Bujko Mirosław M. - Wyspy Szerszenia

Szczegóły
Tytuł Bujko Mirosław M. - Wyspy Szerszenia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bujko Mirosław M. - Wyspy Szerszenia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bujko Mirosław M. - Wyspy Szerszenia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bujko Mirosław M. - Wyspy Szerszenia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 MIROSŁAW M. BUJKO WYSPY SZERSZENIA Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2008 Wydanie I Warszawa 2008 Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu Strona 3 Spis treści Dedykacja Cytat Tekst Strona 4 Dedykacja Opowieść dedykuję tym, których niezmiennie fascynuje klasyczna samurajska saga, taka jak Bunt Kobayashiego. Których nie irytuje powolne narastanie dramatu, niespieszna, leniwa reminiscencja; którzy chcą nieponaglani penetrować mroczne zakamarki ludzkiej duszy, poddawanej coraz cięższym próbom. Wreszcie wszystkim tym, którzy – zemocjonowani – oczekują krwawego finału, rozwiązującego wszystko jednym decydującym cięciem miecza. Strona 5 Cytat – Moi kochani – rzek ł em – nie ma co rozpacza ć. Przeszli ś my ju ż du ż o gorsze rzeczy. B ą d ź cie ł askawi czeka ć spokojnie; przekonajmy si ę, kim jest dowódca i za ł oga tego okr ę tu… – Ja ju ż wiem dok ł adnie – przerwa ł Ned Land. – To s ą ł ajdacy… – No dobrze! Ale z jakiego kraju? – Z kraju ł ajdaków! Jules Verne, 20 000 mil podmorskiej żeglugi To nie sztuka wyrwa ć bro ń przeciwnikowi. Co z tego, ż e przechwycisz miecz, skoro nie b ę dziesz wiedzia ł, jak go u ż y ć. Munenori Yagyu, Heiho Kadensho Strona 6 Morze Wschodnie 131° 51' 22" długości wschodniej, 37° 14' 18" szerokości północnej, wiosna 1604 Taki jeden ciekawski lew morski wychylił ładny, wilgotny łepek nad wodę i zdziwił się, słysząc nieznane odgłosy. Od pewnego czasu czuł się współwłaścicielem tego miejsca, czyli głównego archipelagu i około trzydziestu niewielkich, ale malowniczo porozrzucanych skał, które go otaczały. Miał stąd znakomity widok na dwie główne wyspy, wschodnią i zachodnią. Dzieliła je szeroka nie więcej niż na dwieście metrów cieśnina, w którą lubił się zapuszczać w pogoni za zdobyczą. Skały nosiły wprawdzie wymyślne koreańskie nazwy, o których jednak niczego nie mógł wiedzieć, nazywał je więc po swojemu w nieskomplikowanym, ale pełnym poezji języku lwów morskich. Ta, którą koreańscy rybacy zwali Generałem (Janggun Bawi), dla niego była Sutkiem. Objęci muskularnymi skalistymi ramionami Trzej Bracia (Samhyeong Bawi) kojarzyli mu się w sposób oczywisty z Zębem Rekina, który utkwił na zawsze w tłustym karku jednego z jego starszych kuzynów. Jednak trzepoczącą rozpostartymi kamiennymi skrzydłami Mewę (Galman-gi Bawi) nazwał instynktownie Czymś-co-lata, a Focze Skały (Mulgae Bawi) – Kamieniem Dalszej Rodziny, wykazując podziwu godną wrażliwość oraz umiejętność kojarzenia i obserwacji. On sam nazywany był przez kuzynów i rodzinę Bączkiem, nie z racji postury – bo przewyższał wagą i siłą większość rówieśników – ale metody, którą z powodzeniem stosował podczas polowania. Początkowo robił to dla zabawy, a może z nadmiaru rozpierającej go energii, chęci życia i ciekawości świata. Potem, gdy zauważył, że szybki obrót wokół własnej osi tuż przed uderzeniem zwiększa celność i niezawodność ataku, korzystał ze swego odkrycia konsekwentnie i z wielkim powodzeniem. A był groźnym łowcą. Trzeba sobie wyobrazić ćwierć tony muskularnego ciała atakującego Strona 7 z szybkością kilkunastu węzłów, ciała zakończonego sympatycznym, ale uzbrojonym w ostre zęby pyskiem, przypominającym głowicę pocisku. Był przy tym w wodzie niewiarygodnie zwinny i zwrotny, co w połączeniu z możliwością nurkowania na głębokość stu metrów i zdolnością wytrzymania całego kwadransa w zanurzeniu czyniło z niego istotę świetnie wyposażoną do tego, by wieść niezagrożoną egzystencję w świecie, którym go obdarowano. Nie miał wielu naturalnych wrogów. Na tej szerokości geograficznej nie musiał się obawiać rekinów, a