Byrne Beverly - Wieczny płomień
Szczegóły |
Tytuł |
Byrne Beverly - Wieczny płomień |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Byrne Beverly - Wieczny płomień PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Byrne Beverly - Wieczny płomień PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Byrne Beverly - Wieczny płomień - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Beverly Byrne
WIECZNY PŁOMIEŃ
Strona 2
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strona 3
Ta noc w roku 1380 była bezksiężycowa; w nikłym świetle
gwiazd i przyćmionym blasku jednej latarni pracowały trzy postacie.
Noc była zimna, ale kobieta i dwóch mężczyzn zlewali się potem,
kiedy ciągnęli liny podtrzymujące ogromną granitową płytę.
- Cały ten pomysł to szaleństwo - Nathan rzucił krótkie
spojrzenie na ojca. Benhaj ciągnął ostatnią naprężoną linę, oddychając
z trudem. - Jak myślisz, jak często musimy to robić? - dopytywał się
jego syn.
Każdy mięsień Benhaja drżał z wysiłku; ostre bóle przenikały
jego ramiona, nogi i pierś. - Będziemy to robić tak często, jak będzie
trzeba - odparł gniewnie.
- Skończone - powiedziała Rasha, jego żona, kiedy z ostatnim
wyczerpującym pociągnięciem płyta znalazła się z powrotem na
swoim miejscu. Kobieta stała w błocie po kolana, jej serce biło dziko,
wachlowała się rąbkiem sukni.
Skarbiec wyglądał teraz dokładnie tak, jak w chwili gdy tych troje
rozpoczęło swoją pracę - mała pochyłość w naturalnej granitowej
odkrywce w ogrodzie pałacu Mendozów w Kordobie. Kiedy zwinęli
liny, nic nie wskazywało na to, że cokolwiek w otoczeniu zostało
naruszone, że pod pierwszym magazynem znajduje się jeszcze jeden,
dużo większy.
Słońce tego ranka wzeszło jaskrawą czerwienią, a Benhaj patrzył
na nie i wiedział, że to zapowiedź nadejścia ognia. - To jeszcze nie
koniec, Rasha - rzekł do swojej żony. - To dopiero początek.
Zapasy w sekretnej grocie rosły kawałek po kawałku, w miarę jak
Benhaj i Nathan dokładali do nich dziesiątą część swych dochodów.
Mendozowie byli lichwiarzami, byli nimi od niepamiętnych czasów.
Teraz po każdej transakcji dzielili swoje zyski. - To na nasze potrzeby
i na podatki - mawiał Benhaj, spychając na stronę największą część
złotych dukatów. - A to na przyszłość.
Udziały Rashy również trafiały do groty. Ona sama tak
zdecydowała, ale zapewniała męża, że to właściwa decyzja.
Benhaj przewidział nadejście burzy na 17 czerwca 1391 roku.
Rozszalały motłoch do cna spalił żydowską dzielnicę w Kordobie, w
tym także Palacio Mendoza. Dwa tysiące żydów zginęło tego dnia, a
ich ciała porzucono na ulicach, by zgniły bez pochówku. Rodzina
Mendozów ocalała jednak, Benhaj i Nathan dożyli powrotu i
Strona 4
zobaczyli, że fałszywa ściana chroniąca ich sekretny zbiór jest
nienaruszona.
Stojąc pośród wypalonego i sczerniałego pustkowia, kołysząc się
w rytm pradawnych rytmów, stary człowiek krzyczał o zemstę
słowami psalmu. - Nad rzekami Babilonu, tam myśmy siedzieli i
płakali, kiedyśmy wspominali Syjon... - przerwał, a głos jego drżał. -
Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, niech uschnie moja prawica...
Nathan zakończył psalm: - Córo Babilonu, niszczycielko,
szczęśliwy, kto ci odpłaci za zło, jakie nam wyrządziłaś! Szczęśliwy,
kto schwyci i rozbije o skałę twoje dzieci.
Strona 5
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Synagoga w Bordeaux mieściła się w ciasnej i ciemnej piwnicy.
Przypadkowe promienie światła rozjaśniały mrok, sącząc się przez
maleńkie otwory umieszczone gdzieś pod sufitem. Otwory od
zewnątrz były ledwie zauważalnymi szparami u dołu ściany starego
budynku stojącego w krętej, wąskiej alei. W świątyni obok arki
zawierającej zwoje Tory paliła się lampa oliwna. Dniem i nocą swą
czerwoną poświatą zalewała mrok.
Choć żaden żyd legalnie nie mógł być francuskim poddanym,
władze chętnie przyznawały żydom prawo osiedlenia się we Francji.
Tę arkę i jej wieczny ogień pozostawiano w spokoju przez niemal
trzysta lat, i był to jeden z powodów, dla których tego roku 1788, w
swej sześćdziesiątej trzeciej wiośnie, Beniamin Valon był
szczęśliwym człowiekiem.
- Wyobraź sobie, moja mała Sophie, nasi ludzie modlą się tu od
piętnastego wieku - mówił nieraz stary człowiek do swej pięcioletniej
wnuczki. - To cud. Pamiętaj, co ci mówiłem na temat tego, jak to się
stało. Jak w 1492 roku hiszpański król i królowa wypędzili ze swego
królestwa wszystkich żydów i nasi przodkowie przybyli do Bordeaux.
Nigdy nie zapomnij, że jesteśmy Sefardyjczykami, żydami z
Hiszpanii. Mamy wspaniałą przeszłość.
Beniamin Valon był zafascynowany historią swego rodu. Nauczył
się hiszpańskiego i z zachwytem czytał o cudach skąpanej w słońcu
Hiszpanii; marzył, że odwiedzi ją któregoś dnia. Kiedy mówił Sophie
o wszystkich tych rzeczach, ta słuchała i potakiwała, choć tak
naprawdę niewiele pojmowała z jego wypowiedzi. Dziadek na jej
proste pytania odpowiadał zawiłymi wyjaśnieniami; poza tym pojęcie
przeszłości i przyszłości było mało zrozumiałe dla dziecka. Wciąż
podejmowała kolejne próby. - Dlaczego król zmusił nas do
opuszczenia Hiszpanii?
