Buchwald Grzegorz - Opowieść o zenasie humie
Szczegóły |
Tytuł |
Buchwald Grzegorz - Opowieść o zenasie humie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Buchwald Grzegorz - Opowieść o zenasie humie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Buchwald Grzegorz - Opowieść o zenasie humie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Buchwald Grzegorz - Opowieść o zenasie humie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Buchwald
Opowieść o Zenasie Humie
- I co?!!! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego?!! Mam ci TO
opowiedzieć? Skończ, jaj nie robiąc... I tak nie uwierzysz... A jeśli nie
zamierzasz uwierzyć, że wszystko TO jest prawdą i tylko prawdą, to dla swojego i
mojego dobra odpiernicz się od razu.
Patrzył mi w oczy i czekał. Ja, milcząc, również czekałem, dotąd, aż nie
spuszczając ze mnie wzroku zaczął:.
- Było to tak: Znałem ci ja kiedyś gościa. Miał na imię Zenek. Dasz wiarę?!
ZENEK! Ludzie, co za imię!!! Nawet mi, choć go znałem, chce się śmiać! Zenek...
- rzucił jeszcze, jakby chciał po raz tysięczny wypróbować brzmienie tego
imienia, i po raz tysięczny ustosunkować się do niego. - Wszyscy na niego mówili
Cham (nie brzmi to dobrze, więc dalej będę mówił: Hum, Zenas Hum), choć nie wiem
dlaczego. A więc... - zaczął jakby od początku, lecz skończył raptem, bo się
odezwałem:
- Nie wiesz, kołku, że zdania od "więc" się nie zaczyna?
Tu spojrzał na mnie litościwie, głową pokiwał, i zimno patrząc mi w oczy czekał,
aż zgaśnie mój głupawy, pełen triumfu uśmieszek.
Zgasł.
- Powinieneś go właściwie znać, bo... - tu znów przerwał, widząc moje pełne
zapału, przeczące ruchy głową. - Nie znałeś go? - zapytał szczerze zawiedzionym
głosem, a ja raz jeszcze szczerze zaprzeczyłem. Widział, że leję w gacie ze
śmiechu.
- Kurka! Nie opowiadam dalej...
- Dej se luz! Już więcej nie będę - pośpieszyłem z zapewnieniem, przerażony
perspektywą, że przyjdzie mi się nudzić przez najbliższe dwie godziny.
Spojrzał na mnie czujnie, a że lubił gadać, nie bardzo chciał zauważyć, że dalej
leję, tym bardziej, że się starałem, by nie było tego po mnie za bardzo widać.
- Jak mogłeś go nie znać? - zapytał czujnie i nie czekając na odpowiedź ciągnął
dalej - Nieważne... Dość, że Zenas BYŁ i widywało się go w Miasteczku. Nikt
właściwie nie wiedział skąd się wziął. Pojawił się nie wiadomo skąd, mieszkał
nie wiadomo gdzie i żył nie wiadomo za czego. Menel - rzec by można, lecz z nim
cały ból polegał na tym, że menelem nie był.
- Czemu nie był ?- wpieprzyłem się głupawo w słowo.
- No nie był... chyba nie był... nie wiem... W każdym razie nie w takim sensie,
w jakim się to rozumie.
- Czyli...?
- No... - zawahał się - ... nie wiem! Menela jak zobaczysz to wiesz, że to
menel, a on... on tylko za pierwszym razem sprawiał takie wrażenie i chyba
dlatego ludzie go wzięli na języki.
- ?
- A idź w cholerę, nie opowiadam...!
- O co ci znów chodzi? Co ja takiego powiedziałem?
- Jaja sobie robisz!
- Jakie znów jaja? Nie wiem, kurka, o co ci biega: menel, niemenel...
- Dobra! Żeby cię! No, pętał się tu i tam, i jak byś na niego nie patrzył, i jak
go nie wąchał, nigdy nie śmierdział, nigdy pijany nie był, nigdy nie miał sino-
czerwonej twarzy, i nigdy o nic nie prosił. Nawet z fajką nikt nigdy go nie
widział. Nie budził litości, lecz przyciągał wzrok, a kiedy już na niego
spojrzałeś, zaraz gały zaczynały ci latać i liżąc wzrokiem szare płyty chodnika
odbijałeś w inną stronę, choćby ci po drodze nie było. Pewnie dlatego ludzie go
tak nie lubili, i pewnie stąd ten przydomek Ch... Hum.
- To mówisz, że u was w Miasteczku taki egzemplarz bywał? - zapytałem.
- Pf!!!- psyknąwszo-parsknąwszy skonstatował mój wtręt. - Żeby, tylko bywał!
Przez dwanaście miesięcy zdążyli poznać go wszyscy, a szumi po jego zniknięciu
pewnie do dziś, a to będzie ze dwa lata jak wsiąkł bez śladu.
- To co z nim w końcu było?
- Co było... co było... - przedrzeźnił mnie. - Żebym ja, lub ktokolwiek, to
wiedział... Doszło do tego, że kiedy rozmawiało się ze znajomymi i zabrakło
tematów do rozmów, to rozmawiało się o Zenasie Humie:
"Te, wiesz co? Idę ja sobie wczoraj koło ósmej do marketa na zakupy, idę,
patrzę, a tu na rogu Lipowej i Akacjowej, na pieńku po Starej Lipie, co to ją
wycięli, kiedy ją dwa lata temu wichura połamała, leży coś szarego. Odrasta -
mówię sobie - czy co? Podchodzę bliżej, a tam siedzi Zenas. Siedzi i patrzy na
mnie. A, kurka - mówię sobie - dupa, niech patrzy i walę dalej, a ten dalej się
we mnie wlepia. Idę, idę, ale gdyby nie było mi głupio, to zrobiłbym zwrot na
pięcie, wziął nogi za pas, i grzał do chaty ile sił w nogach. Czułem jednak, że
on tylko na to czeka, wiec nie zważając na nic i nie zwalniając, drałuję dalej.
Ale aż mi się zimno zrobiło, kiedy go mijałem. A kiedy przeszedłem, czułem, jak
wierci mi dziurę w karku, i jak coś zimnego leci mi po plecach. A-żż, by go...
cholernego Huma!"
"Ja też go wczoraj widziałem - odpowiada drugi. - Kejtrucha na spacer wziąłem i
idę. Dochodzę ci ja do Figurki, a tam na pieńku, co został po Starej Wierzbie,
tej co wycięli dwa lata temu, co to ją wichura w Wielki Piątek połamała. No, tej
z dziuplą w środku, co tośmy tatowe ćmiki próbowali...
"Wiem, wiem..."
"No! Siedzi nie kto inny jak Zenas Hum. Bym go pewnie nie zauważył, ale Kejtruch
nagle się najeżył i zaczął tak jazgotać, że myślałem, że smycz zerwie. Wtedy go
zauważyłem. Siedział i patrzył na mnie. Gdybym nie był tak blisko, wziąłbym
zawrócił, ale gupio jakoś ni z tego ni z owego robić zwrot na widok menela. I
idę! Ja idę - pies idzie, ja idę - pies staje i skowyczy, więc i ja staje, a
oczu od Zenasa oderwać nie mogę..."
- No i...- ponagliłem, a on tylko zerknął na mnie, a widząc, że tym razem "jaj"
już nie robię, a gębę mam w pąsach, ciągnie dalej:
- "No i..." - zacytował mnie - okazało się w końcu, że obaj o tej samej godzinie
go widzieli. Ba! Żeby to tylko im się to przydarzyło, byłoby pół biedy, ale
właśnie na tym polegało całe zamieszanie z Humem, że nie podlegał żadnym
prawidłom rządzącym małymi społecznościami, gdzie każdy zna każdego, i w każdej
sytuacji wie, czego się po kim spodziewać, i kto w jakim miejscu być może. Zenas
Hum zaskakiwał, niepokoił i budził ogólny lęk, a w końcu - przerażenie.
