Bunch Chris Cole Allan - Sten04. Flota Przeklętych

Szczegóły
Tytuł Bunch Chris Cole Allan - Sten04. Flota Przeklętych
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bunch Chris Cole Allan - Sten04. Flota Przeklętych PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bunch Chris Cole Allan - Sten04. Flota Przeklętych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bunch Chris Cole Allan - Sten04. Flota Przeklętych - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Allan Cole & Chris Bunch Flota Przeklętych Tom 4 cyklu Sten Przekład Radosław Januszewski (Fleet of the Damned) Data wydania oryginalnego 1988 Data wydania polskiego 1997 Dla oskarżonych współspiskowców: Owena Locka, Shelly Shapiro i Russa Galena Księga pierwsza W BITEWNYM SZYKU Rozdział pierwszy Krążownik Tahnów okrążył umierające słońce. Kurs został już ustalony. W ciągu kilku godzin okręt miał osiąść na szaro-białej powierzchni Fundy, czyli na największym ciele niebieskim w Systemie Erebusa. Prawdopodobnie żadna istota nie chciałaby się wybrać do Erebusa z własnej woli. Niemal wygasłe słońce rzucało słabe, bladożółte światło na kilka pokiereszowanych kraterami satelitów. Zasoby mineralne tych ogołoconych planetek nie wystarczyłyby na utrzymanie jednego górnika. W Erebusie można było marzyć tylko o rychłej śmierci. Lady Atago z niecierpliwością przysłuchiwała się prowadzonym przez radio pogaduszkom między załogą jej statku a głównym centrum komunikacyjnym na Fundy. Niedbałe i rozlazłe wypowiedzi osób z tamtej strony ostro kontrastowały z wartkim potokiem uporządkowanych słów płynącym z ust jej ludzi. Ten wyraźny dysonans drażnił Tahnijkę. Fundy zbyt długo pozostawała bez nadzoru. Lady Atago była wysoką kobietą. Górowała wzrostem nad wieloma swoimi oficerami. Na pierwszy rzut oka wydawała się egzotyczną pięknością. Miała drugie, faliste, ciemne włosy, wielkie czarne oczy i zmysłowe usta. Wyróżniała ją szczupła, niezwykle kształtna sylwetka. Atago świetnie wyglądała w uniformie, który teraz nosiła: ciemnozielony płaszcz, czerwona bluza mundurowa i zielone, obcisłe spodnie. Jednak podczas dokładniejszej obserwacji lady Atago, ulatniały się wszelkie myśli o pięknie, a po plecach przebiegał zimny dreszcz. Stało się oko w oko z członkinią tahnijskiej rodziny królewskiej. Skinienie głowy tej damy decydowało o ludzkich losach, a większość decyzji budziła grozę. Gdy statek wszedł na orbitę, spojrzała na kapitana, który właśnie nadzorował działania załogi. - Już wkrótce, pani. - Będzie mi potrzebna jedna kompania - powiedziała i odwróciła wzrok, pozwalając kapitanowi odejść. Myślała o tych niezdyscyplinowanych durniach oczekujących jej na Fundy. Wielki statek przysiadł na lodzie o jakieś pól kilometra od budynków portowych. Maszyny przestały pracować. Kadłub przysłoniła szara powłoka nawiewanego przez ostry wiatr deszczu ze śniegiem. Powierzchnia Fundy była pokryta głównie lodem i czarną skałą. To miejsce nie nadawało się do realizacji jakiegokolwiek przedsięwzięcia, a jednak miało spełnić niezwykle ważne zadanie. Tahnijczycy przygotowywali się do wojny przeciwko imperatorowi. Odpowiednie zaś wykorzystanie Erebusa stanowiło podstawę ich planu. W wielkiej tajemnicy zmienili planety dogasającego słońca w ogromną stocznię międzyplanetarnych okrętów wojennych. Erebus był tak odległy i odstręczający, że prawdopodobieństwo odkrycia przez imperatora idących pełną parą zbrojeń było nieomal równe zeru. Dlatego wybrano ten system, aby budować, wyposażać, przezbrajać tysiące statków. Lady Atago widziała niektóre oznaki tych wysiłków, kiedy jej krążownik wszedł na orbitę Erebusa. Małe, silne holowniki ciągnęły długie na setki kilometrów eszelony pustych skorup. Z tego budulca powstaną potężne okręty bojowe, które po przetransportowaniu na ląd zostaną uzbrojone. Na wszystkich planetach wzniesiono ogromne fabryki. Nocne niebo rozświetlała łuna bijąca od pieców hutniczych. Tahnijczycy ściągnęli na Erebus wszystkich robotników, których udało im się zmobilizować. Nie wzgardzili nawet tymi o niedostatecznych kwalifikacjach. Właśnie niska jakość siły roboczej stanowiła jeden z powodów skoncentrowania produkcji na planetach a nie w kosmosie. Praca w głębokiej próżni wymaga fachowej wiedzy, a przy tak wielkich zbrojeniach zgromadzenie odpowiedniej liczby specjalistów nie było możliwe. Poza tym, umieszczenie fabryk w przestrzeni kosmicznej to niezwykle kosztowne przedsięwzięcie, w tahnijskim skarbcu pozostały już ostatnie miedziaki. Mieszkańcy Tahnu chcieli więc mieć możliwie dużo statków za najniższą cenę. Wszelkie awarie i nieszczęśliwe wypadki przy pracy, pozostawały problemem poszczególnych załóg. Ale Tahnijczycy należeli do rasy zajadłych wojowników. Lady Atago zatrzymała się na chwilę przy rampie. Kobietę otaczał doborowy oddział uzbrojonych po zęby żołnierzy. Członkowie straży przybocznej wyróżniali się nie tylko doskonałymi umiejętnościami wojskowymi, ale także słusznym wzrostem. W ich otoczeniu lady Atago wydawała się niska. Przenikliwe zimno sprawiało, że żołnierze przestępowali z nogi na nogę, ale Atago nawet nie zapięła płaszcza termicznego. Z niechęcią patrzyła na odległe budynki portowej centrali. Dlaczego wylądowali tak daleko? Niekompetentni durnie. Lady Atago zaczęła z determinacją brnąć przez śnieg, oddział podążał za swą podopieczną. Skórzane pasy poskrzypywały, a buty przebijały oblodzoną warstewkę na białej pokrywie. Nie opodal przemykały z rykiem wielkie grawisanie. Ciągnęły ładunek części i zapasów. Na niektórych pojazdach siedzieli przycupnięci ludzie. Jechali do pracy albo wracali do domu po zmianie w jednej z fabryk dymiących i parskających