Grzegorz Buchwald "Krater Kahr-hor" Księga I "Ucieczka z Doliny Śmierci" Rodziały 1-13 publikowane były w internetowym periodyku Fanhrenheit. Publikacja niniejsza obejmuje te rozdziały i dwa kolejne - 14-15. Prolog Mrok zapadał nad szarzejącymi, ciągnącymi się po odległy horyzont wodami ogromnego jeziora. Chłopiec nigdy nie widział tak bezkresnej przestrzeni. Ostatnie, pełgające na szczytach drobniutkich zmarszczek, czerwono- pomarańczowe błyski, znikały coraz szybciej, zapadając się kolejno w zielonkawe odmęty. Pobliskie zarośla, stały się ciemnym, nieregularnym pasem na tle granatowego nieba i przerażały skrywaną niewiadomą. Gragh dziwił się, że słońce nad jeziorem zachodzi tak wolno. Tam skąd pochodził, mrok panował przez większość dnia. W mroku tonęło wszystko co znał, a słońce tylko na króciutko pojawiało się nad drzewami po jednej stronie polany, by niemal natychmiast schować się po drugiej. Tymczasem słońce zaszło, chowając się całkowicie za wrastającymi w niebo urwistymi skałami. Mrok gęstniał. Ręce trzymające koniec cienkiej linki, skręconej z króliczych jelit, wilgotniały coraz bardziej, strach zwilżał plecy zimnym potem, a wyobraźnia jakby na przekór jego postanowieniom, wyrywała z gładkiej tafli jeziora coraz to nowe demony. Jedynym jego pragnieniem było rzucić się do ucieczki. Nie miał jednak pojęcia, w którą stronę. Mijały niezliczone chwile wyczekiwania. Każde zmrużenie powiek odliczało stojący w miejscu czas. Wpatrywał się w księżyc, który jakiś czas temu wypłynął na niebo i stanowił teraz jedyny jasny punkt nie budzący lęku. Zastanawiał się, jakim sposobem przemierzył kwartę nieba. Nie widział przecież, by się poruszał. Wisiał na niebie niczym nocne ognie na kamiennych murach Grodu, kiedy spowijają go dymy i mgła, i gdy widać tylko ich kulistą poświatę przebijającą przez mleczne opary. "Czary" - pomyślał, rzucił głową na boki i znów wlepił wzrok w księżyc. Nagle, linka przywiązana do jego dłoni drgnęła. Serce wypełnił przypływ emocji. "Może wreszcie uda mi się coś złowić"- pomyślał i poczuł, jak żołądek skręca się kolejny raz w głodowy węzeł. Myśl o zjedzeniu ryby po wielu godzinach głodówki dodała mu sił i uśmierzyła na chwilę ból. Szarpnął więc linkę z całej siły w nadziei, że kościany hak wbije się w ciało stworzenia na tyle głupiego, by połakomić się na kawałek śmierdzącego mięsa, które zdobył w walce o odpadki, wyrzucane codziennie z Grodu. Nikt z biedoty koczującej dzień i noc u stóp skał tworzących mury Grodu nie pamięta, od jak dawna to trwa. Odpadki spadały z góry codziennie. Zrzucano je za każdym razem w innym miejscu i o innej porze, by ludzie nie gromadzili się tłumnie i nie pozabijali w walce o nie, do czego i tak często dochodziło. Każde pokolenie pamięta to w ten sam sposób: "tam, pod murami, można znaleźć coś do zjedzenia i ubrania ". Od czasów jakie ogarnia pamięć koczujących pod Grodem, odbywa się ten sam codzienny rytuał: każdy próbuje przewidzieć, gdzie z nieba spadnie całe dobro świata, krąży nerwowo wzdłuż kamiennych murów z zadartą głową, ścierpniętym karkiem i skroniami pękającymi od wytrzeszczania oczu. Kto żyw stara się pierwszy dostrzec postacie zakryte twardymi jak dębowa trzaska skórami, niosące kosze z odpadkami, by zająć możliwie najlepsze miejsce. Kiedy wszystko się kończy i wiadomo, że nic już z murów nie spadnie, żywi zbierają ciała zadeptanych i wynoszą w głąb lasu, gdzie krążące nieustannie watahy wilków, tylko czekają na okazję do uczty. Potem wracają na swoje miejsca, siadają na ziemi pod gołym niebem. Jedni cieszą się tym, co zdobyli, inni zazdrośnie spoglądają na sąsiadów. Odwieczny zwyczaj nakazuje, że gdy na ziemi nie leży nic, co zostało zrzucone z góry, nikt nikomu nie może zabrać tego, co innemu udało się zdobyć. Dzieje się tak według prostej zasady: "chcesz, by jutro dano ci spokój - nie okradaj nikogo dzisiaj". A nocą, rozpalają ogniska, odstraszające dzikie zwierzęta i wczołgują się pod dachy szałasów uplecionych z gałęzi i trzcin. Ludzie z osad rzadko zjawiali się pod murami. Tylko wyjątkowa bieda lub przypadek sprawiały, że pojawiali się tam, wśród śmierdzących i wiecznie brudnych nędzarzy, którzy wolą koczować pod Grodem, czekając na to co spadnie im z murów, niż pracować. Tego dnia właśnie, Gragh przypadkiem znalazł się pod Grodem akurat w momencie, gdy pozbywano się tego, co zbędne za murami. Kiedy zdobył obrośniętą tłustym mięsem kość, a w dodatku nie zginął w tłoczącej się pod blankami fortecy ciżbie łachmaniarzy, wydawało mu się, że spotkało go podwójne szczęście. Teraz jednak oddałby i kość, i wszystko, co miał przy sobie, i na sobie, by cofnąć się do poranka, i nigdy nie opuszczać swego legowiska. Wszystko, co go później spotkało, zdawało się koszmarnym snem, z którego nie mógł się obudzić. Siedząc na brzegu jeziora i rozpamiętując wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin nie wiedział, że zapoczątkowały one największą przygodę jego życia. Rozdział 1 Ledwie się obudził i przetarł oczy, ruszył spiesznie w stronę Partun do Gursuka, jedynego znachora w Dolinie Grodu. Gdy las skończył się, z miękkiego, suchego poszycia, wyszedł na porośnięty trawą jego skraj. Gragh chodził tą drogą bardzo często. Znał na niej każdy kamień i kępę trawy, i by trafić do celu, mógł zamknąć oczy pozwalając nieść się nogom. Oczy jednak miał otwarte, choć bezmyślnie wpatrzone w mokrą od porannej rosy i mgły trawę. Myślał akurat, jak dobrze byłoby jeszcze leżeć w swoim kącie chaty i napawać się ciepłem bijącym od resztek żaru z ogniska, gdy nagle zauważył, jak niezmiennie szaro-księżycową taflę pokrytej rosą trawy, zaczyna rysować ciemnozielona szrama. Czarna krecha ruszyła jak żywa spod jego stóp rwanymi zakosami. Nie dopatrzył się w tym niczego nieziemskiego, więc ruszył wzdłuż niej, ścigając jej uciekający początek. Ślad, rysowany na otrzepywanych z kropli rosy źdźbłach trawy, wydłużał się z każdą chwilą. Już, już miał dopaść to, co tak szybko poruszało się w trawie, gdy nagle prawa noga wpadła w spulchnioną przez krety ziemię i poczuł, jak jego ciało wymyka się spod kontroli i bezwładnie leci do przodu. Nie spuścił jednak wzroku z ciemniejącej przed nim linii, która nagle zaczęła wpadać mu pod brzuch. Upadł. Gdy z jękiem odtoczył się na bok, dostrzegł zbierające się do ucieczki, zielonkawe ciałko jaszczurki. Zaczynała biec coraz szybciej. Odruchowo uniósł rękę i uderzył otwartą dłonią w miejsce, gdzie za możliwy do przewidzenia ułamek chwili miała się znaleźć. Trafił. Poczuł pod dłonią ruch. Zacisnął pięść i uniósł ją do góry. Popatrzył na plamistą, zielonkawą, owalną paszczę i uśmiechnął się tryumfalnie. "Mam cię."- pomyślał i zaczął się podnosić. Rosa z trawy, w którą upadł, przesiąknęła ubranie. Lepkie zimno przylgnęło do jego ciała. "Brrrr"- zadygotał podnosząc się. Stał chwilę, przypatrując się trzymanej przed twarzą jaszczurce. Zdało mu się przez moment, że w jej oczach dostrzega jakąś przedwieczną mądrość. Przyjrzał się jej uważniej. Przemknęło mu nawet przez głowę, by ją puścić, gdy kolejny skurcz skręcił mu trzewia. Nie jadł od dość dawna. Zwierzęta nie mają litości w walce o przetrwanie. Leśną pumę, która rozszarpała jego młodszą siostrę nie obchodził wyraz jej oczu - była głodna; taki powód wystarczył aby zadać śmierć innej istocie. Dlaczego miałby być lepszy od dzikiego zwierzęcia? Wspomnienia tragicznych wydarzeń sprzed pięciu zim stanęły mu przed oczyma. Stare blizny zapiekły, jakby dopiero teraz matka zrywała z nich opatrunki z wygotowanych szmat. W nagłym przypływie żalu i wściekłości ruszył ręką w kierunku ust i jednym kłapnięciem pożółkłych zębów odgryzł jaszczurce głowę . Jego usta wypełnił smrodliwy smak. Wstrzymał oddech. Kilka szybkich ruchów szczęki i pierwszy kęs wpadł do żołądka. Przez chwilę zrobiło mu się niedobrze. Lekko zgięty, poczekał aż to co połknął "ułoży" mu się w brzuchu. "Uffff" - westchnął i wyprostował się . Jaszczurka bez głowy wiła się w jego dłoni. Spojrzał na jej tuszkę i wsadził za pazuchę. Strzepnął zwisającą mu z palca kroplę krwi, a dłoń wytarł o kapotę. Długo jeszcze czuł łaskoczące żebra drgania jej mięśni. Nie było mu jednak do śmiechu. W najgłębszej świadomości wiedział, że zadał śmierć, a jego ofiara nieświadomymi odruchami martwego już ciała przypominała mu o tym. Ruszył dalej. Po chwili, poprzez coraz rzadsze, zielone od mchu pnie starych sosen, dostrzegł pierwsze, postrzępione zarysy Grodu. Spoza nich w dzień i w nocy dobywały się kłęby dymów i pary. Czasami ciężkie powietrze nie mogło unieść się wraz z nimi ku niebu, a wówczas mleczny opar przelewał się między postrzępionymi skalnymi iglicami sterczących z czarnych i poszarzałych od pyłów i nalotów murów Grodu, i spływał w dół, zalewając dolinę rozrywającym płuca odorem. Mury pięły się miejscami na wysokość dziesięciu mężczyzn. Nie były tworem człowieka. Wyglądały raczej, jak mała, wydrążona w środku góra, o prawie pionowych, jednolitych ścianach, która wyrosła w samym środku doliny. Ich powierzchnia nie była gładka, przeciwnie, sprawiała wrażenie ulanej z jednolitej, szaroczarnej porowatej masy. Podobnie wyglądały kopczyki, które w dzieciństwie robił z innymi chłopcami z gęstego błota. Zabawa polegała na tym, że jeden z kompanów dziecięcych zabaw trzymał oparty o ziemię gruby kij, a drugi oblewał go błotną papką. Kiedy twór zasechł, wyglądał niemal jak mała podobizna Grodu. Wystarczyło zaostrzonym patykiem wyskrobać skalne iglice i szczeliny strzelnicze, i grodzik był gotów. Korona murów była postrzępiona, a wyrąbane w niej nieregularne zęby i naturalne, sterczące w niebo iglice, wyglądały ponuro i groźnie. Na wysokości dwóch mężczyzn od góry, na niemal całym obwodzie ścian, wydłubano w twardej skale rząd pionowych szczelin. Były to jedyne otwory, które można było dostrzec na liczącej około sześć tysięcy kroków długości murów. Poniżej nie było już ani bram, ani drzwi, ani okien. Nikt nie miał pojęcia, jak mieszkańcy Grodu dostają się do środka. Gdyby nie przekazywane przez kolejne pokolenia opowieści i pojawiający się codziennie na murach Strażnicy Grodu, będący jedynym świadectwem istniejącego wewnątrz życia, można by przypuszczać, że nikogo za murami nie ma. Co jakiś czas spoza murów dobiegały pokrzykiwania ludzi (choć słów nie dawało się zrozumieć), oraz odgłosy głuchych uderzeń, jakby ktoś olbrzymią skałą walił o ziemię. Nigdy nikt "stamtąd" nie interesował się ludźmi pod murami. Nie mogli przecież wejść do środka, ani w inny sposób zakłócić życia wewnątrz Grodu. Były też inne powody, dla których pozostawiano nie tylko ich ale i całą dolinę w spokoju. Tego jednak Grach miał się dowiedzieć znacznie później. Cały teren wokół Grodu, w promieniu dwóch tysięcy kroków, wznosił się mocno ku górze. Ze stoków wzniesienia, na którym stał, z północno-zachodniej i południowo-wschodniej strony, wypływały dwie rzeki łączące się dalej w jeden nurt. Rzeki wypływały spod ziemi i pod ziemią znikały. U ich źródeł, a raczej miejsc, gdzie wyskakiwały pełnym strumieniem na powierzchnię, leżały osady Sura i Partun. Kepa, trzecia z osad podgrodzia leżała od strony Grodu, w połowie drogi między nimi, na północno-zachodniej odnodze. Gragh minął Gród. Po chwili w oddali dojrzał dymy snujące się znad przyklejonych do ziemi kopulastych lepianek Partun, osady, w której nie było więcej chat niż miał palców u rąk. Chata szamana leżała na uboczu - poza osadą, bardziej na południe, w stronę, gdzie rzeki wypływające spod Grodu łączyły swój bieg; stała nad samą rzeką, na niewielkim wzniesieniu. Gursuk, szaman, był bratem matki Gragha. Gdy Gragh stracił ojca Gursuk zajął się nimi. Był najbogatszym mieszkańcem Doliny. Jego bogactwo nie przejawiało się w posiadanym dobytku, bo właściwie nie posiadał więcej niż inni, nigdy jednak nie głodował. Ludzie dbali o niego i szanowali go, a on leczył ich rany i rozstrzygał spory. Gragh zdradzał pewne rodzinne cechy, czyniące z niego kandydata na następcę starego Gursuka. Chodził więc często słuchać jego opowieści i podań, przekazywanych z pokolenia na pokolenie, oraz obserwować, jak starzec uzdrawia chorych i szepcze zaklęcia wywołujące zjawy. Lubił tam chodzić - stary Gursuk był dla niego dobry. Nigdy nie wybuchał gniewem i cierpliwie wyjaśniał wszystko o co zapytał. A jeśli był zajęty którąś ze swych tajemnych czynności, Gragh siadał w swoim ulubionym kąciku, na stercie skór, między dwoma wypchanymi psami ułożonymi w pozycji "waruj" z przednimi łapami wyciągniętymi przed siebie i podpierającymi ogromne łby. Tam, w największym mroku, mógł niezauważany przez gości odwiedzających szamana, obserwować wszystko co się dzieje wewnątrz i słyszeć, co dzieje się na zewnątrz chaty. Kiedy znudziły go wydarzenia, rozglądał się wokół siebie i wdychał niepowtarzalne zapachy. Te znane: korzeni, skór, wędzonego mięsa, i te, które rozróżniał, choć nie umiał rozpoznać ni nazwać. Podziwiał porozwieszane po ścianach rytualne maski, skóry zwierząt i broń o tak dziwnych kształtach, że nie mógł sobie nawet wyobrazić do czego mogła służyć. Przez nagromadzenie sprzętów, chata wydawała się przytulna, choć nie brakowało w niej przestrzeni. Na samym środku, jak w każdej innej lepiance w Dolinie, umieszczone było palenisko. TO palenisko nie było jednak zwykłe. Jasny krąg dziennego światła padający z otworu dymnego w suficie, oświetlał dwa ograniczające je kręgi. Wewnętrzny krąg ułożony był z ociosanych, białych niegdyś kamieni. Widział pewnego razu, jak starzec potknął się o jeden z nich i wyrwał go z podłoża. To, co było zakopane i nieokopcone, zabielało w półmroku chaty, jak kora starych drzew rosnących tu i ówdzie w okolicach polan i na skrajach lasów, drzew, które nawet kiedy są młode, mają korę białą jak włosy Gursuka. Zewnętrzny, niższy krąg ułożono z psich czaszek. Czaszki wklejone były żuchwą w glinę, która tworzyła dookoła ogniska szeroką na dwie stopy opaskę. Kiedy płomienie migotały w pustych oczodołach i odbijały się złowieszczym światłem od potężnych zębów rozwartych paszcz, chłopaka przebiegał dreszcz. Kiedyś stary szaman zauważył wylękłe oczy chłopaka zapatrzone w zewnętrzny krąg i odezwał się: -Nie masz się czego bać. Te psy same przyszły tu umrzeć, a ich duchy czuwają nad tym miejscem i nade mną. Wiem, że czuwają i będą czuwały także nad tobą, synu mojej siostry. Wiem również, że i do ciebie będą przychodzić po ostatni przyjazny dotyk w godzinie śmierci - mówiąc to sięgnął ręką do szyi i zdjął delikatnie talizman wiszący na cienkiej, czarno-siwej lince uplecionej z jakichś włosów. -Zawieś go na szyi i noś zawsze. Ten talizman będzie cię chronił. -Co to jest? - zapytał chłopak, trzymając przed oczami kołyszący się kawałek czegoś, co przypominało psią głowę. -To jest talizman wykonany przez Zendragha, największego szamana mieszkającego w tej chacie, twojego pra, pra... Sam nie wiem, którego pradziada. Był największym magiem jakiego nosiła ta ziemia. Posiadł tajemnice, których sedna nikt już nie pamięta. Był człowiekiem dobrym i łagodnym. Wszystkie istoty obdarzone choć odrobiną rozumu przychodziły do niego po pomoc. Ze wszystkich zwierząt znanych człowiekowi, pies jest najrozumniejszy i właśnie psy upodobały sobie Zendragha szczególnie. Pewnej burzliwej nocy zjawiła się u niego suka imieniem Girrar. Była stara już i schorowana. Miała dwadzieścia zim. Jej wyleniałe futro roiło się od robactwa, a na domiar złego miała złamaną nogę. Strasznie cierpiała. Żyła dotąd z łaski swoich pobratymców. Musisz bowiem wiedzieć, że nasze psy cechuje szczególna, ponadzwierzęca mądrość. Nie pozwalają umierać z głodu swoim starym towarzyszom. Wiedzą dokładnie w jakim zakątku lasu dożywa swoich dni psi starzec. Noszą mu jedzenie, wylizują jego rany i strzegą, by nie zagryzły go wilki. Girrar była najstarszym z psów i posiadła mądrość i doświadczenie większe niż niejeden człowiek. Była jednak psem i rządziła nią inna natura. Tak więc dziesiątki, a raczej setki lat temu, stanęła w drzwiach tej chaty. Zendragh spojrzał na nią i zaprosił do środka. Weszła ze zwieszonym łbem. Złamana kość biodrowa, która przebiła skórę, sterczała ponad jej grzbiet sprawiając zapewne niewyobrażalny ból. Stanęła i spojrzała swymi prawie ślepymi oczyma na maga. I wówczas, ku jego zdumieniu, wewnątrz jego głowy rozbrzmiały słowa: "Zabij mnie". Zendragh patrzył jej w oczy i wiedział, że Girrar jakimś sposobem mówi do niego. Wiedział o co jej chodzi i jego serce wzdrygnęło się na myśl, że miałby zrobić jej krzywdę. "Zabij mnie"- usłyszał ponownie. Tym razem bez namysłu odwrócił się za siebie i sięgnął po zawiniątko z ziołami. Zioła były środkiem nasennym, jednak przedawkowane niosły śmierć. Zmieszał je z tłuszczem ryby i położył na kawałku skóry przed Girrar. Girrar zjadła wszystko i legła. Zendragh usiadł przy niej, ułożył jej łeb na swoich kolanach i zaczął ją głaskać. Po chwili Girrar ostatni raz spojrzała na niego i zamknęła oczy. W jego głowie natomiast rozległ się szept: "Z moich włosów spleciesz rzemień, a z kłów i kości sporządzisz amulet w kształcie psiej głowy. Będziesz go nosił ty i twoi potomkowie, a jego moc będzie was chronić." Zendragh był przyzwyczajony do obcowania z demonami, duchami i siłami niepojmowalnymi ludzkim rozumem, jednak to wydarzenie wstrząsnęło nim. Siedział tak do świtu wspierając i głaszcząc od dawna martwy, ostygły już łeb zwierzęcia. Dopiero rzadko słyszane w Dolinie, jazgotliwe wycie psa przed chatą, wyrwało go z odrętwienia. Przez następne dni nie wychodził z chaty, a kiedy wyszedł, na jego szyi wisiało to, co trzymasz w dłoniach, zaś wokół chaty stały psy. Chciał przejść z trzymaną na rękach zawiniętą we własna skórę Girrar i zanieść ją na Polanę Sad, lecz psy nie chciały się rozstąpić. Położył ciało Girrar na ziemi i cofnął się. Psy podchodziły kolejno i zżerały po kawałku ciało towarzyszki. Po chwili nie było już śladu po Girrar, a dla Zendragha i wszystkich jego potomków zaczął się nowy rozdział, bo od tej pory każdy pies, który zapragnął skrócić swe męki i umrzeć, pojawiał się w pod tym dachem, a jego ciało kładzione przed chatą znikało do świtu bez śladu. Jedyną pamiątką po nich są te czaszki porozwieszane na ścianach i tworzące zewnętrzny krąg. -Mów dalej Gursuk - poprosił chłopak, a jego policzki płonęły jak żar ogniska. Stary zadumał się. Jego twarz pocięta tysiącem zmarszczek mieniła się wszystkimi barwami płomieni. Wyglądał jak falujący czerwienią demon ognia, który właśnie opuścił huczące pośrodku chaty ognisko. Milczenie nie trwało zbyt długo. -Wewnątrz tego talizmanu jest trucizna. Nie jest to ta sama trucizna, której użył Zendragh. Ta zabija szybciej niż sztylet wbity w serce. - Mówiąc to przekręcił ostrożnie jeden z kłów, z których zrobione były uszy psiej podobizny i pokazał chłopcu. Wnętrze kościanego ucha było lekko zacięte, a w szczelince znajdowało się kilka okruchów siwego proszku. -Tyle wystarczy by zabić psa. Nigdy się nie wahaj, gdy któryś przyjdzie. Właśnie śmierć jest tym, czego stojąc przed tobą będzie pragnął najbardziej, a ostatnia droga jaką przemierzył by spojrzeć ci w oczy będzie najdłuższa w jego życiu. Nie pozwól by odbył ją na próżno. To wszystko. Psy związane są z nami na dobre i złe. Przed wiekami przywędrowały z nami w to miejsce i bronią nas po dziś dzień nie żądając niczego w zamian. Są mądre, bo mają w sobie krew psów, które towarzyszyły naszym przodkom. Są dzikie, bo krew tamtych psów zmieszała się z krwią wilków, tworząc nową rasę dzielnych i walecznych obrońców. Stary zadumał się chwilę. -Mów dalej Gursuk, mów proszę - szepnął błagalnie Gragh, a jego myśli wirowały niczym kłęby dymu nad chatami, gdy jesienny wiatr hula po dolinie i świszczy w gałęziach starego dębu. Nie doczekał się jednak dalszego ciągu opowieści. -Jutro- usłyszał. - Dzisiaj jest już późno i musisz wracać. Po chwili jednak, gdy chłopak zamiast wstać i odejść siedział dalej wpatrzony w przymglone wiekiem oczy szamana, usłyszał wypowiadane cichym szeptem dziwne słowa. Najdziwniejsze jednak było to, że nie jego uszy słuchały zdań wypowiadanych przez starca. Do uszu docierał tylko niewyraźny syk powietrza wciąganego i wypuszczanego w takt słów podczas, gdy ich znaczenie rozbrzmiewało w jego głowie, gdzieś tam, gdzie mówią do nas postacie z naszych snów lub gdzie słyszymy dźwięki katarynki, gdy tracimy przytomność. Patrzył na Gursuka jak zahipnotyzowany, gdy ten zaczął: -Jestem już stary. Oczy mojego ciała słabną, choć oczy umysłu widzą coraz lepiej. Oczy mego ciała nie widzą dobrze twojej twarzy, choć oczy mojego umysłu wyraźnie widzą twoją duszę. Nie posiadłem, jak Władca Grodu, tajemnicy przedłużania sobie życia. Niedługo umrę i czas, bym przekazał ci wszystkie tajemnice związane z tym miejscem i całą swoją wiedzę. Ciebie wybrałem na mego następcę. Wybrałem cię nie dlatego, że jesteś moim krewnym, lecz dlatego, że posiadasz moc i zdolności jakich nie ma i nie miał żaden znany mi człowiek. Jesteś młody i beztroski. I dobrze! Lata beztroski przypadają na młodość i właśnie w młodości trzeba ją wykorzystać, by nie zaskoczyła nas wówczas, gdy potrzebna będzie rozwaga. Czas jednak obdarzyć cię bogactwem wiedzy. Wiedza ta pomoże ci opanować umysł, rozwijać się i nabierać doświadczenia, bez którego twoje zdolności nigdy się nie ujawnią i nie nabiorą pełnej mocy. Jak widzisz jestem już stary i teraz dopiero zaczynam poznawać moce drzemiące w umyśle człowieka. Nie zdążę ich ani rozwinąć, ani wykorzystać. Ty jesteś Zem-a-Norr, czuję to całą swą mocą! Ty uwolnisz świat od Władcy Grodu Horghar, którego prawdziwego imienia nikt nie zna. Przyjdź jutro skoro świt. Mój czas się kończy, a muszę cię jeszcze wiele nauczyć. Skończył nagle, po czym popchnął otumanionego i półprzytomnego Gragha ku wyjściu. Kiedy owiało go świeże powietrze usłyszał chrzęst opadającej za nim kotary sporządzonej ze sznurków z nanizanymi nań małymi, biało-kremowymi kosteczkami i czaszkami gryzoni oraz ptaków. Ruszył spod chaty szamana. Szumiało mu w uszach. Zupełnie nie wiedział jak znalazł się w domu. Nic nie zjadł, choć matka postawiła przy ognisku miskę ziołowej zupy z kilkoma oczkami rybiego tłuszczu. Na jej widok skrzywił się i ruszył w kierunku swego kąta. Legł na posłaniu i przykrył się narzutą połataną z kawałków futer przeróżnych zwierząt i strzępów materiałów. Cały się trząsł. Zamknął oczy, lecz zaraz je otworzył - musiał, bo kiedy były zamknięte zdawało mu się, że leci gdzieś wirując w ciemności. Mimo to zasnął bardzo szybko. Umysł wymęczony przez czarownika potrzebował odpoczynku. Rozdział 2 Wiedział, że to najbezpieczniejsza droga prowadząca do Partun, osady na południowy-wschód od Grodu. Szedł bezmyślnie z oczami wlepionymi w srebrzystą od nocnej rosy powierzchnię łąki, która wydawała się matowa i martwa. Wokół panowała cisza. Czuł, jak jego skórzane łapcie owinięte linkami z łyka pokrzywy, wypełnia wilgoć i ziąb. Silniej ściągnął poły rozlatującej się kapoty i przyspieszył kroku. Obietnica poznania tajemnic gnała go przed siebie, a ciekawość jak bat smagała jego umysł i wwiercała się w duszę. Rychło dotarł do Grodu. Spoglądał teraz nerwowo w jego czarno- siwe mury, u których podstawy słała się mgła. Jej wzlatujące w niebo mlecznobiałe strzępy, snuły się majestatycznie i rozpływały na wysokości jego głowy. Ciężkie skały zdawały się unosić w powietrzu. Szedł w pewnym oddaleniu od murów, by we mgle nie wpaść na jednego z leżących na ziemi żebraków, którzy strasznie przeklinają widząc kogoś obcego, choć zazwyczaj nie robią nikomu krzywdy w obawie przed zemstą ze strony ludzi z osad. Szedł czujnie mając nadzieję, że w porę coś usłyszy, bo zobaczyć cokolwiek przez mgłę było raczej trudno. Wisiorek-amulet rozpierał się pod ubraniem upewniając Gragha, iż wczorajszy dzień nie był snem. Szedł usiłując sobie przypomnieć każde słowo jakie padło wczoraj w chacie Gursuka i każdy towarzyszący słowom gest, gdy nagle usłyszał za sobą tętent lekkich łap. Po chwili do pierwszej galopującej w porannym oparze istoty dołączyły inne. Odwrócił się błyskawicznie. "Wilki" - pomyślał, stanął i zadrżał. Już zamierzał biec w stronę ognisk, których dogasający żar jak mu się zdawało widział przed momentem gdzieś po lewej, lecz nie mógł się poruszyć. Zamarł w bezruchu i patrzył jak mgła na tle zamczyska zaczyna falować i zbijać się. Już zaczynał rozróżniać zarysy i kształty: łeb, uszy, łapy... Falując i drgając kołysała się przed nim wielka jak on sam postać psa. Patrzyła na niego monstrualna zjawa, złożona jakby z ciaśniej i luźniej zbitych kłębów tworzących jej przestrzenny obraz. W pewnym momencie zjawa drgnęła i psopodobny obłok z czarnymi oczodołami wlepionymi w niego popłynął w jego stronę. Gragh zacisnął powieki i napiął mięśnie. Zjawa przepłynęła przez jego ciało. Nie poczuł nic poza tym, że mógł się już poruszyć. Nie chciał jednak. Czuł się bezpieczny - był(!) bezpieczny. Zgroza i strach prysły bezpowrotnie, jak by nigdy nie wstępowały w jego serce i nie wypełniały go przed chwilą przerażeniem. Odetchnął i odwrócił się by ruszyć dalej. Znów zamarł - wokół niego stały psy, a tuż u jego stóp stał na chwiejących się nogach stary Kidrar. Poznał go choć nie widział od dwóch lat. Był teraz ślepy, a jego siwy pysk drżał. Gragh kucnął i objął go. W tym samym momencie w jego głowie rozległ się szept "Zabij mnie". Chłopak sięgnął bezwiednie do szyi i dotknął amuletu. Nigdy tego nie robił więc nie był to wyuczony odruch. Coś nim kierowało. Jednak teraz, gdy poczuł w dłoni nieregularny kształt amuletu wiszącego na cienkiej splecionej z psiej sierści i jelit lince, przypomniał sobie do czego służy. Zawahał się i spojrzał w niewidzące, mleczne, jak otaczająca ich mgła, oczy psa. Po raz drugi w jego głowie rozległ się szept "Nie wahaj się i uczyń to zaraz". Drżącymi palcami wyjął zatyczkę z amuletu, otarł proszek o czarne wargi Kidrara i nie śmiejąc na niego patrzeć, zatkał amulet. Pies oblizał się. Gdy mlasnął psi jęzor, Gragh spojrzał w jego kierunku. Zdołał jeszcze chwycić Kidrara za łeb, by nie upadł nagle, choć nie miało to już najmniejszego znaczenia - pies już nie żył. Popatrzył na niego i poszedł dalej pełen smutnych myśli. Minął leżącą po prawej stronie osadę Kepa i gdy zaczął już tracić nadzieję, iż droga wzdłuż murów dobiegnie końca, zauważył, że zaczyna oddalać się od złowieszczych murów, a gdy po raz ostatni zerknął za siebie, ich czarne krawędzie płonęły w blasku poranka. Przyspieszył kroku, a kiedy słońce pokazało swój pierwszy jasny promień, łkał w ramionach Gursuka, gdy ten prowadził go do wnętrza chaty. Tam, po chwili, chłopak opowiedział mu całą poranną historię. -Gdyby nie to, że tak wiele mam ci do przekazania, mógłbym już umrzeć, bowiem nie myliłem się, co do twojej roli w przyszłości naszego ludu. - Powiedz Gursuk skąd psy... Kidrar wiedział gdzie jestem...? Nie usłyszał odpowiedzi. Gursuk wpatrywał się przez chwilę w jego oczy, po czym jego wzrok powędrował niżej i zatrzymał się na wysokości jego piersi. - Amulet! - wykrzyknął Gragh. Gursuk uśmiechnął się nieznacznie i była to jedyna odpowiedź. Zapadła cisza. Kotara rzucała na klepisko długie, zlewające się cienie, które falowały wśród klekotu ocierających się kości niczym tańczące demony. -Powiedz Gursuk, skąd ludzie tu przywędrowali? Jak mogli wybrać to mroczne, pełne zła i smutku miejsce na swój dom? - Ludzie mieszkają w tej Dolinie od tak dawna, że nikt nie pamięta kto pierwszy do niej wszedł. Nie zawsze było to miejsce ponure i smutne. Kiedyś było tu pięknie, jasno, zielono i bezpiecznie. Wcześniej nasz lud zamieszkiwał tereny na zewnątrz doliny... -Na zewnątrz! Kundar!! Jak to "na zewnątrz"! Przecież tam jest śmierć! -Teraz może i jest, a może i nie ma. Wtedy, na zewnątrz było życie. Nasi przodkowie paśli ogromne stada owiec... -Owiec? Co to jest owiec? - zapytał chłopak z wolna zapominając o smutnej przygodzie. -Jedna...- owca. Wiele.... - owiec. - Gursuk zerknął na niego z nadzieją, że zrozumie. Stary patrzył jeszcze chwilkę i kiedy pojął, że chłopak nigdy nie widział owcy (podobnie zresztą jak on sam), ani o niej nie słyszał (w przeciwieństwie do niego), wstał i podszedł do sterty skór leżącej w niedaleko wyjścia. Pogrzebał w niej chwilę i wyciągnął coś z samego niemal spodu. Po chwili rzucił Graghowi przez płomienie zawiniątko. Było miękkie. Gęste, szare strąki tworzyły puszysty kobierzec, jak mchy porastające wilgotne zakątki lasu. Chłopak dotykał go chwilę po czym wstał i rozłożył je. Było trochę pocięte przez mole, ale trzymało się jeszcze w całości. Wyciągnął przed siebie trzymaną w dłoniach skórę. Opadała do samej ziemi. Chłopiec zerknął pytająco na szamana, który mu się przyglądał. Gdy do Gursuka dotarło, że to spojrzenie jest niemym pytaniem i prośbą, by kontynuował opowieść, odezwał się: -Nigdy nie widziałem tego zwierzęcia żywego. Wiem z opowieści jak wyglądało i wiem, że było wszystkim co było nam potrzebne do życia. Spójrz jeszcze na to - i wskazał pod sufit. Na jednej z belek wspierających dach, u samego szczytu chaty, wisiała czaszka przedziwnego zwierzęcia. Wyglądała jak czaszka psa tyle, że dłuższa, a z czoła wyrastały potężne i zakręcone konary. -Co ono miało ona głowie? -Rogi. -Mów dalej, Gursuk. -Zwierzęta te dawały naszym przodkom mięso, mleko, skóry, a z ich sierści można było splatać nici i wykonywać dzianiny. Jadły tylko trawę i były łagodne. Lud pasterski, z którego się wywodzimy, był wówczas szczęśliwy. Ludziom w pilnowaniu stad pomagały psy. Wyglądały trochę inaczej niż nasze, lecz były im wierne i pomocne. Na południe od ich krainy, na granicy ziemi i nieba majaczyła góra, którą uważali za świętą i nazywali Umru Zori - Góra Życia, gdyż jak głosiły legendy, buchał z niej kiedyś ogień i popiół. Ogień trawił wszystko co znalazło się w zasięgu jego żaru, lecz gdy góra przestała ziać ogniem, na rozwiewanych ognistym wiatrem popiołach wyrosły wiecznie zielone pastwiska krainy Gendazor, bo tak wówczas nazywano starą ojczyznę naszego ludu. -Co to pastwiska? - przerwał Gragh. -Nigdy nie widziałem pastwiska. Twój pradziadek odpowiedział mi na to samo pytanie tak, jak ja ci odpowiem teraz. Byłeś na Polanie Sad? -Byłem. -Gdyby Polana Sad nie leżała pośród otaczających ją drzew, a ciągnęła się tak daleko, że ledwie dostrzegałbyś jej granice i widziałbyś pasące się na niej zwierzęta, to można by ją nazwać pastwiskiem. -Nie potrafię sobie wyobrazić niczego poza niebem, Grodem, polaną i drzewami. Mój wzrok nie sięgnął nigdy dalej niż dziesięć rzutów kamieniem, ale zobaczę kiedyś pastwisko i będę miął stado owiec, jeśli te zwierzęta gdzieś przetrwały - szepnął przez zaciśnięte zęby, próbując w żarze ogniska dostrzec to, o czym opowiadał starzec, a co brzmiało jak bajka. - Mów dalej - szepnął, a Gursuk podjął swą opowieść. -Pewnego dnia, ziemia drgnęła pod stopami naszych przodków, a góra plunęła w niebo dymem i ogniem. Nie trwało to długo, lecz od tego czasu smużka dymu do dziś snuje się w niebo. W kilkanaście lat później, jeden ze strażników i myśliwych przyniósł wiadomość, że u podnóża góry jest jaskinia, w której pomieściłby się cały lud, i że pod nią rozciągają się niezmierzone pastwiska. Szamani i Rada Starców orzekli, że to znak i zaproszenie. Zebrali swój dobytek i pomaszerowali ze swoimi stadami za przewodnikiem. Podróż trwała wiele dni wypełnionych radością oczekiwania. To co zastali u stóp góry, przechodziło wszystkie ich najśmielsze nawet wyobrażenia o tym miejscu. Jaskinia miała szerokość pięciu, a wysokość trzech mężczyzn. Nie była więc zbyt szeroka ani wysoka, ciągnęła się jednak w głąb góry na pięćset kroków i nie brakowało w niej miejsca dla nikogo. U podnóża góry ciągnęły się pastwiska wyrosłe na świeżym popiele. Zwęglone kikuty drzew otoczone rurami zakrzepłej wokół nich lawy, stanowiły opał wielokroć lepszy niż drewno. Opału używali jednak tylko do przyrządzania potraw, gdyż ziemia w jaskini była tak ciepła i sucha, że leżeli na skórach położonych wprost na jej dnie. Wystarczyło na noc zasłonić wejście, by wewnątrz stało się ciepło i przytulnie. Do oświetlania jaskini używali tłuszczu owiec, w którym zanurzano kawałek gęsto plecionych włókien pokrzywy. Drobnymi szczelinkami w suficie dym uchodził gdzieś na zewnątrz, a powietrze, nawet w głębi jaskini, było świeże i czyste. Płynęły lata. Ludzi było coraz więcej, a ich stada rozrosły się. Którejś nocy, gdy wszyscy spali, ziemia znów jęknęła. Nikt się jednak nie obudził. Zauważyli to tylko strażnicy. Mówili później, że gdzieś w głębi jaskini usłyszeli szum osypujących się skał. -I co dalej? - ponaglił chłopak. -Rankiem poszli sprawdzić, co stało się na końcu korytarza. Gdy doszli do miejsca gdzie powinien być koniec jaskini, okazało się, że jest tam otwór. W sam raz taki, by zmieściło się obok siebie dwoje ludzi. Za otworem jaskinia ciągnęła się dalej i dalej, i była jeszcze obszerniejsza niż u swego początku. Musieli zapalić pochodnie, bo kaganki gasły w pędzącym tunelem przeciągu. Ludzie zawahali się. Po chwili jednak mała grupka zwiadowców ruszyła w głąb czarnej jamy. Za przesmykiem podmuch był słabszy, a pochodnie lepiej oświetlały ściany. Nie różniły się niczym od tych, które przed wielu laty ich przygarnęły. Szli i szli, a w serca zaczęła wkradać się obawa, czy zza któregoś z licznych zakrętów nie wyskoczy jakaś zjawa i nie zabierze im dusz. W końcu jednak zauważyli, że koniec tunelu rozjaśnia się i nie jest już tak czarny jak kilkanaście kroków wcześniej. Po kilku następnych, byli pewni, że zbliżają się do końca, ciągnącego się setki kroków tunelu. Rozdział 3 Było już południe kiedy wychodził z chaty szamana. Po kilku krokach szum w głowie zastąpiło uczucie pustki. Wiedział, że usłyszał rzeczy, od których jego głowa płonie i nagle przestraszył się. Próbował sobie przypomnieć to, co sprawiało, że czuje się taki przejęty, lecz... nie mógł. W końcu uśmiechnął się. W głębi swej świadomości był pewien, że słowa starca wypaliły się w jego pamięci, tak trwale jak trwałe są blizny pozostawione na jego ciele przez górskiego drapieżcę wiele lat temu. Uspokoił się, a pamięć zaczęła powracać. Po chwili ze szczegółami był w stanie przypomnieć sobie wszystko, co tego i poprzedniego ranka usłyszał z ust szamana. Spojrzał przed siebie i na niebo. Był jasny, pogodny i słoneczny dzień. Postanowił zaryzykować skrót - marsz skrajem lasu, po wschodniej stronie Grodu. Droga była co prawda krótsza, lecz mniej bezpieczna, bowiem nie było po drodze osady Keppa i w miarę pustych, odkrytych przestrzeni między osadami. Mroczny las rzucał długi, siny cień sięgający niemal Grodu, do którego właśnie się zbliżał... * * * Tego dnia odpadki rzucono po północnej stronie, tam, gdzie stok wzniesienia, na którym piętrzyły się mury warowni, były najbardziej strome. Coraz głośniejsze kwiki i wrzaski przepychającej się ciżby wyostrzyły jego czujność. Przyspieszył kroku. Gdy minął ostatni zakręt i ostatnią kępę krzaków, docierając wreszcie do podnóży murów, ujrzał na tle szarych ścian, opadającą lawinę przedziwnych, kolorowych kształtów. Odruchowo zerknął w górę. Zdołał jeszcze dostrzec, cofające się za poprzerywaną wyrwami koronę murów, "skórzane" sylwetki wojowników - Strażników Grodu. Nie namyślając się długo, z rozbiegu wbił się w ciżbę mężczyzn, kobiet, i dzieci. Miał pecha. Upadł i w tej samej chwili kilkanaście twardych podeszew stanęło na jego rękach, nogach i plecach. Jakiś staruch kopnął go piętą w nos. Poczuł w ustach metaliczny smak krwi. Ledwie otworzył załzawione oczy, gdy w kierunku jego nosa, między lasem nóg i wyciągniętych dłoni, stoczył się kawał grubej kości, obrośnięty niedojedzonymi kawałami mięsa. Nie zastanawiał się ani chwili. Capnął ją w zęby, poderwał się na czworaka i nie zważając na kaleczące jego kolana i dłonie kamienie, zaczął się wycofywać między nogami nadbiegających ze wszystkich stron ludzi. Pochylił nisko głowę, by nikt nie zauważył jego zdobyczy. Gdy cofnął się za ostatnie szeregi nóg, szybkim ruchem ukrył kość za połą kapoty i nie oglądając się na nikogo i na nic, pobiegł w kierunku lasu. Chwilę potem siedział na korzeniu ogromnego dębu i oglądał czym dziś obdarował go los. Nie co dzień udaje się z taką łatwością i bez walki cokolwiek zdobyć. Przytknął mięso do nosa i powąchał. Usta wykrzywił grymas obrzydzenia. Trochę zalatywało. "Matka upiecze, będzie dobre"- ocenił jej wartość. Wstał i ruszył w kierunku domu. Gdy dochodził do Krzywej Sosny, do jego uszu dobiegł szelest roztrącanej trawy i krzewów. Poderwał głowę i wbił oczy w przestrzeń przed sobą. Wyczekał chwilę nasłuchując. Postanowił wycofać się za drzewo. Nim zrobił pierwsze dwa kroki, o pół rzutu kamieniem przed nim, zza krzaków wyskoczyło kilka brudnych i zarośniętych postaci. Ich łachmany powiewały i podskakiwały w takt szybkiego biegu. Nie było wątpliwości. Znienawidzeni przez wszystkich Brgowie, próbowali kolejny raz dopaść ofiarę. Ich wlepione w niego, bezwzględne oczy, nie pozostawiały złudzeń - on był ich celem i jeśli da się złapać stanie się ich najbliższym posiłkiem. Brgowie byli na wpół dzikimi ludźmi. Wałęsali się małymi, kilkuosobowymi grupami po lasach i krążyli jak kruki wokół małych osad i łączących je ścieżek leśnych. Nie zabijali tylko członków własnej grupy, która zazwyczaj składała się z samych, zdolnych do polowania mężczyzn. Każda żywa istota napotkana przez nich, miała tylko jedną szansę przeżycia - ucieczkę. Gragh ściskając w lewej ręce kość, a prawą przyciskając do piersi swoją duszę, gnał co sił przed siebie nie tracąc czasu na oglądanie się. Był najlepszym biegaczem wśród znanych mu mieszkańców Doliny Grodu i w tym upatrywał swojej szansy. Miał dopiero szesnaście zim. Był młody i sprawny. Niejednokrotnie uciekał spod Grodu z tym, co udało mu się zdobyć, ścigany przez żądnych łatwej zdobyczy, silniejszych od siebie mężczyzn. Nikt nigdy go nie dogonił. Gnał więc co sił, płynnie przeskakując poprzewracane pnie i postrącane wichurami konary drzew. Wierzono, że wichury te powodował łopot smoczych skrzydeł. Co prawda nikt nigdy smoka nie widział, jednak starcy mówili, że kiedyś często przelatywały nad lasami Doliny. Tymczasem całą swoją uwagę skupił na drodze przed sobą. Wiedział, iż jedno bodaj potknięcie przyniesie zgubę. Brgowie nie mieli litości. Oszczędzali tylko młode kobiety, które rodziły im chłopców i pozwalali im żyć dokąd malec nie przełknął samodzielnie pierwszego kawałka surowego, ludzkiego mięsa. Człowiek i zwierze były dla nich tylko zdobyczą, kawałkiem mięsa do zjedzenia, czerepem na naczynie do picia lub jelitem, by skręcić z niego nić, czy postronek. Gnał naprzód ciągle słysząc za sobą coraz bardziej chrapliwe oddechy prześladowców. "Słabną"- nadzieja wypełniła jego serce. Już wiedział, że będzie miał dość sił, by im umknąć. Po następnych paru chwilach odważył się obejrzeć za siebie. Nikogo nie dostrzegł, biegł jednak dalej dopóki nie poczuł, że sam słabnie. "Koniec"- pomyślał i objął pień najbliższej sosny. Ciężko dysząc zerkał przez ramię i wstrzymując oddech nasłuchiwał. Żaden szmer, ni głos nie dobiegały jego uszu. Zsunął się po pniu i usiadł, by chwilę odpocząć i zastanowić się co dalej. Nie mógł wracać tą samą drogą bez obawy, że natknie się na ścigającą go grupę Brgów. Postanowił iść przed siebie w kierunku, w którym przed chwilą podążał. Nigdy tu nie był; nigdy nie odszedł tak daleko od domu i znajomych zakątków podgrodzia, w których się wychował. Wstał i chwiejnie podążył w kierunku słońca, które stało w zenicie. Teren wznosił się lekko ku górze. Wiedział, że idąc tak dalej dojdzie do granic Doliny Grodu, do granic terytorium, którego się nie opuszcza. Każdy, kto spróbował ją przekroczyć nie wracał już nigdy. Ludzie, którzy postanowili zerwać z koszmarem codziennego życia w ciemnych lasach wokół Grodu i opuścili swoje domy w poszukiwaniu lepszego życia, znikali bez śladu, lub ich rozszarpane ciała po wielu dniach znajdowano pod drzwiami ich własnych domów. Tak właśnie zniknął jego ojciec. Jednak opowieści o demonach mieszkających w lasach, smokach przylatujących z wyschniętych na popiół Smoczych Pustkowi dalekiego wschodu i Brgowie, odstraszały śmiałków myślących o ucieczce. Gragh szedł cały czas przed siebie. Co jakiś czas przystawał i nasłuchiwał, jednak nie docierały do niego żadne szmery. Słońce błyszczące na niebie, pokonało następną kwartę nieboskłonu. Jego pomarańczowiejący blask rozświetlał korony drzew i powodował, że wyglądały jak płonące pochodnie. Nad jego głową przepływał akurat biały obłok. Zima miała się już ku końcowi, lecz wieczory nadal były mgliste i chłodne. Wiedział, że zbliża się wieczór, choć ciepły dzień jeszcze się nie skończył. Nagle usłyszał dźwięk, który brzmiał jak furkot ciśniętego z wielką siłą, koziołkującego w powietrzu, płaskiego kamienia . Przywarł do ziemi i rozejrzał się czujnie. Przełożył kość z mięsem do prawej ręki, a lewą zacisnął mocno na rękojeści czerwonego noża. Spojrzał w górę i zobaczył siadającego na gałęzi ptaka. Mroczna i pełna mgieł dolina, w której mieszkał, odstraszała każde żywe stworzenie, jednak od czasu do czasu, poza watahami wilków, pojawiały się zwierzęta i ptaki. Tu jednak, w jasnym, czystym sosnowym lesie, w blasku nisko zawieszonego słońca, spojrzał na niego zupełnie inaczej. Rozległ się świergot. Nigdy jeszcze z tak bliska nie słyszał śpiewu ptaka. Te, które pojawiały się w dolinie, przemykały w pośpiechu i milczeniu z gałęzi na gałąź trwożnie się przy tym rozglądając. Nieustanny głód, który panował tam, w dole powodował, że polowano i jedzono wszystko, co było na tyle nieostrożne by dać się zabić. Zwierzęta omijały pobliża osad szerokim łukiem. Jedynie wilki i drapieżne ptaki zaganiały je czasami w zasięg ludzkich spojrzeń. Siedział teraz na wygrzanym mchu, opierając się plecami o zielony od porostów pień sosny i wsłuchiwał się w trele szarego ptaszka. Nie śmiał drgnąć, by go nie przestraszyć. Nigdy czegoś podobnego nie doznawał. Wysokie kwirliwe dźwięki rozlewały się po jego wnętrzu błogostanem. Nie wiedział co się z nim dzieje. "Czary" - pomyślał lękliwie. Umysł miał zatruty opowieściami o klątwach, demonach, czarach , smokach i tysiącu innych potworności, które legendami osnuwały Gród i wszystko co miało znajdować się poza Doliną. Nie poruszył się jednak, dalej wsłuchując się w nawoływania ptaszka. Było mu tak dobrze, jak nigdy wcześniej. Powietrze rozgrzane popołudniowym słońcem, nasączone zapachem lasu niosło wraz z delikatnymi powiewami zapach sosen, wilgotnej ściółki i grzybów. Ciało po męczącym biegu i wielogodzinnym marszu, stało się wiotkie i odprężone; i ten śpiew... Już miał przysnąć, gdy nagle ptak umilkł i odfrunął. Poderwał się na nogi uświadamiając sobie, że nie jest jeszcze bezpieczny. Umknął wprawdzie bezpośredniej pogoni, lecz Brgowie nie rezygnują tak łatwo ze zdobyczy i są dobrymi tropicielami. Udało im się odciąć go od bezpiecznych osad i teraz był idealną zdobyczą - był wolniejszy od jakiegokolwiek zwierzęcia. Ruszył dalej w kierunku słońca. Pomyślał o domu, matce, Gursuku i przyjaciołach, którzy zostali gdzieś tam w dole. Pomyślał o na wpół zdziczałych ogromnych psach, które były ich jedyną obroną przed atakami Brgów. Psy były dla nich ważniejsze niż własne życie. Wychowały się wraz z dziećmi i przywiązywały do swych panów bez pamięci. Potrafiły wyrwać z ręki ostatni kęs jedzenia, ale przed ich ogromnymi, krępymi paszczami drżały i wilki, i Brgowie. Ich rodziną była rodzina ludzka i broniły jej do ostatniego tchnienia. Nie łączyły się w watahy jak wilki, dzięki czemu zawsze kilka psów pozostawało w osadzie, gdy inne samotnie przeczesywały okolicę w pogoni za jakąś zdobyczą. Nie oddalały się jednak nigdy na tyle daleko, by nie usłyszeć szczekania towarzyszy pozostałych w osadzie, czy nawoływań ludzi. Kuarr był ich obrońcą. Spojrzał na kość. Matka ugotowałaby z niej zupę z pokrzyw i roztartych nasion traw, a kość byłaby dla Kuarra. Ujrzał oczyma wyobraźni jego mądre ślepia, pełne miłości i oddania, i szczęki miażdżące bez wysiłku gruby jak jego nadgarstek kawał gnata. Otrząsnął się ze wspomnień i przyspieszył kroku. "Może jeszcze ją dostanie"- pomyślał. Nie miał pojęcia jak długo maszerował. Słońca nie było już widać i tylko krwawa łuna świadczyła, że nie zaszło jeszcze ostatecznie i świeci gdzieś za drzewami, po prawej stronie. Rozejrzał się dokoła. Niedaleko leżało zwalone, spróchniałe częściowo drzewo. Podszedł do niego. Wewnątrz było sucho. Postanowił zatrzymać się tu na chwilę i odpocząć. Już miał bezwładnie zwalić się na gęściej rosnącą u wylotu kłody trawę, gdy usłyszał szelest. Zamarł i zaczął nasłuchiwać. Szelest powtórzył się. To nie mogli być prześladowcy - tego był pewien. Przeczesując czujnym wzrokiem okolicę zauważył najpierw ledwo dostrzegalny ruch u podstaw niezbyt odległej kępy zarośli. Wstał i najciszej jak potrafił, wstrzymując przy tym oddech, zaczął się skradać w tamtym kierunku. Zza pasa wyjął miedziany nóż. Ponad źdźbłami traw, tuż pod krzewem, dostrzegł podłużny, pokryty delikatnym futerkiem kształt. Jego wyobraźnia natychmiast dorysowała do wystających ponad trawy uszu resztę zwierzęcia. "Królik" - krzyknęły wszystkie jego zmysły. Jeśli będzie wystarczająco ostrożny, może uda mu się go upolować. Był już wystarczająco blisko. Nie zastanawiając się rzucił trzymanym w dłoni nożem jak popadło w kierunku stworzenia. Szelest roztrącanych jego stopami traw, przerwał wysoki ni to kwik, ni to wrzask, ugodzonego zwierzęcia. Chłopak ruszył w ślad za nożem, jednak wszystko stało się zbyt szybko, by spodziewać się triumfu. Młody króliczek ugodzony nie czubkiem, lecz stykiem ostrza i rzemiennej rękojeści, umykał w głąb lasu lekko krwawiąc. Gragh podszedł do noża, podniósł go i spojrzał w ślad za dzikim królikiem. Zalała go fala złości wywołana niepowodzeniem. Jego dłoń powędrowała błyskawicznie w górę, ostrze świsnęło w powietrzu zakreślając czerwonawy półłuk i szczupła postać chłopca przygięła się ku ziemi. Włożył w rzut całą złość i wściekłość na jaką było go stać. Poczuł przez moment, jak oczy wychodzą mu na wierzch i powietrze z głośnym sykiem wylatuje przez zaciśnięte wargi. Wyprostował się, drżąc cały. Nie więcej jak dziesięć kroków przed nim drgało futrzaste ciałko ugodzone trzonkiem. "Muszę się nauczyć rzucać nożem" - pomyślał chłopak ruszając bez namysłu w kierunku ofiary. Podniósł króliczka za zadnie nogi i ruszył w kierunku pnia ścinając po drodze pręt leszczynowy, na którym zamierzał usmażyć kawałek jego mięsa. Wrócił do zwalonego pnia i wyjął z powieszonego na szyi woreczka dwa żółtawe kamienie. Podgarnął nieco próchna z dna kłody i uderzył nad nimi kamieniem o kamień. Powtarzał tą czynność, do momentu kiedy jedna z iskier na chwilę zatrzymała się dłużej na kopce próchna. Rzucił kamienie między kolana, pochylił się i zaczął delikatnie rozdmuchiwać iskierkę. Gdy żar stał się biało-żółty sięgnął ręką w bok i wyrwał z miękkich, boków drzewa twardsze kawałki na wpół rozłożonego drewna. Położył je na żar, stale delikatnie dmuchając. Za chwilę, leniwy, drżący płomyk rozświetlił ujście zwalonej sosny i coraz śmielej rósł obejmując kolejne kawałki suchego drewna. Wyjął nóż. Był to długi na dwie długości dłoni czubek miecza przyniesiony przed laty przez jego ojca spod Grodu. Ojciec na długości rękojeści zaklepał ostrze kamieniem i owinął je rzemieniem. Było to najlepsze ostrze jakie posiadała jego rodzina i z racji tego, że po zaginięciu ojca, był w niej jedynym mężczyzną należało się jemu. Nie miał pojęcia, dlaczego ojciec nie zabrał go ze sobą. Wprawnymi ruchami sprawił królika. Połowę króliczej tuszy zawinął w jego skórę i przewiązał rzemieniem. "Zaniosę matce" - pomyślał. Pozostałe kawałki nadział na leszczynowy patyk, po czym rozdmuchał ogień dokładając drewna. Gdy mięso lekko się przyrumieniło i zaczęło przepysznie pachnieć, zaczął je pochłaniać.. Wierzch królika smakował znakomicie, lecz głębiej był surowy i mdło-słodkawy. Nie przejmował się tym jednak. Obgryzł kosteczki, przydeptał żar ogniska, przerzucił tobołek przez ramię i pomaszerował dalej. Teren wznosił się coraz gwałtowniej ku górze. Czuł, że za chwilę osiągnie zakazane granice Doliny. Nie miał jednak wyboru. Nie tylko strach przed pogonią Brgów, ale i ciekawość powodowały, że szedł dalej. Las stawał się coraz rzadszy, aż dostrzegł przed sobą ciągnący się pas zarośli tarniny i dzikich róż. Gdy doszedł do niego, skręcił w lewo, planując zatoczyć szeroki łuk i wrócić do osady od zachodu. Liczył, że może uda mu się uniknąć czyhających wśród lasów Doliny niebezpieczeństw i cało wrócić do domu. Pokonał w zamyśleniu może dwieście kroków, gdy usłyszał narastający nad lasem szum. W momencie, gdy odwracał się w kierunku źródła dźwięku, jego ręce zakrywały już rozrywane hałasem uszy, choć ciekawość nie pozwoliła mu opuścić głowy. Patrzył na szczyty sosen. Najpierw zobaczył błękitną jak niebo, przechodzącą na brzegach w biel, plamę, która przesuwała się błyskawicznie w prześwitach drzew. Kiedy uświadomił sobie co widzi, znieruchomiał ze zgrozy i podziwu. "Smok, błękitnobrzuchy smok!!" - krzyczał jego umysł. Nagle błoniaste skrzydła poderwały się do góry i opadły z hukiem w dół, by przenieść, długie jak sosna, cielsko smoka nad ostatnimi drzewami. Zobaczył jak drzewa na obszarze równym wielkości ich zagrody łamią się i walą na ziemie. Już, już wydawało się, że sztywny ogon z rozpostartą po bokach falującą, skórzastą błoną, zakończony płaskim, błyszczącym jak słońce harpunem, zawadzi o korony drzew. Jednak Graghowi nie było dane się o tym przekonać, gdyż nagle zamknął rozszerzające się coraz bardziej, do granic możliwości, oczy. Przez dłonie, pobielałe ze strachu i wysiłku, usłyszał huk, który przywiódł mu na myśl grzmot. Z nagłym podmuchem wiatru do jego nosa dotarł zapach, jaki wydziela nagrzany przy ognisku kawałek drewna i w tym momencie wszystko zawirowało, a raczej on zawirował. Poczuł, jak potworny podmuch odrywa go od ziemi, a jego ciało leci przez rosnące za jego plecami krzaki. Koziołkując w powietrzu, otworzył oczy i rozpostarł ramiona, bezradnie, odruchowo próbujące znaleźć cokolwiek, czego dałoby się chwycić. Wiedział, że spada. Obracając się zobaczył GO jeszcze dwa razy. Za drugim razem jego sylwetka już znikała na tle rozżarzonej do czerwoności kuli zachodzącego słońca. Pod sobą widział ciemniejące wierzchołki drzew i krzaków i połyskliwą taflę wody. Przed jego oczyma ukazywała się co jakiś czas, sunąca w górę, najeżona ostrymi, szarymi iglicami, pionowa ściana. -Kundar ratuj! - krzyknął. Podkurczył członki i spiął się najmocniej jak umiał. Wydało mu się przez chwilkę, że spada coraz wolniej. Nie zdążył jednak potwierdzić tego wrażenia, gdyż trzask łamanych gałęzi poderwał jego ciało do działania. Szukało teraz rozpaczliwie jakiegoś punktu zaczepienia, chcąc za wszelką cenę czegoś się złapać. Zamiast tego, łamały się pod nim i migały kolejno napotykane gałęzie. Chwila przerwy - i kolejny opór. Po kępie sztywnych krzaków przetoczył się na wilgotny stromy brzeg, którym sunął teraz w kierunku jeziora. Znajdował się w rynnie, wypłukanej przez spływającą z góry wodę. Jej brzegi były gliniaste i jeszcze wilgotne, choć nie było w niej wody. Widocznie tylko deszcze budziły do życia ten żleb. Głośny plusk, usta pełne wody i gliniastego mułu zakończyły jego podróż. Siedział teraz po szyje w wodzie i bezmyślnie wytrzeszczał oczy w dal. Nie wierzył, że żyje. Bał się poruszyć. Nie wiedział, czy gdy wykona jakikolwiek ruch, nie okaże się, że ma połamane kości. Kiedy nabrał przekonania, że jest cały, zaczął powoli wstawać. Zgięty w pół wyczołgał się na brzeg, znalazł jakieś suche miejsce i runął na nie bezwładnie. Obudziły go dziwne odgłosy i przeraźliwy ziąb, ciągnący od jeziora. Mgła unosiła się nad jego taflą, a jej białe tumany tańczyły w świetle gasnącego słońca. Chciał się poruszyć, lecz okropny ból przeszył jego poobijane ciało. Każdy mięsień i nerw był sztywny i obolały. Powolutku, unikając nadwerężania najbardziej potłuczonych miejsc, wstał i chwiejąc się rozejrzał dookoła. Zewsząd otaczały go zarośla, a za plecami w niejakim oddaleniu rozpościerała się na tle nieba jednolita, niemal pionowa, szara ściana. Osunął się i jęknął. Odczekał chwilę zaciskając zęby, aż opadną gwiazdy pod powiekami i będzie zdolny do zebrania myśli. " Nie ma sensu ruszać się stąd przed świtem. Zupełnie nie wiem gdzie jestem i dokąd iść" - pomyślał. Przypomniał sobie o kości, którą zdobył pod Grodem, i którą cały czas ściskał w dłoni. Nie puścił jej, gdy był ścigany przez Brgów, ściskał ją odruchowo, gdy podmuch skrzydeł smoka wyrzucił go z jego świata. Swoje ręce, rozpaczliwie szukające oparcia, zacisnął na tym, co już trzymał, w bezsensownej nadziei, że to ocali mu życie. Już chciał odgryźć kawałek, ale gdy zbliżył mięso do ust, poczuł smród jeszcze większy, niż wówczas kiedy ją znalazł. Wolał umrzeć z głodu niż przemóc się i tego skosztować. Gród leżał w centrum Doliny. Legendy głosiły, że podziemnymi tunelami łączy się on z obszarem poza Doliną i dlatego nigdy nie brakuje w nim żywności, ubrań, broni i każdej innej rzeczy, jakiej potrzebuje Władca Grodu i jego słudzy. W środku Grodu tryskało źródło. Strumyk był obfity i ciepły. Wybijał z samego serca ziemi i wzbierał po każdych deszczach jakie często nawiedzały tę okolicę. Woda, spływająca niezliczonymi, wąskimi strumyczkami po stokach doliny, wsiąkała w ziemię, ogrzewała się w jakiś sposób i wracała na powierzchnię gdzieś za murami Grodu. Leniwie zazwyczaj płynące rzeczki zasilane w Okresach Wielkich Burz potokami wody stawały się żywiołem. Wzbierały wówczas, często zalewając okolice. Po opadającej później wodzie, pozostawały nigdy nie wysychające jeziorka. Wody w rzeczkach i jeziorkach stanowiły o życiu w Dolinie. Ludzie łowili tam ryby, będące najpewniejszym źródłem codziennego pożywienia, choć, jak w każdym zrównoważonym środowisku, wszystkiego było w sam raz, by przeżyć, a nie, by opływać w dostatki. Nie wymyślono jeszcze sieci. Ryby łowiono za pomocą cienkiej linki uplecionej ze zwierzęcych jelit, zakończonej kościanym hakiem. Nie było łatwo tym sposobem złowić cokolwiek. Połów udawał się jednak na tyle często, by nie umrzeć z głodu i ususzyć nieco zapasów na zimę. Gragh wyjął z wiszącego na szyi woreczka zwój linki zakończony hakiem. Za pomocą noża odciął kawałek mięsa od kości i założył na haczyk. Zebrał linkę w regularne kręgi w lewą dłoń i trzymając prawą jej koniec, rzucił w kierunku środka jeziora. Omal nie puścił końca linki, gdy rozrywający ból przeszył jego członki, przypominając o niedawnym, bolesnym upadku. Stęknął z bólu i zachwiał się. Nie upadł jednak. Linka z sykiem rozwijała się i po chwili z cichym pluskiem wpadła do wody. Gragh owinął jej koniec dwa razy wokół przegubu i rozejrzał się za miejscem, w którym dało by się usiąść. Zgarnął trochę suchej trawy i gałęzi, i położył się. Wiedział, że żadna drobna rybka nie zdejmie przynęty. Uzbroił się w cierpliwość i czekał. Kilkakrotnie delikatne szarpanie poderwało jego zmysły. Zorientował się jednak szybko, że to tylko małe rybki lub raki oskubują mięso. Był głodny, samotny i zagubiony. Przypomniała mu się rodzinna chata, oparta o ogromny pień spróchniałego dębu i zapach jej wnętrza: okopconych ścian, ciepłego łoża, strawy... Była to właściwie na wpół ziemianka, na wpół lepianka, wykonana z chrustu oblepionego zeschniętą na kość gliną i błotem, wypaloną dodatkowo od środka. W miarę jak dąb rósł i kruszył ściany, dokładano kolejne warstwy i chrustu, i gliny. Miały teraz grubość trzech długości dłoni. Były grube, ciepłe i bezpieczne. Do wnętrza chaty prowadził z ziemi tylko jeden wąski i niski otwór, zamykany zwykle lekką matą z trzciny. Obok otworu stały drzwi z masywnych bierwion. Bierwiona powiązano rzemieniami, których z zewnątrz nie było widać. Zapobiegało to ich rozcięciu i rozwaleniu powiązanych, lekko ociosanych pni. Drzwi na noc lub w razie jakiegoś zagrożenia, wstawiano między ścianę, a wkopane po obu stronach otworu drewniane słupy. Do tej jednak chaty prowadziło jeszcze jedno wejście, o którego istnieniu nikt spoza jego rodziny nie wiedział - spróchniałe wnętrze dębu. Szyb prowadził do niewidocznej z ziemi, płaskiej dziupli nad dwoma odrastającymi pod nią konarami. Chata miała pośrodku palenisko, na którym leżał nieustannie podtrzymywany żar. Ogień rozdmuchiwano tylko wówczas, gdy było naprawdę przeraźliwie zimno, lub gdy matka przygotowywała jedzenie. Jednak nawet ten słaby żar dawał dość przyjemnego ciepła, kojarzył się z poczuciem bezpieczeństwa i dobrze przypieczoną rybą. Poczuł jednocześnie szarpnięcie tęsknoty w sercu i linki owiniętej wokół dłoni. Szarpnął z całej siły w nadziei, że kościany hak wbije się w ciało stworzenia, na tyle głupiego, by połakomić się na kawałek śmierdzącego mięsa. To co szarpało się po drugiej stronie naprężonej linki musiało być ogromne. Bał się, że linka pęknie, a ryba odpłynie z haczykiem, którego wyskrobanie zajęło mu ostatniej zimy prawie cały tydzień. Poderwał się więc na nogi i zaczął podchodzić do wody, zwijając cały czas nadmiar linki. Brnął już po kolana w wodzie, gdy zorientował się nagle, że linka zwiotczała. Drżąc z emocji zaczął biec w stronę brzegu ciągle ją zwijając. Gdy wybiegał z wody, poczuł znów lekki opór, nie na tyle jednak silny, by przerwać nawijanie. Nagle, w odległości pięciu kroków od niego, rozległ się plusk. Gragh drżąc na całym ciele z emocji, zapomniał i o bólu, i o strachu. Walka pochłonęła go bez reszty. Z każdą chwilą plusk i szamotanina ofiary przybliżały się. Na jej mokrym, czarnym od nocy, smukłym ciele pojawiały się ognie księżyca. Tańczyły na lśniących od wody łuskach i zadawało mu się, że widzi tysiące walczących wraz z nią o życie, małych duszków oblepiających ognikami jej ciało. Wreszcie upadł przy brzegu na kolana i lewą ręką namacał skrzela. Prawa ręka poszła w ślad za lewą. Wystawił nogę do przodu, by wstać i unieść zdobycz z wody. Opór był niespodziewany. Strach i zgroza zmroziły Graghowi serce - zamiast ryby, przed jego oczyma ukazała się ogromna, płaska paszcza, uzbrojona w błyszczące nocnym, zimnym światłem zęby. Raz tylko widział coś podobnego, wiele zim temu, gdy próbował ratować siostrę przed leśnym drapieżcą. W nagłym odruchu poderwał się na nogi, a upadając na plecy wyrzucił trzymane cielsko daleko za siebie. Leżał teraz nieruchomo i słuchał jak jakaś straszna siła tłucze się o ziemię i łamie krzaki. Odczołgał się w drugą stronę i skulił na kępie trawy, niczym na matczynym podołku. Drżał ze strachu na całym ciele nasłuchując, jak po przeciwnej stronie niewielkiego ujścia żlebu, co jakiś czas, zaczyna się szamotanina. W końcu odgłosy stały się rzadsze. Z wolna uspokajał się. Próbował sobie przypomnieć co widział przed chwilą w bladym świetle nocy, lecz cały czas zjawiała się przed jego oczyma paszcza wypełniona śmiercią. Obraz ten wracał uparcie, a wraz z nim wracały wspomnienia. Tamtego wieczora bawił się z siostrą wokół lepianki w chowanego. On krył. Nie widział dokąd poszła siostra dopóki jej przeraźliwy krzyk nie sprawił, że nagle letnie, ciepłe powietrze wieczoru stało się lodowate jak ciało nieboszczyka. A może to tylko jemu się tak zdawało, gdy oblał się zimnym potem? Natychmiast ruszył w kierunku skąd dobiegały coraz słabsze krzyki. Gdy minął pierwsze, młode jeszcze dęby, ujrzał widok, którego nie zapomni do końca życia. Ściemniała od krwi i wieczornego mroku sylwetka drapieżnika, ciągnęła wiotkie już ciało siostry w kierunku najbliższego drzewa, którego grube gałęzie sterczały nad ziemią na tyle nisko, by olbrzymi kot mógł się na nie wdrapać i rozpocząć ucztę. Miał wtedy może dziesięć zim. Odczuwał strach jak każdy człowiek, jednak nigdy nie tracił zimnej krwi, nigdy zagrożenie nie ćmiło jego zmysłów, przeciwnie - wyostrzało je. Biegł w kierunku bestii najszybciej jak mógł. Nie wiedział co ma robić, po prostu biegł. Chciał krzyczeć, lecz krzyk zamierał mu na ustach, zamieniając się w niewyraźny skowyt. Wiedział kogo chce wezwać i jaki wyraz pragną wyrzucić z siebie łapiące chciwie powietrze usta. Ciągle na nowo próbował wykrzyczeć to słowo, lecz ono uparcie wypływało bełkotem między drżącymi wargami, a dalej, po zaciśniętej krtani spływało na piersi i choćby nie było niemotą, i tak zagłuszyłby je tam łomot walącego serca. Charkot odbijał się echem i błaganiem w jego głowie i tylko mózg krzyczał całą swą mocą, wzywając jedyne stworzenie, które mogło pomóc. "Kuaaaarr!!!" Zostało mu jeszcze pięć susów, gdy dostrzegł leżący przed nim gruby, sękaty kij. W innej sytuacji miałby kłopoty, by unieść go nad głową oburącz. Teraz jednak porwał go z ziemi jedną ręką, niczym słomkę. Gdy konar wraz z dłonią wędrowały nad głowę, dołączyła do nich i druga ręka. Kot przysiadł na tylnych łapach, przednie trzymając na nieruchomym ciele Mirrui. Zrobił się przy tym całkiem płaski. Leżał na ziemi jak skóra wyściełająca łoże Znachora, którą Gragh widywał prawie co dnia, tyle, że skóra na łożu Gursuka nie była już postrachem mrocznych lasów Doliny. Nim ręce dzierżące kłodę opadły, zwierz, niczym napięta gałąź, wybił się w górę i wczepiwszy w ciało chłopca przetoczył na bok. Siedział teraz na jego piersiach, a rozwarta paszcza, wypełniona błyszczącymi kłami, ziała mu przed oczyma pustką i śmiercią. Czas wówczas dla Gragha zatrzymał się. Patrzył jak zahipnotyzowany w czarną otchłań kociej gardzieli. Nagle kropla śliny zwierzęcia wymieszana z krwią siostry spadła na jego twarz. Ocknął się i w tym samym momencie, kątem oka, dostrzegł szary, bezszelestny cień, sunący jak błyskawica w jego kierunku. Poczuł, jak pazury drapieżnika nagle wbijają się w jego ciało i rozszarpują mu skórę, by nie pozwolić jakiejś nagłej sile zrzucić się ze swej ofiary. W tym samym momencie, Gragh dostrzegł, jak dwa splecione ciała, toczą się pod pobliskie drzewo. Leżąc na boku i unosząc głowę, spojrzał w tamtym kierunku. -Kuarr!