Grzegorz Buchwald Opowieść o Zenasie Humie - I co?!!! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego?!! Mam ci TO opowiedzieć? Skończ, jaj nie robiąc... I tak nie uwierzysz... A jeśli nie zamierzasz uwierzyć, że wszystko TO jest prawdą i tylko prawdą, to dla swojego i mojego dobra odpiernicz się od razu. Patrzył mi w oczy i czekał. Ja, milcząc, również czekałem, dotąd, aż nie spuszczając ze mnie wzroku zaczął:. - Było to tak: Znałem ci ja kiedyś gościa. Miał na imię Zenek. Dasz wiarę?! ZENEK! Ludzie, co za imię!!! Nawet mi, choć go znałem, chce się śmiać! Zenek... - rzucił jeszcze, jakby chciał po raz tysięczny wypróbować brzmienie tego imienia, i po raz tysięczny ustosunkować się do niego. - Wszyscy na niego mówili Cham (nie brzmi to dobrze, więc dalej będę mówił: Hum, Zenas Hum), choć nie wiem dlaczego. A więc... - zaczął jakby od początku, lecz skończył raptem, bo się odezwałem: - Nie wiesz, kołku, że zdania od "więc" się nie zaczyna? Tu spojrzał na mnie litościwie, głową pokiwał, i zimno patrząc mi w oczy czekał, aż zgaśnie mój głupawy, pełen triumfu uśmieszek. Zgasł. - Powinieneś go właściwie znać, bo... - tu znów przerwał, widząc moje pełne zapału, przeczące ruchy głową. - Nie znałeś go? - zapytał szczerze zawiedzionym głosem, a ja raz jeszcze szczerze zaprzeczyłem. Widział, że leję w gacie ze śmiechu. - Kurka! Nie opowiadam dalej... - Dej se luz! Już więcej nie będę - pośpieszyłem z zapewnieniem, przerażony perspektywą, że przyjdzie mi się nudzić przez najbliższe dwie godziny. Spojrzał na mnie czujnie, a że lubił gadać, nie bardzo chciał zauważyć, że dalej leję, tym bardziej, że się starałem, by nie było tego po mnie za bardzo widać. - Jak mogłeś go nie znać? - zapytał czujnie i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej - Nieważne... Dość, że Zenas BYŁ i widywało się go w Miasteczku. Nikt właściwie nie wiedział skąd się wziął. Pojawił się nie wiadomo skąd, mieszkał nie wiadomo gdzie i żył nie wiadomo za czego. Menel - rzec by można, lecz z nim cały ból polegał na tym, że menelem nie był. - Czemu nie był ?- wpieprzyłem się głupawo w słowo. - No nie był... chyba nie był... nie wiem... W każdym razie nie w takim sensie, w jakim się to rozumie. - Czyli...? - No... - zawahał się - ... nie wiem! Menela jak zobaczysz to wiesz, że to menel, a on... on tylko za pierwszym razem sprawiał takie wrażenie i chyba dlatego ludzie go wzięli na języki. - ? - A idź w cholerę, nie opowiadam...! - O co ci znów chodzi? Co ja takiego powiedziałem? - Jaja sobie robisz! - Jakie znów jaja? Nie wiem, kurka, o co ci biega: menel, niemenel... - Dobra! Żeby cię! No, pętał się tu i tam, i jak byś na niego nie patrzył, i jak go nie wąchał, nigdy nie śmierdział, nigdy pijany nie był, nigdy nie miał sino- czerwonej twarzy, i nigdy o nic nie prosił. Nawet z fajką nikt nigdy go nie widział. Nie budził litości, lecz przyciągał wzrok, a kiedy już na niego spojrzałeś, zaraz gały zaczynały ci latać i liżąc wzrokiem szare płyty chodnika odbijałeś w inną stronę, choćby ci po drodze nie było. Pewnie dlatego ludzie go tak nie lubili, i pewnie stąd ten przydomek Ch... Hum. - To mówisz, że u was w Miasteczku taki egzemplarz bywał? - zapytałem. - Pf!!!- psyknąwszo-parsknąwszy skonstatował mój wtręt. - Żeby, tylko bywał! Przez dwanaście miesięcy zdążyli poznać go wszyscy, a szumi po jego zniknięciu pewnie do dziś, a to będzie ze dwa lata jak wsiąkł bez śladu. - To co z nim w końcu było? - Co było... co było... - przedrzeźnił mnie. - Żebym ja, lub ktokolwiek, to wiedział... Doszło do tego, że kiedy rozmawiało się ze znajomymi i zabrakło tematów do rozmów, to rozmawiało się o Zenasie Humie: "Te, wiesz co? Idę ja sobie wczoraj koło ósmej do marketa na zakupy, idę, patrzę, a tu na rogu Lipowej i Akacjowej, na pieńku po Starej Lipie, co to ją wycięli, kiedy ją dwa lata temu wichura połamała, leży coś szarego. Odrasta - mówię sobie - czy co? Podchodzę bliżej, a tam siedzi Zenas. Siedzi i patrzy na mnie. A, kurka - mówię sobie - dupa, niech patrzy i walę dalej, a ten dalej się we mnie wlepia. Idę, idę, ale gdyby nie było mi głupio, to zrobiłbym zwrot na pięcie, wziął nogi za pas, i grzał do chaty ile sił w nogach. Czułem jednak, że on tylko na to czeka, wiec nie zważając na nic i nie zwalniając, drałuję dalej. Ale aż mi się zimno zrobiło, kiedy go mijałem. A kiedy przeszedłem, czułem, jak wierci mi dziurę w karku, i jak coś zimnego leci mi po plecach. A-żż, by go... cholernego Huma!" "Ja też go wczoraj widziałem - odpowiada drugi. - Kejtrucha na spacer wziąłem i idę. Dochodzę ci ja do Figurki, a tam na pieńku, co został po Starej Wierzbie, tej co wycięli dwa lata temu, co to ją wichura w Wielki Piątek połamała. No, tej z dziuplą w środku, co tośmy tatowe ćmiki próbowali... "Wiem, wiem..." "No! Siedzi nie kto inny jak Zenas Hum. Bym go pewnie nie zauważył, ale Kejtruch nagle się najeżył i zaczął tak jazgotać, że myślałem, że smycz zerwie. Wtedy go zauważyłem. Siedział i patrzył na mnie. Gdybym nie był tak blisko, wziąłbym zawrócił, ale gupio jakoś ni z tego ni z owego robić zwrot na widok menela. I idę! Ja idę - pies idzie, ja idę - pies staje i skowyczy, więc i ja staje, a oczu od Zenasa oderwać nie mogę..." - No i...- ponagliłem, a on tylko zerknął na mnie, a widząc, że tym razem "jaj" już nie robię, a gębę mam w pąsach, ciągnie dalej: - "No i..." - zacytował mnie - okazało się w końcu, że obaj o tej samej godzinie go widzieli. Ba! Żeby to tylko im się to przydarzyło, byłoby pół biedy, ale właśnie na tym polegało całe zamieszanie z Humem, że nie podlegał żadnym prawidłom rządzącym małymi społecznościami, gdzie każdy zna każdego, i w każdej sytuacji wie, czego się po kim spodziewać, i kto w jakim miejscu być może. Zenas Hum zaskakiwał, niepokoił i budził ogólny lęk, a w końcu - przerażenie. Moje zaciekawienie nieco ostygło, bo zaczął przynudzać, więc wciąłem mu się: - Może bliźniaka ma i obaj wam grali na nerwach? Widać nie był to taki gupi pomysł, bo zastanowił się - Nie... - zaczął niepewnie, po czym bardziej zdecydowanie jął kontynuować: - Nie, na pewno nie! Bo musiałoby być ich ze czterech. Opowiadał mi Kmitka, no ten z Zagajnikowej... - tu spojrzał na mnie, a ja kiwnąłem głową, że wiem o kogo chodzi, więc pewniej podjął dalej: - ...że ktoś mu opowiadał, że cztery osoby naraz, w tym samym czasie widziały Huma ostatniej jesieni nim zniknął. Wiało ponoć wtedy jak skur...czysyn. Młode drzewka nad Kanałem gięły się w pół, a gałęzie Starych Drzew trzeszczały jak skóra w "oficerkach" Kaspra. Pamiętasz Kaspra? - kiwnąłem potakująco głową i uśmiechnąłem się do tego, co stanęło mi przed oczyma. "Kasper..." Gadał coś, a ja uciekłem na chwilę we wspomnienia: "Kasper..." - powtórzyłem w myślach, by obrazy szybciej zaczęły napływać. Pamiętałem go, a jakże! Trudno było zapomnieć kogoś, kto przez dziesięć lat budził podziw i był wzorem do ziszczenia marzeń każdego w okolicy chłopaka, który nie zdążył skończyć trzynastu lat. "Kasper..." Jeszcze dziś widzę go, jak kroczy w swoim galowym mundurze główną nawą Kościoła, ze wzrokiem wlepionym w ołtarz, z twarzą tak pociętą tysiącami zmarszczek, że nawet nie widać było blizn po drucie kolczastym, na który rzucił się podczas ostatniej wojny z Grundarianinami, kiedy jego odział, ruszywszy do ataku, natknął się na zasieki. Podobno kilku ich wtedy było, no takich, co rzucili się na druty, by pozostali mogli przejść po ich grzbietach, lecz tylko on przeżył. I kiedy tak szedł dumny niczym posąg, rzec o nim można by było - Bóg Wojny. I można by tak rzec, gdyby nie te buty... Pewnie dlatego nie zostałem żołnierzem... Dość, że jego buty skrzypiały i to tak, że - poza chłopcami do lat trzynastu - każdy w ławce lał w galoty, gdy po wielu minutach wyczekiwania, Kasper wchodził wreszcie do kościoła. Po latach kapnąłem się wreszcie, dlaczego msza o jedenastej miała największe wzięcie. Nawet pod płotami nikt nie stał, by na pierdołach szybciej zeszło te sto minut przepisowej mszy... Nikt nie mógł sobie odmówić widoku Kaspra w jego skrzypiących oficerkach, i furażerce za pagonem galowego munduru. - ... kurka! Nie opowiadam i zaraz ci przypierdnikuje!.. - ryknęło mi coś nad uchem. Otrząsnąłem się i wyostrzyłem wzrok. - Nie słuchałeś mnie, kurza twoja papa!! Normalnie mnie nie słuchałeś!! - Gdybym go nie znał, byłbym pewien, że mi przywali, że zmieli me liche ciało, zgarnie na szufelkę, wsypie do reklamówy i wypierwpapier prosto w próżnie. Znałem go jednak na tyle, by wiedzieć, że nie ma większego poczciwoty, gaduły i pozera na pieniacza od niego. Kiedy sobie to uświadomiłem, postanowiłem go nie "krzywdzić" i rzekłem pojednawczo: - Przecież, kurka, słucham cię! Co, myślisz, że nie wiem jak skrzypiały oficery Kaspra? - i tum skończył, bo kiedy TAKA góra mięśni patrzy na ciebie w TAKI sposób, to stajesz się ostrożny. Zamilkłem więc i z niepokojem patrzyłem jak gasną iskry gniewu w jego oczach. - Sorry... rzuciłem, a on rzekł tylko: - A, spierd...niczaj!!! - po czym rozwalił się na siedzeniu jak Lord Mord i zamknął oczy. Wiedziałem, że nie śpi, że nie skończył. Znałem go już tyle lat... To co, że nasze drogi rozeszły się, że każdy z nas miał teraz swoje życie, swoje sprawy... Byliśmy kiedyś najlepszymi przyjaciółmi, choć żarliśmy się zawsze, jak wizkundy z Grundarii. Taki to był ten nasz sposób bycia. A najdziwniejsze było to, że żarliśmy się nie z potrzeby "żarcia się", ale dla zgrywy i po to, by dać upust tej drugiej stronie. Tej złej stronie nas. I patrzę sobie tak na niego i czekam... Odemknął jedno oko i szepnął: - Ani kurka słowa!!! Bo cię walnęęę!!!! - Daj spokój! Gadaj dalej, bo nie zasnę! - powiedziałem tak bardzo poważnie jak tylko mogłem. Uwierzył, bo rozwarł oba ślepia i wpatrzony we mnie jął się pochylać. "Zaraz powie coś, co mi w pięty pójdzie, ale i ja pochyliłem się zrozumiawszy, że za chwilę zaszepcze coś nader poważnego". - Mówię ci, to był diabeł... - zasyczał niespodziewanie. "Odpierdoliło mu" - pomyślałem i z całą powagą na jaką było mnie stać odrzekłem: - Nie denerwuj mnie! - to znaczyło: "Kurka, poważnie? Weź mnie nie strasz, bo ja sam w strachu". - I to na ful-powaga - powiedziałem. Wiedziałem, że jak nie odpowiem w ten sposób, to albo pójdzie nazad spać i nie odezwie się już więcej, albo dostanę w ryja, i ja się już więcej nie odezwę. - Powaga! - zaczął dalej z zapałem, uwierzywszy w moje szczere zainteresowanie. - Nikt nigdy na to nie wpadł, ale JA zauważyłem, że w kilku miejscach na raz pojawia się (Zenas, kurka, Zenas... no... tak myślę, że o nim ciągle mowa) zawsze, gdy wieje. Pierdolone wiatry! Pierdoleni Grundarianie i ich bronie, i to, że przywalili tak blisko nas... - Zaperzył się, wyraźnie się zaperzył, i dlatego wolałem się nie odzywać. - Psia jego krew! - sapnął. - Jeszcze, by było śmieszniej, doszedłem do tego, że pojawia się zawsze w czterech miejscach, w miejscach po zwalonych drzewach, na czterech narożnikach kwartałów naszego Miasteczka i wszystkie z tych drzew zwaliła przed trzema laty wichura. - A mówiłeś, że widuje się go w wielu miejscach... - No... tak, w wielu, ale tylko na pniakach pojawia się jednocześnie i tylko wtedy przeraża ludzi tak, że skóra cierpnie i szumi potem o nim ze dwa tygodnie. Raz nawet ludzie chcieli go zarąbać. Znasz Cwelka Kurdupelka? - A jakże! Znałem! Piździelec... Wybił mi sześć lat temu dwa zęby. Kutas! Naklejenie protez na pozostałe pieńki kosztowało mnie całą pensję. Ale cóż! Byłem młody piękny i uroda była mi potrzebna... Widząc, że wiem o kogo chodzi nie czekał dalej: - No! Zebrało się wtedy kilku chłopaków u Binkola na piwku i tak se popijali, tak se opowiadali, aż zeszli z "tematami" na Zenasa. I wtedy się zaczęło! Każdy miał coś do powiedzenia na jego temat. W końcu nadmiar piwa wzmógł nadmierną produkcje adrenaliny, i zaczęli się przekrzykiwać w swych opowieściach. No, i wtedy Kurdupel ryknął: "A ja wezmę skur...czysyna zarąbie!" Umilkło, wszyscy nań spojrzeli, a wtedy Kurdupel wziął się poderwał, flachę po jabolu utłukł i ruszył nie oglądając się na koleżków. - I co? Dorwali go? - Ś-ty gupi? Owszem, Kurdupel przodem, rozchwiana komapanija za nim, i ruszyli wokół miasteczka. I tak szli od pieńka do pieńka i... trzeźwieli. Gdy w końcu dotarli do ostatniego, poza Kurduplem było już tylko dwóch. Też powinieneś ich znać... - machnąwszy