Moje zaciekawienie nieco ostygło, bo zaczął przynudzać, więc wciąłem mu się:
- Może bliźniaka ma i obaj wam grali na nerwach?
Widać nie był to taki gupi pomysł, bo zastanowił się
- Nie... - zaczął niepewnie, po czym bardziej zdecydowanie jął kontynuować: -
Nie, na pewno nie! Bo musiałoby być ich ze czterech. Opowiadał mi Kmitka, no ten
z Zagajnikowej... - tu spojrzał na mnie, a ja kiwnąłem głową, że wiem o kogo
chodzi, więc pewniej podjął dalej: - ...że ktoś mu opowiadał, że cztery osoby
naraz, w tym samym czasie widziały Huma ostatniej jesieni nim zniknął. Wiało
ponoć wtedy jak skur...czysyn. Młode drzewka nad Kanałem gięły się w pół, a
gałęzie Starych Drzew trzeszczały jak skóra w "oficerkach" Kaspra. Pamiętasz
Kaspra? - kiwnąłem potakująco głową i uśmiechnąłem się do tego, co stanęło mi
przed oczyma. "Kasper..."
Gadał coś, a ja uciekłem na chwilę we wspomnienia: "Kasper..." - powtórzyłem w
myślach, by obrazy szybciej zaczęły napływać. Pamiętałem go, a jakże! Trudno
było zapomnieć kogoś, kto przez dziesięć lat budził podziw i był wzorem do
ziszczenia marzeń każdego w okolicy chłopaka, który nie zdążył skończyć
trzynastu lat. "Kasper..." Jeszcze dziś widzę go, jak kroczy w swoim galowym
mundurze główną nawą Kościoła, ze wzrokiem wlepionym w ołtarz, z twarzą tak
pociętą tysiącami zmarszczek, że nawet nie widać było blizn po drucie
kolczastym, na który rzucił się podczas ostatniej wojny z Grundarianinami, kiedy
jego odział, ruszywszy do ataku, natknął się na zasieki. Podobno kilku ich wtedy
było, no takich, co rzucili się na druty, by pozostali mogli przejść po ich
grzbietach, lecz tylko on przeżył. I kiedy tak szedł dumny niczym posąg, rzec o
nim można by było - Bóg Wojny. I można by tak rzec, gdyby nie te buty... Pewnie
dlatego nie zostałem żołnierzem... Dość, że jego buty skrzypiały i to tak, że -
poza chłopcami do lat trzynastu - każdy w ławce lał w galoty, gdy po wielu
minutach wyczekiwania, Kasper wchodził wreszcie do kościoła. Po latach kapnąłem
się wreszcie, dlaczego msza o jedenastej miała największe wzięcie. Nawet pod
płotami nikt nie stał, by na pierdołach szybciej zeszło te sto minut przepisowej
mszy... Nikt nie mógł sobie odmówić widoku Kaspra w jego skrzypiących
oficerkach, i furażerce za pagonem galowego munduru.
- ... kurka! Nie opowiadam i zaraz ci przypierdnikuje!.. - ryknęło mi coś nad
uchem. Otrząsnąłem się i wyostrzyłem wzrok.
- Nie słuchałeś mnie, kurza twoja papa!! Normalnie mnie nie słuchałeś!! - Gdybym
go nie znał, byłbym pewien, że mi przywali, że zmieli me liche ciało, zgarnie na
szufelkę, wsypie do reklamówy i wypierwpapier prosto w próżnie. Znałem go jednak
na tyle, by wiedzieć, że nie ma większego poczciwoty, gaduły i pozera na
pieniacza od niego. Kiedy sobie to uświadomiłem, postanowiłem go nie "krzywdzić"
i rzekłem pojednawczo:
- Przecież, kurka, słucham cię! Co, myślisz, że nie wiem jak skrzypiały oficery
Kaspra? - i tum skończył, bo kiedy TAKA góra mięśni patrzy na ciebie w TAKI
sposób, to stajesz się ostrożny. Zamilkłem więc i z niepokojem patrzyłem jak
gasną iskry gniewu w jego oczach.
- Sorry... rzuciłem, a on rzekł tylko:
- A, spierd...niczaj!!! - po czym rozwalił się na siedzeniu jak Lord Mord i
zamknął oczy.
Wiedziałem, że nie śpi, że nie skończył. Znałem go już tyle lat... To co, że
nasze drogi rozeszły się, że każdy z nas miał teraz swoje życie, swoje sprawy...
Byliśmy kiedyś najlepszymi przyjaciółmi, choć żarliśmy się zawsze, jak wizkundy
z Grundarii. Taki to był ten nasz sposób bycia. A najdziwniejsze było to, że
żarliśmy się nie z potrzeby "żarcia się", ale dla zgrywy i po to, by dać upust
tej drugiej stronie. Tej złej stronie nas.
I patrzę sobie tak na niego i czekam... Odemknął jedno oko i szepnął:
- Ani kurka słowa!!! Bo cię walnęęę!!!!
- Daj spokój! Gadaj dalej, bo nie zasnę! - powiedziałem tak bardzo poważnie jak
tylko mogłem. Uwierzył, bo rozwarł oba ślepia i wpatrzony we mnie jął się
pochylać. "Zaraz powie coś, co mi w pięty pójdzie, ale i ja pochyliłem się
zrozumiawszy, że za chwilę zaszepcze coś nader poważnego".
- Mówię ci, to był diabeł... - zasyczał niespodziewanie.
"Odpierdoliło mu" - pomyślałem i z całą powagą na jaką było mnie stać odrzekłem:
- Nie denerwuj mnie! - to znaczyło: "Kurka, poważnie? Weź mnie nie strasz, bo ja
sam w strachu". - I to na ful-powaga - powiedziałem. Wiedziałem, że jak nie
odpowiem w ten sposób, to albo pójdzie nazad spać i nie odezwie się już więcej,
albo dostanę w ryja, i ja się już więcej nie odezwę.
- Powaga! - zaczął dalej z zapałem, uwierzywszy w moje szczere zainteresowanie.
- Nikt nigdy na to nie wpadł, ale JA zauważyłem, że w kilku miejscach na raz
pojawia się (Zenas, kurka, Zenas... no... tak myślę, że o nim ciągle mowa)
zawsze, gdy wieje. Pierdolone wiatry! Pierdoleni Grundarianie i ich bronie, i
to, że przywalili tak blisko nas... - Zaperzył się, wyraźnie się zaperzył, i
dlatego wolałem się nie odzywać. - Psia jego krew! - sapnął. - Jeszcze, by było
śmieszniej, doszedłem do tego, że pojawia się zawsze w czterech miejscach, w
miejscach po zwalonych drzewach, na czterech narożnikach kwartałów naszego
Miasteczka i wszystkie z tych drzew zwaliła przed trzema laty wichura.
- A mówiłeś, że widuje się go w wielu miejscach...
- No... tak, w wielu, ale tylko na pniakach pojawia się jednocześnie i tylko
wtedy przeraża ludzi tak, że skóra cierpnie i szumi potem o nim ze dwa tygodnie.
Raz nawet ludzie chcieli go zarąbać. Znasz Cwelka Kurdupelka? - A jakże! Znałem!
