Buchwald Grzegorz - Krater Kahr-Hor
Szczegóły |
Tytuł |
Buchwald Grzegorz - Krater Kahr-Hor |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Buchwald Grzegorz - Krater Kahr-Hor PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Buchwald Grzegorz - Krater Kahr-Hor PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Buchwald Grzegorz - Krater Kahr-Hor - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Buchwald
"Krater Kahr-hor"
Księga I "Ucieczka z Doliny Śmierci"
Rodziały 1-13 publikowane były w internetowym periodyku Fanhrenheit.
Publikacja niniejsza obejmuje te rozdziały i dwa kolejne - 14-15.
Prolog
Mrok zapadał nad szarzejącymi, ciągnącymi się po odległy horyzont
wodami ogromnego jeziora.
Chłopiec nigdy nie widział tak bezkresnej przestrzeni. Ostatnie,
pełgające na szczytach drobniutkich zmarszczek, czerwono-
pomarańczowe błyski, znikały coraz szybciej, zapadając się kolejno w
zielonkawe odmęty. Pobliskie zarośla, stały się ciemnym, nieregularnym
pasem na tle granatowego nieba i przerażały skrywaną niewiadomą.
Gragh dziwił się, że słońce nad jeziorem zachodzi tak wolno. Tam
skąd pochodził, mrok panował przez większość dnia. W mroku tonęło
wszystko co znał, a słońce tylko na króciutko pojawiało się nad
drzewami po jednej stronie polany, by niemal natychmiast schować się
po drugiej.
Tymczasem słońce zaszło, chowając się całkowicie za wrastającymi w
niebo urwistymi skałami. Mrok gęstniał. Ręce trzymające koniec
cienkiej linki, skręconej z króliczych jelit, wilgotniały coraz bardziej,
strach zwilżał plecy zimnym potem, a wyobraźnia jakby na przekór jego
postanowieniom, wyrywała z gładkiej tafli jeziora coraz to nowe
demony.
Jedynym jego pragnieniem było rzucić się do ucieczki. Nie miał
jednak pojęcia, w którą stronę. Mijały niezliczone chwile wyczekiwania.
Każde zmrużenie powiek odliczało stojący w miejscu czas. Wpatrywał
się w księżyc, który jakiś czas temu wypłynął na niebo i stanowił teraz
jedyny jasny punkt nie budzący lęku. Zastanawiał się, jakim sposobem
przemierzył kwartę nieba. Nie widział przecież, by się poruszał. Wisiał
na niebie niczym nocne ognie na kamiennych murach Grodu, kiedy
spowijają go dymy i mgła, i gdy widać tylko ich kulistą poświatę
przebijającą przez mleczne opary.
"Czary" - pomyślał, rzucił głową na boki i znów wlepił wzrok w
księżyc. Nagle, linka przywiązana do jego dłoni drgnęła. Serce wypełnił
przypływ emocji.
"Może wreszcie uda mi się coś złowić"- pomyślał i poczuł, jak
żołądek skręca się kolejny raz w głodowy węzeł. Myśl o zjedzeniu ryby
po wielu godzinach głodówki dodała mu sił i uśmierzyła na chwilę ból.
Szarpnął więc linkę z całej siły w nadziei, że kościany hak wbije się w
ciało stworzenia na tyle głupiego, by połakomić się na kawałek
śmierdzącego mięsa, które zdobył w walce o odpadki, wyrzucane
codziennie z Grodu.
Nikt z biedoty koczującej dzień i noc u stóp skał tworzących mury
Grodu nie pamięta, od jak dawna to trwa. Odpadki spadały z góry
codziennie. Zrzucano je za każdym razem w innym miejscu i o innej
porze, by ludzie nie gromadzili się tłumnie i nie pozabijali w walce
o nie, do czego i tak często dochodziło.
Każde pokolenie pamięta to w ten sam sposób: "tam, pod murami,
można znaleźć coś do zjedzenia i ubrania ". Od czasów jakie ogarnia
pamięć koczujących pod Grodem, odbywa się ten sam codzienny
rytuał: każdy próbuje przewidzieć, gdzie z nieba spadnie całe dobro
świata, krąży nerwowo wzdłuż kamiennych murów z zadartą głową,
ścierpniętym karkiem i skroniami pękającymi od wytrzeszczania oczu.
Kto żyw stara się pierwszy dostrzec postacie zakryte twardymi jak
dębowa trzaska skórami, niosące kosze z odpadkami, by zająć możliwie
najlepsze miejsce.
Kiedy wszystko się kończy i wiadomo, że nic już z murów nie
spadnie, żywi zbierają ciała zadeptanych i wynoszą w głąb lasu, gdzie
krążące nieustannie watahy wilków, tylko czekają na okazję do uczty.
Potem wracają na swoje miejsca, siadają na ziemi pod gołym niebem.
Jedni cieszą się tym, co zdobyli, inni zazdrośnie spoglądają na sąsiadów.
Odwieczny zwyczaj nakazuje, że gdy na ziemi nie leży nic, co zostało
zrzucone z góry, nikt nikomu nie może zabrać tego, co innemu udało
się zdobyć. Dzieje się tak według prostej zasady: "chcesz, by jutro dano
ci spokój - nie okradaj nikogo dzisiaj". A nocą, rozpalają ogniska,
odstraszające dzikie zwierzęta i wczołgują się pod dachy szałasów
uplecionych z gałęzi i trzcin.
Ludzie z osad rzadko zjawiali się pod murami. Tylko wyjątkowa bieda
lub przypadek sprawiały, że pojawiali się tam, wśród śmierdzących i
wiecznie brudnych nędzarzy, którzy wolą koczować pod Grodem,
czekając na to co spadnie im z murów, niż pracować.
Tego dnia właśnie, Gragh przypadkiem znalazł się pod Grodem akurat
w momencie, gdy pozbywano się tego, co zbędne za murami. Kiedy
zdobył obrośniętą tłustym mięsem kość, a w dodatku nie zginął w
tłoczącej się pod blankami fortecy ciżbie łachmaniarzy, wydawało mu
się, że spotkało go podwójne szczęście. Teraz jednak oddałby i kość, i
wszystko, co miał przy sobie, i na sobie, by cofnąć się do poranka, i
nigdy nie opuszczać swego legowiska. Wszystko, co go później
spotkało, zdawało się koszmarnym snem, z którego nie mógł się
obudzić.
Siedząc na brzegu jeziora i rozpamiętując wydarzenia ostatnich
kilkunastu godzin nie wiedział, że zapoczątkowały one największą
przygodę jego życia.
Rozdział 1
Ledwie się obudził i przetarł oczy, ruszył spiesznie w stronę Partun do
Gursuka, jedynego znachora w Dolinie Grodu. Gdy las skończył się, z
miękkiego, suchego poszycia, wyszedł na porośnięty trawą jego skraj.
Gragh chodził tą drogą bardzo często. Znał na niej każdy kamień i kępę
trawy, i by trafić do celu, mógł zamknąć oczy pozwalając nieść się
nogom. Oczy jednak miał otwarte, choć bezmyślnie wpatrzone w mokrą
od porannej rosy i mgły trawę.