pojawiające się tu sporadycznie wielkie orki mijały go obojętnie, respektując jego wzrost i wagę. Czteroletnie życie minęło mu gładko na zabawie, polowaniu i pełnej sennej czujności kontemplacji. Ostatni rok, od czasu gdy porzucił rodzinne bekowisko1, spędził właśnie tu, po wschodniej stronie archipelagu, rozkoszując się poczuciem własności i samotnością, mimo że jego gatunek preferował życie stadne. Zachodnią część okupował tłum krewniaków spędzających czas na nieprzerwanym rozgardiaszu, pełnej intryg i zawiści krzątaninie oraz poszukiwaniu pożywienia i atrakcyjnego partnera. Jednak ta wiosna była inna. Nie wystarczało mu, że na jego część archipelagu nikt niepowołany nie odważył się wejść ani wpłynąć. Nie wystarczało mu, że miał pod dostatkiem ryb, wody, powietrza, nagrzanych od słońca płaskich skałek do wylegiwania oraz spokoju, przerywanego jedynie wrzaskiem ptactwa i tymi rzadkimi momentami, gdy musiał przepędzać intruzów nieumiejących uszanować jego samotności. Ta wiosna była inna, a przyczyna tkwiła gdzieś w jego mózgu i ciele. Coś zbliżonego do impulsów emitowanych przez elektrycznego węgorza uderzało w niego niepokojącymi falami, sprawiając, że podczas jasnych księżycowych nocy przewalał się niespokojnie z boku na bok i wypatrywał na niebie i na powierzchni roziskrzonej wody czegoś nieokreślonego, ale jakże pożądanego. Pewnie także to coś kazało mu za dnia czujnie patrolować puste jak dotąd zatoczki. Sam nie bardzo wiedział, czego wypatruje, tak pilnie wysuwając łepek nad powierzchnię i uważnie lustrując kamieniste plaże. Nie wiedział także, co każe mu ignorować Strona 8 połyskliwe ławice ryb, choć w jego zazwyczaj pełnym żołądku zawsze znajdowało się miejsce na nową porcję świeżego mięsa. Podczas każdego patrolu z pedanterią zastanawiającą u kogoś tak młodego i niefrasobliwego opływał wszystkie zakamarki i zatoczki. Nie darował nawet podwodnym grotom i jaskiniom, choć tam nawet jego oczy, nawykłe do głębinowego mroku, niewiele mogły dostrzec. Tak było aż do dzisiejszego poranka, bo nagle, gdy znalazł się na trawersie południowego zbocza Trzech Braci, z wrażenia zacisnął szczelnie powieki, a potem ostrożnie i delikatnie otworzył oczy, jakby bojąc się, by zarejestrowany przed momentem obraz nie zniknął. Nie. To jednak nie było przywidzenie. Na skalnej półeczce położonej tak nisko, że można było wpłynąć na nią wraz z łagodną, unoszącą ciało falą, a na tyle wysoko, by nie obryzgiwały je te bardziej kapryśne, zobaczył powód swojego niepokoju w całej okazałości. To było fantastyczne i tak nieoczekiwane wyjaśnienie jego nastrojów i oczekiwań, że z wrażenia na chwilę zanurzył łepek, jakby chciał go ochłodzić. Po czym, wynurzywszy nad powierzchnię tylko nos ozdobiony parą kawalerskich wąsików i oczy, chłonął widok, niczym koneser, który po raz pierwszy znalazł się na dawno oczekiwanej wystawie. A było na co popatrzeć. Wyżej, na ogólnodostępnej plaży, kłębiło się stado jego krewniaków. Nie musiał się im nawet dłużej przypatrywać, by ich rozpoznać. Pełni pretensji i dąsów dalsi i jeszcze dalsi kuzyni, dla których rzeczą najważniejszą jest zdobycie akceptacji najbliższego otoczenia i zjednanie sobie terytorialnych sprzymierzeńców, pozwalających trwać w złudnym poczuciu bezpieczeństwa. Wiadomo bowiem, że wszyscy ciągle walczą. Nie dlatego że ich byt jest zagrożony, ale dlatego że chcą zapewnić sobie jak najlepsze pozycje na przyszłość. To dlatego ulokował się na południowo-wschodniej części archipelagu i przeganiał systematycznie wszelkich naruszających jego decyzję intruzów. Bączek był zdeklarowanym przeciwnikiem przebywania w tłumie. Był samotnikiem, co miało swoje dobre i złe strony. Wypracował techniki obrony i egzystencji, ale nie reagował na bodźce zrozumiałe jedynie dla kogoś, kto żyje w gromadzie Strona 9 i ceni to sobie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Szarooka (tak ją od razu nazwał) ma wielu adoratorów. Choć wybrała trudno dostępną od strony lądu półeczkę, zerkali na nią z dołu i z boków, sapiąc