ogniem na obrzeżach portu. Lady Atago nie odwracała głowy, żeby przyglądać się tym niezwykłym scenom. Po prostu kroczyła przed siebie, póki nie dotarła do budynków. Wartownik warknął coś z budki przed głównym wejściem. Zignorowała go i przeszła obok, a jej gwardia przyboczna uniosła broń, żeby położyć kres wszelkim wątpliwościom stojącego na straży mężczyzny. Stukali głośno obcasami, idąc wzdłuż długiego korytarza, który wiódł do centrum administracyjnego. Gdy skręcili za róg, zobaczyli przysadzistego osobnika, który prawie biegł na ich spotkanie, w pędzie poprawiając admiralską tunikę. Lady Atago stanęła i z niesmakiem spojrzała na spoconą, zaczerwienioną twarz gospodarza. - Lady Atago - wybełkotał. - Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że zjawi się pani tak szybko i... - Admirał Dien? - zapytała wchodząc mu w słowo. - Tak, o pani? - Będzie mi potrzebne pańskie biuro - stwierdziła i poszła dalej. Dien, potykając się, ruszył za dostojnym gościem. Lady Atago siedziała w milczeniu, przeglądając dane komputerowe. Dwaj strażnicy stali przy drzwiach z bronią gotową do strzału. Inni rozstawili się strategicznie w wielkim biurze admirała. Kiedy weszła do gabinetu, rozejrzała się błyskawicznie. Lekkim grymasem wyraziła to, co pomyślała: bardzo tu nie po tahnijsku. Wczytywała się w raporty, a z ust Diena płynął potok usprawiedliwień. - O, tutaj... tutaj... widzi pani. Burza. Straciliśmy dzienną produkcję. A te dane! Musieliśmy wyrąbać materiałami wybuchowymi nowe lądowiska dla frachtowców. Plany były napięte do granic, o pani. Niebo aż czerniało od statków. A my nie mieliśmy wystarczającej ilości... Przerwał nagłe, gdy wyłączyła komputer i zniknął obraz. Przez długą chwilę wpatrywała się w przestrzeń. Wreszcie wstała, odwróciła się do admirała i rzekła: - Admirale Dien, w imieniu lorda Fehrle i Wysokiej Rady Tahnów, odbieram panu dowództwo. Twarz Diena nagle zbielała tak bardzo, że lekarz na ten widok z pewnością wpadłby w przerażenie. Atago poszła do wyjścia. Przed nią ruszył jeden z żołnierzy. - Pani, zaczekaj, proszę - wystękał Dien. Zrobiła pół obrotu i lekko uniosła piękną brew. - Tak? - Czy pozwolisz mi przynajmniej... Hm, czy mogę zachować broń boczną? Zastanawiała się przez moment. - Chodzi o honor? - Tak, pani. Znów minęła dłuższa chwila. - Nie - powiedziała wreszcie. - Nie zezwala panu na zatrzymanie broni. Lady Atago wyszła. Drzwi zamknęły się za nią cicho. Rozdział drugi Sten i Lisa Haines brnęli przez dziki tłum wypełniający port kosmiczny. W głównym terminalu Starego Świata zawsze był przepełniony. Jednak obecnie panujący ścisk przechodził wszelkie pojecie - istoty przepychały się, stały jedna przy drugiej, ramię w ramię, macka w mackę, czułek w czułek. Sten wraz z Lisa, coraz bardziej zdziwieni i zaniepokojeni, torowali sobie drogę do wynajętego grawichodu. - Co się dzieje, do diabła? - zapytał Sten, nie oczekując, że ktoś mu odpowie. - Nie wiem, ale jeśli szybko się stąd nie wydostaniemy, to zwymiotuję - stwierdziła Lisa. - Daj mi odsapnąć - powiedział Sten. - Detektywi do spraw zabójstw nie wymiotują. To jeden z wymogów tego zawodu. - Popatrz więc na mnie - odparła Lisa. Sten złapał ją za ramię i przeprowadził obok potykającego się żołnierza. - Od czasów rekruckich nie widziałem tylu mundurów naraz - powiedział Sten. Wślizgnęli się do grawichodu. Sten poprosił lokalne centrum kontroli lotów o pozwolenie na start. Niestety, kazano im zaczekać co najmniej czterdzieści minut. Potem jeszcze parokrotnie wstrzymywano ich na płycie terminala, tłumacząc, że wszystkie trasy są zablokowane przez wojsko. Wreszcie po półtorej godziny mogli ruszyć. Po drodze do mieszkania Lisy wcale nie było luźniej. Mało nie utknęli w trójwymiarowym korku. Jechali w milczeniu, dopóki nie wyrwali się na przedmieścia. Skierowali pojazd w stronę ogromnego lasu, gdzie pośród konarów tkwiła przycumowana łódź mieszkalna Lisy. - Czy zawsze tak było? - zapytała Lisa. - A może ja po prostu się do tego przyzwyczaiłam? Komandor Sten, eks-gwardzista pałacowy Wiecznego Imperatora nie odpowiedział. Widok licznych grup żołnierzy oraz setek wojskowych pojazdów i konwojów, które mijali czynił sprawę całkiem oczywistą. Wszystko wyglądało niemal tak, jakby Centralny Świat szykował inwazję. Sten wiedział, że to niemożliwe. Ale imperator najwyraźniej mobilizował siły do jakiegoś wielkiego militarnego przedsięwzięcia. Tak czy inaczej, Sten nie miał wątpliwości, że znów będzie musiał ryzykować odstrzelenie swojego tyłka. - Nie chcę nawet o tym myśleć... na razie - powiedział. - Pozostało nam jeszcze kilka dni urlopu. Wykorzystajmy je zatem. Haines przytuliła się do Stena i zaczęła delikatnie głaskać wewnętrzną stronę jego uda. Zanim dotarli do mieszkalnej łodzi Lisy, powróciło poczucie wszechogarniającego spokoju, które towarzyszyło im w ostatnich miesiącach. Łódź kołysała się leniwie na linach cumowniczych ponad rozłożystymi konarami. Rozciągający się dookoła pierwotny las był jednym z tych dzikich zakątków, które imperator objął ochroną. Jako że stołeczna planeta ogromnego cesarstwa była przeludniona, a czynsze i ceny ziemi przyprawiały o zawrót głowy, ludzie wynajdowali rozmaite wymyślne sposoby, żeby znaleźć dla siebie jakieś niedrogie mieszkanie. Wysokość zarobków w policji pozostawiała wiele do życzenia, dlatego Lisa wraz z innymi musiała wykorzystać lukę w ustawie o ochronie przyrody. Otóż prawo zabraniało budować w lesie, ale nic nie mówiło o zagospodarowywaniu przestrzeni ponad gruntem. Toteż właściciel ziemski wynajął nie nadający się do zasiedlenia teren, a wszystkich, którzy mogli pozwolić sobie na płacenie ustalonego czynszu, zaopatrzył