- Na imię miał Ferdynand, jego żoną była królowa Izabela, a
chcieli oni, aby każdy w ich królestwie wierzył w Chrystusa Króla.
- Ale mówiłeś, że jest tylko jeden Bóg...
- To prawda, Sophie, to prawda. Ale... - Beniamin zaczynał
kolejną długą rozprawę, za którą ona nie mogła nadążyć.
Stary człowiek wiedział, że mała Sophie nie pojmuje jego słów,
ale to nie miało znaczenia. Beniamin uwielbiał swoją jedyną wnuczkę,
a godziny, które z nią spędzał, były najświetniejszymi ze wszystkich
Strona 6
przyjemności tych spokojnych dni u kresu niełatwego, lecz owocnego
życia.
Jego ojciec był domokrążcą, przemierzającym ulice wozem z
używaną odzieżą; dziś Valonowie posiadali sklep z galanterią męską,
który zatrudniał trzydziestu krawców i służył najlepiej ubranym
dżentelmenom w południowo - zachodniej Francji. Osiągnąwszy to
wszystko do roku 1783, kiedy urodziła się Sophie, Beniamin, który
był wdowcem od wielu lat, wycofał się z interesu i przekazał go ojcu
Sophie, swemu synowi, Leonowi.
- Teraz, papo, masz czas na swoje modlitwy i książki - rzekł
młody mężczyzna.
- I na przebywanie z twoją piękną córką - dodał starzec. Jakże
słodkie było to minione pięć lat. Dziecko dostarczało mu tyle
radości; już samo patrzenie na małą było radością. Włosy Sophie
były czarne i gęste i okalały jej twarz plątaniną loków. Jej cera była
miodowozłota, policzki zdobiły zdrowe rumieńce. Oczy jednak,
wbrew oczekiwaniom, nie były brązowe. Jakiś szelmowski element z
przeszłości obdarował dziewczynkę ogromnymi oczyma o świetliście
akwamarynowym błękicie. Jaśniały blaskiem brylantów. Gdyby nie te
oczy, byłaby tylko nieprzeciętnie ładna; z ich powodu Sophie Valon
pisane było wyrosnąć na piękność.
Rachela, żona Leona, nie była ładna i Beniamin podejrzewał, że
jest zazdrosna o córkę. Niewiele czasu spędzała z Sophie, wolała
codziennie wraz z mężem pracować w sklepie. Do opieki nad
dzieckiem zatrudniono kobietę, ale to Beniamin dźwigał ciężar
odpowiedzialności za jej wychowanie. Czuwał nad jej pierwszymi
krokami i niańczył ją, kiedy przechodziła choroby dzieciństwa. Uczył
ją czytać i rachować. Dokądkolwiek szedł, dziewczynka szła z nim,
kurczowo uczepiona jego ręki.
Niemal każdego ranka szli więc razem ulicami do tej alei starych
domów, a potem po stromych, wąskich stopniach schodzili do
synagogi. Niezmiennie tuż przed przybyciem na miejsce Sophie
zadawała to samo pytanie: - Dziadziu, mogę dziś z tobą posiedzieć?
- Nie. Ani dziś, ani za tydzień, ani za rok.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ, jak już ci mówiłem nieraz, kobiety i mężczyźni nie
mogą tam siedzieć razem.
- W domu siedzimy razem.
Strona 7
- W domu tak, ale w synagodze nie.
Sophie wzdychała i tłumiła swoje protesty z obawy, że jeśli się
będzie upierać, następnym razem zostanie w domu. Nie było zresztą
tak źle, jej ukochany dziadziuś nie był daleko. Maleńka synagoga była
zbyt mała na zwyczajowe balkony dla żeńskiej i męskiej zbiorowości.
Postawiono tu tylko symboliczną przegrodę z drewnianych listew,
które tworzyły kratkowany wzór, i przykryto ją ciemnoczerwoną
kotarą zakończoną u góry i dołu wypolerowanym mosiężnym prętem.
Sophie szybko odkryła, że jeśli ostrożnie ruszy zasłonę paluszkiem,
może zerknąć na mężczyzn, i ani oni, ani kobiety wokół niej nie będą
o tym wiedziały.
Sophie widziała wszystko - bogato zdobione zwoje Tory, czarne
mycki, które nauczyła się nazywać jarmułkami, i tałesy, jedwabne
szale z frędzlami, kołyszące się w przód i w tył, kiedy wierni poruszali
się w takt pradawnych rytmów, a przy specjalnych ceremoniach
widziała kręcony róg barani, szofar, wszystko zaś pokryte było
kratkowanym cieniem drewnianego parawanu.
W ciągu dnia w domu Beniamin słuchał małej dziewczynki
śpiewającej psalmy z synagogi. - Co za głos - mruczał znieruchomiały
z zadziwienia. - Moja Sophie, gdybyś była chłopcem, zostałabyś
kantorem. Bóg musiał mieć jakiś powód, obdarzając takim głosem
dziewczynkę, ale nie mam pojęcia jaki.
Zazwyczaj Sophie kładła się do łóżka przed powrotem rodziców
ze sklepu, więc Leon i Rachela rzadko słyszeli jej śpiew. To Beniamin
musiał powiedzieć im o zadziwiającym głosie dziecka. - Trzeba zrobić
coś w tej sprawie. Nie wiem co, ale takiego daru nie można
zlekceważyć.
- Tak, papo, tak. Ale teraz mamy ważniejsze rzeczy na głowie.
- Co na przykład? Co może być ważniejsze do waszego jedynego
dziecka?
- Papo, nadeszły wielkie dni. Wolność, równość, braterstwo to
nie są puste słowa. Spójrz, czego dokonali w Ameryce. Rewolucji, ni
mniej, ni więcej. Teraz takie rzeczy dzieją się tu, we Francji.