wyzywająco i tocząc przekrwionymi oczami. Także w wodzie odbywał się specjalnie dla niej popis tężyzny i sprawności. Chołostiaki2 prześcigały się w najbardziej nieprawdopodobnych wyczynach, by zdobyć choć cień jej zainteresowania. Nigdy przedtem nie brał udziału w zalotach, ale instynktownie wyczuwał, co może jej zaimponować. Przez chwilę obserwował konkurujących zalotników. Robili co mogli. Napinając mięśnie i wykorzystując siłę płetw, wyskakiwali nad powierzchnię, by opaść w fontannach niczym delfiny. Kilku wystawiało w jej kierunku schwytane w pyszczki ryby. Wiedział, że wobec natłoku i sprawności zalotników nie zdoła przyciągnąć jej uwagi cyrkowymi sztuczkami. Postawił więc wszystko na jedną kartę. Uważnie, ale ukradkiem, jak przebrany za żebraka Odyseusz, przyjrzał się zalotnikom i po chwili namysłu wytypował największego osiłka. Był to rosły okaz. Na pierwszy rzut oka pięciolatek, któremu nie powiodły się konkury w poprzednim sezonie i teraz sprawiał wrażenie gotowego na wszystko. To bardzo dobrze – ocenił chytrze Bączek. – Kto chce zrobić coś za wszelką cenę, zwykle pierwszy popełnia błędy. Jak powiedzieliśmy, Bączek nie zamierzał stawać na głowie ani ofiarować ryb. Czując, że nie znajdzie lepszej okazji, postanowił zagrać va banque. Poczekał na wyższą falę i na jej grzbiecie niczym wytrawny surfer elegancko i bezczelnie wpłynął na skalny balkon swej wybranki. Gdy ulokował się u jej boku, godnie i wyzywająco spojrzał na tłum kłębiący się w świętym oburzeniu u jego stóp. Nie zwracał nawet uwagi na to, że Szarooka – oburzona, ale i zachwycona jego bezceremonialnością – gotuje się najwyraźniej do tego, żeby go ugryźć. Patrzył uważnie na tego, którego wytypował. Nie musiał czekać długo. Osiłek najwyraźniej rzucał mu wyzwanie. Ponieważ przyparta do skały Szarooka, kręcąc się i sycząc, okazywała coraz wyraźniej zniecierpliwienie i złość, ukarał ją bez namysłu (uważając się za jej pana i władcę), boleśnie szczypiąc zębami w ponętny kark. Zrobiwszy, co Strona 10 należało, zostawił usiłującą się dąsać, ale i pełną podziwu dla jego władczych manier brankę i jednym susem skoczył na tego, który go tak nieopatrznie wyzwał. Już samo zwalenie się z nieba ćwierćtonowego cielska było ogłuszające, ale osiłek usiłował walczyć. Nie zdało się to na nic. Wprawnie chwycony zębami za fałdy skóry na bezbronnym podgardlu, bezlitośnie wtłoczony pod wodę i wytargany jak urwis, którego chwyci za ucho policjant, szybko dał płaczliwy sygnał, że ma dość, i wspaniałomyślnie wypuszczony z uścisku zrejterował, nie odwracając głowy, by nie prowokować zwycięzcy do kolejnych upokorzeń. Na ringu kawalerskich walk obowiązywał kodeks honorowy. Gdy zwyciężony kapitulował, zwycięzca zwykle nie posuwał się dalej, kontentując się przewagą punktową. W stadzie zmrożonym demonstracją bezwzględnej siły i determinacji zapanowała cisza, ale po chwili zalotnicy, jakby poruszeni wspólną decyzją, odpłynęli w różne strony w poszukiwaniu okazji może mniej podniecających, ale rokujących większe szanse wyjścia z twarzą. Bączek nawet nie zadał sobie trudu, by wracać na ląd. Spojrzał władczo na przyszłą matkę swojego potomstwa, a Szarooka potulnie zsunęła się z wygrzanej słońcem skały i po chwili znalazła się u boku swego nowego towarzysza, muskając go zalotnie pyszczkiem i dotykając ciałem. Bączek przyjął to jak coś zupełnie naturalnego i rezygnując z sułtańskiej pozy, oddał te gesty serdecznie i przyjaźnie. Płynęli obok siebie w najlepszym porozumieniu. Wiódł ją w stronę swych niedalekich włości, mając nadzieję, że znajdą jej uznanie i akceptację. Gdy mijali najbliższy załom skalny, o który rozbijały się grzbiety pienistych fal nadciągających od strony pełnego morza, i właśnie wychylali nozdrza, by zaczerpnąć powietrza, doszły ich odgłosy dotąd na archipelagu niesłyszane. Bączek błyskawicznie zastawił ciałem swoją partnerkę i nakazał, by za jego przykładem nie wychylała więcej niż czubek nosa zza załomu, za którym przezornie się skryli. Nie rozumieli głosów, ale ton i