Myślał akurat, jak dobrze byłoby jeszcze leżeć w swoim kącie chaty i
napawać się ciepłem bijącym od resztek żaru z ogniska, gdy nagle
zauważył, jak niezmiennie szaro-księżycową taflę pokrytej rosą trawy,
zaczyna rysować ciemnozielona szrama. Czarna krecha ruszyła jak
żywa spod jego stóp rwanymi zakosami. Nie dopatrzył się w tym
niczego nieziemskiego, więc ruszył wzdłuż niej, ścigając jej uciekający
początek.
Ślad, rysowany na otrzepywanych z kropli rosy źdźbłach trawy,
wydłużał się z każdą chwilą. Już, już miał dopaść to, co tak szybko
poruszało się w trawie, gdy nagle prawa noga wpadła w spulchnioną
przez krety ziemię i poczuł, jak jego ciało wymyka się spod kontroli i
bezwładnie leci do przodu. Nie spuścił jednak wzroku z ciemniejącej
przed nim linii, która nagle zaczęła wpadać mu pod brzuch. Upadł.
Gdy z jękiem odtoczył się na bok, dostrzegł zbierające się do ucieczki,
zielonkawe ciałko jaszczurki. Zaczynała biec coraz szybciej.
Odruchowo uniósł rękę i uderzył otwartą dłonią w miejsce, gdzie za
możliwy do przewidzenia ułamek chwili miała się znaleźć. Trafił.
Poczuł pod dłonią ruch. Zacisnął pięść i uniósł ją do góry. Popatrzył na
plamistą, zielonkawą, owalną paszczę i uśmiechnął się tryumfalnie.
"Mam cię."- pomyślał i zaczął się podnosić.
Rosa z trawy, w którą upadł, przesiąknęła ubranie. Lepkie zimno
przylgnęło do jego ciała. "Brrrr"- zadygotał podnosząc się. Stał chwilę,
przypatrując się trzymanej przed twarzą jaszczurce. Zdało mu się przez
moment, że w jej oczach dostrzega jakąś przedwieczną mądrość.
Przyjrzał się jej uważniej. Przemknęło mu nawet przez głowę, by ją
puścić, gdy kolejny skurcz skręcił mu trzewia. Nie jadł od dość dawna.
Zwierzęta nie mają litości w walce o przetrwanie. Leśną pumę, która
rozszarpała jego młodszą siostrę nie obchodził wyraz jej oczu - była
głodna; taki powód wystarczył aby zadać śmierć innej istocie. Dlaczego
miałby być lepszy od dzikiego zwierzęcia?
Wspomnienia tragicznych wydarzeń sprzed pięciu zim stanęły mu
przed oczyma. Stare blizny zapiekły, jakby dopiero teraz matka zrywała
z nich opatrunki z wygotowanych szmat.
W nagłym przypływie żalu i wściekłości ruszył ręką w kierunku ust i
jednym kłapnięciem pożółkłych zębów odgryzł jaszczurce głowę . Jego
usta wypełnił smrodliwy smak. Wstrzymał oddech. Kilka szybkich
ruchów szczęki i pierwszy kęs wpadł do żołądka. Przez chwilę zrobiło
mu się niedobrze. Lekko zgięty, poczekał aż to co połknął "ułoży" mu
się w brzuchu. "Uffff" - westchnął i wyprostował się . Jaszczurka bez
głowy wiła się w jego dłoni. Spojrzał na jej tuszkę i wsadził za pazuchę.
Strzepnął zwisającą mu z palca kroplę krwi, a dłoń wytarł o kapotę.
Długo jeszcze czuł łaskoczące żebra drgania jej mięśni. Nie było mu
jednak do śmiechu. W najgłębszej świadomości wiedział, że zadał
śmierć, a jego ofiara nieświadomymi odruchami martwego już ciała
przypominała mu o tym.
Ruszył dalej. Po chwili, poprzez coraz rzadsze, zielone od mchu pnie
starych sosen, dostrzegł pierwsze, postrzępione zarysy Grodu. Spoza
nich w dzień i w nocy dobywały się kłęby dymów i pary. Czasami
ciężkie powietrze nie mogło unieść się wraz z nimi ku niebu, a wówczas
mleczny opar przelewał się między postrzępionymi skalnymi iglicami
sterczących z czarnych i poszarzałych od pyłów i nalotów murów
Grodu, i spływał w dół, zalewając dolinę rozrywającym płuca odorem.
Mury pięły się miejscami na wysokość dziesięciu mężczyzn. Nie były
tworem człowieka. Wyglądały raczej, jak mała, wydrążona w środku
góra, o prawie pionowych, jednolitych ścianach, która wyrosła w
samym środku doliny. Ich powierzchnia nie była gładka, przeciwnie,
sprawiała wrażenie ulanej z jednolitej, szaroczarnej porowatej masy.
Podobnie wyglądały kopczyki, które w dzieciństwie robił z innymi
chłopcami z gęstego błota. Zabawa polegała na tym, że jeden z
kompanów dziecięcych zabaw trzymał oparty o ziemię gruby kij, a
drugi oblewał go błotną papką. Kiedy twór zasechł, wyglądał niemal jak
mała podobizna Grodu. Wystarczyło zaostrzonym patykiem wyskrobać
skalne iglice i szczeliny strzelnicze, i grodzik był gotów.
Korona murów była postrzępiona, a wyrąbane w niej nieregularne
zęby i naturalne, sterczące w niebo iglice, wyglądały ponuro i groźnie.
Na wysokości dwóch mężczyzn od góry, na niemal całym obwodzie
ścian, wydłubano w twardej skale rząd pionowych szczelin. Były to
jedyne otwory, które można było dostrzec na liczącej około sześć
tysięcy kroków długości murów. Poniżej nie było już ani bram, ani
drzwi, ani okien. Nikt nie miał pojęcia, jak mieszkańcy Grodu dostają
się do środka. Gdyby nie przekazywane przez kolejne pokolenia
opowieści i pojawiający się codziennie na murach Strażnicy Grodu,
będący jedynym świadectwem istniejącego wewnątrz życia, można by
przypuszczać, że nikogo za murami nie ma.
Co jakiś czas spoza murów dobiegały pokrzykiwania ludzi (choć słów
nie dawało się zrozumieć), oraz odgłosy głuchych uderzeń, jakby ktoś
olbrzymią skałą walił o ziemię. Nigdy nikt "stamtąd" nie interesował się
ludźmi pod murami. Nie mogli przecież wejść do środka, ani w inny
sposób zakłócić życia wewnątrz Grodu. Były też inne powody, dla
których pozostawiano nie tylko ich ale i całą dolinę w spokoju. Tego
jednak Grach miał się dowiedzieć znacznie później.
Cały teren wokół Grodu, w promieniu dwóch tysięcy kroków, wznosił
się mocno ku górze. Ze stoków wzniesienia, na którym stał, z
północno-zachodniej i południowo-wschodniej strony, wypływały
dwie rzeki łączące się dalej w jeden nurt. Rzeki wypływały spod ziemi i
pod ziemią znikały. U ich źródeł, a raczej miejsc, gdzie wyskakiwały
pełnym strumieniem na powierzchnię, leżały osady Sura i Partun. Kepa,
trzecia z osad podgrodzia leżała od strony Grodu, w połowie drogi
między nimi, na północno-zachodniej odnodze.