Leon z entuzjazmem mówił o politycznym wrzeniu ostatnich
osiemnastu miesięcy. Znęcony możliwościami, nie mógł przewidzieć
burzy, która miała się rozpętać. Nie widział, że na la belle France pada
coraz dłuższy cień gilotyny. - Nadchodzi nowa era - powiedział ojcu. -
Strona 8
Będzie cudowna. Obiecuję, papo, dożyjesz takich rzeczy, o których
istnieniu nie śniłeś.
- Może, jeśli Bóg uczyni dzień dziesięciogodzinnym, a miesiąc
dwutygodniowym. Jestem stary, mój synu. Dla mnie przyszłość już
nie zdąży nadejść. Ona jest dla ciebie. I dla małej Sophie. Może w tej
czarownej przyszłości dziewczynka będzie mogła zrobić użytek ze
swojego cudownego głosu...
Ponieważ Beniamin nie zajmował się polityką, nie słyszał pieśni
innego rodzaju, które śpiewano w całej Francji. Ale Leon miał
słuszność, można je było usłyszeć. Wznosiły się nad rzekami i polami,
po wsiach, nad ulicami miast. Chleb dla wszystkich, śpiewano,
równość, precz z ciemiężcami. W dniu szóstych urodzin Sophie, 14
lipca 1789 roku, śpiewy osiągnęły crescendo. Zdobyto i zburzono
Bastylię. Zaczęła się Rewolucja Francuska.
- Mówiłem ci, papo, mówiłem - radował się Leon. Jego euforia
wydawała się usprawiedliwiona, kiedy pod koniec czerwca 1790
Sefardyjczycy z południowej Francji zostali uznani za prawowitych
obywateli Francji, dzieci ojczyzny.
Wrzenie ogarniało naród, trąba powietrzna. Świeżo obdarzeni
prawami obywatelskimi żydzi włożyli serca, dusze i zasoby w batalię
umocnienia sukcesu rewolucji. Wyładowywali swoje skarby i
zaciągali się do gwardii. Rachela i Leon nie mogli siedzieć z boku i
patrzeć. - Jedziemy do Paryża, papo - rzekł ojcu Leon we wrześniu. -
Na kilka tygodni. Żeby tylko zobaczyć, pomóc, jeśli potrafimy. Tobie
i Sophie nic się bez nas nie stanie przez tak krótki czas.
Choć Beniamin był wykształcony, nigdy nie czytywał gazet ani
też nie studiował bieżących wydarzeń. Ta jesień w Bordeaux była
łagodna i ciepła; to, co w końcu do Beniamina dotarło, miało formę
plotek i pogłosek, które słyszał, kiedy przechadzał się po ulicach i
parkach, trzymając dłoń Sophie. W tych wczesnych dniach wojny
domowej ideały były jeszcze nie zbrukane. Królestwo Terroru było
jedynie chmurką na horyzoncie. Zwolennicy wciąż mówili o
wolności, równości i braterstwie i zdanie to nie było farsą.
Poza tym, co Leon mu tłumaczył, starzec sformułował własną
ocenę sytuacji. Nabrał przekonania, że w całej Europie nie ma
bezpiecznego miejsca dla żydów, że nadchodzą czasy mesjanistyczne.
- Musi przyjść sam maszijah, Sophie - mówił. - A ja żyję, żeby
go zobaczyć, i ty urodziłaś się na czas, żeby to zobaczyć... -
Strona 9
Zdumiewając się tymi dziwami, Beniamin ułożył plan. Zabierze swoją
ukochaną Sophie przez góry do Hiszpanii. Powitają Pomazańca w
kraju swoich przodków.
Dwie postacie poruszały się ostrożnie po wąskiej ścieżce nad
stromą przepaścią. W południowym podnóżu masywu Pirenejów
przeważały łagodne pochyłości, zsuwające się ku hiszpańskiej
prowincji Lerida, ale właśnie tutaj bystra i lodowata rzeka Noguera
wycięła głęboki wąwóz biegnący daleko w dole.
Wąska ścieżka, oszroniona po pierwszym prawdziwym mrozie
tego roku, była twarda i śliska, więc postacie przemieszczały się
powoli. Byli to Cyganie, a przewodził Joselito, starszy z nich. - Tu jest
ciężko - wymamrotał. - Tylko kawałeczek. Potem znowu jest szerzej.
Musieli przyciskać się do ściany urwiska i posuwać się z trudem na
czubkach palców. - Tu jest na czym stanąć - wyszeptał Joselito.
- Za mną.
Carlos - piętnastolatek, jeszcze nie mężczyzna, a już nie chłopiec
- pewnie stąpał po trudnym terenie. Był wyższy od Joselita, miał
silniejsze stopy, był inteligentniejszy, ale jego krótkie życie pełne było
prześladowań, a te dobrze uczyły pokory. Carlos mógł dogonić i
wyprzedzić swojego przewodnika, ale nie zrobił tego. - Daleko
jeszcze?
- Nie. Wioska jest gdzieś za następnym zakrętem.
Carlos spojrzał na niebo. Właśnie minęło południe. Nawet teraz,
zbliżając się do swego zimowego nadiru, słońce lśniło białym,
jaskrawym światłem. Twarz chłopca zachowała kamienny wyraz, ale
zdradziło go coś w szarych oczach. - Wiem - burknął Joselito. - Ale tu
jest jaskinia, w której możemy się schować, póki się nie ściemni. Nikt
nas nie zobaczy. Wieśniacy wszędzie są tak samo głupi. Typowi
busne - dodał.
Młodzieniec nawet nie drgnął. W starym języku, który przynieśli
ze sobą do Hiszpanii, busne oznaczało obcych, wszystkich, którzy nie
byli Cyganami. Matka Carlosa, która umarła przy jego narodzinach,
była Cyganką, wychowało go więc plemię, ale jego ojciec był busne.
Dla Joselita i reszty był obcym, splamionym nieczystą krwią i
grzechem matki.
Przeszli dziesięć minut zdradliwą, trudną ścieżką i dotarli do
miejsca przeznaczenia. Jakieś dwadzieścia stóp poniżej w pochyłość
skalnych ścian wtuliła się osada, dostępna tylko tą krętą ścieżką albo
Strona 10
wąską, dziką drogą z drugiej strony. Carlos i Joselito stali przez
chwilę w cieniu skały, przyglądając się wsi.