niecierpliwie ręką nie dałem mu skończyć. Pojął, że bardziej chcę wiedzieć co było dalej, niż wiedzieć, kto był na tyle nietrzeźwy, by wdawać się w awantury. - No, i kiedy wreszcie wyszli za róg Starej Kamienicy, patrzą, a tam na pieńku po Starej Topoli ktoś siedzi. "He!! K... Gnoju jeden, Zenasie Humie! Idę cię zająbać!!!" - wrzeszczy skurczysyn Kurdupel, a kolesie mu wtórują: "Ja, ja! Zarąbiemy cię kutafonie" - wrzeszczą i walą dalej... - Przyspieszaj, przyspieszaj, łysa pało! - ponagliłem, bo mnie zaczynało brać zniecierpliwienie. - I co? Dorwali go? - Ysssssshehe! Pewnie! A jakże! Idą, idą, drą się w niebogłosy, patrzą, a tam na pieńku siedzi nie kto inny jak... - Zenas! - ryknąłem entuzjastycznie, chcąc pokazać, że w lot przewiduję co ma być dalej. - Chciałbyś... - ? - A tam na pieńku siedzi Glion Bebas. Siedzi i suszarą macha na boki, jakby nie bardzo wiedział nadjeżdżającym z której strony kieszenie wysuszyć. - Glion... Glion... - próbowałem na głos przypomnieć sobie o kogo to może chodzić. - No tak, ty już wtedy nie mieszkałeś u nas... Glion, to policjant z naszego komisariatu; ścierwo nieprzeciętne. Miast łapać gnoi, co i rusz zaczajał się na uczciwych obywateli, i tylko patrzył, który ze współziomków sunie sto dwadzieścia przez obszar zabudowany. Tak, jakby te dziesięć w jedną lub drugą robiło jakąś różnicę... - He-he! - zaśmiałem się porozumiewawczo, bo teraz naprawdę nietrudno było się domyślić, co będzie dalej... - No, i Kurdupel się drze: "zarąbie cię...! u! u!", a ten patrzy, suszarką macha, na boki się rozgląda, bo chyba nie wierzył, że to do niego. No ale w końcu otrzeźwiał i tamci też. Stali tak chwilę naprzeciw siebie, i nagle Bebas jak nie ryknie: "DOKUMENTY!!!!". Dobrze kurka wiedział kogo widzi, i że ci dokumentów mieć nie będą, więc albo to był odruch, albo Bebas całkiem zdurniał. Kurdupel stoi z obtłuczonym szkłem, gawiedź za nim, a naprzeciw nich prawo... - i tu nie wytrzymał i roześmiał się, a ja z nim. I śmialiśmy się tak chyba kilkanaście sekund. - Biilety do kontroli!!! - a my dalej ryjemy, bośmy nie dosłyszeli. Dopiero syk uszczelnianych drzwi wyrwał nas z błogiej beztroski. - Biilety do kontroli!!! - powtórzono, i dopiero wtedy purpurowi ze śmiechu podnieśliśmy oczy. Ciągle chichocząc podniosłem się wolno i sięgnąłem po neseser, wyjąłem z bocznej kieszeni plastik i wsunąłem w automat. Brzdęknęło, jęknęło, światełka mrugnęły i rozległo się beznamiętne: "dziękuję". Drzwi się rozszczelniły, konduktor zawrócił i znów zostaliśmy sami. Poskładałem się i usiadłem. - To co, dorwali go w końcu? - Kogo? - No, Zenasa. - Niiie, poszli na czterdzieści osiem... - ? - A następnego dnia po areszcie Kurdupel zniknął - ?!?!?!! - A zniknął. Pojawił się po tygodniu, ale to już nie był Kurdupel jakiego znaliśmy ... "Oj! znaliśmy, znaliśmy!" - pomyślałem. - Dalej chodził na piwko do Binkola, zadawał się z koleżkami, ale łagodny był jakiś taki... Nie ON. - A mówił co? - W tym rzecz! Gadał jak zawsze, śmiał się i w ogóle, ale to nie był on. - Jak to? - zaczynał mnie wkurzać. - Po prostu. Wcześniej, jak Kurduplowi nie przytakiwałeś to dostawałeś po ryju. Odkąd pojawił się po zniknięciu, uspokoił się. - A gadał z nim kto... wypytywał? - A jakże! Nawet ja sam próbowałem go zagadać. - I...? - I nic! Bełkotał coś do kolejnych flaszek, które mu stawiałem i nic! - Kompletnie nic? - Nic... - ? - No, na końcu, nim stoczył się pod stołek, łypnął na mnie przekrwionym okiem (drugie coś nie chciało nadążyć za tym od mojej strony) i blubrnął: "K... Byłem, Łysy, k... w piekle" i rypnął. Wywlokłem go na zewnątrz, gębę obtłukłem, by się ocknął, a kiedy się ocknął, udał przez krzaki do Rygi. Nim się spostrzegłem Kurdupel jął wiać. Dorwałem go oczywiście, chwyciłem za szmatki i pytam: "Co jest?" Zerknął na mnie, szarpnął się i kiedy stanął na własnych nogach sapnął: "Łysy, wiesz co?.. Spierdalaj!" i tylem się dowiedział. - Trza go było rąbnąć! - spojrzał na mnie i nic nie odpowiedział. - To co, co było z tym Humem? Dowiedziałeś się czegoś w końcu? - zapytałem. - OOO tak! - ? - Sam na niego kiedyś zapolowałem... - ?!! - Zaraz po tej akcji z Kurduplem. Mówię sobie: "Dość tego!" Wziąłem maszynę między nogi i dawaj po Miasteczku. Jeździłem tak ze dwa tygodnie i nic. Aż tu jednego razu, kiedy postanowiłem sobie dać wreszcie spokój, idę późnym wieczorem do Binkola na piwo, idę, patrzę, a tu na pieńku po Starym Klonie siedzi ktoś. Aż mi serducho do gardła podskoczyło. Ale nic - mówię sobie - i idę dalej. "Dobry wieczór" - zaczynam grzeczniutko, a tu nic. Dmuchnęło tylko, kurz się zakręcił, a że ciemnawo już było, skórka mi trochę ścierpła i nieswojo jakoś mi się zrobiło. Tamten ani drgnie, tylko kapota mu zafurkotała. Podchodzę bliżej, ja wiem, może miałem jeszcze pięć kroków do niego, gdy zaczęło się nagle ciemno robić. Mało, że słońce już zaszło, to jeszcze jakieś takie chmurzyska skądś się wzięły... Ale nic! Twardo idę dalej, i jeszcze raz zagajam: "Dobry wieczór" - mówię do jego pleców, bo teraz dopiero zauważyłem, że siedzi do mnie tyłem. Drgnął, odwraca powoli tą swoją białą jak kreda gębę w moją stronę i uśmiecha się. Ale, kurka, tak jakoś zimno, tak szyderczo, że już miałem niemal nawalone, ale na dobre nawaliłem dopiero za chwilę. Nagle bowiem, jak nie pierdyknie ni z tego ni z owego... To wtedy zapalił się semafor koło Budki Żrumola. Omal wtedy nie ogłuchłem, a gdy błyskawica rozświetliła niebo, jego gęba na chwilę znikła i tak sobie migała, pojawiając się i przygasając w takt, jak kolejne gałęzie pioruna rozświetlały się, rozszczepiały i gasły. I ten lodowaty uśmieszek... Anim myślał czekać na ciąg dalszy. Jeszcze tak nogami nie przebierałem, a za mną tuman śnieżnego pyłu pchany lodowatym podmuchem... Nagle dogonił mnie, otoczył, a ja gnałem jak szalony, na wpół ślepy i głuchy, i tak przerażony, jak nigdy dotąd. Sam nie wiem jak długo biegłem... Byle dalej i szybciej - byle uciec, byle nie dać się pochwycić... zatrzymać... - Przypadek... - odezwałem się cicho, ale nie dał mi dokończyć. - Ładny przypadek! Do dziś mam ślady po odmrożeniach! Mam ci kurka pokazać? Uskakiwałem jak zająć! I ten ścigający mnie chichot...! Jeszcze dziś go słyszę: "Tssshoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszeni? Hh Hh Hhhhhh". Nawet nie mogłem wtedy myśleć ze strachu. Kiedy wpadłem do domu i matka mnie zobaczyła, przeżegnała się. Nawet nie zapytała co się stało, porwała mnie w ramiona i ściskała tak mocno, że omal mnie nie udusiła. Pierwszy raz od piętnastu lat spałem u jej boku i trzymałem ją za rękę. Strach udzielił mi się i siedziałem z rozdziawioną gębą, i wlepiałem się w niego. Ciekawość jednak zwyciężyła i zapytałem w końcu: "I co? Co dalej?" Podniósł na mnie wilgotne oczy, pośpiesznie otarł je rękawami i jakby dodatkowo chciał naprawić tą małą "niemęskość" - uśmiechnął się blado. Mnie, niestety, nie było do śmiechu - zaczynałem mu kurka wierzyć, i... naprawdę się bać. - E! - bąknął. - Wlazłem na niego następnego dnia. Siedział w tym samym miejscu, obrócony w tą samą stronę i kiwał się w przód, i w tył. - Gadałeś z nim? - A czy z nim kto kiedy pogadał? - Więc co? Może, kurka, to wcale nie był ON? - Nie, wuja, TO BYŁ ON! Był dzień, ludzi na około pełno... Przełamałem się i podszedłem do niego, stanąłem naprzeciw jego bladej gęby i patrzę. Ślepia miał zamknięte, i ani na mnie spojrzy. Stałem tak ładną chwile i przyglądałem mu się; zebrałem się w końcu na odwagę, by się odezwać, ale nie wiedziałem kompletnie co powiedzieć, od czego zacząć... Co! Miałem powiedzieć: "Cześć Zenas, aleś mnie kurka wczoraj nastraszył?" - Było zawołać policję - palnąłem głupotę. Oj była to głupota! Ależ na mnie spojrzał! - Policję... Ty chyba gupkowaty jesteś. I co bym im powiedział? "Panowie policjanci, oto Zenas Hum! Wczoraj sprawił, że o mało narąbałem w gacie ze strachu". "Czy groził panu?" "Nie, tylko siedział, i łeb mu znikał i się pojawiał! A poza tym, wywołał burzę gradową, i odmroził mi dupę". Ty, człowieku, myśl czasami, zanim co powiesz. Nie ukrywam, że zrobiło mi się głupio - Mówiłeś, że łydki... Tu zachowałem się właściwie: zrobiłem głęboki unik, ale nie cieszyłem się długo, bo kiedy oglądałem sobie sznurowadła, coś pacnęło mnie przez potylice. - Znów zaczynasz... - Sorka, niechcący...- zacząłem się kajać. - Tak jakoś wyszło... No i co w końcu? Odezwał się? - Jeszcze nie... - Co "jeszcze nie"? - zapytałem, bo pomyślałem, że mówi o sobie, że jeszcze nie "dojrzał", by ze mną rozmawiać, ale on już ciągnął dalej: - Jeszcze się nie odezwał. Już miałem dać sobie spokój, i już miałem się odwrócić, gdy nagle przestał się kiwać. - I odezwał się w końcu!? - Nie, jeszcze nie... Zatrzymałem się w pół kroku, poprawiłem pozycję i czekam. A ten nic. Już mam odejść, gdy naraz otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie, ale tak, że mnie wmurowało. Już wiedziałem, że ani ten piękny dzionek mi nie pomoże, ani ci wszyscy ludzie, którzy na dziesięć metrów od nas w obie strony, przechodzili na drugą stronę chodnika albo zawracali. Nagle pojąłem, że jestem samiusieńki, sam na sam z NIM. - I co, i co? - A co? Byłeś kiedyś w zoo? - kiwnąłem twierdząco głową, choć było to bardzo, bardzo dawno temu, kiedy w ogrodach żyło jeszcze parę sztuk zwierzyny. Teraz, to nawet nie bardzo jest po co tam chodzić... - A kobrę widziałeś? - ciągnął nie czekając aż zbyt wiele sobie przypomnę. O tak! Kobrę pamiętam dobrze. Pamiętam jak stałem przed grubą szybą terrarium i patrzyłem, jak gdzieś z góry zsunął się szczur. Pamiętam, jak płaz poderwał się i rozpostarł kapelusz, a szczur znieruchomiał. Nawet nie wiem, czy to była pora karmienia, czy gryzoń wpadł tam przypadkiem, bo szczurów jakoś cywilizacja i wojny nie mogły przerzedzić, i było ich wszędzie zatrzęsienie, szczególnie w zoo. Poruszyłem się wówczas nerwowo, bo chciałem zawołać ojca, by podszedł i popatrzył, i w tym momencie kobra odwróciła się w moją stronę. Kiwała się na boki wpatrzona we mnie, a ja zamarłem. Światło w pomieszczeniu było lekko ściemnione, a szyba była tak czysta, że właściwie niewidoczna. Stałem tam jak zamurowany, gdy naraz podszedł ojciec: "Co chciałeś synku?" - zapytał i wyrwał mnie z hipnozy. Poruszyłem się i w tym samym momencie z zębów jadowych stwora trysnęła mgiełka, a w ułamek sekundy później coś klapnęło w szybę. Długi i gruby jak ręka kształt odpełzał wolno w kierunku drgającego szczura. Terrarium było małe, słabo wentylowane i mgła jadu przeznaczona dla mnie opadła na polnego gryzonia paraliżując go na chwilę. O tak!, widziałem kobrę - No! - Przytaknąłem. - A widziałeś jak się gotuje do ataku? - Aż nazbyt z bliska... - No, to tak się wtedy poczułem. Tyle, że oczy miał gorsze niż kobra: białe, jak ugotowane z wąskimi, granatowymi, poziomymi szparkami miast źrenic. I te usta: fioletowe jak burzowe chmury podświetlone łuną zachodzącego słońca. Człowieku! Jeszcze teraz dostaję gęsiej skórki na samo jego wspomnienie. Jego wargi poruszyły się i usłyszałem syk, bo tego nikt normalny i przy zdrowych zmysłach nie nazwałby mową: "I tssshoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszenii? Hh Hh Hhhhhh". I patrzy mi w oczy i ani drgnie, tylko ten martwy uśmieszek... Musiałem wtedy wyglądać jak sam Bebas, bo czułem wyraźnie, że każdy włosek sterczy mi na grzbiecie "na baczność" i wypycha ubranie. Jak ja się wtedy bałem...! No, ale nic się więcej nie działo, więc ile można stać i się trząść? Zaczynałem wolniutko odzyskiwać rozsądek. W końcu sam tego chciałem. Gdyby nie mój genialny koncept, by napytać sobie biedy, nigdy by do tego nie doszło. "Kim ty jesteś? Skąd się wziąłeś? Czego od nas chcesz?" - wyjąkałem. Gęba mu się rozlazła jeszcze bardziej, a fioletowe usteczka poruszyły się: "Chcesz wiedziećććć? Na pewno chcesz to wiedziećććć?" Kiedy to mówił, kątem oka dostrzegłem skupiających się wokół nas ludzi. O! O! - uniósł rękę, widząc, że zaczynam się wiercić, by coś powiedzieć. Poprawiłem się więc tylko i przymknąłem na wpół otwarte usta. - Nie, wuja, nie! Ludzie stali - owszem; i gapili się - owszem, ale by przyjrzeć się walczącym, wściekłym wizkundom podeszliby bliżej. Poustawiali się tak daleko, że nawet kiepsko dało się poznać kto jest kto. Niemniej poczułem się trochę pewniej. Spojrzałem znów na niego i znów przestało mi być do śmiechu. A jemu widać owszem. Tyle tylko, że