Rubiy'ego, z rekoma przycisnietymi do piersi, az w koncu wybuchnalem placzem. Jule teleportowala sie z powrotem do kopalni, zeby sprowadzic pomoc. Gdzies w ciagu tych kilku milczacych godzin, kiedy jej nie bylo, Siebeling zaczal wolac mnie po imieniu. Przysiadlem obok i zaczalem sluchac slow, ktore wymykaly mu sie z ust jak gorace lzy spod moich powiek - prosil, zebym mu wybaczyl, ale nie wiedzialem co; mowil, ze mi to wynagrodzi, ze sprawi, zebym znow stal sie caloscia. Ale ja mialem w srodku dziure, wiec te slowa nie mogly juz niczego znaczyc. Po jakims czasie zamilkl, ja przestalem plakac; siedzialem tulac jego glowe na kolanach, a smierc przygladala nam sie swoimi zielonymi jak lod oczyma. W koncu Jule przyjechala po nas, miala twarz zapuchnieta i zmeczona. Powiew chlodnego wiatru zza jej plecow zdzielil mnie jak policzek. Lekarze zajeli sie Siebelingiem. Jule kleknela przy mnie, lecz widziala tylko jego. Za nia stali jacys ludzie, ale na nich nie patrzylem wcale. Cos mowili, moze chcieli, zebym wstal. Nie sluchalem. Siedzialem gapiac sie w przestrzen, az ktorys w koncu tracil mnie stopa i polecialem prosto na Jule. Zlapala mnie, przestraszona. -Kocie... gdzie ty jestes? Kocie? O moj Boze... - Probowali mnie odciagnac, ale rzucila im ostro: - Dajcie mu spokoj! Zaraz puscily mnie wszystkie rece z wyjatkiem jej dloni. -Banda swirow, wszyscy sa stuknieci - odezwal sie ktorys straznik. Nawet nie podniosla glowy, tulila mnie tylko do siebie i pytala: -Kocie, Kocie, co ci sie stalo? Otulilem sie szczelniej kurtka. -Juz ciebie nie czuje, Jule. Juz ciebie nie czuje, przepadlo. - W oczach mialem piasek. Myslalem, ze lzy juz mi sie skonczyly, ale teraz poplynely od nowa. Calej Galaktyki byloby za malo, zeby pomiescic moj bol. - Jestem calkiem sam. - Dostalem czkawki. Ktos sie rozesmial. Jule otarla mi twarz rekawem i przytulila mnie mocniej. -Wiem, wiem - mowila drzacym glosem. Potem wziela mnie za reke, wstalem i poszedlem za nia na zewnatrz. Usiadlem w wozku snieznym, glowe oparlem na jej ramieniu, rece mialem skute kajdankami. -Wszystko bedzie dobrze, wszystko bedzie dobrze... - szeptala wciaz, ale ja wcale jej nie czulem. -...to jakas paranoja. Przeciez nie mozecie dalej go... Pamietam kopalnie i ten znajomy-obcy pokoj, gdzie Jule stala nade mna, wyklocajac sie z kims w mojej obronie: -...z tych taMingow, ktorzy przewoza wasza rude. Moj kredyt jest dostatecznie wiarygodny... Slowa nic juz nie znaczyly, juz nic nie czulem. Nikt nie robil mi zadnej krzywdy, przychodzili tylko i gapili sie na mnie. Oni tez nie byli juz realni, wiec nie mialo znaczenia, ze kilku z nich wyglada znajomo. Po jakims czasie zauwazylem, ze rece mam wolne. Potem cos blysnelo na moim nadgarstku i cos stamtad odpadlo - czerwona obraczka. Ale na nadgarstku dalej bylo czerwono. Ktos owinal go na bialo. A ja z kazda chwila odplywalem coraz dalej i dalej... Czesc trzecia SKRZYZOWANIE DROG 22 Bylem czlowiekiem, wiec przezylem. Nawet wrocilem do domu, na Ardattee - skrzyzowanie drog Federacji. Szare niebo, falujace w sloncu wiezowce i srebrzace sie szklo - dzien po dniu wysiadywalem w kopule na szczycie Instytutu Sakaffe, gapiac sie na miasto za oknem, a tamci juz sie nauczyli, ze nie nalezy mnie wtedy niepokoic. Techniczni poskladali mnie do kupy, a tym razem Siebeling osobiscie dopilnowal, by zrobili to jak nalezy. Uzyli wszystkiego, czym dysponowali, zeby pogrzebac poczucie winy i pomniejszyc cierpienie, zeby naprawic moj rozdarty umysl. Kawalek po kawalku zapelniali w nim nicosc, byli twardzi, cierpliwi i nie chcieli zostawic mnie w spokoju.Siebeling. To on zmusil mnie do zabicia Rubiy'ego - nie mial innego wyboru. Juz wtedy wiedzial, co sie ze mna stanie, i chyba teraz chcial mi to jakos wynagrodzic. Tak wiec rana zagoila sie w koncu, ale zostawila blizny, na ktore nikt nie mogl nic poradzic. Blizny, ktore odciely mnie od przeszlosci, skauteryzowaly wlokna nerwowe, przez co wszystko, co mi sie zdarzylo, zdarzylo sie jakby komus innemu. Wspomnienia, uczucia, talenty psychotronika, ktore kiedys nalezaly do mnie, znalazly sie teraz za szklanym murem - widzialem je, lecz nie moglem ich dotknac. Techniczni powiedzieli mi, ze nie ma powodu, abym nie mogl znow stac sie telepata, ale byli w bledzie. Nie potrafilem juz emanowac uczuc, stracilem orientacje w przestrzeni, nie moglem odnalezc niczyich mysli. Nie wiedzialem nawet, jak mam zaczac. A kiedy ktos usilowal przedostac sie do mnie, zamykalem przed nim umysl natychmiast, nie potrafilem inaczej. Zamykalem sie nawet przed Jule. Za kazdym razem, kiedy bylismy razem, probowala mnie dosiegnac. Nic z tego. A kiedy w koncu uwierzylem, ze to sie juz nie zmieni, wstalem i wyszedlem; nie chcialem ogladac wiecej ani jej, ani Siebelinga. Bo nie moglem tego zniesc. Jule i Siebeling pobrali sie, kiedy tylko wypuscili go ze szpitala. Pamietam, jak bylem zaskoczony, gdy mi o tym powiedziala. Wtedy zdalem sobie sprawe, ze juz nigdy nie bedziemy mogli byc wszyscy razem. Czego wlasciwie sie spodziewalem? Zadanie zostalo wykonane, a oni sie pobrali. To nie byla zadna niespodzianka. Ale znaczylo dla mnie wiecej, niz wazylem sie przyznac, i zabolalo tak mocno, ze Jule nigdy sie o tym nie dowie. Od tak dawna ja kochalem, jednak mialem dosc czasu, by sie przekonac, ze ona nie kocha mnie tak samo, jak kocha Siebelinga... A kiedy siedzialem tak calymi godzinami zapatrzony w niebo, w koncu zdalem sobie sprawe, ze moze i ja nie tak ja kochalem. Mieli przed soba cale zycie szczescia - to im wynagrodzi wszystkie wczesniejsze cierpienia. Niczego chyba nie potrzebowali mniej niz odczytujacego ich mysli Kota. Zreszta i tak nie moglem juz odczytac ich mysli. Musialem sam siebie szturchac, bym pamietal, ze ktos jest ze mna w pokoju. I tego nie naprawi juz zaden techniczny, bez wzgledu na to, ile czasu spedze w Instytucie Sakaffe. Moje akta w Korporacji Bezpieczenstwa zostaly wyczyszczone, blizne po obraczce zakrywala bransoletka danych. Poza tym nie mialem nic i doszedlem do wniosku, ze czas wracac do domu. Patrzylem w okno, siedzialem w wygodnym skorzanym fotelu. Widzialem przed soba wyrywajace sie w gore wiezowce, polyskujace blado wsrod mgielki