To, co uchodziło za pueblo Mujergorda, było plątaniną
kamiennych chat ścieśnionych wokół małego placu, który służył za
miejsce spotkań i centrum życia nielicznej społeczności. Jeden róg
tego prowizorycznego rynku zajmowała trójścienna szopa. Tam
przywiązano kilka kóz i dwa osły. Nieopodal zwierząt stało kilka
worków ziarna i kosze z czymś, co wyglądało jak suszona fasola i
soczewica. - Niewiele rzeczy wartych zachodu - wymruczał Carlos.
- Więcej niż mamy.
Carlos przytaknął. Letnia tułaczka dobiegała końca, a ich
pięcioosobowa banda zbliżała się do swego domu w jaskiniach w
pobliżu Sewilli. Aż do poprzedniego dnia była to przyjemna
wędrówka, ale wczoraj właśnie jeden z osłów, ten niosący całą ich
żywność i sprzęt, potknął się i spadł w przepaść. Nie było z nimi
żadnej kobiety, żeby mogła pójść do miasta i powróżyć za parę
moniaków, a teraz nie mieli też narzędzi, za pomocą których
mężczyźni drutują garnki i ostrzą noże w zamian za żywność. Wybór
był prosty - musieli kraść lub głodować.
Wszyscy Cyganie wiedzieli, że ich wędrowanie zaczęło się w
dawnych czasach i że są w Hiszpanii przynajmniej od trzystu lat, a
kradzież zawsze była jednym ze sposobów utrzymania. Niosła jednak
ze sobą niebezpieczeństwo; rozum i zręczność były lepszymi
narzędziami. Niemniej w tej sytuacji postanowili, że nie obejdzie się
bez odrobiny ostrożnego złodziejstwa. Wysłano więc zwiadowcę -
Joselita. Po powrocie zameldował, że pueblo Mujergorda stanowi
łatwą zdobycz.
Zgodnie z tym, co zapowiedział Joselito, dwóch wspinaczy
dotarło do niewielkiej groty. - Wejdź tu i zdrzemnij się trochę. To
będzie długa noc - powiedział Carlosowi starszy Cygan.
Carlos co prawda wszedł za nim, ale nie ułożył się do snu. Leżał
na brzuchu, z wysuniętą głową, a jego oczy błądziły po scenie poniżej.
Prawie trzy tuziny dorosłych i garstka dzieci poruszała się między
domami. Z tej liczby tylko troje czy czworo wydawało się zdolnymi
do walki. Carlos dotknął rękojeści noża wsuniętego za pas.
Najpewniej nie będzie potrzebny. Najpewniej on i Joselito mogliby
zejść, kiedy już wszyscy zasną, zabić jedną z kóz i wziąć tyle
świeżego mięsa i suchej żywności, ile będą mogli udźwignąć.
Strona 11
Zapewne żaden z wieśniaków się nie obudzi, on i Joselito wrócą do
kompanów przed świtem, a jedynie koza zostawi swą krew na ostrzu
jego noża.
Joselito zachichotał cicho, jakby czytał w jego myślach. Carlos
był wrażliwy, pewnych rzeczy nie lubił. Każdy to wiedział. To ta jego
obca krew. - Cóż? - spytał. - Co widzisz? Czemu tak bacznie się
przyglądasz? Jest tam tłusta kobieta? Mujer gorda, jak nazwa puebla.
Jeśli jest, może zapłaci coś za fiuta dziewiczego blondaska.
Carlos potrząsnął głową i zignorował ubliżającą uwagę. - Nikt tu
nie jest tłusty. Wszyscy są chudzi i wyglądają na wygłodzonych. To
głównie kobiety, dzieci i starcy. Jest tylko kilku mężczyzn.
- To dobrze, tym mniej kłopotu dla nas. A teraz przestań się
gapić i zdrzemnij się.
Carlos ruszył w głąb jaskini. - Czekaj, widzę coś jeszcze.
- Co? - Joselito podczołgał się i wyjrzał przez krawędź skały.
- Co widzisz?
- Na dole, po prawej. Ktoś nadchodzi. Obcy. Starzec i
dziewczynka.
Beniamin i Sophie Valon dotarli do osady dwie godziny przez
zachodem słońca. Wyczerpani i głodni jechali razem na ośle, którego
Beniamin kupił dzień wcześniej. Zwierzak zatrzymał się przy
kamiennym korycie na rynku, żeby się napić, ale kiedy pochylił
głowę, padł na ziemię.
- Dziadziu, co mu jest?
- Nic. Jest stary, więc opadł z sił. To nieważne.
Beniamin wziął Sophie za rękę. Jakiś starzec siedział w drzwiach,
przez które wpadał snop promieni zachodzącego słońca.
- Moja wnuczka i ja potrzebujemy jedzenia i miejsca do spania -
powiedział Beniamin. - Mam czym zapłacić.
Mówił po francusku i wieśniak spojrzał na niego bezmyślnie.
Odeszli za daleko od granicy; miejscowi nie znali już języka.
Beniamin spróbował raz jeszcze, tym razem po hiszpańsku,
którego sam nauczył się przed laty. - Powóz, który wynajęliśmy do
Madrytu, zepsuł się wczoraj. Byliśmy w tarapatach, póki nie kupiłem
tego tam o biednego zwierzaka. Teraz chcę strawy i łóżka. Zapłacę -
dodał.
Ten drugi skinął głową i tym samym umowa została zawarta. Za
jedną złotą monetę dostali chleba i sera oraz słomiany materac na
Strona 12
podłodze w najmniejszej, położonej najbardziej na uboczu kamiennej
chacie. Beniamin miał więcej takich monet, ale był na tyle mądry,
żeby trzymać to w sekrecie. Ukrył pieniądze w małej aksamitnej
sakiewce, którą przywiązał w pasie i wpuścił do spodni. Z monetami
był skarb o wiele większej wartości - tałes, jarmułka i modlitewnik.
Kiedy pieniądze zmieniły właściciela, Benjamin zwrócił się do
dziewczynki. - Chodź, Sophie, odpoczniemy.