w wielkie łodzie mieszkalne z napędem McLeana. Cena była wyśrubowana, ale Lisa jeszcze mogła ją zaakceptować. Zacumowali przy burcie i przeszli na pokład. Drzwi rozsunęły się, gdy Lisa przycisnęła kciuk do płytki zamka. Zanim przestąpiła próg, starannie rozejrzała się po wnętrzu - był to gliniarski nawyk, którego nie można się pozbyć przez całe życie. Sten reagował podobnie. Lata służby w Modliszce zrobiły swoje. Sten zawsze najpierw upewniał się, że wszystko jest w porządku, a dopiero potem wkraczał do pokoju. Kilka minut później leżeli rozciągnięci na tapczanie. Przez szeroko otwarte okna napływało świeże powietrze. Sten popijał piwo, mając nadzieję, że smak trunku przyćmi nieco uczucie smutku. Był już kiedyś zakochany, więc wiedział, co ów nastrój oznacza. Od wielu lat nie zdarzyło mu się tak długo przebywać z jedną kobietą i to wyłącznie w celach towarzyskich. Lisa ścisnęła go za rękę. - Szkoda, że to już prawie koniec - powiedziała cicho. Sten odwrócił się do niej. - Ale jeszcze się nie skończyło. - Przyciągnął ją do siebie. Wszyscy przyznawali, że Sten i Lisa świetnie poradzili sobie z udaremnieniem spisku skierowanego przeciwko imperatorowi. Nie była to perfekcyjna robota, ale nie można przecież wymagać zbyt wiele. Oboje zostali awansowani i nagrodzeni kilkumiesięcznymi urlopami. Dzięki Idzie, starej kumpelce Stena z Modliszki, pieniędzy mieli dość, by sobie pohulać. Kupili zatem bilety na odległą planetę składającą się głównie z ogromnego oceanu oraz tysięcy idyllicznych wysepek. Wynajęli amfibię i spędzali jeden rozkoszny tydzień za drugim, skacząc z wyspy na wyspę, albo po prostu dryfując po spokojnych morzach, opalając się i rozkoszując własnym towarzystwem. Przez te miesiące celowo unikali wszelkich kontaktów ze światem. Chcieli uspokoić zszargane nerwy. Sten nie bardzo wiedział, jak będzie wyglądała jego najbliższa przyszłość. Imperator nie tylko awansował, ale też bardzo doradzał rezygnację ze służby w armii i przeniesienie się do imperialnej marynarki wojennej. Rada Jego Wysokości była równoznaczna z rozkazem. Gdy Sten myślał o tym, co wkrótce nastąpi, ogarniało go uczucie trwogi a zarazem lekkiego podniecenia. Zaciągnięcie się do marynarki wojennej, nawet w stopniu starszego oficera, oznaczało rozpoczęcie wszystkiego od początku. Czekał go kurs w szkole lotniczej. Sten zastanawiał się, czy mógłby powrócić do swego dawnego zajęcia, gdyby zrezygnował z rang. Miał nawet ochotę znów stać się nic nie znaczącym szeregowcem. Sten budził się powoli. Gdy obrócił się na bok, stwierdził, że jest w łóżku sam. Lisa siedziała po drugiej stronie wielkiego pokoju i przekopywała pliki komputera, szukając poczty i telefonów. - Rachunek, rachunek... - mruczała. - List, składki na związek policjantów, list... Cholera! Dajcie mi spokój, chłopcy, byłam na wakacjach. - Coś dla mnie? - zapytał leniwie Sten. Nie miał stałego miejsca zamieszkania, więc zawsze wskazywał tymczasowy adres, pod który należało przesyłać informacje. - Tak. Jest do ciebie około pięćdziesięciu telefonów. Wszystkie od tego samego faceta. Sten usiadł. Ogarnęło go jakieś nieprzyjemne uczucie. - Co za jeden? - Kapitan Hanks. Sten podszedł i pochylił się nad jej ramieniem. Nacisnął klawisze, żeby otworzyć plik. Telefony, jeden za drugim, od kapitana Hanksa. Lisa niewiele przesadziła, komputer zarejestrował prawie pięćdziesiąt nagrań. Sten lekko uderzył w klawisz, żeby uzyskać informacje przesłane przez Hanksa. Usłyszał ostry, skowyczący ton, który najpierw sygnalizował, że sprawa jest pilna, potem zaś obwieszczał alarm co najmniej dziesiątego stopnia. Stena pilnie poszukiwano. Dostał rozkaz przerwania urlopu i stawienia się w Imperialnej Szkole Lotniczej. - Drakh - zaklął Sten. Odszedł od komputera i zapatrzył się w zielony, rozkołysany las. W głowie miał zamęt. Poczuł, że Lisa stoi za nim. Łagodnie go objęła ramionami. - Zaraz się rozpłaczę - wyszeptała. - Śmieszne, nie myślałam, że kiedykolwiek to zrobię. - Więc po prostu zmruż oczy i nie myśl o niczym - powiedział Sten. Nie zameldował się natychmiast, jak mu polecono. Musiał się jeszcze pożegnać z Lisa. Rozdział trzeci Wieczny Imperator miał wyrobione zdanie na temat pikników. Łagodny, kilkuminutowy kapuśniaczek, który skończył się na chwilę przed nadejściem gości, nasycił powietrze wilgocią. Deszczyk był zamówiony; dostarczono go co do minuty. Imperator uznał, że powiew rześkiego wietrzyku zaostrzy apetyty. W późniejszych godzinach dnia wiatr powinien stać się łagodniejszy, żeby uczestnicy pikniku mogli poszukać w cieniu drzew schronienia przed palącymi promieniami słońca. Delikatny, zmienny zefirek został zatem także zamówiony. Wieczny Imperator planował urządzić barbecue, które uważał za najlepszą formę pikniku. Każde danie miało być osobiście przygotowane przez gospodarza. Wieczny Imperator przyglądał się terenowi majówki w Arundel z rosnącym rozczarowaniem. Jednocześnie dodawał przyprawy do swojego słynnego sosu. Pięćdziesięciu kucharzy, obsługujących pięćdziesiąt przenośnych rusztów, dokładnie powtarzało ruchy Jego Wysokości, przyprawiając znamienite danie. Organizowane przez imperatora barbecue stanowiło już wielowiekową tradycję. Początkowo było to wydarzenie o randze półoficjalnej. Władca zaczął je urządzać, bo kochał gotowanie i uwielbiał patrzeć, jak inni zjadają to, co przygotował. Dawniej zapraszał tylko bliskich przyjaciół, jakieś dwieście osób, i obsługiwał gości, mając zaledwie kilku pomocników. Dzięki temu mógł dokładnie kontrolować przyrządzanie każdej potrawy i udoskonalać smak. Ówczesne przyjęcia były skromne, więc wszyscy zgromadzeni bez problemu mieścili się w