- załkał, widząc psa walczącego o jego życie. Kuarr siedział drapieżnikowi na karku i zaciskał na nim swoje bezlitosne szczęki. Gragh, pomimo bólu, poderwał się na nogi, chwycił swoją prowizoryczną broń i biorąc silny, boczny zamach uderzył kocura w gardło. Chciał to zrobić raz jeszcze, lecz w milczeniu, pojedynczo, ze wszystkich stron, nadbiegały psy, wiedzione jakąś tajemną siłą przyzywającą je do tego miejsca. Wiedział, że nie będzie już Kuarrowi potrzebny, i że nie będzie skóry dla Gursuka, znachora z Partun. Powlókł się do ciała Mirrui, padł przed nim na kolana i zapłakał. Jego ramiona zwisały bezwładnie wzdłuż krwawiących, rozerwanych szponami drapieżcy boków, a martwe ciało siostry niewyraźnie falowało i migotało w kroplach łez wypełniających jego oczy. Zacisnął szczęki odpędzając tamte obrazy. Zaczął nasłuchiwać, czy nie usłyszy kolejnej fali szamotaniny, lecz poza szmerami nocy jego uszy nie wyłowiły najmniejszego szelestu. Nasłuchiwał jednak dalej, bo cóż można innego robić w nocy, kiedy serce wypełnia lęk, księżyc zniknął już gdzieś, a oczy nie dostrzegają nawet czubka własnego nosa. Starał się jednocześnie nasłuchiwać i utrzymać opadającą uparcie głowę, aż w końcu zasnął. Rozdział 4 Obudził go zapach dymu. Nie śmiał jednak ani drgnąć, ani otworzyć oczu. Czuł ostre promienie słońca na policzku, i że otacza go błogie ciepło. "Jestem czymś okryty" - pomyślał i odważył się uchylić jedną powiekę, lecz w tym samym momencie ją zamknął. To co ujrzał, było kolejnym potworem na jakiego, przez tych przeklętych Brgów, natknął się od wczorajszego południa. Zwierze kucało na dwóch łapach i w tej pozycji było większe niż on stojąc. Przypominało co prawda człowieka: było ubrane, miało ręce i nogi, lecz żaden człowiek nie jest prawie czarny i nie ma zamiast twarzy góry włosów! Tak bardzo chciał wyglądać na śpiącego, że chyba zbyt mocno zacisnął powieki, gdyż usłyszał: -No mały! Wstawaj wreszcie! Sterczę tu już nad tobą od wschodu słońca. Bardziej domyślił się niż wiedział, co zwierze mówi, gdyż słowa słabo przypominały jego język. Gragh musiał zacisnąć powieki jeszcze bardziej gdyż usłyszał: -Jeżeli nie otworzysz natychmiast oczu i dalej będziesz tak mocno zaciskał powieki, to wezmę nóż i ci je obetnę. Słowa nie zabrzmiały zbyt groźnie, lecz odniosły skutek - otworzył oczy. Stojąca u jego nóg postać, była jeszcze większa i groźniejsza niż ją zapamiętał. Był to jednak człowiek. Wpatrywał się w niego. Nagle przysiadł. Gragh trwożnie spojrzał na jego dłonie. Nie było w nich noża, a oblicze nie wydawało się już takie straszne. Dostrzegł nawet nos, usta i oczy, które chyba się uśmiechały zza czarnych włosów wyrastających z twarzy. -Jestem Buran. Nie musisz się mnie bać - rzekł i delikatnie wyciągnął rękę w kierunku jasnych włosów leżącego chłopaka. Ten nie cofnął się i dalej wyczekująco patrzył Buranowi w twarz. Wiedział, że jest bezpieczny. Gdyby olbrzym chciał mu zrobić krzywdę nie przykrywałby go... "No właśnie, czym ?" Spojrzał w kierunku nóg. To co go spowijało było futrem. Miękką i ciepłą skórą jakiegoś nieznanego zwierzęcia. Futro było ogromne, brunatno - brązowe. Po bokach leżały jego dawne łapy uzbrojone w czarne, długie jak jego własne palce, pazury. "Kundar! Leżę przywalony skórą kolejnego potwora" - krzyknął w myślach sam do siebie usiłując jednocześnie sobie wyobrazić jego wygląd za życia. -Jak cię nazywają? -Gragh, syn Graghuna Który Odszedł- wyszeptał. - Widziałem smoka- dodał odważniej, jakby chciał zaimponować Buranowi. -Smoka?! Smoki nie istnieją! - usłyszał rozbawiony głos. Lecz to rozbawienie wydało mu się jakieś mało szczere. Zerknął na ogromną postać i pewnym głosem dorzucił: -Widziałem! -Skoro tak twierdzisz... - przerwał Buran. -Skąd się tu wziąłeś i co ci się stało. Wyglądasz okropnie. Nawet kat Władcy Grodu nie powstydziłby się takiej roboty. Kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że to znów jakiś uciekinier z Doliny Śmierci spadł ze skał i pogruchotał kości. Gdyby nie twoje jęki, poszedłbym swoją drogą. Buran popatrzył na chłopaka wyczekująco. Dostrzegł jednak, że ten patrzy na niego, jakby nie rozumiał o co jest pytany. -Jestem Gragh.... -Dobra. Opowiesz później - przerwał Buran i przytknął uspokajająco dłoń do ust chłopaka. -Zjemy szczupaka. Odpocznij jeszcze - powiedział wstając i mówił dalej: - Nigdy nie widziałem tak wielkiej sztuki. Znalazłem go w krzakach. Podrygiwał jeszcze ogonem. A...! A...! A...! -mlasnął, pocierając z uśmiechem brzuch. -Ciekawe, jakim sposobem znalazł się tak daleko od brzegu - dorzucił idąc w kierunku ogniska. Gragh popatrzył za odchodzącym. Czarne włosy poskręcane w kołtuniaste pasma, opadały poniżej karku i kiwały się w takt każdego kroku. Jego strój coś mu przypominał. Tylko co? Na potężnych ramionach wojownika spoczywał pancerz z łączonych rzemieniami, twardych skór. Pancerz zasłaniał cały tors, ramiona i plecy; biodra natomiast, chronił opadający niemal do kolan, czteroczęściowy fartuch podwieszony do szerokiego pasa: dwie części boczne dopasowane do kształtu bioder, przywiązane były do nich dołem nad kolanami i poruszały się wraz z nimi, przód i tył osłaniały pojedyncze, luźne płyty. Nogi i ramiona miał nagie, stopy zaś obute miał w sandały o twardej, skórzanej podeszwie, przymocowanej rzemiennymi paskami do łydek. Buran podszedł do ogniska, obszedł je i stanął po przeciwnej stronie. Spojrzał przez jasnopomarańczowe, czyste płomienie na chłopaka i patrząc mu w oczy, sięgnął po coś ku ziemi. Palce ogromnej dłoni objęły w połowie długości jakiś podłużny kształt. Buran stał teraz w blasku ognia dzierżąc rybę jak włócznię. Jasny blask płomieni wyostrzał i pogłębiał groźne rysy jego twarzy i sprawiał, że wyglądała jeszcze straszniej niż wówczas, gdy Gragh ujrzał go po raz pierwszy. Wspaniała postać rozedrgana tańczącymi po niej cieniami wyglądała "jak... jak..." - Gragh gorączkowo szukał właściwej nazwy i nagle w jego myśli wdarła się odpowiedź: "Strażnik Grodu!!!" Jednym ruchem odrzucił niedźwiedzie futro i poderwał się na nogi, jednak nim zdążył postawić pierwszy krok coś potwornie ciężkiego opadło na jego ramiona i jakaś potworna siła obróciła nim w miejscu. Znów patrzyli sobie w oczy. Twarz Burana wyrażała zniecierpliwienie i nieme, żądające natychmiastowej odpowiedzi pytanie. Drobne ciało Gragha drżało. Zalane łzami oczy zdawały się błagać o litość. Opuścił je w końcu. Buran przez chwilę patrzył na sięgającą mu do piersi, jasną czuprynę chłopca. Zdał sobie sprawę, że z jakiegoś powodu przeraził chłopca. Zamknął oczy i w końcu przytulił go. Chłopak poddał się. Był wyczerpany i skołowany. Nie miał pojęcia co o tym wszystkim myśleć, więc przestał myśleć. Po chwili zdał sobie sprawę, że jest mu dobrze i bezpiecznie. "Kundar, bożku Mrocznych Borów, który panujesz wśród tysiącletnich dębów Polany Sad i czuwasz, by nasze ścieżki pośród drzew nigdy nie krzyżowały się ze ścieżkami Brgów i wilków, powiedz, kiedy ostatnio było mi tak dobrze" - pomyślał. I jak na zawołanie przypomniał mu się ojciec. Przypomniał sobie jak podnosi go znad ciała Mirrui i niesie w milczeniu do domu. W Dolinie nie grzebano ciał zmarłych. Zanoszono je pod chatę Znachora, a ten obmywał je i nacierał ziołami. Potem cała rodzina kładła ciało na nosze splecione z gałęzi i niosła na Polanę Sad, gdzie je opłakiwano i zostawiano. Wilki i inne zwierzęta zjadały je zamykając w ten sposób naturalny cykl w miejscu, gdzie każde żywe stworzenie chodzi zawsze głodne. Wiedziano wówczas, że choć jeden wilk tego dnia będzie syty i nie zabije człowieka. Ojciec tulił go tej nocy aż do świtu. Za każdym razem, gdy paszcza pełna krwi, w szyderczym, niemal ludzkim, uśmiechu spoglądała na niego, a on z krzykiem na ustach budził się, jego ojciec ściskał go z całej siły i szeptał uspokajająco. W ramionach ojca odzyskał spokój, choć nigdy nie pogodził się ze śmiercią swej siostry. Graghun natomiast, przez następne pół roku chodził ze zwieszoną głową, zaglądając w każdy kąt, w którym zwykła bawić się i podśpiewywać Mirrua. W końcu zaczął mruczeć sam do siebie złorzecząc i wymachując zaciśniętą pięścią w stronę lasów i Grodu. Chłopak nie wiedział o co chodzi, co ma znaczyć zachowanie ojca. Wiele lat później zrozumiał - ojciec obmyślał sposób ucieczki od biedy i wspomnień. Nie minął rok od tragicznych wydarzeń, gdy pewnego poranka Gragh otworzył oczy i zobaczył ojca wpatrzonego w swoją twarz. Graghun uśmiechnął się do niego, uniósł w ramiona i przytulił. "Pilnuj mamy"- powiedział. "Wrócę po was". Po czym pocałował go i wybiegł. Widział go wtedy po raz ostatni. Czas, który potem nastał, był czasem nieustannych zmagań o przetrwanie, nieustannych ucieczek przed silniejszymi. Czas, który hartował ciało i uczył sprytu - jedynej broni jaką może dysponować dziecko pozbawione ojca. Gragh w końcu się uspokoił. Buran wyczuł to i zapytał prawie szeptem, z całą delikatnością na jaką było go stać: -Jest dobrze? -Tak, jest dobrze. -Nie musisz uciekać. Poza tym, tu nie ma dokąd uciec. Tam pionowa ściana, tam jezioro, a po bokach nieprzebyte chaszcze - mówiąc to pokazywał ręką we wszystkich kierunkach. -Aż się dziwie skąd się tu wziąłeś. Gragh zrozumiał ostrzeżenie. -Chodź. Podejdziemy do ogniska. Podeszli, a Buran chwycił porzuconego szczupaka. Podniósł go za szczękę w górę. -Piękny, prawda? Chłopak spojrzał na rybę z podziwem. Nigdy wcześniej takiej nie widział. Ryby, które łowili w leśnych stawach i strumykach miały najwyżej dwie, czasem trzy dłonie długości, były złociste, czasem oliwkowe lub jasno brązowe jak liście buku jesienią. Spojrzał na twarz Burana i uśmiechnął się. Jego wzrok znów spoczął na wyschniętych już i lekko zmatowiałych łuskach, które pomimo tego zachowały swoje tęczowe piękno. Szczupak miał jasny brzuch, piękny, nakrapiany grzbiet i sięgał chłopcu niemal do ramion. -Patrz jaką ma paszczę -mówiąc to Buran rozwarł rybie pysk. Błysnęły białe, ostre, krzywe zębiska. Z paszczy tak wielkiej, że mógłby w nią wsadzić głowę, wypadł kawałek linki. Chłopak spojrzał na jej koniec i podążył po niej wzrokiem w głąb przepastnej gardzieli, gdzie dostrzegł swój kościany hak wbity głęboko tuż pod skrzelami. Zaczął się śmiać. Buran spojrzał na niego nierozumnie, po czym wzruszył ramionami i chwycił sztylet tkwiący za pasem. Błysnęła stal. Chłopak zamilkł i jął się przyglądać prostemu, żołnierskiemu sztyletowi. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Metal miał kolor biało-niebieskiej, połyskliwej rybiej łuski. -Z czego on jest zrobiony? - zapytał Gragh spoglądając na sztylet. -To jest stal. Tajemnica i źródło siły Władcy Grodu. Zobacz - mówiąc to chwycił miedziany sztylet Gragha i kilkoma szybkimi ruchami zastrugał jego ostrze. - Będzie teraz ostrzejszy. Ten metal jest twardy, jak skała i wytrzymały, jak leszczynowa gałąź - mówił Buran i jednocześnie sprawnymi ruchami patroszył szczupaka. - Spójrz tam - powiedział wskazując za siebie w kierunku tobołka leżącego kilka kroków od zarośli. Gragh odszedł we wskazanym kierunku i stanął przy sakwach Burana. Za paski podróżnego wora zatknięty był podłużny, skórzany kształt. W kierunku jego dłoni sterczała rękojeść owinięta czarnym rzemieniem, wygładzonym od częstego używania do połysku. -Wyciągnij! - krzyknął Buran. Chłopak chwycił jedną ręką za lepką skórę rękojeści i szarpnął. Jakże się zdziwił, gdy zamiast skórzanej pochwy, o której myślał, że tworzy całość z rękojeścią, gładko i z cichym sykiem wysunęło się srebrzyste, obosieczne ostrze, które było tak ciężkie, że nim zdołał pomóc sobie drugą ręką opadło czubkiem w trawę. -Co to jest? -Miecz - odparł Buran odcinając jednocześnie dwa łatwe do upieczenia kawałki. -Resztę wysuszymy w drodze - zamamrotał do siebie. Gragh, wiedziony intuicją, domyślał się do czego służy "miecz", jak go nazwał Buran, i jak się nim posługiwać. Nigdy nie miał czegoś takiego w dłoniach, jednak niejednokrotnie w podobny sposób trzymał sztywną gałąź i okładał nią natrętne psy lub tłukł się z kompanami, ganiając z krzykiem między chałupami osady. Wziął kilka lekkich zamachów, próbując miecz w dłoniach, był bowiem zbyt ciężki, by móc trzymać go w jednej. Po kilku próbach wiedział już, że to broń nie dla niego. Wzniesienie miecza ponad głowę, nawet oburącz, sprawiało mu trudność. Opuścił więc ten nieznany sobie oręż i zaczął mu się z uwagą przyglądać. W mieczu nie było niczego szczególnego: był długi i ostry, bo tylko tyle było potrzeba, aby spełniał swoją funkcję. Wsunął go na powrót do pochwy i zapytał: -Skąd go masz? -Ukradłem Horgunowi, jako dodatkową zapłatę za moją służbę - padła odpowiedź. -Ukradłeś komu ? -Horgunowi, Władcy Grodu - zerknął na chłopaka, jakby nie wierzył, że ten może nie znać kogoś u czyjego progu spędził całe życie. Po chwili ciągnął dalej: -Rzeczywiście, skąd możesz znać jego imię. Wy, tam na dole, żyjecie własnym życiem, odcięci od całego otaczającego świata. Niejednokrotnie przyglądałem się wam z murów. Jedyne co wówczas mogłem zrobić to współczuć wam. Teraz się to zmieniło, wtedy nie mogłem ryzykować mojej... Chciał powiedzieć "misji", lecz przerwał w obawie, by nie powiedzieć za dużo. W końcu znał Gragha zaledwie od przedświtu. Gdyby małego złapali, chłopak na torturach powie wszystko o co zostanie zapytany, jak i to, o co nikt nie zapyta. Im mniej będzie wiedział tym lepiej. Spojrzał na chłopaka, który patrzył i słuchał w skupieniu, by zrozumieć każde słowo, po czym dodał: -Jestem głodny i ty na pewno też. Podnieś kilka suchych gałęzi i pójdziemy upiec twojego szczupaka. Po chwili uniósł się cudowny zapach smażonej ryby. Graghowi ślinka ciekła jak nigdy. Ostatnią jego potrawę stanowił upieczony kawałek chudego królika. "A właśnie!" - i rozejrzał się dookoła. "Jest!!" Pobiegł w kierunku rosnącego piętnaście kroków od nich ogromnego modrzewia, podniósł z ziemi kamień i rzucił w kierunku zawieszonego wysoko na jego gałęziach futrzastego pakuneczku. Rzucanie kamieniami, to było to, co wychodziło mu najlepiej - poza bieganiem oczywiście. Kamień furknął i utrącił gałązkę, na której zawinięta we własną skórę, wisiała resztka króliczej tuszy. Po chwili był już przy ognisku i rozkładał zawiniątko. -To już uczta, a nie zwykły posiłek! - wykrzyknął Buran na widok zawartości. Obserwował teraz z przejęciem, jak jego kawałek przybiera złotego koloru i pachnie lepiej niż kwiaty kursumaka kwitnące wokół Polany Sad, którego fioletowe, pręgowane płatki zdawały się być rośliną samą w sobie. Wyrastały niemal prosto z ziemi, tworząc kwiatostan w objęciach płożącego się po ziemi dywanu z włochatych liści, wyglądających, jakby oddawały nieustanną cześć swojej królowej płożąc się u jej stóp. Lecz biada temu, kto skosztowałby ich słodkawo pachnących kwiatów. Niosły natychmiastową śmierć i były, jak mówił Gursuk, głównym składnikiem trucizny, którą Gragh nosił w amulecie. Dotknął go teraz, by sprawdzić, czy nie urwał się podczas upadku. Nie zdążył się jeszcze do tego dziwnego przedmiotu przywiązać, jednak odetchnął z ulgą stwierdziwszy, że go nie zgubił. Gursuk miał rację mówiąc, że nie musi się bać jego utraty, gdyż nikt i nic poza nim samym, nie może go zdjąć z jego szyi. Postanowił być cierpliwy i powściągliwy. Niech kompanowi nie wydaje się, że jest nieokrzesanym sugu, które rozśmiesza wszystkich dokoła i zachowuje się jak pchła, skacząca w niespodziewanych kierunkach, a jeszcze bardziej niespodziewanie kradnące to, co wpadnie jej w oko. Te nieuchwytne, skaczące przez większość swojego życia po drzewach zwierzątka, były chyba jedynymi istotami w Dolinie, które ludzie darzyli sympatią. Ich pojawienie się traktowano jak dobry znak i choć nikomu nie zbywało na jedzeniu, wykładano pod drzewami, na skraju lasu co lepsze kąski ze swych ubogich zapasów, by ucieszyć te radosne, niosące szczęście zwierzątka. Opowiadano, że kiedyś jeden z szamanów Doliny, z rodu Zendragha, oswoił jedno z nich. Co jakiś czas Buran podkładał sobie nadzianą na patyk rybę pod nos. Wąchał ją i dotykał dolną wargą sprawdzając, czy nadaje się już do zjedzenia. Gragh powtarzał te czynności z niejakim opóźnieniem, by nie wyszło na to, że nie wie jak sprawdzić czy pieczyste nie jest zbyt gorące. W końcu jest prawie dorosły i wie jak się piecze rybę. W pewnym jednak momencie zerknął na Burana i zdało mu się, że ten się uśmiecha. Patrzył wprawdzie w tym momencie zaciekle na smażącą się rybę, jednak Graghowi zrobiło się trochę głupio, odniósł bowiem wrażenie, że siedząca po drugiej stronie płomieni, wspaniała postać przejrzała go. Minęło kilka długich, rozciągniętych przez głód i wewnętrzną niecierpliwość chwil, nim usłyszał dudniący głos wojownika: -Dobra! Gotowe!- Buran dmuchając na potrawę, jął zębami delikatnie odrywać małe kawałeczki. Siorbał przy tym i dmuchał, by kęs zdążył nieco przestygnąć na języku nim go połknie. Chłopak postanowił potrzymać swój kawałek nieco dłużej nad ogniem, chcąc w ten sposób pokazać, że nie uważa go za dość przypieczony, lecz kiedy zauważył, że brzegi zaczynają obsychać i czernieć od żaru, wyjął potrawę z ognia. Nigdy wcześniej nie jadł tak smacznej ryby. Zdawało się, że poza zasadniczym szkieletem nie posiada żadnych ości. Ryby, które łowił w Dolinie, były tak ościste, że momentami zniechęcały do ich jedzenia. Co jakiś czas, spośród różowych, parujących mięśni, wyjmował niemal przezroczystą kościaną płytkę. Jedząc, spoglądał przez płomienie na Burana i uśmiechał się do niego. Wówczas gęste futro porastające jego twarz poruszało się w okolicy, gdzie powinny znajdować się usta. Wiedział, że i on się uśmiecha. Zjedli w milczeniu, oblizali palce i wytarli je o włosy. Buran przedramieniem otarł usta i spojrzał na chłopca. -Smakowało? -Bardzo - usłyszał w odpowiedzi. Rozciągnęli się na trawie. Chłopak ułożył wygodnie posiniaczone wczorajszym upadkiem ciało i rozejrzał się po okolicy. Niewiele było widać poza drzewami i wodą. Po obu stronach niewielkiej, pustej przestrzeni, wypłukanej przez płynącą z góry wodę, rosły niskie zarośla przechodzące dalej w wysoką splątaną gęstwinę. Pod zaroślami ścielił się pas zielonej, bujnej trawy, odzyskującej panowanie nad wyjałowioną przez płynącą wodę ziemią. Środkiem widać było wypłukane w glinie koryto, głębokie na dwie stopy, którym wczoraj zjechał z góry. Zerknął w górę i skóra mu ścierpła. Żleb piął się ostrym skosem ku górze i ginął w zrastających się górą kępach wierzbowych zaroślach, które ciągnęły dalej dwadzieścia, albo i trzydzieści kroków i kończyły na pionowej, najeżonej skalnymi odłamami ścianie. Po lewej stronie, parę kroków od początku zarośli, rósł gęsty, ogromny, sięgający niemal trzeciej części wysokości ściany modrzew, ten sam z którego przed chwilą strącił króliczą tuszę. Korona drzewa była z jednej strony przeorany jak piorunem; nadłamane końcówki gałęzi zwisały w dół, a ziemia pod nim usłana była grubo igliwiem i drobnymi gałązkami. Gragh miał szczęście. Gdyby po prostu spadł z góry, jego ciało rozpadło by się na części odcinane kawałek po kawałku przez ostre odłamy skał. Podmuch smoczych skrzydeł wyrzucił go jednak dość daleko od skał i szczęśliwie upadł na drzewo, którego szeroka, splątana korona ocaliła mu życie. "Dzięki ci Kundar za to, że mnie strzegłeś i tobie smoku, którego nie znałem, że szczęście w nieszczęściu podmuch twoich skrzydeł rzucił mnie na to drzewo" - pomyślał i odwrócił wzrok w stronę jeziora. Było tak szerokie, że na przeciwległym brzegu dostrzegał tylko niziutki, czarny i nieregularny paseczek. Jego wzrok nigdy nie otarł się o tak bezkresny horyzont, nie mógł więc się nawet domyślać, że były to drzewa lub krzewy porastające przeciwległy, oddalony o niemal sześć tysięcy kroków brzeg jeziora. Nigdy przedtem nie widział takiej ilości wody na raz. Był wstrząśnięty ogromem sinej, rozciągającej się przed nim przestrzeni. Lekko falująca powierzchnia jeziora, w którego delikatnych falach iskrzyły się promienie słońca, działała jak środek nasenny. Otrząsnął się. Nie był w stanie ocenić jego szerokości. Popatrzył przez chwilę na odległy brzeg, rysujący się po drugiej stronie nieregularną, odcinającą się od czystego nieba czarną linią, następnie przyjrzał się jego połyskliwej tafli, próbując ocenić w myślach swoje siły. "Nie przepłynął bym" - pomyślał. Nie był dobrym pływakiem i wiedział o tym. Nad jeziorem, wysoko na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Minie dużo czasu nim zacznie okrążać skały za ich plecami. Leżał na wznak i patrzył w niebo. Wydało mu się przez chwilę, że wysoko na niebie, na tle błękitu, przesuwa się jakiś cień. Zdawało mu się nawet, że dostrzegł złocisty błysk. "Nie, to nie może być ON. Leci zbyt cicho." - pomyślał i przypomniał sobie huk, jaki wczoraj towarzyszył lecącemu smokowi. "Był to zapewne zwykły obłoczek..." - zamknął rozważania i oczy. Grzali się w promieniach słońca, gdy w pewnym momencie Buran przerwał ciszę pytaniem: -Skąd się tu wziąłeś? Chłopak wyrwany nagle ze swoich rozmyślań nie zrozumiał obco brzmiących słów. Uniósł głowę i spojrzał pytająco na kompana. -Nawet ja nieźle musiałem się nabiedzić, by się tu dostać. Omal nie utopiłem się przy tym. Skąd ty się tu wziąłeś? Gragh opowiedział całą swoją historię. Kiedy mówił o smoku, Buran uśmiechnął się, lecz nie przerwał. Gdy opowiadał o nocnych połowach, śmiali się oboje. -Trzymaj! - krzyknął Buran i rzucił coś w jego kierunku. Był to kościany haczyk i pętla linki. - Musimy ruszać, Gragh. Buran poderwał się z ziemi. Nim chłopak się zorientował, ten trzymał już na plecach węzeł z burego futra z przytroczonym do niego mieczem i gasił nogą ogień. Po chwili stali spoglądając na siebie. -Chcesz iść ze mną? -Nie. Chcę wrócić do domu - odpowiedział wbrew jego oczekiwaniom Gragh. Oczy Burana, choć chłopak tego nie dostrzegł, stały się czujne. Patrząc Graghowi w oczy zaczął powoli, dobitnym półgłosem cedzić słowa: -Tam nie ma powrotu. Tam nie ma przyszłości. Opuścić Krater Kahr-Hor jest wyczynem, dostać się tam z powrotem niemożliwością. Uwierz mi chłopcze, że nawet gdybyś był zdrowy i cały, a nie obity i podrapany, nie miał byś szans dotrzeć z powrotem do Doliny. A jeśli nawet uda ci się wrócić, czeka cię tam śmierć. Słudzy Horguna, Władcy Grodu Horghar dopadną cię i twoje szczątki złożą u drzwi twojej chaty, ku przestrodze innym. Jeśli jednak pójdziesz ze mną, obiecuję, że wrócimy tu kiedyś. Padło tyle słów, że Gragh nie wiedział co powiedzieć. Świat jego pojęć był prosty i jasny, i wystarczał do opisania wszystkiego, co otaczało go w Dolinie. Buran dostrzegł wahanie chłopca i powiedział: -Zaufaj mi i chodź ze mną. Zmarnowaliśmy dużo czasu i nasze szanse na ucieczkę mocno zmalały. Po chwili wahania Gragh odparł w końcu: -Dobrze. Pójdę z tobą. Nie wiedział, że ocalił sobie w ten sposób życie. Buran odetchnął z ulgą i skierował swoje kroki na północ. Szli wzdłuż brzegów jeziora, wąziutkim pasem skalistej plaży. Gragh ostatni raz spojrzał na skały po lewej. Spojrzał na nie, jak na dom, który opuszcza i ruszył za oddalającym się wolno olbrzymem. Gdy spuszczał wzrok, na tle nieba, na wysokiej skale, z której wczoraj spadł, zamajaczyły trzy ciemne sylwetki; nie zdążył jednak ich dostrzec. Nieruchome cienie stały chwilkę jak posągi, obserwując oddalającą się dwójkę, a po chwili ruszyły jak na komendę i zniknęły za krawędzią przepaści. Gragh nie wiedział dlaczego, ale z każdą chwilą czuł się lepiej. Zadrapania swędziały, a brzegi strupów zaczęły się odchylać. Te silniejsze stłuczenia dalej bolały, ale ból w pozostałych miejscach, który parę chwil temu czuł jeszcze, zniknął. Dawniej trwało by to wiele dni, więcej, niż miał palców u rąk. -Dokąd idziemy? - zapytał wreszcie; chciał pogadać, by zapomnieć o siniakach i zadrapaniach, które czerwonymi pręgami znaczyły jego ciało. "Za dwa dni będę fioletowy jak kursumak" - pomyślał czekając na odpowiedź. -Do domu. Do mojego domu - usłyszał powściągliwą odpowiedź. -Kiedy tam dojdziemy? -Jeśli szczęście nam dopisze za sto dni. -Ile to jest sto? Buran zaczął potrząsać wolną dłonią, w której nie trzymał swej sakwy z wciśniętym za troki mieczem, odliczając piątki palców, ale szybko się połapał, że chłopak patrzy na niego jakoś podejrzliwie. Zatrzymał się więc w pół ruchu, który nagle wydał mu się głupkowaty i powiedział. -Trzy miesiące - powiedział pokazując przy tym trzy palce lewej dłoni. -Co to jest miesiąc? Buran sapnął i zatrzymał się na dobre. -Obserwowałeś kiedyś księżyc?- zaczął cierpliwie, a gdy zobaczył, że jasna głowa potrząsnęła przytakująco, zaczął ciągnąć dalej. -Księżyc każdego dnia powoli zmienia kształt, ubywa go, znika, potem zaczyna go na powrót przybywać aż znów staje się taki, jaki był na początku. Czas, jaki na to potrzebuje, to miesiąc. Pojąłeś? -Pojąłem. Szli chwilę w milczeniu. Pas brzegu stawał się coraz węższy. Nie mogli dłużej iść obok siebie. W końcu kolczaste krzewy sprawiły, że musieli się zatrzymać. Buran wszedł do wody, by sprawdzić, czy od tej strony nie da się ominąć przeszkody. Gragh bezmyślnie wszedł za nim. Buran brnął już po kolana w wodzie, lecz skręcający w lewo brzeg zasłaniał widok, a w zasięgu wzroku nie było nawet skrawka wolnego od cierni brzegu. Postanowili jednak zaryzykować. Woda cicho szemrała przegarniana ich stopami. Gragh zapomniał się na chwilę, ukołysany ciszą i monotonnym przezwyciężaniem oporu wody. Nagle usłyszał przed sobą głośny plusk. Natychmiast spojrzał przed siebie. Buran gdzieś zniknął. W nagłym odruchu, Gragh chwycił prawą ręką znikającą pod przezroczystym lustrem wody czarną czuprynę, zaś lewą sterczący ze stromego brzegu korzeń. Poczuł, że da radę utrzymać, a nawet wyciągnąć lżejszego w objęciach wody towarzysza. Napiął się i po chwili głowa Burana pojawiła się nad powierzchnią. Wyglądał śmiesznie. Przypomniał mu beztroskie chwile dzieciństwa, kiedy z rówieśnikami z osady chadzali nad zielonkawe stawki szukać ochłody podczas upalnych dni lata. Kuarr miał wówczas półtora roku. Był już psim, młodym "mężczyzną", nie na tyle jednak poważnym, by unikać zabawy. Niejednokrotnie wbiegał za nim do wody jako potężny, kudłaty zwierz, a wybiegał, jako chudy i ociekający wodą wymoczek. Jedyne co nie ulegało wtedy zmianie, to jego wielki, szeroki łeb o krótkim pysku. Pod wpływem wspomnień parsknął śmiechem. Cały czas trzymał w dłoni lepką kępę włosów kompana. Po chwili głowa obróciła się w miejscu i czarne oczy spojrzały przedrzeźniająco na wybawiciela. Z ust siknął długi strumień wody, a kiedy przestał lecieć, spomiędzy włosów okalających chudy łepek dobył się sztucznie gruby głos: -Ale śmieszne! Ha! Ha! Ha! - Po czym wielkie cielsko zaczęło szukać oparcia dla nóg i rąk, by po chwili wygramolić się z topieli. -Dalej tędy nie przejdziemy. Musimy zawrócić. I zawrócili. Szli przez chwilę brodząc w wodzie, nim Buran rzucił: - Gdyby nie ty, utonął bym. Wpadłem tak gwałtownie, że nie zdążyłem zaczerpnąć powietrza. Pasy torby przykleiły mi się do ramion, a jej ciężar wciągnąłby na dno nawet pięciu takich jak ja. Dziękuję. - I choć wiedział, że to zbyt mało - zamilkł. Doszli do początku zarośli i wzdłuż nich zaczęli się oddalać od brzegu, mijając od lewej nieprzebyte chaszcze z kolcami wielkimi jak sosnowe szpilki i ostrymi jak zęby zjedzonego rankiem szczupaka. Posuwali się naprzód. Gałęzie zarośli przed nimi, choć już bez kolców, były zbite i splątane. Z trudem się przez nie przedzierali. W końcu jednak zaczęły się przerzedzać, a za nimi zobaczyli wąską przestrzeń usłaną skałami i kępami nieco wyższej trawy, za którą pięła się w górę znajoma, pionowa ściana Krateru. -A teraz? - odezwał się Gragh. -A teraz pójdziemy dalej. Ruszyli w prawo, wąskim, mniej zarośniętym pasem, tuż przy samej skale. Co chwilę potykali się o kamienie lub wpadali w przysłonięte trawą dziury. Na skalistym podłożu, przykrytym jedynie cienką warstwą nawianej wiatrami gleby, rosła przeważnie trawa. Gdzieniegdzie, w jakimś głębszym miejscu, rósł krzew dzikiej róży lub tarniny. Gdzie indziej z kolei trafiała się karłowata sosenka. Żadna jednak roślina nie mogła zapuścić tu głębszych korzeni, gdyż woda spływająca po każdym deszczu z pionowych skał, skutecznie zapobiegała odłożeniu się grubszej warstwy gleby, umożliwiającej nieograniczony wzrost jakiejkolwiek roślinie. Poruszali się uważnie. Złamana ręka któregoś z nich utrudniłaby marsz, a złamana noga przekreśliłaby całkowiciemożliwość ucieczki. Gragh rozmyślał o wydarzeniach ostatnich dwóch dni. Rozpamiętywał każdą chwilę i zastanawiał się, co oznaczały dziwne nazwy, których użył Buran odradzając mu powrót. W końcu nie wytrzymał i zapytał. - Co to jest krater? - Krater...? Krater to wielka góra z dziurą w środku, z której kiedyś tryskała gorąca krew ziemi. Ziemia wygoiła swoją ranę, lecz dziura i góra pozostały. Wasza ojczyzna to taka właśnie dziura na szczycie góry. -Czy jest więcej kraterów? -Tysiące, ale ten, w którym mieści się gród Horguna, i w którym dotąd żyłeś, jest największy i jedyny w swoim rodzaju. To miejsce jest jedyną w znanym mi świecie, naturalną twierdzą... Niezdobytą twierdzą - dodał. - Jak mówią legendy, tysiące lat temu, w tym miejscu, ziemię zranił spadający z nieba płonący kamień, a ta rozstąpiła się i trysnęła z wnętrza swoją krwią. Przez dziesiątki lat Krater powiększał się i co jakiś czas ział ogniem, a czerwona, gorąca krew ziemi spływała po jego zboczach pożerając wszystko na swojej drodze i zamieniając się w skały. I choć ziemia w końcu zabliźniła swoją ranę, krater pozostał. Wszyscy omijali to miejsce z daleka, bojąc się krążących wokół niego strasznych legend. Zanim pojawił się tu Horgun, były to tylko nieuzasadnione lęki, lecz teraz zabobon stał się rzeczywistością, a słudzy Horguna zabijają każdego, kto pojawi się w zasięgu ich wzroku. - Dlaczego? - Dlatego, że Horgun w swojej twierdzy jest bezpieczny i chce, by tak pozostało. Broni go niedostępna góra, niedostępne mury Grodu, które są efektem krótkiego wybuchu wulkanu przed sześciuset laty. Broni go zła sława tego miejsca i wy. - My?! Przecież nikt z nas nie widział nigdy Władcy. - Tak, ale dolina pełna jest wilków, Brgów i was... Każdy kto dostanie się do Doliny, natknie się najpierw na nich, a wtedy biada śmiałkowi. Jeśli dotrze do twierdzy, będzie musiał pozabijać was, czego nie da się zrobić bez hałasu i zwrócenia na siebie uwagi. Nic Horguna nie kosztuje wasze utrzymanie, pozwala więc wam żyć, wy zaś bezwiednie pracujecie na jego korzyść. Bez was Brgowie szybko wyginęliby lub zmienili sposób życia, bez was podnóże Grodu Horghar stałoby się górą odpadków. Próbowali początkowo wrzucać wszystko do rzeki, lecz wąskie, podwodne przesmyki zapchały się i dopiero, gdy woda podniosła się w Grodzie do pasa, jej ciśnienie przepchnęło zator torując jej dalszą drogę. Gragh zaczynał kojarzyć opowieści Gursuka i to, co usłyszał od Burana. Tymczasem Buran opowiadał dalej. - Dopóki nikt nie opowie jak wygląda rzeczywistość, mroki otaczające Gród i Krater Kahr-Hor będą chroniły jego mieszkańców, a w szczególności Horguna. Ten jednak bardziej się boi, że ktoś, komu uda się jakimś sposobem uciec, może tą samą drogą sprowadzić na niego zgubę, dlatego zabija i ściga do upadłego każdego zbiega. - My będziemy tą zgubą. - rzucił przez zaciśnięte zęby zasłuchany dotąd Gragh, patrząc wyczekująco na maszerującego przed nim towarzysza. Buran pojął, że Gragh już wie kim jest i do czego zmierza. Zatrzymał się tak nagle, że Gragh wpadł na niego, odbił się i upadł na siedzenie. Nim otworzył oczy, poczuł jak jego talizman wgniata mu się w pierś, a jakiś zimny przedmiot dotyka gardła. Gdy otworzył oczy, zobaczył Burana klęczącego jednym kolanem na jego piersi. W dłoni trzymał swój nóż, który przyciskał do jego tchawicy. Widział jak twarz Burana drży, jak walczy ze sobą. W końcu zrezygnował ze swego zamiaru, odetchnął głęboko, usiadł obok przerażonego chłopca i cichym, bezsilnym głosem zaczął cedzić słowa: - Jeżeli mnie... nas złapią, upłynie nie wiadomo ile lat nim komuś uda się stamtąd umknąć i wskazać drogę do zdobycia twierdzy, i uwolnienia świata od Horguna. Uratowałeś mi życie i tylko dlatego powstrzymałem się... Kodeks Honorowy Wojowników Mirrgo Królestwa Arscot czyni mnie twoim bratem i dłużnikiem; poza tym zabijając cię, stałbym się mordercą, a nie chcę w niczym przypominać Horguna. Musisz jednak pamiętać o jednym. Jeśli nie uda nam się dotrzeć do mojego pana - króla Igemo, jeśli wpadniemy w łapy Horguna, zaprzepaścimy sposobność pozbycia się tyrana zagrażającego wszystkim sąsiadującym królestwom. Od tej chwili nasz los jest ze sobą związany. Nie będę cię prosił o żadne przysięgi i obietnice byś zachował milczenie gdyby cię pojmali, bo przysięgi nic nie znaczą wobec tortur. Musisz mieć jednak świadomość jak wiele od nas zależy. Resztę nadziei pokładam w tobie. Jeśli chcesz, by twój lud z Doliny Krateru Kahr-Hor zaznał kiedyś szczęścia, musisz być dzielny i iść ze mną. Gragh spoglądał na wargi Burana, by nie uronić ani jednego słowa. Pot perlił mu się na czole. Wiedział, że cudem uniknął śmierci lecz rozumiał, co kierowało Buranem. W końcu odezwał się. - Wiem o czym mówisz. Będę z tobą do końca. Przeklęta Dolina zabrała mi ojca i siostrę. Została mi tylko matka i stryj. Nigdy nie śniło mi się nawet, że jest możliwe życie poza mrocznymi lasami, z dala od Grodu. Stryj, szaman Gursuk opowiedział mi historię naszego ludu. Wiem, że żyliśmy kiedyś na bezkresnych pastwiskach. Paśliśmy nasze stada owiec i oddychaliśmy wiatrem pędzącym nad zielonymi pastwiskami. Pragnę, by te czasy powróciły i by ludzie z Doliny zaznali szczęścia, sytości i wolności. Któż zatem może bardziej pragnąć uwolnienia mojego ludu? A jeśli warunkiem tego jest obalenie Horguna, zrobię wszystko, by tego dokonać. Gursuk powiedział, że jestem Zem- a-Norr, czyli Ten Który Przyniesie Wolność. Może miał rację. A jeśli tak, nikt nie będzie ci lepszym kompanem. Gragh mówił tonem pewnym i władczym. Tym razem Buran poczuł się dziwnie. Ton głosu Gragha, jego spojrzenie, zmuszały do posłuchu i skupienia całej uwagi na nim. Musiał się otrząsnąć gdyż poczuł, że za chwilę padnie przed tym chłopcem na twarz i każe mu przejść po swoim grzbiecie, a to, zgodnie z Kodeksem, uczyniłoby z niego Cień Gragha. Patrzył teraz na jasną, zmierzwioną czuprynę i choć nie było tego po nim widać, drżał wewnętrznie. Wiedział, że choć nie zdobył się na poddańczy akt, składany przez wojowników ukochanym wodzom, i że nie stał się jeszcze formalnie bezszelestnym stróżem chłopca, będzie nim dla niego i tak. Dziękował teraz Ksamor, swej wojowniczej bogini, że Gragh nie zdecydował się wrócić i nie zmusił go tym samym do zadania mu śmierci. Dziękował w myślach również za to, że nie pozbawił Gragha życia teraz, w momencie, gdy ten odkrył istotę jego misji. - Idziemy. - Poderwał się na nogi i pewnie ruszył przed siebie. Gragh czuł, że coś dziwnego stało się z jego kompanem. Siedział jeszcze chwile na ziemi snując domysły, aż w końcu podniósł się i ruszył za Buranem. Szli w milczeniu pokonując ukryte wśród traw nierówności terenu. Krajobraz był niezmienny - to znaczy ogóle go nie było. Z lewej strony pięła się w górę skała, a z prawej, zasłaniając widok na jezioro, rosły krzewy i pokrzywione karłowate, drzewa. Słońca nie było już widać. Góra rzucała cień i pewnie cała, rozległa jej okolica była w nim pogrążona. Pomimo tego było jasno i ciepło. - Opowiedz o Horgunie - przerwał milczenie Gragh. - O czym tu mówić. Horgun to Władca Grodu w Dolinie Śmierci. Tak właśnie nazywają twój świat ludzie stamtąd - zatoczył ręką łuk wskazując w stronę drzew, które zasłaniały całkowicie widok, lecz Gragh domyślił się o co chodzi Buranowi. - Odkąd zamieszkał w Dolinie, upłynęło z okładem trzysta lat i tyleż trwa nieszczęście królestw, które rozdzieliło jego złowrogie państwo. Szlak pod Kraterem, był najkrótszą drogą łączącą Timalo, stolice Królestwa Arscot i Outo, stolice państwa Turoto, naszego południowego sąsiada. Z Turoto przybywało do nas z karawanami wino, jedwabie z wschodnich królestw, owoce, które smakowały jak kawałki słońca, a ich zapach roznosił się po całym pałacu. My dawaliśmy im za to skóry zwierząt, których nasze lasy są pełne, wyroby z czerwonego metalu, który tylko my potrafimy wytapiać i obrabiać. Nasz dobrobyt polegał na nieustannej wymianie tego w co obfitowały nasze krainy. Kiedyś dotarcie karawaną z jednej stolicy do drugiej zajmowało pięć miesięcy szybkiego, pewnego marszu. Teraz, by obejść góry potrzeba roku i nie wielu udaje się przedrzeć bezpiecznie przez dzikie krainy podgórza, bagien i Mokradeł Między Rzekami -A więc tam... mieszkają inni ludzie? - Gragh zadał pytanie całkiem nie związane z tym o czym mówił Buran. Tak jakby w ogóle go nie słuchał. I rzeczywiście. Gdy Buran wspomniał o ludziach "stamtąd", Gragh nie umiał już myśleć o niczym innym. Buran zamrugał powiekami i rzekł: -Tak, tam daleko, za Płaskowyżem Pasterzy, za otaczającymi ją górami mieszkają inni, szczęśliwi ludzie. Lecz całą tę krainę, którą niczym olbrzymia podkowa rzucona na ziemię, obejmują Góry Melbarai, włada Horgun. "Płaskowyż Pasterzy" - powtórzył w myślach Gragh i zastanowił się. "To musi być ojczyzna mojego ludu". - Czy Płaskowyż Pasterzy, był kiedyś zamieszkany? - zapytał. Kolejna zmiana tematu nie zdziwiła już Burana. Obejrzał się na kroczącego za nim chłopaka i powiedział: - Tak, mieszkał tam dawno temu lud pasterski. Żyli z hodowli owiec. Byli spokojni i nikomu nie przeszkadzali. Przeciwnie -stanowili przystanek dla karawan, które znajdowały u nich odpoczynek, zapasy żywności i dodatkowe towary na handel w postaci owczych skór i wędzonych serów. Te ostatnie, karawany woziły w obie strony i do Outo, i do Timalo, uzyskując dodatkowy zarobek. Jednak pięćset lat temu zniknęli. Przepadli. Nikt nie wie gdzie się podziali - Teraz wszystko rozumiem... - rzekł Gragh nie rozwijając jednak swej myśli. Rozdział 5 Szli nieprzerwanie, aż do wieczora. Gdy zaczęło się ściemniać, przycupnęli pod skałą, zrobili sobie legowisko i rozpalili ogień. Na kolację chcieli upiec resztę szczupaka, jednak ten zepsuł się i śmierdział. Kiedy Buran wziął resztkę ryby, by ją przyrządzić, wysypały się z niej robale. Wielka zielona mucha musiała złożyć w niej swoje jaja, z których wylęgły się larwy. Buran nie był przyzwyczajony do aż tak podłego jedzenia, więc odruchowo wyrzucił wszystko daleko w krzaki. - Czemu to wyrzuciłeś? - Gragh poderwał się na nogi. - Przecież to była dobra ryba! - Sypały się z niej robale i śmierdziała! - Robale to też mięso, a ryba po usmażeniu byłaby lepsza niż świeża!- krzyknął chłopak i poderwał się na nogi podążając w kierunku, w którym Buran rzucił rybę. Zagłębił się na kilka kroków w zarośla, jednak te z każdym krokiem stawały się coraz gęstsze. W końcu zatrzymał się, popatrzył z wahaniem przed siebie i zawrócił. - Ty, Buran! Nigdy nie byłeś głodny, skoro wyrzucasz dobre jedzenie w krzaki! - wykrzyczał i siadł zrezygnowany. - Jutro będziemy głodni. Bardzo głodni! Nie zauważyłem tu żadnych zwierząt, a na przedzieranie się przez zarośla w stronę jeziora i połowy nie mamy czasu, skoro od niego zależy nasze życie. - Skręcimy w stronę jeziora, jeśli nie trzeba będzie się do niego przedzierać, chyba, że głód lub pragnienie zmuszą nas do tego wcześniej - powiedział Buran, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak bardzo musiał się upodlić człowiek żyjący w Dolinie, by mu nie przeszkadzały ni smród, ni robaki w pożywieniu.- Dobrze, że nie mamy kłopotów ze zdobyciem wody - ciągnął jak gdyby nic. Na szczęście, na ścianach urwiska, co jakiś czas napotykali sączące z góry strumyczki. Spadające od tysiącleci krople, wybiły u podnóża skały małe niecki, pełne słodkiej i ciągle świeżej wody, której nadmiar spływał wąskimi strużkami i wsiąkał w ziemię nim osiągnął jezioro. Mogli się z nich napić do woli i uzupełnić zapasy. Położyli się na zgromadzonych, suchych mchach i trawie. Buran owinął Gragha olbrzymią, brunatną skórą. Oczy chłopca patrzyły i podziwiały jej ogrom. - Jakie zwierze jest tak wielkie, by pomieścić się w takiej skórze i po co mu takie pazury? - zapytał w końcu, gdy leżeli już przykryci burym futrem, a jego dłoń obmacywała paciorek zakrzywionych pazurów. - To niedźwiedź jaskiniowy, największy drapieżca gór Melbarai. Ja przy nim wyglądam tak jak ty przy mnie, z tą różnicą, że kilku Graghów bez broni dałoby sobie ze mną radę, lecz kilu Buranów bez broni niedźwiedź rozrzuciłby z połamanymi kręgosłupami i kończynami po skałach jak słomki, a na końcu wyjadł im mózgi. - Ale w końcu ktoś zabił zabójcę? - ni to zapytał ni stwierdził chłopak. - Tak, ja. Lecz kości tych, z którymi wówczas byłem, do dziś bieleją na Przełęczy Sępa. Zostali zabici przez niego - i tu spojrzał na skórę. - Choć trochę mu w tym pomogłem - dorzucił z uśmieszkiem, którego jednak w ciemnościach chłopiec nie mógł zauważyć. - Opowiedz... - Pięć lat temu pognaliśmy za uciekinierem. Nikt nie miał pojęcia jak i kiedy zbiegł z Doliny. Dowiedziano się o nim od jednej z łupieżczych band Horguna, które grasują po całym Płaskowyżu Pasterzy i jak tylko daleko można dotrzeć w góry. Złapali obdartusa w nocy i od razu poznali, że jest mieszkańcem Doliny. Nie mogli go zabić dopóki nie powie jak wydostał się z Doliny. Była noc, a oni byli pijani i strudzeni. Związali go i rzucili w trawę. Gdy rano wstali, jego już nie było. Byli zbyt głupi, by odnaleźć jego trop i za nim podążyć. Zmarnowali cały dzień na bezskutecznych poszukiwaniach, po czym wrócili do Grodu. Pył i drobne kamienie leciały gdzieś z zakamarków ścian, a włosy wszystkim obecnym jeżyły się ze strachu na wszystkich częściach ciała, tak Horgun wył z wściekłości; rozumiał bowiem, że nikt bezwolny i głupi nie zaszedłby tak daleko, a tym bardziej nie wyrwał się z niewoli. Myślał: "Udało mu się dwa razy, jest więc dość bystry, by umknąć całkowicie". W gniewie urwał łby trzem najbliżej stojącym, zupełnie niewinnym ludziom. O Ksamor, Bogini Gniewu!!! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Po prostu chwytał dłońmi za głowy i urywał je. Zwykły człowiek, gdy podnosi dynie ze stołu wkłada w to więcej wysiłku... Krew sikała pod sam sufit, a on kwiczał jak świnia. W pogoń wysłał najlepszy oddział swoich strażników, a ja byłem ich tropicielem. Pognaliśmy za zbiegiem niczym wicher. Ścigaliśmy go aż do gór. Znając lepiej teren postanowiliśmy go wyprzedzić, ponieważ było pewne, że nie zdając sobie z tego sprawy, kierowany jakimś niewiarygodnym instynktem, zmierza w kierunku Przełęczy Sępa, jedynego na przestrzeni wielu, wielu dni marszu, w miarę dogodnego i bezpiecznego przejścia na drugą stronę gór. Na przełęczy nie było śladów jego obecności, a innej drogi w promieniu setek strzałów z łuku nie było, bo tylko kozicom udaje się przechodzić góry własnymi ścieżkami. Czekaliśmy na niego cały dzień. W końcu nadszedł. Był tak chudy, że przez skórę widać było, na jego ledwie zakrytym kawałkami szmat ciele, siną siatkę żył. Kiedy nas zobaczył nawet nie uciekał, upadł na kolana zwiesił głowę i przewrócił się. Stracił nadzieję, która trzymała go dotąd przy życiu i pozwalała przemierzyć taki szmat wrogiej i bezludnej krainy. Purk, nasz dowódca, chciał go trzepnąć pięścią w łeb, jednak chwyciłem go za nadgarstek i powiedziałem, by mu się przyjrzał. "Jest wycieńczony. Jeśli go uderzysz zginie, a potem twój głupi łeb pofrunie pod sufit tak, jak łby tych trzech, w dniu naszego wyjazdu" - rzekłem. Zacisnął zęby i opuścił dłoń. Splunął na tamtego i kazał go związać. "Dajcie mu jeść i pić, by nie zdechł nim wrócimy do Horghar" - krzyknął. Było zbyt późno, by ruszać w drogę powrotną. Nikt nie miał ochoty spaść ze skał w ciemnościach. Zostaliśmy na przełęczy. Obudził nas dziki kwik strażników. Gdy poderwałem się na nogi ich flaki fruwały w powietrzu, jak babie lato, a warcząca, czarna w słabym świetle przedświtu, poruszająca się góra, rozrywała pancerze moich kompanów, rozrzucała ich członki i wnętrzności po skałach, i w przepaść. Pozostali zerwali się także i ruszyli na zwierza. Zginęło sześciu z dziesięciu. Gdy pozostali zdali sobie sprawę, że nie mają szans, rzucili się do ucieczki. "Uciekaj!!" - krzyczeli biegnąc w moim kierunku, lecz ja stałem i czekałem na nich. Nadarzyła się sposobność, by uszczuplić szeregi wroga. Nim zrozumieli o co chodzi, ich głowy toczyły się w dół ścieżki, którą przyszliśmy. Chudzielec, którego pojmaliśmy próbował wstać. Wczołgał się już na skałę i leżał na niej. Gdy spostrzegł, że idę do niego z uniesionym mieczem, pomyślał pewnie, że jego głowa potoczy się w dół ścieżki tak, jak tych trzech przed chwilą. Tymczasem, nim zdążył zamknąć powieki, przerąbałem mu pęta na rękach i nogach, i krzyknąłem : "Zaufaj mi i stań tutaj". Postawiłem go pięć kroków przed skałą. Spojrzał na mnie i zrobił jak mówiłem. Ja tymczasem schowałem się z włócznią i mieczem za skałą. "Krzycz i machaj rękami" - krzyknąłem do chudzielca. Zrozumiał i posłuchał. Niedźwiedź przerwał ucztę, bo akurat wyżerał trzewia jednemu z zabitych, spojrzał na niego i chrobocząc pazurami po nagiej skale ruszył w jego kierunku. Dzieląca go od ofiary odległość malała; zwierz kiwając głową minął moją kryjówkę i gdy był tuż przed nim jął podrywać się na zadnie łapy, by zrobić z biedaka miazgę. W tym momencie wskoczyłem na skałę, a zeskakując ciąłem mieczem z całej siły w jego kark. Zgrzytnęło i po chwili niedźwiedź kopał nagą, owianą wiatrami skałę, Kałuża czarnej posoki powiększała się błyskawicznie a jej długi jęzor, niczym ostatnia mordercza myśl bestii zbliżała się wąskim pazurem do stóp oniemiałego Chudzielca. Po tym ciosie tylko połowa miecza została mi w dłoni, bo przełamał się na jego kręgosłupie - Buran skinął głową w kierunku okrywającego chłopca futra. - Gdyby nie udało mi się wówczas uszkodzić mu rdzenia, byłoby po nas obu. Chudzielec, stał tuż przed pyskiem broczącej krwią bestii. Nie cofnął się nawet o pół stopy. Nawet ja w podobnej sytuacji wiałbym ile sił w nogach. Uniosłem go w górę, a pędzący w jego kierunku strumyk niedźwiedziej juchy przemknął pod jego stopami. Chwilę później skrzesaliśmy ogień na jego sierści i paliliśmy jego tłuszcz, bo innego opału próżno by szukać w tej okolicy. Siedzieliśmy na przełęczy do południa. Nakarmiłem chudzielca, wypytałem i wyprawiłem go w dalszą drogę. Właściwie nie odkrył żadnej drogi, którą dałoby się wprowadzić do Doliny wojsko. Jego "ucieczka" polegała na tym, że znalazł na brzegu urwiska olbrzymią, wystającą daleko poza jej skraj, powaloną przez wichurę sosnę, wziął rozbieg i skoczył do Zatrutego Jeziora. Nim zdążył się utopić jakieś stworzenie, podobne do ogromnego żółwia, wzięło go na grzbiet i przeprawiło na drugą stronę. Potem, tylko szczęściu zawdzięczał, że dotarł tak daleko, nim zbiry pod dowództwem Dukara - który teraz pewnie żałuje, że nie zginął, miast któregoś z tych trzech, którym Horgun urwał łby - nie dopadły go po raz pierwszy i nie poinformowały o jego ucieczce. Ja wróciłem ze skórą niedźwiedzia i bajką dla Horguna o tym, jak to wszystkich, poza mną oczywiście, rozszarpała bestia. Chudzielca, ma się rozumieć, niedźwiedź pożerał akurat w momencie, gdy go na tym przyłapaliśmy. Horgun spojrzał na mnie, na skórę i nic nie powiedział. Bałem się, że urwie mi łeb jak tamtym. Dopiero teraz, po pięciu latach, jakiś skunks znalazł w rozpadlinie skalnej trzy łby wraz ze szkieletami ich właścicieli. Tyle tylko, że łby były równiusieńko odcięte mieczem, a nie oderwane niedźwiedzimi łapami. Dobrze, że miałem przygotowany plan ucieczki i że słyszałem wcześniej jak rozmawiają o mnie w tawernie. Uciekłem, bo moja śmierć nikomu z tych, którzy mnie tu posłali nie przyniosłaby pożytku. Poznałem Gród i Dolinę tak dobrze, jak nikt przede mną. Moja wiedza o tym miejscu, jest bezcenna, dlatego musiałem uciec, by dotrzeć do swego króla za wszelką cenę. Gragh słuchał opowieści Burana z zapartym tchem. Gdy ten skończył, setki pytań cisnęło mu się na usta, lecz sen morzył go tak bardzo, że zasnął nim je otworzył. Następnego dnia wstali wcześnie. Chłód poranka wzmacniało zimno ciągnące znad jeziora z mokrą i lepką mgłą, która oklejała wszystko kroplami rosy. Nie było nic do jedzenia, więc nie tracili czasu na poranny posiłek. Zabrali swoje rzeczy i ruszyli wzdłuż ściany. Graghowi burczało w brzuchu. To uczucie nie było dla niego niczym nowym. Zdarzało się, że i kilka dni nie udawało mu się zdobyć niczego do jedzenia. Wiedział, że głód nie pozbawi go sił jeszcze przez jakiś czas. Nie myślał o nim. Po prostu maszerował przed siebie, a dokładniej za Buranem. Szli tak kilka godzin. Słońce wypłynęło na niebo i świeciło na nich z boku. Zbliżało się południe. - Pozwól mi nieść którąś z twoich rzeczy. - odezwał się w końcu Gragh. Jak za sprawą czarów, Buran rzucił toboły na ziemię i padł koło nich w trawę. Przetoczył się na plecy i przeciągnął aż zgrzytnęło. Siedział teraz i patrzył na niebo. - Myślisz, że dasz radę? Nie wyglądasz na kogoś, kto zajdzie daleko nawet bez ciężaru. - Jestem dość silny, by nieść twój tobół. Nie może być ciężki. - To mówiąc chwycił za troki i szarpnął, lecz zamiast tobół w górę, on poleciał w dół, bowiem nie zdołał go nawet oderwać od ziemi, stracił równowagę i upadł nań. Buran patrzył na chłopaka i widać było, że za chwilę zacznie tarzać się ze śmiechu. Gragh gramoląc się z trawy rzucił: - Ale śmieszne... Co ty masz w tej torbie Buran?! - Kamienie - padła krótka odpowiedź. - Kamienie? Przecież znajdziesz je wszędzie. Nazbieraj ty ich lepiej bliżej domu zamiast wlec je aż stąd. - Takich kamieni nie ma tam, dokąd zmierzamy - z powagą odrzekł Buran. Gragh nie spodziewał się poważnej odpowiedzi, myślał, że mówiąc o kamieniach zażartuje, wywoła uśmiech i rozbawienie, a tymczasem trafił: Buran wlókł kamienie...!!!. Tymczasem Buran odwiązał rzemienie i pokazał chłopcu kawałki ciężkiej, rudej skały. - Po co je wleczesz? - Z niej powstaje metal, z którego wykonany jest mój nóż i miecz. Bez takiej broni nie mamy szans pokonać Horguna. Tych kamieni starczy na dwadzieścia, a może i trzydzieści mieczy, i muszę je tak, jak i swoją głowę donieść do Timalo. - Zatem pomogę ci... ! Wyszarpnął zza rzemienia oplatającego pas króliczą skórę. Była nieco zeschnięta, lecz kilkoma szybkimi ruchami zmiękczył ją. Nie było czasu, by ją porządnie wyprawić, lecz nawet niewyprawiona wytrzyma dość długo. Ostrym kolcem akacji zrobił otwory w miejscach, gdzie należało ją zaszyć i za chwilkę prymitywna sakwa była gotowa. Przełożyli czwartą część rudej skały do jej wnętrza i zaszyli worek na dobre. Poderwali się i poszli dalej. Nim się spostrzegli nastał wieczór. Byli głodni i zmęczeni. Buran wypatrzył niewielką szczelinę skalną i zdecydował, że tu będą nocować. Po bokach szczeliny, jak dwaj wartownicy rosły dwa krzewy. Buran nagiął ich gałęzie i rozwiesił na nich olbrzymią skórę niedźwiedzia. Powstał w ten sposób przytulny szałas, którego dno wysłali suchą trawą i gałęziami, dzięki czemu powstało wygodne legowisko. Wokół leżało mnóstwo suchych gałęzi. Niektóre musiały spaść z góry, ze stromego urwiska, bo nigdzie w zasięgu wzroku nie rosły drzewa, do których mogły należeć. Nie mieli więc kłopotu ze zdobyciem suszu na ognisko. Niestety, ogień posłużyło tylko do ogrzania się, bowiem o jedzeniu mogli tylko pomarzyć. Siedzieli teraz w milczeniu przy malutkim ognisku, przełykając co jakiś czas ślinę. - Dziękuję - przerwał milczenie Buran. - Za co? - Nie musiałeś dźwigać moich kamieni... - To ja dziękuję, że pozwoliłeś mi je nieść, dzięki temu nie czuję się jak kleszcz wczepiony w twój kark. Jesteś silny i mógłbyś pewnie oprócz swojej sakwy nieść i mnie, i pewnie nie poczuł byś nawet różnicy. - Za jakiś czas pewnie przyzwyczaiłbym się do dodatkowego ciężaru. Dziś jednak moje sakwy ciążyły mi jak nigdy i gdybyś mi nie pomógł, ten dzień byłby dla mnie jednym wielkim koszmarem. Był moment, że chciałem rzucić tobół w krzaki i pójść dalej bez niego. Na pewno później, ochłonąwszy nieco, wróciłbym i zarzucił go sobie z powrotem na plecy, jednak w naszej sytuacji każde opóźnienie w marszu zmniejsza szansę ucieczki. Pomogłeś mi w najtrudniejszym momencie i za to ci dziękuje. Milczeli przez chwilę. W pewnym momencie Buran odezwał się: - Jeśli nie zdobędziemy szybko jedzenia, marny nasz los... Cień Krateru Kahr-Hor sprawił, że mrok zapadał szybko i nim się spostrzegli siedzieli w ciemnościach po dwóch stronach przygasającego ogniska. Postanowili zgasić je całkowicie, by jego żar, nie ściągnął na nich nieszczęścia. Gragh leżał z otwartymi oczyma wpatrzony w ciemność i słuchał odgłosów nocy. Były podobne do tych, które zapamiętał ze swoich rodzinnych stron. Kumkały i pohukiwały żaby nad pobliskim jeziorem, a od czasu do czasu słyszał głosy nocnych drapieżników. Wszystko to jednak cichło coraz bardziej i bardziej, aż w końcu zasnął. Znalazł się w chacie Gursuka - tak mu się przynajmniej wydawało. Nagle z całkowitych ciemności zaczęła się wyłaniać twarz starca. Była blada, a kosmyki siwych włosów tańczyły po jego twarzy. Za nią wyłoniła się reszta jego zgarbionej postaci. W rękach trzymał dwie części czaszki psa: w prawej czerep, a w lewej jego żuchwę. Jego ciało podrygiwało w rytm jakiegoś niepojętego, szalonego tańca i płynęło w gęstej czerni. Starzec miał bose, pomarszczone stopy o długich, spękanych, pogiętych paznokciach. Stopy zdawały się przytupywać i posuwać w takt jakiegoś rytmu. Unosił się spod nich białawy obłoczek pyłu, choć nie było pod nimi ni ścieżki, ni czegokolwiek poza czernią. Kiedy Gragh z nieznanego sobie miejsca w przestrzeni chaty podniósł wzrok na twarz Gursuka, spojrzał w oczy jakiejś przerażającej poczwary. Zamiast twarzy widział płonące seledynowym światłem ślepia bestii. Poznał ją: to był Kuarr. Pokryty krótkim futrem łeb wyrastał na ciele szamana Sierść porastała jego kark i łopatki, i wąskim pasem przechodziła wzdłuż kręgosłupa w krótki ogon. Gragh nie bał się poczwary. Wydało mu się, że z poruszającego się pyska słyszy rytmiczną przyśpiewkę, w takt której podryguje cała postać: "Zem-a-nor, or..., or...,or... Zem-a-nor, or..., or..., or.... Zem-a- nor, or..., or...,or..." Straszydło zbliżało się do niego coraz prędzej, a on, choć nie czuł strachu, byłby rad zejść mu z drogi. Nie mógł się jednak poruszyć. W końcu przeniknęło go ciepło i poczuł, jak teraz on podryguje w rytm wypowiadanych, tym razem przez siebie, słów. Był lekki jak piórko, a jego oczy nie dostrzegały w ciemności nic poza płonącym ogniem. Wtem usłyszał trzask gałęzi i poczuł zapach piżma. Targnął łbem w kierunku skąd dobiegł dźwięk. Ujrzał pozbawiony kolorów, szaro- czarny obraz otoczenia. Na ścieżce, która zdawała się znajoma, zobaczył między skałą a krzewami uniesiony, rogaty łeb. Zwierze wsłuchiwało się i wpatrywało w ciemność przed sobą. Czuło człowieka i niedopalone resztki ogniska. Gragh był obserwatorem wydarzeń choć wiedział, że w jakiś sposób to on sam porusza się i działa. Obce, choć w tej chwili jakby jego własne ciało, przywarło do ziemi i wzdłuż zarośli sunęło w kierunku nasłuchującego zwierzęcia. Co chwilę kątem oka dostrzegał swoje-nieswoje dłonie, porośnięte szarą sierścią i uzbrojone w ostre pazury, jak delikatnie odgarniają gałązki. Naraz ogarnęło go podniecenie. Wiedział, że za chwilę zerwie się do ataku. Jego stopy szukały nierówności, by zwiększyć siłę skoku. Nagle, rogate zwierze poczuło ostateczne zagrożenie i rzuciło łbem w jego kierunku, był jednak pewien, że go nie dostrzega. Zerwali się jednocześnie: zwierze do ucieczki - bestia, by zadać śmierć. Nigdy trzeźwy umysł człowieka, jakim Gragh pozostał w swojej świadomości, nie doznał podobnych emocji, i nie zaznał takich wrażeń. Czuł tępe uderzenia gałęzi, przez które przedzierał się w szalonym pędzie. Odnosił takie wrażenie, jakby ktoś przez grube ubranie okładał go lekkim kijem. Wiatr świszczał między uszami, zapychał nos i targał kosmykami sierści, które układały się po jego ciele zgodnie z jego podmuchami. Nie miał pojęcia, jak to wszystko się dzieje. Jakaś druga natura czyniła z nim to, co dyktował jej instynkt. Po kilku susach wskoczył na grzbiet nieco większej od siebie kozicy. Jednym szarpnięciem powalił ją na lewy bok i nim upadła, zsunął się na bok prawy, wpijając jednocześnie zęby w jej szyję. Zwierze nie poddawało się i walczyło o życie kopiąc ziemię i powietrze. Gragh przypomniał sobie o Buranie. Bestia usłyszała tę myśl i jakby i jej obawa zbudzenia olbrzyma przyszła do głowy, nie zwalniając uścisku szczęk, oplotła wierzgające nogi kozicy. Przez moment napinał mięśnie w przeciwtakt bezskutecznie szarpiącego się, próbującego do końca poderwać się zwierzęcia. Po chwili zaległa cisza. Wiedział, że może puścić gardło ofiary. Rozerwał jej łopatkę i zaczął pożerać ciepłe, drżące jeszcze mięso. Gdy się nasycił, uniósł ciało kozicy i ruszył w kierunku, z którego nadszedł. Nie wiedział, jak znalazł się w chacie Gursuka. Stanął przed uśmiechającym się starcem, poparzył na niego i zrzucił z ramion swą ofiarę. Chciał powiedzieć: "Gursuk, powiedz mi co się ze mną dzieje" - lecz usłyszał tylko dobywający się z własnego gardła szczekliwy skowyt. Choć nie odezwał się ludzkim głosem i mógł przypuszczać, że Gursuk go nie zrozumiał, usłyszał odpowiedź. Usta szamana uśmiechały się do niego, a w jego głowie brzmiały słowa: "To jeden z twoich darów Zem- a-Nor" - odezwał się starzec. Potem wstał od ogniska, podszedł do płachty zasłaniającej wejście, uniósł ją i wymknął się z chaty. Gragha owiało zimne powietrze i oślepił słoneczny blask. Otworzył gwałtownie oczy, poderwał się na nogi i łupnął z całej siły w skałę nad głową. Zaciskając zęby i oczy, oraz ściskając się oburącz za głowę, rozpoznał wśród pisku w uszach głos Burana. - Wychodź czym prędzej i zobacz. - Złapał go przy tym za ramię i wyciągnął siłą na zewnątrz. Czuł jak potyka się o jego toboły, i jak zamiast upaść, wlecze nogami po ziemi, ciągnięty przez olbrzyma. Nagle wydało mu się, że stoi prosto. - Przestań wreszcie ściskać sobie głowę, otwórz oczy i spójrz! - ryknął mu nad uchem Buran. Skrzywiony i siorbiący Gragh otworzył jedno oko, i nagle wszystko przestało go boleć, w uszach przestało szumieć, ciało wyprostowało się, a ręce opadły wzdłuż tułowia. U jego stóp leżało zwierze, jakiego Gragh nigdy jeszcze nie widział. Widział je natomiast we śnie oczami bestii. Nagle przypomniał sobie cały sen. Patrzył na płowe, rogate ciało z rozerwanym gardłem, którego prawa łopatka była wyjedzona do kości. - Na sierści zwierza nie było kropli krwi. To co ją zabiło, musiało wylizać ją do ostatniej plamki. Żaden drapieżniki tak nie robi. I skąd to ścierwo się tu wzięło? W Arscot byłem najlepszym tropicielem, myśliwym i wojownikiem. Nie było zwierzęcia, którego nie podszedłbym i nie zabił gołymi rękami! Nie było zwierzęcia ni człowieka, który by mnie podszedł, czy za dnia, czy w nocy, czy przy uczcie, czy we śnie! A tu patrz...! - ryczał, płacząc prawie i wyciągał potężne, lekko trzęsące się dłonie w kierunku martwego zwierzęcia. Po chwili zarośnięta włosami twarz drgnęła i posypał się następny grad słów. - Czy ty coś w nocy słyszałeś?!