Piździelec... Wybił mi sześć lat temu dwa zęby. Kutas! Naklejenie protez na
pozostałe pieńki kosztowało mnie całą pensję. Ale cóż! Byłem młody piękny i
uroda była mi potrzebna... Widząc, że wiem o kogo chodzi nie czekał dalej: - No!
Zebrało się wtedy kilku chłopaków u Binkola na piwku i tak se popijali, tak se
opowiadali, aż zeszli z "tematami" na Zenasa. I wtedy się zaczęło! Każdy miał
coś do powiedzenia na jego temat. W końcu nadmiar piwa wzmógł nadmierną
produkcje adrenaliny, i zaczęli się przekrzykiwać w swych opowieściach. No, i
wtedy Kurdupel ryknął: "A ja wezmę skur...czysyna zarąbie!" Umilkło, wszyscy nań
spojrzeli, a wtedy Kurdupel wziął się poderwał, flachę po jabolu utłukł i ruszył
nie oglądając się na koleżków.
- I co? Dorwali go?
- Ś-ty gupi? Owszem, Kurdupel przodem, rozchwiana komapanija za nim, i ruszyli
wokół miasteczka. I tak szli od pieńka do pieńka i... trzeźwieli. Gdy w końcu
dotarli do ostatniego, poza Kurduplem było już tylko dwóch. Też powinieneś ich
znać... - machnąwszy niecierpliwie ręką nie dałem mu skończyć. Pojął, że
bardziej chcę wiedzieć co było dalej, niż wiedzieć, kto był na tyle nietrzeźwy,
by wdawać się w awantury. - No, i kiedy wreszcie wyszli za róg Starej Kamienicy,
patrzą, a tam na pieńku po Starej Topoli ktoś siedzi.
"He!! K... Gnoju jeden, Zenasie Humie! Idę cię zająbać!!!" - wrzeszczy
skurczysyn Kurdupel, a kolesie mu wtórują: "Ja, ja! Zarąbiemy cię kutafonie" -
wrzeszczą i walą dalej...
- Przyspieszaj, przyspieszaj, łysa pało! - ponagliłem, bo mnie zaczynało brać
zniecierpliwienie. - I co? Dorwali go?
- Ysssssshehe! Pewnie! A jakże! Idą, idą, drą się w niebogłosy, patrzą, a tam na
pieńku siedzi nie kto inny jak...
- Zenas! - ryknąłem entuzjastycznie, chcąc pokazać, że w lot przewiduję co ma
być dalej.
- Chciałbyś...
- ?
- A tam na pieńku siedzi Glion Bebas. Siedzi i suszarą macha na boki, jakby nie
bardzo wiedział nadjeżdżającym z której strony kieszenie wysuszyć.
- Glion... Glion... - próbowałem na głos przypomnieć sobie o kogo to może
chodzić.
- No tak, ty już wtedy nie mieszkałeś u nas... Glion, to policjant z naszego
komisariatu; ścierwo nieprzeciętne. Miast łapać gnoi, co i rusz zaczajał się na
uczciwych obywateli, i tylko patrzył, który ze współziomków sunie sto
dwadzieścia przez obszar zabudowany. Tak, jakby te dziesięć w jedną lub drugą
robiło jakąś różnicę...
- He-he! - zaśmiałem się porozumiewawczo, bo teraz naprawdę nietrudno było się
domyślić, co będzie dalej...
- No, i Kurdupel się drze: "zarąbie cię...! u! u!", a ten patrzy, suszarką
macha, na boki się rozgląda, bo chyba nie wierzył, że to do niego. No ale w
końcu otrzeźwiał i tamci też. Stali tak chwilę naprzeciw siebie, i nagle Bebas
jak nie ryknie: "DOKUMENTY!!!!". Dobrze kurka wiedział kogo widzi, i że ci
dokumentów mieć nie będą, więc albo to był odruch, albo Bebas całkiem zdurniał.
Kurdupel stoi z obtłuczonym szkłem, gawiedź za nim, a naprzeciw nich prawo... -
i tu nie wytrzymał i roześmiał się, a ja z nim. I śmialiśmy się tak chyba
kilkanaście sekund.
- Biilety do kontroli!!! - a my dalej ryjemy, bośmy nie dosłyszeli. Dopiero syk
uszczelnianych drzwi wyrwał nas z błogiej beztroski.
- Biilety do kontroli!!! - powtórzono, i dopiero wtedy purpurowi ze śmiechu
podnieśliśmy oczy. Ciągle chichocząc podniosłem się wolno i sięgnąłem po
neseser, wyjąłem z bocznej kieszeni plastik i wsunąłem w automat. Brzdęknęło,
jęknęło, światełka mrugnęły i rozległo się beznamiętne: "dziękuję". Drzwi się
rozszczelniły, konduktor zawrócił i znów zostaliśmy sami. Poskładałem się i
usiadłem.
- To co, dorwali go w końcu?
- Kogo?
- No, Zenasa.
- Niiie, poszli na czterdzieści osiem...
- ?
- A następnego dnia po areszcie Kurdupel zniknął
- ?!?!?!!
- A zniknął. Pojawił się po tygodniu, ale to już nie był Kurdupel jakiego
znaliśmy ...
"Oj! znaliśmy, znaliśmy!" - pomyślałem.
- Dalej chodził na piwko do Binkola, zadawał się z koleżkami, ale łagodny był
jakiś taki... Nie ON.
- A mówił co?
- W tym rzecz! Gadał jak zawsze, śmiał się i w ogóle, ale to nie był on.
- Jak to? - zaczynał mnie wkurzać.
- Po prostu. Wcześniej, jak Kurduplowi nie przytakiwałeś to dostawałeś po ryju.
Odkąd pojawił się po zniknięciu, uspokoił się.
- A gadał z nim kto... wypytywał?
- A jakże! Nawet ja sam próbowałem go zagadać.
- I...?
- I nic! Bełkotał coś do kolejnych flaszek, które mu stawiałem i nic!
- Kompletnie nic?
- Nic...
- ?
- No, na końcu, nim stoczył się pod stołek, łypnął na mnie przekrwionym okiem
(drugie coś nie chciało nadążyć za tym od mojej strony) i blubrnął: "K... Byłem,
Łysy, k... w piekle" i rypnął. Wywlokłem go na zewnątrz, gębę obtłukłem, by się
ocknął, a kiedy się ocknął, udał przez krzaki do Rygi. Nim się spostrzegłem
Kurdupel jął wiać. Dorwałem go oczywiście, chwyciłem za szmatki i pytam: "Co
jest?" Zerknął na mnie, szarpnął się i kiedy stanął na własnych nogach sapnął:
"Łysy, wiesz co?.. Spierdalaj!" i tylem się dowiedział.
- Trza go było rąbnąć! - spojrzał na mnie i nic nie odpowiedział. - To co, co
było z tym Humem? Dowiedziałeś się czegoś w końcu? - zapytałem.
- OOO tak!
- ?
- Sam na niego kiedyś zapolowałem...
- ?!!
- Zaraz po tej akcji z Kurduplem. Mówię sobie: "Dość tego!" Wziąłem maszynę
między nogi i dawaj po Miasteczku. Jeździłem tak ze dwa tygodnie i nic. Aż tu
jednego razu, kiedy postanowiłem sobie dać wreszcie spokój, idę późnym wieczorem
do Binkola na piwo, idę, patrzę, a tu na pieńku po Starym Klonie siedzi ktoś. Aż
mi serducho do gardła podskoczyło. Ale nic - mówię sobie - i idę dalej.