Gragh minął Gród. Po chwili w oddali dojrzał dymy snujące się znad
przyklejonych do ziemi kopulastych lepianek Partun, osady, w której
nie było więcej chat niż miał palców u rąk.
Chata szamana leżała na uboczu - poza osadą, bardziej na południe,
w stronę, gdzie rzeki wypływające spod Grodu łączyły swój bieg; stała
nad samą rzeką, na niewielkim wzniesieniu.
Gursuk, szaman, był bratem matki Gragha. Gdy Gragh stracił ojca
Gursuk zajął się nimi. Był najbogatszym mieszkańcem Doliny. Jego
bogactwo nie przejawiało się w posiadanym dobytku, bo właściwie nie
posiadał więcej niż inni, nigdy jednak nie głodował. Ludzie dbali o
niego i szanowali go, a on leczył ich rany i rozstrzygał spory.
Gragh zdradzał pewne rodzinne cechy, czyniące z niego kandydata na
następcę starego Gursuka. Chodził więc często słuchać jego opowieści i
podań, przekazywanych z pokolenia na pokolenie, oraz obserwować,
jak starzec uzdrawia chorych i szepcze zaklęcia wywołujące zjawy.
Lubił tam chodzić - stary Gursuk był dla niego dobry. Nigdy nie
wybuchał gniewem i cierpliwie wyjaśniał wszystko o co zapytał. A jeśli
był zajęty którąś ze swych tajemnych czynności, Gragh siadał w swoim
ulubionym kąciku, na stercie skór, między dwoma wypchanymi psami
ułożonymi w pozycji "waruj" z przednimi łapami wyciągniętymi przed
siebie i podpierającymi ogromne łby. Tam, w największym mroku,
mógł niezauważany przez gości odwiedzających szamana, obserwować
wszystko co się dzieje wewnątrz i słyszeć, co dzieje się na zewnątrz
chaty. Kiedy znudziły go wydarzenia, rozglądał się wokół siebie i
wdychał niepowtarzalne zapachy. Te znane: korzeni, skór, wędzonego
mięsa, i te, które rozróżniał, choć nie umiał rozpoznać ni nazwać.
Podziwiał porozwieszane po ścianach rytualne maski, skóry zwierząt i
broń o tak dziwnych kształtach, że nie mógł sobie nawet wyobrazić do
czego mogła służyć.
Przez nagromadzenie sprzętów, chata wydawała się przytulna, choć
nie brakowało w niej przestrzeni. Na samym środku, jak w każdej innej
lepiance w Dolinie, umieszczone było palenisko. TO palenisko nie było
jednak zwykłe. Jasny krąg dziennego światła padający z otworu
dymnego w suficie, oświetlał dwa ograniczające je kręgi. Wewnętrzny
krąg ułożony był z ociosanych, białych niegdyś kamieni. Widział
pewnego razu, jak starzec potknął się o jeden z nich i wyrwał go z
podłoża. To, co było zakopane i nieokopcone, zabielało w półmroku
chaty, jak kora starych drzew rosnących tu i ówdzie w okolicach polan i
na skrajach lasów, drzew, które nawet kiedy są młode, mają korę białą
jak włosy Gursuka. Zewnętrzny, niższy krąg ułożono z psich czaszek.
Czaszki wklejone były żuchwą w glinę, która tworzyła dookoła ogniska
szeroką na dwie stopy opaskę. Kiedy płomienie migotały w pustych
oczodołach i odbijały się złowieszczym światłem od potężnych zębów
rozwartych paszcz, chłopaka przebiegał dreszcz. Kiedyś stary szaman
zauważył wylękłe oczy chłopaka zapatrzone w zewnętrzny krąg i
odezwał się:
-Nie masz się czego bać. Te psy same przyszły tu umrzeć, a ich
duchy czuwają nad tym miejscem i nade mną. Wiem, że czuwają i
będą czuwały także nad tobą, synu mojej siostry. Wiem również, że i do
ciebie będą przychodzić po ostatni przyjazny dotyk w godzinie śmierci -
mówiąc to sięgnął ręką do szyi i zdjął delikatnie talizman wiszący na
cienkiej, czarno-siwej lince uplecionej z jakichś włosów.
-Zawieś go na szyi i noś zawsze. Ten talizman będzie cię chronił.
-Co to jest? - zapytał chłopak, trzymając przed oczami kołyszący się
kawałek czegoś, co przypominało psią głowę.
-To jest talizman wykonany przez Zendragha, największego szamana
mieszkającego w tej chacie, twojego pra, pra... Sam nie wiem, którego
pradziada. Był największym magiem jakiego nosiła ta ziemia. Posiadł
tajemnice, których sedna nikt już nie pamięta. Był człowiekiem dobrym
i łagodnym. Wszystkie istoty obdarzone choć odrobiną rozumu
przychodziły do niego po pomoc. Ze wszystkich zwierząt znanych
człowiekowi, pies jest najrozumniejszy i właśnie psy upodobały sobie
Zendragha szczególnie.
Pewnej burzliwej nocy zjawiła się u niego suka imieniem Girrar. Była
stara już i schorowana. Miała dwadzieścia zim. Jej wyleniałe futro roiło
się od robactwa, a na domiar złego miała złamaną nogę. Strasznie
cierpiała. Żyła dotąd z łaski swoich pobratymców. Musisz bowiem
wiedzieć, że nasze psy cechuje szczególna, ponadzwierzęca mądrość.
Nie pozwalają umierać z głodu swoim starym towarzyszom. Wiedzą
dokładnie w jakim zakątku lasu dożywa swoich dni psi starzec. Noszą
mu jedzenie, wylizują jego rany i strzegą, by nie zagryzły go wilki.
Girrar była najstarszym z psów i posiadła mądrość i doświadczenie
większe niż niejeden człowiek. Była jednak psem i rządziła nią inna
natura. Tak więc dziesiątki, a raczej setki lat temu, stanęła w drzwiach
tej chaty. Zendragh spojrzał na nią i zaprosił do środka. Weszła ze
zwieszonym łbem. Złamana kość biodrowa, która przebiła skórę,
sterczała ponad jej grzbiet sprawiając zapewne niewyobrażalny ból.
Stanęła i spojrzała swymi prawie ślepymi oczyma na maga. I wówczas,
ku jego zdumieniu, wewnątrz jego głowy rozbrzmiały słowa: "Zabij
mnie". Zendragh patrzył jej w oczy i wiedział, że Girrar jakimś
sposobem mówi do niego. Wiedział o co jej chodzi i jego serce
wzdrygnęło się na myśl, że miałby zrobić jej krzywdę. "Zabij mnie"-
usłyszał ponownie. Tym razem bez namysłu odwrócił się za siebie i
sięgnął po zawiniątko z ziołami. Zioła były środkiem nasennym, jednak
przedawkowane niosły śmierć. Zmieszał je z tłuszczem ryby i położył
na kawałku skóry przed Girrar. Girrar zjadła wszystko i legła. Zendragh
usiadł przy niej, ułożył jej łeb na swoich kolanach i zaczął ją głaskać. Po
chwili Girrar ostatni raz spojrzała na niego i zamknęła oczy. W jego
głowie natomiast rozległ się szept: "Z moich włosów spleciesz rzemień,
a z kłów i kości sporządzisz amulet w kształcie psiej głowy. Będziesz go
nosił ty i twoi potomkowie, a jego moc będzie was chronić."