- zapytał, spoglądając podejrzliwie na Gragha, potrząsając jednocześnie nim i trzymanym w dłoni mieczem, że mało nosa mu nie obciął. W końcu dalej wpatrując się w chłopca zamilkł, a jego oczy niemal błagały o twierdzącą odpowiedź. Ponieważ jednak się jej nie doczekał, zaczął dalej: - Ja, oprócz żab, sów i dalekiego wycia wilków, nie słyszałem nic. Gdy wstałem i zobaczyłem to - tu dźgnął końcem miecza zad kozicy - zdrętwiałem, wyrwałem miecz z pochwy i zacząłem się rozglądać. Nie znalazłem nawet jednego zadrapania na glebie, ani jednego złamanego źdźbła trawy, ani jednej złamanej gałązki. Nic...! Dopiero pięćdziesiąt kroków przed nami, tam - tu machnął mieczem w z grubsza tylko właściwym kierunku - widać ślady racic kozicy, wbite głęboko w mech, w miejscu, w którym zaczęła uciekać. Trawa jest tam wygnieciona i na niektórych źdźbłach osadziło się parę kropli krwi. To właśnie tam musiało ją to coś zabić. Ale jak przywlokło ją tutaj, bym nie usłyszał najmniejszego szmeru - nie mam pojęcia! Równie dobrze mogło i nas pozabijać. - Widocznie nie miało takiego zamiaru... - szepnął Gragh spuszczając wzrok na leżące na skale zwierze. Nagle, z racji wspomnień snu, przyszło mu do głowy, że jeśli to on miał coś wspólnego z nocnym polowaniem, to powinien być umazany krwią. Obejrzał się dyskretnie aż po stopy, wyciągnął przed siebie ręce i zbliżył dłonie do oczu. Niczego nie zauważył. Ani na jego dłoniach, ani ubraniu nie było nawet jednej kropli krwi. Był jednak pewien, że do śmierci tego zwierzęcia z pewnością przyłożył jeśli nie rękę, to na pewno szczękę. - To dar dla nas. Jakieś siły wspierają nas w naszej podróży - odezwał się w końcu. - Czemu tak myślisz? - zapytał Buran. - Dotąd żyjemy, prawda? Oprócz tego znalazło się jedzenie w momencie, gdy głód stanął na drodze powodzenia twojej ... naszej misji. Buran spojrzał na chłopaka. Nie poznawał go. Zaledwie trzy dni temu był ledwie żywy, podrapany i nie rozumiał co się do niego mówi. Dziś stał wyprostowany, bez śladu zadrapań i mówi płynnie jego językiem. Przecież właśnie teraz, po trzech dniach od upadku powinien być sino- fioletowy i słaniać się z bólu. "To nie do końca człowiek" - przemknęło mu przez myśl, nim nawet w myślach zamilkł. - Tak... żyjemy... - odparł cicho. Gragh tymczasem czuł się doskonale. Na jego ciele nie było śladu po niedawnym upadku. Siniaki, zadrapania i ból znikały w tempie, które i jego zastanawiało, a gdy mówił o jedzeniu, czuł, że jest syty, a w brzuchu rozpiera się wypchany żołądek. - Musimy zatrzymać się tu dłużej i przygotować zapasy żywności. Bez niej nie zajdziemy daleko - rzekł Buran, chwycił nóż i pochylił się nad kozicą. Najpierw powiesił ją na skale głową w dół i zdarł z niej skórę, którą rozłożył obok siebie. - Zetnij jak najwięcej gałęzi i zbuduj ruszt do wędzenia - nakazał Graghowi, który szybko pojął o co chodzi, bo niejednokrotnie w domu wędził zapasy ryb na okres zimy. Buran tymczasem, zaczął oprawiać zwierzę. Wycinał długie i cienkie (by szybko schły) pasma mięsa, i układał wszystko na rozłożonej skórze. Ich głównym celem było zgromadzenie trwałych zapasów na dalszą podróż. Wszystko, co nie dałoby się w przyszłości zjeść, rzucał daleko w krzaki. Tylko z jelit wycisnął zawartość, przepłukał i wypełnił je wilgotną papką ze spróchniałej miazgi drzewnej i naprędce pozbieranych ziół. Dwa dni spędzili na suszeniu i wędzeniu zapasów. Mięso stało się lekkie i aromatyczne. Na trzeci dzień zwinęli wszystko i ruszyli w dalszą podróż. Rozdział 6 Czwartego dnia poczuli powiew wiatru, niosący zapach śmierdzącej i zastanej wody. Buran stanął i rzekł: - Zbliżamy się do Zatrutego Jeziora. - Wspominałeś o nim kiedy opowiadałeś o uciekinierze. Czy to jest to samo jezioro, wzdłuż którego dotąd szliśmy? - Nie. To jezioro, w którym złowiłeś szczupaka, jest czyste i piękne. Jego wody są błękitno-niebieskie i żyją w nim normalne stworzenia. Jest jednak jednocześnie niebezpieczne, bo jego dno jest skaliste i urwiste, a rzeka, która wypływa z wnętrza Krateru podziemnym korytem na jednym końcu, wypływa po jego drugiej stronie, co sprawia, że woda przy tym brzegu nieustannie wiruje i kłębi na podwodnych skałach. Jezioro, do którego się zbliżamy, Zatrute Jezioro, to które tak śmierdzi, jest położone niżej. Jego wody są czarne i cuchną - Dlaczego? - Dlaczego! Dlaczego! Dlatego, że spływają do niego ścieki z Grodu. Podziemna rzeka, która wypływa pośrodku Grodu, zaopatruje Horguna w czystą wodę. Jednak wpływając z powrotem pod ziemię, zabiera wszystkie nieczystości, łącznie z popłuczynami z kuźni Horguna, a te są bardziej trujące, niż wszystkie pozostałe zanieczyszczenia razem wzięte. - Rozumiem, ale co to kuźnia? - Miejsce, w którym z rudych kamieni wytapia się żelazo, wytwarza miecze i inne przedmioty z żelaza. Szli dalej, a smród narastał. Jednak po chwili ich powonienie przywykło do mulistego zapachu i przestali nań zwracać uwagę. Okolica zmieniła się. Krzaki rosły rzadziej i były marniejsze. Kolor ich kory nie był zielony, tylko blado-oliwkowy, a one same sprawiały wrażenie zgniłych. Zamiast wierzbowych zarośli, rosły tu głogi i ciernie. Nie było mowy o przebiciu się w stronę jeziora bez wyrąbania sobie w nich drogi. Na to jednak nie było czasu. Buran z mieczem w dłoni parł naprzód, rąbiąc kolczaste gałęzie, które pojedynczymi, kolczastymi mackami zagradzały im drogę. Nadszedł jednak taki moment, w którym kolczasta ściana zarośli zbliżyła się do pionowej skały Krateru tak bardzo, że aby przejść, Buran musiał już bez przerwy torować drogę mieczem. W końcu ustał. Zrzucił pakunek na ziemię i usiadł na nim, bo ziemia usłana była kolczastymi gałązkami. Spojrzał na zaczerwienioną od używania miecza dłoń, podrapane przedramiona, i rzekł: - Coraz mniej wierzę, że uda nam się uciec. - Powiedziałem ci, że coś nad nami czuwa. Musisz w to wierzyć - odparł Gragh. Nagle opanował go jakiś niepokój. Zdrętwiał w oczekiwaniu na jakikolwiek dodatkowy sygnał. Wytężył zmysły. Jakaś zła wola narastała i narastała. Nie mógł jednak zlokalizować jej źródła. Rozglądał się czujnie wokół siebie, próbując wypatrzeć choćby drgnięcie pajęczyny, usłyszeć choćby kolejny krok mrówki. Nagle spojrzał w górę. Tak, to stamtąd docierały wrogie myśli. Mocniej ujął swoją część bagażu i zwrócił się do Burana: - Wstań, weź swoje rzeczy i rób to co ja. Buran spojrzał na Gragha jak na dziwaka, jednak, gdy ich oczy spotkały się, całe rozbawienie gdzieś prysło i zapadła śmiertelna cisza. Porwał swoje rzeczy i tak, jak Gragh przed chwilą, tak on teraz, rozglądał się czujnie dookoła. Spojrzał we właściwym kierunku dopiero, gdy zobaczył unoszący się do góry, wskazujący palec chłopaka. Lecz nim podniósł wzrok, usłyszał chrobot i zobaczył, jak chłopak ucieka w kierunku, z którego przyszli. Ruszył za nim. Po chwili, w ślad za Graghiem, przywarł do ściany. Gdy usłyszeli huk uderzających o ziemie skał, odwrócili się. Olbrzymi głaz, w towarzystwie mniejszych odłamków, sunął w dół, miażdżąc kolczaste krzewy i zostawiając za sobą szeroką ścieżkę. Krzewy, co prawda, podnosiły się za głazem nieznacznie, nie na tyle jednak, by nie dało się przejść. - Za mną !! - krzyknął Buran odzyskując trzeźwość umysłu i inicjatywę. Ruszyli spiesznie śladem lawiny. Widzieli przed sobą sunący, ogromny głaz, który przed chwilą czyjaś ręka popchnęła z góry w ich kierunku. Mniejsze odłamki już ugrzęzły w zaroślach i nie stanowiły zagrożenia. Głaz toczył się bardzo szybko, gniotąc wszystko na swej drodze. W pewnym momencie zniknął, a po chwili usłyszeli huk i plusk wody. - Tam jest przepaść! Musimy uważać! - krzyknął ostrzegawczo Buran. Przebiegli jeszcze pięćdziesiąt kroków i zatrzymali się na jej skraju. Przed ich oczami roztaczał się zapierający dech w piersiach widok, którego nie przesłaniały ani chaszcze, ani skały. Stali na krawędzi stromego klifu owiewani lekkimi (raz świeżymi, raz śmierdzącymi) powiewami lekkiego wiatru, choć nie zwracali na to uwagi zapatrzeni w dal - przed siebie, urzeczeni ciągnącym się przed ich oczyma niezmierzonym ogromem przestrzeni. W dole ciemniała powierzchnia ogromnego jeziora, które ciągnęło się tak daleko, że drzewa na jego końcu stanowiły już tylko cieniutką, czarną kreseczkę. Po lewej stronie, jezioro zakręcało łagodnym łukiem opasując piętrzące się nad nim pionowe, zewnętrzne, skaliste stoki Krateru, a od prawej, po bezkresny, tonący w mgiełce horyzont ciągnęły się niebotyczne, ośnieżone szczyty gór Melbarai, zataczające łuk wokół zielonej, płaskiej przestrzeni, mającej swój początek u podnóża Krateru. - Oto Płaskowyż Pasterzy - szepnął Buran, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Gragh spoglądał przed siebie. Stał nieruchomo i dumnie, tak, że towarzysz mógł tylko snuć domysły, co dzieje się w jego sercu i duszy. Jezioro na długości wielu tysięcy kroków nie pozostawiało przy skale żadnej plaży, a podmyte, skaliste ściany, wisiały nad jego wodami, tylko jakimś niepojętym cudem utrzymując się w całości i nie ulegając obsunięciu. Dwa kroki przed nimi ziała przepaść. Pionowe skały znikały w pewnym momencie, zawijając się nad lustrem wody w głąb urwiska, na którym stali. Rozejrzeli się uważnie, lecz nie dostrzegli żadnej łatwej drogi, którą dałoby się zejść w dół. Daleko po prawej stronie widać było ogromne pęknięcie w skale. Postanowili pójść właśnie w tym kierunku w nadziei, że znajdą tam jakieś tarasy, które pozwolą im bezpiecznie zejść w dół, do Zatrutego Jeziora. W dole, w zasięgu wzroku, za czarną szczeliną, u stóp urwiska, zaczynał się skalisty, nagi brzeg. Mieli nadzieję, że ciągnie się wystarczająco daleko, by mogli podążyć nim ku odległym górom . Po lewej stronie, jak okiem sięgnąć, wody Zatrutego Jeziora omywały pionowe skały nie dając szans na jakikolwiek marsz jego brzegiem. Nawet gdyby istniał nie mogliby nim podążyć, gdyż w ten sposób nie oddalaliby się od ścian Krateru, a z góry byliby łatwo widoczni i narażeni na kolejną skalną lawinę. Obejrzeli się na miejsce, z którego strącono skały, lecz niczego nie dostrzegli. Ruszyli zatem w prawo, skrajem przepaści. Co chwilę musieli przeskakiwać nad wąskimi żlebami, którymi w okresach gwałtownych przyborów musiała spływać woda z Górnego Jeziora. W jednej z takich szczelin znaleźli ludzki szkielet. Jego stopa tkwiła w skalnej szczelinie. Kości drugiej nogi były połamane. - Jeśli nie zabił się w czasie upadku, musiał konać wiele dni, nim bogini śmierci Ksamor, zabrała go na drugą stronę ciemności - powiedział Buran przyglądając się szkieletowi, na którym łopotały zbutwiałe szmaty. Coś przykuło jego uwagę. Ostrożnie zszedł niżej i uniósł skraj burej szmaty. W dłoni trupa Gragh dostrzegł jakiś rudy, podłużny kształt podobny do noża Burana tylko nieco większy. - Zejdź na dół! - krzyknął z dołu Buran. - Mam coś dla ciebie! Grgh zszedł starając się opierać ręce i stopy w tych samych miejscach co Buran, stanął w końcu obok towarzysza. - Co to jest? - Miecz. - Krótki jakiś. Nie taki jak twój. - Bo złamany i zaostrzony na nowo. Weź go. Jest ze stali. - Nie świeci się jak twój, więc jak może być wykonany z tego samego? - powątpiewająco zapytał Gragh. - O stal trzeba dbać, bo inaczej stępi się i zamieni w rudy proszek, taki jak ten. - Mówiąc to przetarł palcem po znalezisku, z którego posypał się czerwony pył. - Wyczyść go, a zobaczysz jak będzie lśnił - i wyciągnął trzymany w dłoni mieczyk, rękojeścią w kierunku chłopca. Gragh chwycił za rękojeść i zaczął oglądać broń - Czym mam to wyczyścić? Buran sięgnął do sakwy przy pasie i wyjął zeń szary kawałek skały. Był tak mocno wytarty, że wyglądał jak kość. - To jest osełka i służy do ostrzenia broni. Daj pokażę ci - mówiąc to wziął od Gragha mieczyk i zaczął szybkimi, wprawnymi ruchami go polerować. Po chwili, było już widać przebłyski jasnego metalu spod rudawego nalotu. - Trzymaj i nie upuść - rzekł wręczając Graghowi i mieczyk, i osełkę. Gragh wziął je i po kilku niezdarnych ruchach zaczął nabierać wprawy. Buran pochylił się raz jeszcze nad szkieletem i zaczął go obmacywać. Wstał trzymając w dłoni skórzaną pochwę. Przyjrzał się jej i spróbował wygiąć w dłoniach. Szwy trzymały. - Może być - i podał ją Graghowi. - Ruszajmy. Stoimy na odkrytej przestrzeni, gdzie każdy może nas z łatwością wypatrzyć. Zresztą, to w tej chwili nie ma znaczenia, bo innej drogi nie ma, a czyjeś czujne oczy i tak śledzą każdy nasz krok, o czym mieliśmy okazję przed chwilą się przekonać. Chyba, że był to przypadek. - Nie, nie był to przypadek - stwierdził Gragh. - Skąd wiesz? - Nie wiem. Odkąd los skierował mnie na zewnątrz Doliny, a nawet wcześniej, zaczęły się ze mną i wokół mnie dziać dziwne rzeczy, których nie potrafię wyjaśnić. Pewien jestem, że to nie był przypadek i musimy być jeszcze bardziej czujni. - To powiedziawszy ruszył przodem. Buran ze zdziwieniem spojrzał na wąskie plecy chłopca kroczącego przed nim. Dziwna to była odmiana, bo dotąd to on podążał przodem. Nic jednak nie powiedział, tylko ruszył za chłopakiem. Gragh wsunął mieczyk do pochwy i wsadził za rzemienie owijające pas. Chwycił w dłoń swój amulet i stąpając uważnie po nagich, śliskich skałach podążał w kierunku szczeliny, która stanowiła ich doraźny cel. Trudna to była droga, poprzecinana wąskimi głębokimi szczelinami. Większość z nich wystarczyło przekroczyć, inne trzeba było przeskakiwać. W końcu znalazła się i taka, nad którą stanęli bezradnie. Jej pionowe ściany były gładkie aż do dna i nie było mowy o tym, by dało się zejść w dół i wspiąć się po drugiej stronie. Jej brzegi oddalone były od siebie o jakieś siedem kroków, a więc i o przeskoczeniu nie było mowy. - I co teraz - zapytał Buran stając obok chłopaka. - Nie wiem, ale musimy sobie jakoś poradzić. - Chodźmy w prawo. Może uda nam się znaleźć jakieś przejście na drugą stronę. Przedzierając się przez kolczaste krzewy dotarli wreszcie do miejsca, w którym przeciwległy brzeg tworzył nawis dzięki czemu oba brzegi były oddalone od siebie o jakieś cztery kroki. - Kiedyś, oba brzegi były tu ze sobą połączone, a woda płynęła podziemnym tunelem - zauważył Buran, po czym zdjął z pleców swój bagaż i obróciwszy się dwa razy na pięcie, przerzucił go na drugą stronę. - Musimy wyrąbać trochę krzaków, by było miejsce na rozbieg. Buran wyjął miecz i jął wycinać zarośla. - Wystarczy - rzekł po czym w ślad za tobołem z rudą poleciał miecz i rzeczy Gragha Po chwili stali obaj nad brzegiem i oceniali swoje siły. - Kto pierwszy? - zapytał Gragh. - Ja. - Nie, ja jestem lżejszy i może uda mi się przeskoczyć nie obrywając nawisu. - Masz rację Gragh cofał się plecami w stronę zarośli, dopóki w plecy nie zaczęły uwierać go ostre końce gałęzi, o które się oparł. Stał chwilkę zapatrzony w ścieżkę, którą za chwilę pobiegnie, i w miejsce, z którego będzie musiał się wybić. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli skok mu się nie powiedzie, lub jeśli skała po drugiej stronie szczeliny zarwie się pod nim, może zginąć albo połamać sobie kości, co właściwie w ich sytuacji oznaczałoby to samo. Skupił się. Nagle poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, choć jakby znajomego. Powietrze wokół niego drżało, widział swoje ręce i nogi, ale oprócz tego, widział prześwietlone jasnym światłem dnia spowijające go ciało innej istoty. - Dalej Gragh, rusz się wreszcie! - krzyknął niezbyt głośno Buran, jednak dla Gragha, był to niemal huk pioruna. Jego oczy przestały widzieć kolory, a ciało z innego wymiaru porwało jego ciało do biegu. Ruszył bez wysiłku tak, jakby to nie jego energia się zużywała. Po kilku susach wzbił się w powietrze i przeleciał nad szczeliną. Upadł najpierw na nogi, a potem na ręce. Siedział teraz, jak przyczajone do skoku pół zwierzę, pół człowiek. Słyszał wszystko i widział wszystko, co działo się wokół niego, ale oczami kogoś innego...; tylko kogo? Przypomniał sobie - bestii, którą stał się podczas snu, cztery noce temu. Odwrócił się w stronę Burana, który właśnie nabierał rozpędu, widział, jak jego ciało wzlatuje w powietrze i upada za krawędzią nawisu. Usłyszał ciche chrupnięcie i już wiedział, że przyjaciel będzie potrzebował pomocy. Jednym skokiem pokonał odległość dzielącą go od szczeliny rysującej się w pękającej skale. Buran miał szeroko otwarte oczy szukające miejsca, którego jego palce mogłyby się uchwycić. Skalisty cypel, na który upadł, oderwał się już od macierzystej skały, a nawet od jego stóp, i leciał w dół, a w zasięgu jego ręki nie było nic, czego mógłby się złapać. Nagle dostrzegł chudą, bladą dłoń Gragha wyciągniętą w jego kierunku. Jego dłoń poderwała się odruchowo i poleciała w tamtą stronę, lecz w tym samym momencie uświadomił sobie, że pociągnie chłopaka za sobą, jeśli skorzysta z jego pomocy. W tych ułamkach chwili zdążył się jeszcze do niego uśmiechnąć i cofnął rękę. Nagle poczuł, jak jakaś siła zgniata jego nadgarstek, następnie, jak opadające ciało wyrywa mu ramię, a uderzenie o skałę wyciska ostatni oddech z płuc. Stęknął głośno i poczuł, że na czymś zawisł. Spojrzał w górę. Zobaczył głowę i ramiona Gragha - tyle tylko było widać z dołu. Chude palce chłopca obejmowały jego ramię tuż nad dłonią, i chociaż brakowało im dużo, by je w pełni objąć, czuł wyraźnie, że coś ściska cały obwód nadgarstka. Chciał spojrzeć w oczy chłopca, jednak jasne włosy opadały kaskadą w dół i rzucały głęboki cień na jego twarz. Nie miał czasu, by to przemyśleć, bo nagle usłyszał warknięcie: - Właź. Niewiele myśląc, złapał drugą ręką ostry brzeg świeżo odłupanej skały i zaczął się podciągać. Przerzucił nogę nad krawędź, a w następnej chwili coś capnęło brzeg jego zbroi i jak szmacianą lalkę odrzuciło od krawędzi. Przetoczył się teraz na drugi bok i patrzył na Gragha. Chłopiec siedział ze skrzyżowanymi nogami o krok od niego. Miał opuszczoną głowę, a włosy opadały mu na piersi. - Kim ty jesteś chłopcze ? - Jestem Gragh syn Graghuna - padła warkliwa odpowiedź. - Gragh syn Graghuna, którego znam, jest dzielnym chłopcem, jednak nie utrzymałby w jednej ręce Burana syna Uruna, wojownika Mirrgo z Królestwa Arscot, który jest cięższy od niego ze trzy razy. Kim jesteś Graghu? Gragh odzyskiwał siebie, o ile można w ten sposób powiedzieć, bo poza ciągłym niedowierzaniem w realność tego, co go spotykało, nie nastręczało mu to specjalnych trudności. Po chwili spojrzał na Burana i odpowiedział z uśmiechem: - Jestem tym samym Graghiem, którym zająłeś się w pierwszą od czasów dzieciństwa noc, jaką spędziłem poza domem. Nie przeszedłeś obok mnie obojętnie, pozostawiając mnie swojemu losowi. Dzieją się ze mną rzeczy, których nie rozumiem, ale dzięki temu - jak dotąd - obaj żyjemy. Nie trzeba się więc martwić o to kim jestem gdyż sam tego do końca nie wiem. Ruszajmy! - krzyknął i poderwał się na nogi. Zabrał swoje rzeczy i nie oglądając się poszedł w lewo, w stronę stromych brzegów klifu. Tymczasem Buran mamrocząc coś pod nosem podniósł worek i miecz i ruszył za nim. Gragh maszerował równym krokiem rozmyślając o przeżytej przygodzie. Tym razem nie odczuwał rozdwojenia tak wyraźnie, jak ostatnio. Wtedy, on, Gragh, niby był bestią, ale bardziej był obserwatorem niż nią samą. Dziś, bardziej niż wówczas stał się tą istotą. Jego człowieczeństwo oraz dzikość i siła bestii, stały się przez chwilę jednym. Nie rozpoznawał w niej niczego obcego ani wrogiego. Było tak, jakby on sam nią był. Nadal jednak nie rozumiał kim lub czym było to stworzenie i skąd przychodziło, by mu pomagać w trudnych chwilach. Czuł jednak, że kiedyś pozna i tę tajemnicę. Rozdział 7 Milcząc zmierzali z powrotem w kierunku urwiska. Pokonanie szczeliny, która mroczną wstęgą majaczyła po lewej stronie mogło kosztować ich życie. Kiedy stanęli w końcu u ujścia rozpadliny, spojrzeli po raz ostatni na drugi, zdawać by się mogło, tak nieodległy brzeg, z którego ćwierć dnia temu ruszyli. Nigdzie jednak, jak okiem sięgnąć, nie było widać żywego ducha. - Czyżby nas nikt nie ścigał? - odezwał się Gragh. - Nie, nikt nas nie ściga. - Skąd wiesz? A skały i lawina? - Pościg za uciekinierami zaczyna się, gdy zejdą na Płaskowyż Pasterzy. Tam się ich łapie i odprowadza do Kahr-Hor na tortury. Ściganie kogoś po urwiskach nie miałoby sensu. Nie mają znaczenia ci, którzy zabili się w drodze na dół, bo to znaczy, że nie znaleźli żadnej drogi. Horgun chce znać każdą, nie odkrytą jeszcze, drogę ucieczki ze swej warowni.. - Dlaczego więc ktoś strącił skały. - Bo słudzy Horguna, to banda tępych baranów! Po co mają tygodniami uganiać się za nami, skoro mogą nas pozabijać i powiedzieć, że zginęliśmy przypadkiem. - To może już nas nie ścigają? - Nie liczyłbym na to. Z góry doskonale widzieli, że nie udało im się nas zgładzić i będą nas ścigać dalej. Póki co, jesteśmy jednak bezpieczni, co nie znaczy, że nie musimy się spieszyć. Wręcz przeciwnie. Poza tym, musimy zmienić drogę ucieczki. Początkowo rzeczywiście zamierzałem zejść na Płaskowyż Pasterzy i najkrótszą drogą ruszyć w kierunku gór, a przez nie, do stolicy mojego państwa. Teraz jednak w dole roi się od siepaczy Horguna i musimy zmienić plany. Musimy skręcić w prawo, później zawrócić i pójść górami. Droga będzie trudna i niebezpieczna, jednak w górach łatwiej się ukryć i bronić. Tam w dole, z grzbietu konia, wzrok ogarnia ogromne połacie terenu. Musielibyśmy iść nocami, by ruch traw nas nie zdradził. Nie moglibyśmy palić ognisk, bo drzewa tam są rzadkie, a dym i ogień zdradziłyby nas. - Wiedziałeś o tym od dawna. Czemu nie zawróciliśmy wcześniej? - Bo zauważyliby to. Musimy iść dalej i kiedy znikniemy im z oczu zawrócimy. Nim się połapią będziemy już w górach. Gór nikt nie patroluje, bo jest to niemożliwe - są zbyt dzikie i nieznane. - Idźmy zatem! - Idźmy! Skierowali się na południowy-wschód, wzdłuż brzegów urwiska, którego stopy lizały czarne wody Zatrutego Jeziora. Dzień miał się już ku końcowi. Rozpadlina, która była ich celem przybliżała się coraz bardziej. Mieli nadzieję, że w jej pobliżu znajdą jakieś przytulne miejsce na nocleg. - Pogoda nam sprzyja - odezwał się Buran. - Gdyby nie to, że jest wiosna, a lato i jesień przed nami, nasze szanse na dotarcie do celu byłyby żadne. Zima w górach bez zapasów jadła i dachu nad głową to pewna śmierć. - Dlaczego? Zima, poza tym, że jest nieco chłodniej, wieją porywiste wiatry i trudniej o jedzenie, nie wiele różni się od innych pór roku. - Tak, w Kraterze Kahr-Hor nikt nie wie co to prawdziwa zima. Tam ziemia jest ciągle ciepła i nigdy nie zamarza. Jednak prawdziwa zima mój chłopcze, to biała śmierć. Jest piękna ale zabójcza. Woda i ziemia zamarzają, a każde żywe stworzenie, jeśli się nie ogrzeje lub nie ma dość grubego futra, zamarza i zamienia się w skałę. Zimą nie mielibyśmy szans! - powtórzył. Przeszli jeszcze jakieś pięćset kroków i stanęli jak wryci. Nie spodziewali się, że czarna krecha, którą widzieli z daleka, zamieni się w głęboką i szeroką (o ile dobrze ocenili jej rozmiary w słabym świetle wieczora) na kilkadziesiąt kroków rozpadlinę. Spojrzeli po sobie zrezygnowani, po czym rozejrzeli się dookoła. Niedaleko wyrastał z ziemi płaski blok skały. Ruszyli w jego kierunku, jakby kierowani jedną myślą. Był nieco nachylony i choć częściowo zasłoniłby ich od wrogiej przestrzeni, jaką stawała się czarna noc w sąsiedztwie Krateru. Po jednej stronie głazu rosły wszędobylskie zarośla, po drugiej - ziała przepaść. Buran wyrąbał dwa niewysokie świerczki, po jednej stronie ociosał im gałęzie, po czym położył je od strony wąwozu, by któryś z nich nie zbłądził przypadkiem w nocy i nie runął w jego czarną otchłań; z nią przyjdzie się im zmierzyć jutro. Później nazbierali chrustu i rozpalili małe ognisko. - Pić mi się chce - powiedział Gragh. - Musimy oszczędzać wodę. Pić będziemy wtedy, kiedy pragnienie wysuszy nam gardła, lub gdy znajdziemy jakąś wodę. Myślę, że nie prędko się na nią natkniemy. W ostateczności przebijemy się do jeziora, ale to może nam zająć mnóstwo czasu i zabrać resztę sił. Trzymaj - mówiąc to podał Graghowi dwa paski suchego mięsa. Było twarde i by dało się połknąć, trzeba było żuć długo i cierpliwie. Dawało się w ten sposób oszukać nieco pragnienie; jako że mięso kozicy było smaczne i aromatyczne, usta wypełniły się błyskawicznie śliną, którą Gragh przełykał z lubością. Żuli w milczeniu, i co jakiś czas absolutną ciszę nocy (nie licząc odległego chlupotu fal) zakłócało ich głośne przełykanie. - Myślisz, że widzą? - zapytał Gragh. - Co? - No ogień. Buran zerknął w noc. - Na pewno - odpowiedział z takim przekonaniem, jakby istotnie mógł coś dostrzec, przez rozpościerającą się dwa kroki od ogniska, mroczną kurtynę. - Ale to dobrze. Niech utwierdzają się w swoich przypuszczeniach, że zmierzamy najkrótszą drogą ku Płaskowyżowi. - To schodzimy w dół, czy nie? - Schodzimy, bo musimy niezauważeni obejść Górne Jezioro, a gdy będziemy ukryci za jego wysokimi brzegami, ani z góry, ani z dołu nikt nas nie wypatrzy. Zapadło milczenie. Dołożyli do ognia i wyciągnęli się na niedźwiedziej skórze wygrzewając stopy w bijącym od płomieni cieple. - Dobrze, że komary jeszcze się nie wylęgły, bo nie przespalibyśmy ani jednej nocy w pobliżu tego śmierdzącego bajora - zauważył Buran. - To w którą stronę pójdziemy, gdy zejdziemy na Płaskowyż? - A kto powiedział, że schodzimy na Płaskowyż? - Ty mówiłeś, że schodzimy w dół. - W dół, to nie znaczy na płaskowyż! W dół, to znaczy do poziomu Zatrutego Jeziora, a stamtąd, do Płaskowyżu Pasterzy, jest znacznie dalej niż byłoby z powrotem do Krateru. Jesteśmy jeszcze niemal u samego szczytu ogromnej góry, jednej z najwyższych w Górach Melbarai. Gdy... a raczej: jeśli uda nam się zejść w dół, skierujemy się zboczem góry w prawo i pójdziemy tak długo, aż przejdziemy na drugą stronę gór. A dalej, ruszymy górami i lasami na północ - do Arscot i mam nadzieje, że uda nam się tam dotrzeć przed zimą. - Rozumiem, że nie mówimy już o stu dniach. - Tak, teraz potrwa to znacznie dłużej. Śpijmy już - a po chwili milczenia dodał: - Dziękuję ci. Po raz drugi uratowałeś mi życie. Nie usłyszał jednak odpowiedzi, bo Gragh zmęczony przygodami zasnął. Śniły mu się najszczęśliwsze chwile jakie zaznał w życiu, o ile można znaleźć szczęście w miejscu tak ponurym, jak Krater Kahr-Hor. Uśmiechał się przez sen, a Buran uśmiechał się wraz z nim obserwując go przez chwile. "A tak niewiele brakowało, bym musiał go zabić" - wspomniał chwilę, kiedy chłopak chciał zawrócić w poszukiwaniu powrotnej drogi do domu. Po chwili obaj spali smacznie, pewni swego bezpieczeństwa. Czujne uszy Burana wyłapywały wszystkie otaczające ich dźwięki gotowe w jednej chwili, rozpoznawszy obcy, nie pasujący do tła szmer zaalarmować swego właściciela. Przed świtem zbudził ich okropny ziąb. Okryli się mocniej niedźwiedzią skórą i siedzieli przytuleni do siebie, dopóki krew nie zaczęła szybciej krążyć w ich żyłach. - Im dalej będziemy odchodzić od Krateru, tym będzie zimniej - przerwał ciszę Buran. - Tam - i kiwnął głową w kierunku przyszłej wędrówki - nie ma drzemiącego, niewygasłego do końca wulkanu, nagrzewającego ziemię w promieniu wielu tysięcy kroków. Nawet w samym Kraterze najcieplej jest przy Grodzie, a im dalej od niego, tym ziemia jest zimniejsza. Zauważyłeś to? - Tak, wiele razy zastanawiałem się dlaczego śnieg, który pada zimą, najszybciej topnieje w okolicy Grodu. Albo rośliny: trawa najszybciej rośnie pod murami. - Zbierajmy się. - Miałem dziś piękne sny - zwierzył się Gragh podnosząc się z ziemi. - Teraz jeszcze bardziej pragnę, by uwolnić ludzi uwięzionych w Dolinie. - Co takiego ci się śniło? - Śniło mi się, że wraz z matką, ojcem, nieżyjącą siostrą, Gursukiem i innymi, którzy mieszkają w pobliżu Grodu, pasiemy ogromne stada owiec na Płaskowyżu Pasterzy, że wiedziemy spokojne, dostatnie życie i że jesteśmy szczęśliwi. Nie ma głodu, strachu, śmierci i wszyscy się do siebie uśmiechają. Przyśniło mi się też, że ja.... - i zamilkł. - Że co ty? - Nie, to głupie. - Powiedz Gragh. - Że ja byłem ich królem. Ich i twoim, całego Arscot łącznie z Krainą Gendazor. - Jaką Krainą Gendazor? A....! Czekaj! Czekaj! Przypomina mi się pewna opowieść, zasłyszana w dzieciństwie, że Krainą Gendazor nazywali swoje ziemie zamieszkujący ongiś Płaskowyż Pasterzy ludzie, a byli to pasterze, o których ci mówiłem, którzy znikli ponad czterysta lat temu! Do nich należał również Krater Kahr-Hor, bo nikt inny go nie chciał. - Umru-Zori - Góra Życia - wtrącił Gragh. - Co "Umru-Zori - Góra Życia"? - Tak nazywali Krater moi przodkowie, nim Horgun nim zawładnął i zbezcześcił ją, naszą... ich... naszą - zdecydował się w końcu - Świętą Górę. Moi przodkowie wierzyli, że ta góra jest święta, a na popiołach, które niosły południowe wiatry, wyrosły najsoczystsze trawy Krainy Gendazor. - Myślę, że będziemy mieli mnóstwo czasu, by opowiedzieć sobie do końca historię naszego życia, tymczasem musimy ruszać. Byli spakowani. Tobołki leżały opodal na ziemi, a oni chodzili wzdłuż stromego brzegu przepaści i nie mogli znaleźć sposobu, by przedostać się na drugą stronę. - I co zrobimy? - zapytał Buran, jakby wierzył, że chłopak coś rzeczywiście wymyśli. - Nie wiem, może przeskoczymy? Buran stanął jak wryty i spojrzał na Gragha. Spojrzał, bo przez mgnienie powiek uwierzył, że chłopiec powiedział to poważnie. Lecz kiedy zauważył figlarny uśmiech na jego ustach z okrzykiem bojowym Wojowników Mirrgo, ruszył w jego kierunku. Gragh nie wiele myśląc dał nogi za pas. Buranowi przestało być do śmiechu, gdy mimo usilnych starań nie mógł chłopca dogonić. - Dobra - krzyknął w końcu - dość tego! Musimy oszczędzać siły! - dorzucił z powagą, sapiąc jak dziki bawół. Gragh stanął i śmiejąc się podszedł do przyjaciela. Muszę się czegoś napić. Usapani podeszli do worka wykonanego z pęcherza jakiegoś zwierzęcia. - Trudno, niech się dzieje co chce - rzekł Buran i napili się do woli. - Nie martw się Buranie, woda jest blisko. - Skąd wiesz? - Czuję ją i widzę, a raczej widziałem. - Gdzie? - Tam, w dole - i wskazał na przepaść. - Dostaniesz w skórę - ostrzegawczo warknął Buran. - Takiej wody to się sam napij, że nie wspomnę o tym, jak do niej daleko. - Nie o Zatrutym Jeziorze mówię, a o naszej przeszkodzie. Buran zerwał się na nogi i podbiegł do brzegu wąwozu. Wychylił się i zerknął w dół. Na samym dnie rozpadliny, choć raczej wypłukanego wodą wąwozu, sączyła się wąska stróżka wody, spływająca prawdopodobnie z Górnego Jeziora. - Ale jak tam zejdziemy? - zapytał wstając. - A skąd mam wiedzieć! - Ale ja wiem - powiedział Buran i podbiegł do swojego tobołka. Wrócił niosąc naręcze wypchanych flaków z kozicy. - Myślisz, że nas utrzymają? - Nie, ale wyrąbiemy jeszcze kilka świerczków, obierzemy je z gałęzi, powiążemy i ... - Zejdziemy w dół. I tak zrobili. Po jakimś czasie, wzdłuż brzegu wąwozu, leżała prowizoryczna drabina, złożona z pięciu powiązanych ze sobą, długich na dwóch i pół chłopa drągów. Koniec przywiązali do występu skalnego i strącili całość w dół. Z przestrachem patrzyli, jak ich konstrukcja buja się w powietrzu i obija z łoskotem o skały. Hałas wzmacniał pogłos, powodowany przez ściany wąwozu. Gdy drągi znieruchomiały, zaczęli się zastanawiać, który z nich ma iść pierwszy. - Ja jestem lżejszy, więc pójdę pierwszy - zaczął z tej samej beczki co poprzednio Gragh. - Nie, tym razem ja pójdę pierwszy! - powiedział zdecydowanie Buran i czym prędzej zabrał się do schodzenia. - Jeśli nie urwie się pode mną, to tym bardziej pod tobą - dokończył i ostrożnie spuścił nogi na gałęzie trzymając się mocno cienkiego pnia. Spojrzał na patrzącego z niepokojem Gragha i uśmiechnął się do niego. Bez słowa powoli zaczął się opuszczać w dół. Kiedy przechodził na kolejne pnie, wiązania z jelit bezgłośnie napinały się, lecz nie puszczały. Gdy znalazł się na dnie wąwozu krzyknął w górę: - Zszedłem!!! Po chwili - dłuższej niż trzeba - drągi zachybotały i pod krawędzią, uczepiona drewnianych pni, pojawiła się mała figurka chłopca. Opuszczał się w dół bardzo szybko. Za szybko. Buran poczuł lekkie ukłucie niepokoju. Gdy Gragh był już na początku ostatniego pnia, cała konstrukcja nagle runęła w dół, a on spadał plecami w kierunku śmiercionośnego dna. Buran zdążył nadstawić ręce, lecz uderzenie powaliło go do przodu i obaj potoczyli się na bok. Za nimi z łoskotem upadały drągi. Nie było już drogi powrotnej. Gragh otrząsnął się z lekkiego oszołomienia. - Nic ci nie jest?- zapytał Buran. - Nie. Jestem cały. Dzięki! Gdyby nie ty, tym razem pewnie bym się połamał. - Co się stało? Spieszyłeś się jakbyś zobaczył zjawę. Czy zobaczyłeś ją? - Prawie. Obserwowałem jak schodzisz. Nagle poczułem, jakby ktoś wiercił mi dziurę w plecach. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem dziwne stworzenie na czterech nogach i oczach wybałuszonych przerażająco, wielkich jak moja głowa,. Stwór miał ludzkie usta, które uśmiechały się do mnie przyjaźnie, lecz coś mi mówiło, że temu uśmiechowi nie można ufać. Kiedy przeskoczyłem krawędź i ostatni raz spojrzałem na stwora biegł już w moją stronę. Usta już się nie uśmiechały, lecz szczerzyły okropne, szpilkowate, krzywe zębiska. Takie same jak miał mój szczupak tyle, że większe od moich palców. Już się nie zastanawiałem, tylko gnałem w dół najszybciej jak się dało. - Dlaczego te drągi spadły? - Albo to coś je przegryzło, albo przerąbało szponami, bowiem każdą nogę miało zakończoną pojedynczym, ogromnym szponem, i coś mi się zdaje, że to stworzenie nieźle umie się wspinać. Buran nie namyślając się długo wydobył miecz i podbiegł do leżących świerkowych pni. Poobcinał im wierzchołki na długość swojego wzrostu i jął ociosywać ich grubsze końce w szpic. - Co robisz? - Włócznie. Miecz - mieczem, siła - siłą, ale im więcej broni, tym lepiej. Jeśli nie kłamiesz, a zdaje się, że nie, to to coś może nas jeszcze odwiedzić. Ta okolica, jak przekonaliśmy się na własnej skórze, nie obfituje w pożywienie, a być może, że tym właśnie widzi nas to coś, tam - kiwnął głową w górę. - Widziało tylko mnie. Może warto byłoby zastawić pułapkę? Buran rozejrzał się dookoła. - Tu nie ma się gdzie schować. Woda, która tędy kiedyś płynęła, wyszlifowała skałę na gładko. Nie ma tu ani szczeliny, ani załomu. Nie zastawimy pułapki. Chodźmy lepiej. - Tylko w którą stronę? - Myślę, że powinniśmy pójść w kierunku ujścia. Jest niedaleko i może da się tamtędy zejść. Ruszyli bez ociągania w jego stronę. Ujście było o jakieś sto kroków od miejsca, w którym stali i było doskonale widoczne. Wydawało się, jakby niebo pojedynczym, ogromnym, błękitnym zębem, wgryzało się w ciemną skałę. Stanęli nad krawędzią i spojrzeli w dół. Było tak, jak widzieli z daleka. Po prawej stronie rozpoczynał się wąski, jałowy pasek plaży, który zaraz znikał za lekko skręcającą w prawo ścianą. - Co będzie, jeżeli uda nam się zejść i po kilkuset krokach plaża zniknie? Będziemy się wspinać z powrotem, czy popłyniemy? Buran strzelił wzrokiem na chłopaka, ale jego uwaga nie wydała mu się widocznie głupia, bo nic nie powiedział, tylko zapatrzył się na ścianę po prawej. Przyglądał się każdemu łokciowi jej szerokości i wysokości, oceniając możliwość wspinaczki. W końcu odezwał się. - Musimy zaryzykować. Nie możemy liczyć na lepszą okazję do zejścia w dół, bo być może ta jest właśnie najlepsza, a cofanie się z powrotem po obejściu jeziora, byłoby jeszcze bardziej przykre, niż mały zawód tam, na dole. To powiedziawszy, zrzucił w kierunku plaży zaciosane tyczki - prowizoryczne włócznie. Jedna z pięciu złamała się podczas upadku, lecz pozostałe leżały lub sterczały wbite pod różnymi kątami w naniesiony wodą żwir i muł wąskiej plaży. Napełnili bukłaki wodą z płynącego dnem wąwozu wąskiego strumyczka, a następnie sami się napili. Dokładnie przytroczyli swoje toboły do pleców, by podczas schodzenia nie bujały się im na grzbietach i nie wytrącały ich z równowagi, po czym podeszli do krawędzi, i spojrzeli w dół. W końcu Buran odezwał się: - Powtarzaj każdy mój ruch. Ręce i nogi opieraj w tych samych miejscach co ja i niech nas bogowie prowadzą! Z mozołem, ręka za ręką, noga za nogą, pokonywali, przyprawiającą o zawrót głowy, niemal pionową ścianę. Zaczęli schodzić środkiem, gdzie ściana miała niewielki uskok. Widać wiatr i mróz oderwały w tym miejscu płat skały grubości pół stopy, pozostawiając wąską, biegnącą skosem ku dołowi półkę, dającą niezłe oparcie dla stóp. Nie odzywali się do siebie słowem, by nie rozpraszać uwagi. Pot perlił się na ich czołach. Cieszyli się, że słońce wędruje już po innej stronie nieba i nie oślepia ich odbitym blaskiem, ani nie wysysa sił swoim żarem. Nagle usłyszeli drapanie i klekotanie podobne do odgłosów szybko uderzających o siebie kamyków. Spojrzeli w kierunku, z którego przyszli. Dziesięć kroków od nich, nieco poniżej miejsca, w którym stali, przyklejona do ściany, trwała w bezruchu poczwara, którą opisał Gragh. Wyglądała jak ogromny ni to pająk, ni to żaba, a może właśnie jak oba te stworzenia naraz? Czarny, gruszkowaty kształt, na czterech, równie czarnych włochatych łapach. Na grubszej części, stanowiącej najpewniej głowę, sterczały dwa wzniesienia podobne do żabich oczu. Były to istotnie oczy. Przekonali się o tym w tym momencie, gdy przerażająca istota uchyliła powieki. Spod nich wypłynęły dwie olbrzymie, przekrwione, bladoniebieskie, pokryte tysiącem drobnych żyłek gały. Nie posiadały tęczówki, tylko wąską, pionową źrenicę. Buran zapatrzył się w ludzkie usta potwora a gdy spojrzał w oczy, jego myśli zaczęły błądzić wokół nich i już nie dostrzegał ich szpetoty, a paskudztwo, które widział przed chwilą, przyciągało go teraz niezrozumiałym pięknem, jak miód wabi pszczoły. Gragh był bliżej monstrum, które teraz wydało mu się jeszcze większe, i jeszcze straszniejsze niż za pierwszym razem. Dusza w jego drobnym, niepewnie uczepionym skał ciele zaczynała drżeć i wzbierać przerażeniem, i choć chłopiec sam jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, przyzywała jego drugie wcielenie. Tym razem przemiana nastąpiła tak łatwo, że nie uchwycił nawet jej momentu. Nagle przestał się bać. Jego dłonie nie były już dłońmi człowieka. Posiadał niemal realne ciało. Półmrok, który panował po tej stronie przepaści, nie pozwalał słońcu do końca prześwietlić eterycznego ciała obcej istoty, wewnątrz którego Gragh się znajdował. Patrzył teraz czujny wszystkimi zmysłami na paskudztwo przed sobą. Dostrzegł, że coś dziwnego dzieje się z jego przyjacielem. Jeszcze jedno spojrzenie i zrozumiał, że potwór dziwną mocą swego umysłu omamił Burana. Zawrzała w nim krew. Krok za krokiem, wczepiając się ostrymi szponami w każde pęknięcie, przesuwał się w stronę czarnej ohydy. Nagle potwór przeniósł wzrok na niego. W jego umysł wdarła się błogość, jakiej dotąd nie zaznał. Było to jednak uczucie ludzkie i nim zdążył się nad nim zastanowić i nazwać je, umysł bestii, z którą jego dusza i ciało dzieliły jedno miejsce w przestrzeni, przemógł to obce mu uczucie. Gragh poczuł, jak gniew i nienawiść zmiatają wszystkie jego myśli i niczym woda z pękniętej tamy huczą w głowie wściekłą falą. Potwór wyczuł opór, jednak nie zrezygnował. Postanowił wykorzystać swoje fizyczne atuty. Ruszył w kierunku Gragha z niewiarygodną prędkością - widać było, że jest to teren jego polowań; poruszał się po skale tak, jak pająk porusza się po swojej sieci; jego pazury bezbłędnie trafiały w najdrobniejsze szczeliny, w miejsca, gdzie długo można by szukać choćby zadrapania na pionowej ścianie. Chłopiec zatrzymał się - postanowił zaczekać. Trzymał się mocno lewą ręką głębokiej szczeliny i udawał, że drugą trzyma się równie mocno. Gdy potwór był o dwa kroki od Gragha, nagle z jego pyska wystrzelił czerwony jęzor zakończony ostrym kolcem. Niemal w tej samej chwili, bez udziału świadomości ręka Gragha uzbrojona w potężne pazury wystrzeliła w górę i opadła ze straszliwą siłą w dół. Gdyby Gragh nie był w tej chwili związany z istotą, której natury dalej nie pojmował, gdyby w tym ułamku chwili jej czujność i nadludzka szybkość nie wspomogły jego wątłego, ludzkiego ciała - byłby martwy; jego chłopięce, rozpaczliwie uczepione skał ciało, nie było by w stanie odeprzeć tak niespodziewanego ataku. Przerażający kwik wypełnił powietrze wokół nich. Umysł Gragha na chwile wypełnił się bólem potwora. Przez chwile czuł, jak język tętni rozdzierającym bólem. Trwało to jednak tylko mgnienie oka i znikło niespodziewanie w odrętwieniu. Ponownie był dzikim zwierzęciem, czujnym i gotowym zabijać, a kiedy otwarł oczy, ujrzał, jak kawałek czerwonego jęzora koziołkując leci w dół. Potwór miał zamknięte oczy - cierpiał. Z kącików zamkniętych, wielkości pół łokcia ust, sączyły się dwie strużki krwi, a spod zaciśniętych powiek lały się żółtawe łzy. Gragha nie obchodziło jednak cierpienie potwory; jego człowiecza wrażliwość była przytłumiona, a on sam, wraz z tym, co dzieliło jego ciało i umysł był dziką bestią - drapieżnym zwierzęciem, które jak zwierze zabija: szybko i bez litości. Gragh przesunął się o kolejne dwa malutkie kroczki w stronę uczepionej skał poczwary, a w następnym momencie jego ramię znów uniosło się i opadło, a szpony przeorały czarno-zielonkawy łeb stworzenia. Tym razem nie pozwolił, by fala bólu wysłana przez mózg potwora zalała jego umysł. Potwór otworzył oko, które mu pozostało i trzymając się skał dwiema zadnimi łapami, dwie pozostałe wyrzucił w stronę Gragha, wbijając głęboko w jego ciało zakrzywione niczym sierpy, hakopodobne pazury. Ból, który poczuł Gragh, był tępy i odległy. Kierowała nim pasja zabijania, która wszystko co przeszkadza spycha na krawędź świadomości. Zaczął teraz uderzać szponami jak tylko mógł najszybciej, starając się przerąbać jedno wczepionych w niego czarnych odnóży. Po chwili ramię potwora, wczepione w biodro Gragha, zwisło odcięte od reszty jego ciała, podczas gdy drugie wbijało się coraz głębiej i głębiej. Nagle stało się coś, czego Gragh się nie spodziewał: zadnie łapy potwora puściły skałę, której dotąd się trzymały. Monstrum wisiało teraz na jednej łapie, jak na haku wbitym w ciało Ghragha, zadając przy tym ból, którego nie dało się już ignorować. Lewa ręka słabła. Bał się poprawić uchwyt, bowiem zlana posoką skała była śliska od skrzepów. Wiedział, że w następnym momencie poleci wraz z potworem w dół. Spojrzał w kierunku Burana. Buran tkwił tam, gdzie zaskoczył go wzrok potwora. Patrzył niedowierzającym, świeżo trzeźwiejącym wzrokiem na Gragha. Widać było, że od niedawna zaczyna docierać do niego to, co się wokół niego dzieje. Widać też było, że dostrzega Gragha w jego drugim wcieleniu i nie dowierza własnym oczom. Istotnie, Buran nie był pewien, czy dobrze widzi. Znajdowali się po mrocznej, zacienionej stronie urwiska i choć w najgłębszym cieniu pojawiały się zarysy kosmatej bestii - bo słońce nie do końca rozpraszało jej widmową postać spowijającą Gragha - był jednak środek dnia, a zmęczone, ogłupiałe oczy Burana, mogły to co widzą lub, co zdaje im się, że widzą w cieniu przed sobą, wziąć za przywidzenie. Buran dalej usiłował nabrać pewności na co właściwie patrzy i wpatrywał się w Gragha, dokąd ich oczy w końcu nie spotkały się. Buran widział przed sobą mieszające się zarysy dwóch postaci: monstrum podobnego do człowieka-psa i chłopca, i to właśnie w oczach tej drugiej, wyraźniejszej postaci, postaci Gragha, wyczytał ludzkie błaganie - prośbę o pomoc. Spojrzał uważniej, by nabrać pewności. Tak, to oczy Gragha, choć dzikie i złote jak u wilka. Bez namysłu i dalszych rozważań za, czy przeciw słuszności swojej decyzji, ruszył na pomoc. Jeszcze troszkę, jeszcze tylko jeden malutki krok, by wyrwanym z pochwy mieczem mógł dosięgnąć ramię potwora, odrąbać je i uwolnić przyjaciela, jako że w głębi duszy miał pewność, że to, co przyzywało wzrokiem jego pomocy, jest nim w istocie. Już, już dłoń uzbrojona w ostrą stal opadała wśród wizgu rozpruwanego powietrza, gdy naraz oba szczepione ciała odpadły od skał. Koniec buranowego miecza sięgnął jednak celu i zdołał uwolnić Gragha od cierpienia; było już wszakże za późno. Przed chwilą wrogowie, błyskawicznie malejąc lecieli w dół, by znaleźć zgodę w tym co ostateczne dla wszelkiego stworzenia - śmierci. Parę chwil trwało, nim oniemiały ze zgrozy Buran dostrzegł wzlatujące w powietrze dwie ogromne korony wody, wyrzucone w górę pędem upadających w kipiel ciał. Ogromne kręgi czarnych fal zmąciły gładką taflę jeziora. Patrzył, jak docierają do pionowych skał, klepiąc je raz po razie, jakby chciały je uspokoić. Nie skały jednak potrzebowały uspokojenia, a on. Chwile nie odmierzane mrugnięciami oczu mijały. Spoglądał w dół zamarły w bezruchu; na próżno jednak - na powierzchnię nie wypływało ani ciało potwora, ani Gragha. "Nikt tak długo nie może przebywać pod wodą" - pomyślał i spojrzawszy po raz ostatni w dół, z oczami pełnymi łez, jął się wspinać w górę. Miał dość, a bliskie ujście wąwozu wzywało jego umęczoną po stracie przyjaciela duszę i ciało do powrotu. Nim się spostrzegł, był już bezpieczny za krawędzią. Maszerował teraz bezmyślnie w głąb skalnego koryta, a z końca miecza ściskanego bezwiednie w dłoni, skapywały gęste krople czarnej juchy. Rozdział 8 Buran miał w głowie pustkę, a przed oczami szarą jednolitą plamę. W końcu po kilkuset powłóczystych, pełnych zniechęcenia krokach, zawadził nogą o leżący na dnie wąwozu kawałek szarej skały i chlapnął jak długi w rozlane w tym miejscu płytkie bajoro. Kąpiel w błocie i wodzie otrzeźwiła go. "Muszę się wziąć w garść. Tydzień temu chciałem poderżnąć Graghowi gardło, a dziś zachowuję się, jak bym stracił rodzonego brata... a może raczej syna? Jego śmierć nie może pójść na marne. Nie dlatego bogowie zrządzili, by dwa...trzy razy - poprawił się, bo nagle sceny sprzed paru zaledwie chwil stanęły mu przed oczami - uratował mi życie, bym teraz się poddał. Jestem wojownikiem. Najlepszym z najlepszych jakich wydała kraina Cashgor, moja górska ojczyzna, ziemia skąd pochodzili najwaleczniejsi członkowie Królewskiej Drużyny Wojowników Mirrgo, straży króla i jego przybocznej gwardii zarazem. Nie mogę zawieść ani mojego króla, ani Gragha". Wylazł z błota i rozebrał się do naga. Wyjął z sakwy utkany z grubej wełny niewielki dywanik pokryty dziwnymi runami i rozłożył go w suchym miejscu, nad brzegiem rozlanej sadzawki. Następnie wyjął nóż i długo ostrzył na swojej osełce. Gdy uznał, że jest wystarczająco ostry położył go po prawej stronie dywanika, by z kolei wyjąć kościany grzebień i ciasno ściągnięty rzemieniem woreczek. Te przedmioty położył po lewej. Teraz cofnął się do bajora i zaczął się myć. Zagarniał z dna wilgotny i szorstki piasek, i popiół wulkaniczny, i tarł nim całe ciało dopóki jego śniada, ciemna cera nie stała się jeszcze ciemniejsza. Zanurzył włosy i całą twarz w wodzie, a wydobytą z woreczka odrobiną szarego proszku posypał głowę. Kilkoma szybkimi ruchami roztarł proszek we włosach. Po chwili tarł gęstą pianę rozcierając ją dalej na całe ciało. Kiedy spłukał z siebie cały bród, podszedł do rozłożonej na ziemi rytualnej makatki i klęknął na niej pochylając się nad wodą. Spojrzał na swoje odbicie i zaczął nucić jakąś starożytną pieśń. Nie odrywając wzroku od swego wizerunku sięgnął po grzebień i rozczesał nim włosy oraz brodę. Teraz sięgnął po nóż i zaczął golić głowę od szczytu czaszki aż do czoła. Gdy skończył, przyszła kolej na brodę, którą wygolił od dolnej wargi po brodę, a dalej całe podgardle aż do linii szczęk. Następnie, nie przerywając swej pieśni i nie odrywając wzroku od swego odbicia w wodzie, zaczął splatać na głowie setki warkoczyków, które po chwili wisiały wokół wygolonej, sztucznej łysiny, jak czarne, poutykane jeden obok drugiego kolce. Z głową skończył. Przyszła kolej na wąsy i brodę; te splótł w wiszące po obu stronach ust, groźne jak kły, sople. Wszystkie warkoczyki powinien teraz natrzeć sadłem rosomaka, którego jednak w tej chwili nie miał. - Trudno - szepnął do swoich myśli i użył sadła kozicy. Kolejno ścinane włosy układał równo przed sobą. Teraz zwinął je w węzełek, wytarł nimi nóż i rzucił za siebie. Przeszłość była za nim. Znów był wojownikiem i jak wojownik wyglądał;miał jasno wytyczony cel i nic poza śmiercią nie mogło go od niego odwieść. Było to właściwie odnowienie ślubów sprzed wyprawy. Wówczas bowiem, gdy wyruszał w swą misję, nie mógł odprawić Rytuału, ponieważ Horgun poznałby po rytualnych łysinach i uplecionych włosach kim jest. Horgun mieszkał kiedyś na dworze w Timalo i znał tamtejsze zwyczaje i rytuały. Mało tego, o bitności i oddaniu wojowników Mirrgo przekonał się, gdy pięciu wojowników Mirrgo wyrżnęło dwudziestoosobowy odział jego najlepszych siepaczy po arscotiańskiej stronie gór. Horgun wysłał ich na przeszpiegi, nie zabraniając przy tym palić i mordować napotykanych wiosek. Jednak wieści w Arscot docierają szybko na dwór i nim bandyci zdążyli zejść z gór na płaskowyż, z Timalo pędziła już, co koń wyskoczy, grupka obrońców. Teraz, poza tym, co przysięgał królowi, przysiągł jeszcze zrobić wszystko, by uwolnić pobratymców Gragha i uczynić z nich ponownie szczęśliwy lud, żyjących w swojej prastarej ojczyźnie Genzador, na Płaskowyżu Pasterzy. Opłukał twarz i ubrał się. Zwinął i schował rytualne przedmioty, porwał swoje rzeczy i ruszył w kierunku niedalekiego załomu wąwozu. Z lewej strony, coraz lepiej dostrzegał, wiszącą, zdawałoby się w powietrzu, ogromną ścianę wąwozu. Przyspieszył kroku. Wiedział, że to co widzi nie jest przewidzeniem, choć nie mieści się w głowie. Kiedy stanął na środku przełomu, zrozumiał na czym polegało złudzenie. Płynąca tędy kiedyś woda podcięła skałę na wysokości dwóch dorosłych mężczyzn. Jaskinia sięgała w głąb skały na dwadzieścia kroków, a wypełniający ją mrok nie pozwalał od razu zrozumieć, jak taka masa skał może unosić się w powietrzu. Buran jął zastanawiać się dlaczego woda przestała płynąć tym ogromnym korytem. Z tego co zapamiętał, Górne Jezioro powinno być jakieś piętnaście, a może i dwadzieścia chłopa nad nim. Kiedy spojrzał w górę strumyczka, który cały czas mu towarzyszył - zrozumiał: blok skalny, którego rozmiarów nie umiał sobie z dołu nawet wyobrazić, nieustannie podmywany wodą, nie utrzymał wreszcie swego ciężaru i osunął się, zawalając całe światło wąwozu. "To jest ogromna tama" - pomyślał Buran i z podziwem spojrzał w górę na dzieło natury. Skała była nierówna i poszarpana. "Dlaczego nie poszliśmy tędy" - pomyślał z wyrzutem i zaczął się bez namysłu wspinać po nierównościach mocno ułatwiających wspinaczkę. Po chwili dotarł do sączącego się ze skalnej szczeliny źródła leniwego strumyczka. Napił się chciwie krystalicznej wody i ruszył dalej. Jeszcze chwila, jeszcze dwa... jeden wyrzut ramion i już! Złapał krawędź i podciągnął się w górę. Teraz odpoczywał pod widniejącym po prawej stronie uskokiem, wznoszącym się jeszcze na wysokość dwóch Buranów. Przed nim, szerokim na dwieście kroków, pochyłym, płaskim stokiem, wznosiła się dalsza droga na drugi brzeg wąwozu. Siedział i oczyma wyobraźni widział, jak wraz z młodym przyjacielem zmierzają nią ku przeznaczeniu - wystarczyło podjąć inną decyzję... Zacisnął szczęki i poderwał się na nogi. Podszedł do przeciwległej krawędzi skały-tamy i spojrzał na dalszy ciąg wąwozu. Po tej stronie był wypełniony niemal po brzegi wodą. Przed nim, szeroką i długą na kolejnych trzysta kroków wstęgą, ciągnęła się błękitna powierzchnia kanału, odbijająca słońce tysiącem drobniutkich błysków, a na jej końcu otwierał się bezkres lazurowego, niknącego za horyzontem Górnego Jeziora. Popatrzył chwile i zawrócił. Nie było mowy o marszu jego brzegiem. Na tej skalistej, nieprzyjaznej ziemi, roślinność tak bardzo spragniona była wilgoci, i ciągnęła do wody tak łakomie, iż nie dopuszczała do niej żadnego innego stworzenia. Dopóki się dało, szedł szybkim, wojskowym krokiem. Nie musiał już myśleć o Graghu. Mógł wykorzystać całą swoją siłę i wytrzymałość do nieprzerwanego, forsownego marszu. Rytm równych kroków sprawiał, że zapominał o wszystkim. Wsłuchany w otoczenie, z czujnością potęgowaną przez sprężyste ruchy swoich mięśni, pokonywał doły i wzniesienia. Idąc wierzchem tamy przeszedł wąwóz i jego brzegiem zawrócił w kierunku klifu. Kiedy dotarł do brzegów urwiska, gdzie silne wiatry owiewające grań wydmuchały każde ziarnko piasku, na którym mogłoby wyrosnąć choćby najmarniejsze źdźbło trawy, nie spojrzał w dół, nie chciał widzieć miejsca, w którym upadł Gragh, nie chciał przypominać sobie tamtych chwil i nie osłabiać swej woli. Skręcił w prawo i łysym brzegiem urwiska, nie zmieniając ani na chwilę rytmu kroków, poszedł dalej. Zatrzymał go dopiero zmrok. Uzbierał stertę chrustu i rozpalił małe ognisko. Wyjął odrobinę suszonego mięsa i zaczął je przeżuwać, popijając drobnymi łykami wody. Gdy skończył, rozłożył niedźwiedzią skórę i trzymając nóż w jednej, a miecz w drugiej dłoni, zapadł w czujny sen. Sen miał dziwny. Przyśniło mu się, jak przed dwoma dniami pokonywali z Graghiem szczelinę. Obserwował, jak jego własne nogi wysuwają się w biegu do przodu i opadają na ziemię, rozpędzając go do skoku. Widział, jak ostatni raz jego stopa opada na brzegu pęknięcia i wyrzuca go w górę. Nagle wszystko zawirowało i zatrzymało się w momencie, gdy zwisał w dół na swym ramieniu. Jak w zwolnionym tempie uniósł głowę i otwarł oczy. Nie było już szczeliny ani skał. Potwór, podobny do porośniętego sierścią człowieka z psim łbem, trzymał go za ramię w wyciągniętej przed siebie ręce, jak szczura za ogon i zaglądał mu w oczy. Chciał się poruszyć, lecz nie potrafił. Nagle monstrum przysiadło i postawiło go na nogi. Następnie z biodra i z lewego boku odczepiło sobie jakieś długie, czarne patyki zakończone hakami. Poznał je. To były nogi pająko-podobnej poczwary, pokryte ostrą i czarną, jak u turkejskiego dzika szczeciną. Psiołak (jak Buran nazwał w myślach monstrum) potrzymał je chwilę w szponach, po czym rzucił mu pod nogi; szponiastymi dłońmi przetarł po sączących posokę ranach, te zaś natychmiast przestały krwawić, a po chwili na oczach Burana zabliźniły się. Buran stał dalej jak przywiązany do pala. Psiołak odwrócił się i zaczął odchodzić. Wówczas Buran dostrzegł, że postać stała się jakby przezroczysta, a w jej wnętrzu dostrzega znajomą sylwetkę chłopca. Jeszcze chwila i psiołak zniknie w czarnym mroku nicości. "Gragh" - krzyknął najgłośniej jak umiał. Punkcik na granicy postrzegania zatrzymał się, odwrócił i ruszył ku niemu powiększając się z każdym krokiem. Po chwili miał już ludzkie kształty. Gdy stanął przed nim miał wzrost Gragha, lecz niestety, był płowo-szarym człowiekiem- psem. Bestia stała na przeciw niego i wlepiała weń czarne źrenice złotych, świecących w mroku oczu. Smutek i tęsknota za przyjacielem, który choć wątły i z pozoru słaby, trzy razy w ciągu zaledwie tygodnia uratował mu życie targnął jego sercem. Do tej pory to on swoim sprytem, odwagą i walecznością ratował przyjaciół od śmierci. Spojrzał raz jeszcze w oczy bestii i wydało mu się, że tak jak tam, na skale, dostrzega w nich oczy chłopca. "Gragh" - szepnął cicho. Bestia uniosła swoje groźne łapy w górę i położyła na jego ramionach. Poczuł spokój i ciepło bijące od nich i nagle przestał śnić - sen się urwał. Obudził się po wschodzie słońca. Był wypoczęty. Snu nie pamiętał, lecz kiedy pomyślał o Graghu, nie czuł już smutku mącącego myśli. Ruszył bez namysłu w dalszą drogę. Gdy zbliżyło się południe natrafił na małe bajorko błyszczące między krzewami po prawej stronie. Postanowił się tam dostać, by odnowić zapas wody. Krzewy nie były zbyt gęste i z łatwością dotarł do podmokłej łąki, porosłej rzadkimi kępami wybujałych wierzb. Na środku łąki stał szałas pasterski. Widywał takie w dolinach górskich, gdzie pasterze wypasali swoje stada. Była to chatka wzniesiona z gałęzi i traw. To co widział przed sobą stanowiło o tyle dziwny widok, że wyglądało na nowe. "To niemożliwe - pomyślał Buran. -Tu nie ma śladu ludzkiej obecności, a jeśli tak, to ta chata powinna być przynajmniej podniszczona, jeśli nie zbutwiała i sczerniała ze starości". Postanowił sprawdzić ten fenomen, lecz ledwie postawił stopę na kępie trawy, która wydawała się dość pewnym gruntem, wpadł po pas w błoto i zaczął tonąć. "Bagno" - pomyślał i czym prędzej rozejrzał się za czymś, czego dałoby się złapać. Wyrwał zza pasa nóż i płazem do siebie wbił w grunt, na którym stał przed chwilą. Choć nóż kroił darń jak masło, zdołał się podciągnąć i po kilku próbach udało mu się wygramolić na brzeg. Spojrzał na ociekające wodą i błotem nogi. Jego gołe łydki oblepiały dziesiątki pijawek. Czym prędzej wydobył proszek, którym niedawno mył włosy, posypał je, a te po chwili zaczęły jedna po drugiej odpadać. Za pomocą bukłaka spłukał z siebie szlam i błoto, jednak dalej śmierdział bagnem, a strużki krwi ściekały po jego nogach. - Kur bas da rug - przeklął sążniście w swoim rodzimym języku i spojrzał na chatę pośrodku bagna, która zdawała się szydzić z niego, i kiwać z uciechy. "Ten, który ją tam postawił musiał do niej jakoś wchodzić" - pomyślał. Kilka chwil uważnej obserwacji dało efekt. "Wierzby, nie rosłyby na głębokim bagnie - nie takiej wielkości i tak wysokie. Muszą mieć jakieś twardsze podłoże". Położył ciężki plecak z rudą na ziemi, wyciął długą tyczkę z pobliskich zarośli i dźgając w głąb rzadkiego błota zalanego płytką wodą, macał przed sobą drogę. Gdy od chaty dzieliło go zaledwie kilkanaście kroków, teren zaczął się wznosić lekko do góry i po chwili czuł, że dalej stoi na suchym lądzie, choć wzrok tego nie potwierdzał. Spoglądając na swoje stopy widział wyraźnie, że stoi w wodzie, a najmniejsze nawet poruszenie wywołuje chlupot i fale świetlistych kręgów mknących w kierunku brzegów. Nie czuł jednak, by cokolwiek stawiało opór, lub by jakakolwiek woda omywało jego nogi. "Czarów mi tu tylko trzeba"- pomyślał z niezadowoleniem, bo choć nie był zbyt bojaźliwy, domyślił się, iż nic poza czarami nie mogło tu wchodzić w rachubę. U Horguna, na fałszywej służbie, napatrzył się na wszelkie dziwy tyle, że innemu starczyłoby na sto żywotów. Opuścił wreszcie wodny zwid i wyszedł na malutką wysepkę, na której stał szałas. Podszedł do niego i odsunął wełnianą szmatę wiszącą na kiju nad wejściem. Do jego uszu dobiegło warczenie psa. Gdy postawił następny krok, gdzieś z mroku chaty z dobywającym się ze zdławionego wściekłością gardła ujadaniem, skoczył w jego kierunku olbrzymi biały pies. Nagle zatrzymał się i zamilkłszy zaczął węszyć w powietrzu. Krok za krokiem zbliżał się do Burana ciągle węsząc. Wojownik obserwował go czujnie, gdy wtem stało się coś przedziwnego! Na granicy mroku chaty i światła wpadającego przez uchyloną zasłonę, głowa owczarka mocno przybladła, i stała się niemal niewidoczna. Spuścił to na karb złudzenia. Słychać jednak było cały czas węszenie. W pewnym momencie poczuł nawet na nodze wilgotne dotknięcia jego nosa. W końcu znajdujący się w mroku ogon uniósł się w górę i zamerdał tak radośnie, jakby witał swego pana; szerokie, szorstkie i wilgotne coś przeciągnęło po pokąsanych przez pijawki goleniach. - Tylko mnie nie liż! Nie lubię tego! - jęknął nie będąc pewnym, jak bardzo wolno mu się rozgniewać, by miast języka nie poczuć na łydkach zębów. Psisko odbiegło w głąb chaty, a on spojrzał na swoje gołe łydki. Zamrugał powiekami - nie było na nich śladu po sączących się jeszcze przed chwilą strużkach krwi. - Wejdź Buranie. Czekam tu na ciebie już od dwustu lat - usłyszał szeleszczący głos z głębi chaty. Buran wszedł głębiej. Pośrodku szałasu, w kamiennym kręgu, płonęło malutkie ognisko. Obok niego siedział starzec. Jego białe włosy zakrywały mu plecy i spływały po nich na ziemię, ścieląc się dalej niczym welon na dobry, wyciągnięty krok. O jego kolana i spływającą na nie białą brodę opierał swój potężny łeb znajomy pies, a starzec monotonnymi ruchami gładził po nim swego pupila. - Witaj starcze, kimkolwiek jesteś! - Buran oddał w końcu powitanie głosem pewnym i nie zdradzającym ni lęku, ni wahania. - Siadaj Buranie i ogrzej się przy naszym ogniu. Ginder mówi, że wyczuwa od ciebie słabiutki zapach Doghunda. Musiałeś się o niego przynajmniej otrzeć, a skoro żyjesz, nie możesz być wrogiem tylko przyjacielem. - Kim jest Doghund? Nie spotkałem nikogo o tym imieniu nie tylko ostatnio, ale i w całym moim życiu!