gdybym nie miał nóg jak z waty, wydarłbym stamtąd szybciej niż pchła zmienia pieska. - Co, ugryzł cię? - wciąłem się jednak. - Pss! Gdybym w tamtej chwili choćby pomyślał, że może mnie ugryźć tym, co pojawiło się w jego gębie, to nie rozmawialibyśmy dzisiaj... - ? - ...bo niechybnie dostałbym zawału. Patrzę ci ja na niego, patrzę, i nie mogę się połapać, co właściwie widzę - nie wierzę w to co widzę! Zębiska! Czarne i ostre jak poustawiane jedna obok drugiej, przełamane na pół wykałaczki. Kiedy spojrzałem nań pierwszy raz, były tycie - tu lekko rozchylił dwa palce - jakby się dopiero zaczynały wyrzynać z bladych dziąseł. Wyglądały jak mikrusia palisada, ale w miarę jak gęba mu się rozdziawiała rosły, rosły! rosły!! aż stały się tak ogromne, że dałbym się pociąć, że przegryzłby mnie na pół, gdybym tylko z jakiegoś powodu znalazł się między nimi. Naraz gdzieś daleko huknęło. Potem się okazało, że jakichś dwóch palantów (na szczęście nie miejscowi) zagapiło się na tłum, i wjechało na siebie. Marmolada! Nie było co zbierać. Daj spokój! Nawet jeśli zwolnili do osiemdziesię.... - Skończ, kurka! Wiem, co mogło z nich zostać! - No! I wtedy się ocknąłem. Gęba mu się z powrotem zamknęła w fioletową kreseczkę, ale uśmieszek pozostał. Nagle wargi znów mu zafalowały i znów się odezwał: "To tssschoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszenii? Hh Hh Hhhhhh". Na "miękkich" nogach podszedłem bliżej i powiedziałem, starając się jednocześnie, by głos mi nie drżał, choć pewien jestem, że to mi się nie udało: "Chcę..." A co miałem zrobić? Gapiów na około pełno... Gupio było by się później tłumaczyć... "Nchooo to podejdź jeszszcze bchhliżej i zajszszyjyj" -zasapał i wstał... Nie, właściwie - poderwał się... Nie, właściwie - to jak siedział, tak nagle stał. Nie zauważyłem momentu, kiedy wstawał; kłęby kurzu zawirowały wokół nas, chmury zasnuły niebo, a mi zrobiło się tak zimno, że już w końcu nie wiedziałem, czy trzęsę się ze strachu, czy z zimna. Złapał się za lewą połę płaszcza i uniósł ją w górę, prawą ręką natomiast chwycił za wewnętrzną kieszeń i uchylił ją. Wylało się z niej seledynowe światło, i rozlało się jak gęsta, fluorescencyjna ciecz wokół rozwartego otworu. Już nie miałem ochoty tam zaglądać, ale szedłem dalej, i coraz wyraźniej słyszałem jęki, syki, wizgi, jakby głosy wichur z wszystkich tysięcy lat naszej cywilizacji naraz ozwały się na nowo. Milczał przez chwilę. Milczenie przeciągało się, a ja zaczynałem nerwowo szurać nogami, i patrzeć na niego w oczekiwaniu na ciąg dalszy. - I co?!!! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego?!! - No i jak się to skończyło? - A jak się miało skończyć? Znaleźli mnie tydzień później przegryzionego na pół. Trzy dni w szpitalu leżałem, zanim mnie pozbierali. - Teraz to ty mnie chcesz zdenerwować... Nim skończyłem, ten już stał na nogach i łapał się za lewą połę kapoty. Żeby go jasna i nagła krew zalała!!! Zesztywniałem! Ten patrzy mi w oczy i mówi: "Chcesz zobaczyć co mam w kieszeni?" Ż-by go wściekłym wizkundom Grundarianin na pożarcie rzucił, i to ubranego, by zanim mu bestie bebechy wywloką! Mógł sobie te pare chwil wyczekiwania urozmaicić wyobrażaniem tego momentu! A-ż by go!! Tak wcisnąłem się w oparcie siedzenia, że w domu koszula od pleców nie chciała mi odejść. A ten stoi nade mną i sięga prawą ręką do wewnętrznej kieszeni. Ślepia to mi na wierzch chciały wyskoczyć! Patrzył w tym momencie gdzie sięga, jednak przez na moment spojrzał na mnie i zamarł z łapą w kieszeni. - Co ty! Co ci? Źle się czujesz? - zapytał, a ja łamiąc swój sztywny z przerażenia kark zmusiłem głowę do kilku przeczących ruchów głową. Wzdrygnął ramionami i wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni portfel, klapnął obok mnie i jął grzebać w jego zawartości. - Patrz! - powiedział, i wyrwawszy z przegródki namacany palcami biały rożek jakiejś kartki, wyszarpnął ją i podstawił mi przed oczy. Spojrzałem, a tam jakiś berbeć w koronkach, ze smoczkiem w pulchnej, różowej gębuli na kolanach u jakiejś kobiety. - A, kurka, to nie to! To ja z mamą, kiedy miałem roczek. - Gdyby nie to, że jeszcze gębę ocierałem z zimnego potu, pewnie coś bym powiedział, albo przynajmniej uśmiechnął się, tymczasem, ze zrozumieniem potaknąłem i obserwowałem, jak tym razem uważniej sortuje coś w portfelu. - No! - sapnął zadowolony z rezultatów poszukiwań, wyciągnął zdjęcie i podetknął mi je pod nos. Tym razem wypadałoby zacytować mocne słowo na "k", które mi się wówczas wyrwało na widok tego, co było na zdjęciu. Ale po co? A na zdjęciu był on. Leżał na noszach, a w łapach trzymał swoje flaki. Na samym wierzchu leżał żołądek, który troskliwie przytrzymywał dłońmi. "Zawsze lubił dobrze zjeść" - pomyślałem wtedy. Jedna z nóg dolnej części ciała, która leżała oddzielnie, to znaczy nieco niżej na noszach od górnej części, wypadła za nosze i zwisała obuta w biały, sportowy but. - No i co ty na to? Nieźle się prezentowałem, co nie? - zapytał, a ja dalej mamrotałem pod nosem owo mocne słowo, i przyglądałem się zdjęciu ze wszystkich sił. - Jakim cudem ty jeszcze żyjesz? -zmieniłem wreszcie płytę. - Ba! Sam bym to chciał wiedzieć. Powiedziałem im podobno, by mnie pozszywali i koniec. Ktoś nawet zdjęcia porobił, bo widać też sobie to pytanie zadawali... - Jak to: "podobno"? - Podobno, bo widzisz, ja nic z tego nie pamiętam. Obudziłem się na trzeci dzień, i kiedy opowiedziano mi co ze mną było, i kiedy pokazano mi nagranie, i zdjęcia, to chciałem ich obić za to, że robią ze mnie wała. Ale wolniutko zacząłem sobie przypominać wszystko do momentu, kiedy Zenas Hum pokazał mi, co ma w kieszeni. - I co w końcu miał? - Czy ty mnie słuchasz? Mówię przecież, że nie wiem. - Jak, kurka "nie wiem"? - No nie wiem! Nie wiem i tyle! Raz jeszcze rzuciłem okiem na zdjęcie i oddałem mu je. - Może to pic i fotomontaż? - Fotomontaż?! To też jest fotomontaż? - bez namysłu łapnął się na krzyż z boku za ubranie, i jednym ruchem podciągnął je do góry. O mało się nie wyrzygałem. Na wysokości pęka jago tułów obiegała nierówna, postrzępiona linia. Płaty różowego mięsa gdzieniegdzie wyłaziły spomiędzy rozchylonych brzegów niezaciągniętej skóry, i zlewały się z sinymi, pionowymi krechami szwów. - Schowaj to człowieku, bo rzeczywiście niezbyt się czuję... - stęknąłem płaczliwie. Posłuchał. - Nie mogli cię posklejać? Wyglądasz jak dzieło artysty: chirurga-maniaka... - Ano nie mogli. Tylko nici trzymały. Żaden klej nie chciał "chwycić", a w restrukturyzatorze podobno zaczynałem się gotować - odparł, i wyraźnie zmęczony, i zrezygnowany, wolno przesiadł się na swoje miejsce. Przez chwilę milczeliśmy, po czym odezwałem się: - No, a co z Humem? Widziałeś go jeszcze kiedyś? Dowiedział się ktoś czegoś o nim? - Zacząłem znów drążyć. Spojrzał na mnie i szepnął cicho: - Byłem w piekle... Co z Humem? A gówno mnie to obchodzi! Wyprowadziłem się z Miasteczka i jesteś pierwszą osobą, z którą na ten temat rozmawiam. - Czemu mówisz, że byłeś w piekle? Coś jednak pamiętasz? - Nie, wuja, nie. Nie pamiętam nic poza bólem... Popatrzyłem na niego ze zrozumieniem. Już wiedziałem, że się niczego więcej nie dowiem. Rozparłem się we fotelu i myślałem o wszystkim, czego się dowiedziałem. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, jak to zrobił, że nie skasował biletu. Spojrzałem na niego i już chciałem go o to zapytać, ale spał tak smacznie... Ja, po chwili, w końcu też przysnąłem. Nie minęło nawet pół godziny, kiedy rozstawaliśmy się na płycie portu. Uściskałem go. Syknął lekko, kiedy "tak po naszemu" wymierzyłem mu markowany cios pięścią w brzuch. Nic jednak nie powiedział. Rozstaliśmy się w końcu na dobre i rozeszliśmy każdy w przeciwnym kierunku. Jednak po kilku krokach obejrzałem się, by raz jeszcze spojrzeć za odchodzącym przyjacielem, bo wszechświat jest ogromny, i kto wie, czy jeszcze kiedyś się spotkamy... Stał tam w świetle lądującego statku, w rozwianym płaszczu i głowę bym dał, że nie miał głowy. Pojawiła się dopiero, kiedy smuga oślepiającego blasku zaczęła ześlizgiwać się z jego twarzy. Uśmiechał się do mnie, a jego usta były fioletowe. A może, kurka, mi się wydawało... - I co?!!! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego?!! - Wyraźnie był rozdrażniony. Nie chciałem go bardziej jeszcze zdenerwować, bo w końcu nic od niego bym nie wyciągnął. - No... - odezwałem się w końcu. - Dobra! - przerwał mi niespodziewanie. - Powiem ci, bo jeśli ja ci tego nie powiem, to, czuję w kościach, dalej będziesz łaził po Miasteczku i mendził, i napytasz biedy nie tylko sobie , ale NAM wszystkim. - Już chodziłem... - Ale nie doszedłeś... I nie próbuj! - No to jak to w końcu było? Widziałeś... byłeś wtedy... tam... - Byłem i widziałem, i nigdy więcej nie chciałbym tego powtórnie przeżyć. Widzisz? - tu jego palec powędrował do czarnej zakrywającej lewe oko opaski. - Byłem w piekle...- Słyszałem to już wcześniej i aż się odsunąłem. Uśmiechnął się tylko - ... i nie chcę znaleźć się tam powtórnie. - To co się w końcu wtedy wydarzyło? - Ano, co się wydarzyło... Idę ja sobie chodniczkiem z Kejtruchem, spacerkiem, witryny oglądam, a tu naraz jak nie łupnie! Patrzę, a semafor koło Budki Żrumola w ogniu... - To już wiem... - To po kiego pytasz? - Tego dowiedziałem się od niego. Ale co było później... następnego dnia...? - Spokojnie, dojdziemy. No, i gapię się tak na ten semafor, a że nie bardzo miało się na nim co palić, to po chwili, kiedy kable i plastiki się wyjarały, została tylko stercząca, biała od żaru rura. I tak sobie patrzę jak stygnie, i nawet nie wiem, kiedy zerwał się wiatr. Chmurzyska takie niebo zasnuły, że ciemno się zrobiło, jak w najczarniejszą noc. A zimno...! Brrr! Jeszcze dzisiaj pamiętam... I stoję tak chwilkę, a tu naraz słyszę biegnie ktoś chodnikiem. Ale jak biegnie! Chłopie! Byś ty to widział! Jeszcze nie wiedziałem kto to, ale po chwili zobaczyłem go... - Zenasa? - wciąłem się. - Ci...! Jeśli jeszcze raz wypowiesz jego imię na głos - znikam. Nie, to nie był ON. - No to kto? - No widzisz? Takiś niby mądry, a nie wiesz... Łysy! - Łysy? - Ale byś go chłopie widział! "Łysy! - krzyczę - gdzie cię tak pędzi? Nagłej sraczki dostałeś? Skręć w krzaki, bo nie doniesiesz..." - próbowałem zagaić, ale kiedy tak biegł w moją stronę i nawet na mnie nie spojrzy, to już mniej mi było do żarcików. Po chwili wbiegł w światła witryn i... - Łeb mu zniknęła... - znów chciałem wypróbować bystrość swojego umysłu. - "Łeb mu zniknęła?" - zacytował mnie i jakoś dziwnie na mnie spojrzał... - Ocipiałeś? "Łeb mu zniknęła..." Psss, też coś! Tobie zaraz zniknie, jak co chwilę będziesz mi się wpieprzał. - Sorka. Więc co? "Wbiegł w światła witryn i..." co? - I gdybym miał się wtedy gdzie schować, to... bym się schował. Nawet zapaść pod ziemię się nie umiałem... Stoję więc tam i oczy coraz większe mi się robią... - Co, blady był jak kreda...? - Blady... a skąd, kurka, wiesz... - I oczy miał jak ugotowane... - "Ugotowane"? Oci... Mówiłem, żebyś mi się nie wcinał... - Mów dalej - rzekłem pojednawczo, a on tylko łypnął na mnie tym swoim jednym okiem i ciągnął dalej: - Blady był ci on jak skurczysynek, a gały to miał takie, że mało mu z orbit nie wyskoczyły. I pędzi na mnie, i sapie jak lokomotywa, a za nim biały tuman śnieżnego pyłu. Całkiem, jakbyś stał na peronie w mroźny, śnieżny poranek, i ekspres by ci przed nosem przejechał. Dopiero kiedy podbiegł jeszcze, zorientowałem się, że nie tylko blady ci on jest, ale, że jest w ogóle cały biały; biały, jakby dopiero co z zamrażarki wylazł, a strach z niego bił taki, że myszy z dziur wyskakiwały i pędziły przed nim całym stadem jak ogłupiałe. Pewnie nawet dżdżownice by pouciekały, gdyby mogły zdążyć... I wtedy mnie zauważył... Widać było, że mu ulżyło, ale biec nie przestał i tylko woła z daleka: "Wiej, człowieku, wiej jeśli chcesz jutra doczekać!!!" Nie wiem czemu, ale nie dałem sobie tego drugi raz powtórzyć, i nie wiem czemu, choć wydawało mi się, że Łysy szybko biegnie, dogonić mnie coś nie mógł... Słyszałem, co prawda, jego sapanie na karku, ale stawało się coraz cichsze i cichsze, aż w końcu się urwało. Ja gnałem do swojego domu, a on skręcił do swojego. - I co? - I nic! - Jak to "nic"? - zapytałem z lekka skonsternowany. Poprawiłem się lekko na ławce, bo mi się jej szczeble zaczęły wrzynać w ..., odgarnąłem