niewielkim, ocienionym ogrodzie przylegającym do olbrzymiego pałacu. Potem Jego Wysokość zdał sobie sprawę z narastającej wśród dworzan zazdrości. Niektórzy byli zirytowani, że nie należą do kręgu bliskich imperatora, choć w rzeczywistości takie grono w ogóle nie istniało. Tak czy inaczej władca poszerzył listę gości, co z kolei wywołało zazdrość w mieszkańcach najdalszych zakątków imperium, którzy nie zostali zaproszeni. Ostatecznie lista rozrosła się do gigantycznych rozmiarów. Teraz imperator oczekiwał co najmniej ośmiu tysięcy osób. Sam oczywiście nie zdołałby przygotować jedzenia w takiej ilości. Wszystko zatem zaczęło wymykać się spod kontroli. Istniało niebezpieczeństwo, że piknik stanie się jeszcze jednym wydarzeniem oficjalnym. Imperatora kusiło, aby położyć kres tej piknikowej tradycji. Ale barbecue było jedną z nielicznych okoliczności towarzyskich, które naprawdę lubił. Nie należał do ludzi łatwo nawiązujących kontakty. Rozwiązanie kwestii dotyczących przyrządzania potraw okazało się proste: władca kazał zbudować kilkadziesiąt przenośnych rusztów i automatycznych kucharzy do ich obsługi. Roboty bezbłędnie powtarzały każdy ruch szefa. Dosypywały przyprawy z dokładnością co do molekuły. W końcu barbecue zyskało status imprezy oficjalnej, więc imperator postanowił to wykorzystać. Zgodnie z formułą tego typu przyjęć mógł zapraszać tylko najważniejsze osobistości imperium, nie narażając się pozostałym mieszkańcom. Mahoney zaś uznał, że to dobry sposób, aby wyciągnąć prominentów za tyłki z krzaków. Imperator powąchał bulgoczący sos: Mniam... doskonały. Przed obróbką była to obrzydliwa breja, tak śmierdząca, że Marr i Senn - pałacowi dostawcy artykułów żywnościowych - odmawiali asystowania przy gotowaniu. Za każdym razem, kiedy władca rozpoczynał pracę przed barbecue, udawali się na wakacje w jakieś odległe miejsce. Zaczyn powstawał w czterdziestolitrowym garncu. Imperator zawsze przygotowywał swój specjał z wyprzedzeniem wielu dni, aby dać mu pooddychać. Marr i Senn mówili “pośmierdzieć”, ale Jego Wysokość nie zwracał na to uwagi i dopiero po pewnym czasie stopniowo przyprawiał wstrętnie pachnącą ciecz. Zanurzył w sosie kromkę twardego chleba i nadgryzł kawałek. Sos był prawie gotów. Imperator znów rozejrzał się po terenie, wyznaczonym na piknik. Rozpalono już pod rusztami. Upchane w zamrażarkach mięso czekało, aż zostanie nadziane na rożny. Przystawki chłodziły się lub wrzały. W beczkach stało piwo. Wystarczyło tylko wybić szpunty. Ale gdzie podziali się goście? Władca uświadomił sobie, że niektórzy zaproszeni albo bardzo się spóźniają albo w ogóle nie zamierzają przyjść. Słudzy już przykrywali pokrowcami stoły, przy których najwyraźniej nikt nie zasiądzie. Do diabła z tym, pomyślał imperator. Nie pozwolę, żeby nieobecność paru mrówek zepsuła mi zabawę. Przede wszystkim należy skoncentrować się na sosie. Tajemnica wyśmienitego smaku tkwiła w doborze mięsa. Dopiero po wielu latach rzeźnik pojął, o jaki gatunek imperatorowi chodziło. Nie chciał on kawałków najlepszej polędwicy. Potrzebne mu były ochłapy wołowe, prawie zepsute. Takie już z gorzkim i zżółkniętym tłuszczem. Jego Wysokość wcierał w ten kawał padliny czosnek, rozmaryn, sól i pieprz, ale nie zmniejszało to odoru. “Jeśli poczujesz, że cię mdli”, mawiał do Mahoneya, “powąchaj czosnek, który masz na rękach”. Nadjechało kilka grawichodów. Wysypali się z nich goście. Dym z rusztów sprawiał, że mrugali oczami. Imperator zauważył, że zbierali się w małe grupki i o czymś po cichu rozprawiali. W jego stronę kierowało się wiele spojrzeń. Powietrze aż zgęstniało od plotek. Mógł je wyczuć poprzez aromat wydzielany przez sos. Stosy zwalonego na ruszty mięsa wyglądały obrzydliwie. Na tym etapie przygotowań, wedle przepisu, potrzeba było dużo dymu. Dawały go płonące szczapy twardego drewna. Imperator miał upodobanie do hikory. Bez ustanku przerzucał kawały mięsa tak, żeby dym mógł wszędzie się przedostać. Porowata struktura podeschniętych ochłapów sprawiała, że smugi z łatwością przenikały do środka. Po paru minutach imperator oraz mechaniczni kucharze włożyli mięso do garnków, napełnili naczynia wodą i dusili wołowinę na wolnym ogniu, dodając czosnku, parę liści laurowych, półtorej garści oregano i dwa razy więcej innych przypraw, by zabić gorycz tego ostatniego ziela. Potem sos musiał się dusić dwie lub trzy godziny, co zależało od ilości tłuszczu - im więcej go było, tym dłużej należało pozostawić garnce na ogniu. W całej okolicy śmierdziało tak, jak na planecie o atmosferze składającej się głównie z siarki. Imperator dostrzegł Tanza Sullamorę. Książę kupców nadchodził w towarzystwie niezwykle licznej świty, dla której należałoby przeznaczyć co najmniej trzy stoły. Imperator nie lubił tego błazna, ale go potrzebował. Sullamora miał ogromne wpływy w sferach przemysłowych, a ponadto już od dawna utrzymywał ścisłe kontakty z Tahnijczykami, którzy właśnie zaczęli przysparzać imperium wielu kłopotów. Władca miał nadzieję, że Tanz okaże się pomocny w przywracaniu przyjaznych stosunków z mieszkańcami Tahnu. Jego Wysokość już nieraz nie mógł spokojnie spać z powodu różnego typu konfliktów, ale obecne układy z Tahnijczykami sprawiały, że śnił same najgorsze koszmary. To byli okropni ludzie hołdujący kulturze wojowników, która coraz bujniej rozkwitała w całym imperium. Tysiąc czy dwa tysiące lat temu z łatwością spacyfikowałby niepokornych poddanych, rzucając swoje flotylle do jednej rozstrzygającej kampanii. Jednak wraz z upływem czasu, politycy jego handlowego mocarstwa sprawili, że takie rozwiązanie stało się niemożliwe. Wieczny Imperator nie mógł zadać pierwszego ciosu. Jedynym