- Nie jestem zmęczona. Chcę sobie pochodzić.
Już miał jej zabronić, ale w końcu skinął głową przyzwalająco. W
tym samotnym miejscu nie mogło im grozić żadne niebezpieczeństwo.
Dopóki mógł ją obserwować, była bezpieczna. - No dobrze, jeśli
chcesz. Ale nie wychodź poza wieś.
Mało tam było do oglądania. Sophie dotarła do granicy osady,
potem zapuściła się kawałek wzdłuż brzegu rzeki.
- Sophie - zawołał Beniamin. - Pamiętaj, nie za daleko.
Dziewczynka przystanęła i już chciała zawrócić, kiedy jakiś ptak
wzniósł się w powietrze i przyciągnął jej uwagę. Podniosła wzrok i
napotkała czyjeś oczy.
Carlos wpatrywał się w dziecko, a ono w niego. Żadne z nich nie
wydało najmniejszego dźwięku. Chłopak ze względu na obecność
Joselita, który pochrapywał cicho za nim w jaskini; dziewczynka była
świadoma, że obserwuje ją dziadek. Kilka sekund później Carlos
rozejrzał się dokoła i wśliznął w głąb jaskini. Sophie wróciła do
wioski.
- Co widziałaś? - zapytał Beniamin.
- Nic, ładnego ptaszka o szarych oczach. - Dlaczego tak
powiedziała? Może dlatego, że nie była pewna, czy widziała coś
jeszcze.
- Odpoczniemy - powiedział Beniamin.
Przytulili się do siebie na słomie na podłodze. Sophie spała, ale
Beniamin nie. Czuł w środku jakiś strach. Popełnił straszną pomyłkę.
Podróżowali już tydzień, a nie było śladu Mesjasza, żadnego znaku, że
w Hiszpanii nastała nowa cudowna epoka. Bóg wprowadził go w błąd.
Nie, nie Bóg, on sam się zwiódł.
Tak czy owak nadszedł zachód słońca, czas na modlitwę.
Beniamin wstał, zostawiając swój ciężki płaszcz, którym owinięta
była dziewczynka. Drżała, mrucząc przez sen. Bał się, że ma
Strona 13
gorączkę. Po jego policzkach spłynęły łzy. Otarł je i zwrócił twarz ku
wschodowi.
Nie przywdział mycki ani szala modlitewnego. Bóg nie wymagał
od człowieka, aby trzymał się prawa, kiedy popełnia samobójstwo, a
już na pewno nie wtedy, gdy ma pod opieką dziecko. Odmówi swoją
modlitwę, ale nie tak, żeby ta mieścina ponurych, niedowierzających
wieśniaków - po hiszpańsku campesinos - dowiedziała się, że jest
wśród nich żyd. Trzymał dłoń w ukrytej aksamitnej torbie i poruszał
nią delikatnie, podczas gdy jego usta cicho szeptały hebrajskie słowa.
Kilku ocalonych z Mujergordy zapamiętało tę noc jako noc
krzyków. Podobnie myślało o niej dwóch Cyganów.
Joselito miał słuszność w jednej kwestii - pueblo było łatwą
zdobyczą. Jeśli kiedyś jakaś tłusta kobieta dała mu swoje imię, to
maleńka osada dawno o niej zapomniała. Miejsce było biedne i
plugawe, a mieszkańcy wychudzeni z braku żywności. Król w
Madrycie pamiętał o wiosce tylko jednego dnia w roku - kiedy
przyjeżdżał poborca podatkowy. Oczywiście nie dawało to ochrony
przed królewskimi wojskami ani przed księciem, który rościł sobie
prawo własności do ziemi, na której wieśniacy z trudem wiązali
koniec z końcem.
Zawsze były tu napady. Wyjęci spod prawa wałęsali się
swobodnie po tutejszych górach. Wypadki tego październikowego
wieczoru 1790 roku różniły się od innych tylko szczególnym
okrucieństwem. A to dlatego, że wodzem bandytów był El Hambrero,
Głodny.
Najeźdźcy nie podeszli od tyłu ukradkiem, jak Carlos i Joselito.
Tuż po zachodzie słońca, kiedy Beniamin Valon wypowiedział swoje
finalne amen, konie zagrzmiały na drodze, która stanowiła jedyną
ulicę Mujergordy.
Było ich jedenastu, wszyscy mieli muszkiety przytroczone do
siodeł i pejcze w dłoniach. Bicze były bardziej śmiercionośne niż
strzelby. Długie i specjalnie plecione, trzaskały w powietrzu
zapowiadając śmierć.
W ciągu sekund świszczące bicze pozbawiły głów kobietę i
małego chłopca. Starzec, z którym wcześniej Beniamin dobił targu,
ukazał się w następnych drzwiach i z krzykiem pobiegł w stronę
martwego dziecka. Jeździec krzyknął za nim, wywijając
śmiercionośną bronią, i lewa noga mężczyzny została odcięta poniżej
Strona 14
kolana. Rzemień niewyprawnej skóry przeszedł przez ciało i kości jak
przez smalec. Krew wypłynęła na ulicę szybciej, niż twarda ziemia
mogła ją wchłonąć. Fetor podniecił konie, które stanęły dęba, zarżały i
stratowały dwóch jeszcze mieszkańców Mujergordy.
Carlos i Joselito obserwowali wszystko z góry.
- Mogłem to przewidzieć - wyszeptał Carlos. - Fanta czytała mi z
dłoni, zanim opuściliśmy Sewillę. Powiedziała, że ta podróż skończy
się kłopotami.
- Fanta zawsze łże. I zawsze zmyśla. Jeśli jej wierzysz, jesteś
naiwny jak obcy. Zamknij się, jesteśmy tu bezpieczni, dopóki nas nie
znajdą.
- To El Hambrero, prawda? - Usta Carlosa były tak suche, że
ledwie mógł mówić.
- Si, El Hambrero.
- Mój Boże... To prawda, że on je surowe ludzkie mięso? Joselito
wzruszył ramionami.
- Tak powiadają.