gałązkę wierzby płaczącej, którą mi lekki podmuch wiatru wrzucił przed chwilą na twarz i patrząc na niego czekam. - Dobiegłem do domu, zatrzasnąłem drzwi i czekałem... - Na co? Na co czekałeś? - ...czy to już, czy jeszcze nie... - Co, kurka, co!!!??? - ... pora wzywać ambulans... - O rzesz ty...! - Nie patrz tak na mnie! Myślałem, że zawału dostanę! Co ty, kurka! Przyjrzyj mi się! Czy ja wyglądam na Vikula Babelu? Myślisz, że ile ja w moim wieku mogę przebiec szybciej od niego? Mało tego, to ten cholerny łysol napędził mi takiego strachu, że aż się dziwię, że gdzieś po drodze nie chlasnąłem w krzaki z zawałem! No, ale tak stoję w holu i tak powoli do siebie dochodzę, i tak zacząłem się zastanawiać: "Czy ty gupi już całkiem jesteś? Co ty robisz człowieku? No niech by cię tak kto po drodze widział...I czemu... dlaczego... w końcu: czego tak się przestraszyłeś?" Odsapnąłem chwilkę i tak jeszcze, by się upewnić, podchodzę do okna, odgarniam firanki i patrzę. - No! No! I co! - ponagliłem - A tam za oknem koniec świata nadciąga... - Co ty... - A tak-ty... Niebo na ziemię zstąpiło, a chmury latały między chałupami, jak szare, brudne prześcieradła. Całkiem jak wtedy, kiedy Grundarianie zrzucili koło Miasteczka tę swoją pieprzoną bombę. Tak samo! Ty chyba jeszcze wtedy... Nie, ty młody byłeś... nie możesz pamiętać... - Widziałem na filmach... - Phhh! "Widziałem na filmach..." Na filmach to gorsze rzeczy możesz zobaczyć! Wystarczy pójść do pierwszego z brzegu virtualkina i horror sobie obejrzeć. Ale choćbyś nie wiem jak się bał, wiesz, że to tylko pic, i że wyjdziesz stamtąd w jednym kawałku. Co ty możesz wiedzieć o wojnie... o bombach... Rzeczywiście nie wiele wiedziałem, bo i skąd? - Może Grundarianie znów coś kombinują? - Nie. Od lat panuje pokój i dopóki nie rozgryzą, co to rozszczepienie atomu, możemy być spokojni... - To może to jakieś anomalie po tamtym... - Może, choć nie sądzę... Dość, że było w tym wszystkim coś dziwnego... - W czym? - Czy ty mnie słuchasz? - przytaknąłem. - Chmury burzowe, jak byś je z najbardziej wrednego nieba zdjął, walały się, kłębiły, przewracały, zwiewały i rozwiewały, ale cicho jakoś, bezgłośnie; i ledwiem to sobie uświadomił, jak nie ryknie!!! Człowieku!!! To, co podczas wojny robiły bomby Grundarian w naszej atmosferze, to był "pikuś" w porównaniu z tym. Wyło tak, że nie słyszałem nawet własnych myśli i... wtedy go zobaczyłem... - Kogo, na Boga, kogo?! - A o kim, kurka, rozmawiamy? No jego... - Zenas... - nie dokończyłem, bo mi przyłokciował, że dech mi zaparło, i choćbym nawet chciał skończyć, to nie mogłem... Długo nie mogłemmm... Ach! Mmmm! Jeszcze mnie boli... - Mówiłem, żebyś go nie wołał, bo, kurka, przyjdzie i zeżre nas obu! Mówiłem? - ...mmm...mhm. - odpowiedziałem, a on zaczął dalej, tylko słabo go jakoś słyszałem... słabiuśko... - No! Stoję, patrzę, a tu jakaś sina poświata przez chmury przebija. Tak, jak światło chodu przebija przez mgłę, tyle, że to nie była mgła, a TO nie było TAKIE światło. Większe się robi i większe, a w środku jakaś postać majaczy. "Daleko jeszcze" - pomyślałem i już sobie zaczynałem obliczać kiedy podejdzie na tyle blisko, by było widać wyraźniej kto zacz. AAAAA!!!!!!!! - jak się głupek nie wydrze mi wprost do ucha. No bęcwał jeden! Gdybym się trzymał ławki, a nie własnych żeber, może bym i nie spadł, ale się nie trzymałem i spadłem. - Ocipiałeś!! Czego, kurka, czego powtarzam się tak drzesz! - bluzgam go rajdając się z ziemi. Wstałem, otrzepałem się ze źdźbeł trawy i tego, co mi się poprzylepiało i siadłem z powrotem obok niego, a ten się cieszy. - No i z czego? Z czego?! - Fajną miałeś minkę... - Zaraz ty będziesz miał... "minkę..." - sapnąłem, zamierzywszy się jednocześnie, jakbym chciał go palnąć. - Jeszcze raz to zawołam... - Idę! - powiedział i zaczął się zbierać. - ...tatę. - dokończyłem. Spojrzał na mnie i powiedział: - Śmiejemy się ze starego? Jaja sobie robimy, tak? Żarciki, taak? Śmiać by ci się odechciało, gdybyś choć raz taką gębę zobaczył... - Siadaj - powiedziałem pojednawczo. Usiadł. - Skąd wiesz, czy nie widziałem? - ? - Chyba widziałem... Z daleka... Dlatego chcę wiedzieć... Muszę wiedzieć! Od pół roku nie sypiam. Ciągle mi się wydaje, że ktoś za mną łazi, śledzi mnie. Nie wiem czemu, ale czuję, że to się skończy dopiero, kiedy dowiem się kim ON jest. Musiałem wyglądać jak mówiłem, a mówić jak wyglądałem, bo po chwili wahania odezwał się: - Rozumiem. Przepraszam, że się wydarłem... - a po chwili dodał: - Ale zawaliku byliśmy bliscy? - Byliśmy, ale nie rób tego więcej i gadaj wreszcie coś zobaczył. - Oj zobaczyłem! Widywałem go wcześniej z daleka, jak każdy, ale wtedy wyglądał, przynajmniej z daleka, normalnie, o ile ON w ogóle może wyglądać normalnie. - To skąd wiesz, że to był on? - spojrzał na mnie jakoś tak i już wiedziałem, że wiedział... - Chłopie! Tej gęby nie zapomnę do końca życia! Wielka i blada jak księżyc w pełni. I te ślepia...Zamknięte, zapadnięte jak u kogoś, kto nie ma gałek... Yah! Płynie tak sobie to jego "popiersie" jak przyklejone do tej plamy seledynowego światła. Gdyby to porównanie nie było szkaradne, to powiedziałbym, że wyglądał, jak moja prababka na tej owalnej fotce, co to wisi u mnie w gościnnym. Pokazywałem ci je kiedyś... - skinąłem głową, że pamiętam. - No! Ale to kiepskie porównanie. Psia jego... - zaczął i klapnął dłonią w usta, jakby chciał sobie wepchnąć te nieopatrzne słowa z powrotem do gęby. - Trzeba uważać, co się mówi... - zaczął tonem usprawiedliwienia. - W każdym razie... Co to ja mówiłem? - Coś o odliczaniu... - No! I tak se rachuje, aaaaa... -to było to "AAAA!", ale tym razem się nie wydarł - ... tu bach! Jakby ktoś mu odpalił silnik fotonowy w tyłku. W jednej chwili ta koszmarna morda znalazła się tuż za moim oknem. Blade, martwe oblicze, ślepia zamknięte i te fioletowe wargi... Patrzę na niego jak zahipnotyzowany. Nagle to ślepska otwarły się i wlepiły we mnie! Aż by ... - tym razem zatrzymał się wcześniej. - Pomyślałem: "Koniec ze mną", a on w tym momencie pokiwał głową na boki, jakby zaprzeczał moim myślom, uśmiechnął się tak jadowicie, tak szyderczo, że gdybym nie trzymał się parapetu, to leżałbym w kuwecie z psim gównem, co to go nie zdążyłem wynieść po Kejtruchu. I... zniknął. I co byś powiedział? "Że trzeba częściej psie g...uano wynosić" - jakoś tak mi się pomyślało, a na głos odezwałem się: - I co dalej? I już? Tak po prostu zniknął? - A zniknął, wsiąkł, przepadł, ale nie tak do końca... - Zaczynasz chrzanić. Jak: "nie do końca"? To zniknął czy nie? - Tak w ogóle, to tak; ale nawet teraz, kiedy zamknę oczy, to go widzę! Widzę go tak wyraźnie, jak teraz ciebie. Gdzie nie spojrzę to widzę tą bladą, upiorną paszczę. Jeszcze trochę, a zacznę chodzić z zamkniętymi oczami, bo boję się nawet do szafy zaglądać. - No nie przesadzaj - powiedziałem, choć jakoś mi nie wyszło tak jak chciałem. W końcu rozumiałem go, bo z mojego mieszkania, szafy zniknęły już dawno temu... - Nie przesadzaj... Łatwo ci mówić: "nie przesadzaj". Tej nocy nie zmrużyłem oka. Nawet się do łóżka nie położyłem, a kiedy Kejtruch zaskrobał do drzwi, to nie wiedziałem jak ze sufitu zleźć...Psia jego matka i ojciec! Ale mnie wtedy wystraszył. Długo skamlał do drzwi zanim go wpuściłem. - Musiał być nieźle wypłoszony... - Wypłoszony? Gdyby jeszcze on był wypłoszony, to wierz mi, chyba bym poszedł się pogodzić z żoną, byle tylko z nim nie zostać w domu. - No to co z nim było? Przecież był z tobą kiedy Łysy cię gonił. - Łysy mnie nie gonił. - ? - Łysy mnie tylko wystraszył, a później biegł wolniej ode mnie... - A Kejtruch? - Kejtrucha puściłem wcześniej, żeby się wybiegał i wy... robił przed wieczorem. Latał gdzieś, kiedy jego pan też się wyrabiał, by zdążyć do domu i ... - ... nie nas... po drodze w gacie? - No! Dokładnie. - A burza? Przecież kiedy zaczyna się burza, każdy szanujący się pies zrobi wszystko, byle tylko załapać się w szczelinkę zamykających drzwi. - Nic! - Co: "nic"? - Nic po nim nie było widać. Wesoły był i szczęśliwy jak nigdy. - Musi być, że jakąś psią dupeńkę po drodze obwąchał, tudzież -zaliczył. - A cholera go wie, tym bardziej, że to suka... - Kejtruch suka? - zdziwiłem się nieco, bo dotąd myślałem, że ta psia, wielorasowa morda, to "on". - Ano suka. - Przyznasz, że "Kejtruch", to raczej "chłopięce" imię. - Ano, dzieciaki mi go popsuły. - A czemuż to dałeś go popsuć? - A co ty bidoku możesz wiedzieć... Zachciało się chłopcom pieska, to go dostali. Że to suczka, wiadomo było od początku... - No, trudno by było inaczej. Toż u psa, jak u człowieka - nie trza specjalisty... - Właśnie. "No, to jak jej, chłopcy, damy na imię" - zapytuję się, trzymając na rękach małego Kej... No, jak był jeszcze mały, to był suką...- zapowietrzył się z lekka, a ja zrobiłem uspokajający gest, wiec nieco podbudowany ciągnie dalej: - Uśmiechają się, głaszczą, podszczypują i nic nie mówią. Więc ja dalej: "może Kamcia" - proponuję, a ci nic. "No to może Żabcia?" Spojrzeli na mnie tak jakoś... "No to damy jej na imię Sońka". "Może być Sońka" - odezwał się starszy. "Może być" - potwierdził młodszy, i tak miało zostać. Jednak po paru dniach, kiedy trza było sprzątnąć, wyprowadzić, nakarmić, wynieść, zaczęły się odzywać głosy: "cholerny kejtruch...". Raz, drugi, trzeci, psisko przywykło i tak już zostało; potem ja zostałem z Kejtruchem, i tym, jak widzisz, sposobem, z każdej porządnej suki transwestytę można zrobić... - Pies czy suka, wszystko jedno. Mów co dalej było. - Dalej? Cóż. Nim jej otwarłem, chwilkę dreptałem w miejscu zastanawiając się, czy to będzie dobry pomysł - Co? - No otwarcie drzwi. Ale tak skamlała, że w końcu zlitowałem się nad tym biedactwem, bo i skąd miałem przypuszczać, że to takie zadowolone pod drzwiami stoi. Poza tym doszedłem do wniosku, że cokolwiek to było - no tam, za tym oknem - cokolwiek to było, powiadam, nie wyglądało na to, by przejmowało się tym, czy ja mam drzwi zamknięte czy otwarte, czy idę przez cmentarz czy siedzę pod pierzyną. Drzwi ostrożnie uchyliłem, psa wpuściłem i tak sobie siedzieliśmy: ja w fotelu, przed tivizorem, a Kejtruch na moich kolanach. I jakoś, wspólnymi siłami, doczekaliśmy poranka. Dobrze... a może źle, że do roboty już nie muszę chodzić. Pobyłbym z ludźmi, mniej bym się bał... - Ciesz się, że masz spokój. Jak nie wpadniesz pod mochód, to pożyjesz jeszcze z pięćdziesiąt lat, bo wcześniej i tak umrzeć ci nie dadzą. - Nie denerwuj mnie! - rozsierdził się niespodziewanie. - Co ci człowieku, co? - zapytałem z troską w głosie. - Myślisz, kurka, że być spermogivem to takie przyjemne? - A nie? Słyszałem, że laseczki, dupeńki, ułatwienia... - mrugnąłem do niego porozumiewawczo, a ten jak na mnie nie wrzaśnie: - Ta! "Laseczki"! Ta! "Dupeńki"! - Coś tak się rozzłościł? Powiedziałem coś nie tak? - Pewnie! Mocno nie tak! - Ale czego wrzeszczysz? Wystarczy, że pójdziesz do przychodni, a stercze ci sterczy od samego czytania plakatów zachęcających... - No, gdybym ja wiedział, co sobie narobię, to byłbym ja poszedł... i przebadał się... i podpisał... Psia ich mać! Młody byłem i też myślałem tym tam... - tu jednoznacznie skinął na to, o czym mowa była. - Przecież to fajnie musi być... - drążyłem atrakcyjny temat - Fajnie jest - na początku, kiedy to ci robią "laseczki" i "dupeńki", ale kiedy przestaje funkcjonować toto - tu znów skinął na "toto" - to już nie ma ani "laseczek" ani "dupeniek" tylko igła prosto do pęcherzyków nasiennych, a w dodatku, choćbyś nie wiem jak chciał zdechnąć, to cię odratują. Kura na strusich jajach, pieprzeni Grundarianie, a jeszcze bardziej pieprzeni ci nasi. Nie mogli czym innym? Musieli koniecznie bombą neutrinową? - Nie becz, coś tam sobie użyłeś... - A chętnie bym się z tobą zamienił! - Nie, chyba jednak podziękuję... - Mądry chłopiec. A badałeś się w ogóle? - Nie i nie zamierzam - zełgałem gładko. Badałem się niedawno, ale: cicho sza, "prywatnie", z czystej ciekawości. OK było, ale tamten lekarz też mnie ostrzegał. Ja wiem? Może i racja, że mój fiut ludzkości nie uratuje, ale to oddzielny temat. - Jeszcze lepiej! - I na tym koniec? - Na czym? Że szpilą muszą? Koniec! Do śmierci będą mnie doić, żeby moje bękarty zaludniały planetę. - Nie o tym mówię. Co było dalej? Kiedy już do rana doczekałeś? - A kiedy ranne wstały zorze i za oknem zrobiło się jasno - usnąłem. - I wszystko? - A co ci tak spieszno? Nie chcesz już słuchać to powiedz od razu. W końcu to tobie zależało... - I zależy, tylko zimno jakoś zaczyna się robić. - A co byś chciał? To już jesień na karku. - I noc na karku... - Pf, a cóż noc? - Może i nic, ale w nocy jakoś mniej pewnie się czuję. - Ja też. - To może byśmy poszli do Binkola na piwo i tam dokończyli... - O nie, mały! O nie! - A to czemu? Cieplej by było... i jaśniej... - ...i ludzi więcej, i raz tyle uszu co ludzi.... O nie! Księżyc świeci, lampy świecą, wytrzymasz jeszcze tę chwilkę. Mi tam zimno nie jest. - Aż by cię... No było coś dalej? - On się pyta, czy było! Ludzie! Człowieku! Wcześniej nic nie było w porównaniu z tym, co było potem! - No to gadaj wreszcie! - Jak już mówiłem zasnąłem. Dobrze mi się spało... na początku. Daj spokój! Po takich przeżyciach nawet nietoperz w powietrzu by przysnął. Ale potem zaczęło mi się śnić. Nagle zobaczyłem GO. - Zenasa? - wyrwało mi się niechcąco. Rozejrzał się nerwowo na boki i sapnął: - Kura na jajkach, usiądź z drugiej strony. - A po kiego grzyba? - Bo mi cię żal, a z tej strony już dostałeś! Czy do ciebie dociera? N i e w y p o w i a d a j J E G O i m i e n i a w tym Miasteczku ani na głos, ani szeptem !!! - Sorka, tak mi się wyrwało....