- odparł wojownik. - Doghund, to psi bożek, duch potężniejszy niż niejedno z ludzkich bóstw. Pewnie dlatego, że my ludzie nie wierzymy do końca w nic. Ich bóstwa - tu klepnął kudłaty, biały łeb swego czworonoga - istnieją i są tak realne jak psie oddanie i wiara. Doghund żyje w całkiem innym wymiarze. Jego świat to świat bogów, demonów i duchów. Jest to świat, który przenika się z naszym i choć go nie widzimy, to nasz umysł jest zdolny zajrzeć na drugą stronę. Doghund ma naturę psa, choć rozumem stoi na równi z człowiekiem. Jest wierny temu kogo wybrał. Podąża za nim, a gdy trzeba broni i pomaga. Sam nie może fizycznie istnieć w naszym świecie, więc by mimo wszystko w nim zaistnieć, musi się zjednoczyć z wybranym człowiekiem. Wówczas, połączeni, stają się bestią o nadludzkiej sile i możliwościach. Człowiek żyje w tym świecie, bo świat demonów będzie mu dostępny dopiero po śmierci. Doghund jednak żyje i w swoim, i w tym świecie, zajmując tą samą przestrzeń co ciało wybrańca. Tu działają jedną zespoloną myślą i jednym zespolonym ciałem. Nie każdy jednak kogo upatrzy sobie Doghund może stać się jego przepustką do tego świata. Człowiek zdolny zjednoczyć się z nim, rodzi się, zrządzeniem sił potężniejszych od znanych nam bóstw, raz na kilka pokoleń i jak dotąd byli to tylko potomkowie naszego ludu - ludu pasterzy z Gendazor. Może dlatego, że pradawni pasterze byli związani z psami w sposób szczególny. Kochali je i traktowali na równi ze sobą wiedząc, że są tak samo ważne w opiece nad stadami jak człowiek. Buran zadumał się. Wszystko stało się nagle jasne, lecz nie mógł uwierzyć w to, co przyszło mu do głowy. - Chyba spotkałem waszego Doghunda, lecz on już nie żyje. Ratując moje życie sam zginął. - Wiemy co ci się przydarzyło i kim byłeś dla niego. Twój umysł przyjacielu to dla nas otwarta księga. Doghund jest nieśmiertelny. Jeśli Doghund nie opuścił Gragha w chwili upadku, to twój przyjaciel, którego opłakiwała twoja dusza we śnie, odnajdzie cię kiedyś. - Widziałem jak wraz z moim przyjacielem Graghem, runęli w przepaść, na której końcu było Zatrute Jezioro. Nawet gdyby przeżył upadek, to słyszałem, że woda z tego jeziora jest bardziej trująca niż jad higury. - Woda z jeziora jest wstrętna i do picia się nie nadaje, lecz nie jest trująca. Chyba, że piłbyś ją co dzień. Tak więc, gdyby jednak przeżył upadek i umiał w dodatku pływać, nie byłoby tak źle. Miej nadzieję, że ujrzysz kiedyś swego przyjaciela. - Czemu starcze ci nie wierzę? - Boś małej wiary - odparł starzec i zmierzyli się wzrokiem. - Ginder, w ogień!- ryknął starzec. Pies poderwał się i stanął pośrodku ogniska. Na ten widok Buran również się poderwał i chcąc uratować psisko od poparzeń runął w jego kierunku. - Głupi starcze... - zaczął bluzgać na swego gospodarza na chwilę przedtem, jak jego ręce nie napotykając oporu przecięły korpus stojącego w ogniu psa. - To zjawa! - krzyknął z przestrachem. - A myślałeś, że zrobiłbym krzywdę jedynemu przyjacielowi jakiego miałem? - zachichotał starzec. - On jednak o tym nie wiedział i posłuchał mnie bez wahania, z wiarą, że nie naraził bym go na ból i cierpienie. Dostrzegasz teraz różnicę między psem a człowiekiem? Buran zamyślił się na chwilkę po czym odpowiedział: - Nie miałem nigdy psa. Nigdy też z psami nie miałem do czynienia. Psy jedynie widywałem i to z daleka. Myślę jednak, że pojmuję o czym mówisz. Starzec pochylił się w stronę swojego pupila, pociągnął go ku sobie i znów monotonnie zaczął gładzić jego łeb. - Powiedz mi starcze, czy ty też jesteś zjawą? - Oj Buranie, Buranie. Tak, dla ciebie jestem zjawą, ale nie przywidzeniem. W końcu rozmawiamy, czyż nie? - Mówiłeś, że czekałeś na mnie dwieście lat? - Na ciebie lub kogoś podobnego do ciebie... Zaglądali tu różni. I głupi, i mądrzy. Jedni nie dostrzegli chaty, inni utonęli w bagnie, inni nam się nie spodobali i ich kości wyssały pijawki, a jeszcze inni odeszli i nie wrócili. Może zginęli na bezdrożach Gendazor lub w górach. Każdemu z tych, którzy odeszli, dałem coś, co jest wolnością dla mego ludu uwięzionego w Kraterze. Wiesz o czym mówię, prawda? - Buran przytaknął a starzec ciągnął dalej. - Czy chcesz to ode mnie przyjąć i pomóc tym biednym ludziom? - Czym jest to co chcesz mi dać? - Zaufaj! Buran przez chwilę walczył z myślami, po czym odezwał się: - Zgoda! Po śmierci Gragha poprzysiągłem, że zrobię wszystko, by realizując własną misję doprowadzić również do spełnienia jego marzeń. Tym, czego najbardziej ostatnio pragnął, było wyprowadzić swój lud z Krateru, sprawić, by jak za dawnych dni, wraz z nowymi stadami owiec zaludnił krainę Gendazor. Daj mi starcze to, co uwolni potomków pradawnych pasterzy z Doliny Śmierci! - Wyciągnij ramię. Buran wyprostował rękę i wyciągnął dłoń, lecz zamiast przedmiotu, który spodziewał się poczuć w dłoni, z ogniska pośrodku chaty, trysnął snop iskier i opadł na jego przedramię. Poczuł tysiące trawiących skórę igiełek. Iskry wpalały się w nią powodując ból, jakiego jeszcze nie zaznał. Na chwilę jego myśli stopiły się w jeden krzyk i jedna tylko myśl przychodziła mu do głowy: wybiec przed chatę i zatopić ramię w bagnie, ugasić trawiący przedramię ogień i przynieść sobie ulgę. Lecz nagle inna myśl zaczęła przekrzykiwać tamtą, by tego nie czynił. Zacisnął więc zęby aż zgrzytnęło i trwał w milczeniu. Po chwili ból ustąpił, a na przedramieniu, na jego spodniej stronie, widniał obraz przedstawiający skaliste zbocze góry, w którym ziała ogromna jama. Środkiem skalnej groty płynął szeroki strumień, a z prawej strony widać było brzeg jakiegoś jeziora. - Bolało? - zapytał starzec, lecz odpowiedzi się nie doczekał, i nie doczekałby się. Pewnie zdawał sobie z tego sprawę, gdyż bez niepotrzebnego wyczekiwania na odpowiedź ciągnął dalej: -Gdybyś pisnął choć słówko skargi, iskry spaliłyby twoje ciało, a wiatr wywiałby stąd twoje prochy. To co widzisz na swoim ramieniu zniknie, gdy opuścisz tę chatę. Pojawi się jednak, gdy grota, której obraz masz wypalony na ręce będzie nie dalej niż tysiąc kroków od ciebie. Jama, którą widzisz u stóp góry, prowadzi do samego serca Doliny Śmierci. Za życia obszedłem tę górę dwa razy i nie udało mi się znaleźć wejścia do Krateru. Wówczas jednak moja magia była słaba, a mój obraz wejścia miał świecić tylko na kilkanaście kroków od tunelu. Ty nie przejdziesz obok niego, nie zauważywszy go. A teraz idź i szukaj. - Znalezienie wejścia do Doliny było powodem, dla którego znalazłem się w tych niegościnnych stronach, możesz być więc pewien, że będę obchodził górę tak długo, aż je znajdę, a potem przyprowadzę ogromną armię, zgładzimy potęgę Horguna i uwolnimy lud Gragha! Przysięgam! - Nie przysięgaj. Po prostu zrób to. A teraz idź. - Powiedz mi starcze jak masz na imię? Chciałbym cię jakoś wspominać. - Jestem Zendragh. Buran ruszył do wyjścia i nagle przypomniał sobie, że nie pożegnał się z nim. Stanął więc i odwrócił się. Jednak ognisko już nie płonęło, a tam, gdzie przed chwilą siedział starzec głaszczący psa, znajdowały się dwa sczerniałe szkielety: człowieka siedzącego na strzępach przegniłej owczej skóry, trzymającego szkielet dłoni na czaszce psa warującego z łbem opartym o jego kolana. - Żegnaj Zendragh - powiedział mimo wszystko, lecz usłyszał tylko dalekie szczeknięcie i coś jakby: "idź z nim", choć to pewnie wiatr zawył w źdźbłach traw lub w gałęziach stanowiących szkielet chaty. Na dworze była noc. Na bezchmurnym niebie świeciły gwiazdy - miliony gwiazd mrugających ze swych zaświeconych od stworzenia świata miejsc. Buran odruchowo poszukał najjaśniejszej na nieboskłonie, która w przeciwieństwie do innych nie zmieniała nigdy swojego położenia i wskazywała nieomylnie południe. Szczęśliwi ci wędrowcy, którym przyświecała w bezchmurne noce, pozwalając wybrać właściwą drogę. Lecz biada zabłąkanym, którym chmury przysłoniły niebo, zakrywając jedyny nocny drogowskaz... Chciał ruszyć w kierunku, gdzie jak sądził widzi ledwo dostrzegalne zarysy drzew, wzdłuż których tu doszedł. Wlepił wzrok przed siebie próbując przebić ciemność. Jednak po chwili zrezygnował i postanowił spędzić noc w chacie. Wolał to, niż dodatkową, nocną kąpiel w bagnie pełnym pijawek. Bez zastanowienia sięgnął ręką za siebie, w kierunku zasłony w wejściu do szałasu. był pewien, że powinna znajdować się za jego plecami... nic tam jednak nie było. Postąpił kilka kroków przed siebie usiłując namacać cokolwiek- nic. Przecież ani szałas mu się nie przyśnił, ani Zendragh! A może? W końcu dał za wygraną. Sięgnął po skórę niedźwiedzia i rzucił ją na ziemię. Pomyślał o mieczu, jednak zrezygnował. Choć nie wiedział dlaczego, czuł, że w tym miejscu nie będzie potrzebował broni, a w nocy, może spać twardo i spokojnie. Zawinął się szczelnie w bure, nieco szorstkie, lecz bardzo ciepłe futro i wsłuchany w odgłosy nocy zasnął. Rozdział 9 Obudził go świergot ptaków i tysięczny chór owadziego brzęku. Aż zamrugał powiekami, by łatwiej uwierzyć w nie słyszane od wielu miesięcy dźwięki. Wschodzące słońce wydobywało z ziół i roślin aromaty, które wciągał łapczywie szeroko rozwartymi nozdrzami. Chwilę trwało nim jego rozmarzone oczy przestały zatrzymywać się na każdym drgającym w powietrzu roju kopulujących owadów i nim zgasł durnowaty, beztroski uśmiech z jego twarzy, gdy przypomniał sobie wydarzenia wczorajszego wieczora. Spojrzał na przedramię. Te same blizny na tych samych miejscach, kilka nabrzmiałych żył - to co zawsze i nic ponadto. Rozejrzał się dookoła. Leżał na szerokiej trawiastej wyspie połączonej z brzegiem wąską groblą ciągnącą się wzdłuż wyrośniętych wierzb. Jeszcze wczoraj grobla była niewidoczna pod nieistniejącą taflą wody, która teraz, czysta i nieruchoma, otaczała półwysep, na którym leżał. Po niej całymi dziesiątkami ganiały w sobie tylko znanych celach pajączki wodne. Nie było śladu ani szałasu, ani starca. Nic poza jego pamięcią nie wskazywało na realność wczorajszej rozmowy z Zendraghem. Jeszcze chwila, a przestanie wierzyć, że cokolwiek wartego uwagi się wczorajszego wieczora wydarzyło. Zerwał się z ziemi i ruszył w kierunku grobli. Słońce stało już wysoko i był najwyższy czas, by ruszyć w dalszą drogę. Po drodze zabrał pozostawione wczoraj na brzegu rzeczy, a po chwili stał już nad brzegiem urwiska. "Niewiarygodne!" - przypominał sobie raz jeszcze wczorajszy wieczór. Widział już rzeczy, których jego rozum nie potrafił wyjaśnić, zjawę jednak widział po raz pierwszy. "Czy w ogóle jest możliwe, by widzieć i rozmawiać z czymś, czego nie da się dotknąć?! A i to czy się to coś widziało zdaje się wątpliwe! Może to było tylko złudzenie? Umysł w samotności i ciszy płata różne figle...". Zerknął sobie na nogi, by sprawdzić czy nie ma śladów po ukąszeniach pijawek. Tak! Czerwone, zasklepione ranki świadczyły o tym, że brodził wczoraj w bagnie, a pijawki nie były zjawami. Zresztą tego akurat był pewien. Jednak ranki po ukąszeniach pijawek nie zasychają łatwo i powinien mieć ślady po spływających strużkach krwi. Niczego takiego nie było! Nie pamiętał też, by sobie obmywał łydki. Pamiętał natomiast, że pies starca oblizywał mu nogi. Z tego co wiedział, zjawy lubią krew ludzi. "Marny dowód i głupie rozmyślania." - zezłościł się na siebie Buran. Natrętne myśli wciąż wracały i krążyły wokół tego co zapamiętał. "A Zendragh? Jeżeli od dwustu lat czuwa jako zjawa na swoim zaczarowanym bagienku, to musi pamiętać Horguna z dawnych czasów." Horgun, choć był czarnoksiężnikiem, był z krwi i kości, i jak każdy śmiertelnik musiał kiedyś umrzeć. Nie był zjawą, choć jak zjawa wyglądał. Nikt nie wie od jak dawna żyje już na tym świecie. Gdy pojawił się na dworze zacnego Ulamo, ostatniego króla ostatniej prawowitej dynastii, wyglądał, jak mówią kroniki, na lat czterdzieści. Ile miał ich wówczas naprawdę - nikt nie wiedział. Gdy Buran widział Horguna ostatnio, wyglądał na lat pięćdziesiąt, a upłynęło przecież jakieś trzysta lat od czasów, kiedy żył Ulamo... "Przeklęty Horgun!" Gdyby tylko w ciągu tych sześciu lat spędzonych w Horghar, miał choć jedną okazję, by wydobyć miecz i ściąć jego łeb... Niestety, Horguna widział wszystkiego ze trzy razy, a nawet gdyby był się znalazł blisko niego, nic nie byłby w stanie zdziałać. Horgun miał się na baczności i nie ufał nikomu. Tych, którzy go strzegli opętał czarami i gotowi byli umierać na jedno mrugnięcie jego kaprawych oczu. Byli bezwolni z chorej, służalczej miłości do niego. Nie mógł panować nad umysłami wszystkich swoich poddanych. Wybierał więc kilkunastu najzdolniejszych i czynił z nich swoje sługi zapanowując nad ich umysłami. Pozostałych omiatał czujnym spojrzeniem, gotów zabić za choćby cień podejrzenia o nielojalność. Buran musiał się strzec. Był dobrze wyszkolony w kontrolowaniu swojego umysłu i nie pozwolił sobie nigdy nawet na myśl o zabiciu Horguna. Gdyby się porwał na jego życie, byłby to odruch niepoprzedzony planowaniem, czy rozmyślaniami. Okazja jednak nie nadarzyła się, a on w końcu został zdemaskowany i zmuszony do ucieczki. Tak... Jego przypuszczenia mogły okazać się błędne. Być może głazy, które spadły na niego i Gragha nie były próbą ułatwienia sobie roboty przez leniwych strażników. Najprawdopodobniej Horgun nie na żarty przestraszył się tajemnic Horghar wykradzionych przez niego - tych, które rzeczywiście posiadał i tych, które mógł był poznać. Może Horgun wysłał za nim berra, swoich fanatycznych sługusów z rozkazem zabicia go za wszelką cenę. Tak! To miało by większy sens. Cokolwiek Buran widział w ciągu swojej sześcioletniej służby w Horghar, jakiekolwiek tajemnice posiadł, było to znacznie cenniejsze niż najczęściej przypadkowe drogi ucieczki niczego, poza własnym, nędznym losem nieświadomych podgrodzian. Jego wiedza była świadoma i zdobywana celowo, a właściwie wykorzystana stanowiła śmiertelne zagrożenie dla Pana Horghar. "Mam kłopoty"- pomyślał i czujnie rozejrzał się dokoła. Niczego jednak nie dostrzegł. Przyspieszył kroku, bo tylko tyle mógł zrobić. Mógł, co prawda, zacząć chować się po krzakach, lecz taka taktyka unikania zaskoczenia opóźniałaby jego marsz, pozwalając pościgowi dogonić go. Był wojownikiem i wolał otwartą przestrzeń i otwartą walkę. Zacznie się ukrywać, gdy nie spowolni to jego marszu i pozwoli kontrolować otoczenie. Teraz mógł tylko się tylko spieszyć. "Co to była za istota?" - myśli powróciły do pająkopodobnego paskudztwa. "Przemierzyłem ziemię od pustyń południa, przez kraje zachodu i wschodu, aż po ziemie na dalekiej północy, gdzie wśród mrocznych i nieprzebytych lasów mieszkają w swoich drewnianych warowniach Norowie. Nigdzie jednak nie widziałem czegoś podobnego! I co mi to zrobiło? Otumaniło mnie! Nawet Horgun nie byłby w stanie tak szybko mną zawładnąć. Wystarczyło, że na TO spojrzałem, a poczułem się jak w łożu nie z jedną, a z pięcioma dziewkami, które w dodatku wiedzą, czego mężczyzna po sześciu latach postu najbardziej pragnie... A TO!? Skąd TO... mogło wiedzieć czego mężczyzna najbardziej pragnie? Nie mogło, a jednak trafiło...! Zatem to stworzenie odkrywa najskrytsze tęsknoty swych ofiar i obraca je przeciw nim. Gdyby nie Gragh, byłoby po mnie. Gragh był bliżej, a jednak zaatakowało najpierw mnie. Przecież ani on, ani ja, nie mieliśmy gdzie uciekać, zatem mogło być systematyczne i zacząć od Gragha. A może wyczuło, że nawet na odległość mogłem stanowić dla niego zagrożenie i zdzielić go lub rzucić weń mieczem, dlatego zajęło się najpierw silniejszym... Gragh mały, ja duży... Tak... A może kluczem jest Doghund? Nie jestem pewien, co właściwie widziałem tam, na skale... Bez wątpienia widziałem Gragha: plecy, kark, tył nóg... ale tam gdzie cień był najgłębszy, gdzie jego ciało stykało się ze skałą, widziałem bestię. Wyglądało to, jakby byli ze sobą sklejeni na granicy najgłębszego mroku. Jeśli jest prawdą to, co mówił starzec z szałasu, a Gragh rzeczywiście jest tym jednym jedynym, zdolnym do połączenia z Doghundem, jeśli jest nim w istocie, to jego umysł nie dał się opętać tej poczwarze i dlatego wybrała mnie. W końcu to coś raz już miało okazję zaatakować Gragha. Może nawet bez powodzenia spróbowało? Szkoda chłopaka kimkolwiek był, bo zdążyłem go pokochać." Ta ostatnia myśl zastanowiła Burana. Jakaś niewidzialna łapa chwyciła go za gardło i utrudniała przełykanie szybko napływającej śliny. Szczęki zwarły się aż zgrzytnęło. Znał Gragha zaledwie kilka dni, a już gdzieś z głębi serca, wyrywały mu się tak wielkie słowa. W Graghu było coś, co przyciągało uwagę, co kazało mu zająć się nim już w tą pierwszą noc. Przez sześć lat żył na uczuciowej pustyni. W Horghar, był właściwie sam. Otaczały go największe szumowiny. Ludzie, którym nie mógł zaufać. Musiał udawać przyjaźń, miłość i oddanie, choć jego serce kipiało nienawiścią. Był jednak człowiekiem. Kiedyś kochał, przyjaźnił się i nienawidził. Tam, w warowni Horguna, musiał się wyrzec równowagi uczuć. Spotkanie zwykłego człowieka jakim był Gragh, niewinnego swą młodością i tym samym poza podejrzeniami o sprzyjanie złu, było dla niego tym samym, co dla spragnionego pustynnego wędrowca znalezienie oazy pełnej czystej, zimnej i orzeźwiającej wody. Dobre uczucia, które musiał tłumić latami runęły teraz jak spiętrzona tamą woda i z każdym dniem rosły i rosły, wypełniając te wszystkie miejsca, które opustoszały w jego sercu. Jednak nim zdążył poczuć spokój, nim fala zdążyła się rozlać i ostatecznie wypełnić spragnione orzeźwiającej wilgoci dziury w jego duszy, Gragh zginął... Nagłe poczucie pustki kazało mu się zatrzymać. Przysiadł gwałtownie, by usiąść na ziemi, złapać się za głowę i ścisnąć nabrzmiewającą rozpacz. Ledwie zgiął kolana, gdy nad jego głową z gwizdem i furkotem przeleciała strzała. Przywarł natychmiast do skały i spojrzał w kierunku skąd nadleciała. Pełznąc nogami do tyłu, zsuwał się za najbliższą nierówność terenu. Oczy czujnie omiatały okolicę: każdą nierówność, kępę traw i krzewów, mogące stanowić kryjówkę zamachowca; jednak, choć nauczony błyskawicznie wyczuwać wszelki ruch i wypatrywać każdą, choćby najmniejszą zmianę w otoczeniu, tym razem niczego mógł wypatrzeć. "Gragh, znów uratowałeś mi życie." - pomyślał wracając do rzeczywistości i skupiając się na zagrożeniu. Nagle, nim cokolwiek świadomie usłyszał, pochylił głowę. W tym samym momencie z narastającym świstem nadleciał kolejny pocisk, odbił się od skały i poszybował skosem w górę. Na kamieniu pozostała głęboka rysa, a w uchu bzyczał rozkołysany wizgiem bębenek. Tym razem Buran spojrzał we właściwym kierunku. Postać stanowiła nieznacznie ciemniejszą plamę, zamazaną rosnącymi przed nią gęstymi krzewami. Na wysokości głowy klęczącego człowieka gałęzie zarośli nieco się rozchylały, nie więcej jednak niż na grubość dłoni - w sam raz tyle, by przelatująca strzała nie wybiła się z właściwego toru, trącając o gałązki znajdujące się na drodze między okiem zamachowca a jego sercem. "Kusznik" - pomyślał Buran. Ten rodzaj broni znany był w Arscot. Tam kusze robiono z jesionowego drewna, które nim stało się miotającym bełty łuczyskiem, poddawane było wieloletniej obróbce. Tajniki tego rzemiosła znali tylko mistrzowie kusznikarstwa i pilnie ich strzegli. Prawo do posługiwania się kuszą mieli tylko król, królewska drużyna Mirrgo i niektórzy szlachcice. Zresztą, nikogo innego nie było stać na tak drogą broń. Jednak te kusze, którymi posługiwano się w Arscot, były tylko zabawkami w porównaniu z używanymi przez berra. Kusze berra miały stalowe łuki i splecione ze stalowych nitek cięciwy, miotające strzały na kilkaset kroków. Gdyby zamachowiec trafił z odległości jaka ich teraz dzieli, strzała przeleciałaby przez okryte skórzaną zbroją ciało Burana, jak kamień rzucony z procy przelatuje przez pajęczynę furtaka, pająka tropikalnych lasów południa, z którego sieci nawet człowiek nie umie się wyswobodzić. Kiedyś, w sali audiencyjnej, tuż przed przybyciem Horguna wybuchła bójka. Bójki często się zdarzały wśród zbieraniny rzeźników z całego świata, próbujących wzbogacić się w niewymagającej służbie u Horguna, lecz ta przybrała rozmiary ogólnej demolki i to w najmniej odpowiednim momencie. Trzech berra zjawiło się jak spod ziemi na podwyższeniu tronu. Bez słowa napięli kusze i na chybił trafił, mierząc w największy tumult, wypuścili trzy strzały. Było dziewięciu zabitych i pięciu rannych. Ci szczęśliwi, którym strzała przeszyła ramię, łydkę, czy w końcu utkwiła w jakiejś kości, wyli tak, że nie trzeba już było prosić o ciszę czy spokój. Tak więc, żartów teraz nie było. Buran gorączkowo obmyślał sposób wyjścia z opresji. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Jeśli się wychyli dostanie strzałę. Jeśli zostanie, a ich jest więcej - również nie ma szans. Gdy zerknął zza swej osłony, berra napinał kuszę. Nie namyślając się ani przez pchli skok, porwał z ziemi kawałek skały i ruszył w kierunku krzewów. Nie mógł użyć noża. Nóż jest lekki i by skutecznie ugodzić przeciwnika musi zostać rzucony precyzyjnie. Nie był pewien, czy ciśnięty przeleci przez zarośla we właściwy sposób i nie wytraci na gałęziach impetu lub nie zmieni kierunku. Kamień to co innego. Jakkolwiek rzuci, będzie dobrze - byle rzucił celnie. "Jeśli jest ich dwóch, to już po mnie" - pomyślał i najszybciej jak umiał biegł w kierunku zarośli. Gdy zauważył, że tamten kładzie kuszę na kolano i sięga po strzałę, wziął zamach i rzucił trzymanym kawałkiem skały z całej siły w kierunku przeciwnika, trafiając go w pierś. W następnym momencie wyrwał zza pasa nóż i nie zmieniając tempa biegu pokonywał ostatnie kroki dzielące go od prześladowcy. Tamten akurat zbierał się z ziemi, lecz gdy zorientował się, że nie uniknie starcia z olbrzymem, poderwał się na nogi i wyrwał z pochwy miecz. Było już jednak za późno, by zdążył go wznieść i mógł skutecznie obronić się przed nadbiegającym wojownikiem. Buran wiedział, że jeżeli da czas przeciwnikowi nie będzie miał szans w starciu z uzbrojonym w miecz berrą. Przeleciał przez zarośla jak huragan i z całej siły pchnął nożem w gardło tamtego. Berra musiał szybko opuścić wznoszącą się dłoń i odparować cios, by uniknąć śmierci. Odtrącił dłoń Burana i tylko czubek noża ze zgrzytem otarł się o stalowe łuski pancerza, naszyte na skórzany kaftan berry. Buran nie wytracając impetu złożył lewą dłoń w pięść i z całej siły grzmotnął w okryty lekkim hełmem łeb przeciwnika. Blachy zatrzeszczały, a spod nich dobyło się głuche stęknięcie. Berra, nie wypuszczając miecza z dłoni, leciał na wznak. Ciężko gruchnął o skałę i nim zdążył pomyśleć, że zabolało, zabolało jeszcze bardziej, gdy dostał kopniaka tam, gdzie właściwie nie powinno się mężczyzn kopać. - Właściwie, ty i tak nie będziesz miał już dzieci - sapnął Buran - więc ci poprawię - i kopnął leżącego jeszcze raz. - Nawet nie powinieneś, by takich głupich nie było w przyszłości więcej - dorzucił, kopiąc po raz trzeci. Tamten już się nie ruszał. "Może szlag go z bólu trafił?" - pomyślał Buran i trącił go stopą, by przetoczył się na plecy. Niespodziewanie, tamten wyrzucił nogę i kopnął Brana w to samo miejsce, w które sam przed chwilą oberwał. Tym razem Bran runął jak długi i nim zdążył się zwinąć z bólu zauważył, że tamten stoi już na nogach i chce powtórzyć swój sukces. Dłoń Burana namacała upuszczony przez berrę po pierwszym kopniaku miecz. Przerzucił go jednym ruchem między nogi i przycisnął rękojeść do piersi najmocniej jak umiał. Miecz, jak wielki stalowy penis sterczał teraz z jego krocza, a noga przeciwnika mknęła w jego kierunku, a berra nie był w stanie już jej zatrzymać. W następnej chwili potworne szarpnięcie wstrząsnęło mieczem i ciałem Burana i trwało nieco krócej niż stłumiony przez okrycie głowy okrzyk bólu przeciwnika. Buran tłumiąc narastający w podbrzuszu ból poderwał się na nogi, wyrywał miecz z grzbietu stopy horgunowego strażnika, a gdy tamten pochylał się do krwawiącej rany, ciął z całej siły w jego kark. Nie zdołał jednak odciął głowy, bo opadające z hełmu na łopatki, skute w sieć łańcuchy, zatrzymały ostrze. Głowa berry na przetrąconym karku, jak zawieszona na sznurku, zwisła na moment, po czym całe ciało runęło na skałę. Po chwili pojawił się przy głowie zabitego wąziutki strumyczek sączącej się spod hełmu krwi tworząc niewielką kałużę. - A nie mówiłem, że nie będziesz miał już dzieci - rzekł do drgającego trupa zgięty w pół Buran, sapiąc przy tym, jak buchaj tura po walce o samicę. Musiał choć symbolicznie pocierpieć w związku z promieniującym niemile bólem w podbrzuszu, po czym, gdy ból zaczął się rozpływać, splunął na truchło berry i wyprostował się. Berra to nie ułomki. Horgun wybiera najsilniejszych mężczyzn do służby w swej osobistej straży. Ten był akurat wzrostu Burana i po chwili leżał już goły. Ileż czasu musieliby spędzić płatnerze Arscot w swych kuźniach, by wykonać z rudy, którą niesie, miecze, groty, łuski do pancerza, hełm. W końcu rzeczy, które nosił berra są już gotowe. Głupotą byłoby ich nie zabrać. Buran nie miał skrupułów... Stwierdził, że pewne rzeczy łatwiej będzie się niosło, gdy włoży je na siebie. A kusza! Toż to skarb! W podróży, która go czeka, przyda się nie raz, a jeśli dotrze do celu, będzie wspaniałym darem dla króla i wzorem dla rzemieślników. Zabrał wszystko prócz zwłok. Te, odziane w spodnie i pożółkłe płócienne ubranie chroniące przed zimnem i otarciami pozostawił. Spojrzał na nie raz jeszcze, chwycił za szmaty na karku i zawlókł na skraj przepaści. Po chwili, biała plama, koziołkując znikała i oddalała się w kierunku czerniejącej wody Zatrutego Jeziora. Tam, w dole, nie było już plaży. Dobrze, że nie zeszli z Graghiem do końca bo czekałoby ich w dole rozczarowanie. Buran był pewien, że Horgun wysłał więcej berra. Zastanawiał się teraz, czemu miał to szczęście i spotkał tylko tego. Berra było trzynastu. Tyluż było adeptów, którzy stawali się właściwymi strażnikami Horguna, dopiero po śmierci któregoś z pierwszej trzynastki. "Ilu mógł wysłać w pogoń za mną?" - zastanawiał się Buran. Teraz Horgun wiedział już o nim wszystko, czego mógł się dowiedzieć od jego niedawnych towarzyszy, a to znaczy nie wiele. Buran starał się nie wykazywać w służbie u Horguna swoimi prawdziwymi zdolnościami. Kilka zwycięskich bójek, najlepszy tropiciel... To wszystko. Nie! Jeszcze udana, niedostrzeżona ucieczka z Horghar z tajemnicami tego miejsca, a to już jest coś, co należy ocenić trochę wyżej i to zapewne utwierdziło Horguna w tym, jak niebezpieczny jest uciekinier. Rozglądał się teraz czujnie po ograniczonym widnokręgu. Niczego jednak nie dostrzegł. Zatoczył trochę szerszy krąg i po kilku chwilach uważnej obserwacji, zauważył potrącony kamień z niewyschniętą jeszcze plamką wilgoci. Tuż obok, widoczny był dołek w mchu, z którego prawdopodobnie został strącony. "Tu jeszcze nie doszedłem nim mnie zaatakował, więc nie są to moje ślady. Przeszli tędy rankiem, zanim zszedłem z bagienka Zendragha. Ten, którego spotkałem zamarudził gdzieś dłużej i zeszliśmy się. Zatem, pozostali są przede mną. Dobrze więc! Zapolujemy sobie!" Zerknął po raz ostatni na plac boju, zakrył krew kawałkiem skały i posypał wyskrobanym ze szczeliny piaskiem. Nie dopatrzywszy się innych śladów świadczących o stoczonej walce i śmierci berry, ruszył przed siebie. Był ubrany jak berra i nie musiał się obawiać niespodziewanego ataku ze strony tamtych. Szedł pewnie, wypatrując ich śladów i ich samych. Na zielonej łasze mchu dostrzegł kilka przygniecionych miejsc. "Jeszcze trzech" - wysnuł wniosek i zwiększył czujność. Zdjął z ramienia kuszę, naciągnął ją i założył strzałę. Drugi bełt chwycił w zęby i tak przygotowany wypatrywał dalszych śladów. "Muszę dopaść ich przed zmrokiem, jeśli nie chcę spędzić nocy bezsennej i bez ogniska."- pomyślał przyspieszając kroku. Do następnej kępy krzaków podszedł ostrożnie, bowiem wydało mu się, że słyszy odgłosy cichych stąpnięć. I rzeczywiście. Monotonnym krokiem, obliczonym na jak najdłuższy i okupiony jak najmniejszym wysiłkiem marsz, posuwały się w jego kierunku dwie czarne postacie. Szli wyprostowani i milczący. "Widocznie nie znaleźli moich śladów i wracają do punktu wyjścia zacząć poszukiwania od nowa". Buran zmierzył z kuszy i wypuścił strzałę. Niestety trafił nie tego, do którego strzelał. - Kur bas ... Dobrze, że w ogóle trafiłem - szepnął pod nosem i bez chwili wahania naciągnął kuszę powtórnie i nałożył drugi bełt. Drugi z nadchodzących leżał plackiem za ciałem kompana i wrzeszczał ile sił: - Horgun! Horgun! ... - Zamknij się ryju Horgunowy, bo duch tego trupa, za którym leżysz ogłuchnie i z zemsty, co noc będzie ci pierdział do ucha!! - krzyknął Buran, ciesząc się, że miał wreszcie okazję skorzystać z daru mowy, po czym runął przez zarośla w kierunku wrzeszczącego berry. Tamten zamknął się na chwilę, lecz zaraz zaczął od nowa: - Horgun! Horgun! - wył, gorączkowo próbując ściągnąć z pleców kuszę. Kiedy wreszcie zerwał broń, przewrócił się na plecy i usiłował ją napiąć. Gdy spostrzegł, że nie zdąży, poderwał się na nogi wyszarpując miecz. Buran uniósł kuszę do biodra i zwolnił zaczep. Strzała trafiła w oko i wyskoczyła odarta z pierzastych lotek po drugiej stronie stalowego hełmu. Wzniesiony miecz upadł za plecami strażnika i zniknął pod jego walącym się ciałem. Oczy Burana, śledzące upadające ciało dostrzegły, że dziesięć kroków dalej, zasłonięty dotąd przez kompana, stoi trzeci berra, który musiał w międzyczasie nadbiec niezauważony. Buran poderwał głowę w momencie, gdy tamten uniósł kuszę i wymierzył w niego. Nie było już czasu, by choćby wspomnieć swoje życie. Buran, jak błyskawica obrócił się plecami do strzelającego. Usłyszał tylko łupnięcie wyrzucającej pocisk stalowej cięciwy i nim ten głos przebrzmiał, coś chrobotnęło za jego plecami. Nie poczuł ani bólu, ani niesprawności ciała. Był cały i nieuszkodzony. Gdy odruchowo pochylił się do przodu i przydepnął kuszę do ziemi, by ją napiąć, dostrzegł leżący na ziemi bełt z lekko spłaszczonym grotem. "Dzięki ci Ksamor. Pocisk trafił w wór z rudą, przytroczony do moich pleców". Sięgnął po błyskawicznie po leżący między nogami bełt, a odwracając się do przeciwnika z napiętą bronią, umieścił go w rowku przed cięciwą. Tamten widząc swoje niepowodzenie, starał się wyprzedzić działania Burana. Jednak nim Buran ruszył w jego kierunku, zdążył tylko napiąć swoją broń. Buran nie mógł sobie pozwolić na niecelny strzał, a widział, że ma jeszcze czas, by podejść bliżej. Po drodze zrzucił na ziemię plecak ciążący mu na grzbiecie, pozbywając się ciężaru utrudniającego dalsze działanie. Ostatni berra widząc, że nie ma szans na przeżycie tego spotkania, odrzucił broń i stanął wyprostowany ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, czekając na śmierć. Patrzył na zbliżającego się olbrzyma bez słowa. Buran podszedł doń na trzy kroki, stanął i zapytał: - Czy jesteś ostatnim z tych, których wysłał za mną Horgun? Mów psie zajadły albo za chwilę twoje flaki zacznę nawijać na to - i pokazał kolczasty patyk leżący u jego stóp. Postać stała nieporuszona i tylko oczy błyskały białkami w cieniu hełmu. Buran postąpił krok dalej, gdy tamten nagle odbił w bok i z wezwaniem swego pana rzucił się w kierunku odległej o kilkanaście kroków przepaści. Buran zorientował się co tamten chce zrobić. - Szkoda na ciebie strzały, a tam, gdzie się za chwilę znajdziesz, wspomnienie nawijania flaków na patyczek wyda ci się pieszczotą w porównaniu z demonami ciemności zjadającymi twoją, zaprzedaną Horgunowi, czarną duszę. Buran stanął jak oniemiały, gdy tamten przebiegłszy z rozpędu jeszcze kilka kroków zatrzymał się nagle przed urwiskiem. Buran uniósł kuszę i spokojnie przyglądał się rozwojowi wypadków. Niedoszły samobójca stał tyłem do niego z opuszczonymi rękoma i głową, i patrzył w ziemię. Znać było, że nie lęk przed śmiercią go zatrzymał. - Co jest z tobą? Nie skaczesz? A tak chciałem popatrzeć. Już myślałem, że zaoszczędzę strzałę - dogadywał Buran. Tamten sięgnął rękoma do głowy i odwracając się powoli przodem do Burana zdjął hełm. Buran spodziewał się, że ujrzy jakiś odrażający widok: gębę przeoraną bliznami lub zezowate, małe oczka. Tymczasem, twarz, którą ujrzał była jasna i piękna. Inteligentne oczy spoglądały na Burana szukając w nim czegoś wspólnego co ułatwiłoby rozpoczęcie rozmowy. Nie uśmiechał się. - Myślisz, że moją duszę pożrą demony, a ja ci mówię, że to twoja dusza wyć będzie z zaświatów o pomoc. To ty zdradziłeś swego dobrego pana i władcę, a on, prędzej czy później dostanie cię w swoje ręce i ukarze za zdradę - Ta świnia miałaby być moim władcą? Nigdy! - Przestań bluźnić przeciw nieśmiertelnemu bogu w ludzkiej postaci, który cię przygarnął, gdy nikt inny cię nie chciał. Za jego dobroć odpłacasz zdradą i bluźnierstwem. - Ty głupcze! Po to poszedłem na służbę do niego, by go zdradzić - odkrzyknął Buran. - Horgun bogiem! Ten rzeźnik nieśmiertelnym Bogiem! Wiedz, że Horgun nie jest nieśmiertelny. Gdyby był nieśmiertelny nie potrzebowałby ogłupiać czarami takich jak ty, by go chronili przed śmiertelnikami. Wiesz o tym prawda? - zapytał nie odrywając wzroku od starających się wyglądać pewnie oczu berry. - Horgun dopadnie cię szybciej niż myślisz... - kontynuował mniej pewnie berra. - Gdybyś nie miał wątpliwości, nie zatrzymałbyś się - ciągnął nie zważając na jego słowa Buran. - Znam Horguna z kronik mego ludu. Znam go lepiej niż ktokolwiek z tych, którzy mu służą. Horgun zna sekret przedłużania sobie życia i to jest cała jego tajemnica. Wie, że krwi na jego rękach nic już nie zmyje. Żyje wśród ludów znanego nam świata rozdzielając je, dojrzewa jak wrzód wypełniony cuchnącą ropą, a demony ciemności patrzą na to i pomagają mu jak mogą w czynieniu zła, i złych czarów, by urósł jeszcze większy i jeszcze bardziej się zepsuł. One mogą czekać całą wieczność, a myśl o uczcie jaką będą miały, gdy dusza Horguna zapuka do bram ich świata, jest ich doczesną zapłatą. Przez Horguna, jeśli go nikt nie powstrzyma, wiele dusz takich głupców jak ty opuści granice doczesności w miejscu Morhador, gdzie znajduje się brama do świata złych demonów. Nigdy nie zastanawiałeś się jak wygląda życie poza komnatami berra? Na pewno nie, bo nie byłbyś takim głupim fanatykiem, który zaprzedał duszę złu. - Wiem jak wygląda życie poza komnatami berra. Miałem siedem lat, gdy porwano mnie z mojej rodzinnej wioski. Byłem najstarszym chłopcem z jakiego kiedykolwiek uczyniono berra. Pamiętam kołysanki, które śpiewała mi matka. Pamiętam niewiele, ale wystarczająco dużo, by zastanawiać się... - I Horgun nigdy nie odkrył twojej niepewności, wahania? - Jakoś nie. Czasami patrzyłem zza osłon hełmu na niego i zastanawiałem się kim on naprawdę jest. Mówił głosem spokojnym i słodkim. Głosem, który usypiał umysł i sprawiał, że kochałem go. Jednak w przeciwieństwie do innych, ten stan nie utrzymywał się u mnie długo. Gdy przestawał mówić i gdy odchodził, w mej pamięci pozostawał obraz szpakowatego mężczyzny ubranego w dziwaczny strój, lecz przed oczami miałem wspomnienie nie jego oczu, w których dostrzegałem jakiś fałsz, lecz prawdziwie dobrych oczu matki. Były to jednak tylko przebłyski myśli i wspomnień, wypierane natychmiast z mej świadomości przez wpojony mi zakonny reżim. Starałem się nie dopuszczać zwątpienia i jak inni - być wiernym i oddanym, wybranym przez niego, Strażnikiem Boga. Te myśli i wspomnienia z dzieciństwa wracały jednak i nie dawały mi spokoju. Nie mam pojęcia dlaczego Horgun niczego nie wyczuł. Może dlatego, że nawet drgnieniem powiek nie dałem niczego po sobie poznać. - A twoi towarzysze? Oni też niczego nie dostrzegli? - Nie. Nie mogli. Oni są jak żywe trupy, gotowi na każdy rozkaz pana. Nie dostrzegali niczego poza tym, co było związane z celem ich działań, z tym, co przykazali i wpoili im nauczyciele, i sam Horgun, jako zestaw podstawowych obowiązków i zachowań w różnych sytuacjach. Nigdy nawet nie próbowałem wdawać się z kimkolwiek w rozmowy, przekonany, że skoro nikt z nich nie rozmawia nawet między sobą, to widocznie tak musi być. Zawsze jednak towarzyszyła mi świadomość, że jestem w jakiś sposób inny od nich wszystkich. - Dlaczego się zatrzymałeś? - Nie wiem. Po prostu zatrzymałem się. Spodziewałem się, że mnie zabijesz, gdy tylko ruszę z miejsca. Sam nie znam litości dla wrogów mojego pana, bo tego mnie nauczono. Ty mnie nie zabiłeś i to, w połączeniu z twoimi słowami, zastanowiło mnie. Umrzeć jest łatwo, ale dobrze jest przy tym wiedzieć dlaczego się umiera i czy nasza śmierć ma jakiś sens. Buran przyglądał się czujnie stojącemu na linii lotu strzały człowiekowi. Zastanawiał się nad jego słowami próbując jednocześnie wyczytać w jego oczach i postaci cokolwiek, co pomogłoby mu podjąć jakąś decyzję. Berra tymczasem nieznacznie, kroczek za kroczkiem przysuwał się w jego kierunku. Robił to tak dyskretnie, że dopiero po chwili Buran zorientował się. - Zatrzymaj się tam gdzie stoisz! Wyciąg miecz i sztylet zza pasa i rzuć w moją stronę. Gdy tamten wyciągnął i rzucił miecz po czym nazbyt wprawnie i skwapliwie chwycił sztylet, Buran dorzucił - Ostrożnie! Rzuć go, byle nie we mnie. Strzała jest szybsza od twojego sztyletu. - Nie posądzaj mnie o to, co nie było moim zamiarem. - Coś jesteś za bardzo wyszczekany, jak na bezmózgiego rzeźnika, jakimi są berra. Nie bardzo wierzę w to co mówisz. Albo jesteś tchórzem bojącym się zadać sobie śmierć, albo tak dobrze was Horgun wyszkolił. Wiedział, że w pogoń za mną nie może wysłać głupców, bo ich pozabijam. I tak też się stało. Jesteś prawdopodobnie ostatnim, który pozostał przy życiu i wiesz, że jeśli nie uda ci się mnie podejść, upłynie mnóstwo czasu nim ktoś wpadnie na mój trop, o ile w ogóle go znajdzie. Berra zdawał się być nieporuszony. Nic nie wskazywało na to, by się przeląkł. Stał i z kamienną twarzą spoglądał na Burana. - Jesteś w błędzie. Berra nie są tępi ani bezmózdzy. Żaden władca nie otacza się idiotami. Głupi wojownik nadaje się tylko do tego, by rzucić go podczas ataku na pierwszy szereg dzid w szykach wroga, a nie na obrońcę władcy. Berra to zakon chroniący swego boga, to ludzie zatopieni w kontemplacji ksiąg napisanych przez Horguna i nieustannym oddawaniu mu czci. Nie pytani - milczymy. Nie wolno nam się odzywać bez jego zgody. Jedyny głos jaki słyszymy, to jego głos i szczęk oręża podczas codziennych ćwiczeń sztuk wojennych. - To wiele tłumaczy jeśli jest w istocie jak mówisz. Nie mogę ci jednak zaufać i puścić cię wolno. - Co więc zamierzasz ze mną zrobić? - Nie wiem - powiedział Buran, a widząc, że berra znów się poruszył dodał - Zrób jeszcze jeden krok, a pomożesz mi rozwiązać ten problem - rzekł unosząc wyżej kuszę. - Nie zabijesz bezbronnego... - Nie licz na to. Z tego co powiedziałeś nie wynika byś był bezbronny, nawet gdy nie masz broni. Berra zatrzymał się i spojrzał na Burana z drwiącym uśmieszkiem. W jego oczach przez mgnienie oka Buran dostrzegł błysk triumfu i to pobudziło go do działania. Wypuszczając strzałę, przetoczył się w bok stając dwa kroki dalej w pozycji dogodnej do odparcia ataku. Krok od miejsca, w którym stał przed chwilą, kołysał się z mieczem w dłoni i strzałą w brzuchu, jeden z berra. Strzała wbiła się wraz z łuską pancerza w jego ciało, jednak nie zadała śmierci. Widać ocknął się przed chwilą i znacząc swoją ostatnią drogę szerokim, krwawym śladem, świadczącym o dużym ubytku krwi, konał teraz na stojąco. Nie miał już sił, by odwrócić się w stronę Burana. Zacharczał coś niezrozumiale i runął twarzą do przodu. Buran, z wydobytym odruchowo mieczem, podszedł teraz do niego i uniósłszy nieco łuski pancerza w okolicy serca pchnął z całej siły. Natychmiast wyrwał miecz, po czym odwrócił się w kierunku miejsca, gdzie powinno leżeć drugie martwe ciało. Był pewien, że strzała ugodziła w pierś przeciwnika, tym bardziej więc się zdziwił niczego tam nie dostrzegając. Stał się nagle czujny wszystkimi zmysłami. Ruszył powoli na ugiętych nogach do miejsca, w którym jak mu się zdawało, strzała ugodziła berra, i rozejrzał się uważnie. Sznur czerwonych kropel krwi ciągnął się w kierunku urwiska. Buran, rzucając na boki czujne spojrzenia, ostrożnie, krok za krokiem podchodził do miejsca, w którym ślad krwi znikał za krawędzią klifu. Wychylił się lekko i zerknął w dół. Owiał go strumień chłodnego powietrza pchanego w górę, po skale, przez wiatr znad leżącego w dole jeziora. Niczego jednak nie zauważył. Krwawy ślad urywał się nagle i wskazywał na to, że berra skoczył w przepaść. Coś jednak Buranowi nie dawało spokoju. Zbyt łatwo przyszło mu skoczyć skoro już raz stchórzył. Postanowił rozejrzeć się dokładniej. Starał się sobie wyobrazić, że jest rannym człowiekiem chcącym jak najszybciej ukryć się i uratować swoje życie. Rozejrzał się dokoła, by ocenić dokąd w tak krótkim czasie jego nieuwagi mógł się ukryć ranny. Najbliższa kępa krzewów znajdowała się zaledwie pięć kroków od miejsca, w którym się znajdował. Podziwiał przeciwnika. Ze strzałą w piersi zdołał przemyśleć plan wyprowadzenia go w pole. "Nie mogę go lekceważyć. Raz już mnie zwiódł słowami, które przekonałyby nawet Sąd Koronny. Jakoś nie mogę uwierzyć w jego śmierć. Gdzie się czaisz przeklęty wiarołomco?" - rozmyślał Buran i przyglądał się każdemu podejrzanemu miejscu. Ze wzrokiem wlepionym w najbliższe otoczenie ostatniego śladu, stopa po stopie zaczął oglądać skały. Pięć stóp w kierunku najbliższych krzewów, tak jak podejrzewał, dostrzegł pospiesznie roztarty , ledwo widoczny ślad krwi. Przygotowany na najmniejsze drgnienie powietrza, posuwał się do przodu. Przeczesał najbliższą okolice krok po kroku. Nigdzie nie znalazł najmniejszego śladu wskazującego dalszy kierunek poszukiwań. Wycofał się zatem na odkrytą przestrzeń, obdarł trupy, spakował rynsztunek swoich ofiar i ruszył dalej. Rozdział 10 Żelazo zdarte z trupów i jego własny bagaż ciążyły Buranowi coraz bardziej. Nie poddawał się jednak. "Gdy stwierdzę, że już nie mogę iść, będę się czołgał przez kolejny dzień, przenocuję i wówczas podejmę decyzję, czy zostawić część rzeczy, czy targać wszystko dalej" -rozmyślał, czując coraz wyraźniej, jak ciężar tego co dźwiga, wbija go w skałę pod jego stopami. Uszedł kilkadziesiąt kroków i nagle doszedł do wniosku, że w razie niespodziewanego ataku nie zdoła w porę zrzucić przygniatającego plecy i krępującego oba ramiona ciężaru. Stanął i przeorganizował swój ładunek. Dwa pasy, które dotąd obciążały równomiernie jego ramiona związał cienkim rzemykiem i przez lewy bark zarzucił sobie na plecy. Ruszył. Po kilkudziesięciu krokach pasy wpiły mu się w ciało i musiał wszystko przerzucić na drugą stronę. Robił tak dotąd, dokąd nie przywykł. Był wielkim i silnym mężczyzną. Od dziecka przyuczano go do wysiłku przekraczającego jego możliwości. Wiedział, że albo padnie zmuszony do wyrzucenia części bagażu, albo przywyknie. Wiedział również kiedy spodziewać się kryzysu, i dlatego podążał przed siebie nie zważając na ból i zmęczenie. Nie miał naocznego dowodu śmierci czwartego berra. Od tej chwili musi podwoić czujność. Żaden szept traw ni stukot toczącego się kamienia nie może ujść jego uwadze. Pociechę stanowiła świadomość, że tamten nie dysponuje żadną ludzką bronią. Mógł go zaatakować tylko wręcz lub tym co znalazł na swej drodze. "Na pewno go trafiłem. Jeśli przyśpieszę kroku, ranny, nie nadąży za mną" - i ruszył szybkim, marszowym krokiem, tempem, które jego nogi i ciało przypomniały sobie po latach zapomnienia. Jego kroki, pomimo ciężaru, który dźwigał, były miękkie i bezszelestne. Nic nie zakłócało otaczającej go zewsząd ciszy. Młode, nabrzmiałe pąki roślin, czekały na swój czas, by wybuchnąć zielenią; pachniały wilgotną korą, która tu i ówdzie, na grubszych gałęziach i szarych pniach, pokryta była starym mchem. Bezchmurne niebo nie przeszkadzało słonecznym promieniom docierać ze swym życiodajnym światłem i ciepłem do ziemi. Cień, od nieulistnionej jeszcze, szarozielonej masy różnorakich krzewów, leżał jak postrzępiona, nieregularna płachta na szarobiałych skałach. Nie sięgał jednak do samego skraju urwiska. Nieustannie wiejące wiatry, nie pozwalały zbliżyć się do przepaści żadnej roślinie nawet na tyle, by choć ich cień, minąwszy krawędź urwiska, mógł opaść szarą plamą na wody Zatrutego Jeziora. Buran nie miał czasu żyć rytmem otaczającej go przyrody. Czuł każdą, niezaangażowaną w czujność komórką mózgu jej tętno i jej odwieczną pracowitość we wzrastaniu i odradzaniu się. Szedł i szedł nasłuchując i wypatrując wroga, którego śmierci nie był pewien, a skoro tak, musiał przyjąć, że żyje i może stanowić zagrożenie. "Przeklęty berra! Dlaczego nie padł martwy tam gdzie oberwał?! Gdyby nie chroniła go zbroja, a grot bełtu nie był spłaszczony, stygłby teraz w kałuży krwi, a ja mógłbym iść spokojnie, nie wypatrując go za każdym załomem skał lub kępą krzaków. I tak dobrze się skończyło... Moja misja mogła się dzisiaj zakończyć, a zło, jak wielka plama zepsutej krwi, rozlewałoby się coraz dalej i dalej, pochłaniając wioska po wiosce obszary wokół Krateru. Bogowie mi sprzyjają od samego początku, a szczególnie od momentu, gdy spotkałem Gragha" "Gragh..." - wspomniał imię, którego brzmienie rozciągnęło się nagle w jego umyśle. Mógł określić początek tej myśli. Początkiem było wspomnienie imienia chłopca i moment, gdy go poznał. Końca zaś nie mógł dostrzec. Ginął gdzieś w nieokreślonych meandrach alternatyw przyszłości, których fizyczna obecność chłopca przy nim mogła stworzyć tysiące. Wiedział jakąś cząstką swego umysłu, mogącego w pewnym, będącym ciągiem logicznych implikacji chwili obecnej czasie, przewidywać, że gdyby chłopiec kroczył obok niego, jego misja powiodłaby się. Wiedział, że chłopak sam o tym nie wiedząc, był jak strzała wypuszczona z ogromnego łuku, pędząca przed siebie, porywająca za sobą każdy mijany pył. Jednak każdy z pyłków porwany siłą pędzącego pocisku po pewnym czasie przestaje za nim nadążać, ustaje w swoim biegu i wirując w końcu opada. Nagle on, Buran, wielki wojownik, poczuł się takim pyłem, lecz byłby w odróżnieniu od innych, pyłem przyklejonym do drzewca i wraz z nim utkwiłby w celu - jakim by on nie był. Wspomniał swą mężną przeszłość i przeszłość chłopca z nikąd, i zawstydził się... "Grag wlókłby mnie do celu nawet wtedy, gdybym tego nie chciał. Cóż było w tym chłopcu, że tak opętał moją duszę?" - zastanawiał się. Dotąd czuł się niepokonany. Musiał tak myśleć, by chwila niewiary we własną siłę, wyszkolenie i pewność przewagi nad wrogiem nie kosztowały go życie. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nigdy na nikogo nie spojrzał z lękiem. Zawsze była to czujna cierpliwość, podczas której oceniał zagrożenie. Zawsze wybierał wariant minimum, umożliwiający mu ujść z życiem; jeśli się dało - bez walki mogącej przynieść rany lub śmierć. Nie traktował tego jak tchórzostwa. To była droga do celu, a ten mógł zrealizować tylko żywy. Nie obce mu były ludzkie uczucia: strach, nienawiść, miłość; zawsze jednak umiał dać pierwszeństwo rozsądkowi bez baczenia, co podpowiada zwykła, ludzka natura. Tym bardziej nie mógł pojąć, co w Graghu tak go przyciągało. Im dłużej z nim przebywał, tym był pewniejszy jego nadrzędnej roli w ich znajomości. Pierwszego dnia, gdy Gragh zaczął się zastanawiać nad powrotem do Doliny, był gotów poderżnąć mu gardło. Na myśl o tym, jak ostrze zagłębia się w miękkiej tkance i zgrzytając o kręgi, otwiera drogę buchającym strumieniom krwi, przebiegł go dreszcz. Nie zliczyłby gardeł, które podciął. Pamiętał ten pierwszy raz sprzed dwudziestu lat...Wspomnienie przeleciało przez niego żywymi obrazami nie zatartymi czasem, który upłynął. Każda następna śmierć zadana jego dłonią wracała mniej boleśnie. Twarze głów toczących się po ziemi zlewały się w jego pamięci z tym, na co upadały. Jedne były krwawymi kulami, obtoczonymi grubymi ziarnami żwiru poprzyklejanego do zastygającej w galaretowate sople krwi, inne łypały na niego wybałuszonymi oczami zza źdźbeł wysokich traw, by po kilku mrugnięciach zgasnąć. Te były najgorsze. Wyglądało to tak, jakby każda z tych głów żyła jeszcze własnym życiem i ostatkiem odciętej od reszty ciała świadomości próbowała pojąć tajemnicę śmierci, zapamiętując jednocześnie twarz tego, który ją zadał. Odwracał się wówczas gwałtownie, by szukając nowej ofiary zapomnieć o poprzedniej. Ścinał mieczem następną głowę i jeśli nie wyglądała jak poprzednie, to przypominała włochatą plamę bez twarzy wtopioną w ziemię - te najmniej go dręczyły, choć z wolna przestawał sobie w ogóle je przypominać. Kojarzył okoliczności, gubił się jednak w rachubach. Momentami przerażała go ta niepamięć, ta bezimienność zabitych przez niego ludzi. Był wobec nich obojętny. Jedna śmierć więcej, jedna mniej... Co by było, gdyby zabił Gragha? Byłby już trzy..., cztery razy trupem. Nie! Byłby tylko raz trupem. A gdyby pozwolił mu odejść wówczas, gdy chciał zawrócić, a sam poszedł własną drogą? Pewnie szukając drogi do domu, wpadłby w ręce wysłanników Horguna, a jego mutujący, załamujący się krzyk przewalałby się dotąd echami po wilgotnych, niezbadanych jaskiniach podziemi Grodu. Uzmysłowił sobie nagle, że byli ze sobą związani bardziej niż myślał. Nie ma jednak syna Graghuna. Nie ma nikogo, kto mógłby uratować kolejny raz jego życie. Uniósł dłoń zakrywając lewe ucho. Zimny wiatr, który zerwał się przed chwilą, załamując się na grani owiewał jego głowę, świszcząc między ogniwami łańcuchów, opadających z hełmu stalową siatką na policzki i kark, i sprawiał, że cierpła mu skóra. Uporczywy chłód, jak bezczelny rzezimieszek pewny swej przewagi nad ofiarą, ograbiał go w biały dzień z resztek ciepła. Zaczął szczękać zębami, choć marszu nie przerwał ani nie zwolnił jego tempa. Znał zasadę : "Iść póki starczy sił, by zleniwiałe odpoczynkiem ciało nie buntowało się, gdy zapragnie znów ruszyć po krótkim odpoczynku". Mimo wszystko po kilkunastu krokach stanął, zrzucił bagaż i wyszarpnął niedźwiedzie futro. Zapłonął krótkim, niecierpliwym gniewem, gdy utknęło w połowie za trokami, nie dając się łatwo wyjąć. Zapowiedź rychłego ciepła usprawniła jego ruchy. Niecierpliwie rozwiązywał rzemyczki tłumiąc bezsensowny gniew, by jak najszybciej ukryć się pod zatrzymującą ciepło opończą. Udało się! Uporządkował teraz na nowo ładunek, by był wygodny. Wszystkie strzały przełożył do jednego kołczanu wyrzucając zbędny balast w przepaść. "Wieczorem zajmę się tym dokładniej" - obiecał sobie dostrzegłszy i inne możliwości zredukowania niewygód. Szedł teraz okryty ciepłą, futrzaną opończą, a odczuwane dotąd na własnej skórze skutki zimnych powiewów, mniej zaprzątały jego myśli. Po kilku krokach błogie ciepełko zaczęło wypierać ze zziębniętych części ciała resztki odrętwienia. Słońce grzejące dotąd pancerz omijało go długim, kołyszącym się, kosmatym cieniem. Czarny towarzysz wszystkich słonecznych dni jego życia pełzł teraz przed nim wpadając w zagłębienia i rwąc się na skalnych występach. Spojrzał w niebo. Gdzieś znad kraju, do którego zmierzał, wlokły się czarne chmury. Na północy, dotychczasowy błękit nieba zaczęła toczyć siwo-granatowa zgnilizna. Wiedział, że choć wiosna już blisko, łatwo da się przepędzić nawrotowi zimy. Na tej wysokości mogło to oznaczać śmierć. Wystarczyło kilka godzin mroźnego wiatru, by zamienił się w zamarznięty kawałek mięsa. Nie pomoże wówczas ani modlitwa, ani wiara, ani futro z niedźwiedzia. Próbował ocenić ile czasu dzieli go od pierwszego uderzenia armii pana zimna i lodu - Wingtra, który od zarania świata, co rok rozsyła swe wojska na podbój świata, próbuje zawładnąć całą ziemią, zniewolić okowami śniegu i lodu, wziąć w swe posiadanie, zabić wszelkie życie i barwy, zastępując je bielą i wszystkimi odcieniami szarości. W sercu jego królestwa jedynym ruchem jest przesypujący się z jednej śnieżnej wydmy w drugą, gnany lodowatym, świszczącym wichrem, suchy śnieg. Oczy Burana przestały śledzić własny cień. "Jeśli nie znajdę kryjówki, będzie po mnie" - pomyślał. Mrużąc oczy chłostane coraz dotkliwiej wiatrem, zerkał na wszystkie strony szukając bodaj nory świstaka, byle była dość obszerna i pomieściła jego ogromne cielsko. "W nocy ta okolica zamieni się w cmentarzysko. Jednym z pogrzebanych będę ja jeśli dalej tak pójdzie. Jedyną pociechą jest to, że i berra przymarznie do swego pancerza i choćby nie wiem jak gadał do wichru i chłodu, w końcu płatki śniegu zasypią mu tą fałszywą, obłudną gębę, a mróz usztywni jego język. Może sobie wtedy (jeśli będzie jeszcze dość żywy) postukać nim o zęby" - uśmiechnął się do swoich nieżyczliwych myśli Buran. "O mały włos podszedł by mnie!" - wyrzucił sobie swą niedawna łatwowierność i pilniej rozejrzał po okolicy. "Głupio byłoby tu zginąć i nie ucieszyć się widokiem następnego słonecznego dnia nadchodzącej wiosny". Lodowaty wiatr przybierał na sile i sunąc po ziemi, wczołgiwał się po nogach zimnymi, wężowymi splotami pod okrycie. To, że był wielki i silny nie pomagało; zaczął szczękać zębami, aż w końcu zatrzymał się, przysiadł i szczelniej okrył się futrem. Trwał tak przez chwilę w bezruchu, dopóki nie poczuł ciepła rozchodzącego się po ciele i wypierającego wszechogarniający chłód. Zdecydowanie poderwał się na nogi i ruszył dalej. Słońce cały czas świeciło, jednak nie grzało już dość mocno. Tak czy inaczej było sprzymierzeńcem - wydłużało dzień, który pośród gęstych, śnieżycowych chmur dawno by się skończył, niosąc beznadzieję - pewność, że dla niego następny dzień nie nastanie. Zostało jeszcze trochę czasu na znalezienie schronienia. Szare gałęzie, jak klekoczące kościotrupy wybijały rytm upływającego czasu. Co jakiś czas nagły świst lodowatego powietrza między nimi przykuwał uwagę Burana. "Wiiiiii... Wwiiiin... Wiiingtr" - zdawał się przyzywać swego pana. Jakiś gwałtowny ruch pod stopami ściągnął jego oczy z zapatrzenia w dół. To tylko mysz. Małe, szare, beznogie, z wysokości jego głowy, ciałko gnało, jak opętane, ślizgając się po nierównościach terenu. Było pierwszym żywym zwierzęciem jakie spotkał od początku swej drogi z Horghar; śledził ją póki nie znikła w krzakach. "Zaraz znajdzie jakąś jamkę pod korzeniami drzewa lub u podnóża jakiegoś głazu, zwinie się w kłębek pod kopką zeschłych liści i będzie się śmiać z olbrzyma, któremu czmychnęła pod nogami". Próbował przebić wzrokiem zarośla i zaspokoić swoją ciekawość, co do miejsca, które da myszce ciepło podczas nadciągającej śnieżycy. Nagle wykonał błyskawiczny zwrot w kierunku ściany zarośli. Podszedł bliżej i nie zważając na smagające go po nosie, rozhuśtane wiatrem gałązki, wlepił wzrok w splątaną, szarozieloną sieć krzewów i karłowatych drzewek. Wbił się w nią w nadziei, że uda mu się jakoś przejść i przypatrzeć dokładniej temu, co sądził, że dostrzegł. Sieć jednak była mocna; plotła ją sama natura. Każde jej dzieło mimo pozorów niedoskonałości, okazuje się w końcu doskonałe i gotowe na wszystko. Ręce i nogi Burana ugrzęzły w plątaninie wiotkich witek i po chwili wszelki ruch ustał. Był jednak człowiekiem. Jedyną istotą spośród wszystkich dzieł Tworzących Świat Sił, która zaprzeczała twierdzeniu o ich doskonałości. Cofnął się pół kroku i szarpnął rękojeść miecza sterczącą spod kożucha nad prawym ramieniem. Już spoglądał na miejsca skazane na ścięcie, gdy wtem plątanina gałęzi poruszyła się robiąc, na ile było możliwe, przejście w głąb swej macierzy. Było w tym coś nienormalnego i choć wiedział o tym nie przejął się zbytnio. Mało to dziwów widział w ciągu ostatnich dni? Ten wcale nie był największym. Ocierając się o zamarłe w bezruchu gałęzie, z mieczem pół wzniesionym, parł do przodu nie spuszczając wzroku z szarego, ciemniejszego nieco od otaczających go skał wzniesienia, na którym rosło kilka dziwnych, poskręcanych roślin. To czemu tak bardzo chciał się przypatrzeć stawało się coraz wyraźniejsze. Nie był pewien co tak bardzo przyciągało jego uwagę do tego zwykłego zdawać by się mogło pagórka. Coraz zacieklej wlepiał weń wzrok, starając się dojść co było nie tak, co go niepokoiło, co domagało się wyjaśnienia, co takiego dziwnego widziały jego oczy, czego nie mógł zaakceptować rozum. Podchodził coraz bliżej, aż stanął w miejscu, z którego jednym rzutem oka ogarniał wszystko przed sobą. Wytężył umysł. Dziesiątki skojarzeń przelatywało przez jego głowę, lecz żadne z nich nie było zdolne spiąć w całość tych nieprawdopodobnych strzępów myśli przychodzących mu do głowy. Wtem, oniemiałemu człowiekowi, uchylony został rąbek niezgłębionych tajemnic Ziemi, które często są źródłem nieprawdopodobnych legend. Góra zaczęła ożywać! Nie mógł uwierzyć własnym oczom, choć był pewien, że widzi wyraźnie! Dostrzeżone wcześniej pęknięcia były zarysami głowy, rąk tułowia, nóg człekopodobnego tworu, którego istotę stanowiła poruszająca się, ożywiona niepojętą dlań mocą skała. Twór na jego oczach budził się ze snu, który sądząc po nagromadzonych w każdym zakamarku kamieniach i próchnicy ze wzrastających tam co roku i obumierających roślin, musiał trwać całe stulecia. Z powiększających się nieustannie szczelin sypał się nagromadzony pył. Opadające, właściwie zeskakujące z poruszającej się wolniutko kosmatej postaci, małe, drzewkopodobne roślinki, rozbiegały się po okolicy i znikały Buranowi z oczu między rozstępującymi się, jak przed chwilą przed nim, krzewami. Jedna z nich, większa od innych, zatrzymała się przez moment i miał wrażenie, że mu się przygląda, choć nie wiedział czym. Nie miała niczego, co w ludzkim pojęciu mogło stanowić oczy, uszy, czy jakikolwiek inny narząd zmysłu. Drzewko postało chwilkę, jakby wsłuchując się w niego i dobiegłszy na nibykorzonkach do linii zarośli przysiadło. Korzonki zapadły się w skałę, a drzeweczko znieruchomiało. Skalny twór rósł i potężniał z każdą chwilą. Gdy znieruchomiał wyglądał jakby był poskładany ze skalnych bloków. Przypominał człowieka tylko tym, że posiadał dwie nibynogi, dwie nibyręce, korpus i coś, co nasuwająca się analogia kazała nazywać głową. W jego kończynach, bez powodzenia można by szukać stawów. Ręce, nogi i głowa trzymały się tułowia chyba tylko za sprawą magii; sprawiały wrażenie "ustawionych" na nim, tyle, że nie odpadały w żadnej pozycji. Nie było właściwie wiadomo, czy leży do Burana przodem czy tyłem, czy zauważa go, czy robi to wszystko po to tylko, by rozprostować po stuleciach bezruchu kości (o ile takowe posiadał). Gdy skończył się przewalać z pozycji leżącego na boku ludzkiego embrionu, wyglądał, jak zbudowana ze skalnych płyt chata. Klęczał na kolanach opierając się głową o podłoże. Jego szerokie na trzy łokcie łapy były lekko uniesione nad ziemią, zamykając przestrzeń pod jego korpusem. Buran patrzył jak oniemiały. Zaczynał się domyślać co ta dziwna istota robi, nie wiedział tylko dlaczego i czy z własnej woli, czy za czyimś przykazaniem. "A może to skalna lalka poruszana magią, a nie żyjący własnym życiem twór" - przemknęło Buranowi przez głowę. Po chwili, przywykłwszy nieco do dziwów dziejących się na jego oczach, zaczął wracać do rzeczywistości. Wracała pamięć. Rozejrzał się dokoła. Był uwięziony otaczającym go mrokiem, który zaczynał się kilka kroków od niego. "Jak ja tu długo stoję? - zastanowił się. - Gdy zauważyłem "to coś", była jeszcze dwunasta część dnia do zachodu słońca, a teraz jest noc" . Rzeczywiście, czarne chmury napływające nieustannie z północy sprawiły, że świat utonął w niemal namacalnej czerni. Odwrócił głowę na powrót do skalnej postaci. - Przecież widzę TO przed sobą! - szepnął do siebie usiłując znaleźć źródło światła zamykającego go w klatce półmroku, wśród gęstniejących, gdzieś poza nią, ciemności. Spojrzał na pożółkły krąg zeszłorocznej trawy wokół siebie, w kierunku niewidocznego nieba, raz jeszcze na skalny twór. Nie znalazł tego czego szukał. Światło po prostu było. Szare i przytłumione, jakby sączyło się przez pożółkłe prześcieradło. "Jest mi cieplej" - uświadomił sobie nagle, choć podmuchy zimnego wiatru owiewały go dalej i słyszał jego narastające wycie. Czuł się jakby stał przy ognisku. Wyraźne ciepło biło od skalnego olbrzyma trwającego nieporuszenie w swej chatopodobnej pozycji. Przyglądał mu się teraz i zastanawiał, czy jeśli wczołga się pod niego da mu schronienie, czy zgniecie go, czy zrobi to celowo, czy nawet nie będzie wiedział, że ktoś się pod niego wczołgał. Pierwsze białe kruszyny śniegu zatańczyły w słabym świetle, podrywane do szalonego tańca strumieniami lodowatego wiatru. Widać, był to dla nich przyjemny taniec... i wciągający, bo coraz to więcej białych tancerzy przyłączało się do pierwszych par. "Nie mam czasu. Muszę zaryzykować. Najpierw jednak zbiorę trochę suchych gałęzi, by nie zamarznąć podczas śnieżycy i przypiec coś do jedzenia. Mam nadzieję, że to światło dociera choćby na skraj zarośli". Udało mu się zebrać wcale nie mały stosik. Swoje toboły ustawił od strony wiejącego wiatru i obsypał je piaskiem i liśćmi, zatrzymywanymi od dziesięcioleci (a może i dłużej) przez twór, a leżącymi wszędzie wokół i rozwiewanymi teraz przez wiatr. Gdy uszczelnił ścianę swej przyszłej chaty, wczołgał się pod skalnego olbrzyma. Przełamał kilka gałęzi i ustawił z nich kopczyk. Przygotował hubkę i chwycił w dłonie dwa krzemienie. Już miał uderzyć, gdy dotarło do niego, że nie może tego zrobić. Jeśli to coś jest żywe to płomienie mogą zadać mu ból. Po chwili wahania schował krzemienie do woreczka na szyi i zawinął się szczelnie w błogosławione futro niedźwiedzia jaskiniowego, którego był utłukł kilka lat temu i spoglądał tęsknie na ledwo widoczny w słabiutkim, tajemniczym świetle kopczyk gałęzi, gdy ten nagle stanął w płomieniach. Wystraszony zrzucił skórę i zasypał czym prędzej płomienie piaskiem, zerkając w górę, czy aby nie leci coś na jego głowę. "Przecież nie ja zapaliłem ten ogień. Ani razu nie trąciłem o siebie żółtych kamieni, by przypadkowa iskra mogła go wzniecić". Gdy odsunął się nieco od kopczyka, ten znów stanął w płomieniach. Tym razem Buran postanowił poczekać, co się będzie działo. Nic się jednak nie wydarzyło. Oparł się więc wygodnie o ciepłą skałę i wyciągnął zziębnięte nogi w kierunku płomieni. Wydało mu się, że skała, o którą się opierał, a była to (jak sądził) głowa tworu, zadrżała. Odskoczył od niej jak oparzony. Po chwili drgania wzmogły się i usłyszał ni to bulgotanie ni to klekotanie. Jakieś rozwleczone w czasie, przeciągłe stęknięcia. Wsłuchał się w nie najmocniej i najdokładniej jak umiał. - Uuooogiiień dtdtdooobbry, ćććcieeeppppły - zdołał zrozumieć. - Czy wiem, kto do mnie mówi? - zapytał. - Ttaak - padła nieco szybsza odpowiedź. - Rockfels. - Jestem Bu.... - chciał uprzejmie przedstawić się lecz nie zdążył. - Tak, tak, wiem! - zawibrowały słowa w powietrzu. - Słyszałem o tobie. Wiedziałem, że nadejdziesz. Bałem się tylko, że mnie nie zauważysz i pójdziesz dalej. Od tak dawna nie rozmawiałem z nikim... Już wiem, co chcesz powiedzieć: skoro z nikim nie rozmawiałem, to kto mi o tobie powiedział. Ech wy, ludzie...! Pędzicie przed siebie zapatrzeni we własne myśli i plany, myśląc tylko o ich realizacji. Ścinacie drzewa, zabijacie zwierzęta nie słysząc nawet, jak jedne i drugie płaczą i cierpią z powodu zadawanych im ran. Pędzicie tak przez swoje krótkie życie, że nie zdążacie nawet dostrzec monotonnego, odwiecznego strumienia, którym toczy się wszelki byt na ziemi. Ale to nic. Po zimie następuje wiosna i lato; po deszczu wygląda słońce; po smutku przychodzi radość. I wy znikniecie jak burza, smutek, czy zima, a świat znów zatętni pełnią swojego istnienia. Jestem częścią porządku istniejącego od stworzenia świata. Twoje uszy słyszą tylko wibrację powietrza, moje słyszą wszelką wibrację. Twój umysł zdolny jest skupić się na jednej, dwóch, kilku sprawach, których echo dociera do ciebie, ja dostrzegam wszystko co ogarniają moje zmysły. Słyszę jak burczą trzewia ziemi i jak konik polny skacze ze źdźbła na źdźbło. To co nas łączy (a i tak dzieli), to ograniczoność naszego postrzegania. Ty widzisz wyraźnie muchę z dziesięciu kroków ja widzę ją z trzech. Ty słyszysz tętent konia z siedmiu rzutów kamienia a ja z siedmiuset. Ale kiedy ja widzę jednocześnie muchę, słyszę konia, czy szum traw, ty dostrzegasz tylko jeno z nich. To, że się zbliżasz, słyszałem odkąd opuściłeś Krater. Przeklęty Gród... Ten nieustanny łomot i krzyki budzą mnie co chwilę. Nim Horgun pojawił się w Kraterze, było tu cicho i spokojnie. Gdy przebudzałem się czasem ze swego snu, słyszałem, jak obłoki ocierają się o siebie, słyszałem, jak polne maki kołyszą się w takt podmuchów wiatru, jak psy pasterzy naganiają stada owiec skubiące zielone trawy i uspokojony tą niezmiennością zasypiałem na powrót. Od czterystu lat budzę się co chwila, myśląc, że góra Umru - Zori, jak zwali swoją krainę zamieszkujący ją ludzie, znów ożywa i trzeba się mieć na baczności. Lubię ciepło i nie gorąca bijącego podczas wybuchu się boję, ale tego, że spływająca lawa zaleje mnie i uwięzi na dłużej niż bym chciał. Czy lubisz, gdy w dzień twojego odpoczynku budzi cię ktoś przed czasem? - zapytał i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej. - A właśnie! Ja choć śpię, słyszę wszystko co mnie otacza, sycę się tym, to jest mój najmilszy sen, do którego się uśmiecham, przy którym śpię najtwardszym snem. Nie znoszę jednak, gdy coś sztucznego burzy mój spokój i zmusza do zwiększania uwagi ponad zwykłą miarę, a to właśnie robi Horgun w swoim Grodzie - hałasuje!!!! Gotów jestem pomóc nawet człowiekowi, byle tylko wszystko wróciło do dawnego porządku. Nie dziw się, że znam waszą mowę. Widziałem zmysłami moich Ojców, jak rodzaj ludzki wzrastał. Pamiętam, jak wasi przodkowie całymi stadami siadali na Nas obgryzając wydłubane z ziemi korzonki. Widziałem, jak ich sylwetki prostowały się coraz bardziej, aż stanęli na dwóch nogach i zauważyli, że lepiej od korzonków smakuje mięso, choć sami wyglądali jak zwierzęta. Wyglądali śmiesznie, biegając za innymi z kamieniami w rękach. Jednak już wtedy czułem, że to nie zwykły drapieżnik powstaje, jak lew górski czy wilk, ale największy drapieżnik wszech czasów. Pętaliście się długo w wielu miejscach, w których żyli moi Ojcowie. Inne to były czasy. Słońce wygrzewało Nas każdego dnia, przez cały rok, nie tak jak teraz, przez kilka marnych miesięcy. Ależ błogo się wtedy spało... Okolica tętniła życiem. Góry były niższe. Nie było wulkanu, a wszędzie rosły lasy. Aż przyszły czasy, które słabo pamiętam. Mróz skuł wszystko, co ogarniały Nasze zmysły. Zasnęliśmy wówczas na dobre, budząc się tylko kilka razy w ciągu stuleci. Potem, szczęśliwie, ludzie Nas omijali. Kiedy znów usłyszeliśmy i ujrzeliśmy człowieka, dosiadał innego zwierzęcia. Leży teraz gdzieś tam, skąd nadeszli moi Ojcowie. Niepotrzebnie się wówczas Rogbun, mój ojciec rozgniewał. Śmierć tego biedaka i tak niczego nie zmieniła. Ale to było dawno temu, przynajmniej według twojej miary. Pogodziłem się z waszą obecnością na ziemi, mając nadzieję, że spotka was los tych, którym przed wami wydawało się, że dominują nad światem, którzy myśleli, że są jedynymi jego panami. Dziś nie pozostał po nich nawet pył. Tworzyli przedmioty, które wydawały im się niezniszczalne. Jednak znalazły się stworzenia, które nie wiedziały co to znaczy "niezniszczalny" i nim minęło kilka chwil życia planety nie było już śladu po dumnych cywilizacjach. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że przed człowiekiem inna rasa panowała nad światem? - nie wytrzymał Buran, zszokowany tym, co do niego dotarło, przerywając nie kończący się strumień słów skalnego olbrzyma. - Biedny człowieczku, nie jedna, a dwie rasy były przed wami, a może i inne, o których nic nie wiem. Te, o których wiem, zginęły, przepadły lub unicestwiły się same i żaden ślad po nich nie został. Odnawiająca się przyroda zniszczyła wszystko, co pozostawili po sobie, jakby pragnęła wymazać ich istnienie ze swej pamięci. I was spotka to samo, bez mojej, czy czyjejkolwiek pomocy. Nie ma powodu, bym pomagał w dziele zagłady, które dokona się samo..., którego wy sami dokonacie - poprawił się. - Ja chcę tylko, by moje dzieci szczęśliwie doczekały nowego Czasu Spokoju, a chwila, gdy następnemu zwierzęciu urośnie mózg dość duży, by był zdolny pomyśleć:"JA JESTEM", zamiast: "jak tu przeżyć" - nastąpiła jak najpóźniej. Świat istnieje od setek milionów lat, a wzrost każdej z istniejących nań cywilizacji trwał zaledwie kilka tysięcy. Sam widzisz, że nie ma powodu, bym był niecierpliwy. - Nie mam powodu ci nie wierzyć i jeśli prawdą jest to co mówisz, to musisz mieć tyle lat co ziemia. Kim ty właściwie jesteś? Gdybym nie przywykł do czarów i rzeczy niezwykłych w ciągu tych sześciu lat spędzonych poza domem, szczególnie ostatnich dni, to chyba rzuciłbym się ze skały w przepaść, nie chcąc żyć w szaleństwie. Ostatnio spotykają mnie same dziwne rzeczy i choć zaprzecza im mój umysł, wiem, że zaistniały. Sam już nie wiem, czy to tylko sen, czy też spotyka mnie to wszystko naprawdę. - Dorzuć do ognia. Zimno się robi. Buran osłupiał, po czym roześmiał się. Kontrast między tym o czym mówili, a właściwie o czym mówił Rockfels, a ostatnim jego zdaniem był tak ogromny, że na moment zapomniał o co właściwie chciał powiedzieć. Śmiał się długo i serdecznie, a gdy skończył poczuł się lepiej. Choć sam już nie rechotał, jego brzuch cały czas wstrząsał jakiś wewnętrzny chichot, a usta bezwiednie uśmiechały się niemo. Chwycił kilka suchych gałęzi, przełamał na kolanie i rzucił na czerwieniące resztki żaru. Buchnął nowy płomień, liżąc drżącym blaskiem nieruchome ściany małej, żywej (jak się ostatecznie okazało) chatki. Wiatr hulał na zewnątrz wyjąc w szczelinach skał i gałęziach drzew. Czasami, jakiś zabłąkany płatek śniegu wepchnięty mimo swej woli do wnętrza, krążył wzdłuż ścian miotając się bezradnie, aż w końcu poddawał się, godził na śmierć i sunąc w górę unoszony ciepłem ogniska, topniał nad jego płomieniami znikając, rozpływając się w powietrzu pod brzuchem twora. Wraz z nowym blaskiem podsyconego ogniska zrobiło się milej. Ściana, której dotykały jego plecy stała się cieplejsza, grzejąc je przyjaźnie. Ciepło wnikało i rozpływało się po jego członkach. Czując gdzieś na stopach niemiły powiew chłodu, kopnął kilkakrotnie nogami poprawiając futro i trzepnąwszy kilkakroć opadającymi powiekami zasnął. Rozdział 11 Obudził się po nocy bez snów. Otaczała go nieprzenikniona ciemność. Spróbował się poruszyć. Zastane od bezruchu i niewygody członki zbolały niemiłosiernie. Stękając i posapując, zmuszał odrętwiałe ciało do posłuszeństwa. Siłą łamał, prostując i zginając, sztywne, chrzęszczące przy tym stawy. Chciał się rozejrzeć, lecz zaklejone szarą, bezkształtną papką półmroku oczy nie były w stanie dojrzeć niczego. Po omacku odnalazł zgromadzony wczoraj kopczyk suchych gałęzi i rozniecił ogień. Wyciągnął bukłak i trochę suszonego mięsa kozicy, które, przygrzał nieco, nim zaczął je pochłaniać popijając zimną wodą. Otwór, którym wczoraj się wczołgał do środka, mieniło się i błyszczało różowymi refleksami. Śnieg wsypał się aż do wnętrza jego schronienia i lekko się nadtopił, tworząc szklistą, chropowatą powierzchnie, w której z rozbawieniem przeglądało się żółtawe światło jego malutkiego ogniska. Po chwili stało się duszno, a dym nie mając gdzie uchodzić (choć nie było go dużo), zaczął szczypać w oczy. Buran wyjął miecz i odszukawszy pod sufitem niewielką, również zasypaną śniegiem szczelinkę, przebił otwór na zewnątrz. Podobny otwór wykonał u dołu, w miejscu, któremu się przed chwilą przyglądał. Głowa chłodnego powiewu wtargnęła do środka, a uwięziona niespodzianie szukała nerwowo wyjścia. Kołysząc jęzorami ogniska miotała się w zamkniętej ciałem Rockfelsa przestrzeni, aż trafiła na górny otwór. Teraz, jak wąż, ciągnąc za sobą swoje długie, nie kończące się ciało, sunęła spokojnie przez dwa przeciwległe otwory, usuwając zaduch i dym, i przynosząc z zewnątrz na swym grzbiecie świeże i rześkie powietrze. Buran z rozkoszą wdychał orzeźwiający chłód. Odgłosy docierające z zewnątrz świadczyły, że śnieżyca szaleje dalej. Mogła skończyć się w każdej chwili lub trwać jeszcze kilka dni. "Jeśli się nie poprawi się pogoda to i tak tu w końcu zamarznę. Nie podpalę wilgotnego drewna, a to tutaj wystarczy najwyżej do jutra." - Jak myślisz Rockfels, długo jeszcze potrwa ta śnieżyca - zapytał. Nikt jednak mu nie odpowiedział. Nie usłyszał nawet szmeru świadczącego o obecności kogokolwiek poza nim samym. Spojrzał na ramiona olbrzyma i zastanowił się. Skały, które je tworzyły, nigdy, przenigdy nie byłyby zdolne w naturalny sposób utrzymać się same w tej pozycji. Podczas, gdy rozstrzygał problemy przyrody przeczące jego życiowemu doświadczeniu, skała zadrżała i po chwili odezwał się bełkoczący głos Rockfelsa, złożony jakby z ciągu przesypywanych z naczynia do naczynia kamieni. - Nie dziw się mojej powolności człowieku. Taka już moja natura. Jestem jak ludzki starzec, który nabiera ochoty do życia dopiero, gdy jego kości wygrzeją się w gorących promieniach słońca. Twoje ognisko pobudziło moje kamienne ciało i dzięki temu łatwiej mi się poruszać. By dać ci schronienie musiałem oderwać się od ziemi, z której czerpię siły. Ona mnie żywi dostarczając wszystkiego, czego potrzebuję do życia i grzeje podczas takich dni jak ten. Pytałeś, czy śnieżyca potrwa jeszcze długo. Nie jestem jasnowidzem, jednak czegoś przez te tysiąclecia się nauczyłem. Myślę, że skończy się w nocy, a ranek przywita nas słoneczny choć chłodny. Jutro będziesz mógł wyruszyć w dalszą drogę. - To dobrze. Kończy mi się drewno, a bez ogniska zamarzłbym tu na kość. - Nie zamarzłbyś. Zadbałbym o ciebie. Jesteś w końcu moim gościem. - Czy daleko stąd na drugą stronę gór? Chciałbym już opuścić tę niegościnną okolicę. Bez urazy... Nie mam tu na myśli ciebie! Jesteś drugą, nie licząc zjawy z psem, życzliwą mi istotą jaką w ciągu ostatnich lat spotkałem. - Wiem i nie myślę brać ci tych słów za złe, bo w istocie, od pojawienia się Horguna okolica ta stała się wyjątkowo niegościnna i bezludna. Przestały docierać do mnie wieści ze świata. Onegdaj płaskowyż, który okalają góry pełen był dobrych, spokojnych ludzi. Paśli oni swoje stada owiec, a ich ciche, monotonne życie, było dla mnie jak bajka trwająca przez całe ich pokolenia. Obok Krateru przechodziły karawany kupców. Ich jazgot, zagłuszał stąpanie jucznych koni i wołów, niosących ogromne juki wypełnione wszelkim dobrem, jakie człowiek mógł wytworzyć. Omawiali sprawy ważne i błahe. Roili marzenia o zyskach, jakie osiągną po sprzedaniu swoich towarów, o życiu jakie będą później wiedli; planowali strategie dalszego handlu. Byli tak głośni i gadatliwi, że słychać ich było na długo, nim pojawiali się na horyzoncie. Nieśli ze sobą wieści z wszystkich stron świata. Mogłem przynajmniej zorientować się, na jakim etapie swego rozwoju znajduje się człowiek. Dziś, wszystkim co słyszę, to młoty Horghar i przekleństwa, którymi nieustannie obrzucają się jego mieszkańcy. Czasem przysiądzie na mnie zabłąkany ptak, czasem przebiegnie kozica, jednak od zwierząt trudno się czegoś dowiedzieć. Nie można ich o nic zapytać, są zbyt płochliwe. Wystarczy jedno stęknięcie skał lub rupot spadającego kamienia, by podrywały się do ucieczki. Słucham więc o czym same szczebioczą między sobą. Rockfels był tak gadatliwy, że nawet Buran to zauważył. Rozumiał go. W końcu sam przez sześć lat nie zamienił z nikim szczerego słowa. Nie było nikogo, komu mógłby się wyżalić lub zaufać. Tyle, że w przeciwieństwie do Rockfelsa przywykł do tej myśli, nie czuł aż takiej potrzeby mówienia. Uśmiechał się teraz w duchu i nie przerywał. I tak nie miał nic lepszego do roboty, a tym sposobem, czas oczekiwania na poprawę pogody mijał szybciej. Mógł przy okazji dowiedzieć się czegoś, co przyda mu się w dalszej podróży. Grzechotanie Rockfelsa było miłe i dawało poczucie bezpieczeństwa. Wiatr dalej hulał na zewnątrz, jemu jednak było ciepło i przytulnie. - Zatem rozumiem cię - kontynuował. - Pytałeś kiedy opuścisz tę niegościnną krainę. Osiadłem tu po ostatnim wybuchu wulkanu i odtąd nie ruszałem się z miejsca. Nie wiem jak wygląda okolica w tej chwili. Nie wiem ile nowych jarów, których człowiek nie zdoli przejść wypłukała woda i ile trudności czeka cię po drodze. Powiem ci co wiem. Jeśli nie napotkasz przeszkód, w ciągu kilku dni marszu przejdziesz na drugą stronę gór. Gdybyś szedł dalej, po czwartej części dnia dojdziesz do Wodospadu Kusar. Wodospad Kusar trzysta lat temu znajdował się o wiele dalej. Pewnego dnia usłyszałem łomot walących się skał. Nie był nawet zbyt głośny. Ot stęknęło, łupnęło i wszystko ucichło. Szum starego wodospadu umilkł. Odwieczny łoskot spadającej z wysoka wody zamienił się w nagłą ciszę, a po kilkudziesięciu dniach pojawił się zupełnie gdzie indziej - o wiele głośniejszy. Teraz zrzuca swe wody z Górnego Jeziora znacznie bliżej miejsca, w którym się teraz się znajdujemy, niż kiedyś. Nie mam pojęcia co się wydarzyło, jaka siła zdolna była przenieść cały wodospad z miejsca na miejsce, w tak krótkim czasie. - Spotkała mnie niedawno dziwna przygoda. Trafiłem w miejsce, którym rządzi widmo starca. Nazwał siebie Zendragh. Dziwna była z nim rozmowa. Wiem, że to spotkanie nie było przewidzeniem - było prawdziwe, choć dziś ogarniają mnie wątpliwości. Pamiętam nawet, czym mnie obdarował. O, Ksamor! Gdybym nie był wojownikiem, mój krzyk usłyszałbyś na pewno. Wypalił mi na ręce wizerunek wejścia do Krateru. Wizerunku tego próżno szukałem na swoim przedramieniu następnego dnia. Przyrzekłem mu - choć dziś nie jestem pewien komu - szukać tego miejsca, dokąd go nie znajdę. Powiedz mi, czy istniało kiedyś wejście do Krateru? Czy nie stracę czasu na bezowocnych poszukiwaniach niczego w końcu nie znajdując? - Nie wiem. To co mnie stworzyło, nie uczyniło ze mnie zdobywcy. Mogę się poruszać i to tak szybko, że twoje oko nie spostrzegło by mego ruchu, jednak moja natura każe mi spędzać życie w jednym miejscu. Jak leń nie potrafi przemóc poczucia niemocy, i zniechęcenia na myśl o wysiłku i wziąć się do pracy, tak ja nie umiem bez potrzeby poruszyć się z mego zależałego miejsca. Choć dzięki swej pamięci żyję niemal tak długo, jak istnieje świat, nie znam niczego, co leży poza miejscami, które przemierzyli moi przodkowie, lub które sam poznałem. Droga mego gatunku prowadzi z zachodu. Mogę ci opowiedzieć o wszystkim, co spotkali na swej drodze moi bezpośredni przodkowie, lecz nic poza tym. Dawno, dawno temu, być może twoja przygoda zmusiła by mnie, do poznania następnego fragmentu naszej przepięknej planety, i ujrzałbym wreszcie, co znajduje się poza miejscem, gdzie ziemia i niebo stykają się ze sobą... - zamarzył się. - Pokaż rękę - ponownie po chwili milczenia odezwał się Rockfels. Buran wyciągnął obnażone przedramię i odwrócił się odruchowo z w kierunku głowy twora. Najpierw poczuł ciepło, a po chwili w mrocznym, szarym świetle pojawił się na skórze przedramienia rysunek. Odczuł ulgę, że jego pamięć i zmysły nie zawodzą, a wydarzenia, które pamiętał nie były ani przewidzeniem, ani złym snem. - Starzec mówił, że rysunek na moim przedramieniu pojawi się tysiąc kroków od miejsca, które przedstawia. Widzę go teraz. Czy jestem już blisko? - Nie - jeszcze nie. Mam sposoby, by dostrzec rzeczy nie osiągalne zmysłom innych istot. Jednak to co widzę na twojej ręce, nic mi nie mówi. Chciałbym ci pomóc, jednak nie mam pojęcia jak. Buran wpatrywał się w skałę przed sobą. Była to głowa Rockfelsa; był tego pewien. Wytężał wzrok ze wszystkich sił, jednak nie wypatrzył niczego, co łamałoby przypadkowy nieład w strukturze litej skały. " Gdzie on ma oczy, uszy, nos? Czy w ogóle posiada coś takiego?" - starał się dociec. - Czemu mi się tak przyglądasz, człowieku? - Mam wrażenie jakbym rozmawiał z samym sobą. Twój głos dociera do mnie zewsząd. Wiem już, że podobnie jak widzisz, słyszysz, czujesz i myślisz, ale zza pleców można podsłuchiwać przekupki, zamknąć oczy i słuchać bajek, odburknąć przechodniowi, lecz nawet wówczas oczy każdego człowieka szukają ust - źródła słów i oczu - lustra duszy. Powiedz, w którym kierunku mam mówić, bym nie miał wrażenia, że gadam do siebie? - Istota, która zaplanowała nasz świat, i mnie chciała stworzyć na obraz i podobieństwo pozostałych stworzeń. Przyjrzałeś mi się. Nazwałeś pewne części głową, nogami, korpusem, rękoma. I słusznie. Sposób mojego poruszania się nie odbiega od tego, jak ty się poruszasz, jednak moje zmysły - to ja. Widzę, słyszę, mówię i myślę całym ciałem. Nie umiem w żadnej konkretnej części siebie odnaleźć źródła mojej myśli. Ty wiesz, że u ciebie to głowa, u mnie - ja cały. Jest to jakby logiczne. Po tysiącu lat bezruchu niewiele jest na moim ciele miejsc nie zabrudzonych. Te czyste miejsca to moje okna na świat i wiem, że czas się poruszać, gdy zniknie ostatnie z nich. Myślę, że miejsca, w które patrzysz są dobre, byś mógł skupić na nich uwagę podczas rozmowy ze mną - jeśli tak bardzo tego potrzebujesz. - Nie pomogłeś mi zbytnio. - Przykro mi. - Pomogłeś mi jednak w inny sposób. - O czym mówisz? - Uwierzyłem w to, co zdawało mi się tylko złym snem i czemu nie dowierzałem. Postanowiłem, że udam się w kierunku Arscot, królestwa na północy, z którego pochodzę, dopiero gdy znajdę wejście do Krateru. Zapadła chwila milczenia. Ani Buran, ani Rockfels nie wiedzieli, co powiedzieć. Pierwszy przerwał milczenie Rockfels. - Rozumiem, że ostatecznym celem twojej misji jest zniszczenie horgunowego gniazda?. Buran skinął głową. - Będę śledził każdy twój krok dokąd nie umilknie ostatnie twoje stąpnięcie i nie zleje się z ciszą - kontynuował Rockfels. - Będę wiedział, kiedy potrzebna ci będzie pomoc i możesz na nią liczyć wszędzie tam, dokąd sięga moja moc. Dotąd twoja droga z Krateru nie była łatwa. Słyszałem was od dawna, niemal od początku. Było was dwóch, jednak temu drugiemu coś się przytrafiło. - Mój towarzysz Gragh nie żyje. Zaatakowała nas jakaś poczwara podobna do pająka. Niestety. On był bliżej niej... Spadł ze ściany urwiska i zabił się uderzając o wody Zatrutego Jeziora. - Myślę, że była to Froguda. Nie mam pojęcia dlaczego miałaby czyhać na wasze życie. Jest na swój sposób rozumna i nie zabija ludzi. Wie jak wyglądają i unika ich. Przyjaźni się z pewnym człowiekiem żyjącym w dole. Jest drapieżna, jednak poluje wyłącznie na zwierzęta, i to, co żyje w wodach, głównie ryby. Od kiedy odkryła istnienie Górnego Jeziora i stwierdziła, że zamieszkujące je stworzenia smakują o wiele lepiej od pływających w Zatrutym Jeziorze, często urządza sobie wyprawy w górę. Nie rozumiem, dlaczego was zaatakowała. Musiała być strasznie głodna, albo po prostu mieliście pecha. Słyszałem, jak dwa ciała uderzają o wodę. Fale długo klepały przybrzeżne skały nim wszystko umilkło. Czuję, że stałeś się cieplejszy, a serce szybciej łomocze ci w piersiach. Wystraszyłeś się czegoś? - Nie, nie przestraszyłem się. Jego śmierć wspominam jak śmierć kogoś bardzo bliskiego. To, co bierzesz za strach jest budzącym się na nowo żalem. - Rozumiem. Wiele z moich dzieci też umiera. Powinienem już dawno do tego przywyknąć, bo wiem, że to nieuniknione, ale za każdym razem jest mi tak samo przykro. Twoje wspomnienia zatrze czas, ja pamiętam, i pamiętał będę wszystko, co dotarło do moich zmysłów, odkąd się narodziłem. Pamiętał będę także wszystko to, co przeżyli moi przodkowie w linii prostej. - Nie potrafię tego pojąć. Gdybym nagle przypomniał sobie wszystkie zdarzenia mego życia, moja głowa rozprysłaby się jak melon trafiony kamieniem z procy. Nic nie uchroniłoby mnie przed poplątaniem zmysłów. Jak możesz odnaleźć dzień dzisiejszy pośród tych wszystkich wspomnień?! - Ja nie żyję wspomnieniami. Żyję dniem dzisiejszym, wczorajszym, jutrzejszym - jak ty. Ja po prostu w odróżnieniu od ciebie nie zapominam. Przecież nie myślisz w każdej chwili o swojej matce, jednak możesz, kiedy zechcesz, sobie ją przypomnieć. W waszej ludzkiej pamięci rzeczy ważne leżą gdzieś na wierzchu, i w każdej chwili możecie je przywołać, a drobiazgi się zacierają. Im dłużej trwa wasze życie, tym trudniej wam sobie przypomnieć szczegóły z przeszłości. Niektóre rzeczy całkowicie umykają wam z pamięci. Ja nie mam przed oczyma tego wszystkiego, co pamiętam. Jednak w przeciwieństwie do ciebie potrafię z zakamarków mojego ciała wyłowić każdy szczegół i myśl, która kiedykolwiek pojawiła się we mnie. Kiedyś skamienieję do końca. Za kilka tysięcy lat zostanie ze mnie kupka leżących na sobie głazów. Krzemionka wypełni ostatni zakamarek mojego ciała i umrę, jednak najmłodsze z moich dzieci będzie moją kontynuacją, będzie posiadać świadomość własnego bytu, pamiętając równocześnie każdy, najdrobniejszy szczegół życia mojego i wszystkich moich ojców. - Co jeszcze mnie czeka w podróży, którą zacząłem? Odkąd poznałem Gragha spotykają mnie rzeczy niepojęte. Nie czuję, by moje zmysły mąciło szaleństwo, i tylko dlatego ufam, że jest tak w istocie, i że to, co dotąd mnie spotkało, a czego nie potrafię pojąć, dzieje się naprawdę. - Jesteś zdrowy i na ciele i umyśle. Wierz mi. Tam gdzie leży jedno ziarnko piasku - można spodziewać się milionów. Tam, gdzie jedna kropla wody - może być rzeka lub jezioro. Tobie nie przytrafiła się jedna niezwykła rzecz, której twój ludzki rozum nie potrafi zrozumieć i przyjąć za fakt zaistniały, lecz kilka. Niewielu ludziom się to przytrafia. Czy chcesz czy nie, wszedłeś na ścieżkę wydarzeń niezwykłych dla zwykłego śmiertelnika. Zacząłeś brodzić w rzece wydarzeń niepojętych ani dla ciebie, ani dla mnie. To, co dało nam wszystkim życie, snuje własne plany i nikt nie potrafi ich przejrzeć. Pamiętaj, cokolwiek ci się przytrafi, zawsze ufaj sobie - swojemu sercu i instynktowi. Działaj kiedy coś szarpnie twoimi mięśniami i czekaj, gdy nic poza oczekiwaniem nie przyjdzie ci do głowy. - Rozumiem to co mówisz - przerwał Buran. - To dobrze - przerwał mu niespodzianie Rockfels. - Wiem, że czujesz się zagubiony. Chciałbyś postawić swoje trzydzieści, może trzydzieści pięć lat własnych doświadczeń, przeciw moim pięciu tysiącom. Możesz. To twoje prawo. Prawo wyboru każdego żyjącego stworzenia na ziemi. Sarna uciekając przed wilkiem może dać szus w lewo lub w prawo. Często jej wybór decyduje o tym, czy przeżyje, i czy za chwile wilk nie zapoluje na inną, być może słabszą, którą pewnie łatwiej dogoni i zabije. Im istota inteligentniejsza, tym jej wybory bardziej ważą na jej i innych życiu. Tysiące istot na ziemi żyje tylko po to, by umożliwić życie innym, strać się ich pokarmem, towarzyszyć przedstawicielom własnego gatunku, by stworzyć mnogość, z której da się wybrać jednostkę przewyższającą pozostałe sprytem, zaradnością - zdolną przeżyć. W istocie żyją po to, by przetrwał gatunek. Ty jesteś kimś niezwykłym. Ten Który Nas Stworzył wybrał cię! - Po co? - Byś naprostował ścieżki swojego gatunku spaczone przez Horguna. Wolna wola jest prawem każdego stworzenia. Jednak nie każdy wybór jest dobry. Niestety, dopiero przyszłość pokazuje, które z często przypadkowych wyborów były słuszne. Są istoty zdolne dostrzec prawdę i podążać jej śladem. Może ty jesteś jedną z nich. Nie myśl zbyt wiele. Nie opieraj się temu, co tobą kieruje dokąd czujesz, że służysz innym - nie sobie. - Tak właśnie czuję. - Jesteś wybrańcem swojego gatunku, i myślę, że jeśli nie zwątpisz w swoje przeznaczenie, dojdziesz do celu wbrew wszystkim niepewnościom, wahaniom i zasadzkom czyhającym na ciebie po drodze. - Czy mam w to uwierzyć? - Musisz, jeśli chcesz trafić tam dokąd zmierzasz. Zapadła cisza. Buran odruchowo dorzucił drewna do dopalającego się ogniska. Szum wiatru dobiegający z zewnątrz wydał się mniej zawzięty i głośny. Zgłodniał. Sięgnął do swoich zapasów i posilił się. Przeżuwając kęsy suchego mięsa, przeżuwał jednocześnie własne myśli. Próbował wpasować, choć nie było to łatwe. - Czego jeszcze mam się spodziewać, kiedy ruszę z tego miejsca w dalszą podróż? - zapytał pragmatycznie Buran. - Nie mam pojęcia. Byłbym bogiem znając wszystkie tajemnice świata. Wiem tylko tyle, ile z otaczającego minie świata dociera do moich zmysłów. Mogę opisać ci każdą dolinę i kamień leżący na drodze moich przodków do tego miejsca. Jednak moja przeszła droga wiedzie z zachodu, krainy północy są dla mnie tajemnicą. Nawet gdybyś ruszył na zachód nie wiele bym ci pomógł. Czy zdajesz sobie sprawę ile drzew wyrosło i runęło w miejscach, które poznałem za młodu, że nie wspomnę o moich przodkach. Nawet mojego życia wystarczyło, by wiele rzek zmieniło swoje koryta, góry wzniosły się lub opadły, kotliny zalały błotem i powstały nowe. - Nie możesz więc mi pomóc? - Wszędzie tam dokąd sięga moja władza, możesz spodziewać się mej pomocy. - To znaczy...? - Nie wiem którędy pójdziesz. Twoje kroki mogą umilknąć za dzień, mogą też umilknąć za sto dni. A może też jakaś siła pchnie mnie twoim śladem i będę czuwał nad tobą do kresu twojej wędrówki... Nie... To mrzonka. W moim wieku to już niemożliwe. Mógłbym pokonać niewielki dystans, lecz to mi się nie opłaci. Straciłbym zbyt wiele sił i skrócił swe życie. Odkąd ostatni raz przemierzałem ten świat minęło prawie cztery tysiące lat, lecz może siły, które rządzą naszym losem, wyznaczą mojemu gatunkowi zadanie trudniejsze niż schronienie cię przed śnieżycą. Czasami wyobrażam sobie, czego muszą doznawać zwierzęta w swych nie kończących się wędrówkach po ziemi, i... zazdroszczę im. Marzę o nieskończonych przestrzeniach, czekających gdzieś tam, dokąd nie sięga mój słuch, czy nawet wzrok, lecz to już nie dla mnie. - Przydałby mi się przyjaciel w dalszej wędrówce. Człowiek nie potrafi istnieć w samotności. Jednak ty nie mógłbyś ze mną pójść nawet gdybyś mógł. Człowiek i góra... Twoje kroki słychać by było na tysiące kroków... Trudno! Jestem wojownikiem. Moje życie to miecz i wierność. To co mi przeszkadza - wyrzucam. Gdy jakaś myśl staje się zbyt natrętna, ograniczając moją czujność i zdolność do działania - przestaję myśleć. Mam cel i muszę go zrealizować niezależnie od tego, czy będzie to proste, czy trudne. Tak czy inaczej jakoś sobie poradzę. - Ech wy..., ludzie... Jesteście groźniejsi niż wszystkie poprzednie inteligentne rasy z jakimi spotkał się w swej historii mój gatunek. - A to czemu? - Posiadacie cechy, których tamci nie posiadali. Ich brak sprowadził na nich zagładę. - Jakie to cechy? - Nie sposób ich wymienić. Gdy patrzysz na stado kruków, co widzisz? - Nie wiem, co mam ci powiedzieć, do czego zmierzasz... Kruki są czarne, latają stadami, jedzą wszystko co jest w stanie strawić ich żołądek... - Gdy patrzysz na stado kruków, czy widzisz, by któryś różnił się od innych? - Rzeczywiście! Wszystkie wyglądają tak samo, tak samo kraczą i tak samo dziobią. Jaki jednak to ma związek z inteligentnymi rasami, które według ciebie istniały przed człowiekiem na ziemi. - To, czy kruk jest czarny, czy biały, czy jest, czy go nie ma - nic. Na przykład Pukakowie. Byli jak te kruki - wszyscy jednakowi. Ich siłę stanowiła jedność i brak różnorodności myśli i zachowań pojedynczych przedstawicieli. Wy ludzie umiecie działać wspólnie i realizować wspólne cele. Jednocześnie umiecie żyć i funkcjonować w pojedynkę, poświęcać się za innych, umierać dla idei i przeciwstawiać się temu, co złe z punktu widzenia jednego osobnika. Oni tego nie potrafili. - Co sprawiło, że zginęli? - Nie mieli wyobraźni zdolnej przewidywać skutki własnych posunięć i wynalazków. Bazowali na doświadczeniu. Gdy coś się udawało - było dobre. W odróżnieniu od was nie byli zdolni do ekspansji społeczeństw. Podobni byli do mrówek, które rozłażą się ze swego kopca po całej okolicy, tyle, że z mrowisk co jakiś czas wyfruwają matki i zakładają nowe gniazda. Ich "mrowisko" rozrastało się i rozrastało, aż zabrakło drewna na opał i domy, zwierzyny na odzienie i jadło. Człowiek w swej dzisiejszej postaci odszedłby z miejsca zbyt jałowego, by wykarmić jego rodzinę. Oni trwali i pustoszyli okolicę, aż do swego upadku. - Jak zginęli? - Nie zginęli. - Jak to? - Cofnęli się do poziomu, z którego zaczynali. - ? - Mówiąc przewrotnie - wleźli z powrotem na drzewa. Zresztą nie jestem pewien, czy wy ludzie nie jesteście ich potomkami. Wyglądali podobnie, choć mieli krótkie ogony, byli niżsi i porośnięci futrem. Przyroda nie lubi marnować talentów. Może wykształcił się ich nowy podgatunek mądrzejszy niż protoplaści i nie jest wykluczone, że wy, ludzie nim jesteście. - Mówiłeś, że były dwie rasy. Kim byli ci drudzy? - O! Tamci żyli w czasach, gdy po ziemi stąpały przeogromne jaszczury. Sami byli inteligentnym gatunkiem jaszczura. Ich cywilizacja była o wiele bardziej rozwinięta. Wielokroć przerastała waszą. Byli drapieżni i niewyobrażalnie mądrzy. Zamieszkiwali w grupach rodzinnych, której interes przedkładali nade wszystko i w jej interesie umieli dogadywać się z inną. Gdy nadszedł ich kres, umieli już wytwarzać stal i proste maszyny, tyle, że ich rozwój następował znacznie wolniej niż wasz - ludzi. - Co się z nimi stało? - Z nieba nadleciała kula ognia. Gdy uderzyła w ziemię, ta zatrzęsła się i odsunęła od słońca. Potem zapanował mrok i nie kończąca się zima, którą mój po wielokroć prapra...ojciec przespał. Słońce, które zobaczył po przebudzeniu było inne niż pamiętał - zimniejsze. Nie było już jaszczurów. Ich kości walały się wszędzie, a wiatr nanosił piasek skrywając ostatnie świadectwa ich istnienia. - Wówczas zginęli? - Tak. - Mówiłeś o dwóch cywilizacjach. A ty. Przecież ty też jesteś inteligentny. - Tak, masz rację. Istot obdarzonych rozumem i mądrością jest na świecie mnóstwo. Są jednak dość mądre, by nie zdradzać swego istnienia, i jednocześnie na tyle głupie... nie... Raczej organicznie niezdolne do stworzenia cywilizacji opartej na społeczeństwie. Żyją w harmonii z miejscem, które zamieszkują. Uszczęśliwia je (tak jak i mnie) samo istnienie - trwanie ich gatunków wraz z wszystkim, co je otacza, co mogą każdego dnia obserwować. Należę do takiego typu istot. Nie pragniemy niczego poza spokojem, nie zagrażamy nikomu na taką skalę jak cywilizacje. Was cechuje ograniczona pamięć zbiorowa. My istniejemy i mądrzejemy dzięki naszej niezawodnej pamięci indywidualnej. - Ciekawe, czy spotkam kiedyś, którąś z tych istot. - Już ci powiedziałem. Wpadłeś w nurt wydarzeń i poddałeś się ich prądowi. Ufaj swym zmysłom, a jeszcze bardziej sercu. Myślę, że od ciebie zależy istnienie wielu istot. Horgun zagraża nie tylko wam, ludziom, ale być może wszelkiemu życiu na ziemi. Zaślepia go żądza władzy, lecz bardziej jeszcze strach przed śmiercią. W poszukiwaniu eliksiru nieśmiertelności zaczął zgłębiać wiedzę o mocach, które gdy zacznie praktykować, rychło wymkną mu się spod kontroli i zagrożą światu. W swej wędrówce spotkasz przyjaciół z tego i nie z tego świata. Te z tego świata pomogą ci, bo chcą dalej na nim żyć, te z tamtego pomogą ci, bo żyją dzięki mocy umysłów istot żywych. Teraz śpij. Twoje serce bije coraz wolniej domagając się odpoczynku. Buran zasnął jak siedział, wbrew swej woli, choć rad byłby jeszcze posłuchać opowieści Rockfelsa. Rozdział 12 Obudził się wypoczęty i zdziwiony. Nie pamiętał ostatniej myśli przed zaśnięciem. Nie pamiętał, by w ogóle kładł się spać, by zawijał się w kożuch lub dokładał do ognia. Otaczał go ciepły, przyjazny półmrok i cisza. Do jego uszu nie docierał najmniejszy szmer. Dotąd zawsze budziło go c o ś: albo gardłowy, okraszony tysiącem niepowtarzalnych przekleństw ryk dowódcy, albo niespodziewany wizg wiatru wśród traw, który choć nie wiem jak cichym by był wyłapywały jego przewrażliwione uszy. "Jest cicho; śnieżyca się skończyła; czas ruszać" - pomyślał. Wygrzebał przejście w wilgotnej, topniejącej zaspie i wysunął głowę. Poraziła go jasność. Blask słońca odbijał się od mokrego śniegu jasnym oślepiającym światłem. Czym prędzej zamknął oczy i cofnął się w mrok. Dwa miejsca w jego głowie tętniły bólem, jakby ktoś wbił w jego źrenice rozpalone drzazgi. Siedział jeszcze przez chwilę pod brzuchem Rockfelsa - swego dotychczasowego schronienia, czekając, aż jasne błyski znikną spod powiek. Po kilku chwilach ból ustał i zaczął widzieć wyraźniej. Przez otwór wpadało jasne, lecz łagodniejące w mroku światło, pozwalając przywyknąć do swego blasku. Pozbierał swoje rzeczy. Kusze porozkładał na części wyrzucając drewniane kolby. "Kolby mogą zrobić nasi rzemieślnicy"- pomyślał. Zbroje starannie złożył i spakował. Wyrzucił wszystko, co było zbędne, nawet część rudych kamieni. Pozawiązywał i uniósł sakwę potrząsając nią, oceniając, czy nie jest przeładowana. To była ta część bagażu, którą rozpakuje dopiero u celu podróży. Prowiant i przedmioty codziennego użytku zapakował oddzielnie. Wyciął dwa pasy futra koziczej skóry i owinął nimi nogi. Gdy zasznurował sandały, wziął grudkę tłuszczu i natarł nią zewnętrzną, gładką stronę swojego prowizorycznego obuwia. Był gotów. - Żegnaj Rockfels! Dziękuję z pomoc - krzyknął w kierunku wysokiego na dwóch chłopa kopca śniegu za swymi plecami. Nikt, ani nic mu nie odpowiedziało. "Muszę wyglądać jak głupek gadając do górki posypanej śniegiem" - pomyślał i rozejrzał się odruchowo, czy aby ktoś go nie podgląda, by za chwilę parsknąć śmiechem. Nikogo jednak nie było, a on stał po kolana w śniegu. Futro skierowane do wnętrza grzało nogi, a tłusta, zewnętrzna powierzchnia zabezpieczała przed wilgocią. Miał nadzieje, że śnieg stopnieje nim poczuje zimne mokro na swoich stopach. Ruszył przed siebie. Gdy miał się zagłębić w pokryte białym puchem zarośla usłyszał ciche stęknięcie. Obejrzał się. Rockfels leżał w takiej pozycji w jakiej go zastał - w pozycji embriona. Tak widać było mu najwygodniej. Pokryty białymi plamami śniegu, który nie zdołał odpaść, układał się na powrót do snu. Zewsząd nadbiegały małe roślinki i wrastały w niego wiotkimi korzonkami. Wyglądał teraz jak niepozorny, porośnięty młodymi drzewkami wzgórek, o którym nikt nigdy nie mógłby pomyśleć inaczej. Nawet on, choć znał prawdę, nie był w stanie dopatrzyć się niczego szczególnego. "Czym są te roślinki? Jednymi z tych dziwnych istot, o których wspominał, czy jego dziećmi?"- zadał sobie pytanie. Odwrócił się, spojrzał przed siebie, zaczerpnął głęboko powietrza, wypuścił jego nadmiar i... nim uczynił pierwszy krok, coś zastukało w jego plecy. Obejrzał się gwałtownie, by przyłapać sprawcę i zobaczył drzeweczko. Było to, tak mu się przynajmniej zdawało, to samo drzewko, które dwa wieczory temu nie uciekło z innymi w otaczające rockfelsową polankę zarośla, i wrosło w kręgu światła patrząc na niego - jak mu się wówczas zdawało. Stało teraz przed nim, i bujało się, jakby kołysane wiatrem, choć dzień był bezwietrzny. Spoglądał na nie i nie mógł dostrzec niczego, co odróżniałoby je od zwykłego drzewka. - Ojciec kazał cię pożegnać w swoim imieniu... - usłyszał uszami, choć był pewien, że nie był to dźwięk z zewnątrz; tak, jakby coś szeptało nie do jego ucha, a wprost w uchu. - Żegnaj zatem - odpowiedział i odwrócił się, lecz zanim postawił pierwszy krok usłyszał: - ... i towarzyszyć ci w dalszej wędrówce. Nadałem sobie imię Rokkund. To czego nie wiem po ojcu, to zaledwie pięćset lat mego samodzielnego życia. Żyłem jednak u jego boku i byłem świadkiem wszystkiego, co w tym czasie przeżył". - Dziwnie będzie wyglądać taka para: człowiek i drepczące mu po piętach drzewko. Nie boisz się, że ktoś odkryje twoje istnienie? - Nie. Wędrujemy od milionów lat i nikt nigdy nie odkrył naszego istnienia, jeśli sami do tego nie dopuszczaliśmy. Umieramy bez jęku, czy słowa protestu. Giniemy od tysięcy lat zjadani przez roślinożerców, paleni piorunami, a ostatnio w ogniskach ludzi. Wraz z naszą śmiercią nie umiera świat, a wspomnienia ojców przetrwają w tych nielicznych, którzy przeżyją i osiądą gdzieś na stałe. Tak więc nikt, nawet przypadkiem nie odkryje naszego istnienia. I tak był już czas bym poszukał swego miejsca na ziemi, miejsca, w którym osiądę na stałe, które wykarmi mnie i moje potomstwo. Gdy takowe znajdę, zapuszczę w nim korzenie, a ty pójdziesz dalej sam. Nie martw się. Nawet ty nie będziesz mógł mnie później odnaleźć ani wypatrzyć. - Niech i tak będzie, jak jednak się schowasz na pustyni lub na nagich zboczach gór? - Twój gatunek ledwie siedem tysięcy lat temu nabrał rozumu i nic, tylko by wątpił i pouczał innych. Mój ród jest tak stary, jak ziemia po której stąpasz. Narodziliśmy się z niej, gdy była jeszcze gorącym bagnem, tyle, że nie woda nadawała grząskość jej powierzchni, a roztopiona skała. Idź swoją drogą i licz na mnie póki nie powiem ci, że dalej idziesz sam. Buran odwrócił się i ruszył przez zarośla w kierunku urwistych brzegów płaskowyżu Górnego Jeziora. Lepki, na wpół roztopiony od gorącego, wiosennego słońca śnieg, opadał z gałęzi całymi płatami. Mokre, ociekające wilgocią gałązki, złośliwie wycierały się w jego ramiona, by po niedawnym nawrocie zimy szybciej wyschnąć i nareszcie wygrzać się w promieniach życiodajnego, żółtego światła najbliższej gwiazdy. Minąwszy ostatnie krzewy, bez wahania skierował się w prawo i stąpając ostrożnie po oblodzonej, zasypanej śniegiem skale, podążył na południe. - Mam nadzieję, że więcej razy Wingtr nie wyśle swych zastępów, by powstrzymać wiosnę. Mógłbym nie mieć tyle szczęścia, co tym razem i zamarznąć w jakiejś skalnej dziurze - powiedział Buran pewien, że podąża za nim Rokkund. Czekał chwilę na jakąś odpowiedź, jednak nie usłyszał niczego. Otaczała go cisza. Poza cichym skrzypieniem ugniatanego stopami śniegu żaden inny dźwięk nie docierał do jego uszu. Nawet wiejący nieustannie z dołu, od Zatrutego Jeziora wiatr, schował się gdzieś i dotąd nie wylazł ze swej kryjówki. Odwrócił się gwałtownie. Nie zobaczył jednak nic poza drugą stroną krajobrazu widzianego przed chwilą przed sobą. - Pffbrrr! - prychnął przez zaciśnięte wargi nie ujrzawszy za sobą Rokkunda. Chcąc wypróbować swoją spostrzegawczość, poprzyglądał się kolejno wszystkiemu, co mogło nim być, i roześmiał się cicho, i z podziwem. - Dobra, wyłaź! - krzyknął, i czujnie zamarł w oczekiwaniu. - Czy jest jakiś ważny powód, dla którego mnie wzywasz? - zabrzmiało mu w uszach. Zastanowił się. Jeśli skłonność człowieka do czerpania poczucia bezpieczeństwa z czyjejś obecności nazwać ważnym powodem - to tak. To uczucie, choć właściwe każdemu człowiekowi, jest jednak tłumione przez mężczyzn, a przez wojownika, mającego zapewniać poczucie bezpieczeństwa innym - szczególnie. Nic nie odpowiedziawszy odwrócił się na pięcie i ruszył swoją drogą z postanowieniem, że nie odezwie się więcej razy do niewidzialnego towarzysza choćby miał zginąć. Maszerował bezmyślnie, odpędzając wszystkie myśli dążące do niepłodnych rozważań na temat zaszłych wydarzeń. Miał przed oczyma ośnieżone skały, a w głowie pustkę i czujność, by dość szybko zareagować, gdy nogi uciekną mu spod tułowia osuwając się na jakimś śliskim występie. Nagle, gdzieś z prawej strony, w rejonach dostrzeganych na granicy widzenia, coś zakłóciło monotonnie przesuwający się dotąd obraz. Poderwał głowę, by ostrym wzrokiem uchwycić tego przyczynę. Nim to jednak uczynił, Rokkund już dreptał u jego boku, gnąc się i kiwając. - Właściwie, na razie, póki nie dotrzemy do okolic zamieszkałych przez ludzi, mogę iść z tobą. Nawet jeśli ktoś od kilku dni tkwi w bezruchu zaczajony na nas za jakąś skałą to i tak usłyszę w porę jego kroki lub bicie jego serca. - Co ty robisz? - zapytał Rokkunda, wpatrzony w jego miarowe ruchy. - Po co się tak kiwasz? - Maskuję się. Buran ani pisnął, milczał, niedźwiedzie futro do siebie przycisnął, i aż zagryzł wargi, by nie kwiknąć ze śmiechu. - Milczysz? - zaszeptało Buranowi w uszach. - Wspomnienia mych przodków, zawarte w mym ciele, podpowiadają mi, że jesteście istotami społecznymi. Wiem, że lubicie udawać, że tak nie jest, a jednocześnie wiem, że w głębi serca ucieszyłeś się z mego pojawienia się. Buran, jak skała toczył się przed siebie, jednak po kilku krokach dotarło do niego, że Rokkund ma właściwie rację. Nagle dalszy upór i milczenie wydały mu się śmieszne i niepotrzebne. - Jedynym moim dziedzictwem jest doświadczenie. Nie muszę go zdobywać jak ty - znów zaszeptał Rokkund. - Wy nie dowierzacie wszystkiemu, co próbują przekazać wam starcy waszego gatunku i uczycie się wciąż od nowa na własnych błędach. Wasz postęp polega na tym, że choć pozornie ignorujecie rady starszych, to jednak w swym działaniu, uwzględniacie je. Szkoda, wasza szkoda, że przyjmujecie je za pewnik dopiero, gdy na własnej skórze potwierdzicie ich prawdziwość. Ja, choć dziedziczę wiedzę i mądrość swych ojców, mam własną wolę i własny sposób widzenia świata. Nie będę doświadczał od nowa i jak wy, ludzie i uczył się na własnych błędach. Będę korzystał z doświadczeń przodków i szukał nowych, własnych dróg. Mam nadzieję, że żaden człowiek o złej woli nie zobaczy, ku własnej zgubie, idącego u twego boku drzewa. - Może wy, Skałoludy, obywacie się bez towarzystwa, i jest wam z tym dobrze; ja musiałem być sam przez sześć lat i teraz, po tych wszystkich latach, gotów jestem przyjąć przyjaźń każdego, byle był wrogiem zła, a Horguna w szczególności, i nie przeszkadzał mi w dotarciu do celu. Cieszę się, że chwiejesz się u mego boku, bo dzięki temu wolna jest część mego umysły, która w przeciwnym razie zajęta byłaby szukaniem cię gdzieś po krzakach. Jeśli chcesz iść ze mną, to obiecaj, że nie będziesz znikał niespodziewanie rozpraszając mą uwagę. Nie chcę dzielić uwagi między wypatrywanie niebezpieczeństw, a dociekaniem gdzie się podziewasz. - Obiecuję. - Czy ty w ogóle zdążyłeś się zastanowić nad tym co powiedziałem? - Człowieku, ja nie jestem człowiekiem i nie sądź mnie według własnej miary. Wierz mi, że myślenie wychodzi mi znacznie lepiej niż tobie. - Może więc od razu powiem ci jaki jest cel mojej misji, i dokończysz ją za mnie? - Nie, Buranie. Myślenie i rozważania są moją domeną, twoją jednak - działanie. Poza tym, to jest twoja cywilizacja - cywilizacja człowieka. Twoich władców mniej zdziwiłby mówiący koń, do którego widoku przywykli, niż mówiące drzewo. Tylko ty możesz wypełnić swe przeznaczenie. Ja ci w tym pomogą pod warunkiem, że dla nikogo poza tobą nie zaistnieję. Wierz mi, potrafię sprawić, byś zapomniał jak wyglądała twoja matka. Gdy uznam, że nie ma innego wyjścia, by zachować w tajemnicy istnienie moje i mego gatunku, zabiję i ciebie, i każdą inną istotę, która pozna naszą tajemnicę. Jesteśmy narzędziami, którymi posługują się moce silniejsze zarówno od ciebie, jak i ode mnie, i tylko to nas na razie łączy i wiąże. Znam inne sposoby, by jednostka zapomniała o tym co widziała; zabijanie nie jest czymś co lubimy - to ostateczna konieczność. Zgaszenie jakiegoś życia przeżywamy jak śmierć ojca, którego ostatni jęk wymazuje bolesnym skurczem swe istnienie z rejestrów naszej pamięci. Tak, jak ty potrafisz odbierać życie wrogom i poświęcić własne dla realizacji jakiegoś celu, tak ja zrobię wszystko, by nie odkryto mojego istnienia, istnienia mego gatunku. Dokąd będę pewny, że panuje nad wszystkim, pójdę za tobą i będę cię wspierał. - Chcesz powiedzieć, że możesz mnie zabić, gdy nie będę się tego spodziewał, w momencie, gdy tylko poczujesz się zagrożony? - i nie czekając na odpowiedź wyszarpnął miecz. Zapadła cisza. Dwie istoty obdarzone rozumem, stały w śniegu, w chłodzie poranka, bez słowa na wprost siebie, palone ostrym słońcem. Rokkund pierwszy przerwał ciszę: - Nie zrozumiałeś mnie. Usłyszałeś tylko słowa niosące odległą groźbę i chcesz mnie ściąć. Gotów jesteś to zrobić, choć bezpośrednio ci nie zagrażam. To skrajność, do której jesteś o wiele bardziej skory niż ja, i to ze znacznie błahszego powodu. Ja również mówiłem o skrajnościach, o pewności, o sytuacji, gdy stracisz rozum i jedynym celem twego życia stanie się pokazanie mego gatunku światu. Przecież nawet gdybyś w przydrożnym zajeździe, podpiwszy nieco opowiadał o swych przygodach, kto by ci uwierzył? Mało to dziwniejszych legend ludzie opowiadają? Buran stał z mieczem wzniesionym nad ramieniem niepewny tego, czy powinien go opuścić i schować, czy ściąć roślinkę i zażegnać wszelkie, choćby najodleglejsze niebezpieczeństwo. - Widzę, że targają tobą wątpliwości. Ułatwię ci podjęcie decyzji - rzekł Rokkund i bez słowa ruszył przed siebie. Buran spojrzał na oddalające się drzeweczko i gdy oddaliło się poza zasięg miecza, chciał ruszyć za nim, by póki nie podejmie ostatecznej decyzji mieć je w zasięgu ciosu. Oniemiał. Wszystkie myśli i zamiary były w nim sprawne. Jedyne do czego nie był zdolny, to - ruch. Nigdy nie czuł się tak głupio. Mózg wydawał rozkazy rękom i nogom, jednak zamiast poczucia zgodności i spodziewanego ruchu odbierał bezruch i niemoc. Szarpał bezskutecznie mięśniami, lecz tylko w głowie. Popatrzył na swe skamieniałe ciało nie rozumiejąc, dlaczego nagle przestało być mu posłuszne. Oderwał się z zapatrzenia w siebie i spojrzał na oddalającą się, witkowatą postać Rokkunda. Coś mu zaczęło świtać, lecz nim wyostrzył wzrok, niespodziewanie został uwolniony i runął do przodu twarzą w śnieg. Zamarł w nim na moment, a gdy zaczął się podnosić, usłyszał chichot i głos brzmiący w uszach: " zaufajmy sobie od zaraz, albo się od razu rozstańmy" . Poderwał się na nogi i schował miecz. Był nieufny, ale umiał podejmować szybkie decyzje. " On nigdy mi nie zagrozi. Zależy mu na powodzeniu mej misji bardziej niż mi". Strzepnął z siebie śnieg i ruszył za oddalającą się rosochatą postacią. - Czemu mi to zrobiłeś? - zapytał, gdy dogonił Rokkunda. - A miałem czekać, aż przerobisz mnie na drewno na opał? - Nie zrobiłbym ci krzywdy... - Po co zatem podniosłeś na mnie ostrze miecza? - Zrozumiałem, że może nadejść chwila, w której uznasz, że mogę cię zdradzić i zabijesz mnie. Wraz ze mną zginęłaby cała wiedza o Horghar, jak również ten nikły cień nadziei na pokonanie jego potęgi. - A zdradzisz mnie kiedykolwiek? - Nie. - Wiem o tym. Gdybyśmy nie mieli takiej pewność, mój ojciec nigdy nie dałby ci schronienia, a ja nie zaproponował swego towarzystwa. - Po co więc powiedziałeś, to co powiedziałeś? - By uświadomić ci, co jest dla mnie najważniejsze i do czego gotów jestem się posunąć w przypadku pewności, że dalsze wydarzenia i istoty biorące w nich udział, mogą doprowadzić do ujawnienia światu naszej obecności, a w konsekwencji naszej zagłady. - Jeśli mamy dalej iść razem, musimy być siebie pewni. Nie chcę nieustannie obawiać się, że ni stąd, ni zowąd zesztywnieje w pół kroku i na jednej nodze będę się bujał nad przepaścią, nie mogąc się ratować. - Obiecuję, że nigdy więcej ci tego nie zrobię. Robiąc to przed chwilą, chciałem ci uświadomić, że istnieją większe siły niż siła uzbrojonego, choćby najsilniejszego męża. W waszym świecie ten ma władzę, kto jest silniejszy i sprawniej włada bronią. Siła i uzbrojenie dają wam poczucie mocy. Nie boicie się wówczas innych ludzi, czy bezbronnych zwierząt i nawet nie wiecie, że istnieją siły, dla których wy, wraz z całą waszą butą, jesteście tylko śmiesznymi drobinami. - Czy mam rozumieć, że ty jesteś jedną z takich sił? - Nie, nie jestem jedną z tych sił, choć dysponuje mocami większymi niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. - Rockfels nie wydawał się kimś nadzwyczajnym... - Ojciec jest już stary. Zdolności, o których wspomniałem potrzebne są młodym, szukającym swego miejsca. Im dłużej przebywamy w jednym miejscu, i im jesteśmy starsi, tym mniej nam potrzeba. Z człowiekiem jest podobnie - im jest starszy, tym słabszy, wolniejszy, mniej ruchliwy i waleczny. Pozostaje mu mądrość, którą pragnie się dzielić z innymi, tyle, że wy ludzie nie słuchacie starców. Ja jestem silny młodością i mądry starością mego gatunku. - Jeśli potrafisz z wojownika uczynić sztywną kukłę, a w dodatku twierdzisz, że istnieją istoty silniejsze niż ty, to kim, na bogów, one są?! - Nikt tego nie wie. Tak jak ludzie nie mają pojęcia o naszym istnieniu, tak my nie wiele wiemy o Gajosach. Wiemy, że istnieją i czuwają nad wszystkim, co dzieje się na naszej planecie. Powołują do życia nowe gatunki, których potrzebuje ziemia i unicestwiają te, które przeszkadzają, są zbędne lub zagrażają życiu planety. - Skąd wiesz, że istnieją? - Mniej mają powodów kryć się przed nami, niż my przed człowiekiem. - Dlaczego zatem nie zniszczą Horguna? - Ich zadaniem nie jest panowanie nad jednostkami. To co żyje musi samo wygnieść koleiny na drodze swego istnienia i dopiero po tysiącach lat okazuje się, czy dany gatunek jest potrzebny i dopełnia ogólnej harmonii, czy też niepotrzebnie zanieczyszcza ziemię. Człowiek nie sprawdził się jeszcze ostatecznie. Nie wiadomo jaki będzie jego los za dziesięć tysięcy lat. Póki co, jak każdy inny gatunek ludzkość musi własne problemy rozwiązywać sama. Horgun jest jak pulsujący wrzód, psujący obraz waszego gatunku, i szkodzący wszystkim. I choć wiadomo, że jest wrzodem, jest też człowiekiem, elementem realnego świata, i tylko wy, ludzie, w ramach rzeczywistości tego właśnie, realnego świata powinniście go usunąć; w tę walkę nie włączą się w widoczny sposób żadne nadprzyrodzone siły. - Dlaczego? - Może dlatego, by pozwolić wam nabrać mądrości, a może dlatego, byście mogli pokazać, że jesteście coś warci, i że warto wam dać jeszcze szansę. Szli przez chwile w milczeniu. Topniejący śnieg zamieniał się w lód i spływał licznymi strumyczkami w kierunku urwiska, a tam deszczem tysięcy kropel rozpadających się w powietrzu, na miliony jeszcze drobniejszych, opadał w dół, ku czarnym wodom znajdującego się w dole jeziora. Natłuszczona skóra owinięta wokół łydek dobrze chroniła stopy Burana, musiał jednak stąpać ostrożnie, gdyż nogi często osuwały się na śnieżno-wodnej mazi. Z zazdrością spoglądał na Rokkunda przebierającego jak pająk kilkoma smukłymi korzonkami, z których każdy z łatwością przebijał grząski śnieg i wbijał się w podłoże ostrym zakończeniem. Nie było mowy o jakimkolwiek poślizgu. Rokkund, jakby czytając w jego myślach, podszedł do niego i rzekł: - Widzę, że nie jest ci łatwo poruszać się po tej oblodzonej skale. Złap się mnie, będzie ci łatwiej. - Nie, dam sobie radę. - Jeśli złamiesz nogę lub osuniesz się niespodzianie w jakąś szczelinę, twoja misja zakończy się... - postraszył Rokkund. Buran zerknął na niego, i bez namysłu złapał niby-gałęzie sterczące z grubego, jak jego łydka pnia. Poczuł się dziwnie. Jak wówczas, gdy pierwszy raz dosiadł konia, choć jeszcze trafniejsze byłoby porównanie z tym, jak pierwszy raz dosiadł człowieka; żywe, inteligentne stworzenie, na którego grzbiecie....gałęziach się wspierał. Spodziewał się, że poczuje ciepłe dotknięcie stałocieplnej istoty, a tymczasem poczuł dokładnie to, co poczuć powinien: wilgotne, zimne gałęzie drzewa w swoich dłoniach, tyle, że giętkie, ruchome i żywe. Szło mu się teraz pewniej i szybciej niż mógłby się poruszać o własnych siłach. Odnosił wręcz wrażenie, że Rokkund niczym wierzchowiec, mógłby bez wysiłku porwać go, i nieść, nie zważając na skały, pęknięcia i uskoki jeżące się pod zdradliwą warstwą skrywającego wszystko śniegu. Słońce grzało z każdą chwilą mocniej, a śnieg topniał w oczach. Strumyczki wody spływały z coraz większych kałuż. - Zatrzymajmy się na chwilę - rzekł Buran. Rokkund zatrzymał się. - Czemu stajemy? - Myślę, że dobrze byłoby napełnić bukłaki. - Bukłaki? Nie znam tego słowa. - Skórzane pojemniki na wodę - i nie czekając pochylił się, i zaczął łapać krystalicznie czystą wodę. Początkowo nie udawało mu się zaczerpnąć więcej niż trzecią część bukłaka. W końcu, w nurcie większego strumyczka wygrzebał dołek mieszczący cały koźli pęcherz, a spływająca z góry woda szybko go napełniła. Wbił drewniane, wygotowane w wosku zatyczki w worki i sięgnął po suche mięso, by zaspokoić wzmagający się głód. - Ty nie musisz pić ani się posilać? - zwrócił się do Rokkunda. - Nie tak jak wy, stworzenia z wody i węgla. - Z czego? Czy tobie przypadkiem nie zaszkodził ten pierwszy w twoim życiu dłuższy spacer? Chyba widzisz, że jestem z krwi i kości a nie z jakiegoś węgla. Co to w ogóle jest? - Jesteś z krwi i kości, to prawda, ale ta krew i kość też są z czegoś, czego głównym budulcem jest właśnie węgiel. - Nie wiem o czym mówisz. - Czy piekłeś kiedyś jakieś zwierzę, by je zjeść? - Niejednokrotnie... - A czy uważnie obserwowałeś, jak pieką się twoje potrawy? - Niejednokrotnie... - A czy zdarzyło ci się je przypalić? - Niejednokrotnie...