"Dobry wieczór" - zaczynam grzeczniutko, a tu nic. Dmuchnęło tylko, kurz się
zakręcił, a że ciemnawo już było, skórka mi trochę ścierpła i nieswojo jakoś mi
się zrobiło. Tamten ani drgnie, tylko kapota mu zafurkotała. Podchodzę bliżej,
ja wiem, może miałem jeszcze pięć kroków do niego, gdy zaczęło się nagle ciemno
robić. Mało, że słońce już zaszło, to jeszcze jakieś takie chmurzyska skądś się
wzięły... Ale nic! Twardo idę dalej, i jeszcze raz zagajam: "Dobry wieczór" -
mówię do jego pleców, bo teraz dopiero zauważyłem, że siedzi do mnie tyłem.
Drgnął, odwraca powoli tą swoją białą jak kreda gębę w moją stronę i uśmiecha
się. Ale, kurka, tak jakoś zimno, tak szyderczo, że już miałem niemal nawalone,
ale na dobre nawaliłem dopiero za chwilę. Nagle bowiem, jak nie pierdyknie ni z
tego ni z owego... To wtedy zapalił się semafor koło Budki Żrumola. Omal wtedy
nie ogłuchłem, a gdy błyskawica rozświetliła niebo, jego gęba na chwilę znikła i
tak sobie migała, pojawiając się i przygasając w takt, jak kolejne gałęzie
pioruna rozświetlały się, rozszczepiały i gasły. I ten lodowaty uśmieszek...
Anim myślał czekać na ciąg dalszy. Jeszcze tak nogami nie przebierałem, a za mną
tuman śnieżnego pyłu pchany lodowatym podmuchem... Nagle dogonił mnie, otoczył,
a ja gnałem jak szalony, na wpół ślepy i głuchy, i tak przerażony, jak nigdy
dotąd. Sam nie wiem jak długo biegłem... Byle dalej i szybciej - byle uciec,
byle nie dać się pochwycić... zatrzymać...
- Przypadek... - odezwałem się cicho, ale nie dał mi dokończyć.
- Ładny przypadek! Do dziś mam ślady po odmrożeniach! Mam ci kurka pokazać?
Uskakiwałem jak zająć! I ten ścigający mnie chichot...! Jeszcze dziś go słyszę:
"Tssshoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszeni? Hh Hh Hhhhhh". Nawet nie mogłem
wtedy myśleć ze strachu. Kiedy wpadłem do domu i matka mnie zobaczyła,
przeżegnała się. Nawet nie zapytała co się stało, porwała mnie w ramiona i
ściskała tak mocno, że omal mnie nie udusiła. Pierwszy raz od piętnastu lat
spałem u jej boku i trzymałem ją za rękę.
Strach udzielił mi się i siedziałem z rozdziawioną gębą, i wlepiałem się w
niego. Ciekawość jednak zwyciężyła i zapytałem w końcu: "I co? Co dalej?"
Podniósł na mnie wilgotne oczy, pośpiesznie otarł je rękawami i jakby dodatkowo
chciał naprawić tą małą "niemęskość" - uśmiechnął się blado. Mnie, niestety, nie
było do śmiechu - zaczynałem mu kurka wierzyć, i... naprawdę się bać.
- E! - bąknął. - Wlazłem na niego następnego dnia. Siedział w tym samym miejscu,
obrócony w tą samą stronę i kiwał się w przód, i w tył.
- Gadałeś z nim?
- A czy z nim kto kiedy pogadał?
- Więc co? Może, kurka, to wcale nie był ON?
- Nie, wuja, TO BYŁ ON! Był dzień, ludzi na około pełno... Przełamałem się i
podszedłem do niego, stanąłem naprzeciw jego bladej gęby i patrzę. Ślepia miał
zamknięte, i ani na mnie spojrzy. Stałem tak ładną chwile i przyglądałem mu się;
zebrałem się w końcu na odwagę, by się odezwać, ale nie wiedziałem kompletnie co
powiedzieć, od czego zacząć... Co! Miałem powiedzieć: "Cześć Zenas, aleś mnie
kurka wczoraj nastraszył?"
- Było zawołać policję - palnąłem głupotę. Oj była to głupota! Ależ na mnie
spojrzał!
- Policję... Ty chyba gupkowaty jesteś. I co bym im powiedział? "Panowie
policjanci, oto Zenas Hum! Wczoraj sprawił, że o mało narąbałem w gacie ze
strachu". "Czy groził panu?" "Nie, tylko siedział, i łeb mu znikał i się
pojawiał! A poza tym, wywołał burzę gradową, i odmroził mi dupę". Ty, człowieku,
myśl czasami, zanim co powiesz.
Nie ukrywam, że zrobiło mi się głupio
- Mówiłeś, że łydki...
Tu zachowałem się właściwie: zrobiłem głęboki unik, ale nie cieszyłem się długo,
bo kiedy oglądałem sobie sznurowadła, coś pacnęło mnie przez potylice.
- Znów zaczynasz...
- Sorka, niechcący...- zacząłem się kajać. - Tak jakoś wyszło... No i co w
końcu? Odezwał się?
- Jeszcze nie...
- Co "jeszcze nie"? - zapytałem, bo pomyślałem, że mówi o sobie, że jeszcze nie
"dojrzał", by ze mną rozmawiać, ale on już ciągnął dalej:
- Jeszcze się nie odezwał. Już miałem dać sobie spokój, i już miałem się
odwrócić, gdy nagle przestał się kiwać.
- I odezwał się w końcu!?
- Nie, jeszcze nie... Zatrzymałem się w pół kroku, poprawiłem pozycję i czekam.
A ten nic. Już mam odejść, gdy naraz otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie, ale
tak, że mnie wmurowało. Już wiedziałem, że ani ten piękny dzionek mi nie pomoże,
ani ci wszyscy ludzie, którzy na dziesięć metrów od nas w obie strony,
przechodzili na drugą stronę chodnika albo zawracali. Nagle pojąłem, że jestem
samiusieńki, sam na sam z NIM.
- I co, i co?
- A co? Byłeś kiedyś w zoo? - kiwnąłem twierdząco głową, choć było to bardzo,
bardzo dawno temu, kiedy w ogrodach żyło jeszcze parę sztuk zwierzyny. Teraz, to
nawet nie bardzo jest po co tam chodzić...
- A kobrę widziałeś? - ciągnął nie czekając aż zbyt wiele sobie przypomnę. O
tak! Kobrę pamiętam dobrze.
Pamiętam jak stałem przed grubą szybą terrarium i patrzyłem, jak gdzieś z góry
zsunął się szczur. Pamiętam, jak płaz poderwał się i rozpostarł kapelusz, a
szczur znieruchomiał. Nawet nie wiem, czy to była pora karmienia, czy gryzoń
wpadł tam przypadkiem, bo szczurów jakoś cywilizacja i wojny nie mogły
przerzedzić, i było ich wszędzie zatrzęsienie, szczególnie w zoo.
Poruszyłem się wówczas nerwowo, bo chciałem zawołać ojca, by podszedł i
popatrzył, i w tym momencie kobra odwróciła się w moją stronę. Kiwała się na
boki wpatrzona we mnie, a ja zamarłem. Światło w pomieszczeniu było lekko
ściemnione, a szyba była tak czysta, że właściwie niewidoczna. Stałem tam jak
zamurowany, gdy naraz podszedł ojciec: "Co chciałeś synku?" - zapytał i wyrwał
mnie z hipnozy. Poruszyłem się i w tym samym momencie z zębów jadowych stwora
trysnęła mgiełka, a w ułamek sekundy później coś klapnęło w szybę. Długi i gruby
jak ręka kształt odpełzał wolno w kierunku drgającego szczura. Terrarium było
małe, słabo wentylowane i mgła jadu przeznaczona dla mnie opadła na polnego
gryzonia paraliżując go na chwilę.