- powiedziałem. Głową tylko pokiwał i rzecze dalej: - Ty naprawdę gówniarz jesteś... I albo rzeczywiście jesteś taki gupi, albo nie do końca wierzysz w to co widzisz, i słuchasz tego co się do ciebie mówi. - Sorka, ile razy mam przepraszać? - Mam w dupie twoje przeprosiny. Ja jestem już stary i to nie o mnie chodzi. Ja tu mam żonę i dzieci, i wnuki niedługo... - Byłą żonę... - odszczeknąłem. Taką mam świńską naturę, że najpierw mówię, a potem myślę. Wiedział o tym i pewnie dlatego cały czas siedział, i puszczał mi płazem moje durne wtręty. Zmierzył mnie wzrokiem tak zimnym i bezlitosnym, że ciarki mi na plecach skórę obkurczyły. Patrzę ci ja na niego wystraszony jak szczygiełek, szyjka długa mi się zrobiła, ślepka się rozlatali, a on nie spuszczając ze mnie wzroku mówi: - Ty się nie zmienisz. Ty, kurza twoja twarz (mogła, mogła wyglądać jak kurza; nie upieram się przy szczygiełku). Ty się nie zmienisz. Ty byłeś beznadzieja, jesteś beznadzieja i takąż beznadzieją zostaniesz - co wyrzekłszy zamilkł. Oczkami zamrugałem, jak zwykle, głupa udałem i mówię: - Znasz mnie. Nic na to nie poradzę, że gęba szybsza od rozumu... - Oj człowieczku, człowieczku! Gdybym nie znał jeszcze twojego dziadka, gdybym nie chodził z twoją matką, gdybyś w końcu nie przyłaził do moich synów i gdybym cię tak dobrze nie znał, to myślisz, że rozmawiałbym z tobą? - No... - Ciiiiiii! - zamknął mi gębę. - NIE! Nie rozmawiałbym z tobą! Dostałbyś, kurka, już dawno temu takiego kopa, że odkryłbyś jako pierwszy piątą prędkość kosmiczną... Milczenie, które zapadło, przeciągało się. Ważyłem jego słowa. Miał, kurka, rację. Byłem "ciężkim przypadkiem" i wiedziałem o tym. - Dzięki - odezwałem się w końcu. - Za co? - No, że mnie nie pobiłeś... - znów zacząłem nie tak jak chciałem. Już nawet nie chciało mu się na mnie spojrzeć. Westchnął tylko i mówi: - Ty się już nie zmienisz... Beznadzieja... Znów chwila milczenia, którą w końcu przerwałem: - No... to co w końcu było dalej? Odetchnął i zaczął: - A przyśnił mi się... - tu zerknął na mnie czujnie, czy aby znów się nie odezwę, a widząc, że tym razem się "zachowałem", gada dalej - ...ON. Nagle zamienił się w skorpiona wielkiego jak owczarek niemiecki, i zaczyna łazić po mojej chacie. Czuję, że pot leje mi się ze strachu po grzbiecie, ale obudzić nijak się nie mogę. A ten grzechocze tymi swoimi sześcioma koźlimi racicami po parkiecie, to w tę, to w drugą stronę. Pół biedy było, kiedy go widziałem, ale kiedy znikała ta jego szkaradna gęba na sześciu czarnych odnóżach - odchodziłem od zmysłów. Skąd miałem wiedzieć, czy nie wczołga mi się pod koc, albo nie wskoczy z tyłu na kark? W końcu zaczął skamleć jak Kejtruch, ale tak zgrzytliwie, jakbyś dwa zardzewiałe kawały żelaza o siebie pocierał. Nagle uświadomiłem sobie, że to nie on skowyczy tylko właśnie Kejtruch. Zgniewałem się nieco i ruszyłem na poszukiwania. Ze strachu płynąłem pod sufitem. Ominąłem żyrandol i przykleiłem się w rożku nad drzwiami wyjściowymi. Patrzę w dół, a tam Kejtruch w kącie stoi, kły szczerzy i ze strachu nie wie już, jak dupę w kąt wsadzić. Wiesz jak wygląda rozsierdzony pies? - skinąłem głową. - No, to Kejtruch wyglądał jak przerażony rozsierdzony pies, i chyba tylko dlatego to monstrum nie podchodziło zbyt blisko. Ale znalazło bydle sposób. Naraz jadowity ogon rozkołysał się i wystrzelił w kierunku mojego pieska, przebił mu szyję i przygwoździł do ściany. "Nie!!!" - krzyknąłem, a wiedząc, że nic nie pomogę, czmychnąłem z powrotem na fotel pod koc, zacisnąłem oczy i trzęsę się, i modlę do wszystkich znanych mi dobrych bogów, bo już mi było wszystko jedno, kto mi tyłek wyratuje. Ale widać "wszyscy" bogowie mieli mnie w nosie, bo po chwili skowyt znów się ozwał, i coś złapało mnie za nogawkę. I szarpie mnie to coś, i tarmosi, a ja wrzeszczę co sił, i czuję, że mi się ciepło w kroczu robi. Patrzę, a bestia trzyma mnie za wora i tarmosi, i zawodzi... - tu przerwał i pot otarł, i zdawało mi się, że on gada jeszcze, a to w uszach mi bzyczało. Otarł biedak pot z czoła i spogląda na mnie. - A wiesz co, kurza twarz twoja i twoich towarzyszy? - Wzdrygnąłem ramionami, że nie mam pojęcia. - A to, psia jego wiara i ojców jego, że z tego wszystkiego obudziłem się i co widzę? - Nie przeciągaj, bo sam widzisz, że cały chodzę... - No, ale jak myślisz? Co było? Taki, kurka, mądry jesteś... - Nie wiem! Obudziłeś się...? - zacząłem niepewnie. - No przecież sam mówię, że się obudziłem... Eeee! - machnął ręką zniechęcony moimi żałosnymi próbami odgadnięcia "co był dalej" i mówi: - Ano, jak powiedziałem - szczególnie to podkreślił - obudziłem się, patrzę i co widzę? - pyta i znów na mnie patrzy, a ja znów wzdrygnąłem ramionami, bo skąd i jak niby miałem wiedzieć co widział? - A Kejtrucha widzę, jak mnie za nogawkę tarmosi, i skowyczy jak wściekły. Bieduszek, poczciwota... Ale patrz jaki taki pies porządny jest. Przywykł, że o siódmej na spacerek idziemy, a tu ni z tego, ni z owego zrobiła się dziewiąta, i biedaczek nie wiedział już, jak sobie ze mną poradzić, więc skamlał i za nogawy mnie tarmosił. Kiedy sobie to wszystko poskładałem poderwałem się na nogi i wypuściłem go na dwór. Spojrzał tylko na mnie zdziwiony, że z nim nie idę, ale kiedy otworzyłem drzwi, jakoś zimno mi się zrobiło w okolicy rozporka... - No co niby? - A co? Zlałem się przez sen ze strachu w gacie! A może dlatego, że byłem zbyt zmęczony, by się obudzić w porę. Nieważne. Wróciłem, przebrałem się i wyszedłem ze smyczą. Kejtrucha przypiąłem i idę w miasto. Boże jak słodko było widzieć znów ludzi, mochody, bezchmurne niebo, wdychać świeże powietrze i czuć się bezpiecznie. - Ale pewnie nie było tak słodko nazbyt długo? - Ano nie...Idę ja i idę w kierunku baru Binkola, bo, mówię sobie, po tych wieczorno-nocnych sensacjach należy mi się piwko. Idę, i już z daleka słyszę, że za zakrętem aż szumi od gwaru. Naraz słyszę wizg, spoglądam w górę na stradę, a tam dwóch palantów jedzie na siebie. Krzyczę, gwiżdżę, ale to był tylko odruch, bo i tak nie byli mnie w stanie usłyszeć. Dobrze, że to nie byli nasi, bo jak o siebie walnęli, to kołpak od atrapy koła aż do mnie doleciał. Mam go w domu. Mogę ci później pokazać... - Co, ja kołpaka nie widziałem? - odparłem, na co on westchnął nieco zawiedziony. - W każdym razie, zbierać z nich nie było czego. Wyjąłem viditel, zadzwoniłem na posterunek po Bebasa i idę dalej. Wychodzę zza zakrętu, a tu ludzi pełno. "Co się dzieje" - pytam Gwidona od Czorczyków, no tego z... - zamachałem nerwowo rękami. Chodziłem z nim do szkoły, więc co będzie mi opowiadał o Gwidonie... Zrozumiał. - No, a on mi odpowiada: "Cicho! Łysy rozmawia z ... No wiesz z kim... - skinąłem głową. - Człowieku! O mały włos musiałbym się wrócić do domu i znów się przebrać. Aż mi się nogi ugięły. Daj spokój! Mało mi było w nocy? A tak dobrze dzionek się zapowiadał... No ale ludzi pełno, więc poczułem się pewniej. "Oni stoją to i ja mogę" - pomyślałem. Wiesz jak to jest: w stadzie zawsze bezpieczniej. Rozepchnąłem się nieco, poprawiłem, wepchnąłem i patrzę, a tam na pieńku po Starym Klonie, co to rósł jak się do Binkola dochodzi, co to go wichura trzy i pół roku temu w Wielki Piątek połamała, siedzi nie kto inny jak - ON, a naprzeciw niego Łysy. Nie słyszałem o czym gadają, bo cicho gadali, a gawiedź wokół mnie miast trzymać gęby na kłódkę, by coś można było dosłyszeć, szeptała między sobą jak najęta. Cóż miałem robić. Zębami zgrzytałem, że nic nie słyszę i wlepiałem się w NICH. Nagle Łysy ruszył w jego kierunku "Zaraz ktoś tu dostanie po ryju" - pomyślałem, wierząc, że to nie będzie Łysy. Znasz przecież Łysego. Nawet Kurdupel wypierwpapier z baru, kiedy Łysy wchodzi. Nie chce psuć se reputacji, że jest ktoś, kogo nie dał rady zastraszyć... No, ale Łysy jakoś tak ostrożnie podchodzi... Mówię sobie: "coś tu nie jest tak", i jeszcze mi szarych komórek ta światła myśl nie zdążyła opuścić, kiedy TEN TAM się zrywa... Właściwie, trudno powiedzieć, że się zrywa... - Siedział, i nagle stał, jakby ktoś wyciął moment kiedy wstaje - pomogłem. - Dokładnie! Do-kła-dnie! I nagle pociemniało. W jednej chwili zrobiło się jak po zmroku. Kiedy oderwałem oczy od nieba, po którym z wszystkich stron w naszym kierunku gnały ołowiane chmury, i spojrzałem na NICH było już za późno. - Jak "za późno", co "za późno", czemu "za późno"? - ponaglałem, bo czułem, że zbliżamy się do kulminacji opowieści. - Za późno, by żałować za grzechy; za późno, by żałować chwili swoich narodzin; za późno nawet, by żałować, że przeżyło się ostatnią noc... - Człowieku! Zlituj się...! - jęknąłem. - Czemu, czemu powiadasz, że "za późno". - Widziałeś kiedyś wybuch bomby atomowej. - Na filmach... - "Na filmach" - zaseplenił przedrzeźniająco. - Na filmach to każdy widział. Z bliska się pytam, czy z bliska widziałeś na własne oczy? - Ocipiałeś? A kto z bliska na własne oczy widział wybuch bomby atomowej? - Ja! - odparł. Ależ ja wtedy zbaraniałem. - Tak przynajmniej mi się wtedy wydawało. Przestaję błądzić w chmurach i przenoszę wzrok na nich, bo coś naród wokół mnie zakołysał się i zaszumiał. Patrzę, a z miejsca w którym stali...no... ONI, w naszym kierunku mknie ogromna, czarno-fioletowa kula, a z jej środka przebija seledynowy, gęsty blask. Kto mógł, wiał ile sił w nogach. Gnoje przewrócili mnie i podeptali, ale ja dobrze ich sobie zapamiętałem... - wycharczał z wyraźną groźbą w głosie. - I tak leżąc, patrzę, jak ta kula pochłania wszystkich po kolei i dociera do mnie. - I co!?? - To były najgorsze chwile jakie przeżyłem w swoim życiu. Tak mi się wydawało, ale byłem w błędzie. - ? - To wczoraj? To wczoraj, to jedno mi się śniło, a to drugie działo się za oknem, a jak coś dzieje się za oknem, to nigdy nie tak do końca cię dotyczy. Co innego jest zmoknąć podczas burzy, a co innego patrzeć na nią z mieszkania...No, więc znalazłem się w oku cyklonu. Wszystko wokół mnie wirowało, wyło i sprawiło w końcu, że... zasłabłem. Obudził mnie potworny ziąb. Leżę na wznak, leżę i próbuję sobie przypomnieć, co właściwie się stało, i co ja tu robię. Nagle spojrzałem w górę, a tam ta sama gęba, którą widziałem przez okno. Ogromna, blada i wlepiona we mnie. Znów pomyślałem, że koniec ze mną, a ze strachu moja dusza zaprzedawała się wszystkiemu co dobre, byle tylko wybawić się od zła. Skuliłem się w sobie, a ten kiwa głową jakby czytał w moich myślach i potakuje. Człowieku! Nawet rąk ze strachu nie miałem siły unieść, kiedy zaczął na mnie spadać, a gęba rozdziawiała mu się wprost proporcjonalnie do tego, jak malała odległość między nami, i jak on malał. - I ... - A sam nie wiem co było dalej... - Nie wkurzaj mnie! - sapnąłem nieźle wkurzony perspektywą tego, że nagle skończy jak tamten i znów guano się dowiem. - Wiem tylko, że w końcu zamienił się w małą, wielkości piłeczki tenisowej kulę... - "Kulę"? - "co on chrzani" - zaczynał mnie irytować. - ...kulę z samych zębów. Jak dwie szczęki piranii... Same, kurewskie zęby! I te zęby lecą prosto w stronę mojej głowy. Już wyobrażałem sobie, jak odrywają mi nos, usta