postawa ludzi stojących we dwu kołyszących się naprzeciw siebie łodziach ze zwiniętymi żaglami pozwalały Strona 11 im odczytać scenariusz obserwowanej sceny. Łodzie były duże. Na każdej około tuzina ludzi w wyzywających pozach, balansując na przygiętych kolanach (bo wysoka, choć łagodna fala dźwigała łodzie na dobre dwa metry w górę i płynnie opuszczała w dół), o ciałach żylastych i opalonych, włosach skręconych w niedbałe węzły, owiązanych chustami lub przykrytych stożkowymi kapeluszami, wygrażało sobie pięściami i bronią. Nie była to może broń w pełnym tego słowa znaczeniu, ale maczugi do bicia fok mogły z powodzeniem posłużyć także do zabicia człowieka. Kilku zarówno z jednej, jak i drugiej łodzi wymachiwało rybackimi ościeniami i długimi nożami. Jeden miał nawet olbrzymi łuk, z którego naciągnięciem i wycelowaniem na chwiejnym, wędrującym w górę i w dół pokładzie były jednak spore kłopoty. Dla pary lwów dźwięki wydawane przez ludzi nie brzmiały melodyjnie. Sami ludzie też ledwo się rozumieli – obie załogi posługiwały się bowiem dwoma różnymi językami i tylko kilku żeglarzy jako tako rozumiało, co krzyczą na kołyszącej się naprzeciw jednostce. Na tej, która znalazła się bliżej Bączka i Szarookiej, kudłaty drab o karykaturalnie wysuniętej dolnej szczęce i długich, małpich ramionach ryczał w pięknym gardłowym dialekcie kyongsang, najpospolitszym dla nadmorskich regionów Ulsan3: – Już was tu nie ma! To nasze łowisko i nasze wyspy! – Żeby utwierdzić się w swoich racjach, spoglądał na rozgorączkowane twarze kompanów. Ci, potrząsając bronią i pięściami, chóralnie dokładali nieskładne i wrzaskliwe kadencje: – Nasze! Jazda stąd, wyspiarskie gnojki! Odpowiednik kudłatego prowodyra na drugim pokładzie nie mógł poszczycić się ani tak imponującym wzrostem, ani równie sprawnym narządem głosu. Nie uczono go ryczeć bez potrzeby tylko po to, by dodawać sobie odwagi. Tej mu nie brakowało, toteż zachowując stoicki spokój, z obraźliwym uśmieszkiem bacznie obserwował koreańską łódź i zastanawiał się nad odpowiedzią. Wysłano go tu nie po to, żeby ryczał i wymachiwał bronią, tylko po to, żeby prowokował. W końcu upewniwszy Strona 12 się, że jego ludzie przebrani za rybaków i poławiaczy fok są gotowi i znajdują się na wyznaczonych stanowiskach, wysyczał jadowicie w twardej, ale zrozumiałej dla Szympansa koreańszczyźnie: – A co, koreańskie matkojeby. Nie możecie srać do swojej łódki? Potrzebny wam stały ląd? – I nie dając przeciwnikowi czasu na przemyślenie bezmiaru obrazy, rozwijał dalej piękną sekwencję: – Zawracajcie te swoje brudne i cieknące skorupy, jeśli w ogóle potraficie nimi kierować, i jedźcie kopulować z waszymi matkami. Tego Koreańczyk nie był w stanie przełknąć, a oburzenie odebrało mu głos. Mógł tylko, komicznie poruszając końską żuchwą, wskazać cel swojemu łucznikowi. Ten drżącymi palcami wypuścił strzałę, która utkwiła w maszcie wrogiej jednostki, nie czyniąc nikomu krzywdy. Nareszcie – triumfował w duchu ten spokojny. – Jakże nieopanowani i gwałtowni są ci Koreańczycy. – On też dał dyskretny znak, a jego ludzie błyskawicznie sięgnęli po ukryte łuki i sprawnie zabili Szympansa i kilku jego ludzi. Reszta koreańskiej załogi, przerażona rozwojem wydarzeń, zamarła w oczekiwaniu rychłej śmierci. Ponieważ jednak nikt więcej nie zginął, a przeciwnicy, zaprezentowawszy tak przekonujący popis skuteczności, poprzestali na wycelowaniu łuków, Koreańczycy rzucili się do wioseł i odwracając łódź dziobem na zachód, odpłynęli pospiesznie, starając się nie patrzeć na groty założonych na cięciwy strzał. Zamek Nijo – reprezentacyjna siedziba Ieyasu Tokugawy w Kioto, lipiec 1604 Był w swoim kraju osobistością znaną i ważnym urzędnikiem, przebywał często w pięknych rezydencjach, ale wspaniałość nowej siedziby szoguna napawała go podziwem i szacunkiem. Wiedział, że takie budowle są zwykle odzwierciedleniem osobowości władcy. Gdyby kazano mu wnioskować o charakterze pana Ieyasu na podstawie stylu rezydencji, miałby co nieco Strona 13 do powiedzenia, i