wyjściem byłaby zatem prowokacja przeciwnika, ale tego typu przedsięwzięcie wymagało dużych nakładów finansowych. Kilka miesięcy temu nadarzyła się okazja, by rozpocząć dyplomatyczne starania o rozwiązanie problemu. Niestety, zdrada zniszczyła wszystkie plany. Jak się nazywa ten młody opryszek, który uratował mój zadek?, zastanawiał się imperator. Stregg? Nie, Sten. Tak. Sten. Jego Wysokość szczycił się tym, że pamięta wszystkie znaczące nazwiska, a miał ich zapisanych w umyśle setki tysięcy. Sten dał mi posmakować tego ohydnego napoju, stregga, uświadomił sobie imperator. Dzięki temu łatwo zapamiętam młodego człowieka. W trakcie czekania, aż mięso dodusi się do końca, pozwoli sobie na kilka łyków stregga. Przyrządzi też następną porcję sosu. Dorzucił kilka dużych cebul, sporo ząbków czosnku - zawsze trzeba dołożyć trochę za dużo czosnku - chili, zielonego pieprzu, jeszcze oregano i innych ziół, no i oczywiście dodał sosu Worcester. Kiedyś próbował objaśnić Mahoneyowi, jak przyrządza się sos Worcester, ale wielki Irlandczyk nie wysłuchał przepisu do końca, gdy dowiedział się, że podstawą potrawy są nadgniłe anchovies. Władca okrasił wszystko stopionym masłem. Potem przelał miksturę do innego garnka, postawił go na małym ogniu, a następnie dodał kilkanaście ćwiartek świeżego pomidora, filiżankę pasty pomidorowej, cztery zielone papryki i szczyptę musztardy w proszku. Gdy przyprawił całość paroma dużymi porcjami czerwonego wina, zabrał się do ostatnich czynności. Zamieszał w przesiąkniętym dymem zaczynie, który przygotował uprzednio, dołożył szczapy do ognia i gotował strawę jeszcze przez dziesięć minut. Sos doszedł. Imperator napił się trochę stregga. Dwóch kucharzy nadziało na rożen ogromny połeć wołowiny i zaczęło obracać go nad ogniem. Tymczasem inne roboty poćwiartowały korpus świni i wsadziły kawałki na pozostałe rożny. Czas było zaczynać piknik. Imperator zdążył się zorientować, iż więcej gości już nie przybędzie. Rzucił okiem w kierunku stołów i stwierdził, że znaczna część zaproszonych była zajęta swoimi interesami gdzie indziej. Władca postanowił przejrzeć listę później. Zapamięta nazwiska tych, którzy nie raczyli pofatygować się na piknik. Wyjął szczoteczkę i zaczął rozprowadzać sos po pieczącym się mięsiwie. Ogień rozbłyskiwał od spadających w płomienie kropel. Ciężki zapach wypełnił powietrze. Na tym etapie, wedle zwyczaju, imperator rozpierał się w fotelu i oddawał słodkiemu lenistwu: popijał piwo, nakładał sos na porcje mięsa. Zwykle też udawał obojętność na entuzjastyczne miny gości. Serce w nim upadło, gdy dojrzał ściągnięte troską i niepokojem twarze. A swoją drogą ciekawe, co poczynają Tahnijczycy, zastanawiał się władca. Wywiad nie działał zbyt sprawnie. Korpus Merkurego już nie był taki sam, odkąd Mahoney otrzymał awans. - Pieprzony Mahoney - powiedział imperator na głos. - Co on robi, kiedy go potrzebuję? - Przynosi ci piwo, Wasza Wysokość - rozległ się z tyłu głos. To był generał-major Ian Mahoney, dowódca pierwszej dywizji gwardii. W rękach trzymał dwa kufle, z których wyciekała piana. - Co ty, do cholery, tutaj robisz? Nie zapraszałem ciebie. - Wziąłem sobie urlopik, panie. Masz mi to za złe? - Nie, do diabła. Jak chcesz wkraść się w czyjeś łaski, to stawiaj mu piwo. Zawsze to powtarzam. Rozdział czwarty Mahoney wytarł resztki sosu z talerza grubym kawałkiem chleba czosnkowego, odgryzł kęs i westchnął. Pociągnął długi łyk piwa i znów przetarł talerz kromką. Odstawił naczynie i rozparł się w krześle. Wieczny Imperator, który ledwie tknął swoją porcję, przyglądał się generałowi z wielkim zainteresowaniem. - No i co? - zapytał. - Niebo w gębie - odparł Mahoney. Upił jeszcze piwa. - Proszę o wybaczenie, panie. Niebo w gębie. Imperator spróbował sosu. Zmarszczył brwi. - Chyba tym razem jest trochę za dużo kminku. Mahoney czknął. Popatrzył pytająco na władcę, który podał mu własne, prawie nie ruszone danie. Dowódca pierwszej dywizji gwardii jadł napychając sobie usta wielkimi kęsami. - Nie. Kminku jest w sam raz - stwierdził. Jego Wysokość rozparł się w krześle i chwytał ostatnie promienie słońca. Wyglądał na mężczyznę niewiele ponad trzydziestoletniego, a zatem wydawał się znacznie młodszy od Mahoneya. Był mocno umięśniony niczym starożytny mistrz dziesięcioboju. Wystawiał się na słońce i czekał, aż generał powie wreszcie, co mu naprawdę chodzi. Mahoney po raz ostatni pociągnął piwa, wygładził mundur usiadł wyprostowany. - Wasza Wysokość - zaczął - Uniżenie proszę o pozwolenie na przemieszczenie Pierwszej Gwardyjskiej do Światów Pogranicza. - Doprawdy? - rzekł imperator. - Chciałbyś znaleźć się w Światach Pogranicza? Rozumiem, że martwisz się Tahnijczykami. Mahoney spojrzał na swojego szefa. Wiedział, kiedy imperator się z nim droczy. - Tak jest. Chodzi o Tahnijczyków. Wieczny Imperator rozejrzał się wokół. Tych kilkunastu gości, którzy raczyli przybyć, wyniosło się wcześnie, a kelnerzy już wzięli się do sprzątania. Za pół godziny cały teren będzie znów zwykłym ogrodem: z rozległymi trawnikami i rzadkimi rodzajami azalii. Jego Wysokość wskazał na jeden z kwitnących krzewów. - Wiesz, ile lat pracowałem nad wyhodowaniem tego gatunku, Mahoney? - Nie, panie. - Zbyt wiele. Ten krzak lubi suchy klimat. Dobrze rósłby na pustynnych stepach Australii. - Australii, Wasza Wysokość? - Mniejsza o to. Rzecz w tym, że ja nienawidzę tych cholernych roślin. Nie ma z nich, do diabła, żadnego pożytku. Nie nadają się do jedzenia. - Święta racja, panie. Wieczny Imperator zerwał kwiat z pobliskiego krzewu i zaczął odrywać płatek po płatku. - Co będzie dalej, twoim zdaniem? Mam na myśli