i szarpią moją twarz na kawałeczki. Ale nie! Tylko dziabnęły mnie w oko; w to oko! - tu nadstawił i pokazał opaskę skrywającą oczodół, a ja pomyślałem "ładne mi tylko". Po chwili dodał jeszcze grobowym głosem: - A ból stał się moim drugim imieniem. - I CO DALEJ!!!??? - Nic. - JAK "NIC"? - Nic więcej nie pamiętam. Znaleźli mnie tydzień później. - A co z Łysym? - Jego też znaleźli tydzień później, tyle, że jego na pieńku po Starej Lipie, a mnie na pieńku po Starej Wierzbie. - Gadaliście później? - Z kim, przecież on był martwy. Wysuszony, jak tysiącletnia mumia, jakby wszystkie wichury tysięcy lat naszej cywilizacji zerwały się naraz i pośrodku pustyni wysuszyły jego ciało na wiór. Mumia w dwóch kawałkach - dodał i uśmiechnął się jak szczeniak, który dopiero co wrzucił koleżance w gacie takoż wyschniętego szczura. - To on nie żyje? Przecież pół roku temu rozmawiałem z nim. - Nie! Żyje! - To co pierdzielisz? - A czy ja bym się śmiał, gdyby nie żył. Wzięli spakowali go do plastikowego wora, zanieśli do kostnicy, a następnego dnia biorą się za sekcję. Konował "Tatarzyn" bierze i otwiera lodówę. Para się skropliła, mgiełkę uczyniła, a z tej mgiełki pośród wrzasku wyskakuje łapa i łapie Tatarzyna za łeb i trzyma. Jeee! Co ja bym dał, żeby to na własne oczy zobaczyć; co ja bym dał!.. - zamarzył się i uśmiechnął do swoich myśli. - I co, kurka, dalej? - ponagliłem. - "Pozszywajcie mnie, bo was wszystkich wybiję, Miasteczko spalę i pożre wasze i waszych dzieci dusze!!!" - Łysy wyje jak potępiony. Tatarzyn na czworaka wypełzł z prosektorium i drze się tylko trochę głośniej od Łysego. W końcu ktoś się opamiętał. Łysego wzięli do szpitala, pozszywali, bo zawiodły wszystkie najnowocześniejsze zdobycze medycyny i już! - Jak już? Skoro przeżył, to gadałeś z nim... - A ty, kurka, myślisz, że co? Ja się ocknąłem dopiero na trzeci dzień po tym jak mnie znaleźli, i kiedy się pozbierałem, Łysego już nie było w Miasteczku. Wszystko zostawił: dom, matkę, robotę... Wszystko! - A ty? - zapytałem, bo z Łysym, poza kilkoma nieprawdopodobieństwami, z grubsza mi się zgadzało. - A co ja? Ja nic nie pamiętam poza tym, co już powiedziałem. Zamilkliśmy. Odprężyłem się na ławce, zaciągnąłem świeżym powietrzem, zerknąłem przez blask najbliższej latarni na gwiazdy, i nagle przypomniałem sobie: - A gdzie Kejtruch? - zapytałem, uświadomiwszy sobie, że tyle o nim dzisiaj było, a coś nie widzę wiernego towarzysza mojego rozmówcy. - Kejtruch? - powtórzył pytanie i jakoś głupawo się do mnie uśmiechnął. - A nie ma go tu gdzie? - zapytał, uniósł rękę do opaski, przemieścił ją na czoło, i zaczął się rozglądać jeszcze uważniej; a ja wraz z nim. "Gupi!" - uświadomiłem sobie nagle. " Przecież na to oko i tak nie widzi" - pomyślałem jeszcze, a on, jakby nagle sobie coś przypomniał, powiedział: - Aha, przypomniałem sobie! Wczoraj go pożarłem - i zachichotał jakoś dziko, a gdy dopowiadał to zdanie, nasze twarze znalazły się naprzeciw siebie. On może i patrzył mi w oczy, ja, niestety, widziałem tylko jedno jego oko, i to wcale nie to zdrowe, choć coraz słabiej i słabiej, gdyż cała krew, jaka jeszcze przed chwilą krążyła w moich żyłach, nagle wypełniła mi podbrzusze i obcasy w obu butach, a po chwili wszystko stało się czarne... I co?!!! Co ma niby być dalej? Spodziewacie się, kurka, czego?!! Ciekawym, co wy byście poczuli, gdyby nagle okazało się, że wasz stary znajomy, biedaczek bez oka, ma to oko, tyle, że wygląda ono jak ugotowane, i ma poziomą granatową źrenicę. Brrr! A może, kurka, mi się wydawało... ...co?!!! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego?!! - szczeknął zaczepnie, zamerdał ogonem i rozejrzał się za jakimś słupkiem do obsikania... Co? Co tak się wlepiacie w te literki? Myślicie, że tym razem gadałem z psem? Może jeszcze z Kejtruchem?!! Niee! Jaja sobie robię, a wy zaraz we wszystko wierzycie. To jest grundariański odpowiednik naszych burków - wizkund, więc to co innego!.. Co? ... A nie! Gadać z nimi się nie da, ale są dużo mądrzejsze od naszych burasków. Jest tylko jedno "ale": rottweiler przy nich to łagodny szczeniaczek, bo rottweiler, to głupie agresywne zwierzę (w sposób wprost proporcjonalny do głupoty i maniakalnych odchyleń swego pana), natomiast wizkund, to przebiegłe, ogromne bydlę, którego nie polecam jako pupilka dorosłemu człowiekowi, jeśli nie jest zdolny do partnerskiego współżycia... No nie!!!! nie w sensie seksuaaalnym! Człowieku, o czym ty myślisz...! Przynudzam? Dobra! Mogę się zamknąć i nic więcej nie mówić! Na szczęście są tacy, których ciekawi, co było dalej, a ty możesz się przełączyć... Tym razem mi się udało - obudziłem się. Najpierw zobaczyłem sufit - śnieżno- biały sufit. Wpierw przez mgłę, potem coraz ostrzej i ostrzej, aż ujrzałem w całej krasie jego śnieżną biel. I tak jakoś trwało to chwilkę, nim z otaczającej mnie papkowatej bieli zaczęła się wyłaniać "płaskość" jego płaszczyzny, i proste rowy naroży łączące go ze ścianami. To były odczucia bezmyślne - rejestracja tego, co widzą oczy. Świadomość , wracała wolniej, bo najpierw musiałem się oswoić z tym "śnieżnym błogostanem". No, ale w końcu wróciła... (świadomość, kurka, świadomość!!!). I patrzę sobie... i wracam... i naraz wróciłem na dobre! Przypomniałem sobie, i aż się zerwałem (z pościeli, ...z pościeli... No i widzisz? Nawet czytelnika da się wytresować! A co myślałeś, że nie?) Wystraszony, toczę wzrokiem wokół siebie, i co widzę? Wszystko, poza tym, czego się obawiałem, i za czym trwożnie się rozglądałem. Naokoło porozstawiane parawany i... cisza. Opadłem z ulgą na łóżko i zacząłem zbierać myśli. Kiedy już udało mi się ich parę zebrać - zamarłem. "A psia ich wiara i ojców ichnich!!!" - zakląłem w duchu i znów się zerwałem. Capnąłem łapskami z boku na krzyż za biały (no, kurka, umówmy się, że biały... Ten i ów go obsikał, ten i ów wylawszy jakiś soczek na niego sprawił, że miejscami stracił na trwałe swą pierwotną, nieskazitelną barwę, ale umówmy się - dla gładkości wypowiedzi - biały) szpitalny "surducik", i szarpnąłem go nerwowo w górę. Przykleił mi się gdzieś po drodze do zwilgotniałych z przerażenia pleców i nie chciał się smyknąć (poślizgnąć, zsunąć) w górę. Aż mnie zatkało ze złości. Mocowałem się tak chwilkę, ale w końcu poradziłem sobie. Nawet nie zrzuciłem go z wyciągniętych rąk. Naprężyłem tylko między nimi i pod tak utworzoną przeszkodą dałem nura ku przodowi... Po co? No jak myślisz bidoku, po co? Brawo!!! Piątka z plusem... Nie, na szczęście nie! Nie miałem wokół talii żadnej pierdolonej, postrzępionej blizny. Przewróciłem oczami i z ulgą, pół nagi glebnąłem na powrót, na łóżko i tak leżałem przez chwilę, i czekałem, aż zimny pot wsiąknie mi w skórę. I leżę tak sobie, i wsiąka mi... i naraz zaczyna mi znów występować... zimny pot oczywiście. Oczka robią mi się coraz większe, a ja leżę i leżę, i nikomu nie ufam, i nikomu nie wierzę, i potnieję coraz mocniej i mocniej, i naraz jak się nie wydrę: - aa!aaa!!aaaa!!!A!AAA!!AAAA!!! SIOSTRO! DOKTORZE!!..... - I drę się tak z oczkiema wlepionymi w sufit dotąd, dokąd kątem oka nie zauważyłem jakiegoś ruchu gdzieś z prawej. Coś podeszło do mnie, pochyliło się nade mną, za ramionka ujęło i zaszeptało spokojnie: - Panie... - odczytałem z ruchu warg, a reszty się domyśliłem. - Niech się pan uspokoi! - Mówiła tak do mnie (bo to ONA była) jakąś chwilę, potem trzasnęła mnie w gębę i... naraz rozdzwoniła się cisza... Ale, kurka, jak mogła mnie w gębę trzasnąć? Za co? Za to, że nie będąc w pełni świadom tego co robię, sięgnąłem przez dekolt do jej sutków? Baby są bezwzględne... Bąbelki szampana powoli przestawały pękać na moim policzku, a skóra przestawała piec. - Siostro... - powiedziałem niemal szeptem. - No już lepiej - powiedziała uśmiechając się z takim pełnym dobroci, a jednocześnie triumfu uśmieszkiem, i zaczęła zbliżać do mojej twarzy. "Zbliżać"... Pewnie chciała mi poduszkę poprawić, ale nie to zaprzątało w tamtej chwili moją głowę, i nie omieszkałem tego zamanifestować: - ... LUSTERKO!!!!!!!!! - Jak się nie wydrę! Aż się dziwię, że to przeżyła. Trwało chwilę nim wypełzła spod łóżka, a jej biały, z szerokim czarnym pasem, lekko przechylony czepek, zamajaczył gdzieś w polu mojego widzenia. Spojrzała na mnie z nienawiścią, ale po chwili, na widok mojej pełnej przerażenia gęby, jej spojrzenie złagodniało. Podniosła się, i ze zrozumieniem pokiwała głową. - L u s t e r k o - ponowiłem prośbę. Pokiwała głową i odeszła. W między czasie obejrzałem i obmacałem się dokładniej. Po chwili wróciła, a ja niemal wyrwałem jej zwierciadło z ręki. Łakomie spojrzałem w nie i patrzyłem tak dobrą chwilę pod wszystkimi możliwymi kątami. - Gdzie ja właściwie jestem - zapytałem wreszcie z nieukrywaną ulgą. - A na co to panu wygląda? - Szpital? - jakoś tak z wahaniem mi to wyszło - Mhm! - Długo? - Trzy dni. - A noce? - uspakajałem się i zacząłem być sobą. - Nie - odpowiedziała, a ja zamarłem ze swym głupawym, pewnym siebie uśmieszkiem. - Noce nie...? - uśmiech z mojej gęby nie zniknął, ale w moim głosie musiały zabrzmieć jakieś płaczliwe nutki, bo uśmiechnęła się z politowaniem i powiedziała: - No nie. Na noc wywozimy pana do kostnicy... Miałem wrażenie, że się trzymam, ale ona powiedziała: - No, niech się pan nie maże - i to dało mi do myślenia, tym bardziej, że jej obraz nagle zafalował, jakby mi ktoś wodą chlapnął w oczy. - Żartowałam - dodała, widząc, że jej żart niespodziewanie mi zaszkodził. Pozbierałem się dość szybko. Musiałem. No, jak by to wyglądało: piękna pielęgniarka i rozryczany, taki dotąd dzielny pacjent... - Jaki to szpital? - Szpital im. Zdobywców Grundarii. - W Miasteczku...? - Nie, w Miasteczku nie ma szpitala, który byłby w stanie panu pomóc. Znaleziono pana w Miasteczku i niezwłocznie przewieziono do nas. - Co to znaczy: "nie byłby w stanie panu pomóc"? Co mi właściwie było? - Nikt nie wie. Cały czas jest pan na obserwacji. - Na obserwacji?!! - Tak, na obserwacji. - To co mi właściwie jest. - Czy pan mnie słucha? O b s e r w u j e m y pana. - To dlaczego pani mówi, że w Miasteczku nie mogliby mi pomóc? - zapytałem podejrzliwie, i tym samym zaskoczyłem się, ponieważ nie wiedziałem, że stać mnie na stawianie tak podchwytliwych pytań. - Nie mają defikulminatora. - Mhm... To aż tak ze mną było źle? - Nie, tylko od jakiegoś czasu pan nie żył, ale w Miasteczku nie mają aparatury i nie mogliby pana uratować, choćby nawet bardzo chcieli. - To znaczy, że poza tym, że nie żyłem, nic mi nie było? - Właściwie tak. - Mhm - mruknąłem ukontentowany. -Jak to "właściwie tak" - nagle dostrzegłem ten mały podtekścik. - Hmm! Jak by to powiedzieć? Dotąd mieliśmy wiele przypadków, w których przywożono nam umarlaków sprzed jednej, dwóch... nawet więcej dób. Jak pan wie, to czy uda się ich ożywić, i to, w jakim stanie po ożywieniu będzie ich mózg, zależy to od tego, w jakich warunkach przebywały zwłoki, i czy nie ma głębokich, mechanicznych uszkodzeń. Kiedy pana przywieziono do nas, i kiedy pana przebadano, okazało się , że pańskie procesy życiowe - z punktu widzenia naszej współczesnej wiedzy - ustały jakiś czas temu, i że właściwie nie powinniśmy pana przyjąć na odział i leczyć. No ale przyjęliśmy pana i... udało się. - Dzięki Bogu! - westchnąłem z ulgą i uśmiechnąłem się zalotnie do pani przełożonej. - Niech pan odpocznie. "Sen - jak mówią od tysiącleci - jest najlepszym lekarstwem". - Mówiąc to poklepała... właściwie kilkukrotnie delikatnie, dotknęła mojej piersi, że aż miękko mi się zrobiło w okolicach osierdzia (w innych okolicach raczej twardnieć zaczęło) i odeszła, zostawiając mnie z budzącą się w mym sercu "miłością od pierwszego wejrzenia". Otrząsnąłem się. "Ocipiałeś człowieku? Nie widziałeś obrączki?" "A mało to ich miało obrączki...?" Tu zupełnie niechcący zamarzyłem się i nagle zdrętwiałem. Nagle uświadomiłem sobie, że TAM jeszcze nie zaglądałem. To był najbardziej dynamiczny skłon jaki w życiu wykonałem. Naciągnąłem gumę od gaci do przodu i z bijącym sercem zerknąłem. Słabo coś było widać, więc na macanego postanowiłem z grubsza choć policzyć: "raaaz, dwaaa i... mmm" Ulżyło. Posiedziałem tak chwileczkę śmiejąc się z siebie, głową pokiwałem "jaki to ja jestem" i walnąłem w kimonko. Nie mam pojęcia jak długo spałem. Otwarłem oczy i stwierdziłem, że jest noc, głęboka noc, choć wcale nie było ciemno. Skąd