Ciemność spadła na góry, ale Mujergorda nagle rozbłysła
światłem. W jednej z chat ktoś przewrócił piecyk i ogień zajął
drewniane meble i słomiane posłania. Płomienie wymknęły się przez
małe okienko i wąskie drzwi i roztańczyły się na ulicach. Zmusiły
skulonych ludzi, by opuścili domy i wpadli prosto w ręce bandytów.
Ogień lizał ciała zabitych, a woń smażonego ludzkiego mięsa płynęła
w noc.
Łatwo było zgadnąć, kto jest przywódcą najeźdźców. Jego koń
był największy i biały. W przeciwieństwie do pozostałych bandytów,
herszt nie nosił kapelusza. Miał rude włosy i brodę, które mieniły się
w świetle płomieni i wtedy zdawało się, że same płoną. Teraz
galopem ruszył przez wieś, a przerażeni wieśniacy zostali złapani
pomiędzy płomienie a łomoczące kopyta białego rumaka. - Tengo
hambre! - wrzeszczał. - Quiero carne cruda! - Był to jego okrzyk,
zawołanie, które dało mu imię. „Jestem głodny! Chcę świeżego
mięsa!"
Pejcz w rękach mistrza mógł być narzędziem precyzyjnym,
równie dobrze skalpelem, jak i siekierą. Jednym smagnięciem tej
strasznej broni El Hambrero przeciął płaszcz kobiety po swej lewej
stronie. Drugim odciął jej pierś.
Strona 15
Wtedy dopiero zaczęły się wrzaski. Crescendo krzyków strachu,
agonii i histerii. Kiedy jednak rudowłosy demon wychylił się ze
swego konia, zgarnął odciętą pierś i rozerwał ją zębami, zapadła
całkowita cisza. Trwała tylko przez kilka sekund, nim to coś nie - do -
pomyślenia zostało przyjęte jako coś, co się naprawdę zdarzyło.
Potem krzyki wybuchły na nowo.
El Hambrero odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Krew
ściekała z jego ust i sączyła się po brodzie, barwiąc ją na jeszcze
ciemniejszą czerwień.
Kiedy ten koszmar się zaczął, Beniamin i Sophie nie byli na ulicy
z mieszkańcami Mujergordy. Tkwili wciąż w chacie na najdalszym
końcu osady. Ogień jeszcze ich nie dosięgnął. Beniamin chciał
uciekać, ale jak? Chata miała tylko jedne drzwi, a te prowadziły prosto
na ulicę wypełnioną bandytami. Pozostała im droga przez okno. Stał
przy nim, nie mogąc oderwać wzroku od scen rozgrywających się na
zewnątrz. Przycisnął twarz Sophie do swojej piersi, tak aby nie mogła
nic widzieć, choć czuł jej łkanie pełne przerażenia i drżenie drobnego
ciała.
- Carne mas joven... Młodszego mięsa! - zakrzyknął El
Hambrero. Przebiegł wzrokiem tłum i zatrzymał się na niemowlęciu
skulonym w ramionach matki. Już po chwili szczątki dziecka leżały
rozrzucone na ziemi, a ruda broda była jeszcze czerwieńsza.
Beniamin nie mógł już patrzeć. Dławił się, zbierało mu się na
wymioty i zaczął się cały trząść. Sophie wyszarpnęła się mu i patrzyła
przez okno na szatańską scenę, przed której widokiem dziadek
próbował ją ochronić. Przez chwilę był zbyt oszołomiony, by
odciągnąć ją z powrotem w swoje ramiona. Widział pełzające języki
ognia. Teraz był dużo bliżej; niespełna dwa metry dzieliły chatę od
płomieni.
- Sophie - wymamrotał. - Sophie. Chodź do mnie, nie patrz. - Raz
jeszcze wziął ją w objęcia, przyciskając mocno do siebie. Ona nie
płakała. Już się nawet nie trzęsła. Miast tego była sztywna i zimna jak
sopel lodu. - Mój Boże, mój Boże, co ja zrobiłem? - To było wyznanie
winy i prośba o zmiłowanie. Wyszeptał te słowa na głos, ale nie było
odpowiedzi.
Na zewnątrz wciąż rozbrzmiewały krzyki, zaczęły się gwałty; w
tym bandyci też byli mistrzami, zwłaszcza że ich ofiary były tak
wycieńczone, że nie stawiały już oporu.
Strona 16
Beniamin spojrzał w twarz straszliwej prawdzie. Żaden anioł nie
zstąpi i nie zabierze ich stąd. Jeśli Sophie ma ocaleć, on musi ją
uratować. Aby tego dokonać, musi ją zabrać z chaty. Może teraz,
kiedy bandyci są zajęci. Tak, teraz. To ich jedyna szansa.
Podniósł Sophie i ciasno owinął ją płaszczem, potem przemknął
się trochę bliżej do drzwi. Ogień zaczął lizać frontową ścianę chaty,
więc Beniamin musiał przemóc strach. Plecami przy ścianie, jakby
próbował skryć się w jej cieniu, i dźwigając swój cenny ciężar,
wyszedł na zewnątrz.
- Spójrz - wyszeptał Carlos. - Ten starzec, obcy, próbuje uciec.
Na dole po lewej.
Joselito spojrzał w tamtą stronę. - Ma ze sobą dziewczynkę. Nie
uda mu się. - Słowa te zostały wypowiedziane bez emocji. Oni byli tu
na górze bezpieczni w swoim orlim gnieździe, a wypadki tej nocy
złożą się na nieprawdopodobną historię, którą później będą
opowiadać. Jeśli będzie jakieś później. Wciąż nie mieli żywności, a
brzuch Joselita burczał w proteście wobec takiego stanu rzeczy.
Beniamin stał pod osłoną chaty, próbując podjąć decyzję. Sophie
ciążyła w jego ramionach; musiała zemdleć. Nie mógł teraz się o to
martwić. Każda część jego ciała ciągnęła w stronę drogi; chciał pobiec
nią, zostawić za sobą Mujergordę, cały ten koszmar. Ale powstrzymał
się. Ogień oświetlał drogę i szaleństwem było wierzyć, że niosąc
wnuczkę, na swych starych nogach mógłby pokonać tę odległość i
skryć się bezpiecznie w ciemnościach, nim dostrzegłby go któryś z
bandytów. Coś jednak musiał zrobić. Ogień był tak blisko, że gorąco
osmaliło włosy z tyłu głowy starca.