zapewne by się nie pomylił. Otoczony wspaniałymi ogrodami zamek był monumentalny, ale jednocześnie jego styl cechowała skromność i powściągliwość. To nie była budowla mająca oszołomić przepychem i rozmachem. Architekt wyważył bryły, rytmy i proporcje tak starannie i mądrze, że w pierwszej chwili odbierało się Nijo właśnie z mieszaniną szacunku i podziwu. Bez niesmaku. Dlatego zapewne pan Sin Yongbok, nim wkroczył w cień pięknej bramy Karamon prowadzącej na wewnętrzny dziedziniec, zatrzymał ruchem dłoni swoją nieliczną świtę i delikatnie ukłonił się zamkowi w uznaniu dla jego klasy. Im bliżej był spotkania z człowiekiem, o którym otwarcie mówiono, że dzierży w Japonii niepodzielną władzę, tym pewniej widział los swojej misji, a jednocześnie rosła w nim ciekawość. Misja, którą mu powierzono przez wzgląd na jego talenty i stanowczość, przypominała do tej pory bardziej awanturniczy romans niż wyprawę o charakterze dyplomatycznym. Nie przeszkadzało mu to jako osobie prywatnej, bo lubił przygody i niespodziewane emocje, ale denerwowało jako oficjalnego delegata Królestwa. Na wysokości Cuszimy jego uzbrojony statek, nie bacząc na powiewające na maszcie rządowe barwy i groźny wygląd żołnierzy, zaatakowały dwie galery pozbawione znaków i bander. Ale nie byli to, jak się okazało, zwyczajni piraci, tylko poprzebierani za morskich grasantów ludzie zarządcy Cuszimy, którzy – zdławiwszy krótki opór załogi – wdarli się na pokład, wyrzucili za burtę kilka marynarskich i żołnierskich trupów, a następnie przejęli jednostkę, nie kwapiąc się do udzielania jakichkolwiek sensownych wyjaśnień. W rezultacie po dwóch dniach żeglugi, na czas której zamknięto go we własnej reprezentacyjnej kabinie, Sin Yongbok i jego skromna świta znaleźli się na pięknej skądinąd wyspie Oki, co ani na krok nie przybliżyło ich do celu misji. Na wyspie mieli względną swobodę i ładny pawilon z widokiem na morze, a także wyjątkowo uroczy wybór damskiego towarzystwa (o co zapewne zadbał mocodawca fałszywych piratów). Sin Yongbok uznał po kilku nocach, że koreańskie damy są zdecydowanie ładniej zbudowane i mają piękniejsze twarze, nie uważał więc tych dni za Strona 14 całkowicie stracone. Nikt jednak, choć służba była wyjątkowo grzeczna i sprawna, nie informował go o jego roli w dotyczących go przecież wydarzeniach, a on jako zawodowy dyplomata zachowywał kamienny spokój. Oczywiście w pierwszym dniu pobytu na Oki złożył formalny protest. Przez kolejnych kilka dni nie działo się nic godnego uwagi (prócz, rzecz jasna, zmieniającego się jak w kalejdoskopie damskiego towarzystwa), aż któregoś ranka poproszono go w niskich ukłonach o powrót na służbową jednostkę i zaopatrzywszy galerę w świeże zapasy, pozwolono wypłynąć z portu. Na drobne chociaż usprawiedliwienie tych, którzy go zatrzymali, powiedzieć trzeba, że zdobyli się na piękny zaiste gest. Gdy Sin Yongbok wkroczył dostojnie na swój statek, a załoga i świta powitały go z należnym jego stanowisku szacunkiem, zobaczył dziewczynę, z którą podczas przymusowego postoju na Oki najchętniej spędzał czas, a ta, kłaniając się nisko, wręczyła mu akt własności podpisany przez głowę rodu So. Z Oki, przy spokojnym morzu i sprzyjających wiatrach, zaledwie dzień zajęła im podróż do najbliższego portu w Hamadzie. Czekały tam na nich (ku zaskoczeniu pana Sina) luksusowe lektyki, konie pod siodło i liczna eskorta w barwach klanu Tokugawa. Wygodnym, świetnie utrzymanym traktem na Fukuyamę, Himeji i Osakę, nie spiesząc się, w ciągu zaledwie tygodnia dotarli do Kioto. Czas tej podróży, umilany przez panią Eiko, wcale się zresztą panu Sinowi nie dłużył. Choćby dlatego, że towarzyszył mu specjalny wysłannik szoguna, pan Wakayama. Ten chętnie i z miłym uśmiechem odpowiadał na pytania. – To oczywiste, że był pan zniesmaczony. (Naprawdę użył tego określenia). Zakłócili panu podróż i wywieźli na tą zapowietrzoną Oki… – Proszę wybaczyć. Wyspa jest bardzo ładna… – Królewski wysłannik poprawił się w wygodnym kawaleryjskim siodle. Cieszył się, że