zatem wiedziałem? Tylko noc posiada ten specyficzny, przerażający rodzaj ciszy. Zasłuchałem się w nią i nagle usłyszałem szelest. Wsłuchałem się bardziej. "Tak, to czyjeś oddechy. Zatem nie leżę tu sam" - pomyślałem. Nie wiem czemu, ale ledwie to pomyślałem, ktoś na sali włączył silnik spalinowy starego typu, i to w dodatku bez tłumika: hrrrrr, pffff, dwa chrząknięcia - wydech; hrrrrr, pffff, dwa chrząknięcia - wydech. Jakiś czas, krótki czas wsłuchiwałem się w ten dźwięk. Był perfekcyjnie regularny, jednak w końcu odezwałem się nieśmiałym półgłosem: - Czy może ktoś to wyłączyć? - Nie spodziewałem się odpowiedzi, a jednak gdzieś spoza parawanów odezwał się głos: - Możesz się koleś nie wysilać. - Głos był basowy i groźny. Już oczyma wyobraźni widziałem osiłka jeszcze większego niż Łysy, jak zrywa się ze swojego wyrka, pędzi do mnie, łapie mnie jedną łapą za moją delikatną, cienką szyjkę i stawia przed sobą do pionu, i jak moje nogi po chwili odrywają się od ziemi, i jak on.... - Nie, nie! Ja tak tylko... Mi to wcale nie przeszkadza. Jak pan chce może się pan golić dalej... - wybąkałem. - To nie ja, koleś, i nie moja golarka, choć brzmi podobnie. Poza tym nie jestem takim chamem, jak ten spod 5807... - Coś mi ta cyfra mówiła... Rozejrzałem się i na tabliczce na moim łóżku ujrzałem cyfrę 5808. "Mhm" - bąknąłem pod nosem ze zrozumieniem - ...i daję ludziom w nocy pospać. A golę się rano. To tak, żebyś wiedział, koleś. - Tak, tak. Zapamiętam - szepnąłem cichutko. - Mów, kurka, normalnie, bo nic nie słyszę! Nie mogę...! Jeden chrapie jak rodząca wizkundzica, drugiemu struny głosowe wycięli. - Nie chciałbym nikomu przeszkadzać - odezwałem się nieco głośniej. - A komu miałbyś przeszkadzać? - No... temu panu.... - już zrozumiałem, że swemu rozmówcy raczej nie będę. -- Roześmiał się. Śmiał się długo. Bardzo długo. Już się wydawało, że przestaje, że się uspokaja, gdy naraz salwa śmiechu wybuchała na nowo, choć coraz płaczliwsza, i z coraz większą nutą rozpaczy i bezsilności. - Chyba się polubimy - odezwał się w końcu. - Cieszę się. - "No, wuja, jesteś tu ustawiony" - pomyślałem. - Tu jest wszystko dźwiękochłonne. Na zewnątrz nie wyśliźnie się stąd najmniejszy dźwięk. A ci, których interesuje twoja gęba, i twoje wrzaski, korzystają z mikrofonów i kamer. Pojmujemy złożoność sytuacji? - Tak, ale... - nie dał mi jednak dokończyć. - No, to teraz uważaj: Hej! Ty stary obleśny mietasie!!! Przestań wreszcie chrapać!!!!!!!! - Wydarł się tak, że szklanka na mojej szafce zsunęła się niebezpiecznie w kierunku jej brzegu. Trochę piszczało mi w uszach gdy przestał, a gdy mi przeszło, usłyszałem: ...dwa chrząknięcia - wydech; hrrrrr, pffff, dwa chrząknięcia - wydech, hrrrrr, pffff... i zrozumiałem, że uszy śpiącego mężczyzny też są "dźwiękochłonne"... - Zaczyna o trzeciej, kończy o szóstej - sapnął zrezygnowanym, informacyjnym tonem. - Co, jeśli wolno zapytać -zapytałem grzecznie i z szacunkiem. - Chrapać. Zegarek możesz sobie według niego nastawiać - w głosie, trochę więcej irytacji. - To rozumiem, że nie pośpimy. - A do czego cały czas zmierzam? - ? - Ja nie sypiam od tygodnia! W pierwszą noc nie słyszałem nic. W drugą obudził mnie o czwartej i nie dał spać do rana. W trzecią obudziłem się o trzeciej i słuchałem jego koncertu do szóstej. W piątą to samo. A przez ostatnie dwa dni nie mogłem zasnąć, bo zgrzytając zębami czekałem kiedy zacznie. Cham jeden! A potem w dzień śpię jak zabity. A takie tu pielęgniareczki chodzą... - dodał z rozmarzeniem, a ja w duchu przytaknąłem. - Chory raczej. Było lekarzowi powiedzieć - niechcący i nieśmiało stanąłem w obronie chrapiącego. - A co ty człowieku myślisz, że nie mówiłem? W jego żyłach płynie więcej morfiuny i innych świństw niż krwi! I co? I guano Batmana! - A próbował pan... - Nie jestem żaden pan. Mów mi Evis - zabuczało. - A próbowałeś... Evis, z nim pogadać? - odważyłem się. - Z kim? Z nim? Z nim się nie da pogadać. To jest przypadek szczególny. - Przypadek szczególny...? - rzuciłem hasło wywoławcze. - No, szczególny, tak jak ja, ty, i... on, cholera grundariańska by go wzięła - sapnął. - W nocy śpi i chrapie, w dzień siedzi jak Dalajlama i patrzy gdzieś przed siebie. - To rzeczywiście przypadek szczególny - potwierdziłem na wszelki wypadek, choć dalej nie wiedziałem, co to ma być ten "przypadek szczególny". - Od dawna pa... tutaj jesteś? - zapytałem. - Od momentu kiedy się obudziłem. Będzie jakieś dziesięć dni. - A on? - On, jak mówiłem, tydzień. - No, to kawałek czasu. Zazwyczaj trzy dni wystarczają, by postawić człowieka na nogi... - Mi tego nie mów. Miałem... mam rodzinę: żonę, parkę przychówku (bękartów z probówki nie liczę, bo "dobry" byłem, jeśli wiesz o co chodzi) ojciec z nami mieszkał... - głos mu zadrżał. Wiedziałem do czego zmierza. - A teraz? Teraz leżę tutaj, nikogo do mnie nie wpuszczają, mnie tak szybko też nie wypuszczą, i... i do tego to chrapiące bydle... - Czułem, że za chwile się rozpłacze. Żal mi się go zrobiło, więc się odezwałem: - Niech się pan nie martwi. Nawet to, co najgorsze, kiedyś się kończy. Ni może być, byśmy... - specjalnie użyłem tego słowa, by nieco odwrócić jego uwagę od jego własnej osoby - zostali tu na zawsze... - Myślisz? - Myślę. To nie dwudziesty wiek. Teraz ludzi leczy się szybko i skutecznie z wielu powodów. Nie będą nas tu trzymali w nieskończoność - powiedziałem z największym przekonaniem na jakie było mnie stać. - Myślisz...? - powtórzył z nadzieją w głosie - No! Spróbujmy zasnąć. Może nam się to uda pomimo tego chrapania. - OK. - powiedział i westchnął, jakby z odprężeniem. Nie odezwaliśmy się tej nocy już do siebie. Poleżałem chwilkę zapatrzony w szarą papkę mroku. Czas do czasu, przy poruszeniach gałkami, peryferie siatkówki rejestrowały jakieś ostrzejsze zarysy. W końcu jednak oczy zaczęły mi się przymykać i zasnąłem. Byłem przyzwyczajony do hałasów, chrząknięć i pochrapywań, i jednostajny warkot nieznajomego nie robił na mnie wrażenia. Wcześniej, obudziłem się w nocy, ponieważ wyspałem się w dzień. Wiem, kurka, ze są tacy którzy mogą spać na okrągło, ale ile kurka może spać normalny człowiek? Znów cisza. W końcu połapałem się co i jak. - Hej... - "psia jego morda, jak mu było? Elvis... Elis.... - usiłowałem sobie przypomnieć" - ... Evis! - Olśniło mnie w końcu. Cisza. Nikt nie odpowiada. "Śpi", pomyślałem, westchnąłem i znów zapatrzyłem się w sufit.. I tak sobie patrzę, i tak sobie myślę, i tak sobie wspominam, i przypominam, aż nagle zachciało mi się wstać i obejść "swój pokój". Już się zacząłem odkrywać i zbierać, gdy naraz z głośnika odezwał się uprzejmy głosik: - Przypomina się pacjentom o pobraniu leków. Leki znajdują się w szarej kapsule na podajniku stolika. Do popicia służy woda mineralizowana i witaminizowana w kubku obok leku... "A wała, jak ja wezmę jakieś "ogupiające" świństwo" - pomyślałem, a głosik kontynuował: -... W przypadku odmowy zażycia leku, lek zostanie podany w innej formie, w czasie snu pacjenta. Jednak, ze względu na charakterystykę najlepszego działania leku, zaleca się jego doustne przyjmowanie. Rozważyłem i... zażyłem. A co? I tak by mi to wcisnęli. W szpitalach nie ma cackania się. "Wyleczyć i wypiernikować" - to ich dewiza. Psie ich mordy. Nie lubiłem leków od zawsze i lekarzy takoż... Wziąłem, łyknąłem, popiłem i leżę. "No, wuja, dość tego" - i dawaj dziarsko zaczynam się zrywać, przypomniawszy sobie pierwotny zamiar. I już spuściłem jedną nogę za łóżko, gdy znów się odzywa tenże głosik; słodki, ciepły i seksowny kobiecy głosik. Dobrze kurka wiedzą, jak łamać wolę i jakiej barwie kobiecego głosu mężczyzna nie umie się oprzeć. -Uprasza się o powrót lub pozostanie w łóżkach. Na podajnikach stolików Szanowni Pacjenci znajdą kubek zawierający przewidzianą na dzisiejsze śniadanie rację żywności. Do popicia służy woda mineralizowana i witaminizowana w kubku obok... Zamarłem, zatrzymałem się w pół drogi, zerknąłem na stolik i rzeczywiście... " ...." - żadne stosowne do tej okazji przekleństwo nie przychodziło mi do głowy. Sięgnąłem, zjadłem, popiłem, beknąłem i już mam spuścić obie nogi na podłogę, gdy znów ten sam głosik buczy: - Przypomina się o obowiązkowej sjeście pośniadaniowej, w celu umożliwienia organizmom Sz. P. przyswojenia substancji odżywczych, minerałów i witamin zawartych w podanej porcji żywności. Nie zastosowanie się do zalecenia spowoduje użycie przymusu i podania półgodzinnych środków nasennych. Nie powiem! Chwilę się wahałem, czy się "zastosować", ale sami wiecie jak to jest: "siła złego na jednego", jak mówi stare przysłowie. Zrezygnowany ległem na swoim miejscu i "sjestuję", i w najwymyślniejszy sposób bluzgam pod nosem. Nie zwykłym dniami i nocami leżeć, i się nie ruszać. Czułem, że moje mięśnie aż tężeją z chęci zażycia wysiłku. "Długo musiałem ich nie używać" - pomyślałem. No, ale co, co będę się miotał? Nie tylko później wyjdę, ale jeszcze w dodatku nafaszerują mnie tak, że pół roku będę sikał na czerwono, chodził bokiem i witał się ze znajomymi lewą stopą. Pierdzielę! Wolę leżeć i słuchać się. Doszedłszy do powyższych wniosków mogłem się wreszcie zrelaksować. A!! co!!!! W końcu znów przysnąłem. Musiały ci w tym żarciu być jakieś świństwa... No, ale tego nie dojdziesz... Dość, że się obudziłem. Na sali cisza. Leżę se tak i nagle wchodzi piguła. Podeszła do mnie i mówi w trzeciej osobie: - No, i jak się czujemy? - Dobrze się czujeMY - nie omieszkałem zaakcentować tej "trzeciej osoby". - To dobrze. To świetnie! - i stoi nade mną, i mi się przygląda. - Czy potrzeba panu czegoś? Zastanowiłem się. - Tak! Sikać mi się chce. Rad bym się dowiedzieć, gdzie tu można pójść i osuszyć jaszczura. - ? - Zaprowadź mnie kobieto do kibla - wyjaśniłem. Niedomyślna jakaś... Nie siliłem się na grzeczności, bo szpetna była jak nieszczęście. - Aaaa! - bąknęła domyślnie, a przebłysk jej inteligencji poraził mnie... - No... - Chwileczkę... - Chwileczka dla mnie to wieczność - rzuciłem sentencjonalnie, ale nimem skończył, zabuczało coś i po chwili jakieś przezroczyste ustrojstwo wysunęło się ze stolika, zawisło u mego wezgłowia i jakiś rurowaty kształt zamajaczył mi przed oczyma . - Sssss... - nie dokończyłem. - Co to ma kurka być? - zapytałem, choć dobrze wiedziałem do czego to plastikowe guano może służyć. No, ale łudziłem się, że da się to załatwić bardziej "ekologicznie". - Panie! Niech pan nie marudzi, tylko sobie nasunie końcówkę na... - tu zabrakło jej widać słów, bo zaczęła merdać rękami - ... i ... - znów zamerdała, jakby podrzucała słowa, których wypowiedzieć nijak nie mogła. - I co? - nie mogłem się kurka pogodzić z takim brakiem szacunku dla moich naturalnych praw, których w TAKI sposób nie próbowano pogwałcić odkąd pojawiłem się na tym parszywym świecie. - ... i załatwi ... - CO ZAŁATWI!! - psia... Nie mogłem znaleźć rozsądnego i godnego wyjścia z tej parszywej sytuacji. - ... potrzebę. Zapadła martwa cisza. Stara pukwa patrzyła mi beznamiętnie w oczy i na coś czekała. Kurka, nawet rozpłakać się nie mogłem, bo sprawiłbym tej sadystce przyjemność. - I co? - podjąłem ostatnią próbę ratowania honoru - Chce sobie pani popatrzeć? - Sowia jej gęba nie zmieniła wyrazu, ale ruszyła swą rozlazłą dupę i wyszła. Capnąłem plastikową rurę, wsadziłem pod kołdrę i... po raz pierwszy rozlazły, drgający uśmiech pojawił się na mej twarzy. Ffffff. Skończyłem. Siorbnęło. Plastikowy wąż poderwał się, wyrwał się z rąk moich i nim się zdążyłem rozejrzeć - już go nie było. Już miałem się zerwać i ruszyć na "obchód": gdy ta sama sowia twarz zamajaczyła w polu mojego widzenia. - Skończył pan? - "Ssss..." - pomyślałem i mówię: - Jeszcze chwilka. Sikam już piątą minutę i skończyć nie mogę! - Uwierzyła!! Zatrzymała się na chwilkę, ale zaraz potem ruszyła. - Żartowniś! - Wcale, kurka, nie chciałem, jej rozbawić, więc jakim prawem się z takim zadowoleniem uśmiechała? Aż się zatrzęsłem. Podeszła, usiadła... "Na czym one kurka siadały?" - zadałem sobie pytanie. Zerknąłem za łóżko i... już wiedziałem. - I jak się pan dzisiaj czuje? - Psia ich wiara! Czy one muszą być takie "powtarzalne"? Nawet kurka na nią nie spojrzałem. - Bywało lepiej! - nie umiałem opanować zniecierpliwienia. Uniosłem oczy, by nasycić się efektami z rozmysłem zadanej przykrości. Głowa jej opadła i... psia kość, nie byłem zadowolony... Ech, jaki człowiek