O tak!, widziałem kobrę
- No! - Przytaknąłem.
- A widziałeś jak się gotuje do ataku?
- Aż nazbyt z bliska...
- No, to tak się wtedy poczułem. Tyle, że oczy miał gorsze niż kobra: białe, jak
ugotowane z wąskimi, granatowymi, poziomymi szparkami miast źrenic. I te usta:
fioletowe jak burzowe chmury podświetlone łuną zachodzącego słońca. Człowieku!
Jeszcze teraz dostaję gęsiej skórki na samo jego wspomnienie. Jego wargi
poruszyły się i usłyszałem syk, bo tego nikt normalny i przy zdrowych zmysłach
nie nazwałby mową: "I tssshoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszenii? Hh Hh
Hhhhhh". I patrzy mi w oczy i ani drgnie, tylko ten martwy uśmieszek... Musiałem
wtedy wyglądać jak sam Bebas, bo czułem wyraźnie, że każdy włosek sterczy mi na
grzbiecie "na baczność" i wypycha ubranie. Jak ja się wtedy bałem...! No, ale
nic się więcej nie działo, więc ile można stać i się trząść? Zaczynałem
wolniutko odzyskiwać rozsądek. W końcu sam tego chciałem. Gdyby nie mój genialny
koncept, by napytać sobie biedy, nigdy by do tego nie doszło. "Kim ty jesteś?
Skąd się wziąłeś? Czego od nas chcesz?" - wyjąkałem. Gęba mu się rozlazła
jeszcze bardziej, a fioletowe usteczka poruszyły się: "Chcesz wiedziećććć? Na
pewno chcesz to wiedziećććć?" Kiedy to mówił, kątem oka dostrzegłem skupiających
się wokół nas ludzi. O! O! - uniósł rękę, widząc, że zaczynam się wiercić, by
coś powiedzieć. Poprawiłem się więc tylko i przymknąłem na wpół otwarte usta. -
Nie, wuja, nie! Ludzie stali - owszem; i gapili się - owszem, ale by przyjrzeć
się walczącym, wściekłym wizkundom podeszliby bliżej. Poustawiali się tak
daleko, że nawet kiepsko dało się poznać kto jest kto. Niemniej poczułem się
trochę pewniej. Spojrzałem znów na niego i znów przestało mi być do śmiechu. A
jemu widać owszem. Tyle tylko, że gdybym nie miał nóg jak z waty, wydarłbym
stamtąd szybciej niż pchła zmienia pieska.
- Co, ugryzł cię? - wciąłem się jednak.
- Pss! Gdybym w tamtej chwili choćby pomyślał, że może mnie ugryźć tym, co
pojawiło się w jego gębie, to nie rozmawialibyśmy dzisiaj...
- ?
- ...bo niechybnie dostałbym zawału. Patrzę ci ja na niego, patrzę, i nie mogę
się połapać, co właściwie widzę - nie wierzę w to co widzę! Zębiska! Czarne i
ostre jak poustawiane jedna obok drugiej, przełamane na pół wykałaczki. Kiedy
spojrzałem nań pierwszy raz, były tycie - tu lekko rozchylił dwa palce - jakby
się dopiero zaczynały wyrzynać z bladych dziąseł. Wyglądały jak mikrusia
palisada, ale w miarę jak gęba mu się rozdziawiała rosły, rosły! rosły!! aż
stały się tak ogromne, że dałbym się pociąć, że przegryzłby mnie na pół, gdybym
tylko z jakiegoś powodu znalazł się między nimi. Naraz gdzieś daleko huknęło.
Potem się okazało, że jakichś dwóch palantów (na szczęście nie miejscowi)
zagapiło się na tłum, i wjechało na siebie. Marmolada! Nie było co zbierać. Daj
spokój! Nawet jeśli zwolnili do osiemdziesię....
- Skończ, kurka! Wiem, co mogło z nich zostać!
- No! I wtedy się ocknąłem. Gęba mu się z powrotem zamknęła w fioletową
kreseczkę, ale uśmieszek pozostał. Nagle wargi znów mu zafalowały i znów się
odezwał: "To tssschoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszenii? Hh Hh Hhhhhh". Na
"miękkich" nogach podszedłem bliżej i powiedziałem, starając się jednocześnie,
by głos mi nie drżał, choć pewien jestem, że to mi się nie udało: "Chcę..." A co
miałem zrobić? Gapiów na około pełno... Gupio było by się później tłumaczyć...
"Nchooo to podejdź jeszszcze bchhliżej i zajszszyjyj" -zasapał i wstał... Nie,
właściwie - poderwał się... Nie, właściwie - to jak siedział, tak nagle stał.
Nie zauważyłem momentu, kiedy wstawał; kłęby kurzu zawirowały wokół nas, chmury
zasnuły niebo, a mi zrobiło się tak zimno, że już w końcu nie wiedziałem, czy
trzęsę się ze strachu, czy z zimna. Złapał się za lewą połę płaszcza i uniósł ją
w górę, prawą ręką natomiast chwycił za wewnętrzną kieszeń i uchylił ją. Wylało
się z niej seledynowe światło, i rozlało się jak gęsta, fluorescencyjna ciecz
wokół rozwartego otworu. Już nie miałem ochoty tam zaglądać, ale szedłem dalej,
i coraz wyraźniej słyszałem jęki, syki, wizgi, jakby głosy wichur z wszystkich
tysięcy lat naszej cywilizacji naraz ozwały się na nowo.
Milczał przez chwilę. Milczenie przeciągało się, a ja zaczynałem nerwowo szurać
nogami, i patrzeć na niego w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
- I co?!!! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego?!!
- No i jak się to skończyło?
- A jak się miało skończyć? Znaleźli mnie tydzień później przegryzionego na pół.
Trzy dni w szpitalu leżałem, zanim mnie pozbierali.
- Teraz to ty mnie chcesz zdenerwować...
Nim skończyłem, ten już stał na nogach i łapał się za lewą połę kapoty.
Żeby go jasna i nagła krew zalała!!! Zesztywniałem! Ten patrzy mi w oczy i mówi:
"Chcesz zobaczyć co mam w kieszeni?" Ż-by go wściekłym wizkundom Grundarianin na
pożarcie rzucił, i to ubranego, by zanim mu bestie bebechy wywloką! Mógł sobie
te pare chwil wyczekiwania urozmaicić wyobrażaniem tego momentu! A-ż by go!! Tak
wcisnąłem się w oparcie siedzenia, że w domu koszula od pleców nie chciała mi
odejść. A ten stoi nade mną i sięga prawą ręką do wewnętrznej kieszeni. Ślepia
to mi na wierzch chciały wyskoczyć! Patrzył w tym momencie gdzie sięga, jednak
przez na moment spojrzał na mnie i zamarł z łapą w kieszeni.
- Co ty! Co ci? Źle się czujesz? - zapytał, a ja łamiąc swój sztywny z
przerażenia kark zmusiłem głowę do kilku przeczących ruchów głową. Wzdrygnął
ramionami i wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni portfel, klapnął obok mnie i jął
grzebać w jego zawartości.
- Patrz! - powiedział, i wyrwawszy z przegródki namacany palcami biały rożek
jakiejś kartki, wyszarpnął ją i podstawił mi przed oczy. Spojrzałem, a tam jakiś
berbeć w koronkach, ze smoczkiem w pulchnej, różowej gębuli na kolanach u
jakiejś kobiety.