zimowego sniezku jak obrazek z ksiazki z bajkami. Przypomnialy mi sie bezkresne pola srebra i krysztalowe lasy na Popielniku. Az nagle wrocila mi pamiec o tej czesci miasta, ktorej stad nie widac. Tam nigdy nie widac krysztalowych drzew ani nawet kolderki swiezo spadlego sniegu - tam zima to obrosniete soplami rury sciekowe i brudna chlapa na placu Domu Bozego, odmrozenia i zapalenie pluc... Tam lodowaty wiatr od morza tnie przez znoszone ciuchy jak noz i nikt nie pozwoli czlowiekowi spac w cieple. Tam marzenia gnija, a ciemnosc wzera sie w dusze jak robactwo... Stare Miasto. Dom, najmilszy dom. "Snij o zyciu, snij o czasach..." Moja matka spiewala o zniszczonych marzeniach - gdzies w moich myslach, za murem ze szkla... Jesli to byla moja matka. Teraz juz nigdy nie bede mial pewnosci. Spojrzalem na swoja zwinieta w piesc dlon zlodzieja. "Och, ty swirze... Teraz naprawde nie masz juz nic. Nawet wlasnego rynsztoka". Zadrzaly mi usta. Wepchnalem w nie kwasnego cukierka, zgryzlem. Od powrotu z Popielnika nie tknalem kamfy, na jej widok zawsze zaczynalem myslec o Derezadym. Biedny Dere... Szczesciarz Dere, uhonorowany po smierci jak nigdy nie bylby za zycia. Skonczyly sie wszystkie jego problemy. Potarlem oczy. Ktos wszedl do pokoju, wyczulem - nie, po prostu uslyszalem. Podnioslem glowe. Przede mna stali objeci Jule i Siebeling. Lewe ramie Siebelinga nadal tkwilo w bandazach. -Witaj, Kocie. Odruchowo usmiechnalem sie na ich widok, lecz zaraz spowaznialem. -Co tutaj robicie? -Jak widze, nic ci sie nie poprawia? -Nie. Juz wam mowilem, to sie nie poprawi. - Odwrocilem wzrok z powrotem do okna. - Jakie jeszcze macie nowiny? Stali tak przez chwile, niewidzialni, po czym Jule zapytala: -Czy dostales juz list pochwalny z Korporacji Bezpieczenstwa? -Masz na mysli to? - Wyciagnalem z kieszeni zwiniety przekaz. Wstydzilem sie poprosic, zeby ktos mi go przeczytal, a potem calkiem o nim zapomnialem. Wygladzilem go teraz na kolanach i zobaczylem, ze na samej gorze wydrukowano moje imie. - Czy to wlasnie to? Siebeling po prostu sie rozesmial. -Prawdopodobnie akurat tyle nalezy mu sie uwagi. Usmiechnalem sie. -Nie chcialem, zeby spuchla mi glowa. A o czym to w ogole jest? - W koncu przyznalem sie przed soba, jak bardzo cieszy mnie ich widok, i zaraz uszlo ze mnie napiecie. -W calej Galaktyce stalismy sie bohaterami dnia - i tyle mniej wiecej trwala nasza slawa. Ale przynajmniej wydusilismy od nich przyznanie, ze psychotronicy zrobili tez cos dla ocalenia Federacji, a nie tylko zrobili wszystko, zeby ja zniszczyc... - Usiedli i opowiedzieli mi znacznie wiecej, niz chcialem wiedziec o tym, co dzialo sie pozniej z naszego powodu. - ...Tak wiec Galiess i reszta psychotronikow posiedza dlugo za to, co usilowali zrobic, jezeli oczywiscie nie zostana skazani na smierc. Zaczalem sie zastanawiac, o ile srozsza bedzie ich kara tylko z tego powodu, ze sa psychotronikami. -A co z tymi, ktorzy ich wynajeli? Za Rubiym staly przeciez konsorcja... -Ktore? Juz sie tego nie dowiemy. Nawet Galiess nie znala jego kontaktow. - Siebeling oparl sie o okienna