czasami jest gupi... Co ona winna temu, że robi swoje? - Lepiej - powiedziałem najłagodniej, i najbardziej miękko jak mogłem, choć wcale nie przypominałem sobie, by kiedykolwiek było mi źle. Uniosła zasmucone oczy i przyjęła wyciągnięte słowo pojednania, bo odezwała się bez ceregieli: - To dobrze. To bardzo dobrze! - I ja tak myślę... siostro... - Rzekłem i uśmiechnąłem się doń. - Niech pan leży i wypoczywa. To najlepsze, co w pana sytuacji może pan zrobić. - Bardzo bym chciał przespacerować się choć przez chwilę... - zacząłem. Jakiś przestrach zamroczył jej twarz, ale w końcu powiedziała: - Dobrze. Niech pan wstanie i poda mi ramię. - Zrobiłem tak jak powiedziała bez zbędnych protestów i "wstawek" w moim stylu. Już raz bez potrzeby sprawiłem jej przykrość; trza się było zrehabilitować. O psia wiara wszystkich naszych wiernych towarzyszy sprzed wieków!!!!! Silna była! Tylko dlatego utrzymałem się na nogach i nie padłem przed nią na pysk. To dopiero byłaby poruta... Utrzymałem się jednak na "powierzchni". Ambicja, upór, wola walki, i takie tam inne "mocne" punkty mojego charakteru ...Dość, że wszystko po trochu sprawiło, że nie padłem. Na trzęsących się nogach pokonywałem kolejne metry. Nic nie mówiła, choć mogła... Kiedy jej 'gupio' przygadywałem, byłem maczo, a teraz byłem zimowa sraczką podczas odwilży. Psia... Jaka hańba! Tak sobie szliśmy... Nie będę tu smucił, jak wygląda "biel korytarzy" itd., bo jak szpital wygląda każdy wie. Nie wiem kiedy i jak stwierdziła, że doszliśmy do kresu mojej wędrówki. Wydawało mi się, że jeszcze mogę... Nic jednak nie powiedziałem i potulnie zawróciłem. Dobrze, że mnie nie pokusiło wyrywać się dalej, bo z kresu mej wędrówki białymi korytarzami, musieliby mnie odwozić na wózku, albo na kołowej kozetce. Kiedy dochodziliśmy do mojego łóżka, błagałem już każdą komórkę mego ciała o wytrwałość i posłuszeństwo: "Miłe moje!! Nie będę pił ani palił. Nie będę zażywał gorących kąpieli. Będę jadł warzywa, pił soczki, mleczko i zażywał witaminki. Rzadziej będę chodził na dziewczynki..." No, litania była długa i nie wiem, czy na zasadzie autohipnozy doszedłem do majaczącego na granicy horyzontu łóżka, czy też ONA mnie dowlokła, ale to był bezwzględny kres moich możliwości. Zwaliłem się jak kłoda, blado i z cieniem wdzięczności się do niej uśmiechnąłem, i już mnie nie było. Po raz kolejny się obudziłem. Był wieczór i byłem przykryty. "Poczciwota" - pomyślałem ciepło o tej, dla której byłem taki niemiły. Nie, to nie była jeszcze noc. - Obudziłeś się? - Tego basa nie było sposób ani zapomnieć, ani sobie nie przypomnieć. - Jakoś... - Ja też. Tu nie ma wyboru. Albo śpisz w dzień, albo wcale. Jak ja bym go chętnie do snu ukołysał... - zamarzył się, ale w tym marzeniu pobrzmiewały groźne nuty i wcale nie musiałem uruchamiać wyobraźni, by wyobrazić sobie, JAK by go ukołysał najchętniej. Nie podzielałem tych morderczych zapędów swego rozmówcy, ale rozumiałem go. - Ja nie narzekam... - odważyłem się na wypowiedź. - Spałem wcale nieźle. - Ja też się zaczynam przyzwyczajać. - To świetnie. - Laserowa gwintownica, jaka drętwota! Już wolałem pigułę. - Golił się pan dzisiaj? - Je, jaki ja gupi jestem... Palnąłem coś niechcący i teraz czekałem rychło nie przybieży, i nie zgniecie mi tchawicy. - Już się dzisiaj goliłem - wyznał, jakby nigdy nic. - Poza tym, to nie ja buczę tak głośno... mówiłem już. - "Inteligentny, psia jego wiara i przodków jego" - pozwoliłem sobie zauważyć... w myślach. - Sorka, tak mi się wyrwało... - a po cichutku, tak by nie usłyszał, dodałem: "Po prostu wracam do formy". - Nic nie szkodzi. Gdybyś ponad tydzień gadał z pigułami i z cieniami puszczanymi na ścianę z rąk, to nawet gdyby się chomik pokazał na sali, gęba by ci się nie zamykała. Gotów byłbyś nawet pogadać o jego zapasach zimowych sprzed roku, co to o nich zapomniał, i o rozmieszczeniu jego korytarzy w aspekcie zalania szambianym wylewem - powiedział, a ja pomyślałem: "Nie tak (inteligentny) jak mi się wydawało". Ale nie poczułem się dotknięty z tak błahego powodu, jak zrównanie konwersacji ze mną, z konwersacją z chomikiem. A co się kurka będę odzywał? Odezwę się raz za dużo, dostane po ryju i przyjdzie mi leżeć dodatkowe trzy dni. A po co mi to? - Ostatecznie mogę robić za chomika... - jednak nie wytrzymałem. Przerwa w dyskusji. Myślę, że próbował zrozumieć sens mojej ostatniej wypowiedzi. "Oj! źle się to dla mnie skończy" - zdołałem pomyśleć, zanim się odezwał: - Przepraszam. Głupio to zabrzmiało. Już, normalnie, zaczynam mówić szybciej niż myśleć...- JEE! Jestem w domu!!! Te słowa to kataplazm na moją duszę! A już kurka myślałem, że jestem jeden jedyny taki egzemplarz. - OK. - Niemal ryknąłem. Wyczuł szczerość mojej wypowiedzi, bo nie omieszkał się odezwać: - To tak jest, kiedy człowiek nie ma z kim pogadać. Pielęgniarki pojawiają się rzadko, i nie mają czasu, a ten tam jeszcze się do mnie nie odezwał odkąd się tu pojawił. - A co mu właściwie jest? - A kto go tam wie. Pielęgniarkom nie wolno rozmawiać o chorobach innych, a od niego nic się nie dowiesz, bo milczy jak zaklęty. Poza tym, aż strach się do niego odzywać. Blady jakiś... i nic, tylko siedzi i się kiwa... - "Uuu!", pierwsze ukłucie jakiegoś przeczucia targnęło mnie za jelitka. Powziąłem pewien plan, mający na celu lepsze zorientowanie się w sytuacji, i ewentualne rozwianie moich budzących się leków i obaw... - Źle się, kurka, rozmawia przez te piekielne parawany. Kiedy przyjdzie siostra, poproszę ją, żeby je poprzesuwała. Będzie milej rozmawiać widząc się nawzajem - zagaiłem chytrze i... jakoś mi się tu nagle cicho zrobiło... - Sam bym je poprzesuwał, ale słaby kurka jakiś jestem, jakbym pół roku nie chodził - przerwałem nagłą ciszę. - Ja, niestety, też nie chodzę. Poza tym odradzam przemeblowania... - Czemu pan odradza? - rosnący strach sprawił, że nawet zapomniałem cośmy na ty już byli. - Dla twojego dobra przyjacielu - o d r a d z a m. Ani ja, ani on nie stanowimy takiego widoku, który by ci się spodobał. Gorzej. Gdybyś nas zobaczył, mogłoby ci się mocno pogorszyć? Ja jestem okaleczony... - A co właściwie panu jest - zapytałem pospiesznie, a emocji nie udało mi się ukryć. - Jeśli wolno zapytać oczywiście - dodałem nieco łagodniej. - Mi? Ja przyjacielu byłem w piekle... Świat zawirował mi przed oczami. Sufit zlał się ze ścianami w wirującą plamę i zaczął się iskrzyć tysiącami promyczków - świateł odbijanych we łzach, które zalały mi oczy. Jeszcze nigdy chyba tak nie krzyczałem. Stałem się jednym wielkim wrzaskiem. Gdy tylko wyczułem, że pojawiła się pielęgniarka, chwyciłem ją za rękę i szeptałem błagalnie, i nieustająco: - Zabierzcie mnie stąd... zabierzcie mnie stąd... - i powtarzałem to dokąd w jej oczach nie ujrzałem błysku podjętej decyzji, że zrobi o co proszę. Kiedy opuszczaliśmy salę udało mi się zerknąć na jednego z mężczyzn, którzy ze mną leżeli. To musiał być Evis. Najpierw zobaczyłem wpatrzone we mnie, pełne bólu i smutku oblicze rosłego mężczyzny. Po chwili jednak, kiedy moje łóżko ustawiło się doń pod innym kątem, zaczęła się wyłaniać reszta jego postaci. Kiedy dotarło do mnie co widzę, zgroza falą lodowych szpilek przelała się przez moje wnętrzności, a ja zwymiotowałem. - Przecież to niemożliwe - wyszeptałem - by on mógł żyć. Co? Czegoś wam brakuje? Tak? Chcielibyście wiedzieć, co takiego było Evisowi? Nie ma sprawy. Evis był przeżarty na pół. Nic nowego? Tak, tylko, że...jakby to tu powiedzieć? Nie był w całości. Górna "połówka" była odcięta na wysokości pępka i była zakryta jakąś przezroczystą pokrywą zeszytą na brzegu ze skórą. Z tej przezroczystej pokrywy wyłaziły tysiące rurek ginących gdzieś w szafce, a za nią majaczyła krwisto-jelitowa papka. Yah! Nie męczcie mnie o dokładniejszą relację, bo rzygnę po raz drugi; tym bardziej, że nie przełknąłem jeszcze tego, co mam w ustach... Opuściliśmy salę i minąwszy szereg drzwi nagle skręciliśmy. To był mały, jednoosobowy pokój. Nie wiem jak udało jej się kierować łóżkiem i popychać je, ponieważ teraz dopiero zorientowałem się, że cały czas trzymam ją za rękę. - Niech pani zostanie ze mną chwilę... Błagam! - Usiadła. Po chwili zapytałem: - Jak to możliwe, by on żył? - Kto? A...! - domyśliła się. - Niemożliwe, a jednak żyje. - Czy to właśnie "przypadek szczególny"? - Spojrzała na mnie czujnie, a po chwili skinęła głową. - Ja też jestem "przypadkiem szczególnym"? - Skinęła głową. - Dlaczego? Przecież jestem cały, żywy, myślący... - I to jest właśnie szczególne... - ? - Przywieziono pana martwego... - Przecież pobudzenie do życia nie jest czymś szczególnym... - ... od wielu miesięcy martwego. - Łóżko pode mną się ugięło... Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. - Pierwsze zastosowanie defikulminatora sprawiło, że pan ożył, tak nam się przynajmniej zdawało - Zdawało? - Zdawało, ponieważ poza tym, że zaczął pan wrzeszczeć coś o pobycie w piekle, to z punktu widzenia medycyny, dalej był pan zimnym trupem. - Przecież żyję...? - zapytałem tonem zmieszanej ze sobą nadziei i rozpaczy. - Tak. Powtórne zastosowanie defikulminatora przywróciło panu akcję serca i funkcje życiowe organizmu. - Odetchnąłem z ulgą. - Niemniej, według naszych wywiadów i szacunków (odrosty paznokci, włosów...), nie żył pan od pół roku. Wyciągnięto pana ze studzienki kanalizacyjnej koło Parku w Miasteczku. Musiał pan przez większość czasu wisieć na klamrach włazowych, ale w końcu spadł pan i zatkał przepływ... Naraz poczułem zimno, smród i wszystkie niewygody, jakich moje ciało musiało zaznać przez ten czas. Głośno przełykałem ślinę, gdy tym czasem pielęgniarka zmieniała mi ubranie i pościel. W końcu odezwała się. - Co się właściwie stało? Dlaczego taki dorosły mężczyzna jak pan zachował się tak nieracjonalnie? - Opowiedziałem je wcześniejsze dwie historie. Początkowo spoglądała na mnie jakoś dziwnie, ale w pewnym momencie, kiedy opowiedziałem o potwornej bliźnie Łysego, przestała się śmiać, usiadła, podała mi rękę i zadrżała. - ... i nie wiem dlaczego, i w jaki sposób, ale sprawcą tego wszystkiego najprawdopodobniej był ON właśnie. - Dokończyłem. Rękę miała zimną jak lód, a na jej czole perliły się krople potu. - Ten drugi, który chrapie w nocy, pasuje jak ulał do opisu, który pan podał - powiedziała drżącym głosem. Po chwili zbladła jeszcze bardziej, gdyż to nie był koniec jej wypowiedzi: - Przyjęto go pod nazwiskiem: Zenon Hum. Nagle przygasły światła. W ciemności namacałem jej rękę i ścisnąłem. Pochłodniało. W szczelinie pod drzwiami zakłębiła się para, a po chwili, zaczęło się przez nią sączyć seledynowe, zimne światło. I to był koniec ciszy, bo w tej samej chwili dziki, piekielny skowyt targnął powietrzem. Gdzieś za drzwiami rozpętało się piekło. Wśród wibrującego skrzeku i huku, w rzadkich chwilach ciszy, słychać było ludzkie krzyki pełne błagania o miłosierdzie. Za drzwiami szalało chyba tornado, a my przytuleni do siebie czekaliśmy, kiedy rozdygotane, trzeszczące drzwi wyskoczą z ościeży, i kiedy tym samym zniknie ostatnia złudna bariera, dająca nam ostatnie złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie wytrzymałem tego oczekiwania. Zerwałem się z łóżka i chwiejąc się podszedłem do drzwi. - Błagam cię, nie rób tego! - Jej głos był tak pełen trwogi, że mimo woli odwróciłem się i w tym samym momencie ,w którym szarpnąłem klamkę spojrzałem na nią... Zapadła nagła cisza. Siedziała na moim łóżku i uśmiechała się!!! Nie wiem skąd nagle wziąłem tyle sił. Gnałem jak oszalały mijając śnieżnobiałe, migotliwe, pokryte grubą warstwą szronu ściany. W kolejnych drzwiach pojawiali się i znikali kolejni, uśmiechający się do mnie pacjenci o fioletowych ustach, a ja widziałem tylko ją, jej starą, pomarszczoną wiekami, bladą twarz, i szyderczy uśmiech odsłaniający dwa równiutkie szeregi czarnych, ostrych zębów! Nie mam pojęcia jak znalazłem się pod dachem dworca, wśród gwaru dziesiątków podróżnych. Nie mam pojęcia jak zdobyłem butelkę wódki i jak ją wypiłem. Obejrzałem jej puste wnętrze i wyrzuciłem. Oparłem głowę i plecy o ścianę, i przyglądałem się zagonionym ludziom. "Biedacy..." - pomyślałem, i... nagle przestałem oddychać. No, bo czy ściana, z którą nagle się zlałem może oddychać? Otóż, w momencie gdy to pomyślałem, wszyscy ci "biedacy" naraz stanęli i spojrzeli na mnie... A może, kurka, mi się wydawało?