Tahnijczyków. - Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość. Sądzę, że przygotowują się do tego, żeby skopać nam zadki. - Drakh - zaklął władca. - Co zatem powinienem zrobić? - Imperator pociągnął za rączkę przy baryłce i nalał sobie jeszcze piwa do szklanki. Upił trochę złocistego trunku i zamyślił się przez chwilę. - Kłopot, Mahoney polega na tym - powiedział wreszcie - że ja mam znacznie więcej do zrobienia niż Tahnijczycy. Aby odeprzeć ich atak muszę podwoić flotę. A do przeprowadzenia pełnego uderzenia potrzebuję aż czterech pełnych oddziałów bojowych. Słowo daję, że jakiś tysiąc lat temu nigdy by do tego nie doszło. Głupota. Do diabła, czy wiesz, ile czasu wymaga obecnie zawarcie zwyczajnego kontraktu na budowę statku? Mahoney słusznie uznał, że lepiej nie odpowiadać. - Próbowałem uporać się z tym - ciągnął imperator - tworząc najlepszy korpus wywiadu, jaki kiedykolwiek istniał. I co, do cholery, z tego mam? Drakh. - Tak jest - powiedział Mahoney. - Och, czyżbym słyszał w twoich słowach przyganę, generale? Czy to krytyka za twój awans? - I przeniesienie, panie. - I przeniesienie - powtórzył imperator. - W zwyczajnych okolicznościach rzekłbym, że potrzebuję trochę konstruktywnej krytyki, bo ona utrzymuje mnie w formie. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce nie wiem, jak to działa. Brakuje mi tych paru wiecznych imperatorów, na których mógłbym się oprzeć i wypróbować prawdziwość tego twierdzenia. Mahoney uznał, że nadszedł właściwy moment na zabranie głosu. - A na kim naprawdę możesz się oprzeć, panie? Nastąpiła cisza. Imperator patrzył, jak ludzie zbierają naczynia, sztućce i wynoszą stoły. Poza robotnikami pozostali tylko on i Mahoney. Generała zmęczyło wreszcie czekanie na następny ruch szefa. - Co z moja prośbą, Wasza Wysokość? Czy Pierwsza Gwardyjska może być przeniesiona do Światów Pogranicza? - Potrzebuję informacji - odparł władca. - Muszę wiedzieć tyle, żeby móc jak najwięcej zyskać na czasie. - A więc, panie? Imperator odepchnął szklankę. - Nie. Prośba nie została uwzględniona, generale. Mahoney mało nie odgryzł sobie języka, aby nie zakląć siarczyście. Milczenie było rozsądniejszą taktyką. - Dowiedz się dla mnie tego i owego, Mahoney, zanim mi powiesz, że podjąłem głupią decyzję - oznajmił Wieczny Imperator. Mahoney nie pytał o szczegóły. Władca wstał i wychylił prawie pełną szklankę. - Barbecue już chyba dobiegło końca - stwierdził. - Mnie też tak się zdaje, panie. - Śmieszne są te wszystkie ostentacyjne nieobecności. Wyobrażam sobie, że większość moich tak zwanych sojuszników gorączkowo rozmyśla teraz, jak ułożyć się z Tahnijczykami, na wypadek, gdybym przegrał. Jednak Wieczny Imperator bardzo się mylił. Czas na tego typu rozmyślanie już dawno minął. Rozdział piąty Pierwsza faza imperialnego kursu lotniczego odbywała się na wakacyjnej planecie Salishan. Sten i jego koledzy, nieopierzeni piloci, zostali zegnani do centrum recepcyjnego. Tam podzielono ich na trzydziestoosobowe kompanie. Potem czekali na transport do właściwej bazy. Szkoła lotnicza była koedukacyjna. Niektórzy uczniowie przybyli tu prosto po unitarce, inni byli absolwentami placówek kształcących na rzecz marynarki wojennej. Wśród kursantów znaleźli się także oficerowie służby czynnej i szeregowi żołnierze. Jednak większość osób nie miała żadnego doświadczenia militarnego. Sten zauważył, że większość nie nosiła żadnych odznaczeń na nie doprasowanych mundurach. Niemal wszystkich cechowało sztywne zachowanie, co niewątpliwie stanowiło efekt wstępnego szkolenia. Nawet ślepy mógł rozpoznać, że to nabór żółtodziobów. W oczekiwaniu na grawisanie, zgromadzeni z podnieceniem oddawali się optymistycznym spekulacjom - skoro są na planecie urlopowej, to służba powinna być łatwa. Będą dostawali regularne przepustki do raju. A i sama baza z pewnością okaże się pałacem. Sten zachowywał kamienny wyraz twarzy i patrzył w bok. Pochwycił rozbawione spojrzenie innego ucznia, stojącego po drugiej stronie tłumku. Ten człowiek też orientował się w sytuacji. Sten zerknął na nieznajomego. Mężczyzna wyglądał na doskonałego oficera komandosów. Na mundurze miał brązowe naszywki jednostki gwardyjskiej i trzy rzędy odznaczeń, a wśród nich widział Order Ofensywy Planetarnej. Człowiek ten najwyraźniej był zahartowanym w bojach żołnierzem. Ale w najmniejszej mierze nie przypominał pilota. Sten zastanawiał się, jakim sposobem stary wiarus dostał się na kursy lotnicze. Wylądowały grawisanie. Wysiadł z nich nobliwie wyglądający szef kompanii z notatnikiem w ręku. - W porządku - powiedział. - Ustawcie się moi drodzy w szeregu. Sprawdzę wasze nazwiska i będziecie mogli dołączyć do reszty kursantów. Pięć minut później, kiedy sanie uniosły się w powietrze i opuściły piękne miasto, szef zmienił już ton. - Kandydaci, skończyć z gadaniem! To nie kółko różańcowe! W wojsku panowała pewna podstawowa zasada: uprzejmość zwierzchnika jest wprost proporcjonalna do bliskości i liczby potencjalnie zszokowanych cywilów. Stena, który przeszedł przez niemal wszystkie imperialne szkoły wojskowe - począwszy od podstawowej, poprzez Sekcję Modliszki, środowiskową, medyczną, uzbrojenia i tak dalej - nie zaskoczył fakt, że krajobraz poniżej także uległ zmianie. Teraz lecieli nad porośniętą sosenkami jałową ziemią. Na Edenie wojsko zbudowało bazę obok wysypiska śmieci. Stena trochę zdziwiło, że baza, do której zmierzali, nie wyglądała źle, przynajmniej z lotu ptaka. Większa jej część przypominała standardową bazę marynarki wojennej z hangarami, warsztatami naprawczymi i rozmaitymi lądowiskami. Po jednej stronie terenu widniały rozległe ogrody otaczające rząd dwupiętrowych budynków z czerwonej