- A, kurka, to nie to! To ja z mamą, kiedy miałem roczek. - Gdyby nie to, że
jeszcze gębę ocierałem z zimnego potu, pewnie coś bym powiedział, albo
przynajmniej uśmiechnął się, tymczasem, ze zrozumieniem potaknąłem i
obserwowałem, jak tym razem uważniej sortuje coś w portfelu.
- No! - sapnął zadowolony z rezultatów poszukiwań, wyciągnął zdjęcie i podetknął
mi je pod nos. Tym razem wypadałoby zacytować mocne słowo na "k", które mi się
wówczas wyrwało na widok tego, co było na zdjęciu. Ale po co? A na zdjęciu był
on. Leżał na noszach, a w łapach trzymał swoje flaki. Na samym wierzchu leżał
żołądek, który troskliwie przytrzymywał dłońmi. "Zawsze lubił dobrze zjeść" -
pomyślałem wtedy. Jedna z nóg dolnej części ciała, która leżała oddzielnie, to
znaczy nieco niżej na noszach od górnej części, wypadła za nosze i zwisała obuta
w biały, sportowy but.
- No i co ty na to? Nieźle się prezentowałem, co nie? - zapytał, a ja dalej
mamrotałem pod nosem owo mocne słowo, i przyglądałem się zdjęciu ze wszystkich
sił.
- Jakim cudem ty jeszcze żyjesz? -zmieniłem wreszcie płytę.
- Ba! Sam bym to chciał wiedzieć. Powiedziałem im podobno, by mnie pozszywali i
koniec. Ktoś nawet zdjęcia porobił, bo widać też sobie to pytanie zadawali...
- Jak to: "podobno"?
- Podobno, bo widzisz, ja nic z tego nie pamiętam. Obudziłem się na trzeci
dzień, i kiedy opowiedziano mi co ze mną było, i kiedy pokazano mi nagranie, i
zdjęcia, to chciałem ich obić za to, że robią ze mnie wała. Ale wolniutko
zacząłem sobie przypominać wszystko do momentu, kiedy Zenas Hum pokazał mi, co
ma w kieszeni.
- I co w końcu miał?
- Czy ty mnie słuchasz? Mówię przecież, że nie wiem.
- Jak, kurka "nie wiem"?
- No nie wiem! Nie wiem i tyle!
Raz jeszcze rzuciłem okiem na zdjęcie i oddałem mu je.
- Może to pic i fotomontaż?
- Fotomontaż?! To też jest fotomontaż? - bez namysłu łapnął się na krzyż z boku
za ubranie, i jednym ruchem podciągnął je do góry. O mało się nie wyrzygałem. Na
wysokości pęka jago tułów obiegała nierówna, postrzępiona linia. Płaty różowego
mięsa gdzieniegdzie wyłaziły spomiędzy rozchylonych brzegów niezaciągniętej
skóry, i zlewały się z sinymi, pionowymi krechami szwów.
- Schowaj to człowieku, bo rzeczywiście niezbyt się czuję... - stęknąłem
płaczliwie. Posłuchał. - Nie mogli cię posklejać? Wyglądasz jak dzieło artysty:
chirurga-maniaka...
- Ano nie mogli. Tylko nici trzymały. Żaden klej nie chciał "chwycić", a w
restrukturyzatorze podobno zaczynałem się gotować - odparł, i wyraźnie zmęczony,
i zrezygnowany, wolno przesiadł się na swoje miejsce.
Przez chwilę milczeliśmy, po czym odezwałem się:
- No, a co z Humem? Widziałeś go jeszcze kiedyś? Dowiedział się ktoś czegoś o
nim? - Zacząłem znów drążyć. Spojrzał na mnie i szepnął cicho:
- Byłem w piekle... Co z Humem? A gówno mnie to obchodzi! Wyprowadziłem się z
Miasteczka i jesteś pierwszą osobą, z którą na ten temat rozmawiam.
- Czemu mówisz, że byłeś w piekle? Coś jednak pamiętasz?
- Nie, wuja, nie. Nie pamiętam nic poza bólem...
Popatrzyłem na niego ze zrozumieniem. Już wiedziałem, że się niczego więcej nie
dowiem. Rozparłem się we fotelu i myślałem o wszystkim, czego się dowiedziałem.
W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, jak to zrobił, że nie skasował
biletu. Spojrzałem na niego i już chciałem go o to zapytać, ale spał tak
smacznie... Ja, po chwili, w końcu też przysnąłem.
Nie minęło nawet pół godziny, kiedy rozstawaliśmy się na płycie portu.
Uściskałem go. Syknął lekko, kiedy "tak po naszemu" wymierzyłem mu markowany
cios pięścią w brzuch. Nic jednak nie powiedział.
Rozstaliśmy się w końcu na dobre i rozeszliśmy każdy w przeciwnym kierunku.
Jednak po kilku krokach obejrzałem się, by raz jeszcze spojrzeć za odchodzącym
przyjacielem, bo wszechświat jest ogromny, i kto wie, czy jeszcze kiedyś się
spotkamy...
Stał tam w świetle lądującego statku, w rozwianym płaszczu i głowę bym dał, że
nie miał głowy. Pojawiła się dopiero, kiedy smuga oślepiającego blasku zaczęła
ześlizgiwać się z jego twarzy.
Uśmiechał się do mnie, a jego usta były fioletowe.
A może, kurka, mi się wydawało...
- I co?!!! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego?!! -
Wyraźnie był rozdrażniony. Nie chciałem go bardziej jeszcze zdenerwować, bo w
końcu nic od niego bym nie wyciągnął.
- No... - odezwałem się w końcu.
- Dobra! - przerwał mi niespodziewanie. - Powiem ci, bo jeśli ja ci tego nie
powiem, to, czuję w kościach, dalej będziesz łaził po Miasteczku i mendził, i
napytasz biedy nie tylko sobie , ale NAM wszystkim.
- Już chodziłem...
- Ale nie doszedłeś... I nie próbuj!
- No to jak to w końcu było? Widziałeś... byłeś wtedy... tam...
- Byłem i widziałem, i nigdy więcej nie chciałbym tego powtórnie przeżyć.
Widzisz? - tu jego palec powędrował do czarnej zakrywającej lewe oko opaski. -
Byłem w piekle...- Słyszałem to już wcześniej i aż się odsunąłem. Uśmiechnął się
tylko - ... i nie chcę znaleźć się tam powtórnie.
- To co się w końcu wtedy wydarzyło?
- Ano, co się wydarzyło... Idę ja sobie chodniczkiem z Kejtruchem, spacerkiem,
witryny oglądam, a tu naraz jak nie łupnie! Patrzę, a semafor koło Budki Żrumola
w ogniu...
- To już wiem...
- To po kiego pytasz?
- Tego dowiedziałem się od niego. Ale co było później... następnego dnia...?
- Spokojnie, dojdziemy. No, i gapię się tak na ten semafor, a że nie bardzo
miało się na nim co palić, to po chwili, kiedy kable i plastiki się wyjarały,
została tylko stercząca, biała od żaru rura. I tak sobie patrzę jak stygnie, i
nawet nie wiem, kiedy zerwał się wiatr. Chmurzyska takie niebo zasnuły, że
ciemno się zrobiło, jak w najczarniejszą noc. A zimno...! Brrr! Jeszcze dzisiaj
pamiętam... I stoję tak chwilkę, a tu naraz słyszę biegnie ktoś chodnikiem. Ale
jak biegnie! Chłopie! Byś ty to widział! Jeszcze nie wiedziałem kto to, ale po
chwili zobaczyłem go...