Zendragh był przyzwyczajony do obcowania z demonami, duchami i
siłami niepojmowalnymi ludzkim rozumem, jednak to wydarzenie
wstrząsnęło nim. Siedział tak do świtu wspierając i głaszcząc od dawna
martwy, ostygły już łeb zwierzęcia. Dopiero rzadko słyszane w Dolinie,
jazgotliwe wycie psa przed chatą, wyrwało go z odrętwienia. Przez
następne dni nie wychodził z chaty, a kiedy wyszedł, na jego szyi
wisiało to, co trzymasz w dłoniach, zaś wokół chaty stały psy. Chciał
przejść z trzymaną na rękach zawiniętą we własna skórę Girrar i zanieść
ją na Polanę Sad, lecz psy nie chciały się rozstąpić. Położył ciało Girrar
na ziemi i cofnął się. Psy podchodziły kolejno i zżerały po kawałku ciało
towarzyszki. Po chwili nie było już śladu po Girrar, a dla Zendragha i
wszystkich jego potomków zaczął się nowy rozdział, bo od tej pory
każdy pies, który zapragnął skrócić swe męki i umrzeć, pojawiał się w
pod tym dachem, a jego ciało kładzione przed chatą znikało do świtu
bez śladu. Jedyną pamiątką po nich są te czaszki porozwieszane na
ścianach i tworzące zewnętrzny krąg.
-Mów dalej Gursuk - poprosił chłopak, a jego policzki płonęły jak żar
ogniska.
Stary zadumał się. Jego twarz pocięta tysiącem zmarszczek mieniła
się wszystkimi barwami płomieni. Wyglądał jak falujący czerwienią
demon ognia, który właśnie opuścił huczące pośrodku chaty ognisko.
Milczenie nie trwało zbyt długo.
-Wewnątrz tego talizmanu jest trucizna. Nie jest to ta sama trucizna,
której użył Zendragh. Ta zabija szybciej niż sztylet wbity w serce. -
Mówiąc to przekręcił ostrożnie jeden z kłów, z których zrobione były
uszy psiej podobizny i pokazał chłopcu. Wnętrze kościanego ucha było
lekko zacięte, a w szczelince znajdowało się kilka okruchów siwego
proszku.
-Tyle wystarczy by zabić psa. Nigdy się nie wahaj, gdy któryś
przyjdzie. Właśnie śmierć jest tym, czego stojąc przed tobą będzie
pragnął najbardziej, a ostatnia droga jaką przemierzył by spojrzeć ci w
oczy będzie najdłuższa w jego życiu. Nie pozwól by odbył ją na próżno.
To wszystko. Psy związane są z nami na dobre i złe. Przed wiekami
przywędrowały z nami w to miejsce i bronią nas po dziś dzień nie
żądając niczego w zamian. Są mądre, bo mają w sobie krew psów,
które towarzyszyły naszym przodkom. Są dzikie, bo krew tamtych psów
zmieszała się z krwią wilków, tworząc nową rasę dzielnych i
walecznych obrońców.
Stary zadumał się chwilę.
-Mów dalej Gursuk, mów proszę - szepnął błagalnie Gragh, a jego
myśli wirowały niczym kłęby dymu nad chatami, gdy jesienny wiatr
hula po dolinie i świszczy w gałęziach starego dębu. Nie doczekał się
jednak dalszego ciągu opowieści.
-Jutro- usłyszał. - Dzisiaj jest już późno i musisz wracać.
Po chwili jednak, gdy chłopak zamiast wstać i odejść siedział dalej
wpatrzony w przymglone wiekiem oczy szamana, usłyszał
wypowiadane cichym szeptem dziwne słowa. Najdziwniejsze jednak
było to, że nie jego uszy słuchały zdań wypowiadanych przez starca. Do
uszu docierał tylko niewyraźny syk powietrza wciąganego i
wypuszczanego w takt słów podczas, gdy ich znaczenie rozbrzmiewało
w jego głowie, gdzieś tam, gdzie mówią do nas postacie z naszych snów
lub gdzie słyszymy dźwięki katarynki, gdy tracimy przytomność. Patrzył
na Gursuka jak zahipnotyzowany, gdy ten zaczął:
-Jestem już stary. Oczy mojego ciała słabną, choć oczy umysłu widzą
coraz lepiej. Oczy mego ciała nie widzą dobrze twojej twarzy, choć
oczy mojego umysłu wyraźnie widzą twoją duszę. Nie posiadłem, jak
Władca Grodu, tajemnicy przedłużania sobie życia. Niedługo umrę i
czas, bym przekazał ci wszystkie tajemnice związane z tym miejscem i
całą swoją wiedzę. Ciebie wybrałem na mego następcę. Wybrałem cię
nie dlatego, że jesteś moim krewnym, lecz dlatego, że posiadasz moc i
zdolności jakich nie ma i nie miał żaden znany mi człowiek. Jesteś
młody i beztroski. I dobrze! Lata beztroski przypadają na młodość i
właśnie w młodości trzeba ją wykorzystać, by nie zaskoczyła nas
wówczas, gdy potrzebna będzie rozwaga. Czas jednak obdarzyć cię
bogactwem wiedzy. Wiedza ta pomoże ci opanować umysł, rozwijać się
i nabierać doświadczenia, bez którego twoje zdolności nigdy się nie
ujawnią i nie nabiorą pełnej mocy. Jak widzisz jestem już stary i teraz
dopiero zaczynam poznawać moce drzemiące w umyśle człowieka. Nie
zdążę ich ani rozwinąć, ani wykorzystać. Ty jesteś Zem-a-Norr, czuję
to całą swą mocą! Ty uwolnisz świat od Władcy Grodu Horghar,
którego prawdziwego imienia nikt nie zna. Przyjdź jutro skoro świt.
Mój czas się kończy, a muszę cię jeszcze wiele nauczyć.
Skończył nagle, po czym popchnął otumanionego i półprzytomnego
Gragha ku wyjściu. Kiedy owiało go świeże powietrze usłyszał chrzęst
opadającej za nim kotary sporządzonej ze sznurków z nanizanymi nań
małymi, biało-kremowymi kosteczkami i czaszkami gryzoni oraz
ptaków.
Ruszył spod chaty szamana. Szumiało mu w uszach. Zupełnie nie
wiedział jak znalazł się w domu. Nic nie zjadł, choć matka postawiła
przy ognisku miskę ziołowej zupy z kilkoma oczkami rybiego tłuszczu.
Na jej widok skrzywił się i ruszył w kierunku swego kąta. Legł na
posłaniu i przykrył się narzutą połataną z kawałków futer przeróżnych
zwierząt i strzępów materiałów. Cały się trząsł. Zamknął oczy, lecz
zaraz je otworzył - musiał, bo kiedy były zamknięte zdawało mu się, że
leci gdzieś wirując w ciemności. Mimo to zasnął bardzo szybko. Umysł
wymęczony przez czarownika potrzebował odpoczynku.