ma okazję dosiadać konia. Był świetnym jeźdźcem i ruch na świeżym powietrzu sprawiał mu wielką przyjemność. Gniady ogierek, na oko pięcioletni, którego mu użyczono, był mimo sporego temperamentu wspaniale Strona 15 ujeżdżony i miał cudowny ruch. Raz pchnięty łydką, szedł chętnie do przodu, szukając równego kontaktu z kiełznem, i kipiał niespożytą, radosną energią. – …ale rzeczywiście byłem zaskoczony. Nie przewidywałem porwania… Wakayama nie zwlekał z odpowiedzią: – Zarządca Cuszimy zanadto sobie pozwala, ale może pan być pewien, że zostanie przywołany do porządku. Na szczęście wieści o pańskiej przygodzie szybko się rozeszły i interweniował dwór cesarski. Oczywiście ród So spotka stosowna reprymenda nie tylko ze strony cesarza, ale także mojego pana i zapewniam, że nie będzie to dla tych bezczelnych wyspiarzy przyjemne. Spojrzenie Wakayamy potwierdzało, że ten poważnie traktuje swoje obietnice, ale w duchu wysłannik szoguna uśmiechał się ironicznie, wiedząc, że wybryki panów z Cuszimy są w zasadzie na rękę zarówno cesarzowi, jak i panu Ieyasu. Od kilku lat Japonia rościła sobie prawo do Takeshimy, a zarządcy Cuszimy wykorzystujący bogate łowiska archipelagu regularnie odprowadzali podatki zarówno do cesarskiego, jak i do szogunowego skarbca. Wakayama doskonale wiedział, kim byli przebrani łowcy fok, którzy zastrzelili koreańskich rybaków. Sam przecież pomagał kompletować załogę, wybierając najbardziej sprawnych morderców spośród swoich marynarzy. Pan Yongbok znał się na ludziach i ich spojrzeniach, dostrzegł więc na dnie źrenic rozmówcy delikatne iskierki ironii, ale jako wytrawny dyplomata nie dał niczego po sobie poznać i odpowiedział spojrzeniem równie poważnym i szczerym. Teraz, zagłębiając się w cień wspaniałej bramy Karamon, układał sobie w głowie to wszystko, co dało się ułożyć w sensowną całość. Jeśli szogun jest taki, jak jego zamek, rozmowa nie będzie łatwa. Kilka godzin później przekonał się, że tak właśnie jest. Ieyasu Tokugawa mimo szóstego krzyżyka na karku mógł się pochwalić znakomitą, zarówno duchową, jak i fizyczną formą. Niewielkiego wzrostu (co można było spostrzec, nawet gdy siedział, opierając lewy łokieć o niski stoliczek), sprawiał wrażenie Strona 16 człowieka, którego aż rozpiera własna cielesność i energia. Był tęgi, ale była to tęgość sprężysta, wypracowana przez całe lata fizycznych ćwiczeń. Tęgość sprawna i krzepka. Dłonie wysuwające się z szerokich rękawów paradnego stroju łączyły się z masywnymi przedramionami bez żadnego zda się przewężenia. Cios miecza zadany takimi rękami musiał być ostateczny i nie istniała chyba zbroja, która zdołałaby go wytrzymać. Cieniutkie kreseczki lekko łukowatych brwi szoguna zakreślały linię ciężkich powiek, skrywających małe, ale skrzące się oczy. Ieyasu golił głowę jak kapłan, lecz masywna, lśniąca czaszka stanowiła znakomite zwieńczenie kwadratowych, krzepkich ramion i tułowia. Mimo emanującej siły Ieyasu sprawiał wrażenie człowieka wyjątkowo opanowanego. Jego ciało nie wykonywało żadnych zbędnych ruchów, a każdy - łącznie z drgnięciami powiek i delikatną pantomimą drobnych zmarszczek wokół oczu – zdawał się być odmierzony z aptekarską dokładnością. Jedynie głos szoguna, gdy po dłuższej chwili milczenia poprzedzonej etykietalną wymianą ukłonów gospodarz wreszcie się odezwał, rozczarował posła. Spodziewał się zupełnie innego brzmienia, gdy tymczasem pan Ieyasu dysponował głosem wysokim, nieprzyjemnie artykułującym syczące spółgłoski. Pan Yongbok dał się na moment ponieść wyobraźni - gdyby nie widział szoguna, a tylko słyszał, przedstawiłby go sobie zapewne jako rachitycznego człowieczka o krzywych nóżkach i chudej szyjce. Szybko jednak przywołał się do porządku, przypominając sobie, że celem jego misji jest załatwienie konkretnej sprawy, za przeciwnika ma najpotężniejszego człowieka w Japonii, a być może i w całym regionie, i syczący głos nie ma tu nic do rzeczy. Skupił się więc i skoncentrował, uważnie słuchając tłumacza. – Pan Ieyasu, mając niekłamaną