- Zenasa? - wciąłem się.
- Ci...! Jeśli jeszcze raz wypowiesz jego imię na głos - znikam. Nie, to nie był
ON.
- No to kto?
- No widzisz? Takiś niby mądry, a nie wiesz... Łysy!
- Łysy?
- Ale byś go chłopie widział! "Łysy! - krzyczę - gdzie cię tak pędzi? Nagłej
sraczki dostałeś? Skręć w krzaki, bo nie doniesiesz..." - próbowałem zagaić, ale
kiedy tak biegł w moją stronę i nawet na mnie nie spojrzy, to już mniej mi było
do żarcików. Po chwili wbiegł w światła witryn i...
- Łeb mu zniknęła... - znów chciałem wypróbować bystrość swojego umysłu.
- "Łeb mu zniknęła?" - zacytował mnie i jakoś dziwnie na mnie spojrzał... -
Ocipiałeś? "Łeb mu zniknęła..." Psss, też coś! Tobie zaraz zniknie, jak co
chwilę będziesz mi się wpieprzał.
- Sorka. Więc co? "Wbiegł w światła witryn i..." co?
- I gdybym miał się wtedy gdzie schować, to... bym się schował. Nawet zapaść pod
ziemię się nie umiałem... Stoję więc tam i oczy coraz większe mi się robią...
- Co, blady był jak kreda...?
- Blady... a skąd, kurka, wiesz...
- I oczy miał jak ugotowane...
- "Ugotowane"? Oci... Mówiłem, żebyś mi się nie wcinał...
- Mów dalej - rzekłem pojednawczo, a on tylko łypnął na mnie tym swoim jednym
okiem i ciągnął dalej:
- Blady był ci on jak skurczysynek, a gały to miał takie, że mało mu z orbit nie
wyskoczyły. I pędzi na mnie, i sapie jak lokomotywa, a za nim biały tuman
śnieżnego pyłu. Całkiem, jakbyś stał na peronie w mroźny, śnieżny poranek, i
ekspres by ci przed nosem przejechał. Dopiero kiedy podbiegł jeszcze,
zorientowałem się, że nie tylko blady ci on jest, ale, że jest w ogóle cały
biały; biały, jakby dopiero co z zamrażarki wylazł, a strach z niego bił taki,
że myszy z dziur wyskakiwały i pędziły przed nim całym stadem jak ogłupiałe.
Pewnie nawet dżdżownice by pouciekały, gdyby mogły zdążyć... I wtedy mnie
zauważył... Widać było, że mu ulżyło, ale biec nie przestał i tylko woła z
daleka: "Wiej, człowieku, wiej jeśli chcesz jutra doczekać!!!" Nie wiem czemu,
ale nie dałem sobie tego drugi raz powtórzyć, i nie wiem czemu, choć wydawało mi
się, że Łysy szybko biegnie, dogonić mnie coś nie mógł... Słyszałem, co prawda,
jego sapanie na karku, ale stawało się coraz cichsze i cichsze, aż w końcu się
urwało. Ja gnałem do swojego domu, a on skręcił do swojego.
- I co?
- I nic!
- Jak to "nic"? - zapytałem z lekka skonsternowany. Poprawiłem się lekko na
ławce, bo mi się jej szczeble zaczęły wrzynać w ..., odgarnąłem gałązkę wierzby
płaczącej, którą mi lekki podmuch wiatru wrzucił przed chwilą na twarz i patrząc
na niego czekam.
- Dobiegłem do domu, zatrzasnąłem drzwi i czekałem...
- Na co? Na co czekałeś?
- ...czy to już, czy jeszcze nie...
- Co, kurka, co!!!???
- ... pora wzywać ambulans...
- O rzesz ty...!
- Nie patrz tak na mnie! Myślałem, że zawału dostanę! Co ty, kurka! Przyjrzyj mi
się! Czy ja wyglądam na Vikula Babelu? Myślisz, że ile ja w moim wieku mogę
przebiec szybciej od niego? Mało tego, to ten cholerny łysol napędził mi takiego
strachu, że aż się dziwię, że gdzieś po drodze nie chlasnąłem w krzaki z
zawałem! No, ale tak stoję w holu i tak powoli do siebie dochodzę, i tak
zacząłem się zastanawiać: "Czy ty gupi już całkiem jesteś? Co ty robisz
człowieku? No niech by cię tak kto po drodze widział...I czemu... dlaczego... w
końcu: czego tak się przestraszyłeś?" Odsapnąłem chwilkę i tak jeszcze, by się
upewnić, podchodzę do okna, odgarniam firanki i patrzę.
- No! No! I co! - ponagliłem
- A tam za oknem koniec świata nadciąga...
- Co ty...
- A tak-ty... Niebo na ziemię zstąpiło, a chmury latały między chałupami, jak
szare, brudne prześcieradła. Całkiem jak wtedy, kiedy Grundarianie zrzucili koło
Miasteczka tę swoją pieprzoną bombę. Tak samo! Ty chyba jeszcze wtedy... Nie, ty
młody byłeś... nie możesz pamiętać...
- Widziałem na filmach...
- Phhh! "Widziałem na filmach..." Na filmach to gorsze rzeczy możesz zobaczyć!
Wystarczy pójść do pierwszego z brzegu virtualkina i horror sobie obejrzeć. Ale
choćbyś nie wiem jak się bał, wiesz, że to tylko pic, i że wyjdziesz stamtąd w
jednym kawałku. Co ty możesz wiedzieć o wojnie... o bombach...
Rzeczywiście nie wiele wiedziałem, bo i skąd?
- Może Grundarianie znów coś kombinują?
- Nie. Od lat panuje pokój i dopóki nie rozgryzą, co to rozszczepienie atomu,
możemy być spokojni...
- To może to jakieś anomalie po tamtym...
- Może, choć nie sądzę... Dość, że było w tym wszystkim coś dziwnego...
- W czym?
- Czy ty mnie słuchasz? - przytaknąłem. - Chmury burzowe, jak byś je z
najbardziej wrednego nieba zdjął, walały się, kłębiły, przewracały, zwiewały i
rozwiewały, ale cicho jakoś, bezgłośnie; i ledwiem to sobie uświadomił, jak nie
ryknie!!! Człowieku!!! To, co podczas wojny robiły bomby Grundarian w naszej
atmosferze, to był "pikuś" w porównaniu z tym. Wyło tak, że nie słyszałem nawet
własnych myśli i... wtedy go zobaczyłem...
- Kogo, na Boga, kogo?!
- A o kim, kurka, rozmawiamy? No jego...
- Zenas... - nie dokończyłem, bo mi przyłokciował, że dech mi zaparło, i choćbym
nawet chciał skończyć, to nie mogłem... Długo nie mogłemmm... Ach! Mmmm! Jeszcze
mnie boli...
- Mówiłem, żebyś go nie wołał, bo, kurka, przyjdzie i zeżre nas obu! Mówiłem?
- ...mmm...mhm. - odpowiedziałem, a on zaczął dalej, tylko słabo go jakoś
słyszałem... słabiuśko...
- No! Stoję, patrzę, a tu jakaś sina poświata przez chmury przebija. Tak, jak
światło chodu przebija przez mgłę, tyle, że to nie była mgła, a TO nie było
TAKIE światło. Większe się robi i większe, a w środku jakaś postać majaczy.