szybe. - FKT ma pewne podejrzenia, ale zadnych dowodow. A nawet oni nie moga nic zdzialac, jesli nie sa w stanie udowodnic winy ponad wszelka watpliwosc. -Nie bylo dowodow? - Popatrzylem na Jule, przypominajac sobie, co oboje slyszelismy z ust Rubiy'ego na temat jej rodziny i Centauri Transport. -Nie - odpowiedziala na pytanie, ktorego nie zadalem. - Sa wazniejsze rzeczy. Niektorych wiezow nie da sie przerwac, nigdy nie mozna sie calkiem uwolnic, chocby sie bardzo chcialo. I moze to jest najwlasciwsze. -Pewnie tak. - Znow przyszedl mi na mysl Dere. - Ale ocalilas im tylki w pieknym stylu. Czy... czy cos sie po tym zmienilo? -Odrobine. - Usmiechnela sie leciutko. - Nie poprosili, zebym wrocila do domu i zajela nalezne mi miejsce w zarzadzie, ale ofiarowali solidne zadoscuczynienie za to, ze bede sie trzymac z daleka. Razem z tym, co jest nam winna FKT, oznacza to wiecej, niz sie spodziewaja... -Po prostu cie kupili - rzucilem. Pokiwala glowa i nic juz nie powiedziala. Odchylilem sie w fotelu. -A wiec tak. To juz koniec wszystkiego, co? - Dzieki nam Federacja nadal sie kreci. Dzieki nam zloza tellazjum na Popielniku sa bezpieczne. Dzieki nam dalej umieraja obraczki, nad Hydranami prowadzi sie "sledztwo" tez dzieki nam... A Dere Cortelyou nie zyje. Wpatrzylem sie w na poly zakryta blizne na nadgarstku i poczulem, jak w myslach pojawiaja sie wszystkie moje nowo utworzone zaslony, zeby zakryc stary bol. Ja, wielki bohater... Zmialem list pochwalny i cisnalem go na podloge. - Pieprzcie sie - rzucilem tak cicho, ze nikt nie mogl mnie doslyszec. -Myslisz, ze to, co zrobilismy, nie przynioslo nikomu nic dobrego? - zapytala nagle Jule. -Bo ja wiem. - Wzruszylem ramionami. - Jesli to mialo znaczyc, ze ci, ktorzy rzadza wszechswiatem, dostana ode mnie, co chca, to pewnie im sie udalo. Ale niczego nie zmienilismy. -Cos jednak moze zmienilismy. - Siebeling delikatnie wzial Jule za reke. - I pamietaj: dzieki nam Federacja jeszcze dziala. A to oznacza, ze nadal istnieje cos, co probuje ograniczyc zakusy psychopatow takich jak Rubiy. Gdyby nic takiego nie istnialo, Galaktyka mialaby sie o wiele gorzej. Nedzy i cierpieniu nie byloby konca. Bylem zly, ale doslyszalem dzwieczaca w jego glosie gorycz, wiec zaraz zdalem sobie sprawe, ile kosztuja go te slowa wobec tego, co Federacja zrobila z jego rodzina. -A przy okazji - znow patrzyl poza mnie, w okno - Korporacja Bezpieczenstwa szuka kogos na miejsce Cortelyou. Oferuja nam sposobnosc, zebysmy odwalili dla nich jeszcze troche roboty. -Ja to nie Dere. - Na chwile przymknalem powieki, probujac zobaczyc za nimi jego twarz. - A wy? -Nie. - Patrzyl teraz prosto na mnie. - Czyli tez nie godzisz sie na hipokryzje, nawet za cene ratowania Galaktyki. -Nie. Co w takim razie bedziecie robic? Wrocicie do Kolonii? Jule potrzasnela przeczaco glowa. -Planowalismy, ze zostaniemy tutaj, w Quarro... - Za pieniadze, ktore dostali od jej rodziny i od FKT, beda pracowac z psychotronikami. Nie tylko z tymi, ktorzy maja czym zaplacic, tak jak to przedtem robil Siebeling, ale ze swirami naprawde potrzebujacymi