Rozdział 2
Wiedział, że to najbezpieczniejsza droga prowadząca do Partun, osady
na południowy-wschód od Grodu. Szedł bezmyślnie z oczami
wlepionymi w srebrzystą od nocnej rosy powierzchnię łąki, która
wydawała się matowa i martwa. Wokół panowała cisza. Czuł, jak jego
skórzane łapcie owinięte linkami z łyka pokrzywy, wypełnia wilgoć i
ziąb. Silniej ściągnął poły rozlatującej się kapoty i przyspieszył kroku.
Obietnica poznania tajemnic gnała go przed siebie, a ciekawość jak bat
smagała jego umysł i wwiercała się w duszę.
Rychło dotarł do Grodu. Spoglądał teraz nerwowo w jego czarno-
siwe mury, u których podstawy słała się mgła. Jej wzlatujące w niebo
mlecznobiałe strzępy, snuły się majestatycznie i rozpływały na
wysokości jego głowy. Ciężkie skały zdawały się unosić w powietrzu.
Szedł w pewnym oddaleniu od murów, by we mgle nie wpaść na
jednego z leżących na ziemi żebraków, którzy strasznie przeklinają
widząc kogoś obcego, choć zazwyczaj nie robią nikomu krzywdy w
obawie przed zemstą ze strony ludzi z osad. Szedł czujnie mając
nadzieję, że w porę coś usłyszy, bo zobaczyć cokolwiek przez mgłę
było raczej trudno. Wisiorek-amulet rozpierał się pod ubraniem
upewniając Gragha, iż wczorajszy dzień nie był snem.
Szedł usiłując sobie przypomnieć każde słowo jakie padło wczoraj w
chacie Gursuka i każdy towarzyszący słowom gest, gdy nagle usłyszał
za sobą tętent lekkich łap. Po chwili do pierwszej galopującej w
porannym oparze istoty dołączyły inne. Odwrócił się błyskawicznie.
"Wilki" - pomyślał, stanął i zadrżał. Już zamierzał biec w stronę
ognisk, których dogasający żar jak mu się zdawało widział przed
momentem gdzieś po lewej, lecz nie mógł się poruszyć. Zamarł w
bezruchu i patrzył jak mgła na tle zamczyska zaczyna falować i zbijać
się. Już zaczynał rozróżniać zarysy i kształty: łeb, uszy, łapy... Falując i
drgając kołysała się przed nim wielka jak on sam postać psa. Patrzyła na
niego monstrualna zjawa, złożona jakby z ciaśniej i luźniej zbitych
kłębów tworzących jej przestrzenny obraz. W pewnym momencie
zjawa drgnęła i psopodobny obłok z czarnymi oczodołami wlepionymi
w niego popłynął w jego stronę. Gragh zacisnął powieki i napiął
mięśnie. Zjawa przepłynęła przez jego ciało. Nie poczuł nic poza tym,
że mógł się już poruszyć. Nie chciał jednak. Czuł się bezpieczny -
był(!) bezpieczny. Zgroza i strach prysły bezpowrotnie, jak by nigdy nie
wstępowały w jego serce i nie wypełniały go przed chwilą przerażeniem.
Odetchnął i odwrócił się by ruszyć dalej. Znów zamarł - wokół niego
stały psy, a tuż u jego stóp stał na chwiejących się nogach stary Kidrar.
Poznał go choć nie widział od dwóch lat. Był teraz ślepy, a jego siwy
pysk drżał. Gragh kucnął i objął go. W tym samym momencie w jego
głowie rozległ się szept "Zabij mnie". Chłopak sięgnął bezwiednie do
szyi i dotknął amuletu. Nigdy tego nie robił więc nie był to wyuczony
odruch. Coś nim kierowało. Jednak teraz, gdy poczuł w dłoni
nieregularny kształt amuletu wiszącego na cienkiej splecionej z psiej
sierści i jelit lince, przypomniał sobie do czego służy. Zawahał się i
spojrzał w niewidzące, mleczne, jak otaczająca ich mgła, oczy psa. Po
raz drugi w jego głowie rozległ się szept "Nie wahaj się i uczyń to
zaraz". Drżącymi palcami wyjął zatyczkę z amuletu, otarł proszek o
czarne wargi Kidrara i nie śmiejąc na niego patrzeć, zatkał amulet. Pies
oblizał się. Gdy mlasnął psi jęzor, Gragh spojrzał w jego kierunku.
Zdołał jeszcze chwycić Kidrara za łeb, by nie upadł nagle, choć nie
miało to już najmniejszego znaczenia - pies już nie żył. Popatrzył na
niego i poszedł dalej pełen smutnych myśli.
Minął leżącą po prawej stronie osadę Kepa i gdy zaczął już tracić
nadzieję, iż droga wzdłuż murów dobiegnie końca, zauważył, że
zaczyna oddalać się od złowieszczych murów, a gdy po raz ostatni
zerknął za siebie, ich czarne krawędzie płonęły w blasku poranka.
Przyspieszył kroku, a kiedy słońce pokazało swój pierwszy jasny
promień, łkał w ramionach Gursuka, gdy ten prowadził go do wnętrza
chaty. Tam, po chwili, chłopak opowiedział mu całą poranną historię.
-Gdyby nie to, że tak wiele mam ci do przekazania, mógłbym już
umrzeć, bowiem nie myliłem się, co do twojej roli w przyszłości
naszego ludu.
- Powiedz Gursuk skąd psy... Kidrar wiedział gdzie jestem...?
Nie usłyszał odpowiedzi. Gursuk wpatrywał się przez chwilę w jego
oczy, po czym jego wzrok powędrował niżej i zatrzymał się na
wysokości jego piersi.
- Amulet! - wykrzyknął Gragh. Gursuk uśmiechnął się nieznacznie i
była to jedyna odpowiedź.
Zapadła cisza. Kotara rzucała na klepisko długie, zlewające się cienie,
które falowały wśród klekotu ocierających się kości niczym tańczące
demony.
-Powiedz Gursuk, skąd ludzie tu przywędrowali? Jak mogli wybrać
to mroczne, pełne zła i smutku miejsce na swój dom?
- Ludzie mieszkają w tej Dolinie od tak dawna, że nikt nie pamięta
kto pierwszy do niej wszedł. Nie zawsze było to miejsce ponure i
smutne. Kiedyś było tu pięknie, jasno, zielono i bezpiecznie. Wcześniej
nasz lud zamieszkiwał tereny na zewnątrz doliny...
-Na zewnątrz! Kundar!! Jak to "na zewnątrz"! Przecież tam jest
śmierć!
-Teraz może i jest, a może i nie ma. Wtedy, na zewnątrz było życie.
Nasi przodkowie paśli ogromne stada owiec...
-Owiec? Co to jest owiec? - zapytał chłopak z wolna zapominając o
smutnej przygodzie.
-Jedna...- owca. Wiele.... - owiec. - Gursuk zerknął na niego z
nadzieją, że zrozumie.
Stary patrzył jeszcze chwilkę i kiedy pojął, że chłopak nigdy nie
widział owcy (podobnie zresztą jak on sam), ani o niej nie słyszał (w
przeciwieństwie do niego), wstał i podszedł do sterty skór leżącej w
niedaleko wyjścia. Pogrzebał w niej chwilę i wyciągnął coś z samego
niemal spodu. Po chwili rzucił Graghowi przez płomienie zawiniątko.