"Daleko jeszcze" - pomyślałem i już sobie zaczynałem obliczać kiedy podejdzie na
tyle blisko, by było widać wyraźniej kto zacz. AAAAA!!!!!!!! - jak się głupek
nie wydrze mi wprost do ucha. No bęcwał jeden! Gdybym się trzymał ławki, a nie
własnych żeber, może bym i nie spadł, ale się nie trzymałem i spadłem.
- Ocipiałeś!! Czego, kurka, czego powtarzam się tak drzesz! - bluzgam go
rajdając się z ziemi. Wstałem, otrzepałem się ze źdźbeł trawy i tego, co mi się
poprzylepiało i siadłem z powrotem obok niego, a ten się cieszy.
- No i z czego? Z czego?!
- Fajną miałeś minkę...
- Zaraz ty będziesz miał... "minkę..." - sapnąłem, zamierzywszy się
jednocześnie, jakbym chciał go palnąć. - Jeszcze raz to zawołam...
- Idę! - powiedział i zaczął się zbierać.
- ...tatę. - dokończyłem. Spojrzał na mnie i powiedział:
- Śmiejemy się ze starego? Jaja sobie robimy, tak? Żarciki, taak? Śmiać by ci
się odechciało, gdybyś choć raz taką gębę zobaczył...
- Siadaj - powiedziałem pojednawczo. Usiadł. - Skąd wiesz, czy nie widziałem?
- ?
- Chyba widziałem... Z daleka... Dlatego chcę wiedzieć... Muszę wiedzieć! Od pół
roku nie sypiam. Ciągle mi się wydaje, że ktoś za mną łazi, śledzi mnie. Nie
wiem czemu, ale czuję, że to się skończy dopiero, kiedy dowiem się kim ON jest.
Musiałem wyglądać jak mówiłem, a mówić jak wyglądałem, bo po chwili wahania
odezwał się:
- Rozumiem. Przepraszam, że się wydarłem... - a po chwili dodał: - Ale zawaliku
byliśmy bliscy?
- Byliśmy, ale nie rób tego więcej i gadaj wreszcie coś zobaczył.
- Oj zobaczyłem! Widywałem go wcześniej z daleka, jak każdy, ale wtedy wyglądał,
przynajmniej z daleka, normalnie, o ile ON w ogóle może wyglądać normalnie.
- To skąd wiesz, że to był on? - spojrzał na mnie jakoś tak i już wiedziałem, że
wiedział...
- Chłopie! Tej gęby nie zapomnę do końca życia! Wielka i blada jak księżyc w
pełni. I te ślepia...Zamknięte, zapadnięte jak u kogoś, kto nie ma gałek... Yah!
Płynie tak sobie to jego "popiersie" jak przyklejone do tej plamy seledynowego
światła. Gdyby to porównanie nie było szkaradne, to powiedziałbym, że wyglądał,
jak moja prababka na tej owalnej fotce, co to wisi u mnie w gościnnym.
Pokazywałem ci je kiedyś... - skinąłem głową, że pamiętam. - No! Ale to kiepskie
porównanie. Psia jego... - zaczął i klapnął dłonią w usta, jakby chciał sobie
wepchnąć te nieopatrzne słowa z powrotem do gęby. - Trzeba uważać, co się
mówi... - zaczął tonem usprawiedliwienia. - W każdym razie... Co to ja mówiłem?
- Coś o odliczaniu...
- No! I tak se rachuje, aaaaa... -to było to "AAAA!", ale tym razem się nie
wydarł - ... tu bach! Jakby ktoś mu odpalił silnik fotonowy w tyłku. W jednej
chwili ta koszmarna morda znalazła się tuż za moim oknem. Blade, martwe oblicze,
ślepia zamknięte i te fioletowe wargi... Patrzę na niego jak zahipnotyzowany.
Nagle to ślepska otwarły się i wlepiły we mnie! Aż by ... - tym razem zatrzymał
się wcześniej. - Pomyślałem: "Koniec ze mną", a on w tym momencie pokiwał głową
na boki, jakby zaprzeczał moim myślom, uśmiechnął się tak jadowicie, tak
szyderczo, że gdybym nie trzymał się parapetu, to leżałbym w kuwecie z psim
gównem, co to go nie zdążyłem wynieść po Kejtruchu. I... zniknął. I co byś
powiedział?
"Że trzeba częściej psie g...uano wynosić" - jakoś tak mi się pomyślało, a na
głos odezwałem się:
- I co dalej? I już? Tak po prostu zniknął?
- A zniknął, wsiąkł, przepadł, ale nie tak do końca...
- Zaczynasz chrzanić. Jak: "nie do końca"? To zniknął czy nie?
- Tak w ogóle, to tak; ale nawet teraz, kiedy zamknę oczy, to go widzę! Widzę go
tak wyraźnie, jak teraz ciebie. Gdzie nie spojrzę to widzę tą bladą, upiorną
paszczę. Jeszcze trochę, a zacznę chodzić z zamkniętymi oczami, bo boję się
nawet do szafy zaglądać.
- No nie przesadzaj - powiedziałem, choć jakoś mi nie wyszło tak jak chciałem. W
końcu rozumiałem go, bo z mojego mieszkania, szafy zniknęły już dawno temu...
- Nie przesadzaj... Łatwo ci mówić: "nie przesadzaj". Tej nocy nie zmrużyłem
oka. Nawet się do łóżka nie położyłem, a kiedy Kejtruch zaskrobał do drzwi, to
nie wiedziałem jak ze sufitu zleźć...Psia jego matka i ojciec! Ale mnie wtedy
wystraszył. Długo skamlał do drzwi zanim go wpuściłem.
- Musiał być nieźle wypłoszony...
- Wypłoszony? Gdyby jeszcze on był wypłoszony, to wierz mi, chyba bym poszedł
się pogodzić z żoną, byle tylko z nim nie zostać w domu.
- No to co z nim było? Przecież był z tobą kiedy Łysy cię gonił.
- Łysy mnie nie gonił.
- ?
- Łysy mnie tylko wystraszył, a później biegł wolniej ode mnie...
- A Kejtruch?
- Kejtrucha puściłem wcześniej, żeby się wybiegał i wy... robił przed wieczorem.
Latał gdzieś, kiedy jego pan też się wyrabiał, by zdążyć do domu i ...
- ... nie nas... po drodze w gacie?
- No! Dokładnie.
- A burza? Przecież kiedy zaczyna się burza, każdy szanujący się pies zrobi
wszystko, byle tylko załapać się w szczelinkę zamykających drzwi.
- Nic!
- Co: "nic"?
- Nic po nim nie było widać. Wesoły był i szczęśliwy jak nigdy.
- Musi być, że jakąś psią dupeńkę po drodze obwąchał, tudzież -zaliczył.
- A cholera go wie, tym bardziej, że to suka...
- Kejtruch suka? - zdziwiłem się nieco, bo dotąd myślałem, że ta psia,
wielorasowa morda, to "on".
- Ano suka.
- Przyznasz, że "Kejtruch", to raczej "chłopięce" imię.
- Ano, dzieciaki mi go popsuły.
- A czemuż to dałeś go popsuć?
- A co ty bidoku możesz wiedzieć... Zachciało się chłopcom pieska, to go
dostali. Że to suczka, wiadomo było od początku...
- No, trudno by było inaczej. Toż u psa, jak u człowieka - nie trza
specjalisty...
- Właśnie. "No, to jak jej, chłopcy, damy na imię" - zapytuję się, trzymając na
rękach małego Kej... No, jak był jeszcze mały, to był suką...- zapowietrzył się
z lekka, a ja zrobiłem uspokajający gest, wiec nieco podbudowany ciągnie dalej:
- Uśmiechają się, głaszczą, podszczypują i nic