Chwilę później jakaś iskra wylądowała na jego wełnianym
rękawie. Wolną ręką zgasił ją, ale kolejna spadła na ramię, a jeszcze
jedna na włosy Sophie. I te stłumił, ale kiedy spadł na nich cały snop
iskier, Beniamin zrozumiał, że musi działać. W jednej chwili podjął
decyzję. Ściskając kurczowo swoją ukochaną wnuczkę, rzucił się w
stronę wzgórz za chatą i z ponadludzkim wysiłkiem zaczął wspinać
się po skale.
- Boże mój - wyszeptał Carlos - Idą tutaj.
- Nigdy im się to nie uda - powtórzył Joselito.
Carlos pamiętał oczy dziewczynki. Ten kolor... Nigdy wcześniej
nie widział oczu tak niebieskich. Przesunął się do przodu, a Joselito
wyciągnął rękę i chwycił go za ramię. - Idioto! Dokąd idziesz?
Strona 17
- Idę mu pomóc. Może mu się uda tu wspiąć, jeśli nie będzie
musiał nieść dziecka.
- Teraz już wiem, że jesteś obcym głupcem. Tamte świnie cię
zobaczą.
Carlos potrząsnął głową. - Nie, nie w tej chwili. Są zajęci
zabawianiem się.
- Ile czasu twoim zdaniem zabiera wzięcie kobiety? Dla takich
mężczyzn jak ci to kwestia kilku minut.
- Wystarczy - rzekł Carlos. Uwolnił się od uchwytu Joselita i
ruszył w dół po skale. Był zwinny jak koza i szybszy.
Beniamin pokonał niewielką odległość. Sophie nagle wydała mu
się taka ciężka. A jego serce łomotało ze strachu i wysiłku. Nie
widział Carlosa, dopóki młodzieniec nie znalazł się nad nimi. Nagle
jego usta przylgnęły do ucha starca. - Ćśś, nie mów nic. Daj mi tylko
dziewczynkę. Wniosę ją. Ty idź za mną.
Mówił za szybko, jego hiszpański zbyt był przesiąknięty
południowym akcentem. Beniamin nie nadążał. - Je ne comprend
pas... nie rozumiem - wymamrotał, z wyczerpania mówiąc po
francusku. Przylgnął do nieprzytomnego dziecka, które chłopak
próbował wydrzeć z jego ramion.
- Jesteś Francuzem - powiedział Carlos. Ich ludzie czasami
przechodzili przez granicę do Francji, znał kilka słów. - Ami -
wyszeptał niecierpliwie. - Jestem przyjacielem. Daj mi dziewczynkę.
Beniamin nie mógł się już opierać. Musiał zaufać. Wręczył
Sophie cygańskiemu chłopcu i padł na kolana całkowicie wyczerpany.
Chwilę później jego serce przestało bić.
Nazwali ją Sofia. Było to najbliższe temu, co pięciu Cyganów
rozumiało z dziecięcego mamrotania w języku obcych z drugiej strony
gór.
W ciągu pierwszych kilku dni dziewczynka biegała stale od
jednego do drugiego, wpychając się przed nich na ścieżce, dygała
leciutko i powtarzała nieustannie: - Je m'appelle Sophie. - Irytowała
ich, myliła ich kroki i denerwowała jedynego pozostałego osła. Żaden
nie rozumiał, że jej mały rytuał jest desperacką próbą ucieczki przed
przeraźliwym strachem, który opanował jej umysł, próbą wyjścia z
chaosu.
Przez kilka pierwszych dni musieli się zająć problemem zdobycia
żywności, więc ignorowali małą. Podróżowali jednak na południe, do
Strona 18
Sewilli, i kiedy schodzili z gór w stronę nizinnych ziem uprawnych
Kastylii, łatwiejsze stało się zbieranie zieleniny z terenów
przydrożnych i łapanie przypadkowych wiewiórek lub jeży na gulasz.
Zocali, ich przywódca, zaczął poświęcać dziecku więcej uwagi. - Ona
musi znać więcej niż tych kilka słów. O ile nie jest obłąkana. Czyżbyś
przyniósł nam dziecko z demonem w głowie, Carlosie?
Chłopak nie odpowiedział, ale zrobił to za niego inny. - Nawet
jeśli jest szalona, widać, że pochodzi z dobrej rodziny. Na pewno jest
warta okupu, Zocali.
Wódz skinął głową. - Tak, i gdybym wiedział, gdzie są jej ludzie,
zażądałbym go. Nie słyszałeś, co mówili Carlos i Joselito. Starzec
przyprowadził ją do Mujergordy późnym popołudniem. I posłuchaj jej
języka. Oni byli z drugiej strony gór. Na szczytach pada już śnieg, nie
udałoby nam się przejść. A gdyby nawet? Gdzie byśmy szukali
rodziny tego szalonego dziecka?
To ze względu na swój spryt i znajomość cygańskiego prawa
Zocali został wybrany na wodza plemienia. Tak robił jego lud.
Hiszpanie zwali ich Gitanos. Znali to słowo, po ponad trzystu latach
hiszpański był prawie ich językiem, oni jednak nazywali siebie
Romami, mężami. Przywództwo nie było wśród nich dziedziczne i
żaden człowiek nie rościł sobie prawa mówić w imieniu ich
wszystkich. Rozproszeni po świecie, byli podzieleni na niezliczone
małe grupy. Każda wybrała własnego wodza i dokonawszy tego, była
mu posłuszna. Słowo Zocalego było prawem. Pomysł żądania okupu
za dziecko został odrzucony.
Zbliżali się do Madrytu i następny z bandy zasugerował
sprzedanie dziewczynki jako służącej do bogatej rodziny. Zocalemu i
to się nie spodobało. - Prawo Romów mówi, że dzieci są darem od
Boga. Należą do całego plemienia. Jeśli Pan daje nam jeszcze jedno
dziecko, nasze plemię jest błogosławione.