Było miękkie. Gęste, szare strąki tworzyły puszysty kobierzec, jak mchy
porastające wilgotne zakątki lasu. Chłopak dotykał go chwilę po czym
wstał i rozłożył je. Było trochę pocięte przez mole, ale trzymało się
jeszcze w całości. Wyciągnął przed siebie trzymaną w dłoniach skórę.
Opadała do samej ziemi. Chłopiec zerknął pytająco na szamana, który
mu się przyglądał.
Gdy do Gursuka dotarło, że to spojrzenie jest niemym pytaniem i
prośbą, by kontynuował opowieść, odezwał się:
-Nigdy nie widziałem tego zwierzęcia żywego. Wiem z opowieści jak
wyglądało i wiem, że było wszystkim co było nam potrzebne do życia.
Spójrz jeszcze na to - i wskazał pod sufit.
Na jednej z belek wspierających dach, u samego szczytu chaty, wisiała
czaszka przedziwnego zwierzęcia. Wyglądała jak czaszka psa tyle, że
dłuższa, a z czoła wyrastały potężne i zakręcone konary.
-Co ono miało ona głowie?
-Rogi.
-Mów dalej, Gursuk.
-Zwierzęta te dawały naszym przodkom mięso, mleko, skóry, a z ich
sierści można było splatać nici i wykonywać dzianiny. Jadły tylko trawę
i były łagodne. Lud pasterski, z którego się wywodzimy, był wówczas
szczęśliwy. Ludziom w pilnowaniu stad pomagały psy. Wyglądały
trochę inaczej niż nasze, lecz były im wierne i pomocne. Na południe
od ich krainy, na granicy ziemi i nieba majaczyła góra, którą uważali za
świętą i nazywali Umru Zori - Góra Życia, gdyż jak głosiły legendy,
buchał z niej kiedyś ogień i popiół. Ogień trawił wszystko co znalazło
się w zasięgu jego żaru, lecz gdy góra przestała ziać ogniem, na
rozwiewanych ognistym wiatrem popiołach wyrosły wiecznie zielone
pastwiska krainy Gendazor, bo tak wówczas nazywano starą ojczyznę
naszego ludu.
-Co to pastwiska? - przerwał Gragh.
-Nigdy nie widziałem pastwiska. Twój pradziadek odpowiedział mi na
to samo pytanie tak, jak ja ci odpowiem teraz. Byłeś na Polanie Sad?
-Byłem.
-Gdyby Polana Sad nie leżała pośród otaczających ją drzew, a
ciągnęła się tak daleko, że ledwie dostrzegałbyś jej granice i widziałbyś
pasące się na niej zwierzęta, to można by ją nazwać pastwiskiem.
-Nie potrafię sobie wyobrazić niczego poza niebem, Grodem, polaną i
drzewami. Mój wzrok nie sięgnął nigdy dalej niż dziesięć rzutów
kamieniem, ale zobaczę kiedyś pastwisko i będę miął stado owiec, jeśli
te zwierzęta gdzieś przetrwały - szepnął przez zaciśnięte zęby, próbując
w żarze ogniska dostrzec to, o czym opowiadał starzec, a co brzmiało
jak bajka. - Mów dalej - szepnął, a Gursuk podjął swą opowieść.
-Pewnego dnia, ziemia drgnęła pod stopami naszych przodków, a
góra plunęła w niebo dymem i ogniem. Nie trwało to długo, lecz od
tego czasu smużka dymu do dziś snuje się w niebo. W kilkanaście lat
później, jeden ze strażników i myśliwych przyniósł wiadomość, że u
podnóża góry jest jaskinia, w której pomieściłby się cały lud, i że pod
nią rozciągają się niezmierzone pastwiska. Szamani i Rada Starców
orzekli, że to znak i zaproszenie. Zebrali swój dobytek i pomaszerowali
ze swoimi stadami za przewodnikiem. Podróż trwała wiele dni
wypełnionych radością oczekiwania. To co zastali u stóp góry,
przechodziło wszystkie ich najśmielsze nawet wyobrażenia o tym
miejscu. Jaskinia miała szerokość pięciu, a wysokość trzech mężczyzn.
Nie była więc zbyt szeroka ani wysoka, ciągnęła się jednak w głąb góry
na pięćset kroków i nie brakowało w niej miejsca dla nikogo. U
podnóża góry ciągnęły się pastwiska wyrosłe na świeżym popiele.
Zwęglone kikuty drzew otoczone rurami zakrzepłej wokół nich lawy,
stanowiły opał wielokroć lepszy niż drewno. Opału używali jednak tylko
do przyrządzania potraw, gdyż ziemia w jaskini była tak ciepła i sucha,
że leżeli na skórach położonych wprost na jej dnie. Wystarczyło na noc
zasłonić wejście, by wewnątrz stało się ciepło i przytulnie. Do
oświetlania jaskini używali tłuszczu owiec, w którym zanurzano kawałek
gęsto plecionych włókien pokrzywy. Drobnymi szczelinkami w suficie
dym uchodził gdzieś na zewnątrz, a powietrze, nawet w głębi jaskini,
było świeże i czyste. Płynęły lata. Ludzi było coraz więcej, a ich stada
rozrosły się. Którejś nocy, gdy wszyscy spali, ziemia znów jęknęła. Nikt
się jednak nie obudził. Zauważyli to tylko strażnicy. Mówili później, że
gdzieś w głębi jaskini usłyszeli szum osypujących się skał.
-I co dalej? - ponaglił chłopak.
-Rankiem poszli sprawdzić, co stało się na końcu korytarza. Gdy
doszli do miejsca gdzie powinien być koniec jaskini, okazało się, że jest
tam otwór. W sam raz taki, by zmieściło się obok siebie dwoje ludzi. Za
otworem jaskinia ciągnęła się dalej i dalej, i była jeszcze obszerniejsza
niż u swego początku. Musieli zapalić pochodnie, bo kaganki gasły w
pędzącym tunelem przeciągu. Ludzie zawahali się. Po chwili jednak
mała grupka zwiadowców ruszyła w głąb czarnej jamy. Za
przesmykiem podmuch był słabszy, a pochodnie lepiej oświetlały
ściany. Nie różniły się niczym od tych, które przed wielu laty ich
przygarnęły. Szli i szli, a w serca zaczęła wkradać się obawa, czy zza
któregoś z licznych zakrętów nie wyskoczy jakaś zjawa i nie zabierze im
dusz. W końcu jednak zauważyli, że koniec tunelu rozjaśnia się i nie jest
już tak czarny jak kilkanaście kroków wcześniej. Po kilku następnych,
byli pewni, że zbliżają się do końca, ciągnącego się setki kroków tunelu.
Rozdział 3
Było już południe kiedy wychodził z chaty szamana.
Po kilku krokach szum w głowie zastąpiło uczucie pustki. Wiedział, że
usłyszał rzeczy, od których jego głowa płonie i nagle przestraszył się.
Próbował sobie przypomnieć to, co sprawiało, że czuje się taki przejęty,
lecz... nie mógł. W końcu uśmiechnął się. W głębi swej świadomości
był pewien, że słowa starca wypaliły się w jego pamięci, tak trwale jak
trwałe są blizny pozostawione na jego ciele przez górskiego drapieżcę
wiele lat temu. Uspokoił się, a pamięć zaczęła powracać. Po chwili ze
szczegółami był w stanie przypomnieć sobie wszystko, co tego i
poprzedniego ranka usłyszał z ust szamana.