pomocy, tymi ze Starego Miasta, ktorym psychotroniczne zdolnosci rujnuja zycie. A jest ich wielu, bo bardzo trudno byc jednoczesnie czlowiekiem i psychotronikiem. Przyszedl mi na mysl syn Siebelinga, zastanawialem sie, czy maja nadzieje... Ale wtedy zdalem sobie sprawe, ze jesli nawet Siebeling nigdy nie odnajdzie syna, to i tak bedzie robil cos, co jest warte zachodu. Usmiechnalem sie. -I dlatego wlasnie tu jestesmy, Kocie. Myslelismy sobie, ze moze zechcialbys z nami pracowac. - W jego twarzy widzialem cos wiecej niz tylko zawodowa ciekawosc, ale nie potrafilem tego uczucia odczytac. -Pracowac z wami? - Mina mi zrzedla. - Po czym odroznicie mnie od pacjentow? -Z twoimi zdolnosciami psychotronicznymi nic zlego sie nie dzieje, tylko teraz kontrolujesz je az za dobrze. Nie jestes jeszcze gotow, by znow z nich korzystac. A ja tym razem nie moge tu niczego zmienic, nawet nie mam prawa. Musisz sam dojsc z soba do ladu i tylko ty wiesz najlepiej, czego ci teraz trzeba. Ale sadze, ze jeszcze bedzie z ciebie telepata, kiedy minie czas potrzebny na ozdrowienie. Dlonie zacisnely mi sie w piesci. -Ciesze sie, ze to stracilem, i nie obchodzi mnie dlaczego. Wcale nie mam ochoty znowu... z powrotem! To za ciezko... -Myslec, ze odnalazlem wszystko, bo stalem sie tym, kim sie stalem i z tego samego powodu wszystko stracilem. W srodku zerwal mi sie gwaltowny bol, natychmiast zdlawiony. Juz nawet nie mam zadnych uczuc... Bo przeciez ja juz umarlem. - Na nic wam sie nie przydam. -Mysle, ze nadalbys sie lepiej niz ktokolwiek inny. Bo bardziej niz inni pamietasz, jak ciezko - a takze jak wiele znaczy - byc psychotronikiem. Nawet gdybys mial nigdy wiecej nie korzystac ze swego talentu, u nas zawsze sie znajdzie dla ciebie miejsce - zakonczyl z usmiechem. Jule spojrzala mu w oczy, a on skinal glowa i odsunal sie na bok, zostawiajac nas razem. -Kocie. - Dotknela mojej twarzy, w promieniach swiatla blysnela jej obraczka. - Ja wiem... - Dlon opadla. - Ale nie wszystko straciles. To, co nas do siebie zblizylo, nadal jest silniejsze niz to, co nas od siebie oddziela. Miedzy nami trojgiem nic nie moze sie zmienic. Zawsze bedziesz wiedzial, gdzie mozesz nas znalezc. Niewazne, z jakiego powodu przyjdziesz, ale przyjdz sie z nami zobaczyc, prosze. Nie zapominaj o nas... -Odwrocila sie ode mnie, jakby ja to zabolalo. Siebeling otoczyl ja ramieniem. Siegnal do kieszeni plaszcza i cos stamtad wyjal. Wyciagnal do mnie reke, podajac mi to cos na otwartej dloni. To byla hydranska krysztalowa kula, ktora mu ukradlem kiedys, w poprzednim zyciu. Wzialem ja od niego, powoli i niepewnie. Byla ciepla, jak cos zywego - tak samo jak wtedy. W srodku zakwital jakis nocny kwiat: platki czarne jak polnoc, usiane srebrem jak milionami gwiazd. -Obietnica - powiedzial. Otulilem kule dlonmi i spojrzalem na niego jeszcze raz. Nie moglem wykrztusic slowa. W koncu udalo mi sie wydusic z siebie to jedno: -Dzieki. Dzieki. Kiwnal glowa. Wyszli. Przy windzie Jule przystanela i obejrzala sie na mnie, a ja w jej glosie uslyszalem cos, czego nie moglem juz wyczuc w jej myslach: -Nigdy