- tym razem po chwili wahania odparł Buran. - To pewnie n i e j e d n o k r o t n i e widziałeś, że najpierw, gdy się je zbytnio przygrzeje, chodzi z nich zamieniona w parę woda, a gdy pieczyste popiecze się dłużej i nie ma w nim już wody, zaczyna czernieć, aż staje się czarnym skwarkiem. To, co jest najbardziej spalone i spieczone, to w większości węgiel. On i woda są głównym budulcem waszych, ludzkich i innych znanych ci zwierząt ciał. - Ciekawe, ale nie za bardzo do wiary. To o czym mówisz, te twoje wyjaśnienia, wydają mi się zrozumiałe, ale tyczą rzeczy, nad którymi nigdy się nie zastanawiałem. Jesteś pewien, że to wszystko prawda, że jest w istocie jak mówisz? - Nie musisz mi wierzyć. Wy , ludzie, nigdy nie dajecie wiary temu co prawdziwe, dopóki osobiście się o tym nie przekonacie. - Nie obrażaj się. Mówisz o rzeczach nie znanych. Ostrożność jest mi wrodzona. Co by było, gdybym wszystko brał na wiarę i wierzył wszystkiemu co mówią inni? Kiedyś słyszałem historię o pewnym kapłanie ze świątyni Kisanore - Bogini Dobroci. Był młody, lekko nawiedzony, wierzył w dobroć wszelkiego stworzenia. Pewnego dnia postanowił opuścić Równinę Milaka i ruszyć w świat by podzielić się swoimi przemyśleniami z "niemądrym i zacofanym ludem". Szedł nauczając od wioski do wioski, aż zawędrował do ciepłych krain południa. Trafił do osady położonej na skraju Nurbejskiej Pustyni. Bawił tam dwa dni opowiadając, zapatrzonym w jego poruszające się wargi, ludziom o dobroci drzemiącej w każdym stworzeniu, a szczególnie w człowieku. Namawiał ich, by każdy zajrzał w siebie, znalazł w swej duszy dobroć, o której mówi i przyznał mu rację. Nagle, w pole jego wzroku wkroczyła kolorowa, mieniąca się tysiącem tęczowych barw jaszczura. Była wraz z ogonem nie dłuższa niż jego ramię. Kroczyła pewnie, znacząc na czerwonawym piasku, koralikami dołków nanizanych na wlokącą się za ogonem bruzdę, drogę, którą pokonała przychodząc z pustyni. Ludzie słuchający go dotąd cierpliwie, zerwali się na jej widok i z krzykiem odbiegli na odległość kilku kroków. "Czemu uciekacie? Nie słuchaliście mnie? Dobro jest w każdej żywej istocie. Dlaczego lękacie się stworzenia, które nie może wam zagrozić? Przecież ta mała jaszczurka nie pożre żadnego z was. Uwierzcie mi i otwórzcie serca na prawdę". Jeden z czarnoskórych mieszkańców osady, może nawet wódz, jął trajkotać w swoim narzeczu i machając nerwowo rękoma dawał mu jakieś niezrozumiałe znaki. Tymczasem nasz nawiedzony kapłan, podszedł do jaszczurki, i wziąwszy ją w ramiona jak niemowlę, zaczął obnosić wzdłuż szeregu umykającej przed nim gawiedzi. Po jakimś czasie, biedni, ufni ludzie, uwierzyli... nie w słowa kapłana, bo ich ni w ząb nie rozumieli, ale w jego dziwną moc, która mu pozwalała ujarzmić najjadowitsze ze zwierząt jakie znali. Ośmieleni, pewni swego bezpieczeństwa podeszli bliżej. Jak zwykle dzieci były szybsze niż dorośli, i bardziej skore do przełamania oporów. Pchane ciekawością zebrały się wokół niego i przyglądały z zaciekawieniem. Kapłan głaskał najeżony guzami łeb jaszczury i ten widok zachęcił jedno z dzieci, by też spróbować. Nie wiadomo, czy higura pomyślała, że dłoń dziecka to smaczny motylek, który znalazł się w zasięgu jej wzroku, czy poczuła się zagrożona, dość, że różowawa chmura rozpylonego ze śliną jadu uniosła się w powietrzu. Trupem padło każde żywe stworzenie, które nie zamknęło w porę oczu i nie wstrzymało oddechu. Życie na moment zamarło. Było tylko słychać szuranie o piasek targanych przedśmiertelnymi skurczami ciał. Kapłan miał szczęście, że stał z wiatrem i trzymał higurę jak kuszę skierowaną od siebie. Przeżył na swoje nieszczęście. Na widok pogromu upuścił w przerażeniu trzymane stworzenie na gorący piasek. Higura odzyskawszy wolność odbiegła czym prędzej i po chwili tylko ślady na piasku wskazywały kierunek jej ucieczki. Matki lamentowały nad ciałami swych dzieci a ojcowie spoglądali niemo i bezsilnie na młodzieńca, który na ten z pozoru niegroźny widok, poczuł jak krew, a wraz z nim życie, odpływa z jego ciała. Ledwie zdążył opanować pęcherz, by się nie zmoczyć. Przez następne dziesięć dni nad pustynią unosił się jego coraz bardziej ochrypły krzyk. Tubylcy każdego dna zdzierali z niego pas skóry. Dbali przy tym, by nie wykrwawił się, i nie umarł przedwcześnie. Przed nim, na gorącym piasku, w pełnym słońcu, leżało dziesięć nagich ciał. Co dzień oczy kolejnej ofiary łatwowierności i zbytniej ufności, zasłaniał nowy, skrwawiony pas różowej skóry, by duchy zmarłych wiedziały, że zemsta dokonała się. - Jaki to ma związek ze mną? - zapytał Rokkund. - Nie twierdzę, że akurat z tobą, lecz nie chciałbym kiedyś zbytniego zaufania i łatwowierności przypłacić życiem. - I z tego powodu musisz wątpić we wszystko co mówię? Dziwni jesteście... wy... ludzie. Słońce przypiekało coraz mocniej, a oni posuwali się niestrudzenie naprzód. - Zbliżamy się do wodospadu - przerwał ciszę Rokkund. - Myślisz. - Wiem, słyszę coraz wyraźniej jego szum. Buran puścił swą dotychczasową podporę i zastygłwszy w bezruchu starał się wyłowić choćby szmer potwierdzający to, co powiedział Rokkund. - Nic nie słyszę. - Oj Buranie, Buranie...! A ja nie widzę stąd krawędzi urwiska. Ja według twojej miary słabo widzę, ty, według mojej, słabo słyszysz. - Tak, powinienem to wiedzieć. Kiedy zatem dojdziemy? - Jeśli nic nam nie stanie na przeszkodzie - wieczorem. - To znaczy, że wodospad znajduje się już po drugiej stronie gór? - Nie mam pojęcia - odparł Rokkund. - Jeśli dobrze oceniłeś odległość, to właśnie tak. Góry na moje oko są coraz bliżej. Myślę, że do najbliższej przełęczy dotrzemy za kilka godzin a więc przed wieczorem. - Mówiłeś, że najpierw chcesz znaleźć wejście do Krateru. Czy nie zmieniłeś planów? - Nie, nie zmieniłem. Jeśli istnieje choćby cień szansy, że ono istnieje, będę go szukał póki nie znajdę. To był i jest mój cel. By znaleźć sposób na wdarcie się do Grodu z zewnątrz, poświęciłem sześć lat życia. Nie udało się. Wiedza, którą posiadłem o tym strasznym miejscu jest bezcenna, ale nie zawiera tego, co najistotniejsze: jak wprowadzić wystarczają liczbę wojowników, by pokonać wroga w obcym i wrogim sobie terenie. - Jak długo zatem będziesz krążył wokół Krateru? - Tak długo, jak będzie trzeba, lub dokąd nie przekonam się, że wejście nie istnieje. Ty jednak możesz pójść własną drogą. Drzewko zamarło, Buran zatrzymał się nagle, by nie wpaść na nie. - Nie mam pewności, ale czuję, że patrzysz na mnie jakoś dziwnie... - W istocie. - Dlaczego? Czy powiedziałem coś nie tak? - Nie, nie powiedziałeś niczego, co nie byłoby prawdą. - Zatem... Miast odpowiedzi drzewko stało dalej. - Czemu tak na mnie patrzysz o ile patrzysz? - nie wytrzymał w końcu Buran. - Patrzę..., patrzę... i widzę człowieka... - Wyjaśnij mi, o co ci chodzi, gdyż nie jestem chyba dość mądry, by się domyślić. - To ty wyjaśnij - sobie jednak, nie mi - dlaczego sądzisz, że masz jakikolwiek wpływ na moje decyzje. Buran zastanowił się. - Rzeczywiście - nie mam. Nie przypominam sobie jednak bym próbował na twoje decyzję wpływać. Powiem ci natomiast Rokkundzie, że jeśli nie zrozumiesz na czym polega towarzystwo we wspólnym dziele w ludzkim pojęciu, to nie chcę byś dalej mi towarzyszył. Możesz, co prawda, snuć się za mną wbrew mojej, jednak wierz mi, że świadomość twojej niechcianej obecności będzie zatruwać moje myśli, i utrudniając każdy mój krok. A przecież zależy ci na tym, bym realizował swe przeznaczenie, prawda? - Wyjaśnij, co mam zrozumieć i na czym polega przyjaźń w twoim, "ludzkim" pojęciu? - O przyjaźni nie mówmy. Na razie wystarczy byś zrozumiał, że nie możemy iść obok siebie nieświadomi swoich planów. To nie spacer, a nasze życie lub śmierć może zdecydować o przyszłości świata. Musimy być siebie pewni. Nie może stać się tak, że ja zawisnę nad przepaścią na najmniejszym palcu lewej dłoni, na najcieńszym twoim korzonku, a ty nagle stwierdzisz, że ci nie po drodze i ruszysz swoją drogą, a ja runę w dół. Wiem, że nie obiecywałeś mi towarzystwa po kres mojej drogi i nie oczekuję tego od ciebie. Kiedy mówiłem, że możesz pójść własną drogą myślałem, że może czujesz się jakoś zobowiązany do towarzyszenia mi wbrew swoim zamiarom i planom. Chciałem cię uwolnić od wewnętrznych rozterek związanych z podjęciem decyzji, czy towarzyszyć mi, czy pójść własną drogą. Okazuje się, że nie tylko byłem w błędzie ale w dodatku, w jakiś nie zamierzony sposób obraziłem cię. Rokkund stał i bujał się jak na wietrze. Buran nie wiedział co się dzieje, i co za chwilę nastąpi. Przyglądał się gałązkom pokrytym świeżą, oliwkową skórką i pączkom nabrzmiałym wiosennymi sokami. Był tak łudząco podobny do młodej wierzby... Trudno było uwierzyć, że to tylko kamuflaż istoty, której istnienia siedem dni temu nawet nie podejrzewał. Mijały mrugnięcia powiek i nic się nie działo, a nieistniejący wiatr coraz słabiej bujał gałązkami Rokkunda. - Jesteś tam? - Tak, jestem i rozumiem o czym mówiłeś. Postaram się nie sprawiać więcej wrażenia, że nie możesz mi ufać. - To za mało. - Tak, masz rację. Obiecuje, że odtąd możesz na mnie liczyć w każdej sytuacji. - Nawet w sytuacji, gdy ktoś mógłby wpaść na trop twojego gatunku? - Nawet, lecz pomożesz mi później zlikwidować zagrożenie. - Czyli zabić wszystkich... - Niekoniecznie. Wystarczy bym mógł przez kilka chwil pobyć z każdym sam na sam...Wymażę im z umysłów to, czego pamiętać nie powinni. - Na co więc czekamy? W drogę!! Rozdział 13 Ruszyli w kierunku świecącego na południu słońca. Po dwunastej części dnia czarne wody Zatrutego Jeziora zostawili za sobą, a niebezpieczne urwisko zaczęło się zmieniać w stromy stok z widoczną daleko w dole, usianą opadłymi z góry skałami płaszczyzną. Lecz i ta płaska, najeżona ostrymi odłamami półka, ciągle się zwężając, wtopiła się w końcu w stromiznę góry, a ta opadając dalej, przechodziła w przełęcz. Jej grzbiet ciągnął się jakieś tysiąc kroków zielonym wałem, by dalej przejść w ostrą grań najbliższej, pierwszej z gór ciągnącego się na północ pasma. To do tej właśnie przełęczy, po przejściu Płaskowyżu Pasterzy, docierały karawany kupców; karawany, skłonne raczej narazić się na napaść ze strony horgunowych band, niż miesiącami okrążać góry. W końcu Buran usłyszał szmer, w którym z każdym krokiem łatwiej rozpoznawał szum spadającej z wysoka wody. - Zbliżamy się do wodospadu - zauważył. - Niczego nowego nie odkryłeś. - Właśnie że odkryłem. To dla ciebie nic nowego, dla mnie tak. Minęli jeszcze kilka skalnych osypisk i żlebów wypłukanych strumieniami spływającymi z przelewającego się po gwałtownych deszczach, wezbranego nadmiarem wód, Górnego Jeziora, gdy naraz oczom Burana ukazał się zapierający dech w piersiach widok: ujrzał błyskliwy, żywy grzbiet rzeki, załamującej się gwałtownie i przelewającej przez ostrą grań skał. Jej wody w milczeniu spadały w dół, by zniknąć w mlecznym, podobnym do mgły tumanie i odezwać się potwornym hukiem gdzieś z nieokreślonej głębi, zasłoniętej chmurą rozpylonej na ostrych skałach wody. Otrząsnąwszy się z zauroczenia rzadkim i pięknym widokiem, zaczął wyraźniej rozpoznawać i kształty, i zarysy migające za przezroczystą kurtyną. Aż dreszcz ściął gęsią skórką, zdawało by się mocarny i niepokonany grzbiet Burana, gdy wyobraził sobie upadek z tej wysokości w mleczną kipiel skrywającą niewiadomy koniec u podstaw wodospadu. - Czy widzisz jakąś możliwość przeprawienia się na drugą stronę? - zapytał w końcu - W ogóle nic nie widzę - odparł Rokkund. - Czy musimy się przeprawiać? - Nie wydaje mi się, by na mojej ręce miało cokolwiek się pojawić. Zatem nasza droga prowadzi na wprost. - Zatem naprzód!- i Rokkund ruszył przed siebie. Lecz nim zdołał pokonać kilka ludzkich kroków, Buran capnął go za pień i uniósł w powietrze. Był nieco cięższy niż zwykłe drzewko podobnej wielkości, nie tak jednak, by nie mógł go unieść jedną ręką. Paraliż trwał mniej niż mgnienie oka, tak krótko, że Buran nie wiedział, czy czynić Rokkundowi jakieś wyrzuty, czy dać sobie spokój. - Czemu mnie uniosłeś? - Byś nie wpadł do rzeki i nie utopił się - odparł Buran - Ja nie umieram pod wodą tak szybko jak wy, i wszystko mi jedno, czy w nią wpadnę, czy nie, jaka jest głęboka, czy szeroka, czy mnie porwie, i gdzie zaniesie. Byle do przodu i byle dalej. Buran postawił go na ziemi. - Idź zatem. Gałązki zakołysały się. Rokkund zastanawiał się. - Przepraszam - o ile to właściwe słowo. - Przyjaciele nie potrzebują się przepraszać; przyjaźni, poza wolą zerwania jej, nic nie powinno zachwiać. - Jak zatem pokonasz tę rzekę? - A ty nie wybierasz się na drugą stronę? - Ja przejdę; problemem jest to, jak ty dasz sobie radę. Buran rozejrzał się. Nie dostrzegł jednak niczego, co mogłoby posłużyć do przeprawy lub ją ułatwić. - Nie wiem. Nie mam pojęcia. Nie widzę najmniejszej możliwości pokonania tego miejsca - rzekł rozglądając się pilnie po okolicy. Istotnie. Woda z Górnego Jeziora spływała szerokim, rwącym nurtem. Rozsiane tu i ówdzie, sterczące nad spieniony nurt skalne iglice, były zbyt od siebie odległe, by dało się przeskakując z jednej na drugą, przedostać się na drugą stronę. - Musimy spróbować zejść niżej - odezwał się w końcu Buran. - W najgorszym razie będziemy zmuszeni znaleźć bród na rzece poniżej wodospadu. - Ruszajmy więc. By znaleźć dogodne zejście, musieli cofnąć się kilkaset kroków po własnych śladach. - Nie jestem do końca pewien, tego co powiem, ale gdzieś na granicy swego słuchu, słyszę miarowy rytm bicia ludzkiego serca. - Może to moje. - Buranie ...! - Czy mówisz, że oprócz mnie w zasięgu twego słuchu znajduje się inny człowiek? - Tak. Wiem nawet kto to. - ? - Ten, którego bicia serca nie uciszyłeś. - Berra!! Jak przeżył śnieżycę!!? - Nie wiem, lecz ktoś podąża za nami. - Czy ostrzeżesz mnie w porę? - Nie wiem. Wodospad huczy tak głośno... Słyszę go słabo. Szum wiatru, szemrzący śnieg, deszcz lub jakikolwiek inny hałas przytępiają mi słuch podobnie, jak tobie mgła przysłania wzrok. - Nie traćmy czasu. Ruszajmy! Cofali się po własnych śladach dopóki Buran nie znalazł miejsca, w którym zejście było możliwe.. - Umiesz się wspinać? - Osobiście nie miałem okazji, jednak moi przodkowie próbowali tej sztuki... - Dasz radę czy ci pomóc? - Myślę, że poradzę sobie. Buran zaczął schodzić w dół, a za nim, czepiając się korzonkami skał podążał Rokkund. Dość sprawnie pokonywał stromiznę, a jego ruchy zdawały się płynne i pewne. Buran nabrał przekonania, że kompan da sobie radę, i zajął się sobą. Wodospad szumiał gdzieś po lewej, a wiatr co jakiś czas wyrywał kawały mglisto- powietrznej zawiesiny i rzucał na nich. Wkrótce ubranie Burana ważyło tyle, co on sam - tak mu się przynajmniej zdawało. Wilgoć bezlitośnie nasączała jego ubranie i chłodnymi powiewami zapierała oddech. W końcu jego stopy trafiły na szczelinę ciągnącą się w kierunku wodospadu. Podążył nią. Kątem oka dostrzegał Rokkunda. Nic nie wskazywało, by potrzebował pomocy.Szczelina rozszerzyła się w dość wygodną półkę. Nie zważając na wilgoć, wdzierał się pod płaszcz przezroczystej, cichej lawiny, która dopiero daleko w dole wyła wzlatującym w górę hukiem. Wodospad przywitał go delikatną mgiełką, by po chwili zamienić się w rzęsisty deszcz kropli, które zbłądziły w drodze do mlecznej kipieli kłębiącej się gdzieś w dole. Posuwali się wolno. Buran przywarł do mokrej ściany i parł cierpliwie dalej i dalej. Nagle półka dająca dotąd oparcie jego stopom zaczęła się zwężać. Zerknął w bok, by ocenić ile jeszcze drogi zostało do pokonania. Po prostej byłoby dziesięć kroków; teraz jednak zerkał nerwowo na boki w nadziei, że zmęczone i zziębnięte mięśnie podołają czekającemu go jeszcze wysiłkowi. Westchnąwszy jął szukać palcami stóp i rąk najdrobniejszych nierówności w śliskiej, mokrej skale, zdolnych unieść i podtrzymać jego ciężar. Z wysiłkiem pokonał jeszcze pięć kroków, nim zawisł bezradnie na drżących z wysiłku palcach rąk. Stopy nie znajdowały już oparcia. "Jeśli spadnę być może woda rozpulchniona pęcherzami powietrza nie będzie aż tak twarda i ocalę życie. Jeśli jednak dno jest płytkie, lub jeżą się tam skały, będzie po mnie". Nagle ta myśl wydała mu się nie taka straszna. Skończyłyby się męki i odpowiedzialność. Szybko otrząsnął się z wizji podsuwanych przez łaknący wytchnienia ciała umysł, i przesuwając palec za palcem, dłoń za dłonią, posuwał się dalej. Nadeszła jednak chwila, gdy wbrew jego woli, zziębnięte i pobielałe palce zaczęły się prostować, wymawiając dalszą służbę, a jego stopy odruchowo jęły szukać jakiegokolwiek oparcia skrobiąc niecierpliwie wilgotną skałę. Naraz palce prawej stopy trafiły w szczelinę. Z ulgą skorzystał z okazji, by przenieść cały ciężar ciała na nogę, odpocząć chwile i rozejrzeć się. Rokkunda nie było widać. Buran przestraszył się. "Albo odpadł, albo cofnął się i siedzi teraz na górze nie wiedząc co z sobą począć". Pomyślał nawet, by zawrócić, jednak stwierdził, że nie ma to sensu. "Jeśli spadł i tak mu nie pomogę, a jeśli cofnął się nie grozi żadne niebezpieczeństwo, po prostu dalej pójdzie sam" - pomyślał; był zresztą świadom, że i tak nie starczyłoby mu sił na ponowne pokonanie wodospadu; ledwie tu udało się mu dotrzeć. Westchnąwszy i nabrawszy w płuca nowego oddechu zaczął szukać lewą stopą następnego oparcia. Z największym wysiłkiem pokonał ostatni odcinek. Za plecami nie było już opadającej swobodnie wody. Była pustka, powietrze, przepaść bez dna, gorsza jeszcze niż ta, z której spadł Gragh, bo jej dno usiane było bezlitosnymi skałami. Był prawie po drugiej stronie. Ucieszy się jednak dopiero wówczas, kiedy dotrze na górę, i odetchnąwszy, ze spokojem spojrzy na pokonaną drogę. Oczami zalanymi nie wiadomo czy potem, czy roszącą go dotąd wilgocią wodospadu, spojrzał w górę. Jego palce powoli znajdowały kolejne, niepewne punkty podparcia, by w końcu namacać tylko chropowatą, nie dającą uchwytu skałę. Gdy zawisł bezradnie, do zbawczej krawędzi powyżej, zostały jeszcze dosłownie dwie długości ciała. Nie myślał już ani o powrocie, który wobec zmęczenia był niemożliwy, ani o skoku w dół, gdzie nie czekała miękka, wymieszana z pęcherzami powietrza woda, lecz pewna śmierć na szarej płaszczyźnie, pokrytej, jak skóra ropuchy, brodawkami skał. Przywarł bezsilnie twarzą do wilgotnej ściany, i czekał, aż zabraknie mu sił. Nagle, gdy jego myśli zawisły w pustce i tylko mózg zmuszał mięśnie do ostatniego, bardziej odruchowego niż sensownego wysiłku, usłyszał w uszach szept. Gdy dotarło do niego, że rzeczywiście coś słyszy, skoncentrował się bardziej. Uniósł głowę, spojrzał na boki i w końcu w górę. Powyżej jego głowy, na wyciągnięcie ramion zobaczył Rokkunda. Wyglądał, jakby wyrastał poziomo z pionowej skały. - Złap się mnie. Ręka Burana powędrowała w górę i nim dłoń ujęła pień Drzewopodobnego zawisła na moment w powietrzu. - Czy nie wyrwę cię i nie zginiemy obaj? - Nie martw się o mnie, martw się o siebie i zaufaj mi. Złap się wreszcie! Dłoń Burana sięgnęła w górę i złapała (o dziwo!) suchy pień Rokkunda. Oparcie było pewne i ani drgnęło. Pękające z bólu mięśnie, wspierane nadzieją, podciągnęły w górę resztę niewiarygodnie ciężkiego ciała. Sakwy i kuszę przerzucił przez krawędź. Lżejszy o kilka głowokamieni sięgnął do grani, podciągnął się i pokonał w ten sposób ostatnią przeszkodę. Leżał teraz wyciągnięty na gorącej skale i czuł jak się topi, rozlewa po niej, niczym grudka tłuszczu przy żarze ogniska. Zapomniał w końcu o własnym ciele i zasnął. Wiosenne, wiszące nisko nad horyzontem słońce osuszało mu ubranie i powoli, z lekkim mrowieniem wypierało chłód z przeziębniętych członków. Gdy się obudził, słońce brzegiem swej czerwono-świetlistej korony, jakby bojąc się opuścić ten dzień, trzymało kurczowo brzeg tonących w wieczornym mroku czarnych skał Krateru Kahr-Hor. Zadrżał i spróbował się poruszyć. Stękając przewalił się na bok i wstał. - Dziękuję - szepnął w kierunku wrośniętego w skałę drzewka, w którym rozpoznał Rokkunda. - Jesteśmy przyjaciółmi. - Odtąd, nawet gdybyś przestał nim dla mnie być, jestem ci winien życie. Taki dług wiąże człowieka honoru bardziej niż przyjaźń. - Może to kiedyś zrozumiem. Czy idziemy dalej? - Nie. Nie widzę w ciemnościach i jestem skonany, a za godzinę noc zapanuje nad światem. Teraz muszę znaleźć schronienie na noc i wypocząć. - Przewidziałem to; chodź - i wysunąwszy korzenie z litej skały zaczął oddalać się od wodospadu. Buran posłusznie poszedł za nim. Po kilkudziesięciu krokach doszli do ściany zarośli, a jego oczom ukazał się szałas upleciony z gałęzi. Obok wąskiego otworu leżała sterta chrustu. Buran z wdzięcznością zerknął na Rokkunda, choć nie był pewien, czy ten zrozumie wymowę spojrzenia. Po chwili grzali się obaj przy skromnym ognisku. Buran odniósł wrażenie, że Rokkund czerpie z jego ciepła więcej radości niż on. - Dobrze ci? - Więcej niż dobrze. Ciepło w każdej postaci jest moim przysmakiem. Im jest cieplej wokół mnie, tym lepiej funkcjonuję. - Czy ciepło żywych istot też ci odpowiada? - Tak, lecz jest go zbyt mało. Jego ilość nie jest warta ceny życia, które musiałbym zabrać. - My ludzie również nie możemy żyć bez ciepła. Pomaga nam wypędzać zmęczenie, leczyć choroby i odzyskiwać dobry nastrój, tak potrzebny do pokonania trudności niesionych przez następny dzień. - Jest więc coś, w czym jesteśmy do siebie podobni, jesteśmy ciepłolubami - i roześmiali się oboje, o ile psykanie w uszach i drżenie wszystkich gałązek Rokkunda, Buran właściwie odczytał jako wtórujący mu śmiech. Następny dzień przywitał ich ciepły i słoneczny. Powiew nagrzanego powietrza ciągnął z południa, wzdłuż nagrzanych od wschodu słońca skał. Buran ruszył ociężale, lecz po kilkuset krokach mięśnie rozgrzały się, a ból nieznacznie ustąpił. Okalająca Górne Jezioro skalna półka zniknęła gdzieś w zaroślach po prawej stronie, a oni zmuszeni byli maszerować stromym zboczem, zrudziałym od zeschłych, wzrastających i obumierających przez lata traw. - Zastanawiam się, co stało się z Berrą -odezwał się w końcu Buran. - Z kim? - Z człowiekiem Horguna, którego choć raniłem uszedł z życiem. Jeśli przed wodospadem słyszałeś jakąś żywą istotę i był to człowiek, to mógł to być właśnie on. Skoro pomimo rany przeżył śnieżycę, to może i znajdzie drogę, by pokonać wodospad. - Może tak. - Jak to zrobiłeś? - zapytał znienacka Buran. - Co takiego? - Jak ci się udało mnie wyprzedzić? Był moment, kiedy pomyślałem, że zrezygnowałeś lub wręcz spadłeś w dół. - Kiedy młodzi mojego gatunku, tacy jak ja, zaczynają największą wędrówkę swojego życia, są do tego przygotowani. Istnieje taki gatunek ryby, który rodzi się w rzece, u jej źródeł, a potem spływa do morza. W morzu żeruje, nabiera sił by potem wrócić do miejsca swych narodzin, i dać życie nowym pokoleniom. Pokonuje rwące rzeki i wodospady, i nic poza śmiercią nie jest w stanie przerwać tej morderczej wędrówki. Jesteśmy w pewnym sensie podobni do tych ryb. Jakaś siła pcha nas dalej i dalej, poza granice słuchu naszych ojców. Zwierzęta rodzą się, są młode, nabierają sił, by stać się ojcami i matkami, a później starzeją się, siły ich opuszczają, kontemplują wspomnienia i dożywają swych dni. Kiedy osiądę, nigdy później nie będę zdolny do takiego wysiłku. Jednak póki co, poza nielicznymi siłami przyrody, nic nie jest w stanie zatrzymać mnie w wędrówce. - Dalej nie wiem, jak pokonałeś wodospad. - Kiedy stwierdziłem, że idąc poziomo po skale, waląca z góry woda może mnie od niej oderwać, zawróciłem i przeszedłem po dnie wodospadu. - Nie utopiłeś się? - Jak widzisz idę obok ciebie. - Wierzyć się nie chce ! - Ni to do Rokkunda, ni to siebie rzekł Buran. - Co znów? - Nieprawdopodobne jest samo istnienie takiego stworzenia jak ty, a twoje dotychczasowe dokonania zadziwiają mnie jeszcze bardziej. - Zostaw sobie trochę podziwu na później, bo w swej podróży zobaczysz rzeczy bardziej zadziwiające niż ja. - Tak myślisz? - Jestem tego pewien. Okrążali od wschodu Górne Jezioro, to jedyne czego był pewien. Szli w cieniu stoku, choć słońcu daleko było do zachodu. Buran zerkał czasami na swoje przedramię. Monotonia marszu sprawiała, że pragnął jakiejś zmiany, jednak zarówno na przedramieniu, jak i w najbliższym otoczeniu, nic się nie zmieniało. - Coś jest przed nami - odezwał się w końcu Rokkund. - Strome, porosłe splątanymi trawami zbocze... - odrzekł Buran. - To sam widzisz i nie musiałbym ci na to zwracać uwagi. - Co zatem? - Nie wiem. - Berra!!! - krzyknęły jego usta, choć rozum niechętnie w to chciał wierzyć. - Nieczłowiek; może jakieś inne stworzenie - zwierzę... Słyszę ledwo słyszalny szmer. Buran zerknął na towarzysza i patrząc przed siebie zdjął z ramienia kuszę, naciągnął ją i nałożył bełt. - Zbliżamy się? - Tak, ale.....chyba nas usłyszało. Buran przyczaił się. Podbiegł w górę stoku i przywarł do kępy zarośli. Rokkund wrósł w ziemie i nikt w tej chwili, oprócz Burana, nie rozpoznał by w nim niczego innego, poza rosnącym samotnie drzewkiem. Tymczasem, Buran, bardziej ufając słowom Rokkunda, niż własnemu, myśliwego i wojownika instynktowi, skradał się coraz ostrożniej. Nagle wydało mu się to głupie. Już chciał zrezygnować z tego idiotycznego skradania się, ale się powstrzymał; nie opuścił broni, i nie wyprostował się. I dobrze zrobił, bo nagle do jego uszu dobiegł szmer; po prostu szmer, który nie dawał żadnych nowych wskazówek, ani co do kierunku, ani istoty, przez którą został wywołany. Był obcy w otaczającej go ciszy, i to wszystko. Cashgorjańczyk zamarł na chwilę, by zdecydować czy iść dalej, czy czekać w zasadzce. Szmer się powtórzył i zaczął zbliżać. Teraz mógł już go nazwać: coś brnęło przez zarośla. Szuranie i szemranie ocierających się, stukających o siebie gałązek było coraz wyraźniejsze. Instynkt łowcy zawładnął ciałem i myślami urodzonego myśliwego i wojownika. Jako człowiek, wiedział czym dysponuje: bronią i rozumem, jednak nic poza tym nie odróżniało go od polującego drapieżnika. Zapomniał o bólu, przyjacielu i strachu. Stał się otoczeniem, w którym teraz trwał, strzałą leżącą na rowku kuszy i słuchem. Słyszał coraz wyraźniej, jak to, co przedziera się przez krzewy, podchodzi coraz bliżej. Spoglądał z napięciem w miejsce, w którym spodziewał się to coś za chwilę ujrzeć, i... nagle wszystko umilkło - stało się ciszą. Buran trwał w gotowości, jednak z każdą mijającą chwilą bardziej docierało do niego, że niczego się nie doczeka tkwiąc w miejscu i czekając na pojawienie się nieznanej istoty. Raptem drobniejsze gałązki otaczających go zarośli zakołysały się; coś przemknęło obok niego. To mu uświadomiło, że sześć lat w służbie u Horguna zabiło w nim więcej czujności, spostrzegawczości i odruchów niż się spodziewał. Wiatr wiał Buranowi w twarz, nie mógł więc zanieść jego zapachu czającemu się gdzieś w krzakach stworzeniu. Nie pomyślał o tym jednak wcześniej, i dopiero nagła cisza sprawiła, że zwrócił na to uwagę. Cisza trwała zbyt długo. Postanowił działać. Bezszelestnie, krok za krokiem posuwał się wzdłuż linii krzewów, aż do miejsca leżącego, jak mu się zdawało , na wysokości celu. Słońce stopiło w większości śnieg i tylko w najbardziej zacienionych miejscach bieliły się jeszcze jego pryzmy. Gałęzie krzewów były nagie, choć gdzie niegdzie, na końcach gałązek, z pierwszych pękających pąków wystrzeliły pierwsze, pojedyncze, drobniutkie listki. Brak żywej, soczystej, wiosennej zieleni sprawiał, że można było zajrzeć w głąb ściany splątanych gałęzi na jakieś pięć kroków. Rozglądał się więc wytężając wszystkie zmysły. Najgorsze, że nie miał pojęcia czego się spodziewać. Nie wiedział, czy wyjdzie na niego królik, czy dzik, niedźwiedź, czy groźniejsza jeszcze poczwara, której istnienie, w świetle jego ostatnich przygód, nie wydało mu się wcale takie niemożliwe. Jak mógł, starał się stłumić echa strasznych legend, i opowieści zasłyszanych w dzieciństwie, by lęk nie zawładnął jego umysłem, i nie zaczął rządzić ciałem. Znów szmer. Gdzieś z lewej... Zwrócił się w tą stronę i stojąc twarzą do ściany krzewów, zerkał w kierunku, z którego, jak mu się zdawało, coś usłyszał. Delikatnie i cicho wysunął miecz, którego rękojeść sterczała dotąd nad prawym ramieniem, i z największą ostrożnością zaczął się wciskać w plątaninę gałęzi. Uszedł może z dwadzieścia kroków, gdy naraz, wśród świstów i lawiny syku roztrącanych gałęzi, coś zerwało się za jego plecami do ucieczki lub ataku. Jednym zwrotem jego twarz zamieniła się z plecami i zamarła w oczekiwaniu. Coś mknęło przez zarośla. Widział tylko kołyszące się i łamiące od nagłych uderzeń gałęzie. Jakiś kształt rysowany owijającymi się na nim, giętkimi gałązkami sunął ku otwartej przestrzeni stoku. Buran zrozumiał nagle, że gdy to nieokreślone coś wydostanie się na wolną przestrzeń, nikt i nic nie będzie w stanie go znaleźć. Istniała zasada, że "jeśli coś ucieka, to należy to ścigać. Jeśli coś ciebie ściga, to należy uciekać". Była to najprostsza zasada nieobca żadnej żywej istocie. Postępując zgodnie z nią, Buran, nie zważając na zacinające twarz gałązki, mknął przez zarośla za oddalającym się zgiełkiem. Już po kilku krokach zorientował się, że nie ma szans dogonić tego, co przed nim, jak sądził, uciekało. Nie zwolnił jednak. Łudził się, że w ten sposób nie da szans "niewidzialnemu" na zaczajanie się na niego. Nim wychynął z zarośli, jak nakazywała ostrożność, zatrzymał się i rozejrzał. Wiedział, że nie może być odtąd pewien bezkarności żadnego swego ruchu, zwłaszcza nieopatrznego. Nie mógł też sterczeć w krzakach po kres swych dni. Ostrożnie wyjrzał z gęstwiny na nagi stok i rozejrzał się. Niczego nie dostrzegł po bokach, lecz gdy zerknął w dół, uświadomił sobie, że popełnił błąd. U jego stóp rysował się ślad. Długa trawa, niczym włosy Matki Ziemi, była przeczesana czyimiś stopami, niczym kościanym grzebieniem, a równo i w jednym kierunku ułożone źdźbła, kończyły się krok od niego. Zdążył tylko spojrzeć w tym kierunku i niczego nie dostrzegłszy uniósł się nagle w powietrze. Na czole i innych nie okrytych częściach głowy czuł jakieś lodowate macki, jakby ktoś przykleił mu olbrzymi, przemarznięty i mokry klonowy liść. Wydało mu się, że najwłaściwiej będzie nie poruszyć się. Dyndał jak wisielec na niewidzialnym sznurze i nie wiedział co począć. Miał kuszę i miecz wzniesiony do cięcia, jednak jakiś wewnętrzny głos szeptał mu, by nie czynił ze swej broni użytku. Wiedział, że choć sam niczego nie widzi, to to, co go teraz trzyma, przygląda mu się. Czuł się jak szczur trzymany za ogon. Mógł poderwać się i ugryźć, jednak był pewien, że byłoby to głupie i nierozważne. - Niech nic głupiego nie przyjdzie ci do głowy - rozpoznał głos Rokkunda, szepczący treść jego własnych myśli. W tym samym momencie, kiwając w powietrzu nogami, zaczął niesiony przez nieznaną istotę płynąć w jego kierunku, jakby to coś, co trzymało go za głowę, usłyszało ten szept i podążyło w kierunku jego źródła. Po chwili został uwolniony. Runął niespodziewanie na ziemię, u stóp Rokkunda, i ledwie dotknął ziemi poderwał się na nogi. Stał teraz przy drzewku, i usiłował dostrzec to, co go tu przyniosło. Na próżno. - Wiesz co się dzieje, czy dalej mam się bać?- Nie musisz się już bać. Jesteśmy sami. - Jesteś pewien? - Tak. Wytłumaczyłem cię. - Wytłumaczyłeś mnie? - zapytał Buran stojąc ze wzniesionym mieczem i rozglądając się nerwowo na boki. - Tak, ciebie. Powiedziałem, że to moja wina, że gdyby nie ja, nigdy nie usłyszałbyś szmeru i nie próbował go zaskoczyć. A przed kim ty mnie łaskawie wytłumaczyłeś i kogo to, gdyby nie ty oczywiście, miałbym zaskoczyć? - No... jego... - Ma jakieś imię? - Dla ciebie wystarczy: Niewidzialny. - I to wszystko? - Tak. - Czy wyjaśnisz mi coś jeszcze, czy do końca życia będę umierał z ciekawości, co naprawdę się tu wydarzyło? - Nie ma nic do wyjaśniania. Jego istnienie trudniej było by ci zrozumieć niż moje. Ja mam ciało widzialne i z odrobiną szczęścia, i spostrzegawczości, każdy mógłby mnie wytropić - jego nigdy! Zapomnij o jego istnieniu. - To niemożliwe. Jeśli nie poznam prawdy, to miast jednego prawdziwego wizerunku, będę miał przed oczyma setki domysłów. Poznałem już ciebie i twój gatunek, i jestem spokojny znając prawdę o was, i świadomy tego, że mam na ten temat milczeć. Czy na prawdę nie możesz mi nic więcej powiedzieć? Nie chcę gubić się w domysłach. - Nie mogę. Nim jednak dokończył, coś skłoniło Burana, by spojrzał w kierunku południa. Dziesięć kroków od niego, jak meduza w morskich wodach, kołysała się o pół ciała wyższa od niego jakaś postać. Przypominała raczej człekokształtne wtrącenie, w masie krystalicznie czystego, górskiego powietrza, niczym przezroczysty kawałek lodu wrzucony do wody, widoczny dopiero wtedy, gdy nim poruszyć. Wytrzeszczając oczy, by nie uronić i tak ledwo uchwytnych szczegółów, rozpoznawał zarysy nóg, rąk, tułowia, głowy. Włosy przypominały opalizujące strumienie rozwiewanej wichurą wody. Cała postać niczym kropla wody, obwiedziona była lekką, wywołaną blaskiem słońca aurą, i chyba tylko dzięki niej mógł ją zauważyć. Nagle plama ruszyła na południe, kładąc na zbocze cień, podobny do tego, jaki rzucają przy brzegu drobniutkie fale zmarszczonej wody na piaszczyste dno jeziora, czy płytkiego strumyka. Gdy kolejny raz mrugnął oczyma, nic już po ich otwarciu nie zobaczył. - Widziałem to - odezwał się niemal szeptem nie odwracając nawet głowy w stronę Rokkunda. Zapatrzony w przestrzeń przed sobą, łudził się, że dostrzeże jeszcze choćby ziarnko piasku strącone ze zbocza przez niewidzialną istotę. - Co widziałeś? - Tę istotę! - Jesteś pewien? - Tak, jestem pewien. - To ciesz się. Masz czego chciałeś. Ja dalej nie wiem jak wyglądał i nie będę mógł swoim dzieciom przekazać jego obrazu - powiedziało drzewko, lecz Buran zdawał się nie słuchać i ciągnął dalej: - Nie wiem, czy był to przypadek, czy chciała mi się pokazać, ale widziałem ją... - To nie był przypadek. - A więc chciała mi się pokazać?! - Inaczej nigdy byś jej nie ujrzał. - Dlaczego? - My, Skałoludy, jak nas nazywasz, znamy Przezroczystych tylko z zasłyszanych opowieści, i ich istnienie nie było dla nas niczym pewnym, bo nikomu nigdy się nie pokazują. Lecz wiemy jedno: takie istoty nigdy nie objawiają się jeśli tego nie maja w zamiarze. Od dziś, moja gałąź będzie pewna ich istnienia. - Jednak dlaczego pozwoliła mi się ujrzeć? - Tego nie wiem, wiem jednak, że ciągną do ciebie wszystkie tajemnice i najskrytsze istoty tego świata jak ćmy do latarni, jak pioruny do górskich szczytów i przełęczy. Ta podróż staje się coraz bardziej ciekawa i zrobię wszystko, by towarzyszyć ci jak najdłużej. Jeśli dalej tak pójdzie, moi potomkowie będą w przyszłości najmądrzejszymi ze Skałoludów. - Ruszajmy - po czym wyjął korzenie z ziemi i kołysząc zgrabnie gałązkami ruszył przodem. Rozdział 14 Buran przyglądał się maszerującemu obok niego dziwu, jakiego pewnie żaden człowiek, jak świat światem nie widział. Niby-gałązki Rokkunda kiwały się niczym owiewane słabymi podmuchami wiatru; był tak łudząco podobny do zwykłego drzewka...Gdyby teraz nagle stanął, chowając swym zwyczajem korzenie w ziemie, a nie wraz z nim pokonywał splątaną długimi, starymi trawami pochyłość, nikt, nawet on, nie byłby w stanie domyślić się, że to pozbawione jeszcze liści (jak wszystkie zresztą rośliny w okolicy), wysokie na półtora chłopa, młode drzewko, nie jest w istocie drzewkiem. Ba ! Nie jest nawet rośliną! Gdyby... Gdyby nie to, że się porusza... Buran nie wytrzymał w końcu i odezwał się: - Nie dziwię się, że nie pozwalacie się oglądać. - A to czemu? - Bo każdy kto ujrzał by maszerujące drzewko, albo umarłby ze strachu, albo ze śmiechu. - Tak... Troszczymy się o własne sprawy i dzięki temu trwamy. - Tak śmiesznie kołyszą ci się gałęzie... - Nie śmiejesz się jednak zbyt głośno... - Przywykłem i opatrzyłem się z tym, czym... kim jesteś i jak się poruszasz. - Po co więc o tym mówisz? Buran zastanowił się. - Z wielu powodów: by w ogóle coś mówić, by pomyśleć o tobie z nowej perspektywy - odleglejszej i mniej "mojej". - Mniej "twojej" ...? - Zastanowiłem się, co bym czuł, gdybym nie wiedząc wcześniej o tobie nic, ujrzał cię kroczącego łąką, lasem, czy gdziekolwiek indziej. - I... - Mówiłem przecież, dla moich, ludzkich oczu jest to widok ścinający z nóg, przedziwny i niepojęty. - Nie mówiąc ani słowa podbiegł do Rokkunda, capnął go i uniósł w powietrze. Nic się nie wydarzyło. Nie doznał nawet przez mgnienie oka bezwładu. - Tym razem nie ma przed nami ani wody, ani przepaści. Postaw mnie na ziemię. - Czy sprawiam ci ból lub przykrość? - Nie, choć gdy nie czuję pod sobą ziemi, zaczynam się niepokoić, a gdy trwa to zbyt długo, tracę siły. Cashgorjańczyk zważył kilka razy w zaciśniętej pięści ciężar Rokkunda i zastanowił się. - Nie jesteś zbyt ciężki. Myślę, że w razie konieczności mógłbym cię nieść i to dość długo... o ile nagle nie przytyjesz...- rzekł i odstawił go. - Dlaczego miałbyś mnie nosić? - Bo mniej głupio wygląda wojownik maszerując z wyrwanym z korzeniami drzewkiem, niż drzewko maszerujące samo. Gdy uznasz, że powinieneś się ukryć przed ludzkim wzrokiem, daj mi znać. Poniosę cię ile trzeba. Co sądzisz o tym pomyśle? - Nic. - Nic? - Nic - powtórzył Rokkund, po czym dodał: - Gdy uznam, że powinienem się ukryć, po prostu się ukryję, zniknę, przepadnę i pojawię się u twego boku dopiero, gdy minie zagrożenie. Do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu, jednak Buran nagle klapnął na wilgotną trawę i rzekł: - Nie idę dalej. Oliwkowe gałązki zakołysały się nad nim dotykając jego głowy, jakby z przestrachem. - Tak tylko zrzędzę, by sobie ulżyć. Muszę odpocząć. Prawa noga za chwilę mi pęknie. Ten przeklęty stok mnie wykończy Jeśli jutro cały dzień będę zmuszony maszerować jakbym miał jedną nogę dłuższą, a drugą krótszą, to nie wytrzymam i albo się poddam, albo dla równowagi pójdę tyłem. - Nie rozumiem o czym ty właściwie mówisz. - Tobie jest wszystko jedno, czy idziesz po poziomym terenie, czy wyrastasz poziomo z pionowej skały. Człowiek również daje sobie radę w różnym terenie, jednak obojętnie jak chodzi, równomiernie obciąża wszystkie kończyny. Na tym stoku to niemożliwe. Ciągle podskakuję przenosząc cały ciężar ciała prawą nogą, podczas, gdy lewą tylko się podpieram. Musiałbym mieć lewą nogę dłuższą pół łokcia, by iść w miarę normalnie. Szkoda, że nie możemy przedrzeć się do brzegu jeziora. Znalazłby się tam może choćby pasek plaży, którą dałoby się iść dalej jakoś normalniej. - Może by się znalazł; trzeba by sprawdzić - To prawda. Pójdźmy w górę. I poszli. Nic jednak nie było widać przez czarno-szarą ścianę roślinności. - Czy mogę cię podrzucić w górę? - Możemy spróbować - Rokund domyślił się o co chodzi Buranowi. Ten złapał go i podrzucił najmocniej jak umiał, by po chwili złapać wracające z wysokości dwudziestu łokci drzewko. - Dostrzegłeś cokolwiek? - Nie mam dobrego wzroku, jednak sądzę, że moglibyśmy spróbować przedrzeć się w stronę jeziora. Poczekaj tu na mnie. Sprawdzę to. - I nie czekając na odpowiedź ruszył w zarośla. Przemykał tak sprawnie, że zdawał się wcale nie potrącać gałęzi. Buran stał jak urzeczony niewiarygodną prędkością, z jaką Rokkund pokonywał gęstwinę. Po chwili zniknął i nawet najlżejszy szelest nie zdradzał, którędy obecnie przemyka. Nie było już na co patrzeć. Zdjął zatem toboły, wyjął resztki mięsa i począł wolno je przeżuwać. "Od jutra będę głodował" - przemknęła mu nie pocieszająca myśl na widok resztek żywności. Gdy skończył, sięgnął po broń. Przeostrzył miecz i obejrzał kuszę. Siedział czekając powrotu przyjaciela, zapatrzony w dal. Gdzieś tam, za sterczącymi z mgieł, ośnieżonymi szczytami, dziesiątki dni drogi stąd, leżała jego ojczyzna. Zadumał się. Wspomniał zielone hale ścielące się przepysznym, łąkowym kobiercem u stóp warowni Kesak, najdalej na północ wysuniętej placówki Królestwa Arscot. Strzegła ona jedynej przełęczy, którą mogłaby przedrzeć się z północy większa horda barbarzyńców. Mniejsze strażnice rozmieszczone były tak, by strażnik czuwający nieustannie na Wieży Czat, mógł w porę dostrzec dymy sygnalizacyjne. Warownia wzniesiona była w początkach królestwa przez ludzi, którzy stworzyli i umocnili jego potęgę. Tysiące rąk, przez dziesiątki lat, ustawiały kamień na kamieniu, obrabiając i szlifując każdy z ciosów, bacząc, by doskonale do siebie pasowały. Mury grube na kilka kroków rosły powoli, jednak warto było. Nigdy nie zdobyta, szara, wtopiona w urwiste, skaliste zbocza Gór Północy twierdza, czuwała nad bezpieczeństwem tego zakątka od stuleci. Wieki sprawiły, że w szczelinach między kamieniami wyrosły mchy, a w żyźniejszych zakamarkach osiadły i zazieleniły się większe rośliny. Gdyby nie ścieżki wydeptane wśród traw i inne, typowe ślady ludzkiej obecności, trudno byłoby odróżnić zarysy stworzonej ludzką ręką twierdzy od naturalnego tła, z którym zlewała się idealnie. "Nie tylko wy umiecie się maskować" - wspominając Rockfelsa pomyślał z dumą o swym domu Buran. O tej porze roku było tam najpiękniej. Tysiące łąkowych kwiatów okazywało swą radość Pani Wiośnie, uśmiechając się milionami barw ku bezchmurnemu niebu, a zielony kobierzec łąk wyglądał, jak najprzepyszniejsza z jedwabnych , barwionych w kwieciste wzory tkanin, z tych, które przywozili kupcy ze swych dalekowschodnich wypraw. Mówiono, że kiedyś, było na nie stać nawet mniej zamożnych. W jego rodzinie przekazywana z pokolenia na pokolenie zachowała się barwna, jedwabna chustka, którą jego pra, pradziadek podarował żonie z okazji narodzin długo oczekiwanego syna. Była już wypłowiała, lecz wyobraźnią dało się domalować brakujące zarysy przedstawionych na niej kwiatów i innych roślinnych motywów, i domyślić się palety tęczowych barw, którą musiała ongiś kraśnieć. Teraz, gdy podróże kupieckie stały się z powodu Horguna bardzo ryzykowne i niebezpieczne, ceny tych kolorowych, zwiewnych klejnotów osiągały astronomiczne ceny. Tylko najzamożniejszych stać było na ich kupno. Z granicy zadumy i marzeń, z zębatej linii horyzontu, gdzie ośnieżone, odległe szczyty wbijały się niczym kły w błękitne podniebienie nieba, przeniósł wzrok na opadające u jego stóp zbocze, jakby chcąc sprawdzić, czy i tu, u swoich stóp nie dostrzeże bodaj jednego kolorowego kwiatu. Szarozielona gęstwa splątanych, przemarzniętych po mroźnej zimie źdźbeł traw ciągnęła się daleko w dół, aż do ciemniejszej linii skał i karłowatych sosen.Zawiódł się. Póki co, nawet trawy nie zbudziły się do życia, tym bardziej nie było sensu wypatrywać kwiatów. Mroczna góra ogromnego, drzemiącego wulkanu, znajdowała się na wysokości, gdzie w górach, śnieg leży zazwyczaj przez cały rok. Tylko dzięki ciepłu, które wydzielała możliwe było tu życie. Gdyby nie zło zwane z imienia Horgun, byłby to wyjątkowy, niepowtarzalny i pewnie szczęśliwy zakątek, dający zimowe schronienie wielu górskim zwierzętom. A może z czasem, letnią porą, przywędrowałyby tu i zadomowiły się na stałe stworzenia, lubiące łagodniejszy klimat, wzbogacając tutejszą faunę. "Wówczas nie miałbym problemu z tym, co jutro będę jadł" - rzucił bardziej świadomą myśl Buran. Treść tej łatwo pomyślanej myśli, mogła stać się wkrótce pierwszą jego troską. Musiał zdobyć coś do jedzenia, gdyż nie mógł, jak Rokkund swoich korzeni, wpuścić głowy w byle jakie podłoże i ssać soków ziemi, by się posilić. "Rokkund... Gdzie on jest?". Teraz wrócił całkowicie do rzeczywistości, odzyskując poczucie miejsca, w którym siedział i czasu, w którym istniał. Słońce zdążyło przemierzyć klin nieba między wskazującym a środkowym palcem, odkąd Rokkund go opuścił. Buran widział jak sprawnie poruszał się wśród gęstwy i jego wewnętrzne, intuicyjne liczydło podszeptywało mu, kłując przy tym niepokojem, że dawno minął czas, w którym młody Skałolud powinien ze dwa razy dotrzeć do brzegu Górnego Jeziora i powrócić. Poderwał się na nogi i zastygł w bezruchu uważnie nasłuchując. Nic. Ni szmeru dla uszu, ni ruchu dla oczu. Pozbierał swe rzeczy, spojrzał po ścianie zbitych zarośli i wybrawszy miejsce, gdzie były jak się zdawało mniej gęste, skierował się ku nim. Przeciskał się siłą póki nie nadszedł moment, w którym niezgrabna plecionka, efekt z pozoru nieudanych prób Matki Natury, sprawdzenia się w koszykarskim fachu, skutecznie nie powstrzymała go w dalszych wysiłkach. Z trudem wysunął ciężki, obosieczny miecz z przewieszonej przez ramię pochwy i jął wyrąbywać sobie drogę. Z zazdrością przywoływał obraz Rokkunda, przesuwającego się z taką łatwością między tymi, chłostającymi go teraz i kaleczącymi skórę prętami. Szło mu kiepsko. Robił jak mu się zdawało zbyt dużo hałasu. Nie miał jednak wyjścia. Honor nie pozwalał mu opuścić tego miejsca bez upewnienia się, czy nic nie zagraża życiu istoty, która ocaliła go niedawno od pewnej śmierci. Trafił na krzywą sosnę o grubym pniu, skręconym z dwóch wyrastających ze wspólnego korzenia konarów. Górowała nad okolicą niczym pasterz stojący pośrodku zielonego stada. Wspiął się na jego ramiona i rozejrzał po okolicy. "Zabłądziłem" - dotarło do niego. W zapamiętaniu przestał kontrolować swoje położenie względem słońca. Odruchowo rąbał krzaki tam, gdzie było to najłatwiejsze, miast pilnować właściwego kierunku. Posuwając się tak dalej, wyszedłby na otwartą przestrzeń może za miesiąc, za to dzięki temu, powstałby nowy trakt, choć na pewno nikomu niepotrzebny, prowadzący przez chaszcze z nikąd do nikąd. Splunął ze złością przed siebie i zlazł z drzewa. Po jakimś chwili zaciekłego wymachiwania mieczem i posuwania się tym razem we właściwym kierunku, dotarł do miejsca, z którego dostrzegł pierwsze, sino-złote błyski tafli jeziora, oświetlonej bliskim kresowi swej codziennej wędrówki słońcem. Ostrożnie posuwał się w tym kierunku i po niemal półdniowej szamotaninie dotarł wreszcie do brzegów jeziora. Był zmęczony i nie miał pojęcia, w którą stronę ruszyć. Skupił się i rozejrzał tak uważnie, jak tylko pozwalało mu rozdygotane wysiłkiem ciało. Nie dostrzegł najmniejszego śladu mogącego stanowić wskazówkę, gdzie szukać przyjaciela. Nic nie wskazywało, by ktokolwiek lub cokolwiek przechodziło tędy tego dnia. Postanowił skręcić w prawo i cofając się wzdłuż jeziora, przeczesać jego brzeg. - Buranie, słuchaj i nie odzywaj się: zawróć najciszej jak umiesz i wypełnij swe przeznaczenie - niespodziewanie zaszeptał mu w uszach znajomy głos. Szept dobiegł z kierunku, którego nie potrafił określić; wcześniej również nie udawało mu się powiązać szeptu Rokkunda z miejscami, z których doń mówił. "Słyszał mnie przez cały czas, a odezwał dopiero, gdy wybrałem ten kierunek. To jest zatem właściwy kierunek, a ton jego głosu i wszystkie dotychczasowe okoliczności jego zniknięcia są mocno podejrzane. Wygląda na to, że nie chce bym z jego powodu wpakował się w biedę, w którą widocznie sam popadł". Wnioski do jakich dopiero co doszedł sprawiły, że bez zastanowienia, z kuszą gotową do strzału, ruszył, przemykając między kępami traw i zarośli w jedynym możliwym kierunku. - Postanowiłeś inaczej... dwóch wojowników... - zabrzmiało mu w uszach. - Dotąd nie usłyszeli cię... - padły dodatkowe wskazówki. Po krótkiej chwili najlepszego podchodzenia na jakie było go stać, usłyszał nagle męski głos: - Bazun, trzeba by nazbierać trochę drewna na nocne ognisko. Buran przywarł do ziemi, gdyż głos zabrzmiał niespodziewanie blisko, tak blisko, że właściwie powinien już widzieć tych, których podchodził. Wstrzymując oddech zarył nosem w ślad stopy odciśnięty niedawno w kruchym, zeszłorocznym mchu. Teraz wiedział już, że coś wcześniej przeoczył, bowiem bez wątpienia musieli nadejść skądś, zza jego pleców. Z pewnością podążali brzegiem jeziora w kierunku wodospadu i gdyby nie zmiękł tam, na zboczu, od uciążliwego kuśtykania o jednej nodze, rozminęliby się oddzieleni pasem zarośli, a ich losy nigdy by się nie splotły. Jeszcze bardziej miał sobie za złe to, że nie dostrzegł ich śladów wcześniej. Widać jego zdolności tropicielskie stępiły się od przebywania z przygłupami w Horghar, albo też ci dwaj byli tak dobrzy, że nawet swobodnie idąc nie pozostawiali żadnych śladów. On też tak kiedyś potrafił. Był najlepszy i dlatego został wybrany. Akurat zaczął delikatnie zsuwać z pleców sakwy i rynsztunek, gdy rozległ się drugi głos: - Zaraz - odpowiedział kompan bulgoczącym szeptem - tylko przełknę i popiję! - Żarłbyś cały dzień, gdyby ci na to pozwolić. Rusz się wreszcie. Dziś twoja kolej. "A więc to nie dowódca zwrócił się do podwładnego" - pomyślał. Język, którym się posługiwali wytężył jego uwagę. Rozumiał każde słowo do ostatniego wydźwięku. Poczuł się jak ktoś na rok ociemniały, kto nagle odzyskuje wzrok i na nowo stara się rozpoznać oglądane wcześniej, i znane sobie, lecz zapomniane krajobrazy. Wtem usłyszane przed chwilą słowa stały się jak te krajobrazy ujrzane na nowo, z nową, przejmującą wyrazistością. Nie dowierzał. Zaczął wyczekiwać na choćby jedno kolejne słowo, by je zanalizować i nabrać pewności... Nie doczekał się... Usłyszał szmer. To pewnie Bazun "przełknął, popił", i ruszył się z miejsca po opał. Skorzystał z okazji, by podczołgać się jeszcze parę kroków. Nagle jego głowa przebiła kępę splecionych, siwych traw i wychynęła nad krawędź łagodnego żlebu spływającego suchym korytem do jeziora. Wojownik, nazwany przez towarzysza Bazunem, z brązowym toporem przewieszonym przez ranię szedł niespiesznie w kierunku linii zarośli. Tymczasem drugi z wojowników siedział przy ognisku podpiekając rybę. Był ostrożny. Lichy płomyczek osłonięty kamykami rozświetlał niewielki krąg. Ognisko nie dymiło a ryba nie pachniała. "Boi się, by smakowitym zapachem nie zaprosić niepożądanych gości - pomyślał Buran. - Lecz gdzie jest Rokkund? Na ich widok wrósł pewnie gdzieś na skraju zarośli i ani drgnie..." Buran analizował otoczenie i jednocześnie obserwował plecy siedzącego przy ognisku mężczyzny. W obu postaciach, ich mowie i ruchach rozpoznawał coś znajomego, choć nie wiedział co. Oderwał z zapatrzenia wzrok od szerokich barów wojownika siedzącego przy ognisku, by spojrzeć na drugiego. To, co ujrzał na chwilę zamroziło krew w jego żyłach. - Niieeee! - ryknął najgłośniej jak umiał i ruszył pędem w kierunku odwracającego się człowieka, który mrugnięcie powiek temu stał z toporem wzniesionym nad głową, przymierzając się, by wyciąć wierzbowe drzewko. Buran pędził skosem po pochyłym stoku żlebu, jak toczący się głaz. Jednak potrzeba było mu więcej czasu na dobiegnięcie do wojaka, niż temu, na otrząśnięcie się z oniemienia. Buran zauważył jak przerzuca topór w dłoniach i poprawia ustawienie szykując się do starcia. Zwolnił idąc teraz wolno i czujnie z mieczem gotowym do ataku lub obrony. - Kim jesteś i czego chcesz? - odezwał się nie poruszywszy nawet powieką tamten. - Wyglądasz na sługę Horguna. Czy nim jesteś? - A jeśli tak to co? Zetniesz mi głowę? - odpowiedział i uśmiechnął się szyderczo, by rozzłościć przeciwnika i zmusić do błędu, w postaci na przykład pochopnego, nieprzemyślanego ataku. Wiedział, że nie zawsze wygrywa się umiejętnościami w walce i siłą. Często, nim dojdzie do starcia, trzeba wykorzystać wszelkie sposoby zwiększenia własnych szans na zwycięstwo. - Jeśli tak, to "zetnę ci głowę" i wrzucę do jeziora, by ślimaki i inne plugastwo miało ucztę a resztę twego ciała pozostawię tutaj, by zgniło i rozpłynęło się wśród chmar brzęczących much - mówił Bazun głosem spokojnym i opanowanym wpatrując się gdzieś poza oczy Burana. Był czujny i groźniejszy niż się Buranowi początkowo zdawało a w dodatku, również zdawał sobie sprawę, że pierwsze ciosy zadaje się językiem. - A jeśli nie jestem sługą Horguna? - To też zetnę ci głowę, bo nie mam powodu w to uwierzyć. Twój strój i broń cię zdradza a twe słowa są wykrętem tchórza, pragnącego ocalić swe szczurze, nic nie warte życie - i nim dopowiedział ostatnie słowo zaatakował. Burana czekała bardzo ciężka i niewygodna walka. Ciężka, gdyż przeciwnik był silnym i zaprawionym w bojach wojakiem, niewygodna, gdyż był wrogiem sług Horguna, czyli sprzymierzeńcem i o ile to będzie możliwe postara się go nie zabić. Pierwszy cios był tak silny, że mógłby nawet czaszkę byka z krokiem kręgosłupa rozłupać na dwoje. Buran wykonał błyskawiczny obrót w lewo i ryzykując obcięcie dłoni uderzył pięścią trzymającą miecz w płaskie, szerokie toporzysko. Wiedział, że to najskuteczniejszy (choć ryzykowny) sposób wytrącenia przeciwnika z równowagi. I rzeczywiście, jak koń kręci drągiem ciężkiego kieratu, tak Bazun poleciał za toporem obracając się do Burana niemal tyłem. Tymczasem ten, kończąc obrót, bezlitośnie uderzył go w głowę lewą pięścią. Przeciwnik zachwiał się i o mały włos upadł. Buran chciał zdążyć nim odzyska równowagę i otrząśnie się po ciosie, by przykładając mu ostrze do gardła wyjaśnić całą sytuację, kończąc tym samym bezsensowny pojedynek. Nie zdążył. Nim zdołał zrealizować swój zamiar Bazun odzyskał i równowagę i przytomność umysłu. Buran mógł co prawda błyskawicznym cięciem pozbawić go życia, jednak, by go nie zabić, musiał wykazać się finezją, która spowolniła jego ruch. W oczach tamtego błysnęło zdziwienie. Jednak to, że żyje spisał widocznie na karb braku refleksu Burana lub jego