nadzieję, że wrażenia z pobytu w Kioto pomogą zapomnieć o przykrym nieporozumieniu, szczerze ubolewa nad tym, co się stało… Sin kiwnął głową, co mogło zostać odczytane jako aprobata, a w rzeczywistości wyrażało jedynie prawdziwe uznanie dla bezczelności Strona 17 szoguna nazywającego porwanie i uprowadzenie „przykrym nieporozumieniem”. Nie musiał też długo ważyć słów, by odpowiedzieć w podobnym stylu. – Zawód dyplomaty, zwłaszcza w dzisiejszych niespokojnych czasach, bywa niekiedy ekscytujący ponad miarę, ale proszę powiedzieć panu Ieyasu, że świeże morskie powietrze doskonale mi posłużyło, a także pozwoliło myślom płynąć szybciej i jaśniej. Tłumacz, przełożywszy kwestię, spojrzał pytająco w twarz swego japońskiego pracodawcy, co nie uszło bystrym oczom Yongboka. – Mój pan, który, jak sam podkreśla, jest człowiekiem prostolinijnym, chciałby zrozumieć, co dostojny wysłannik ma na myśli. Koreańczyk widząc, że przynęta została pochwycona, parł śmiało do przodu, ale jego skromnie zawieszone w połowie dystansu do rozmówcy spojrzenie przeczyło temu, co mówił: – Tylko tyle, że jasny umysł pozwala widzieć zadziwiające nieporządki w kraju tak pełnym ładu i harmonii… – Nim tłumacz zdążył przełożyć, Yongbok, nie bacząc na etykietę, ciągnął: – Dostojny pan Ieyasu, o którego przenikliwym umyśle mówi się nawet w królestwach odleglejszych niż Korea, zapewne doskonale wie, że wyspy Dokdo od wieków należały do naszego kraju, i faktu tego nie zmieni ani haniebny incydent na naszych łowiskach, ani samowola panów z Cuszimy. To było jak wyłożenie kart na stół, ale Yongbok wyczuwał, że wobec Ieyasu taka taktyka może się okazać najskuteczniejsza. I rzeczywiście. Bezpardonowość koreańskiego dyplomaty zmroziła jedynie obie świty, szogun natomiast, wysłuchawszy przekładu, odchylił się do tyłu, niespodziewanie głośno plasnął o kolana okryte kosztownymi jedwabnymi hakama, roześmiał się piskliwie i zawołał: - Mochiron ! 4 – Panie Yongbok! – dodał równie rozbawionym tonem. – Dajmy spokój komunałom. Widzę, że potrafi pan mówić dokładnie to, co pan myśli. Wobec tego… – zastanowił się chwilę – proponuję, żebyśmy zostawili ceremonie na później i dokończyli tę rozmowę w moim prywatnym Strona 18 pawilonie. Jest tam dużo przewiewniej i nie będziemy musieli rozglądać się po kątach. Oczywiście bez tłumacza się nie obędziemy. – Spojrzał wyczekująco na wysłannika, w którego małych oczach jarzył się humor niepozbawiony uznania. Kilka minut później pan Sin Yongbok miał okazję przyjrzeć się szogunowi z bliska, gdyż siedzieli w odległości ledwie kilku metrów. Rozsunięte na oścież drzwi letniego pawilonu pozwalały sycić się bajecznym widokiem stawów i ogrodów. Choć Yongbok nie przepadał za japońską sake, przyjął poczęstunek chętnie, wiedząc, że alkohol rozwiązuje języki, upraszcza myśli i zmiękcza serca nawet tak bezwzględne i twarde, jak to, które biło w piersi szoguna. Ieyasu bowiem był człowiekiem bezwzględnym, którego nie imały się sentymenty i który umiał podporządkować całość swych działań racjom politycznym, czyli - w jego rozumieniu – służącym interesom rodu i umacnianiu jego pozycji na przyszłość. Wiedząc to wszystko, pan Yongbok miał się jednak cały czas na baczności, bo ktoś taki, jak panujący od roku w Japonii szogun, nie robi niczego bez powodu i byłoby naiwnością sądzić, że jedyną przyczyną złamania etykiety i prywatnego, ba, niemal przyjacielskiego zaproszenia jest nagła sympatia do świeżo przecież poznanego dyplomaty. – Proszę wyprowadzić mnie z błędu, jeśli się mylę – podjął bez zbędnych ceregieli Ieyasu, gdy tylko uznał, że gość nasycił oczy widokiem ogrodów, a wątrobę pierwszymi czarkami sake. – Walczycie o te parszywe wysepki nie dla jakichś wymiernych korzyści, ale, jak rozumiem, głównie ze względów prestiżowych. Proszę mi tylko nie wmawiać – ciągnął, nie dając Yongbokowi wejść w słowo – że te… jak je tam nazywacie… Dokdo mają dla was istotne ekonomiczne znaczenie. To było dobre postawienie sprawy. Eliminujące od razu możliwość wykrętów i owijania w