- Ale ona jest obcym dzieckiem - zaprotestował tamten.
- Każde dziecko jest takie samo. Poza tym nawet obce służy
jakiemuś celowi. - Zocali zerknął na Carlosa. Siła i zwinność chłopca
często się przydawały. Czasami jego odwaga wydawała się wątpliwa i
miał miękkie serce, ale nawet to mogło być użyteczne. Tak jak na
przykład teraz - Carlos opiekował się dziewczynką. Pilnował, żeby
jadła, a kiedy nadchodziła noc, spał obok niej, uciszając jej pełne łkań
sny ciepłem swego ciała.
Strona 19
- Spójrz na niego, zachowuje się jak kobieta - wymamrotał
Joselito.
Obozowali przy drodze. W nikłym blasku ognia Zocali leniwie
strugał gwizdek z gałązki jesionu. Przerwał pracę i spojrzał na
Joselita.
- Si, może. Ale dzięki Carlosowi ona nie zawraca głowy całej
reszcie. Może to obcość w jego krwi do niej przemawia. Dlaczego
miałoby cię to obchodzić?
Joselito przyglądał się niewysokiej, krępej postaci. Mógłby
wyzwać Zocalego do walki, bez obawy o jej wynik. Był dwadzieścia
trzy lata młodszy i dwakroć lepiej umięśniony. Ale Zocali był
wodzem, wybranym na całe życie. Gdyby został zabity przez innego
Cygana, ten Cygan zostałby stracony, zanim by nastąpiła nowa
elekcja. Morderstwo nie mogło prowadzić do władzy w obrębie
plemienia. Joselito odwrócił się.
Kwestia Sofii wciąż nie była rozwiązana; Cyganie z całego serca
nienawidzili obcych. Dwóch następnych protestowało półgłosem.
Zocali słuchał przez chwilę, kontynuując swoje rzeźbienie. -
Wystarczy - rzekł w końcu. - Sprawa jest zdecydowana. Żadnego już
gadania. - Odłożył nóż i zwrócił się twarzą do pozostałej czwórki.
- Słuchajcie mnie, wszyscy. Obce dziecko zostaje z nami.
Któregoś dnia znajdziemy dla niej użytek. - Czekał chwilę, ale nikt się
nie przeciwstawił.
Wędrowali dalej, podążając za słońcem. Dziecko nie mogło iść
tak szybko ani tak długo jak oni, a kiedy potykało się ze zmęczenia,
Carlos niósł je, albo podtrzymywał, kiedy jechało na grzbiecie osła.
Dni zlewały się w tygodnie. Godzina po godzinie Carlos
próbował mówić do Sofii, posługując się kilkoma znanymi sobie
francuskimi słowami. Poza powtarzaniem swego imienia, mała nigdy
nie odpowiedziała, nigdy nie wyrzekła niczego poza frazą "je
m'appelle Sophie". W końcu przestała mówić nawet to. Przez wiele
dni milczała, tylko w swych sennych koszmarach łkała przeraźliwie.
- Rozmyślałem o niej - powiedział Zocali. - Może ona nie jest
szalona, może słowa zostały z niej wypłoszone. Te rzeczy, o których
nam mówiliście, El Hambrero i reszta, jakież dziecko nie byłoby
przerażone? Zostaw ją w spokoju, będzie mówić, kiedy będzie
gotowa.
Strona 20
Niemniej jednak Carlos miał wielką ochotę rozmawiać z Sofią.
Jej oczy nie dawały mu spokoju. Była inna niż wszyscy, których znał,
i to dlatego wydawało mu się, że ta mała dziewczynka jest tropem do
tej połowy jego własnej krwi, o której nic nie wiedział. Jego
znajomość francuskiego była zbyt nikła. Miękkim, niewyraźnym
dialektem andaluzyjskim przemawiał długo do dziewczynki, kiedy
niósł ją po wąskich, zakurzonych traktach kraju. Ona nigdy nie
odpowiadała i tak to sobie trwało.
W końcu, w połowie listopada, podróż dobiegła końca. Byli
prawie w Sewilli, niecały dzień drogi od jaskiń Triany, które były
domem dla nich i dla dużej części Cyganów w Hiszpanii. Tej nocy
zasiedzieli się wokół ognia, przy którym dawno skończył się ich
posiłek.
- Zagraj dla nas, Joselito - rzekł Zocali. - Jesteśmy wystarczająco
blisko domu. Muzyka nie przyciągnie tu demonów.
Joselito zanurkował w swoim plecaku i wyciągnął niewielki
tamburyn obwieszony maleńkimi srebrnymi dzwonkami. Tylko jeden
rodzaj pieśni był odpowiedni na koniec tak długiej i pełnej przygód
podróży, seguidilla, refren chóru przepleciony wersami
przygotowywanymi stosownie do sytuacji. - To jest chwila, to jest
czas, żeby wrócić do domu - śpiewał Joselito, wystukując rytm
czubkami palców.
- W mojej grocie czeka moja żona - dodał Zocali, do którego
należał przywilej ułożenia pierwszego wersu. - A pomiędzy nogami ja
czekam na nią też.
Mężczyźni roześmieli się, a potem przyłączyli się do chóru. - Oto
jest chwila, to czas powrotu do domu.
Sofia siedziała przy Carlosie, blisko ognia. Byli już
przyzwyczajeni do jej obecności i do jej milczenia, i zakładali, że
nadal nie mówi ich językiem. Ale w trakcie kilkusekundowej przerwy,
kiedy następny mężczyzna wymyślał wers, a Joselito stukał w
tamburyn, Sofia otworzyła usta i zaśpiewała dokładnie to, co
usłyszała, refren, który nastąpił po sprośnym wersie Zocalego.
Joselito przestał grać, wszyscy wpatrzyli się w dziecko.
- Otra vez - rzekł w końcu Zocali. - Zaśpiewaj to jeszcze raz.
Najwyraźniej Sofia zrozumiała go. Zrobiła to, o co prosił. Tym