nie dostajemy wszystkiego, czego bysmy chcieli, Kocie... Ale czasem dostajemy to, czego nam najbardziej trzeba. Zadzwieczal dzwonek windy, i juz ich nie bylo. Nie bylo ich, a ja dopiero po dluzszym czasie zorientowalem sie, ze tym razem odeszli na dobre. Ze teraz to, co zrobie ze swoim zyciem, zalezy tylko ode mnie. Bylem wolny, bogaty, bylem... znow nikim, jak zawsze, znow znalazlem sie u punktu wyjscia. Dawno temu, gdybym byl bogaty, ruszylbym do kolonii, ale teraz pamietalem zbyt wiele klamstw, a na grzbiecie mialem same blizny. Kiedys szukalbym ludu swojej matki, ale teraz i umysl mialem jak jedna wielka blizna i nie smialbym przed nimi stanac - bo zabilem, bo nie dosc bylem Hydraninem. A w jeszcze wczesniejszym zyciu przez miesiac nie wychodzilbym z narkotykow... Przeszlosc nie zyje. Przeszlosc powedrowala do muzeum. A cena za przywrocenie jej do zycia byla zbyt wielka... Nie potrafilbym zaplacic po raz drugi, nie mialem tyle sily. Ale nie potrafilem tez zapomniec. Na co mi w ogole przyszlosc, skoro nie moge przestac tesknic za przeszloscia? Jeszcze raz popatrzylem na hydranska kule, ozywiona uchwyconym w niej swiatlem, potencjalna energia, obietnica... I nagle przypomnialem sobie tamta zastygla chwile w kopalni na Popielniku, kiedy Hydranie zostawili mi w myslach pozegnalne slowa. Pokazali mi przyszlosc - swoja przyszlosc i moja, juz od tej chwili rozdzielone: ich przyszlosc rozplomienila sie w jednej chwili tryumfu i zaraz przerodzila w czern, kiedy pojedyncze nitki prawdopodobienstwa przecieraly sie, przerywaly, znikaly jedna po drugiej. A potem moja przyszlosc - czern i popiol, ale to nie koniec, tylko nowy poczatek. Nitki mojego zycia plataly sie, przecieraly, ale nie przerywaly. Tkajac watki mojego zycia, zwielokrotnialy sie, poteznialy, az wreszcie mialem przed soba tyle drog co gwiazd na niebie. I kiedy zaczal mnie wypelniac smutek po stracie Hydran, szybko zostal wyparty ich nadzieja na moj nowy poczatek... Jeszcze raz zacisnalem rece na krysztalowej kuli. Nocny kwiat moze w niej kwitnac na zawsze, jesli mu na to pozwole, ale beda na mnie czekac rzeczy jeszcze dziwniejsze i jeszcze piekniejsze, niz potrafie sobie wyobrazic - beda czekac, az je wyzwole. Zamknalem oczy, probujac sie skupic, probujac je wywolac... Kiedy znow otworzylem oczy, nocny kwiat nadal tkwil na swoim miejscu. Nic sie nie zmienilo. Jule miala racje: zyc znaczy nieustannie sie rozczarowywac. Czlowiek probuje dzialac, ponosi kleski, ale wciaz od nowa probuje, nie wiedzac nawet, czy kiedykolwiek dostanie to, czego tak bardzo pragnie. "Ale czasem dostajemy to, czego nam najbardziej potrzeba". Teraz mialem wszystko, czego mi trzeba, zeby zaczac od nowa, tym razem na godziwych warunkach. Tylko glupiec odrzucilby taka szanse. To wlasnie jest punkt, w ktorym krzyzuja sie przeszlosc z przyszloscia, i obie trzymam teraz w swoich rekach. Nic sie nie zmienilo - jak dotad. Ale sie zmieni. Kot zyje siedem razy. Jeszcze niejedno przede mna. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-04 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/