bawełnę. Oczywiście – myślał pan Sin. – Te parszywe wysepki mają znaczenie czysto prestiżowe i pewno zapomnielibyśmy o nich już dawno, gdyby nie ta równie parszywa wojna, w której daliśmy do zrozumienia całemu światu, że nie jesteśmy nic warci. Strona 19 Ani jako żołnierze, ani jako politycy. Dlatego muszę wycierać maty na dworze człowieka, którego ród pozbawił faktycznej władzy swego własnego ce sarza. Yongbok miał tego głęboką świadomość, lecz postanowił bronić straconych pozycji, licząc na to, że w toku rozmowy znajdzie lepsze argumenty. – Są tam wspaniałe łowiska dla naszych rybaków… – zaczął dość niepewnie. – Mają wystarczająco dużo wspaniałych łowisk znacznie bliżej waszego wybrzeża. I o wiele bezpieczniejszych. Z tego, co mi mówiono, morze wokół Dokdo rzadko bywa spokojne… – Szogun zawiesił głos i patrzył na Koreańczyka z taką przyjemnością, z jaką nieświadome swego okrucieństwa dziecko patrzy na wijącą się gąsienicę, przyciśniętą patykiem do ziemi. Sin zaczął z innej beczki. – Bekowiska… – spróbował niepewnie, ale Ieyasu uciął z wprawą wytrawnego szermierza: – Raptem kilkaset sztuk lwów morskich. To też macie gdzie indziej, na lepszych terenach i więcej. Strażnicy również nie zbudujecie, bo miejsca tam ledwie tyle, żeby postawić stopę, a i to nie wszędzie. Nie oszukujmy się, panie Sin, bo obaj mamy za dużo doświadczeń. Niech pan przyzna. Pański rząd chce po prostu zachować twarz, i o to chodzi. – A gdybym przyznał? – niespodziewanie nawet dla siebie samego zgodził się Yongbok, a Ieyasu, nieprzygotowany na tak szybkie ustępstwo, o mało nie rozlał alkoholu na matę. Opanował się jednak zadziwiająco prędko i wysączył resztkę sake z czarki. – Wtedy, panie Yongbok – powiedział, rozwlekając nieznośnie każde słowo – moglibyśmy zacząć naprawdę negocjować warunki porozumienia. – Odczekał stosowną chwilę, by ciekawość skłoniła rozmówcę do odsłonięcia się. Ten zaś, rzeczywiście zaciekawiony, gorączkowo wertował w myślach katalog ewentualnych korzyści. – Jak rozumiem – powiedział z namysłem Sin – w zamian za Strona 20 nienaruszanie granicy naszych wód urząd, który pan reprezentuje, spodziewałby się określonych korzyści albo ustępstw. Dyplomatyczne ceregiele w chwili, gdy do celu można było dojść prostszą drogą, były dla szoguna nudne i męczące. Całkiem niedyplomatycznie, jak prostak, machnął czarką, a kilka kropel sake spadło na matę. – Mogę zagwarantować znacznie więcej niż – jak pan mówi - „nienaruszanie”. W krótkim czasie uzyskałbym dla pańskiego rządu uznanie praw wieczystych do Takesh…, do Dokdo (poprawił się szybko, bo nieopatrznie użył japońskiej nazwy) przez cesarza. Potwierdzonych traktatem na szczeblu ministerialnym. Czyli na moim, a chyba rozumie pan, jaki to rodzaj gwarancji? – Odstawił czarkę i wlepił w Koreańczyka małe, zwycięskie oczka. To było coś, i Sin, wiedząc, że nie można marzyć o pewniejszych gwarancjach niż te, które potwierdza swą pieczęcią człowiek rządzący krajem, skwapliwie podchwycił: – Wieczystych? – Oczywiście – bez zmrużenia powiek potwierdził Ieyasu, który miał w łganiu wprawę, jakiej nie powstydziłby się wirtuoz. – No… wieczystych albo obowiązujących do końca panowania dynastii sprawujących władzę w pańskim kraju i w moim. W każdym razie… – dopowiedział pospiesznie – ważnych nie krócej niż sto lat. Pana i mnie nie będzie już na tym świecie, a efekty naszego spotkania będą wciąż aktualne. Co pan na to? Pan Yongbok smakował triumf. Gdyby wrócił na dwór z takim traktatem, jego pozycja, a także pozycja jego następców, znacznie by się wzmocniła. Było to szczególnie ważne teraz, kiedy nawet wysokie urzędy można było kupować za pieniądze. Często brudne. Zarobione na tej głupiej wojnie. Teraz, kiedy we wszystko wciskali swój czarny nos ci od ortodoksyjnie interpretowanych nauk Konfucjusza. Nawiedzeni mędrcy w kapeluszach z końskich włosów. A tak naprawdę – hieny kupczące wyrwanymi z kontekstu maksymami, które miały uzdrowić państwo i ludzi. Państwo było już zbyt chore, by odniosły skutek jakiekolwiek,