cegły. Tam niewątpliwie mieściła się kwatera główna. Sten zadziwił się po raz drugi, gdy grawisanie wylądowały właśnie przed tymi gmachami. Wtedy Sten przypomniał sobie inną podstawową zasadę i zaklął w duchu. Wszystkie kursy wojskowe zaczynają się od mielenia uczniów na proszek, z którego potem lepi się pożądany kształt. Na pewno instruktorzy zaraz zademonstrują ten proces na jakimś nieszczęsnym rekrucie. Jednym z nich był potencjalnie Sten. Pospiesznie rozpiął mundur i zdjął baretki. W tym miejscu raczej nie należało chwalić się odznaczeniami. Tym bardziej że Sten miał ich zdecydowanie za wiele jak na młodego oficera. Wepchnął baretki do kieszeni w chwili, gdy pokrywa grawisań otworzyła się z trzaskiem, a podoficerowie o wściekłych minach zaczęli wyrykiwać rozkazy. - Szybciej, szybciej, szybciej! Co się tak ślimaczycie? Chcę widzieć, jak wam tyłki fruwają! Rekruci chwycili worki marynarskie i zaczęli skakać posłusznie przez burty grawisań. - Ty! Tak, ty! - wrzasnął jeden z podoficerów. - Uruchom mózgownicę! Na ziemię! Pompki! O, Panie!, myślał Sten, kiedy gramolił się z sań. Znowu jestem na unitarce. Nawet okrzyki są identyczne. A ten bosmanmat, gdyby nie płeć, mógłby być sobowtórem... jak jej tam? Tak. Carruthers. - Ustawić się w trzy rzędy, ale już! Wyrośnięte osły po mojej lewej, karły z prawej. Sten, nie po raz pierwszy był wdzięczny losowi, że jest nie za duży, ale też i nie za mały. Podoficerowie w końcu zmęczyli się wydawaniem rozkazów. Sten uważał, że poszło mu nieźle. Musiał zrobić tylko jakieś pięćdziesiąt przysiadów. Bosmanmaci znaleźli sobie inne ofiary, znacznie bardziej nadające się do dręczenia. - Kursanci... baaaczność! Na prawooo... patrz! Naprzód marsz! - rozległa się komenda. Teraz Sten bardzo się cieszył, że wszyscy zostali poddani rekruckiej obróbce. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby któryś z kandydatów zmylił krok. Kazano im iść na centralny plac, a potem zatrzymać się przed podestem. Z pobliskiego budynku wyszedł wysoki, chudy mężczyzna i energicznie ruszył ku podwyższeniu. Prezentował się jak stereotypowy jednogwiazdkowy admirał, komendant szkoły. I był nim. Z pewnością miał długi staż jako pilot i bez wątpienia latał na wszelkich rodzajach statków kosmicznych, jakie imperium wystawiało w rozmaitych orężnych potrzebach. Głos komendanta bardziej jednak pasował do tenora operowego niż do marsowej postaci dowódcy. Gdy admirał Navarre już się przedstawił, Sten zatopił się we własnych myślach. Wiedział, że po prezentacji komendant wygłosi mowę, jakiej muszą wysłuchać wszyscy uczniowie szkół wojskowych. Każdy przełożony zawsze mówił to samo: “Witajcie. Zamierzamy przeprowadzić intensywny trening. Mogą się wam nie spodobać nasze poczynania, ale my wiemy, co jest dobre. Ci z was, którzy dostosują się do panującego tu systemu, nie będą mieli kłopotów. Inni zaś... Przestrzegamy ścisłej dyscypliny. Jeśli jednak ktokolwiek uzna, że jest traktowany niesprawiedliwie, to moje biuro zawsze jest otwarte”. Ble, ble, ble. Pierwsza faza kursu lotniczego polegała na selekcji. Chodziło przede wszystkim o bezbłędne ustalenie, czy poszczególni kandydaci mają autentyczne predyspozycje do latania. Już wcześniej ów etap cieszył się sławą niepospolitego sita. A teraz admirał Navarre poinformował zgromadzonych, że w związku z niepomyślną sytuacją polityczną, pierwsza faza zostanie zintensyfikowana. Fajnie jak cholera, pomyślał Sten. Kursantom nakazano usunięcie naszywek z pagonów. Od tej chwili do członków kursu będzie się zwracało wyłącznie per “kandydat”. Ho, ho. Sten miał niejakie pojęcie o innych tytułach, jakimi ich tu uraczą: dupele, drakh, sukinsyn, i wiele, wiele innych, wyraźnie zakazanych przez imperialne regulaminy. Tyle wartych uwagi informacji było zawartych w przemówieniu. Umysł Stena napominał go, że teraz jest tylko kandydatem. Nie komandorem, nie eksdowódcą imperialnej straży przybocznej, ani specjalistą od operacji przeprowadzanych przez Sekcję Modliszki. W rzeczy samej, musiał nawet zapomnieć o swoim stopniu oficera. Myśl jak rekrut, młody Stenie. Może to ci ułatwi życie. Sten miał raczej obojętny stosunek do pomysłu, żeby zostać pilotem. Był tu tylko ze względu na sugestię poddaną przez samego imperatora. Władca powiedział mu, że następnym szczeblem w karierze kapitana powinno być przeniesienie do marynarki wojennej - co się już stało - i szkoła pilotów. Gdyby jednak Stena wylano z tego kursu, to prawdopodobnie zostałby skierowany do sekcji logistyki marynarki. Już nieraz myślał o tym, ile problemów sprawiłby mu powrót do armii i Sekcji Modliszki, gdyby rzeczywiście nawalił. Kiedy Sten oddawał się tym myślom, Navarre skończył przemówienie i poszedł sobie, a podoficerowie kazali kursantom biegać wokół budynków. Worki marynarskie zostały na stosie przed podestem. Sten pomyślał, że właśnie spotkali się z zabójcami, czy jak tam w szkółce lotniczej nazywa się podoficerów. Specjaliści od musztry teraz dopiero pokażą rekrutom, gdzie raki zimują. Zniszczą żółtodziobów za każde głośniejsze sapnięcie. Tak mniej więcej wygląda scenariusz każdej pierwszej fazy szkolenia. Zdarzają się oczywiście niespodzianki. Kursantów zatrzymano pośrodku wielkiego placu, pokrytego piaskiem sięgającym po kostki. Mat jeszcze raz rzucił ich na ziemię, w pozycji do pompek, i zniknął. Mijały minuty. Kilkoro kandydatów upadło na piasek. Zapłacą za to. Dla Stena, owa pozycja była zaledwie powodem do irytacji. Po pewnym czasie do uczniów podszedł jakiś człowiek. Zgodnie z przewidywaniami Stena, mężczyzna nie przypominał sadysty. Instruktorzy musztry zawsze wyglądali na doskonałych żołnierzy. Żadna z tych rekruckich