Spojrzał przed siebie i na niebo. Był jasny, pogodny i słoneczny dzień.
Postanowił zaryzykować skrót - marsz skrajem lasu, po wschodniej
stronie Grodu. Droga była co prawda krótsza, lecz mniej bezpieczna,
bowiem nie było po drodze osady Keppa i w miarę pustych, odkrytych
przestrzeni między osadami. Mroczny las rzucał długi, siny cień
sięgający niemal Grodu, do którego właśnie się zbliżał...
*
* *
Tego dnia odpadki rzucono po północnej stronie, tam, gdzie stok
wzniesienia, na którym piętrzyły się mury warowni, były najbardziej
strome.
Coraz głośniejsze kwiki i wrzaski przepychającej się ciżby wyostrzyły
jego czujność. Przyspieszył kroku. Gdy minął ostatni zakręt i ostatnią
kępę krzaków, docierając wreszcie do podnóży murów, ujrzał na tle
szarych ścian, opadającą lawinę przedziwnych, kolorowych kształtów.
Odruchowo zerknął w górę. Zdołał jeszcze dostrzec, cofające się za
poprzerywaną wyrwami koronę murów, "skórzane" sylwetki
wojowników - Strażników Grodu. Nie namyślając się długo, z rozbiegu
wbił się w ciżbę mężczyzn, kobiet, i dzieci. Miał pecha. Upadł i w tej
samej chwili kilkanaście twardych podeszew stanęło na jego rękach,
nogach i plecach. Jakiś staruch kopnął go piętą w nos. Poczuł w ustach
metaliczny smak krwi. Ledwie otworzył załzawione oczy, gdy w
kierunku jego nosa, między lasem nóg i wyciągniętych dłoni, stoczył się
kawał grubej kości, obrośnięty niedojedzonymi kawałami mięsa. Nie
zastanawiał się ani chwili. Capnął ją w zęby, poderwał się na czworaka
i nie zważając na kaleczące jego kolana i dłonie kamienie, zaczął się
wycofywać między nogami nadbiegających ze wszystkich stron ludzi.
Pochylił nisko głowę, by nikt nie zauważył jego zdobyczy. Gdy cofnął
się za ostatnie szeregi nóg, szybkim ruchem ukrył kość za połą kapoty i
nie oglądając się na nikogo i na nic, pobiegł w kierunku lasu.
Chwilę potem siedział na korzeniu ogromnego dębu i oglądał czym
dziś obdarował go los. Nie co dzień udaje się z taką łatwością i bez
walki cokolwiek zdobyć. Przytknął mięso do nosa i powąchał. Usta
wykrzywił grymas obrzydzenia. Trochę zalatywało.
"Matka upiecze, będzie dobre"- ocenił jej wartość.
Wstał i ruszył w kierunku domu. Gdy dochodził do Krzywej Sosny,
do jego uszu dobiegł szelest roztrącanej trawy i krzewów. Poderwał
głowę i wbił oczy w przestrzeń przed sobą. Wyczekał chwilę
nasłuchując. Postanowił wycofać się za drzewo. Nim zrobił pierwsze
dwa kroki, o pół rzutu kamieniem przed nim, zza krzaków wyskoczyło
kilka brudnych i zarośniętych postaci. Ich łachmany powiewały i
podskakiwały w takt szybkiego biegu. Nie było wątpliwości.
Znienawidzeni przez wszystkich Brgowie, próbowali kolejny raz
dopaść ofiarę. Ich wlepione w niego, bezwzględne oczy, nie
pozostawiały złudzeń - on był ich celem i jeśli da się złapać stanie się
ich najbliższym posiłkiem.
Brgowie byli na wpół dzikimi ludźmi. Wałęsali się małymi,
kilkuosobowymi grupami po lasach i krążyli jak kruki wokół małych
osad i łączących je ścieżek leśnych. Nie zabijali tylko członków własnej
grupy, która zazwyczaj składała się z samych, zdolnych do polowania
mężczyzn. Każda żywa istota napotkana przez nich, miała tylko jedną
szansę przeżycia - ucieczkę.
Gragh ściskając w lewej ręce kość, a prawą przyciskając do piersi
swoją duszę, gnał co sił przed siebie nie tracąc czasu na oglądanie się.
Był najlepszym biegaczem wśród znanych mu mieszkańców Doliny
Grodu i w tym upatrywał swojej szansy. Miał dopiero szesnaście zim.
Był młody i sprawny. Niejednokrotnie uciekał spod Grodu z tym, co
udało mu się zdobyć, ścigany przez żądnych łatwej zdobyczy,
silniejszych od siebie mężczyzn. Nikt nigdy go nie dogonił. Gnał więc
co sił, płynnie przeskakując poprzewracane pnie i postrącane wichurami
konary drzew. Wierzono, że wichury te powodował łopot smoczych
skrzydeł. Co prawda nikt nigdy smoka nie widział, jednak starcy mówili,
że kiedyś często przelatywały nad lasami Doliny.
Tymczasem całą swoją uwagę skupił na drodze przed sobą. Wiedział,
iż jedno bodaj potknięcie przyniesie zgubę. Brgowie nie mieli litości.
Oszczędzali tylko młode kobiety, które rodziły im chłopców i pozwalali
im żyć dokąd malec nie przełknął samodzielnie pierwszego kawałka
surowego, ludzkiego mięsa. Człowiek i zwierze były dla nich tylko
zdobyczą, kawałkiem mięsa do zjedzenia, czerepem na naczynie do
picia lub jelitem, by skręcić z niego nić, czy postronek.
Gnał naprzód ciągle słysząc za sobą coraz bardziej chrapliwe oddechy
prześladowców. "Słabną"- nadzieja wypełniła jego serce. Już wiedział,
że będzie miał dość sił, by im umknąć. Po następnych paru chwilach
odważył się obejrzeć za siebie. Nikogo nie dostrzegł, biegł jednak dalej
dopóki nie poczuł, że sam słabnie.
"Koniec"- pomyślał i objął pień najbliższej sosny. Ciężko dysząc
zerkał przez ramię i wstrzymując oddech nasłuchiwał. Żaden szmer, ni
głos nie dobiegały jego uszu. Zsunął się po pniu i usiadł, by chwilę
odpocząć i zastanowić się co dalej. Nie mógł wracać tą samą drogą bez
obawy, że natknie się na ścigającą go grupę Brgów. Postanowił iść
przed siebie w kierunku, w którym przed chwilą podążał.
Nigdy tu nie był; nigdy nie odszedł tak daleko od domu i znajomych
zakątków podgrodzia, w których się wychował. Wstał i chwiejnie
podążył w kierunku słońca, które stało w zenicie.
Teren wznosił się lekko ku górze. Wiedział, że idąc tak dalej dojdzie
do granic Doliny Grodu, do granic terytorium, którego się nie
opuszcza. Każdy, kto spróbował ją przekroczyć nie wracał już nigdy.