niewielkich umiejętności i z drwiącym uśmieszkiem znów stanął na przeciw niego. Tym razem obaj byli jeszcze bardziej ostrożni. Długo krążyli patrząc na siebie, starając się kątem oka dostrzec najmniejszą oznakę ostrzegającą przed atakiem przeciwnika. Nagle Bazun skołowaciał i z oczami oniemiałymi z przerażenia runął na ziemię. Buran był zdziwiony tylko trochę mniej od przeciwnika. Jednak ten już zaczynał się poruszać, nie było więc czasu na dalsze rozmyślania. Skoczył w jego kierunku i odrzucił jego topór. Następnie rąbnął go w tył głowy. Biedak zatrzymał się na wyprostowanych ramionach, które zadrżały nieszczęśliwie, po czym runął twarzą w dół. Teraz Buran miał czas, by się rozejrzeć. Drugi z wojowników leżał dwa kroki od ogniska a rozrzucone na obie strony ramiona trzymały topór i miecz z brązu. Do tej pory nie pomyślał nawet o nim. Mając więcej niż jednego przeciwnika nie można myśleć o wszystkich na raz. Takie rozproszenie uwagi może kosztować życie. Trzeba o nich pamiętać, lecz zaczynają istnieć dopiero wówczas gdy pojawią się w polu widzenia i zagrażają życiu. Ten, gdy go ostatni raz widział siedział tyłem do niego, był daleko i nie zagrażał mu bezpośrednio. Widać na dźwięk jego okrzyku zerwał się z miejsca spiesząc na pomoc towarzyszowi, jednak zdołał wykonać tylko dwa trzy kroki nim z nieznanych przyczyn runął na ziemię. - Czemu się tak dziwisz Buranie - zaszeptało mu w uchu. "Rokkund!!! Oczywiście!!!" - uzmysłowił sobie nagle i rozwiał wszelkie wątpliwości. - To twoja sprawka - zwrócił się do drzewka, bardziej stwierdzając niż pytając. - A moja. Tymczasem znikam. Sprawy miedzy ludźmi muszą rozwiązywać ludzie. Będę jednak wystarczająco blisko, by ci pomóc w razie konieczności. Dogonię cię, gdy z nimi skończysz - co powiedziawszy wyciągnął korzenie z ziemi i poruszając nimi, niczym kłębowiskiem żmij, zniknął za plątaniną gałęzi, na brzegu której stał. Leżący u stóp Burana wojak zaczął się poruszyć, dostał więc, podobnie jak towarzysz, w łeb. - Nie mam czasu ni ochoty patyczkować się z wami - bardziej do siebie niż do niego odezwał się Buran. Rzemieniami spętał mu dłonie na plecach i poszedł to samo zrobić Bazunowi. Gdy to uczynił, chwycił kapotę na jego karku i przyciągnął w pobliże dogasającego żaru ogniska. Kompan Bazuna leżał twarzą do ziemi. Chcąc mu się przyjrzeć przewrócił go na plecy. To co ujrzał poraziło go. Zmrużył oczy i choć był już pewien tego co widzi patrzył dalej. Stał i patrzał na twarz leżącego u jego stóp człowiek, gdyż nie mógł uwierzyć temu co widzi. Patrzał mając nadzieję, że wpadnie na jakiś pomysł, trop jakiegoś wyjaśnienia. Twarz o zaciśniętych powiekach była twarzą Kinruna, towarzysza broni, może nawet przyjaciela z czasów przed wyprawą, gdy obaj dumnie służyli w Królewskiej Drużynie Wojowników Mirrgo. Nie mógł się mylić. Kinrun zawsze dawał sobie czas na dbanie o wizerunek. Miał czaszkę nad czołem przykładnie wygoloną a jego czarne bokobrody i wąsy splecione i natłuszczone sterczały wzorowo po obu stronach ust niczym najstraszniejsze kły. Sześć lat, które upłynęły nie zmieniły jego oblicza. Buran był młody, jednak nim wyruszył ku przeznaczeniu nie miał ani jednego siwego włosa. Te sześć lat postarzyły go a tu i ówdzie, w czarne dotąd włosy, wplotły się pasma siwizny. " Co ty tu robisz Kinrun" - pomyślał i przysiadł, by z bliska nasycić się jego widokiem. To nie tylko była twarz dawnego towarzysza. Teraz była to twarz domu, i wszystkich ludzi, których dawno temu pozostawił daleko stąd, dziesiątki dni marszu od tego miejsca. Usłyszał szmer. Odwrócił się i zobaczył Bazuna siedzącego z rękoma spętanymi na plecach i oczyma czujnie wlepionymi w niego. - Powiedz mi psie dlaczego jeszcze żyję? - zapytał. - Bo mamy tego samego wroga - Horguna. - Wyglądasz na jego sługę. Widziałem kiedyś psa ubranego i uzbrojonego jak ty. Stał na czele oddziału siepaczy, która pustoszyła wioski po naszej stronie gór. Zabił z kuszy mojego przyjaciela. Siedział na koniu i siał śmierć za pomocą bełtów. Przeklęty tchórz. Gdy wysiekliśmy większość, pozostali zawrócili chcąc umknąć. Wówczas krzyknął na nich i zaczął do nich strzelać. Bez wiary w zwycięstwo zawrócili i dali się wybić do nogi. Tamten, na do widzenia strzelił z kuszy a strzała zadała śmierć ostatniej ofierze starcia - Zutekowi. Znałem go od dzieciństwa a jeden z twoich kumpli przestrzelił mu czaszkę. Jak mam wierzyć, że jesteś wrogiem swego pana? - Moim panem jest król Igemo, ojczyzną Arcot a domem Cashgor. Imię moje Buran syn Uruna z Gór. Przyjrzyj mi się. Kto ze sług Horguna wie, jak wyglądają wojownicy Mirrgo? Wyglądam może niechlujnie, bo minęło kilka dni odkąd ogoliłem się według tradycji. Przyjrzyj mi się jednak. Bazun przyglądał się twarzy Burana przez chwilę nim się odezwał. - Jesteś większym psem niż myślałem, jesteś szczurem, zdrajcą swego króla. Śmierć sięgnie cię szybciej niż myślisz - był nieprzejednany. Kipiał nienawiścią. Mógł sobie pozwolić na danie jej nieograniczonego upustu. I tak był związany i bezradny wobec czego nie musiał panować nad sobą, a śmierć, o którą się prosił nadto pyskując wrogowi, byłaby wybawieniem jego honoru. - A ty jesteś głupi! - Tamten zamilkł na te słowa. - Nienawiść cię zaślepia. Nie jesteś wojownikiem Mirgo, bo nie znam cię. Znam natomiast Kinruna a on zna mnie. Milcz przez chwilę póki się nie obudzi. - Mówiąc to podszedł do Kinruna i poklepał go po twarzy, by krew szybciej zaczęła krążyć mu w głowie i by szybciej doszedł do siebie. Nie trzeba było długo czekać. Kinrun stęknął zamruczał i ostrożnie otwarł oczy. - Buran, przyjacielu, żyjesz!!! - Żyję - odpowiedział Buran i pochylił się, by rozciąć mu pęta. - Poznałem cię od razu. Nikt nie krzyczy tak głośno jak ty i nie biega tak szybko jak ty. Nikt nie jest tak wielki, by ziemia trzęsła się pod jego stopami. Biegłem, by powstrzymać wasz pojedynek, jednak nim uczyniłem trzeci krok padłem jak rażony gromem, a potem, gdy na powrót jąłem odzyskiwać świadomość, ktoś grzmotnął mnie po karku. - Wybacz. To byłem ja. Nie widziałem twojej twarzy a chciałem mieć czas, by odpocząć i was powiązać. Bazun nie odzywał się. Patrzył szeroko otwartymi oczyma, jak dwóch, jak mu się zdawało obcych sobie dotąd mężczyzn obściskuje się bez słowa i kiwa na boki. Gdy skończyli i odsunęli się od siebie zobaczył w ich oczach łzy. Tego było mu za wiele. Poderwał się na nogi i stojąc nad nimi z rękami związanymi z tyłu krzyknął niemal płaczliwie: - Kinrun! Mów co się dzieje albo obu was zabiję- co powiedziawszy zamarł w oczekiwaniu przenosząc wzrok z jednego łysego oblicza na drugie, mniej łyse bo pokryte drobnymi, kilkudniowymi igiełkami odrostów. Kinrun i Buran spojrzeli na niego, a widząc jego rozpacz, zagubienie i komiczną mającą jednak sprawić wrażenie groźnej pozę, ryknęli śmiechem. Śmiali się długo i szczerze a wraz ze śmiechem opuszczało ich napięcie. Bazun wzniósł oczy w niebo i klapnął jak stał na siedzenie. - Kiedy skończcie, przypomnijcie sobie o mnie i rozwiążcie mnie - odezwał się mniej donośnie. - Żebyś nas pozabijał -odpowiedział Kinrun, spojrzał na Burana po czym wśród nowych salw wspólnego śmiechu wstał i jednym niedostrzegalnym szarpnięciem wyrwał nóż i rozciął mu więzy. - Uwierz mi Bazun, to przyjaciel. Najdzielniejszy z dzielnych. Jeśli spotkaliśmy go wracającego do domu, to jego życie jest cenniejsze niż nas obu, niż wszystkich wojowników Mirrgo i połowy armii naszego państwa. Niech nic głupiego nie przyjdzie ci do głowy. Wiem jak nienawidzisz sługi Horgunowe, jednak on - tu wskazał na Burana - jest po naszej stronie. - Ty wiesz lepiej. Ja wiem tylko, że mam strzec twego życia i słuchać cię we wszystkim. Nie znam tajemnic Mirrgo, ani dzisiejszych ani tym bardziej przeszłych. - Wiesz też, że nie jesteś moim podwładnym ani sługą i sam się zdecydowałeś pójść ze mną. Musisz mi zaufać. Cokolwiek myślisz uwierz mi - to przyjaciel i bardziej zajadły wróg Horguna niż ty. Bazun trawił te słowa przez chwile starając się dostrzec w oczach towarzysza i nieznajomego najmniejszy błysk niepewności, matactwa, próby okłamania go, choćby w najdrobniejszym szczególe. Jednak oczy, w które się wpatrywał, były szczere i nie dopatrzył się w nich fałszu. - Przysięgam zatem strzec i jego życia - rzekł głucho i niepewnie. Kinrun odetchnął z ulgą. - Czy poznam kiedyś jego tajemnice? - zapytał. Kinrun spojrzał pytająco na Burana. Ten zastanowił się chwilę i odrzekł. - Myślę, że w tej chwili nawet wskazane jest, bym podzielił się swą wiedzą z wami. Gdybym zginął, będzie szansa, że któryś z was wróci do Arscot i opowie o wszystkim co odkryłem. Bazun odetchnął z ulgą. Nie łatwo byłoby mu żyć z tyloma pytaniami bez odpowiedzi. Buran jął opowiadać. Nie pominął niczego poza tym, co naruszyło by tajemnice skałoludów lub mogło sprawić, że dwaj słuchacze posądzili by go o obłęd. Gragh w jego opowieści był zwykłym chłopcem a nie psiołakiem, Zendragh był żywym starcem w szałasie a zamiast Rockfelsa, była skalna szczelina, która dała mu schronienie przed śnieżycą. Istnienie Rokunda pominął całkowicie, lecz gdy skończył padło niespodziewane pytanie: - Coś jednak przemilczałeś... Buran zerknął pytająco na Bazuna. - To nie przypadek, że i ja i Kinrun padliśmy bez zmysłów na ziemię, wystawieni na twoje ciosy. Mogłeś nas wówczas pozabijać... - Nie zabiłbym kogoś, kto tak jak ty nienawidzi Horguna. Gdyby nie to, już byś nie żył. - Coś jednak sprawiło, że padliśmy niczym rażeni gromem? Czy tam skąd wracasz poznałeś jakieś sekrety, których mocy padliśmy ofiarą? Sekrety magii? - dodał nieco ciszej, jakby z obawą, że ktoś lub coś usłyszy jego lęki i obawy. - Nie poznałem żadnych magicznych sekretów, choć napatrzyłem się na czary, że starczy do końca życia. - Czy to znaczy, że to co mówią o Horgunie, o tym, że jest czarnoksiężnikiem, to prawda? - Prawda jest o wiele straszniejsza i bardziej mroczna niż komukolwiek mogłoby się przyśnić. Dlatego musimy się spieszyć, by zło nie spłynęło z Kahr-Hor niczym przed setkami lat gorąca lawa i nie spustoszyło świata. - Jeśli, jak mówisz, nie potrafisz czarować, to co nas powaliło - nie ustępował Bazun. - Czy przyłożyłeś do tego ręki, a może głowy? - Nie ja wam to uczyniłem, choć stało się tak, by nie stała mi się krzywda. - Wyjaw nam prawdę. - Nie mogę. Wiąże mnie przysięga. Jednak to co mi pomogło, jest również wrogiem Horguna . Nie nalegaj więcej, gdyż ta odpowiedź musi ci wystarczyć. Żyjesz dotąd, choć mogłeś zginąć tego wieczora wielokroć, prawda? O nic was nie pytam i nie stawiam warunków. Możemy iść dalej razem lub rozejść się. Czy to nie dostateczny powód do zaufania? - Jednak nie szedłeś od, lecz do początku rzeki. - Przestań Bazun! - krzyknął Kinrun i nastała cisza. Po chwili odezwał się ponownie - Jesteś głodny? - zwrócił się do Burana a ten skinął głową. Rozdmuchali na powrót ognisko i usmażyli ryby leżące w trawie. Była to dla niego przyjemna odmiana po przyprawiającym o skurcz szczęk rozgryzaniu ostatnimi dniami tylko zeschniętego mięsa kozicy popijanego wodą. Jakiś czas jedli w milczeniu. Bazun zerkał ukradkiem na Burana i widać było w tym spojrzeniu nieufność, jakby mówił: "Mów co chcesz, ale ja będę cię miał na oku i biada jeśli ci się powinie noga, jeśli popełnisz najmniejszy błąd". Buran uśmiechnął się do niego i własnych myśli o nim. I uśmiech ten był ciepły. Jak można było brać jego nieufność za złe a tym bardziej do siebie? Ostrożność i nieufność wobec obcego, odwaga i waleczność, ofiarność i wierność w przyjaźni, to niezły, jak na jeden wieczór, bilans pozytywnych cech, jakie u niego dostrzegł. I choć Bazun nie wiedział o tym, zyskiwał w oczach ciemnoskórego wojownika coraz większy szacunek. Kinrun dostrzegł tę wymianę spojrzeń i uśmiech dawnego kompana a gdy ich oczy się spotkały, oddał Buranowi uśmiech za Bazuna i ledwo widocznie skinął głową, jakby czytał w jego myślach i chciał potwierdzić ich trafność. - Nie wiem jakie cele wyznaczył wam Igemo i dokąd prowadzi wasza droga. Ja ruszam w kierunku przeciwnym do waszego. Muszę znaleźć wejście, o którym mówił starzec na bagienku. Nie wiem jak długo będę błąkał się wokół góry, lecz nie spocznę, póki go nie znajdę lub nie upewnię się, że nie istnieje. Nic im oczywiście nie powiedział o tajemniczym rysunku na przedramieniu, bo mogliby go uznać za lekko pomylonego a wówczas, ich, do niego zaufanie, spadłoby znacznie. - Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Przez sześć lat nie dałeś znaku życia. Przestały docierać jakiekolwiek informacje z Krainy w Cieniu. Od pięciu lat nikomu nie udało się stąd uciec ani nam pojmać żywego siepacza Horguna, by wyrwać mu na torturach wraz z oczami nowe informacje. - Jak to możliwe, że nie udaje się wam nikogo pojmać? - Nie mam pojęcia! Kiedyś z łatwością zdobywaliśmy języka. Sam pamiętasz... Jednak od kilku lat, zawsze, gdy horgunowi przegrywają potyczkę i jasne jest, że niedobitki nie zdołają uciec, pojawia się nie wiadomo skąd kusznik na koniu, ubrany i uzbrojony jak ty i z kilkuset kroków wybija jednego po drugim własnych ludzi, a jeśli starczy mu pocisków i naszych. Nie wiem jak to możliwe, lecz nikt nigdy nie zauważył skąd się biorą i gdzie znikają. Najlepsi tropiciele kiwali się nad miejscami gdzie na tańczącym koniu pojawiali się kusznicy. Poza kilkoma przesuniętymi kamykami i przygiętymi źdźbłami traw niczego nie znaleźli, choć ziemia powinna być w tym miejscu stratowana i zryta. Jeśli w takim miejscu ślady były ledwo widoczne, to sam się domyślasz, że nigdzie na około nie udało się znaleźć bodaj biedronki przewróconej nogami do góry. Niektórzy przebąkują, że to czary i jeśli kusznicy dalej będą pojawiać się i znikać jak spod ziemi, zaczną zwyciężać strachem. Gadałem z wieloma dzielnymi ludźmi, którzy widzieli te czarne zjawy. Z niejednym z nich walczyłem ramię przy ramieniu w niejednej bitwie i widziałem, jak bez zmrużenia powiek szli w pojedynkę przeciw pięciu, jednak na wspomnienie kuszników, oczy zaczynały im uciekać i błądzić gdzieś poza moją głową. Czy ty wiesz coś więcej o nich? Jak mówiłeś, że się nazywają?- "Berra" i są takimi samymi ludźmi jak my. Nie, nie takimi samymi, bo służą złemu władcy. Może Horgun ćwiczy ich w czarach a może poza berra ma jeszcze innych, groźniejszych sługusów, o których nie wiem. - Czemu tak myślisz? - Bo tych berra, których wysłał za mną zbyt łatwo pozabijałem. - Z jednym wyjątkiem - wtrącił złośliwą uwagę Bazun. Spojrzeli obaj na niego, lecz on, jakby czując, że niepotrzebnie przygadał Buranowi, nagle musiał pochylić się, by przegrzebać popiół w dogasającym ognisku. - Jeśli ty wracasz z samego serca Horghar i wiesz co wiesz, bo nic więcej nie udało ci się dowiedzieć, choć byłeś tak blisko, to nie ma najmniejszego sensu byśmy włazili do gniazda szerszeni narażając własne głowy. - Tym bardziej, że uciekając wsadziłem w nie kij. Na waszym miejscu wolałbym rozsiekać prawdziwe gniazdo tych prążkowanych demonów niż iść dalej. Nawet jeśli dotrzecie do podnóża góry marne macie szansę, by wspiąć się po stromych skałach do Doliny w Kraterze. - Co zatem radzisz?Buran zastanawiał się chwilę po czym odpowiedział: - To dobry los was tu zesłał, bowiem byłem w rozterce. - Jakiej? - Czy ważniejsze jest znalezienie istniejącego a ukrytego gdzieś wejścia, czy dotarcie z moją wiedzą i innymi podarkami, które ciążą mi z dnia na dzień bardziej do Arscot. Myślę, że najwłaściwszym rozwiązaniem będzie jeśli zabierzecie cały ten ciężar i całą moją wiedzę i pospieszycie do Arscot. - Kinrun, czy możemy zamienić słowo? - Bazun szeroko otwartymi oczyma błagalnie spoglądał na Kinruna - Mów. - Chciałbym byśmy byli sami. - Muszę na chwile odejść... - odezwał się Buran. - W krzaki.... Nie będę wam przeszkadzał - co powiedziawszy odszedł na stronę. Gdy podchodził do odcinającego się od nieco jaśniejszego, nocnego nieba pasma zarośli, znajomo zachwaszczało mu w uszach. To Rokund. Buran zerknął odruchowo, czy aby ktoś jeszcze nie słyszy tego, jak mu się zdawało w ciszy wieczora, dość głośnego dźwięku. Jednak nie. Nerwowe spojrzenie za siebie upewniło go, że nikt niczego nie usłyszał. Bazun z rozgorzałym obliczem, wymachiwał dobitnie rękoma przed twarzą siedzącego spokojnie Kinruna, szepcząc mu coś i podkreślając każde wypowiadane słowo nadmierną gestykulacją. - Bardziej w prawo - odezwał się Rokkund a Buran grzecznie zmienił kierunek marszu dopóki nie usłyszał:- Wystarczy. Podszedł teraz do czarnej ściany tak bardzo, jak to było możliwe i szepnął: - Czy nie stoisz... rośniesz... nie ma cię przede mną? - zrezygnowany dokończył pytanie. - Nie chciałbym cię.... zmoczyć. - Jestem dokładnie przed tobą, jednak bardzo cię proszę, nie krępuj się. Rozumiem, że może ci się to wydać obrzydliwe, jednak, jak zauważyłeś, mamy odmienne upodobania jeśli chodzi o pożywienie... - O czym oni gadają? - zrezygnował z krępującego wątku Buran, nie krępując się dłużej i przynosząc sobie ulgę... - Bazun doszedł do wniosku, że kombinujesz, by odciągnąć ich od celu misji i stara się przekonać swego towarzysza, by odprawić cię swoją drogą. Rozumie, że Kinrun nie zgodzi się na zabicie ciebie, choć jego zdaniem byłoby to najlepsze wyjście. Przekonuje go, że gdybyś się nie zgodził lub gdyby zobaczyli, że zawróciłeś i idziesz za nimi, to powinni cię bez zastanowienia poćwiartować i rozrzucić twoje szczątki po okolicy. Nie rozumiem czemu mieliby zadawać sobie tyle trudu? - pytaniem przerwał swą relację Rokkund - Bo w naszych stronach wierzymy, że ćwiartując człowieka, ćwiartuje się też jego ducha. Te kawałki duszy nie zrosną się dopóki kawałki ciała, do których należały, nie ulegną choć na chwilę zespoleniu. Takie rozczłonkowane kawałki ducha stanowią nieważne, nieszkodliwe i zagubione w krainie duchów byty, których nie potrzeba się obawiać. Kawałki ciała rozrzucane są po to, by nigdy nie mogły, nawet przez przypadek się połączyć. - Ciekawa wiara, jednak w Kindrunie masz prawdziwego przyjaciela, bo nie daje się przekonać i setny raz powtarza Bazunowi, że cię zna i jest ciebie pewien. - Doceniam ostrożność Banzuna, lecz jak widzę, ostrożność, gdy jest nadmierna, może być jeszcze gorsza od jej braku i głupoty. Nie oddalaj się zbytnio Rokkundzie, bo niebawem znów będziemy sami. Jestem pewien, że ich powrót do domu będzie najwłaściwszym wyjściem. My tymczasem będziemy szukać wejścia o ile nie wprowadzono mnie w błąd i istnieje naprawdę. - co powiedziawszy odwrócił się i powoli ruszył w kierunku ogniska. Tymczasem spór trwał dalej o czym świadczyły ciche, basowe pomruki dobiegające z kierunku, w którym zmierzał. Na tle ciemnej szarości wód Górnego Jeziora, po przeciwnych stronach ledwie widocznej plamy żaru, majaczyły dwie postaci. Jedna trwała nieruchomo, druga kiwała się żywo się na wszystkie strony machając szarymi, cienkimi cieniami rąk. Buran ruszył cicho, lecz naraz zaczął głośno stąpać i szurać nogami robiąc niepotrzebny hałas. Nie znaczy to, że zachowywał się hałaśliwie. Wiedział doskonale jaka ilość trzasków i klapnięć jest potrzebna, by zwrócić ich i niczyją więcej uwagę. Rozmowa zamarła. Podskakująca postać Bazuna zastygła w bezruchu i oczekiwaniu podobnie jak cień Kindruna. Buran przyspieszył kroku - wiedzieli, że nadchodzi. - Czy wystarczyło?- zapytał podchodząc. - Czego? - warknął Bazun - Czasu na rozmowę. - Wystarczyło - odezwał się Kindrun i władczo spojrzał na kompana. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem. - Wystarczyło - szepnął Bazun i wbił wzrok w ziemie. Poddał się, zrezygnował z oporu, zawierzył temu, któremu miał służyć choć nie zrezygnował z czujności. - Co zatem postanowiliście? - Postanowiliśmy posłuchać cię we wszystkim co postanowisz - odparł Kinrun. Bazun podrzucił głowę i spojrzawszy na niego opuścił ją na powrót tracąc resztę nadziei na to, że jego towarzysz okaże rozsądek.- Jutro rano rozdzielimy to, co dźwigam i poprowadzicie mnie po własnych śladach z powrotem. Pożegnamy się w miejscu, w którym przedarliście się przez zarośla na brzeg jeziora. Tymczasem musimy wypocząć. Bazun jakby czekając na hasło, które uwolni go od cierpliwego, ponad jego siły, znoszenia nie odpowiadającej mu sytuacji, zerwał się i bez słowa oddalił od ogniska znikając w mroku. Kinrun i Buran pozostali sami. Wiedzieli, że Bazun ich słyszy. Nie miało to jednak znaczenia. Kinrun Bazunowi ufał bezgranicznie, bo był to jedyny warunek ich wspólnej wyprawy. Buran ufał Bazunowi, bo ufał swojej intuicji i Kinrunowi. Dla pozoru jednak odczekali chwilę, która potrzebna była Bazunowi, by uwierzył, że wierzą, że ich nie słyszy. - Minęło mnóstwo lat - zaczął Buran. - Tak wolno płynęły lata twego życia? Buran Zadumał się. Nagle uświadomił sobie, że dalej, jak przed laty, rozumieją się niemal bez słów. - Bardzo wolno - odparł w końcu. - Były chwile, gdy zdawało mi się, że nie sześć, lecz sześćdziesiąt lat minęło odkąd wyruszyłem z Timalo. I pewnie czas mego życia dalej płynął by godzina za dzień, gdyby nie przypadek, i trwałbym dalej w Horghar. Ten przypadek zdecydował za mnie i pomógł mi wyrwać się z zaklętego kręgu czasu. - A ja myślałem, że w sprawach własnego życia każdy decyduje sam... - I jest tak. Jednak los każdego z nas toczy się odmiennie i wierzę, że istnieje pierwotna siła szepcząca nam do ucha, co mamy zrobić za miesiąc, dzień czy chwilę. Ta siła podpowiada nam najlepsze z możliwych rozwiązań nie odmawiając jednocześnie prawa do własnych wyborów. Krzyżuje nasze ścieżki ze ścieżkami innych ludzi, by jej plan powiódł się. Gdybym został zdemaskowany dzień później, gdybym zwlókł z jedną chociaż decyzją od momentu opuszczenia Grodu, nasze ścieżki nigdy by się nie przecięły a wówczas realizacja moich planów odwlokłaby się o wiele tygodni lub miesięcy i nikt nie wie, czy nie byłby to czas decydujący. Teraz, wy zaniesiecie wieści i to, co wydarłem Horgunowi - tajemnicę metalu kruszącego skały. - A ty? - Ja muszę znaleźć drogę do ostatecznego zwycięstwa. - Czy masz nadzieję znaleźć to czego szukasz? - Inaczej nie rozstałbym się z wami aż do Timalo. Zapadło milczenie. Musieli przemyśleć słowa, które usłyszeli od siebie na wzajem i te, które sami wypowiedzieli. W pewnym, w czasie nazbyt przeciągającego się milczenia, Kinrun cichym basem zaintonował pieśń. Był to starodawny hymn ich rycerskiej drużyny Mirrgo, przekazywany z pokolenia na pokolenie od setek lat. I choć nigdzie nie zapisany, jego słowa i melodia przetrwały nie zmienione. Nawet najstarsi z żyjących jeszcze rycerzy starego zakonu nie potrafili opowiedzieć kto i kiedy pierwszy raz zaśpiewał Wiernych Wojów Hymn, jak go nazywali. Istniała wprawdzie legenda, jednak była tak nieprawdopodobna, że nikt nie dawał wiary w jej prawdziwość. Czy noc, czy dzień, czy wojny czas, Czy świt, czy zmierzch, czy słońca blask, Nasz miecz i tarcza czuwają wciąż W bój stanąć gotowe jak jeden mąż. Buran najpierw słuchał. Po chwili dotarło do niego co słyszy i choć nie przyznał się do tego, poczuł jak po schłostanej i poranionej twarzy płyną z oczu ciepłe, gryzące krople. Dobry, odwieczny mrok swą granatową, gęstą grzywą z wplecionymi pasmami siwizny mgieł ciągnących znad jeziora okrył go, by nikt nie dostrzegł, jak wspomnienia powracają odbijając się na jego twarzy łzami - czymś skrajnie nie licującym z godnością wojownika. Nie wiedząc kiedy przyłączył się do Kinruna. Kiedy zdał sobie sprawę, że słyszy własne, drżące wzruszeniem słowa, było już za późno by zamilknąć. Wiedział, że i Bazun i Kinrun wyczuli chwilę jego słabości, choć nie odezwali się słowem. Jeden udawał, że śpi drugi mruczał półgłosem pieśń, jakby był sam i nic poza śpiewem go nie zajmowało. Buran tymczasem dławiąc skurcze gardła śpiewał dalej, wtórując druhowi: Nie straszna krew i wrogów krzyk Nie straszna rzeź i śmierci kwik Nasz miecz i tarcza czuwają wciąż W bój stanąć gotowe jak jeden mąż. Za króla, honor i za Arscot miecz, Swój strach i słabość odrzucim precz Nasz miecz i tarcza czuwają wciąż W bój stanąć gotowe jak jeden mąż. Gotowim umrzeć za smoki splecione By królestwo trwało niezwyciężone Nasz miecz i tarcza czuwają wciąż W bój stanąć gotowe jak jeden mąż.Obąj wzruszeni zamilkli. Buran odezwał się pierwszy:- Opowiedz o Arscot, Timalo, mojej rodzinie... ile zdołasz.... Opowiedz o wszystkim, czego nie mogę wiedzieć, o tym co utraciłem w ciągu tych lat... Kinrun opowiadał długo a Buran, co jakiś czas, głosem zduszonym wzruszeniem pytał o szczegóły bardziej interesujących fragmentów relacji. W końcu, gdy poznał odpowiedzi na wszystkie pytania, które dręczyły go przez lata spędzone na niechcianej służbie u Horguna, przerwał opowieść Kinruna. - Obyśmy mieli szczęśliwe sny zwiastujące dobre wydarzenia. Będę czuwał pierwszy. Wypocznij teraz. - powiedział Buran zawijając się szczelnie w bure futro - Za trzecią część nocy obudzę któregoś z was. Noc mijała spokojnie. Po Buranie objął wartę Kinrun.Rozdział 15Buran zasnął jak kamień. Nie spał tak smacznie odkąd opuścił bagienko Zendragha, gdzie pewność bezpieczeństwa była niemal namacalna, jak mury twierdzy Kesak. Wtem obudziło go brzęczenie w uszach. Uchylił powieki w szparkę i zobaczył nad sobą czarny, ogromny cień. Cień zasłaniał pół nieba i jak czarna plama błota zapaćkał większość jasno świecących gwiazd. Cień poruszył się i obok wąziutkiego, odległego ostrza sierpa księżyca, zamigotało, tuż przed jego twarzą, drugie ostrze, trzymane przez Bazuna, bo był pewien, że to on. Nie poruszył się jednak i jak napięta cięciwa gotów był zwolnić wszystkie swe siły, by odeprzeć skrytobójczy atak. Bazun jednak widocznie nie był pewien, czy zabójstwo to dobry pomysł. Nie był pewien wielu rzeczy i ostatecznie zrezygnował. Bezszelestnie, cały czas gotów zadać cios, uniósł się na nogach i oddalił na swoje leże. Kinrun nie uwierzyłby w żadną możliwą do wymyślenia bajeczkę, tłumaczącą śmierć Burana. Wówczas ich dalszy marsz byłby jeszcze mniej możliwy, niż jeśli powstrzyma swoje skrytobójcze zapędy. A może dostrzegł wąskie opalizujące światełka pod niedomkniętymi powiekami Burana? Tak czy inaczej Buran był bezpieczny, nie tylko dlatego, że Rokund ostrzegł go. "Czy on nigdy nie śpi?"- Buran zadał sobie w myślach pytanie, a wkrótce potem zasnął snem czujnym choć mało sycącym. Kiedy otworzył oczy zobaczył Kinruna łowiącego ryby.Bazun rozniecał ogień i zerkał na niego czujnie. Buran wiedział dlaczego - próbował odgadnąć, czy jego nocne zapędy nie zostały mimo wszystko dostrzeżone. Nagle Buranowi wydało się właściwym potwierdzić jego obawy. Uśmiechnął się do Bazuna i pokiwał głową, jak zatroskany rodzic nie mający już sił karcić dziecko a mimo to, chcący przekazać swą dezaprobatę. Twarz Bazuna nie drgnęła, lecz nagle opadła. Zjedli kilka podsmażonych ryb podobnych do okoni i zasypali ognisko Buran wypakował wszystko co miał w swoich bagażach. Pozostawił sobie tylko to, bez czego nie mógł się obejść w podróży. - Proponuję, byście założyli te zbroje na siebie. Będą was chroniły a jednocześnie będzie je wygodniej nieść. Ogniwa są z czystego, hartowanego żelaza - największej tajemnicy Horguna. Nie przebije ich żadne ostrze, poza stalowym grotem kuszy i to naprawdę z bliska. Tu macie łuczyska do kusz. Kolby dorobią nasi rzemieślnicy w Timalo, bowiem jak widzicie - tu pokazał swoją zachowaną w całości kuszę zdobytą na berra - nie różnią się od używanych przez was. Gdybym wiedział, że was spotkam, zachowałbym je w całości. Dysponowalibyście wówczas najpotężniejszą bronią jaką zna człowiek... Ale... czekajcie! Czy nie wydaje się wam, że można by przerobić wasze kusze już teraz? Wystarczy zamienić łuczyska... - i nie wiele się namyślając, za pomocą rzemieni przytroczył jeden z łuków berra do łoża kuszy Okazało się, że kusza działa sprawnie a przy tej sile wyrzutu nie miało wielkiego znaczenia, czy grot bełtu jest stalowy, czy brązowy.Pierwszy raz Buran zobaczył uśmiech na twarzy Bazuna, bo to jego kuszę przerobił. Gdy brał ją do ręki, by poddać ją przeróbkom, spodziewał się oporu. Widać jednak Bazun poddał się ostatecznie, gdyż z obojętnością patrzył na poczynania Burana i dopiero, gdy ten oddał dwa udane, próbne strzały, i przekazał mu doskonałą broń, jego twarz rozpromieniła się. Może nareszcie podsumował wszystkie za i przeciw a może oczyma wyobraźni widział, jak ze swej nowej, lepszej kuszy zabija czarnego jeźdźca. Istotnie, myśli Bazuna były właśnie takie, tyle tylko, że wolałby czarnego ranić a później osobiście, długo i wymyślnie torturować. Napawać się jego upokorzeniem i cierpieniem, by ta okrutna uciecha zagoiła jego bolejące serce. Dodatkowo cieszył go fakt, iż jego kusza była lepsza niż Burana. Dlaczego? Ano dlatego, że łuczysko z drewna miało większą długość a zaczep spustu znajdował się dalej niż w kuszach stalowych. Trudność stanowiło naciągnięcie tego łuku. Buran naciągał go zdawało się bez wysiłku, Bazun miał kłopoty. Musiał użyć wszystkich sił, by pokonać sprężysty opór nieznanego tworzywa, spotęgowany przez większą, niż w kuszy Burana, odległość cięciwy od zaczepu. - Muszę was jednak ostrzec. - Przed czym - pierwszy raz bez widocznej agresji odezwał się Bazun. - Kusze berra to potężna broń, jednak bardzo niebezpieczna dla jej użytkownika a ta kusza - tu wskazał na przerobioną broń Bazuna - jest bardziej niebezpieczna niż moja. - To chyba dobrze - odezwał się Kinrun - Dobrze, jeśli zabijasz wrogów, lecz nie, jeśli sam od niej zginiesz. - O czym mówisz? - Ten łuk naciąga się dalej niż mój. Metal, z którego został wykonany, posiada ogromną siłę, jednak nie jest tak trwały jak drewno. Po kilkuset strzałach łuk może pęknąć i działając jak bicz, w którym biczyskiem jest cięciwa, zakończona ułamaną połówką łuczyska zabić właściciela. Berra wymieniają łuczyska co kilkaset strzałów, lub jeśli bełt spada o kilkadziesiąt kroków bliżej, niż gdy łuczysko było nowe. Radzę wam, bądźcie ostrożni i zabierzcie stare, jesionowe łuczyska kusz, które nie wiele ważą a mogą się przydać. - W takim razie ja swoją kuszę przerobie dopiero wówczas, gdy zniszczy się kusza Bazuna - powiedział Kinrun. - To rozsądne - odpowiedział Buran. - To rozsądne - o dziwo zgodził się z nim Bazun. - Z mojej kuszy będę strzelał tylko do wrogów, z twojej będziemy polować - zwrócił się do Kinruna. - Tak będziemy czynić - odparł Kinrun, a po chwili przerwy, spoglądając na rude kamienie zapytał - Czy z tego nasi rzemieślnicy mają wytopić żelazo? - Tak, właśnie z tych ciężkich, niepozornych kamieni Horgun wytapia żelazo. To jest połowa rudy żelaza jaką ukradłem Horgunowi. Mówiłem wam jak z tego wytopić stal i to jest jedna z najważniejszych informacji, jakie musicie zanieść do stolicy. Miałem tego więcej, lecz przepadła wraz z chłopcem, którego poznałem i pokochałem jak syna. Myślę, że z waszych kolczug i tej rudy, da się wytopić żelaza na piętnaście mieczy. Zresztą Igemo zdecyduje co z tym zrobć. - Czemu to takie ważne - zapytał łagodnie Bazun, w widoczny sposób szczęśliwy posiadacz nowej kuszy, szczęśliwy tym bardziej, że to właśnie on posiada broń straszniejszą niż Buran i wszyscy wrogowie na jakich mógłby się natknąć. To nic, że mógł od niej zginąć. Gdyby bał się śmierci nie poszedłby z Kinrunem. Miast odpowiedzi Buran chwycił swój miecz i nie zważając na to, że i Kinrun i Bazun odruchowo się poderwali na nogi, ciął nim w leżący obok niego topór Bazuna. Wykonane z brązu toporzysko rozpadło się na dwie połowy. - Zniszczyłeś mój topór - pochylając się nad dwiema połówkami całego chwilę temu topora, niemal płaczliwie odezwał się Bazun. - Wiesz ile łbów nim odrąbałem(!), wiesz ile drew na wieczorne ogniska nim ściąłem?! Przeklęty diable!! - ryknął na niego i z ogniem w oczach zawrócił się w jego kierunku. Jednak widok obnażonego miecza powstrzymał go póki się nie opamiętał. Po chwili z rezygnacja siadł na swoje miejsce bąkając pod nosem: - Mój topór, mój stary, wierny topór... - jęczał. Nagle, jego wzrok padł na jego nową kuszę i w jego oczach zapaliły się ogniki. Zerknął szybko na Burana , jednak nie wykonał najmniejszego gwałtownego ruchu, chwycił ją delikatnie i szepnął, jakby zapominając o przykrości, która dopiero co go spotkała: - Moja kusza, moja nowa dobra kusza. Obaj z Kinrunem zaśmiali się, bowiem zrozumieli, że choć nigdy Bazun ostatecznie nie przyzna się do tego, iż zaakceptował Burana, to oboje mogą odetchnąć z ulgą, bowiem nie będą musieli dalej nieustannie czuwać, by nie popełnił jakiegoś głupstwa. Tak się bowiem złożyło, że Kinrun ostatniej nocy, podobnie jak Buran, obudził się we właściwym momencie i wiedziony zwierzęcą, zachowaną po przodkach intuicja, z kuszą gotową do strzału, obserwował na tle migoczących gwiazd, jak Bazun opiera się pokusie zamordowania Burana. Nie zabiłby Bazuna. Miał eony wolno płynącego czasu nocy, by dobrze wymierzyć strzał. Znał swoją kuszę od lat i choć bełty nie leciały już tak daleko jak kiedyś, miotane spracowanymi włóknami łuczyska, to jednak leciały niechybnie do obranego celu. Nie musiał się bać miotanych często na oślep strzał tych, z którymi walczył. Wyćwiczonymi, taktowanymi łomotem serca ruchami nakładał bełty na rowek łoża swej kuszy i za każdym strzałem zabijał przeciwnika. Gdyby Bazun choć drgnął, by opuścić sztylet, strzeliłby mu w rękę, którą śledził grotem bełtu. Teraz dziękował Ksamor, że obyło się bez tego. Obaj z Buranem cieszyli się świadomi zmian, jakie następują w umyśle Bazuna. Ruszyli. Brzeg jeziora prowadził ich bezbłędnie. Z lewej strony mieli ścianę nie kończących się zarośli, z prawej, nie kończący się bezmiar wody, którego przeciwległy brzeg w świcie poranka krył się gdzieś za nieopadłą dotąd ścianą mgieł. - Istotą podziału naszych obowiązków jest, to byście nie zapomnieli niczego, co wam wczoraj mówiłem. Musicie i zrozumieć i zapamiętać wszystkie moje słowa. Powtórzę wam jeszcze raz wszystko co ważne. Pytajcie jeśli nasunie się wam coś, co waszym zdaniem warto zapytać. Nim się rozstaniemy postarajcie się wyciągnąć ze mnie jak najwięcej wiedzy o państwie Horguna. Wasza pamięć musi zastąśpić moją. Jeśli uda mi się szybko odnaleźć wejście do Krateru i szybko dotrę za wami do Timalo, to wierzę, że pokonamy potęgę Horguna, bowiem prócz jego czarów nic poza strachem, terrorem lub wizją bogactw i władzy nie trzyma służącej mu zbieraniny szumowin z całego świata w kupie i przy nim. Myślę, że zależy od was więcej niż wam się zdaje. Myślę, że wyruszając w nieznane i spotykając mnie, trafiliście na cel swej podróży. Spotkanie mnie przez was było waszym przeznaczeniem tak, jak spotkanie was przeze mnie. Powiem wam, że choć o tym starałem się nie myśleć, zaczynałem wątpić, by udało mi się samotnie pokonać setki dni marszu i donieść moją wiedzę do tych, którzy potrafią ją wykorzystać. To co czuwa nad losami świata pomogło wam w porę wyruszyć i mi w porę spotkać was. Czyż wniosek, że coś mocnego strzeże nas i naszych losów nie rzuca się w oczy? Od nas jednak zależy, czy to dostrzeżemy i czy uznamy tę moc za przewodnika. Doceńcie to, że nadal żyjemy służąc słusznej sprawie i zastanówcie się wraz ze mną, bo i mi dopiero teraz otwierają się oczy. Gdy skończył, nikt się nie odezwał. Szli jakiś czas w milczeniu. - Pora, bym powtórzył raz jeszcze wszystko, co ważne z tego, co spotkało mnie w ciągu ostatnich lat. - I nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź opowiedział im jeszcze raz swe przygody i obserwacje. Nim dotarli do miejsca rozstania, jeszcze kilkakroć powtórzył swoją historię i odpowiedział na setki pytań kompanów. Rozstanie nastąpiło szybciej niż się spodziewał. Bazun zatrzymał się nagle a wraz z nim Kinrun. Właściwie miejsce rozstania stanowiło dla niego niespodziankę. Nie wyróżniało się niczym nadzwyczajnym z otoczenia, przynajmniej on niczego nie dostrzegł. - Uważać? - szepnął Buran, ściągając z pleców i napinając kuszę. - Nie. Tu nasze drogi się rozstają - odpowiedział Kinrun. Buran rozejrzał się po okolicy, jakby był sam i mógł ufać tylko sobie. Dostrzegł wówczas nieomal niewidoczne szczegóły świadczące o tym, że nie więcej niż trzy dni temu, dwoje ludzi wdarło się w dotąd dziewicze przestrzenie brzegów Górnego Jeziora. - Czy wasz cel jest jasny i czy zdołacie dotrzeć do Timalo? - Myślę, że tak - odpowiedział Kinrun. Popatrzyli na siebie i niczym rodzeni bracia padli sobie w objęcia. Nastał czas pożegnania. Wojom nie godziło się zbytnio rozczulać, wiec za całe mowy musiał wystarczyć jeden, wszystko mówiący uścisk. Uścisk będący i wspomnieniem i smutkiem teraźniejszości i obawą przed niepewną przyszłością. Z nieposkromionymi krtaniami odsunęli się od siebie na długość ramion, spoglądając sobie znacząco w oczy. Kinrun bez słowa opuścił dłonie i nie oglądając się za siebie ruszył w kierunku ledwie widocznych, równo ułożonych gałązek oliwkowej ściany zieleni. Bazun chciał ruszyć w jego ślad, lecz trzymając zwieszoną głowę trwał przez chwile w bezruchu. Toczył jakąś wewnętrzną walkę, której świadkiem był tylko Buran. W końcu uniósł głowę i spojrzawszy mu w oczy wyciągnął przedramię. Buran bez zastanowienia zrobił to samo i przez moment, dłużej niż trzeba, ściskali sobie nadgarstki, po czym Bazun odwrócił się na pięcie i ruszył za Kinrunem. Buran przez chwilę patrzył na szerokie, odziane w stalowe kolczugi plecy oddalających się przyjaciół. Nim się obejrzał dotarli do brzegu wszechobecnej, zielonej gęstwiny. Pomimo smutku rozstania, omal nie parsknął śmiechem, gdy dziarsko maszerując otarli się o Rokkunda. Buran był pewien, że celowo stanął im na drodze. Może chciał sprawdzić, czy Buzan przypadkiem nie zapamiętał jego kształtu i tego, że właśnie miał go wyciąć gdy pojawił się Buran. Po chwili zabrzęczał mu w uszach jego głos: - Znów jesteśmy sami. - Tak Rokkundzie, znów jesteśmy sami. Tak jak przepowiedziałem. - Twoi przyjaciele maszerują nie oglądając się. Będę ich słyszał jeszcze jakiś czas. - Ruszamy? - zapytał Buran. - Ruszamy. I poszli. Buran brzegiem jeziora a Rokkund skrajem zieleni, gdzie mniej rzucał się w oczy. Woda w jeziorze była krystalicznie czysta. Na jego dnie widać było skały pokryte delikatnym, zielono-szarym nalotem. Między nimi migotały i uwijały się drobne rybki łyskając w słońcu jak groty setek strzał pędzących ku słońcu. Marsz był monotonny. Buran zauważył, że idzie mu się jakby weselej i raźniej. Dziwne to było uczucie i przez chwilę nie mógł dojść jego przyczyny, choć powód był prosty: już nie dźwigał ogromnego ciężaru gniotącego mu przez ostatnie tygodnie plecy. Czuł się, jak przed dziesięciu laty, kiedy biegał po lasach i górach swej ojczyzny polując nieustannie i tropiąc dla wprawy i zabawy każde zwierze, którego trop go zainteresował. Ileż było w nim wówczas siły i energii, z jakąż łatwością pokonywał niezliczone ścieżki jary, górskie zejścia i podejścia. Świat uśmiechał się do niego, każde drzewo, mech i kamień, każdy ptak i każde zwierze, a on pełen radości uśmiechał się do nich. Tym właśnie uczuciem wolności i siły napawał się teraz. Nie potrafił pohamować mięśni przed wkładaniem w każdy ruch dodatkowej, niepotrzebnej pracy. Zmuszane dotąd do dźwigania o wiele większego ciężaru, uwolnione od niego przerzucały go nad przeszkodami przyprawiając o uczucie lekkości. Momentami miał wrażenie, że za chwilę oderwie się od ziemi i pofrunie jak ptak. W takim nastroju czas mija szybko. Nim się obejrzał zrobiło się południe. Może nie zwróciłby na to uwagi i szedł dalej, jednak nagle poczuł, że jest głodny. "Nie mam nic do jedzenia" - uświadomił sobie i zatrzymał się. - Nie słyszę niczego ale i niczego dalej jak na rzut kamienia nie widzę wyraźnie. Może ty widzisz coś, co nie ma serca a żyje i czai się gdzieś w krzakach - odezwał się Rokkund. - Nie przyjacielu - sam się zastanowił dlaczego użył tego słowa. - Nic nie widzę i nie słyszę, jednak musimy się zatrzymać. - Dlaczego? - A dlatego, że ja muszę coś zjeść. Zapuść swoje korzonki i czekaj tu cierpliwie odzyskując przy tym siły. Ja muszę złowić rybę lub upolować jakieś zwierzę. Myślę jednak, że będzie to ryba, bo na zwierzaka nie ma chyba co liczyć. Podszedł do brzegu jeziora i spojrzał w przybrzeżną płyciznę. Małe rybki dalej migotały pod powierzchnią wody. Idąc w kierunku brzegu myślał pewnie, że oto nagle jakiś olbrzymi karp lub inna ryba, podpłynie do niego, wynurzy pyszczek z wody i powie: "Buranie oto jestem. Złap mnie i zjedz". A on po prostu schyli się po nią i ... Właśnie i co potem? Czy będzie mógł ot tak zabić i zjeść stworzenie, które przemówiłoby ludzkim głosem? Aż się wzdrygnął a potem uśmiechnął sam do siebie, bo nic bardziej niedorzecznego od gadającej ryby nie mogło przyjść mu do głowy. Nagle do jego uszu dobiegł głos pluskającej wody. Wcale nie odległy. Po chwili powtórzył się. I jeszcze raz i jeszcze... Ostrożnie ruszył w tym kierunku. Pluski nie ustawały i oto po kilku krokach zobaczył scenkę ze swoich marzeń na jawie. W przybrzeżnej płyciźnie, jak ruchome kawałki drewna, poruszały się grzbiety trzech ogromnych ryb. Każdy z nich był długi co najmniej na łokieć a jeden z nich poruszał się wolniej niż pozostałe, które krążyły nerwowo wokół niego. Co pewien czas, wszystkie trzy, znikając niemal pod wodą, zaczynały trzepocząc ogonami burzyć i pienić wodę. Buran z całą ostrożnością podszedł bliżej. W końcu zaczął sunąć na czworakach. Sięgnął po kusze, jednak po namyśle odłożył ją. Użycie kuszy nie było dobrym pomysłem. Ryba to nie królik, czy łania, które ugodzone w serce padają trupem. Jeśli dobrze nie trafi to ryba, szczególnie tak duża jak te, odpłynie w głębiny wraz z cennym pociskiem lub wypłynie brzuchem do góry sto kroków od brzegu. Latem popłynąłby po nią lecz teraz woda jest lodowata, o czym przekonał się, kiedy po drugiej stronie jeziora, idąc z Graghiem, wpadł do wody lub kiedy pokonywał wodospad. W tak zimnej wodzie choćby był nie wiadomo jak silny, stężeje nim dopłynie tam i z powrotem. Sięgnął po miecz i przyglądając się dziwnemu widowisku, podchodził coraz bliżej. Ryby znów trzepotały pod powierzchnią wody. I wówczas Buran zrozumiał co widzi. Nadchodząca wiosna obudziła w tych rybach instynkt zachowania gatunku a całe to widowisko, było niczym innym, jak tarłem. Buran skradając się dalej podchodził coraz bliżej. Mięso ryb, kiedy się trą, nie jest zbyt smaczne, jednak nie miał wyjśćia. Jednym skokiem znalazł się w wodzie a wznosząc i opuszczając miecz na czarne niemal, wysokie grzbiety, zabił dwie z trzech. Trzecia, pochłonięta zalotami nie odpłynęła krążąc wokół jego nóg. Buran wzniósł mniecz po raz trzeci i jednym cięciem odciął jaj głowę. Gdzieś po drodze ostrze zgrzytnęło na kręgosłupie i wyleciało gdzieś przed płetwami piersiowymi, ciągnac za sobą czerwony strumień barwiącej wodę krwi. Przez moment zawahał się, czy uśmiercić tą ostatnią, lecz gdy zadawał ostatni cios wiedział już, co zrobi ze swą zdobyczą i że ta trzecia ryba nie zmarnuje się niedojedzona a skoro tak nie mógł zostawić jej przy życiu. Były to leszcze. Nigdy nie widział tak dużych. Tu nie miały wrogów. Jezioro było ogromne a dno pełne kryjówek. Mogły spokojnie żyć i rosnąć nie spotykając drapieżnika przez całe lata. Każda z trzech ryb od ogona do pyszczka była długości jego nogi. Był pewien, że nie ruszy dalej prędzej jak jutro rano. Teraz musi sprawić ryby i pociąć je na drobne paski. Później zrobi małe, bezdymne ognisko i podsuszy mięso, najadając się przy okazji do syta. A wieczorem, gdy nie będzie mógł palić jasnego ognia, zarzuci ognisko mokrymi gałeziami i trawą, zasłoni od strony majaczącej po drugiej stronie jeziora mrocznej góry skórą niedźwiedzia, rozpietą między palikami i do samnego rana będzie wędził mięso. Przy pracy upłynął mu dzień i cała noc. Było mu zimno. Ognisko nie dawało zbyt dużo ciepła a jego jedyne okrycie - skóra niedźwiedzia, wędziła się razem z rybami. "Będę śmierdział dymem tak, że nie uda mi się już upolować nie tylko żadnego zwierzęcia ale i ptaka, choć ptaki prawie nie mają węchu. Gdy będę się zbliżał, każde żywe stworzenie pomyśli, że trawa płonie i ucieknie co sił w nogach"- pomyślał. Klekocząc zębami dotrwał jakoś do rana. Rano zwinął plon swojej pracy, sakwę wypchaną żywnością zarzucił na ramię i z oczami czerwonymi od dymu i niewyspania ruszył dalej. - Czy jeśli będę mówił normalnie będziesz mnie słyszał Rokkundzie? - Tak - usłyszał natychmiastową odpowiedź, choć wcale jej się nie spodziewał a już na pewno nie od razu. - Myślałem, że zaspałeś lub coś w tym rodzaju. - Nie sypiam. Przynajmniej nie w twoim rozumieniu. Wy ludzie śpiąc tracicie niemal wszystkie zmysły. - Nie jest tak. Mnie na przykład budzi każdy szelest. - Budzi cię i przywraca do stanu czuwania, do stanu świadomego odbierania świata zmysłami. Ja nie odpoczywam w ten sposób. Dla mnie cisza snu, to cisza zewnetrznego świata lub sokój i monotonia toczącego się wokół mnie życia. Nigdy całym sobą nie przestaję odbierać wszystkiego, co do moich zmysłów dociera. Zawsze wiem kiedy po raz pierwszy coś zwróciło moją uwagę i potrafię to śledzić i w dzień i w nocy, dopóki się nie oddali. - To znaczy, że dopóki idziemy razem możesz i w dzień i w nocy ostrzec mnie w porę gdyby coś się zbliżało? - A czy nie zbudziłem cię, gdy Bazun stał nad tobą a serce biło mu jak oszalałe z emocji. Nawet słyszałem jak kostki w jego dłoniach trzeszczą i strzelają a skóra skrzypi na rękojeści tego co w niej trzymał. - Trzymał sztylet. Bałem się, że go użyje z ja nie zdążę się przed nim obronić. Bałem się poruszyć, by ze strachu przed zdemaskowaniem mnie nie zabił. Byłem po prostu czujny i gotowy, choć niepewny jak to się skończy. - Nie zabiłby cię w takim razie na pewno. Nie byłem bowiem pewien, czy się obudziłeś, więc gdyby cię zaatakował, wypełniłbym jego głowę pustką i bólem. Wówczas zapomniałby nie tylko, że ma ręce i nogi, i że chciał cię zabić, ale nawet jak się nazywa, i skąd pochodzi. Miałem jednak jedną obawę: gdyby runął na ciebie, a ty spałbyś, mógł przypadkiem wepchnąć ci sztylet w serce, i nie zdołałbyś go podtrzymać. - A właśnie. Jak to było z tą twoją sztuczką? Czemu od razu mi nie pomogłeś? - Widzisz, opanowanie nawet jednej istoty nie jest łatwe. Opanowanie dwóch, dla mnie przynajmniej - niemożliwe. By zająć się Bazunem musiałem odpuścić Kinrunowi. Jednak, jak widzę im dłużej trwa zniewolenie, tym trudniej wam się pozbierać, bo nie poruszył się nawet w czasie, gdy nie jemu, lecz Bazunowi ogłupiałem te szare drobinki, z których zrobione są wasze mózgi. - Rozumiem więc, że jeśli natknę się na trzech lub więcej będę musiał walczyć zacieklej i poradzić sobie sam? - Jak zdolę tak ci pomogę, jednak musisz być świadom moich ograniczonych możliwości. Przyroda dała nam takie zdolności byśmy choć trochę mogli się bronić. - Lepsze to, niż zupełna bezradność i bezbronność. - Umiejętność paraliżowania przydawała się niejednokrotnie w dziejach mojej rasy. Pamiętaj, że kiedy zostanę ojcem, otoczy mnie tłum dzieci. Miejsce to stanie się w pewnym sensie naszą twierdzą, bo każde z nich od stania się samodzielnym bytem będzie miało te same zdolności co ojciec i nikt kto będzie chciał nas skrzywdzić nie ujdzie z życiem. - Dlaczego więc mówiłeś, że tak wielu z was ginie? - Ponieważ w ciągu naszego wieczystego życia, przychodzi tylko jeden taki moment, kiedy możemy stać się ojcami. Przez krótki czas, trwający pięćdziesiąt czasami sto lat, zdolni jesteśmy wydać na świat potomstwo i to nie w jakiejś ogromnej liczbie. To ile mamy dzieci zależy od mnóstwa czynników, a najważniejszym z nich jest na jak żyznej ziemi osiadł ojciec. Jednak najgroźniejszy moment przychodzi wówczas, gdy samotnie ruszamy w nieznane, by osiąść gdzieś. Większość z nas ginie w tej jedynej wielkiej podróży naszego życia. - Teraz przyszedł twój czas i tylko temu zawdzięczam twoje towarzystwo? - Tak właśnie jest. - Cieszę się, że idziemy razem. Przywykłem już do tego, że gadam do drzewa, a ostatnio, jakby do siebie... Rozdział 16 Szli na południe, wprost w palące słońce. Powietrze było tu rzadsze niż w dolinach, czy na równinach, krystalicznie czyste i nie rozpraszało jaskrawego światła. Buran pokonywał kolejne, wypełnione wodą pęknięcia i wypiętrzone skały, jakby wypchnięte korzeniami niewyobrażalnie ogromnych drzew. Niektóre były wysokie na półtora chłopa, i choć nie stanowiły przeszkody nie do przebycia, nie witał ich widoku z entuzjazmem. Właśnie zbliżał się do jednej z takich żył, a po chwili znalazł się w jej cieniu. Postanowił w nim pozostać dłużej. Oparł się plecami o zimną skałę i zaczerpnąwszy powietrza, odetchnął z ulgą. Gdy stwierdził, że skała jest zbyt zimna, a w jego żyłach nie płynie już krew tak gorąca, jak za młodu, siadł na sakwie, a między skałę a plecy wrzucił śmierdzącą dymem niedźwiedzią skórę. - Odpoczywasz! - syknęło mu w uszach. - Poczułem się nagle zmęczony i znużony. Dobrze, że spotkałem Kinruna i Bazuna i pozbyłem się ciężaru, który najbardziej mi doskwierał. Rano ruszyłem lekki i żwawy, jednak to palące słońce wyssało ze mnie wszystkie siły. - Długo tam będziesz siedział? - A spieszysz się gdzieś? - Wiecznie nie będę mógł wędrować, Za kilka miesięcy zaczną we mnie zachodzić nieodwracalne zmiany, a wówczas skończy się moja wędrówka, gdziekolwiek się znajdę. Chciałbym jednak dotrzeć do miejsca żyznego i spokojnego, gdzie przez następne kilka tysięcy lat będę sobie mógł spokojnie żyć. Teraz jednak zastanawiam się, czy warto mi zapuścić korzenie, czy nie. - A zapuszczaj sobie! Ja nie ruszam się stąd nigdzie, dopóki nie odpocznę. Rokkund pod osłoną zieleni kontemplował ciepło słońca, smak ziemi i skał pod sobą, a Buran tymczasem przechylił głowę do tyłu opierając hełm o skałę, i przymknął powieki. Ciepłe powietrze ledwo wyczuwalnymi powiewami kołysało go i usypiało. Nim się obejrzał zasnął. Jednak niedobry jest taki sen, w porze, kiedy ciało powinno najciężej pracować. Buran spał i nie mógł się obudzić. Zimny pot sperlił mu czoło. Ciepłe powiewy wędrujące znad nagrzanych skał, pełzły po nim, jak zimne i lepkie macki demona. Nagle Buran ujrzał przepojony martwą ciszą, senny obraz jeziora, z którego wynurzając się powoli, pełzł ku niemu, wyłaniając się jednocześnie z nieruchomego lustra wody, jakiś przerażający kształt. Martwej ciszy koszmaru nie zakłócił najmniejszy bodaj szelest, a martwej wody nie poruszyła bodaj najdrobniejsza zmarszczka. A przecież monstrum o gorejących zimnym błękitem oczach dalej pełzło w stronę brzegu i dalej wyłaniało się, przybierając coraz ohydniejsze formy. Buran oparty o skałę, rzucał głową na prawo i lewo, choć w swoim śnie, skamieniały z przerażenia, bezradnie przyglądał się zbliżającej poczwarze. Gdyby stanął oko w oko z czymś takim godzinę temu, gdy istniał na jawie, jej widok nie wzbudziłby w nim grozy. Cokolwiek by to było, porwałby miecz i stanął do walki. Lecz nie w porę pozwolił sobie na sen. Jego ciało leżało bezwładne, a umysł nie należał do tego świata, lecz do świata snów. Wodnista poczwara, podobna do pasma ślimaczych jaj przylepionych do wodnych roślin, zbliżała się coraz bardziej. Zło, które od niej emanowało było porażające. Buran nie mógł się przebudzić. Bezwolny i skamieniały obserwował, jak jej zimne oczy, podobne do leżących poziomo, podświetlonych światłem księżyca sopli lodu, nie odrywając od niego wzroku, zbliżają się coraz bardziej. Koszmarne oczy nie były skupione na nim jako całości. Nie oglądały go od stóp do głów, nie przyglądały się ciekawie, jakby spotkały nieznane sobie stworzenie. Były wlepione w jego oczy i to był ich cel. Istota wynurzyła się już całkowicie z wody i parła niespiesznie ku niemu, pewna jego niemocy. A on? On był pewien, że jej pragnienie jest ściśle określone, że wie czego chce, a to, kiedy to osiągnie, jest tylko kwestią czasu. Potwór bawił się jego strachem, sycił się rosnącym w nim przerażeniem, nim posiądzie jego duszę. Ciałem śpiącego Burana targały zimne dreszcze i przypadkowe, odruchowe skurcze, nad którymi nie panował, a nawet nie zdawał sobie z nich sprawy. Tym, co było świadome, choć bezwolne i niezdolne do jakiegokolwiek działania, była jego senna jaźń, jego wieloosobowe senne ja, choć świadome swego bytu tylko we śnie. Bał się - jak nie bałby się na jawie; był bezradny - jak nie byłby bezradny na jawie; był sparaliżowany grozą, i czuł się, jak przykuty do miejsca - choć na jawie byłby szybszy od kobry, najjadowitszego z węży, o którym słyszał, że żyje gdzieś daleko, we Wschodnich Krainach; byłby szybszy i bardziej zabójczy niż bełt mknący ku jego sercu. Lodowate spojrzenie przyciągało jego wzrok coraz mocniej. Po chwili, z sercem wypełnionym strachem, z eterycznym ciałem niezdolnym do najmniejszego ruchu nie widział już nic, poza czymś gorszym od śmierci ziejącym z błękitnych, łyskających lodowatym blaskiem oczu monstrum. Te, wolno i nieubłaganie zbliżały się do niego. Ich oczy połączył jasnobłękitny promień. Był jak nitka agonalnej śliny ciągnąca się w nieskończoność między wargami konającego człowieka. Poczuł, jak tym jasnym lśnieniem, niczym słomką, wodna poczwara zaczyna wysysać z niego siły. Nagle całe przerażenie i strach poczęły znikać i gdzieś odpływać. Początkowo nie zdawał sobie z tego sprawy, po chwili jednak, zastanowiła go obojętność i nienaturalny spokój z jakim zaczął przyjmować obecność tej złej istoty. Wiedział, że jest teraz bardziej zagrożony niż przed chwilą, kiedy jeszcze odczuwał strach i przerażenie, kiedy jedynym jego pragnieniem była chęć ucieczki, błaganie, by zbliżający się byt zginął i przepadł. Do resztek jego świadomości dotarło, że poddał się w końcu. Przerażonymi oczami duszy patrzył, jak to coś zbliża się bardziej i bardziej. Jedynie ostatnie strzępy rozumu, należące jeszcze do niego błagały, by groza się urwała, a sen skończył, by po otwarciu oczu mógł otrzeć pot, wzruszyć ramionami i zapomnieć Groza trwała, a on trwał w niej. Stracił już nadzieję. Siły wysączały się z niego strumieniem, jakim leje się krew z podciętych żył. Nagle zdało mu się, jakby ktoś na jedną chwilę wsadził palec w tą dziurę. Mało tego! Jakby na jedną, zauważalną chwilkę, odzyskał zdolność przebudzenia się. Stał się czujny. Gdzieś z zakamarków umysłu wyskoczyło inne jego wcielenie, jego inny senny byt: Buran wojownik i myśliwy. Zamarł w gotowości. Czekał. Siły nie wyciekały już z niego, a zimne oczy, choć zdawały się pożądać jego duszy bardziej niż kiedykolwiek, przerażały mniej. Widać było, że obsesyjne pożądają go. Nie wiedział czemu, ale był przekonany, był pewien, że to oznaka słabości. Gdy poczuł, że po raz drugi coś pochodzącego z zewnątrz włamuje się między zniewalające, lodowate oczy demona, a jego - był gotów. Bez zastanowienia i wahania rzucił swe eteryczne ciało do przodu. Nie był już bezwolną, spętaną duszą, zdaną na łaskę i niełaskę napastnika. Stał i mógł się poruszać. Gdzieś, w czasie który mu umknął, miedzy tym jak leżał, a tym jak stanął, odzyskał siły. Przed chwilą jego dusza błagała o cud i cud się stał! Stał teraz pełen sił, jakich nie byłby w stanie nawet sobie wyobrazić. Jego ciało zakute było w zbroję, a wokół niego bzyczała świetlista aureola mocy. Przerażenie i rozpacz przepadły gdzieś. Jakaś cząstka jego samego stała z boku i obserwowała go. Był sobą i nią zarazem. Prawem snu był zdolny do tego, nie tracąc przy tym poczucia własnej jedności. Teraz on patrzył w oczy napastnika, a nie odbierał spojrzenie; teraz on, wyjmując powoli, przypasany do boku miecz, zwracał się w stronę mary, z zuchwale wlepionymi w nią oczyma. Okolony refleksami światła, niczym mydlana bańka, cień na błękicie nieba, zło na wprost którego stał zamarło. Krok za krokiem, z Arscitangiem, złoto-srebrnym mieczem Arscot wzniesionym do ciosu, posuwał się butnie, choć czujnie i ostrożnie, w kierunku demona. Przezroczyste diabelstwo nie poruszyło się nawet dalej próbując swej optycznej magii. Bezskutecznie. Zwroty, które następują w snach, są czasami zaskakujące, choć nigdy nas nie dziwią. Buran przed chwilą był ofiarą - teraz był silny i wyposażony po królewsku. Odzyskał siły, posiadał broń i zdolności, jakich nigdy nie spodziewałby się u siebie. Kroczył do pojedynku z pewnością zwycięstwa. Nie myślał o tym co było. Czuł do czego jest zdolny i działał. Gdy Buran znalazł się na tyle blisko, by jednym skokiem zaatakować i zadać cios, zimny, przelewający się kształt drgnął. To, co przed chwilą przerażało, było teraz tylko workiem, wypełnionym czymś przezroczystym. Wystarczyło doskoczyć i rozrąbać ten worek, a kiedy jego zawartość rozleje się, powstałe kałuże wydeptać z mulastym gruntem i uczynić z niego plugawe błoto, warte tylko zapomnienia. Dalej śnił swój sen. Był niepokonanym wojownikiem dobra o nadludzkiej sile, a swych sił nie musiał mierzyć tym, co realne, lecz tym, co samo się tworzyło. Był zdolny do magii i wyczynów niemożliwych w prawdziwym świecie. Ofiara nie mogła mu umknąć. Kilka szybkich kroków wystarczyło, by z bliska mógł zajrzeć w błękitne ślepia demona. Ruszył i ciął. Spodziewał się efektu, jakiegoś oporu, lecz miecz przeleciał przez nibyciało, jak przez galaretę, i... NIC. Stanął oko w oko z tym, czego jeszcze chwilę temu bał się najbardziej. To co ujrzał, było przerażające, i tak paraliżujące, iż na moment poczuł się jak na początku - skamieniały. Przezroczysty demon podjął ostatnią próbę zniewolenia go, lecz ponownie jakaś siła sprawiła - czuł ją wyraźnie, że nie opanował jego umysłu, i nie pozbawił go woli. Buran, rycerz ze snu odskoczył, odrywając wzrok od oczu demona. Drżał cały, bowiem w ostatnim skrzeniu światła jakie w nich dostrzegł, zobaczył coś, co odebrało mu oddech, a dusza zajęczała ze zgrozy. Tam, w głębokiej, falującej błękitem zimnej toni, pływały jakieś istoty, przeróżne istoty: ludzie, znane zwierzęta ale i mnóstwo takich, których nigdy wcześniej nie widział, choć zwędrował niezły kawał świata. Każda z nich miała oczy wytrzeszczone strachem. Nie, przerażeniem!! Każda z nich miała otwarte w nie kończącym się krzyku, zalane wodą usta. Każda z nich (był tego pewien), miała płuca wypełnione wodą, rozrywane okrutnym, fizycznym bólem i bólem pragnienia by zaczerpnąć powietrza. Wszystkie te istoty tonęły. Tonęły od setek, może tysięcy lat. Jedne dłużej, inne krócej, lecz każda z nich trwała w nie kończącej się agonii topielca. Ich fizyczne ciała pewnie dawno zgniły, i tysiące innych istnień wyrosło i umarło na produktach ich rozkładu, lecz ich dusze, wchłonięte przez demona wody, tonęły bez końca. Buran, w jednej, możliwej tylko we śnie chwili, uświadomił sobie z czym ma do czynienia, i co ujrzał. Czym było to, czego tak potwornie, podświadomie