świń nie mogła nawet marzyć, że kiedykolwiek im dorówna. Ten, który się teraz zbliżył, miał dużą nadwagę i nosił pozbawiony dystynkcji, trochę przybrudzony mundur lotniczy z oderwaną jedną kieszenią. Przechadzał się wzdłuż linii zwisających twarzą w dół kandydatów. Cmoknął tylko, gdy któryś z nich runął na brzuch, ciężko chwytając powietrze. - Dzień dobry, istoty. - Mówił ochrypłym głosem. - Nazywam się Ferrari. Będziecie do mnie mówili “panie Ferrari” albo “proszę pana”, inaczej z wami koniec. Jestem głównym instruktorem pilotażu. W trakcie szkolenia zrobię wszystko, co w mej mocy, żeby uświadomić wam, iż pilotowanie jest żałosnym i mało godnym pożądania sposobem na spędzenie życia. Podobnie jak w przypadku czcigodnego komendanta, moje drzwi zawsze są otwarte. Ale tylko w jednym celu. Na wypadek, gdyby któreś z was chciało zrezygnować. Pragnę, aby w ciągu długich dni i nocy, które nastąpią, każde z was miało czas na przemyślenie, jak łatwo można zakończyć te tortury. Jedna wizyta u mnie w biurze lub choćby słówko do któregokolwiek z instruktorów pilotażu i już jedziecie do innego, na pewno znacznie lepszego przydziału. Przy okazji. My, tutejsi instruktorzy, jesteśmy przekonani, że piekło to znacznie przyjemniejsze miejsce niż szkoła lotnicza. Ci z innych kultur, którzy nie znają słowa “piekło”, mogą zapytać kolegów kursantów o znaczenie. Ale mam całkowitą pewność, że nasz program będzie dostatecznym wyjaśnieniem tego pojęcia. Istoty, które ciągle opierają się na rękach, mogą wstać. Reszta niech zacznie się czołgać. Musicie podpełznąć do końca tego placu musztry i okrążyć go dwa razy. Tak na marginesie, to nie jest rozkaz wydany z sadyzmu. Zdaje mi się, że gdzieś upuściłem ćwierćkredytówkę i byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby ktoś ją odnalazł. Sten widząc, jak słabeusze szorowali brzuchami po piasku, żywił nadzieję, że żaden z nich nie okaże się takim spryciarzem, żeby wyciągnąć monetę ze swojej kieszeni i wręczyć ją Ferrariemu z myślą, że zaoszczędzi sobie długiego czołgania. Ferrari z pewnością dokładnie obejrzałby monetę i stwierdziłby ze smutkiem, iż zaszła jakaś pomyłka, bo jego pieniążek miał wybitą inną datę. A potem dobrałby się kandydatowi do skóry. Ferrari usunął się na bok. Nadchodził inny oprawca. On także nosił biały mundur lotnika, ale świetnie skrojony i zaprasowany w kant. Długa blizna znaczyła mu twarz, lekko utykał. Głos miał równie przyjemny jak zgrzytanie pilnika po metalu. - Nazywam się Mason. Nie potrafię tak pięknie przemawiać jak pan Ferrari, wiec powiem krótko. Przejrzałem wasze akta. Wszyscy jesteście jednym wielkim drakhiem. Żadne nie posiada kwalifikacji, żeby pilotować wóz bojowy. Gdyby nam odbiło i wpuścilibyśmy którekolwiek z was na mostek, to na pewno kogoś byście zabili. - Dotknął blizny. - Oto pamiątka po tym, że kiedyś wsadzili na pokład mojego patrolowca jednego takiego błazna jak wy. Kolizja w pełnej próżni. Osiemnastu członków załogi zginęło na miejscu. Teraz mam łatwe zajęcie. Muszę tylko dbać o to, żebyście nikomu nie zrobili krzywdy. Chyba że samym sobie. Może słyszeliście już coś podobnego z ust innego instruktora i myślicie, że tylko tak mówię. Błąd, dupki. Nienawidzę was wszystkich i każdego z osobna. Zmierzył wzrokiem kursantów. Stenowi przeszły ciarki po plecach. Rzeczywiście, słyszał już wariacje takich przemówień od podoficerów różnych jednostek wojskowych. Ale obecnie czuł, że Mason nie kłamie. - Mam jeden cel - kontynuował ekspilot. - Zamierzam dołożyć wam wszystkim. Ale na każdym kursie selekcyjnym znajduję istotę, której z jakichś powodów nie cierpię bardziej od reszty, wy męty. Szybko wyłapuję taką jednostkę i nigdy mojemu “pieszczoszkowi” nie udaje się dotrwać do końca.” Mason znów potoczył spojrzeniem po zgromadzonych Gadzi wzrok Masona zatrzymał się na chwilę. Sten już wiedział, kogo instruktor sobie wybierze. Cholera, cholera, cholera, zaklął w duchu. Stał skamieniały jak kurczak przed obliczem węża. Rozdział szósty Gdy Ferrari i Mason skończyli tortury, nazywane przez nich “harmonizowaniem mięśni”, było już późne popołudnie. Bosmanmat, którego nazwiska Sten nigdy nie poznał, przejął oddział i pognał rekrutów do koszar, a tam kazał się rozejść. Wyczerpani kandydaci bojaźliwie weszli do ceglanego budynku przez podwójne szklane drzwi. Wiedzieli, że wewnątrz czai się jeszcze jeden wilkołak przebrany za instruktora pilotażu. Spodziewali się też, że koszary, choćby świetnie prezentujące się z zewnątrz, w środku będą wyglądały tak jak typowe miejsca zakwaterowania rekrutów - wypolerowane podłogi pokryte linoleum, hole wypełnione echem kroków i trzaskami szafek podoficerów. Mylili się. W foyer, przypominającym recepcję luksusowego hoteliku, stało w rzędzie około pięćdziesięciu mężczyzn w średnim wieku. Wyglądali jak członkowie świty, których Sten znał z pałacu imperatora. Jeden z nich wystąpił przed szereg. - Sądzę, że młodzi ludzie chcieliby zrelaksować się w pokoju rekreacyjnym, zanim zostaną zaprowadzeni do kwater. Mamy nadzieję, że wyposażenie wyda się państwu odpowiednie. Skinieniem dłoni zaprosił ich, aby przeszli przez rozsuwane drzwi do wielkiego pomieszczenia, wyłożonego drewnianą boazerią. Po jednej stronie sali znajdował się duży kamienny kominek. Wzdłuż ścian stały wózki z napojami i jedzeniem, a między nimi widniały terminale komputerów i maszyny do gier. Olbrzymi pokój upiększały abstrakcyjne obrazy. Tu i ówdzie rozstawiono luksusowe fotele oraz kanapy. Sten skupił uwagę do stanu gotowości bojowej! Dostrzegł, że jeden z kandydatów zagapił się z wrażenia. Oszołomiony kudłacz drapał się w podnieceniu małą czarną rączką po pokry