Ludzie, którzy postanowili zerwać z koszmarem codziennego życia w
ciemnych lasach wokół Grodu i opuścili swoje domy w poszukiwaniu
lepszego życia, znikali bez śladu, lub ich rozszarpane ciała po wielu
dniach znajdowano pod drzwiami ich własnych domów. Tak właśnie
zniknął jego ojciec. Jednak opowieści o demonach mieszkających w
lasach, smokach przylatujących z wyschniętych na popiół Smoczych
Pustkowi dalekiego wschodu i Brgowie, odstraszały śmiałków
myślących o ucieczce.
Gragh szedł cały czas przed siebie. Co jakiś czas przystawał i
nasłuchiwał, jednak nie docierały do niego żadne szmery. Słońce
błyszczące na niebie, pokonało następną kwartę nieboskłonu. Jego
pomarańczowiejący blask rozświetlał korony drzew i powodował, że
wyglądały jak płonące pochodnie.
Nad jego głową przepływał akurat biały obłok. Zima miała się już ku
końcowi, lecz wieczory nadal były mgliste i chłodne. Wiedział, że zbliża
się wieczór, choć ciepły dzień jeszcze się nie skończył. Nagle usłyszał
dźwięk, który brzmiał jak furkot ciśniętego z wielką siłą, koziołkującego
w powietrzu, płaskiego kamienia . Przywarł do ziemi i rozejrzał się
czujnie. Przełożył kość z mięsem do prawej ręki, a lewą zacisnął
mocno na rękojeści czerwonego noża. Spojrzał w górę i zobaczył
siadającego na gałęzi ptaka.
Mroczna i pełna mgieł dolina, w której mieszkał, odstraszała każde
żywe stworzenie, jednak od czasu do czasu, poza watahami wilków,
pojawiały się zwierzęta i ptaki. Tu jednak, w jasnym, czystym
sosnowym lesie, w blasku nisko zawieszonego słońca, spojrzał na niego
zupełnie inaczej.
Rozległ się świergot. Nigdy jeszcze z tak bliska nie słyszał śpiewu
ptaka. Te, które pojawiały się w dolinie, przemykały w pośpiechu i
milczeniu z gałęzi na gałąź trwożnie się przy tym rozglądając.
Nieustanny głód, który panował tam, w dole powodował, że polowano i
jedzono wszystko, co było na tyle nieostrożne by dać się zabić.
Zwierzęta omijały pobliża osad szerokim łukiem. Jedynie wilki i
drapieżne ptaki zaganiały je czasami w zasięg ludzkich spojrzeń.
Siedział teraz na wygrzanym mchu, opierając się plecami o zielony od
porostów pień sosny i wsłuchiwał się w trele szarego ptaszka. Nie śmiał
drgnąć, by go nie przestraszyć. Nigdy czegoś podobnego nie doznawał.
Wysokie kwirliwe dźwięki rozlewały się po jego wnętrzu błogostanem.
Nie wiedział co się z nim dzieje. "Czary" - pomyślał lękliwie. Umysł
miał zatruty opowieściami o klątwach, demonach, czarach , smokach i
tysiącu innych potworności, które legendami osnuwały Gród i wszystko
co miało znajdować się poza Doliną. Nie poruszył się jednak, dalej
wsłuchując się w nawoływania ptaszka.
Było mu tak dobrze, jak nigdy wcześniej. Powietrze rozgrzane
popołudniowym słońcem, nasączone zapachem lasu niosło wraz z
delikatnymi powiewami zapach sosen, wilgotnej ściółki i grzybów. Ciało
po męczącym biegu i wielogodzinnym marszu, stało się wiotkie i
odprężone; i ten śpiew... Już miał przysnąć, gdy nagle ptak umilkł i
odfrunął. Poderwał się na nogi uświadamiając sobie, że nie jest jeszcze
bezpieczny. Umknął wprawdzie bezpośredniej pogoni, lecz Brgowie nie
rezygnują tak łatwo ze zdobyczy i są dobrymi tropicielami. Udało im się
odciąć go od bezpiecznych osad i teraz był idealną zdobyczą - był
wolniejszy od jakiegokolwiek zwierzęcia.
Ruszył dalej w kierunku słońca. Pomyślał o domu, matce, Gursuku i
przyjaciołach, którzy zostali gdzieś tam w dole. Pomyślał o na wpół
zdziczałych ogromnych psach, które były ich jedyną obroną przed
atakami Brgów. Psy były dla nich ważniejsze niż własne życie.
Wychowały się wraz z dziećmi i przywiązywały do swych panów bez
pamięci. Potrafiły wyrwać z ręki ostatni kęs jedzenia, ale przed ich
ogromnymi, krępymi paszczami drżały i wilki, i Brgowie. Ich rodziną
była rodzina ludzka i broniły jej do ostatniego tchnienia. Nie łączyły się
w watahy jak wilki, dzięki czemu zawsze kilka psów pozostawało w
osadzie, gdy inne samotnie przeczesywały okolicę w pogoni za jakąś
zdobyczą. Nie oddalały się jednak nigdy na tyle daleko, by nie usłyszeć
szczekania towarzyszy pozostałych w osadzie, czy nawoływań ludzi.
Kuarr był ich obrońcą. Spojrzał na kość. Matka ugotowałaby z niej
zupę z pokrzyw i roztartych nasion traw, a kość byłaby dla Kuarra.
Ujrzał oczyma wyobraźni jego mądre ślepia, pełne miłości i oddania, i
szczęki miażdżące bez wysiłku gruby jak jego nadgarstek kawał gnata.
Otrząsnął się ze wspomnień i przyspieszył kroku. "Może jeszcze ją
dostanie"- pomyślał.
Nie miał pojęcia jak długo maszerował. Słońca nie było już widać i
tylko krwawa łuna świadczyła, że nie zaszło jeszcze ostatecznie i świeci
gdzieś za drzewami, po prawej stronie. Rozejrzał się dokoła. Niedaleko
leżało zwalone, spróchniałe częściowo drzewo. Podszedł do niego.
Wewnątrz było sucho. Postanowił zatrzymać się tu na chwilę i
odpocząć.
Już miał bezwładnie zwalić się na gęściej rosnącą u wylotu kłody
trawę, gdy usłyszał szelest. Zamarł i zaczął nasłuchiwać. Szelest
powtórzył się. To nie mogli być prześladowcy - tego był pewien.
Przeczesując czujnym wzrokiem okolicę zauważył najpierw ledwo
dostrzegalny ruch u podstaw niezbyt odległej kępy zarośli. Wstał i
najciszej jak potrafił, wstrzymując przy tym oddech, zaczął się skradać
w tamtym kierunku. Zza pasa wyjął miedziany nóż. Ponad źdźbłami
traw, tuż pod krzewem, dostrzegł podłużny, pokryty delikatnym
futerkiem kształt. Jego wyobraźnia natychmiast dorysowała do
wystających ponad trawy uszu resztę zwierzęcia. "Królik" - krzyknęły
wszystkie jego zmysły. Jeśli będzie wystarczająco ostrożny, może uda
mu się go upolować.
Był już wystarczająco blisko. Nie zastanawiając się rzucił trzymanym
w dłoni nożem jak popadło w kierunku stworzenia. Szelest
roztrącanych jego stopami traw, przerwał wysoki ni to kwik, ni to
wrzask, ugo