się bał. Nie patrząc demonowi w oczy ruszył do ataku; bez strachu, za to z okropnym, niepohamowanym gniewem wręcz furia. Ciął swym świetlistym mieczem ciało demona niemal na oślep. Przy żadnym z zadanych ciosów nie poczuł najmniejszego oporu; właściwie, nawet się go nie spodziewał. Miecz ćwiartował ciało demona na drobniutkie kawałki (przynajmniej takimi miały być), a ono się nie rozpadało! Demon za to cofał się i cofał, choć nie wiadomo właściwie dlaczego. I choć Buran zrozumiał już, że nie zaszkodzi tej sile, z która przyszło mu stoczyć nierówny bój, odruchowo posuwał się za przeciwnikiem, i ciął dalej, jak go uczono, i jak nakazywało głęboko zaszczepione poczucie waleczności. Będzie walczył dokąd starczy sił, choć nie zauważył, by tych mu ubywało. W końcu nie walczył ciałem fizycznym. Krok za krokiem posuwał się naprzód, za cofającym się wrogiem. Wtem dziwny chłód zaczął oblewać jego ciało, i przez chwilę poczuł ból w piersiach, lecz walczył dalej. Nie uszło jednak jego uwadze, że demon, z którym walczy, zabłysnął sinym światłem. Po krótkiej chwili blask stał się silniejszy, a jego oczy-sople wręcz zalśniły. Triumfował, i nie można było tego nie dostrzec. Buran chciał stanąć, lecz o dziwo ciało nie posłuchało go i bez udziału jego woli płynęło w kierunku demonicznych oczu przeciwnika. Nie miał już ani zbroi, ani miecza, i był tym samym kawałkiem przerażonej duszy, co na początku. Wspomnienie widoku w głębi lodowatych bezźrenicznych oczu sprawiło, że chciał się szarpnąć, spróbować ostatniego oporu - bezskutecznie. Wolno, jakby szybując w błękitnej toni zmierzał ku swej zgubie. Już, już miał wpaść w otchłań wiecznego koszmaru, gdy nagle jakaś ogromna siła szarpnęła go w przeciwnym kierunku, a to ku czemu przed chwilą zdążał, zaczęło się oddalać, choć, to może raczej on się oddalał. Gdzieś za siną, mętną ścianą, zniknął ostatni kształt demona, a on zawisł głową w dół, i podskakiwał jak sarna złapana w sidła, bujająca się na sprężystej gałęzi. Nagle ból w płucach powrócił. Był straszny, jakby ktoś wyrywał mu żebra wraz z tym, co się pod nimi znajduje. Dławił się od kaszlu, a z ust i nosa ciekła mu woda i ślina. Coś, raz za razem siekło go po plecach sprawiając nieopisany, lecz o dziwo, trzeźwiący ból. Otworzy oczy. Istotnie wisiał głową w dół, lecz wszystko było za ścianą półprzezroczystej błony - spływającej po nim wody. Próbował sięgnąć rękoma do oczu i przetrzeć je, lecz nie miał siły ich unieść. Szarpnięte jego wolą, ledwie drgnęły, opadły bezwładnie i zachybotały, ocierając się o trawę. Zaczął oddychać normalniej, choć kłujący ból w piersiach nie ustępował. Tak jak i piekące razy na plecach. Zabulgotał coś jak: "dosssyyyć", i jak za dotknięciem czaru, chłosta ustała. Zaczął widzieć wyraźniej. Obrócił gałkami oczu jak mógł najdalej, nawet zmusił głowę, by się choć nieznacznie obróciła i nic. Ni w górze, ni u dołu, ni po bokach nie było niczego (nie licząc stojącego spokojnie tuż za nim drzeweczka). To na czym w końcu wisiał? Był pewien, że nie na Rokkundzie! Kiedy wzrok mu się poprawił, zaczął dostrzegać jakiś przezroczysty, rysujący się na tle bezchmurnego nieba pęcherz. Natychmiast przypomniał sobie cały koszmar i szarpnął się najsilniej jak zdolił. Zabujało nim i legł miękko na trawie. - Poprawiło ci się - huknęło mu w głowie stwierdzenie raczej, niż pytanie. Był jednak pewien, że żaden dźwięk nie dotarł do jego uszu. Nie był to więc głos ani Rokkunda, ani innej żywej istoty. Nic nie słyszał, a więc nikt do niego nie mówił. Przetoczył się do pozycji bardziej sprzyjającej obserwacji otoczenia, czy ewentualnego ataku, i rozejrzał się. W jego nogach stał Rokkund. Spojrzał na niego i uśmiechnął się. Sam nie wiedział do czego, może do gałęzi, a może do korzonka? Nie... do niego całego. "Szkoda, że do ludzi nie można uśmiechać w całości, a tylko do ich oczu" - pomyślał. Można, można, lecz nie wielu to potrafi - znów coś ozwało się jego głowie, choć nieco ciszej. Głos nie pochodził z uszu. Umiejscawiał się raczej w miejscu, gdzie rozróżniamy znaczenie słów. Czy to ty gadasz mi prosto do głowy? To twoja utajona zdolność? - słabo wybulgotał pytanie, kierując je do Rokkunda. Nie - krótko zaszeptało mu w uszach. Przecież słyszę jak coś gada mi w głowie. Nie ja - upewnił go Rokkund. Co właściwie się stało. Pamiętam, że zasnąłem w cieniu pod skałą, zmorzony jakimś nienaturalnym zmęczeniem. Potem przyśnił mi się koszmar. Bogowie!!! Co to był za sen. Aż mi się zimno robi na jego wspomnienie. Zimno... zimno! Ja jestem cały mokry. - Byłbyś się o mało utopił - Rokkund zaszeptał mu do ucha. - A koszmar nie był koszmarem, tylko jawą, choć dziejącą się w innym wymiarze - zasyczało mu w głowie. Tym razem, odzyskawszy nieco sił, szarpnął się by usiąść, a gdy to zrobił rozejrzał się. Za jego plecami stał słabo przypominający człowieka przezroczysty kształt. Przezroczystości miał raczej na dzisiaj dosyć i w pierwszym odruchu zapragnął po prostu uciec. - Uspokój się! Jesteś bezpieczny, a teraz patrzysz na tego, który uratował ci życie - usłyszał głos swego zielonego przyjaciela. - A mi się zdaje, że to on właśnie chciał mnie utopić, chciał mnie wciągnąć w swoje wypełnione wodą oczy i uwięzić mą duszę na wieki - sapnął Buran. Nagle, przed oczyma stanął mu widok tych biednych, umęczonych i udręczonych istot, zastygłych w ostatnim wrzasku, w ostatnim przerażeniu, w ostatniej, strasznej myśli, przepełnionej nieuchronnością własnego losu. Poderwany nagłym impulsem rzucił się na przezroczystego. Tylko mlasnęło, a on przeleciał przez niego na drugą stronę. Zatrzymał się nieco zdziwiony, i obrócił za siebie. Tamten lekko falował, a po chwili wyglądał jak przedtem. - Jestem nieśmiertelny i wieczny, podobnie jak mój brat, z którego objęć przed chwilą cię wyciągnąłem. Nie mogłeś go zabić ani w żaden sposób skrzywdzić. Podobnie jak nie jesteś w stanie wyrządzić krzywdy mi. Poświęciłem ci chwilkę wieczności i chcę poświęcić jeszcze jedną. Jednak jeśli tego nie chcesz odejdę. Choć żyję odkąd pierwsza cząstka wody powstała z pramaterii i żył będę dopóki ostatnia cząstka wody nie rozpadnie się z powrotem na atomy, to jednak nie narzekam na brak zajęcia, i wiem czym wypełnić wieczność. Buran stał i patrzył jak oniemiały. Nie wiedział dokładnie ani co się z nim działo nim odzyskał świadomość, ani z kim ma do czynienia teraz. Wspomnienie snu było wyraźne i żywe, jak wspomnienie wczorajszego dnia i wszystkiego do momentu kiedy zasnął pod skała. Postać falująca w powietrzu była ledwie widoczna, lecz coś mu przypominała. Zastanowił się nie spuszczając wzroku z miejsca, w którym stał Przezroczysty. "A może Niewidzialny... tak Niewidzialny! Natknąłem się na niego trzy dni temu! To on, na pewno on!!" By się upewnić, przywołał obraz demona ze snu, i porównał go z tym, co miał przed oczami. Różnili się. Ten przypominał człowieka - wysokiego i pięknego... I jak na zamówienie, w wyostrzających się zarysach, zaczął rozpoznawać kontury nosa, twarzy, ramion, półnagiego torsu... Wyglądał jak rzeźba z lodu tyle tylko, że trzeba było dużo dobrej woli, i w ogóle świadomości, że tam jest, by go dostrzec. Tamten, którego spotkał we śnie, przypominał raczej bałwana z dwóch kul, i dybał na jego duszę. Od tego bił spokój, a jego obecność wywoływała poczucie bezpieczeństwa, tamten emanował grozą, która zamroziła jego wojownicze serce. Odezwał się w końcu: - Myślę, że nie jesteś tym, za którego cię wziąłem. - Bo nie jestem. - Czy powiesz mi na kogo patrzę i dlaczego poświęciłeś mi swój czas? - Domyślasz się kim jestem. Jestem demonem wodnego żywiołu, podobnie jak mój brat. Ja jestem dobrem a on jest złem. Cały ten cudowny świat żyje w równowadze. Każda siła ma dwa oblicza: dobre, i złe, i choć żaden z nas nie może ostatecznie zwyciężyć, toczymy ze sobą nieustanny bój. - Po cóż więc walczyć, jeśli nie można zwyciężyć? - Po cóż żyć skoro i tak się umrze? Nie chodzi o ostateczne zwycięstwo, bo ono nigdy nie nastąpi. Chodzi o przewagę w możliwej do przewidzenia przyszłości. Dla was śmiertelnych walka dobra i zła ma szczególne znaczenie. Żyjecie zbyt krótko, by trwać w nieustannym nieszczęściu, dlatego zazwyczaj walczycie po stronie dobra, wspieracie je. - Dlaczego mi pomogłeś? - Rzadko wtrącam się w sprawy śmiertelnych. Zazwyczaj robię to, co jest sensem mojego istnienia. Jednak ty możesz zdecydować o mojej przewadze w przyszłości, przyszłości, którą ja jestem w stanie przewidzieć, dlatego nie mogłem pozwolić ci umrzeć. - Czym jest to, co przewidujesz? - Nie sądzę, by nawet twoje prawnuki dożyły czasów, których nadejścia się spodziewam, nie ma więc sensu, bym ci odpowiedział. - Wyjaśnij dokładniej różnicę miedzy tobą, a twoim bratem? - Ja sprawiam, że możesz się napić, że rośliny wzrastają zraszane deszczem, że rzeki płyną swoimi korytami, że z podziemnych źródeł tryska woda. Jestem całą dobrocią, jaką może dać woda. Mój brat jest moim zaprzeczeniem. Sprawia, że woda staje się mętna, że ucieka z miejsc, gdzie rosły lasy, i zamienia je w pustynie; że rzeki występują z brzegów i zatapiają miasta i wsie, że toną w niej ludzie. Jest wszystkim, co woda może wyrządzić złego. Ja żywię się radością dusz, które korzystają z moich łask, on nieszczęściem i przerażeniem swych ofiar. - Nie rozumiem, jak to możliwe, byś był w tych wszystkich miejscach jednocześnie? - Częścią swej istoty jestem teraz tutaj, i jednocześnie wszędzie tam, gdzie być muszę. Jestem demonem, istotą bezcielesną, mogącą władać materią. Ogarniam cały ten świat. Nie wszystkie demony są do tego zdolne. To, co widzisz, to tylko odrobina wilgotnego powietrza, której ma moc nadała kształt. Nic poza tym. Nie mogę tylko tobą zaprzątnąć całej swej istoty, muszę pilnować swej dziedziny, gdyż tam, gdzie by mnie zabrakło, mógłby pojawić się mój brat, zyskać przewagę, i zniszczyć moją robotę. - Widziałem ofiary twojego brata. Czy nie ma sposobu, by je uwolnić? - Jest, ale nie w twojej to mocy. Dusze nie umierają. Co jakiś czas pojawia się Wysłannik Krainy Dusz, i upomina się o te, które nie dotarły na czas w miejsce, gdzie się ich spodziewano. Wówczas Aqabad musi oddać duchy tych, których uwięził, i których rozpaczą i cierpieniem się żywił. Pewnie odetchnąłeś na myśl o tym, że ich nieszczęście nie trwa wiecznie. Nie ciesz się jednak, bowiem istnieje druga strona, tej z pozoru radosnej chwili. Gdy Wysłannik spełni swe zadanie, Aqabad pozostaje zły i głodny, a oszalały z gniewu, w czasie krótszym niż gdy był syty, zabija bez opamiętania. Jeśli w porę nie dostrzegę zagrożenia, i nie zdołam go choć w części powstrzymać, nim minie stulecie, w więzieniu jego lodowatych oczu pływa znów tyle samo, a czasami jeszcze więcej ofiar. - Jestem wojownikiem. Widziałem śmierć i sam ją zadawałem, jednak czegoś tak przerażającego nie widziałem nigdy. Niczyj los nie wstrząsnął mną tak bardzo. Gdybym tylko mógł, oddałbym własną duszę, by uwolnić tych biedaków. - Duszy oddać nie możesz bo rychła śmierć nie jest twoim przeznaczeniem, jednak jeśli zginiesz a twa dusza nigdzie po drodze nie zbłądzi, jeśli swym życiem zasłużysz by choć raz na wieczność stanąć przed tronem Władcy Krainy Dusz możesz mu szepnąć, że Aqabad, znów więzi i dręczy dusze topielców. Jedynie w ten sposób możesz pomóc skrócić ich męki. - Powiedz mi, czemu ty nie szepniesz tego Władcy? - Bo, aby dotrzeć do niego, musiałbym zaniedbać moją dziedzinę tu na ziemi, a wówczas przepadłoby więcej dusz niż bym ocalił. Myślę, że ty szybciej dotrzesz do Władcy niż ja, a wówczas nie zapomnij o tych, których los cię wzruszył, i przypomnij mu o Aqabadzie, złodzieju dusz topielców. - Bądź pewien, że nie zapomnę o nich i na pewno za nimi się /stawię. - Nie mógłbyś inaczej. Jesteś zbyt szlachetny, a twoje serce, choć jest sercem wojownika, nie potrafi być obojętne na cierpienia innych. Będę nasłuchiwał, czy mnie nie wołasz, i gdziekolwiek wówczas będę, w jednej chwili pospieszę ci z pomocą. Tymczasem idź dalej ku swemu przeznaczeniu, i nie lękaj się niczego. Nim dotrzesz do końca swej drogi poznasz i dobre, i złe strony wszystkich żywiołów, i bądź pewien, że demony jasnej strony wszechrzeczy pomogą ci zrealizować twój cel - zakończył, oddalającym się, na końcu ledwie słyszalnym jękiem. Po przezroczystej istocie, która reprezentowała jego byt przed oczyma Burana pozostał tylko szybko znikający obłoczek pary. Po chwili nie pozostał najmniejszy ślad po Niewidzialnym demonie, którego prawdziwego imienia dalej nie znał. I z tą myślą zwrócił się do Rokkunda, o którego istnieniu nagle sobie przypomniał. - Nawet nie wiem jakie jest jego imię. - Ja również nie wiem. Kazał się nazywać niewidzialny i niech ci to wystarczy. Nie znam sekretów tamtego świata. Jestem istotą długo wieczną, ale nie nieśmiertelną, i należę, jak ty, do tego świata. Nieśmiertelna jest tylko nasz pamięć. Nie potrafię obcować ani z duchami, ani demonami, i mam o nich takie samo pojęcie jak ty. No, może ciut większe, bo moja rasa częściej się z nimi stykała niż twoja. Powiem ci tylko jedno: demony nie znoszą, gdy ktoś poznaje ich prawdziwe imiona. - A to czemu? - A to czemu... a to czemu...? A ty odwracasz się za siebie, gdy ktoś krzyczy za tobą inne niż twoje imię? - Zawsze. - E...! Wiesz, o co mi chodzi. Jeśli znasz imię demona, możesz go wezwać z pomocą odrobiny magicznej wiedzy. Czasami, by wywołać demona, wystarczy przypadkowa determinacja, a on przychodzi i bez magii. One tego nie lubią. Mają swoje tajemne sprawy, i nie znoszą, gdy im przeszkadzać. Pewnie dlatego nie wyjawił swego prawdziwego imienia. - Tak naprawdę, to go nawet nie zapytałem. - I tak by ci nie odpowiedział. - Ale wyjawił mi imię brata. A może jest nieprawdziwe. - Nie sądzę by kłamał. - To dlaczego...? - Nie wiem, ale pewien jestem, że nie zrobił tego bez powodu. Więcej...czuję, że to był jego główny cel i tylko dlatego z tobą rozmawiał. Ma jakieś plany wobec ciebie i czas pokaże, czemu to posłuży. Rozdział 17 Buran nie wiedział kiedy wysechł. Przed chwilą był cały mokry, a teraz nie było na jego ubraniu i skórze nawet kropli wilgoci. "To jego robota" - pomyślał. Poderwał się i ruszył przed siebie. Po drodze zabrał swoje rzeczy, i gramoląc się po omszonej, gładkiej skale, usiłował przeleźć na jej drugą stronę. Rokkund, widząc jego niezdarne próby, zlitował się w końcu nad nim, i pozwolił mu oprzeć stopę na jednym ze swych licznych rozgałęzień. - Coś kiepsko ci idzie. Może lepiej zostańmy tu póki nie odzyskasz sił? - Nie, czuję się dobrze. Słabo mi jakoś, jednak na pewno w tym miejscu nie pozostanę ani chwili. - Co powiedziawszy przetoczył się przez grzbiet skalnego wału i poturlał po łagodniejszym z drugiej strony zboczu. Za nim, na swych korzonkach, jak pająk przelazł Rokkund i podreptał do Burana. - Boisz się spędzić tu noc? - zapytał. - Nie muszę spędzać tu nocy - odrzekł wymijająco Buran, podnosząc umęczoną twarz i spoglądając w miejsce, gdzie człowiek o wzroście Rokkunda miałby oczy. - Boisz się... - Coś się tak uwziął z tym strachem! Strach nie jest mi obcy! Bać się to nie wstyd. Nauczyłem się pokonywać strach i gdybym musiał zostałbym. Mam jednak dość sił, by stąd odejść. Po prostu nie chcę przez cała noc oblewać się zimnym potem i bez zmrużenia oka czuwać, czy coś nie wyłazi z wody, by mnie ponownie usidlić. Tak więc, do zmierzchu nie zostało wiele czasu, a nocy nie spędzę w tym miejscu choćbym miał się dalej czołgać. Ruszajmy - zakończył dyskusję i z widocznym wysiłkiem stanął na nogach. - Oprzyj się o mnie - miękko zaszumiało mu w uszach. Buran rzucił krótkie spojrzenie. W ludzkiej twarzy udałoby mu się może odczytać jakiś nastrój, ale wciąż zapominał, że Rokkund nie jest człowiekiem i w niczym go nie przypomina. W tej sytuacji postanowił nie stroić fochów, i skorzystał z pomocy przyjaciela. Posuwali się do przodu szybciej niż mógłby przypuszczać. Gałęzie Rokkunda podpierały jego ciało z taką wprawą, że momentami zdawało mu się, jakby był niesiony. Choć korzonki Rokkunda wiły się u jego stóp i nie zdarzyło się, by je przydepnął, i to wcale nie dlatego, że uważał. Zdawać by się mogło, że żyły własnym życiem, i że poza przenoszeniem właściciela z miejsca na miejsce, nie miały do roboty nic innego, poza dbaniem o własne interesy, i własne bezpieczeństwo. Buran uśmiechnął się do swoich myśli, i przez chwilę obserwował to, co dzieje się u jego stóp. - Zatrzymajmy się. Muszę nazbierać drew na ogień, i urządzić sobie jakieś legowisko. Stanęli. - Ogień dobra, ciepła rzecz, ale czy nie boisz się, że ściągnie na nas nieszczęście? - Muszę się ogrzać, by odzyskać siły. Poza tym, niech się dzieje co chce ! - co powiedziawszy, stękając z wysiłku, zaczął zbierać chrust. Gdy zgromadził dość pokaźną stertę, rozpalił malutkie ognisko. Noc zapowiadała się bezwietrzna i jasna, więc postanowił, jak wczoraj, zasłonić blask ogniska rozpiętą skórą, by nie było zbyt widoczne od strony jeziora. Miedzy ogniskiem, a rozpiętą skórą urządzi sobie leże. Nazgarniał zeschłej trawy, i po chwili leżał wygodnie, grzejąc prawy bok. Zasnął, sam nie wiedząc kiedy. W nocy zbudził się raz; otwarł oczy i ujrzał nad sobą rozgwieżdżone niebo, czyste, i bezchmurne. Było zimno, a ognisko wygasło. Nie chciało mu się rozpalać go po raz drugi. Zerwał niedźwiedzie futro i owinął się nim szczelnie. Po chwili spał dalej ufny w czujność przyjaciela. Poranek był mroźny. Szron białym nalotem pokrywał wszystko dokoła. Dzień zapowiadał się słoneczny i rześki. Buran odetchnął pełną piersią i szczelnie zawinięty czekał na wschód słońca. Postanowił sobie pofolgować i poczekać, aż słońce wypłynie na niebo, by dalej wędrować w jego ciepłych promieniach, napełniających ochotą do życia i optymizmem. Co prawda z miejsca, w którym się znajdował nie będzie mógł zobaczyć pierwszych promieni, wznoszącej się nad ośnieżonymi szczytami gór Melbarai słonecznej łuny, jednak i tak postanowił zaczekać. Teraz, przeżuwając wędzoną rybę i plując ośćmi, obserwował obłok pary dobywający się wraz z każdym oddechem z jego ust. Bawił się tak przez chwilę, chuchając i pochuchując. Na wschodzie, za zieloną ścianą porastającą szczyt stoku niebo pojaśniało, i jaśniało bardziej z każdą chwilą. Odgadł doskonale moment, gdy cała tarcza słoneczna (choć nadal niewidoczna) zaczęła świecić gdzieś tam, za bezlistnymi gałęziami. Wyglądały jak wymyślny abażur starej lampy, podświetlony łuczywem o niezwykłej jasności. Czekał. Na widok pierwszego, jaśniejącego rąbka słońca odrzucił futro i stanął wyprostowany. Przyłożył końce palców obu dłoni do oczu i wyrzucił je ku słońcu. Nie był to żaden uświęcony rytuał, choć czasami praktykowany. Był to raczej akt strzelisty, okrzyk szczęścia i radości. Kto szczęśliwy przywitał wschód słońca, zna to uczucie. Buran był pewien, że na razie kłopoty ma za sobą, i że czeka go wspaniały, wiosenny, pełen słońca dzień. Nie mógł tej radości tłamsić w sobie, więc powitał słońce, a wraz z nim nowy dzień najlepiej jak umiał. Bez dalszych ceregieli zebrał co jego i ruszył przed siebie. Słońce grzało go za lewym uchem a długi cień podskakiwał przed nim wskazując mu kierunek marszu. Łatwa z pozoru droga, taką jednak nie była. Nie szedł utartym szlakiem, ani przedeptaną ścieżką. Stare trawy plątały mu się pod stopami, a topniejący szron moczył nogi. Raz po raz wpadał w dziurę, raz po raz potykał się o ukryty kamień, albo o rzuconą przez wichurę gałąź, zarosłą w trawie i mchach. Dziś nie przeklął ani razu, choć wcześniej sobie nie żałował. Z uśmiechem padał i z uśmiechem wstawał, by przemaszerowawszy kilka kroków znów się potknąć, i powstać. - Coś się zmieniło - nie wytrzymał wreszcie Rokkund. Buran zatrzymał się nagle zdziwiony. Radość z jaką dziś rozpoczął dzień niemal go ogłupiła. Zupełnie zapomniał o tym, że nie jest sam i że w wyprawie towarzyszy mu dziwny, zielony przyjaciel. - Witaj Rokkundzie i wybacz mi. - Co mam ci wybaczyć? - To, że nie przywitałem się z tobą rano. Co twoim zdaniem się zmieniło? - Ty się zmieniłeś. Jesteś beztroski i radosny - jeśli właściwie odczytuje twoje zachowanie. Myślę, że nie tylko zapomniałeś o mnie, ale i o tym do czego dążysz. - Nie zapomniałem do czego zmierzam. Mam iść i iść, dokąd nie odnajdę ukrytego wejścia do Krateru. Większość moich trosk i zmartwień pomaszerowała z Kinrunem i Bazunem, a ja wokół tej góry mogę krążyć i rok, nim odkryje to, czego szukam. Czy chcesz, bym cały czas płakał? Wstałem radosny i taki chcę być przez cały dzień! To chyba nic złego? Nie wiadomo ile jeszcze niespodzianek czeka na mnie nim osiągnę cel. - Ty po prostu o mnie zapomniałeś. - Co ci mam Rokkundzie odpowiedzieć? - Prawdę. - Wstydzę się tego od chwili, gdy cię dziś usłyszałem, a ty w dodatku chcesz bym głośno przyznał się do tego? Rzeczywiście zapomniałem o tobie. Przepraszam. To słońce, to powietrze, ta radość otumaniła mnie do tego stopnia, że poczułem się jak za dawnych, szczenięcych lat, gdy wraz z przyjaciółmi zrywaliśmy się o poranku, witaliśmy słonce, i ruszaliśmy z łukami w wilgotne górskie lasy. W końcu moje myśli wróciłyby do rzeczywistości, i przypomniałbym sobie o tym, że gdzieś tam jesteś. Nie mam tak doskonałej pamięci jak ty. Człowiek poddaje się czasami nastrojom chwili, i by się nimi w pełni nacieszyć, odrzuca pamięć o obowiązkach, planach, trudach, i liczy się tylko ta chwila. Czy rozumiesz mnie? - Rozumiem i nie mam ci tego za złe. Chciałem po prostu byś wrócił na ziemię z tej swojej radosnej wyspy. Nie zabraniam ci się radować, jeśli widzisz do tego powód, lecz musisz dbać o swoje bezpieczeństwo. Nie masz wszakże pewności, czy Kinrun i Bazun dotrą żywi do twojego króla. Nie jesteś jeszcze w domu, a myśleć musisz tak, jakbyś nigdy ich nie spotkał. Obejrzysz wschód słońca w swojej krainie, gdy do niej dotrzesz. Teraz raduj się dniem, tym, że jeszcze żyjesz i czym tam jeszcze chcesz, ale rób to rozważnie. Zaprzecz jeśli nie mam racji? - Masz rację - odparł krótko i jakoś mniej wesoło Buran. Wczoraj zaczął dzień radośnie, a w południe o mało się nie utopił. Dzisiaj zaczął dzień radośnie, a już go ktoś poucza, i nie wiedzieć co będzie dalej. Maszerowali nie spuszczając brzegu jeziora z oczu. Dzień w istocie był piękny i nastrajał optymizmem. Tyle, że Rokkund jakoś nie poddawał się temu nastrojowi. Dyscyplinę i racjonalizm miał wpajany przez lata służby w Królewskiej Drużynie. Wiedział, na co się zdecydował idąc lwu w paszczę. Wiedział, jaki jest jego cel, i wiedział, że jeszcze go nie zrealizował. To był jedyny dzień słabości od sześciu lat, i dobrze, że Rokkund nie pozwolił mu poddać się beztrosce. Pozwoli sobie na nią u kresu swej podróży. Tymczasem musi podążać za swoim przeznaczeniem, bez względu na nastroje. - I jak będzie? - szepnęło mu w uchu. - Dobrze będzie; i dziękuję bogom, że mam w tobie przyjaciela. Rokkund zamilkł na chwile. Nie był przyzwyczajony do tak nagłych zmian w widzeniu świata. Musiał przemyśleć to, że Buran bez walki, a raczej pyskówki przyznał mu rację. - Nie wiem co powiedzieć - przyznał w końcu. - A co tu jest do powiedzenia? - No właśnie... Szli dalej. Rokkund bez wysiłku, Buran grzęznąc w zeszłorocznej, a może starszej jeszcze trawie, i przeklinając wszystko, czego dotykały jego stopy. Dzień mijał bez niespodzianek i zaczynał chylić się ku zachodowi. Po prawej stronie, daleko za sinymi wodami jeziora, piętrzył się ogrom stromych , niezdobytych ścian Krateru Kahr-Hor. Buran rzadko spoglądał tak daleko. Nie chciał, by posępna linia czarnych ścian zdominowała jego myśli smutnymi wspomnieniami. "Kiedyś znajdę drogę do tego niezdobytego, opanowanego przez złe moce świata, a wówczas biada ci Horgunie!" - krzyczały jego myśli. "Mój miecz znajdzie drogę do twego karku, i to jest jedyna zapłata o jaką proszę bogów, wszystkie demony, które wspierają mnie w mym dziele, wszystkie siły, które znam, poznam, i których nie poznam". - Ile jeszcze drogi nas czeka, nim dotrzemy do celu? - zagadnął w końcu. - Nie wiem. Ja do kresu swej podróży mogę dotrzeć w każdej chwili. Zgodnie z obietnicą powiem ci, gdy dotrę do miejsca na tyle pięknego i żyznego, bym na stałe mógł zapuścić w nim korzenie, i nie niepokojony trwać w nim do śmierci. Wody jeziora były błękitne i ogromne. Zieleń po lewej monotonna i niezmienna. Na równinach i w dolinach gór panowała już pewnie wiosna. A może nie? Klimat w pobliżu Kahr- Hor był cieplejszy niż w jego rodzinnych górach, na podobnej wysokości. To była jedyna pozytywna cecha tego obszaru niezależna od złej woli Horguna - sprzyjający życiu i jego rozwojowi klimat. . W górach, z których pochodził, śnieg na tej wysokości leżał długo. Czasami w dolinach panowała już wiosna, a na równinach lato, gdy on będąc jeszcze dzieckiem, musiał odkopywać nieustannie powstające zaspy przed drzwiami swego domu. Musiał! Mieszkał wraz z rodzicami w obrębie górskiej fortecy i to, czy odkopali zaspy, czy nie, decydowało o drożności ścieżek wzdłuż wałów, a tym samym o obronności całej warowni. Tu, lada chwila wiosna zapanuje nad światem. Może już jutro, miast uporczywej, niezdobytej ściany splątanych gałęzi, zobaczy w ulistnioną ścianę wiosennej zieleni. Tymczasem maszerował żwawo i z przyjemnością wspominał młodzieńcze wypady w wiosenny, skąpany słońcem górski las. Najczęściej wyruszał ze swymi kompanami rankiem, a wracał szczęśliwy i spełniony, gdy gwiazdy drobnymi punktami błyskały na niebie niczym prześwity w plecionce kosza. I teraz pragnąłby jak wówczas ucieszyć się takim dniem, lecz nie mógł. Koszmar! Gdyby miał choć cień nadziei, że ktoś inny dopełni jego dzieła, siadłby natychmiast na skale, przy brzegu i zaczął łowić ryby. A tymczasem, gdy zaczął poddawać się nastrojowi chwili, poczuciu braku obowiązku, Rokkund, jak rosnący szept sumienia, ryczy mu do ucha i sieje zwątpienie! - Dlaczego wczoraj nie uprzedziłeś mnie o niebezpieczeństwie? Dlaczego dopuściłeś, by cały ten koszmar mi się przytrafił? - niespodziewanie dla samego siebie zapytał Buran. - Nie wiń mnie za to. Ze wszystkich sił starałem się zwrócić twoją uwagę. Krzyczałem w twoim kierunku, jak mogłem najgłośniej. Nie słyszałeś mnie. Demon opętał twój umysł i nie byłeś zdolny zareagować na mój głos. Nie przepraszam cię, bo nie mogę przepraszać za coś, czemu nie jestem winien. Po prostu są moce silniejsze nie tylko od ciebie, ale i ode mnie. - Masz rację. To nie twoja wina; próbowałeś mnie ostrzec. Doskonale pamiętam szum w uszach. Nie mogłeś jednak zapobiec temu, co się stało. - Głośniej nie mogłem krzyczeć ci do uszu, bo ogłuchłbyś na zawsze, lecz, choć wytężałem cały swój dar, nie było na ciebie sposobu; pozostawałeś głuchy. - Jak to właściwie było? - Spałeś niespokojnie, a ja czułem w powietrzu coś niedobrego. Chciałem cię zapytać, co się z tobą dzieje, lecz nie reagowałeś. Dałem w końcu spokój, a kiedy znów zerknąłem w twoją stronę, tkwiłeś już po kolana w wodzie, i lazłeś coraz dalej. Krzyczałem, biegnąc w twoim kierunku, jednak byłem zbyt daleko, by cię dogonić i powstrzymać. Nim stanąłem na brzegu, ciebie już nie było widać - zniknąłeś, przepadałeś gdzieś, a na wodzie pozostały tylko pędzące ku brzegowi kręgi. Gdzieś od strony jeziora, z jego głębin, dobiegało bulgotanie i szamotanina. Biegnąc po dnie udałem się w tym kierunku. Szukałem cię po omacku, a liczne echa odbite od podwodnych skał i dna, uniemożliwiały mi określenie miejsca, w którym się znajdujesz. Nie było cię już zbyt długo; czas uciekał dalej i straciłem nadzieje bym przez odmęty dotarł do ciebie na czas. Człowiek nie może tak jak ja, czy wydra, wytrzymać tak długo pod wodą. Miałem właśnie zawrócić, gdy nagle zabulgotało, i gdzieś przed sobą wyczułem ruch. Coś wielkiego pędziło w moim kierunku. Minęło mnie, plącząc moje gałęzie wywołanymi pędem wody wirami. Gdy wylazłem na brzeg, wisiałeś w powietrzu głową w dół, bez życia. Wyczułem Niewidzialnego, choć nie bardzo go widziałem. "Chłoszcz go po plecach, by ból poruszył jego myśli i serce" - odezwał się do mnie Niewidzialny, a ja bez namysłu zrobiłem co kazał. Trząsł tobą tak długo, i tak mocno... Myślałem, że nogi ci powyrywa. W końcu jednak wyplułeś wodę i oprzytomniałeś. Resztę znasz. Buran nie odezwał się słowem. Na nowo przeżywał każdą chwile tamtych wydarzeń. Teraz myślał o nich trzeźwo i rzeczowo. Odrzucił emocje, bo nie chciał wspominać tego, co przeżył, a jedynie co zobaczył. Starał się wyciągnąć jakieś wnioski na przyszłość. Dał się zaskoczyć podczas snu. Czy mógł temu zaradzić? Czy mógł w porę obudzić się i uciec demonowi? Tak! Był taki moment, kiedy było to możliwe. Nawet dwa takie momenty! W pierwszym przypadku zgubił go brak doświadczenia i przekonanie, ze to tylko sen. Na samym początku, kiedy ze zdziwieniem zauważył to coś, i wyczuł w nim porażające zło, miał szansę bez dociekania co to, zbudzić się z koszmaru. Drugi taki moment nastąpił, kiedy zamienił się w rycerza i stanął do boju. Demon przestraszył się go. To pewne. Gdyby nie jego nazbyt wojownicza postawa i chęć rozprawienia się z Aqabadem, mógł powrócić do świata jawy. "Czego on się przestraszył?" - zastanowił się Buran. Niewidzialny nie powiedział mu wszystkiego. Może nie istnieje sposób, by go zabić, jednak teraz był już pewien, że strach demona nie był częścią fortelu, mającego na celu wciągnięcie go w odmęty, i że w jakiś sposób da się go skrzywdzić. Jeszcze raz przywołał każdą chwile tamtego koszmaru... Tak! Teraz już wiedział czego przestraszył się demon. - Wrócę tu i skorzystam z mej wiedzy Aqabadzie!! - z mocnym postanowieniem krzyknął w stronę jeziora. Nie był pewien, czy to wiatr zmarszczył gładką dotąd powierzchnię wodę, czy Aqabad, krótkim szkwałem, splunął mu w twarz. Założył to drugie. Stał wiec twarzą do jeziora i zaśmiał się szyderczo snując plan zemsty. - Czy znów coś ci się przyśniło, że krzyczysz i gadasz sam do siebie? - Nie, Rokkundzie. Wiem jak go pokonać, a przynajmniej tęgo mu dopiec. - Komu? - A temu tam! - powiedział, i znacząco kiwnął głowa w stronę jeziora. - Nie powiesz mi chyba, że chcesz walczyć z demonami!? Nie wystarczą ci kłopoty ze śmiertelnymi, by wdawać się w walkę z mocami, które cię przerastają? - Nie z demonami, a z tym konkretnym demonem, chyba, że poznam jeszcze jakiegoś, który nie spodoba mi się podobnie jak ten. - Ty nie jesteś zwykłym człowiekiem... - Cieszę się, że tak dobrze o mnie myślisz. - ... ty jesteś chorym człowiekiem i ściągniesz na nas obu nieszczęście - dokończył niespodziewanie Rokkund i kontynuował. - Nie mogę sobie pozwolić na śmierć. Bingza jest coraz mniej, a każda śmierć któregoś z nas przybliża zagładę mojego gatunku. - Nie mogę postąpić inaczej. Nie byłbym wojownikiem unikając niebezpieczeństw. Nie mógłbym żyć ze świadomością, że ze strachu nie pomogłem komuś, komu pomóc mogłem. Rozumiem twoje obawy Rokkundzie. Ludzi jest wielu i moja śmierć nie zagrozi ich istnieniu. Ty, to co innego. Zrozumiem jeśli zechcesz odejść... Zapadła cisza. Żaden z nich nie miał pomysłu, co powinien powiedzieć. W końcu Rokkund przerwał niezręczną ciszę. - A czy ty w ogóle jesteś pewien, że jesteś w stanie komukolwiek pomóc? - Nie, ale tak samo nie jestem pewien, czy dotrę żywy do Timalo. Chyba wiem czego boi się Aqabad. Pewności nabiorę, gdy spróbuję go pokonać, gdy wrócę tu by go pokonać - poprawił się i raz jeszcze z spojrzał na jezioro. Rozdział 18 Jasnobłękitne wody były ciche i spokojne. Może ich pan, a raczej gorszy z panów, pomknął krainą cieni wyrządzać zło gdzie indziej, i gdzie indziej upolować jakąś nieszczęsną duszę, by stała się jego pokarmem, i radowała go swym cierpieniem? Dość, że jezioro przestało być groźne. Stało się piękną, czystą, pełną życia, błękitną przestrzenią - lustrem bezchmurnego nieba. Przestało przerażać złymi wspomnieniami i złym czarem. Buran odetchnął z ulgą. Podszedł do wody i pochylił się nad nią. Z wody spoglądała na niego twarz mężczyzny, którego nie znał, choć wiedział, że to jego własne odbicie. Śniada, ogorzała twarz, wyglądała jak twarz demona. Skrzące, czarne oczy były jej jedynym jasnym punktem. "Jak Kinrun mógł mnie rozpoznać?"- zapytał sam siebie. "A może to ta wczorajsza przygoda - niech mi się nie wspomina i przepadnie w mrokach zapomnienia - tak odmieniła me oblicze, że sam nie mogę się rozpoznać? Istotnie. Chuda, zapadnięta twarz z resztkami rytualnej fryzury, ze szparkami oczu na szczytach opuchniętych, wywalonych powiek, wyglądających jak wyspy w cofniętych jamach oczodołów, obwiedzionych ciemno-siną obwódką, przestraszyły go najbardziej. Wymknął się cudem czemuś gorszemu niż śmierć, i właśnie jak śmierć teraz wyglądał. Zaczerpnął w złożone dłonie zimnej wody. Była tak czysta, że trudno było uwierzyć, by dawała schronienie takiej poczwarze jak Aqabad. Przyszło mu nawet do głowy, że oto spogląda na kawałek dziedziny Niewidzialnego, gdyż dostrzegał tylko dobro i piękno czystego życia. Obserwował, jak woda powoli wycieka mu pomiędzy palcami. Taka była jej natura, a jego zmęczone, chropowate dłonie, pokryte stwardniałą skórą, nie były w stanie urządzić dlań dość dobrego i szczelnego naczynia. Najpierw delikatnie, jakby miał przed nosem wrzątek, ledwie musnął twarzą lustra skrzącej się miedzy palcami cieczy. Dzielnie przyjął pierwsze, zimne, lecz zarazem orzeźwiające dotknięcie. Teraz śmielej nabierał wody i chlapał nią w kierunku twarzy, obmywając ja szybkimi ruchami. Wczoraj nie miał okazji uradować się jej czystością, smakiem, zapachem, świeżością. Nie był w stanie dostrzec tego wszystkiego. Pamiętał tylko chłód i oblepiającą całe ciało mokrą odzież, a to raczej nie było miłe. Dziś co innego. W nagłym przypływie zachwytu, widząc jak nędznie wygląda w porównaniu z tym rozpływającym się w dłoniach diamentem, postanowił odnowić swój wizerunek. Wyjął wszystkie przybory i po kilku chwilach z jego włosów zniknęły kołtuny, z twarzy i czoła zniknął kilkudniowy, czarny, poprzetykany igłami siwych włosów wielodniowy zarost. Wygolił się i wyplótł warkoczyki, mrucząc przy tym stosowne, starożytne teksty Pieśni Odnowienia. Poczuł się znacznie lepiej. Spalił włosy i postanowił znów zerknąć do wody, by sprawdzić jaki osiągnął efekt. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Rozumiał, że można się uczesać, umyć, ogolić nawet, lecz to nie starałoby z jego twarzy chorej bladości, nie usunęłoby piętna śmierci - niemal czarnych plam wokół oczu, w końcu nie sprawiłoby, że powieki nie były już nabrzmiałe i spuchnięte, a ukryte pod nimi źrenice nie spoglądałyby z takim żarem i z taką siłą! Patrzył w wodę, i widział siebie takim, jakim byłby w kraju, do którego należał, żyjąc szczęśliwie, nie mając trosk, odżywiając się regularni i uprawiając wszystkie godne wojownika zajęcia, nie pozwalające skórze podrosnąć tłuszczem, a utrzymujące w doskonałej sprawności to, co w nim najważniejsze - silne ciało. Widział twarz mężczyzny pełnego siły i szlachetnej powagi - zdrową, pełną blasku i energii. Coś tu się nie zgadzało... Już miał powstać, i dokładniej zbadać sprawę, kiedy coś skłoniło go, by ostatni raz rzucić okiem na swoje odbicie. Nie uśmiechał się - był tego pewien. Ostatnie doświadczenia kazały mu zachować teraz czujność, a do tego uśmiech nie pasuje. Lecz twarz, którą widział w wodzie, uśmiechała się, a po chwili stała się wypukła i niczym jego własna, zaczęła się wynurzać z wody. O dziwo ! Nie przestraszył się tego niezwykłego widoku. Żaden z jego zmysłów nie ostrzegał go przed niebezpieczeństwem; więcej! - był pewien swego bezpieczeństwa. Bezbarwna twarz wynurzająca się z jeziora zatrzymała się. Była cała z wody. Nie wiedział jak to możliwe, lecz zachowała nadany kształt, trwała w nim nie wpadając tam skąd się uniosła. Barwy na tym przezroczystym tworze były jego barwami. Każdy fragment odbicia jego twarzy znajdował swój odpowiednik wodnej podobiźnie, a ta, jakimś cudem, zawsze znajdowała się w takim miejscu, by to odbicie ją pokrywało. "Nie dziw się temu co widzisz, bo tak właśnie teraz wyglądasz. Oddałem ci wszystko co wczoraj straciłeś, wszystkie siły i całą wiarę, a nawet dodałem coś od siebie, byś w pełni sił mógł wędrować dalej" Poznał ten głos rozbrzmiewający mu w głowie. To był Niewidzialny - niewidzialny, dobry demon wody. Buran zrozumiał, że został obdarowany. Dawno, dawno temu, gdy był jeszcze dzieckiem, w jesienne, mroczne wieczory, wśród szumu wiatru hulającego na zewnątrz, stare baby, a czasami i sędziwi woje, snuli niesamowite opowieści. Zakopany na legowisku pod stertą skór, wysłuchał z zapartym tchem (o ile udało mu się nie zasnąć) niejednej takiej historii o odwadze, honorze i niezwyciężonych rycerzach. Lecz nie tylko. Były i opowieści o potworach, o demonach, smokach, opowieści o czarach i przedmiotach o niezwykłej mocy. Jedną z nich była historia o wodzie żywej, bijącej z tajemniczego źródła. Miała ona moc uzdrawiania, napełniania siłami życiowymi, a nawet moc wskrzeszania umarłych. A więc w tej akurat bajdzie było ziarnko prawdy. Jak inaczej nazwać to, co się stało i czemu przypisać tę odmianę? Dla pewności dotknął oczu. Nie wystawały jak dwa bolejące wrzody. Dotyk własnych palców był przyjemny i delikatny, nie sprawiał bólu. Stanął twarzą ku wodzie, skrzyżował na piersiach dłonie i opuścił w pokłonie głowę. Nie złamał się w pół jak dziękujący służalczo, uwolniony od kary, tchórzliwy złodziej. Jego pokłon z pozoru był skromny, jednak Buran włożył w niego całą dumę i całe serce. Niewidzialny wie, jak bardzo mu chciał w ten sposób podziękować. Podziękować nie tylko za siły w cudowny sposób odzyskane, lecz również za przebłyski wspomnień, które choć na chwile pozwoliły mu powrócić do bezpiecznych czasów dzieciństwa, do rodzinnego domu pełnego ciepła i gwaru ukochanych osób. To było dlań równie ważne jak odzyskane sił fizycznych. Dzięki tym obrazom z przeszłości przypomniał sobie, jak ważna jest jego misja, i że zawsze, zawsze będzie miał dokąd wrócić, bo z jego rodziny, jeśli przez ostatnie sześć lat nic się nie zmieniło, żyją wszyscy. O ile Ksamor była dla nich łaskawa i nikogo od czasu, gdy Bazun i Kinrun wyruszyli na swą wyprawę nie zabrała. Ojciec nosił jeszcze miecz, lecz podnieść byłby go zdolny tylko w Ostatniej Furii, w ostatnim, świętym, bitewnym gniewie. Kiedy poczuje, że nie jest już zdolny wykrzesać z siebie ostatnich sił, by unieść miecz, stoczyć ostatni pojedynek i umrzeć w największej chwale, jakiej tylko nieliczni dostąpili, jak na przykład jego dziadek, wówczas odpasze broń i będzie dożywał dni opowiadając swoim wnukom o chwale, ucząc ich honoru i przekazując im całe swe doświadczenie, całą mądrość pokoleń, którą sam usłyszał od starych wojów w dzieciństwie. Matka była uosobieniem dobroci. Była zaprzeczeniem ojca. Pewnie dlatego tak się kochali. On był gniewem, siła i odwagą za nich dwoje, ona była ich dobrocią i łagodnością. Nikt poza nią nie był w stanie uspokoić ojca w gniewie i nikomu innemu poza dowódcami uspakajać się nią dawał. Była piękną, czarnowłosą kobietą o śniadej cerze. Płynęła w jej żyłach szlachecka krew, choć chyba nikt poza nią o tym nie pamiętał. Dość, że z urodzenia była godną królów, a jednak wybrała prostego człowieka z pamiętającego wiele pokoleń, żołnierskiego rodu. W kraju, z którego pochodził, żołnierz znaczył niejednokrotnie więcej niż szlachcic, tym więcej, im starszy był jego ród, i im więcej miał zasług. Wojów traktowano tam z szacunkiem, bo każdy wiedział ile od nich zależy. On, Buran, był dzieckiem dwóch żywiołów, które spotkały się w łonie jego matki, dając mu życie, a później wymieszały i stonowały. Posiadł wszystkie cechy rodziców zadane w jednakowych proporcjach i to pewnie ostatecznie zadecydowało o jego charakterze, o tym, że kochali go wszyscy, z którymi zamienił choć słowo: przyjaciele i towarzysze broni, i że to właśnie jego król obdarzył największym zaufaniem, prosząc o podjęcie się tej trudnej, właściwie samobójczej misji. Mógł odmówić, lecz kto odmawia prośbie króla? Poza tym odmawiając okryłby siebie i swój ród niesławą, a do tego nie dopuściłby nawet za cenę życia, no i w końcu własne życie zastawił. Tak naprawdę nie tylko ze strachu przed niesławą się zgodził, a głównie dlatego, że zapachniała mu przygoda. Zawsze na wszystko spoglądał optymistycznie. I tym razem zaufał swojemu przeczuciu. Był pewien, że nic mu nie grozi, że pójdzie w paszcze bestii, wykona zadanie i powróci cały, i zdrowy. Dopiero na miejscu, w Horghar, zrozumiał, czego tak naprawdę się podjął. Było już jednak za późno, by się wycofać. Ta przygoda nauczyła go pokory wobec nadmiernego optymizmu, choć jak dotąd, mimo, że ocierał się każdego dnia o śmierć, był cały i zdrowy, i ciągle żywy. Nawet optymizm zaczynał powracać, choć nieustannie wydarzało się coś nieprzewidzianego, co nie pozwalało odzyskać młodzieńczego, jasnego i wesołego spojrzenia na życie. Najbardziej cieszył się z opuszczenia mrocznych, cuchnących murów i podziemi Grodu w Kraterze. Ponura, posępna, przepojona złem atmosfera tego miejsca, gasiła każdy uśmiech. Teraz, im dalej od góry nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, tym łatwiej przychodziło mu się uśmiechać, dostrzegać otaczające go dziewicze, nietknięte stopą człowieka piękno wysokogórskiej przyrody. Uśmiechnął się do swoich myśli. Nagle przypomniał sobie, że zagapiwszy się w wodę stracił kontakt z rzeczywistością. Kiedy odzyskał ostrość widzenia nie było już, a może w ogóle, jego przestrzennego odbicia. Widział tylko zwyczajny, wstrząsany tysiącami drobniutkich zmarszczek obraz swojej twarzy, kołyszący się na powierzchni przybrzeżnej płycizny. "Rokkund! Znowu o nim zapomniałem" - krzyknęło coś w jego świadomości. - Rokkundzie! Jesteś? Słyszysz mnie? - zapytał z głosem pełnym pokory, poczucia winy i prośby o przebaczenie. Nie było w tym nic niegodnego. Po prostu, zwracał się najuniżeniej jak umiał do przyjaciela, którego nie chciał urazić, a chyba po raz drugi tego dnia uraził. Jego delikatność była formą przeprosin, i nie miała nic wspólnego z kajaniem się lub czymś bardziej godzącym w jego dumę. - Jestem. - Znów cię zaniedbałem. - Zaczynam się przyzwyczajać. Najważniejsze, że w końcu sobie o mnie przypomniałeś. - Nigdy o tobie nie zapomniałem i nie zapomnę, nawet wtedy, gdy znajdziesz swoje miejsce na ziemi, i nasza wspólna podróż dobiegnie końca. - Zaczynam rozumieć złożoność waszej natury i dlatego wiem o tym. - Chodźmy zatem ku przeznaczeniu. - Czas ruszać. I pomaszerowali idąc dalej lub bliżej brzegów Górnego Jeziora. Słoneczny, rześki, wiosenny dzień najpierw rozgrzał ich największa gorączką południowej pory, by powoli, przez wczesne, dalej późne popołudnie, pochylić się ku zachodowi. Słońce wprzódzi świeciło Buranowi w nos, by po chwili wędrówki zaświecić ostatni tego dnia raz w jego prawy policzek, i zniknąć za posępną górą. To właśnie Góra Krateru sprawiła, że słonce dla nich zaszło nieco przedwcześnie. Wiedzieli, że choć w miejscu, w którym się znajdują panuje półmrok, to za nią, za linią jej posępnie rysujących się na tle niedogasłego nieba zarysów, słońce świeci dalej jasno-pomarańczowym blaskiem. W miarę, jak niewidoczna, czerwona kula zachodzącego słońca znikała za horyzontem, półmrok zmieniał się w mrok. Był może jeden jedyny taki moment, gdy wszystkiemu co żyje i tu, i po drugiej stronie góry, i w jej wnętrzu, świeciło jednakowe światło. Był to moment, gdy gdzieś tam, daleko, w miejscu niedostępnym ich oczom, gasł ostatni promień, i gdy półmrok nieobecnego słońca zawisł nad całym światem. W tym momencie, nawet ogrom i groza góry były tylko skrawkiem ziemi oświetlanej co dnia niegasnącym blaskiem, i wobec tego jaśniejącego ogromu pełznącego codziennie nad powierzchnią ziemi, wyłaniającego się z cienia i zmieniającego się w cień, rozbłyskającego i niknącego co dnia, problem istnienia państwa Horguna i w ogóle jakichkolwiek problemów świata, zdawał się mały i nieistotny. Bowiem niezależnie od losów wszelkiego ziemskiego życia, spraw, które potoczą się dobrze czy źle, zarówno nad szczęśliwymi i zielonymi, jaki i nad spalonymi złem obszarami ziemi, następnego dnia wzejdzie słońce. Będzie to zarówno szczęście, jak i nieszczęście, będzie to i triumf, i drwina niezmienności nad marnością i szamotaniną życia. Szczęście - bo pozostanie słońce - coś, czego nie da się zatrzymać i zniszczyć, póki samo nie ustanie . Nieszczęście i drwina - bo po kres wschodów i zachodów słońca, najpiękniejszych chwil rodzącego się i kończącego dla planety dnia, po kres jej istnienia, nikt już nie będzie mógł podziwiać wschodów i zachodów - klejnotów wszechświata. Gdy wszelkie życie ustanie, te istnieć będą dalej, lecz same dla siebie. Cóż zatem po nich, skoro nikt ich nie dostrzeże? "A duchy i demony?" - coś w jego głowie zadało niespodziewane pytanie. Uspokoił się. To był on sam. Jego własna pytająca myśl. Nie miał pojęcia, czy ten drugi świat, którym zazwyczaj straszyło się dzieci, kobiety i co tchórzliwszych mężczyzn, który jak już wiedział istnieje, może zachwycać się pięknem realnego świata, tym czym on sam się zachwycał, co podziwiał każdego dnia. Nie miał pojęcia, czy życie demonów duchów i tego co niewidzialne istnieje samo w sobie, czy jest ściśle związane z wszelkim materialnym życiem i od niego zależy. Dał sobie spokój. I tak tego nie rozstrzygnie. Rozejrzał się wokoło. Dalej bezmyślnie szedł brzegiem jeziora pokrytego śliskimi zielonymi glonami, mchami i drobną trawą. Obok niego "maszerował" Rokkund. Poruszał się jak wiecheć wiedziony jakąś niezależną siłą, nie zważającą na prawidła przyrody każące każdemu, tak stojącemu, jak i, a może przede wszystkim, poruszającemu się żywemu stworzeniu, trzymać środek ciężkości w obrysie podstawy. Rokkunda albo te prawa nie obowiązywały, albo potrafił im się przeciwstawić. Dość, że nieustannie pokonując wzniesienia wyglądał jak igła wbita po skosie w jabłko. Buran poprzyglądał się i potrząsnął głową. - Co jest? - zagadnął zielony towarzysz. - A co? - Ja, w odróżnieniu od ciebie, widzę równo we wszystkich kierunkach, nie tylko tam, gdzie koncentruj swój wzrok. Widzę słabo - to prawda, ale na około siebie, i nic nie umknie mojej uwadze. Widziałem jak spojrzawszy na mnie potrząsnąłeś głowa. Co to miało znaczyć? Buran zaśmiał się, bo naturą każdego rozsądnego człowieka (nie papli) jest odpowiedzieć sobie w myślach na zadane pytanie nim się odpowie głośno. - Czemu się śmiejesz? Ze mnie? Buran roześmiał się jeszcze bardziej. - Chyba się na ciebie pogniewam. - Nie, tylko nie to Rokkundzie! Wierz mi, jesteś ostatnią osobą... "czy to dobre słowo" - przemknęło mu przez myśl, ale pominął tą wątpliwość kontynuując wypowiedź - na której obrażeniu by mi zależało. Po prostu zauważyłem, jak specyficznie się poruszasz. - Jak mianowicie? Co takiego wzbudziło twoją uwagę? - Właśnie to, jak się poruszasz. Rozejrzyj się. Spójrz jak rośnie każda roślina, krzew, drzewo, jak poruszam się ja. Czy naprawdę nie dostrzegasz różnicy? - Mów szybko, bo mnie zaniepokoiłeś. - Wyglądasz normalnie tylko poruszając się po równie lub po innym płaskim terenie. W każdym innym przypadku zwracasz na siebie uwagę tym jak pokonujesz pochyłości i nierówności terenu. - Jak to?!! - Podejdź do mnie. Rokkund kiwając gałęziami (czy czym tam one dla niego były) pospieszył do Burana. - Popatrz -zaczął Buran łapiąc Rokkunda w pół pnia -Tak poruszasz się ty, a tak porusza się każde inne stworzenie - mówiąc to demonstrował Rokkundowi dokładnie istotę różnicy, kiwając nim w pionie i po skosie. Rokkund zamarł. Wrósł w ziemie i Buran nie mógł nim poruszyć. Patrzył tylko, jak zielonkawy przyjaciel kiwa się monotonnie, niczym bujany wiatrem. Wiedział, co to oznacza. Nigdy jednak nie trwało to aż tak długo. - Nie mogę pojąć, jak przez miliony lat naszego istnienia, żaden z nas świadomie, czy nieświadomie tego nie dostrzegł. My, Bingza, nie wędrowaliśmy nigdy za dnia, a jeśli to się zdarzało, to bardzo rzadko, i nikt z nas nigdy nie dostrzegł tego, że sposobem poruszania się budzimy poruszenie i zwracamy uwagę. - Nie przesadzaj. Sarnie czy królikowi jest wszystko jedno jak idziesz. - Wiesz, o co mi chodzi, więc nie przekręcaj. Nie podlegamy przyzwyczajeniom jak inne rozumne istoty zamieszkujące ziemie, i gdyby choć raz w naszych dziejach ktoś zwrócił na to uwagę, to bądź pewien, że nigdy nie miałbyś powodu naśmiewać się ze mnie w tej chwili. Teraz, tym bardziej muszę przeżyć. - Chcesz zrezygnować i nie towarzyszyć mi dalej? Rokkund zatrząsł gałązkami. - Pójdę z tobą dalej, ale uspokoję się dopiero wówczas, gdy przekażę swą wiedzę komuś z mego gatunku. Do tego czasu muszę się pilnować bardziej niż dotąd. A gdyby mi się nie powiodło, gdybym zginął, obiecaj, że wrócisz, odszukasz Rockfelsa i opowiesz co spostrzegłeś. Obiecaj! - Dobrze. Obiecuję. Rozdział 19 Słońce dla ich połowy świata zgasło ostatecznie. Gdzieś tam, za rozlewającą się na cały horyzont, zasłaniającą tę stronę świata mroczną górą, zgasły jego ostatnie promienie. Buran zadumany siedział przy mizerniutkim ognisku i z niechęcią skubał wędzoną rybę. Musiał ją trochę podpiec, bo pospiesznie wędzone mięso nie przeniknęło do końca dymem, i miało podejrzany zapach. Smakowało jednak. Był wystarczająco głodny, by smakowało wszystko, co da się zjeść - o ile miał pewność, że się tym nie struje. Noc zapowiadała się pogodna. Powiewy znad jeziora były chłodne - podejrzanie chłodne. "W nocy zmarznę na kość, a rano kto wie, czy nie będzie przymrozku" - pomyślał "Dość mam marznięcia po nocach" - następna myśl syknęła do poprzedniej, a Buran zerwał się na nogi i ruszył ku ledwie widocznym, odległym najwyżej o pięć kroków zaroślom. Pamiętał, że na niższych gałęziach krzewów widział przesuszone kępy trawy wyniesionej na wysokość jego kolan przez wyrastające rośliny. Było jej dużo i była sucha. Niemal po omacku nazbierał ogromny kopiec i rzucił się na niego. Uśmiechnął się. "Nawet Igemo nie będzie spał dzisiaj tak smacznie jak ja". Wrócił do ogniska. Nie chciał od razu, zwyczajnie zasnąć, by jutro znów się obudzić do kolejnego dnia trudów. Chciał się nacieszyć myślą, jak będzie mu za chwilę wygodnie i jak doskonale, i ciepło się wyśpi. Siadł przy ognisku, by wykorzystać bijące od niego resztki żaru i ciepła. Ciszę przerwał szept w uszach: - Mówiłeś o przeznaczeniu. Zaciekawiło mnie podejście człowieka do tego zagadnienia. Podaj choć jeden przykład - chciałbym wiedzieć, co każe ci wierzyć w przeznaczenie? - A choćby sprawa dnia, w którym miałem wyruszyć w moją misję. Już się zdecydowałem, już wiedziałem, że pójdę. Przygotowania były zakończone. Pewnego wieczoru przychodzi wysłannik króla i powiada: "Przysyła mnie nasz władca". "Do rzeczy człowieku!" "Pyta, czy poranek dnia następnego po jutrzejszym, będzie dobry, byś mógł wyruszyć?" "Powiedz władcy, że będę gotów." - odpowiedziałem natychmiast. Po chwili jednak, jakiś podszept zaczął mącić mi umysł, i wzbudzać we mnie niepokój. Czułem... wiedziałem, choć nie wiem skąd, że powinienem coś zrobić, by ten wymarsz przyspieszyć. Od tej chwili wszystko czego się dotknąłem leciało, mi z rąk i nic mi się nie udawało. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Chciałem nawet pójść do królewskiej części zamku i osobiście podzielić się z namiestnikiem Arscot moimi obawami. Nie ośmieliłem się jednak. Mijały nie kończące się chwile niepokoju i wahania. W końcu mimo wszystko postanowiłem pójść do króla. Była czarna noc. Przemierzyłem plac centralny Grodu kierując się prosto ku bramie strzeżonej przez moich towarzyszy. Jednym z nich, tej akurat nocy, był Kinrun. "Stój nim zginiesz!!" - głosem cienkim jak u kastrata zapiszczał ten drugi, dostrzegłszy mój cień. "A, to ty Buranie! Przyszedłeś nas odwiedzić?" - zapytał normalniejszym głosem, gdy mnie rozpoznał. "Nie, chcę porozmawiać z królem. Obudź go." - odparłem. "Nie powinieneś go niepokoić o tej porze, a już na pewno nie możesz go budzić. Jest noc i nie widzę powodu, byś ot tak sobie wszedł i zakłócał jego spoczynek." - rzekł dość stanowczo. Chciał się w ten sposób poprawić nieco swój wizerunek w moich i Kinruna oczach, pozując na stanowczego, zdecydowanego i nieprzejednanego strażnika. - A co takiego się stało, że chciał "poprawić swój wizerunek"? Nie dopełnił jakiegoś obowiązku? - zapytał Rokkund Tu Buran wstał, bo zrobiło mu się chłodno, przydeptał żar ogniska i zabrawszy niedźwiedzie futro runął na posłanie. Zagrzebał się szczelnie, że ledwie czubek nosa wystawał mu z siana. Po chwili zrobiło mu się tak ciepło i przyjemnie, że aż zaszczękał zębami, gdy resztki chłodu i zmęczenia opuszczały jego ciało z ostatnim dreszczem. - Chcesz pewnie odpocząć? - Dokończę ci tę opowieść. Choć jestem zmęczony, nie chcę jeszcze spać - odparł Buran i monotonnym cichym głosem podjął swą opowieść. - Widzisz, to nie przypadkiem do mnie zwrócił się król, bym ryzykując własnym życiem poszedł do kraju Horguna. Byłem najlepszy z Królewskiej Drużyny. Nie starałem się o to, po prostu byłem. A ten biedak dał się zaskoczyć. Pojawiłem się jak spod ziemi przed jego nosem. Nim się zorientował niepotrzebnie krzyknął wyuczoną formułkę - wszak było już za późno... - Dlaczego za późno? - Obowiązkiem strażnika jest strzec powierzonego mu miejsca. Nie mogą dawać się zaskakiwać. Gdybym był wrogiem lub zamachowcem, byłby tej nocy pierwszym trupem. Przestraszył się tego, że zawiódł. Ani ja, ani Kinrun, nie traktowaliśmy tego w ten sposób; jednak on, wewnątrz własnego sumienia, nie mógł się rozgrzeszyć. - Daj spokój Guzan - odezwał się w końcu Kinrun, a ten posłusznie zamilkł. - Nikt z nas nie dorówna Buranowi, a ty i tak zachowałeś się lepiej niż ja, bo ja nawet się nie odezwałem. Guzan przyjął słowa wyciągnięte niczym dłoń przyjaciela i zamilkł, choć wszyscy trzej wiedzieliśmy, że Kinrun nie wiele ustępuje mi sprawnością, instynktem, odwagą, walecznością i mnóstwem innych cech. - Jesteś pewien, że musisz obudzić króla? - przejął inicjatywę Kinrun - Nie jestem, choć wszystkie moje zmysły podpowiadają mi, że to konieczne - odparłem. - Chodźmy zatem - odparł. Ruszyliśmy przemierzając niskie ganki i korytarze oświetlone tylko tyle, by nie rozbić sobie głowy o skaliste ściany często zmieniających kierunek korytarzy. Znałem je niemal na pamięć i dla mnie lampy mogłyby w ogóle nie świecić. Po drodze opowiedziałem Kinrunowi o swoich obawach. Doszliśmy w końcu. Przed komnatą króla stało dwóch następnych z moich towarzyszy. Echa kroków niesione korytarzami i chrzęst trącego się pod naszymi stopami żwiru zaalarmował ich w porę. Zresztą specjalnie szliśmy głośno, by znów nie wytworzyła się napięta atmosfera. "Stój nim zginiesz!!!" - ryknął jeden z nich formułkę. Formuła strażników nie jest czczym gadaniem. Wystarczyłby choćby jeden dodatkowy szmer lub szelest z naszej strony, a zostalibyśmy zasypani gradem strzał, bowiem jedynym odzewem na zawołanie strażników jest absolutna cisza. Strażnicy nie strzelają co prawda z kusz, bo ich napinanie wyczerpuje, i zabiera zbyt dużo czasu, lecz z krótkich, twardych łuków. Strzały z nich wyrzucane szyją z nie mniejszym impetem niż bełty miotane z kusz, a już na pewno wielokroć szybciej. Zamarłszy w bezruchu opowiedzieliśmy się. "Podejść!!" - padła następna formułka. Gdy żółtawe, mrugające światło lamp oświetliło nasze twarze, strażnicy opuścili łuki. "Po co przyszliście?" "Trzeba obudzić króla dla Burana."- odpowiedział Kinrun Szacunek, którym nas: mnie i Kinruna darzono sprawił, że potraktowano nas poważnie i nie odprawiono. Jeden ze strażników załomotał w furtę Nie trwało długo, a ozwał się szczęk odsuwanych rygli, i zza małego okienka łypnęło na nas małe, przekrwione oko, jeszcze właściwie śpiącego posługacza. "Czego!?" - bąknął zaspanym głosem. "Otwieraj kpie, jeśli ci życie miłe!" - sapnął gniewnie i niecierpliwie Kinrun, jako że nikt nie lubił ponuraka Pulcha, który często zachowywał się tak, jakby sam był królem, choć był zwykłym pokojowcem na całodzienne usługi. "Co tam się dzieje, Puhlan, i ską ten hałas?" - gdzieś z głębi komnaty odezwał się głos króla, który chyba jako jedyny traktował Pulcha poważnie, i używał jego prawdziwego imienia, a nie przydomku, jak ulał pasującego i do imienia, i do dość pokaźnej tuszy pokojowca. Pulch wymienił nasze imiona. "Koniecznie chcą się z wami, panie, widzieć." Nasz król nie jest leniwym władcą i nie zwykł obnosić się swoim majestatem, więc kazał otwierać. Gdy weszliśmy akurat owijał się futrzanym pledem. Podszedł do miedzianej misy i chlapnął sobie zimną wodą w twarz, by orzeźwić ciało i zapobiec choć na chwilę opadaniu powiek, nie pozwalającym skupić uwagi na rozmowie. "Panie! Buran, wierny i zawsze oddany wojownik Waszej Przybocznej Drużyny, prosi o rozmowę" - wyręczył mnie Kinrun, a gdy król skinął przyzwalająco głową, zerknął na pozostałych i ruszył przez próg. Po drodze kopnął, choć król tego nie widział, ociągającego się z opuszczeniem dźwierzy Pulcha. Ten błagalnie zerknął na króla, bo na głos odezwać się nie śmiał, ale król nie patrzył akurat w jego kierunku. "Słucham" - powiedział król. - Królu, niepokoję się, czy wymarsz jutrzejszego ranka wystarczy... - Czy chcesz powiedzieć, że chcesz odwlec swój wymarsz - sapnął król i słychać było w jego głosie pewnego rodzaju podejrzliwość, czy aby nie zaczynam kombinować, by w końcu w ogóle nie wyruszyć. Wyczułem ten ton i trochę mnie to zabolało, choć w pewnym sensie wiedziałem, że moje słowa mogły zabrzmieć podejrzanie. Odpowiedziałem więc najszybciej jak się dało: - Nie odwlec, a przyspieszyć. - Przyspieszyć??- ze zdziwieniem, ale i ulgą powtórzył ostatnie słowo król. - Jak to: przyspieszyć? Dlaczego przyspieszyć? Wyłożyłem Igemo swoje obawy i przeczucia. - Panie, to przeznaczenie mnie wzywa. To ono szepcze mi do ucha, że jutro może być za późno, że trzeba dzisiaj. Ten niepokój nie daje mi ani zasnąć, ani zebrać myśli. Musiałem tu przyjść, by ten głos ucichł i byście, Panie, pozwolili mi ruszyć wcześniej. - I ucichł? - Jeszcze nie... - Czyli możesz wrócić do siebie, zasnąć spokojnie, odpocząć i wyruszyć zgodnie z planem? - Nie królu. Wybacz mi śmiałość i sprzeciw, jednak wiem, że muszę wyruszyć dzisiaj. - Jesteś gotów? - Jestem gotów. - To idź, zabierz swoje rzeczy i zaczekaj na mnie przy wejściu do tajemnego tunelu.Podziękowałem i z ulgą w sercu ruszyłem do swojej kwatery. Tam zabrałem niezbędne rzeczy i udałem się w umówione miejsce. Nim byś wypalił ćwierć lampki oliwnej, długo przed pierwszymi zorzami usłyszałem kroki. Wiedziałem do kogo należą, bo nikt nie chodzi tak, jak król. Był sam. Udzielił mi ostatnich wskazówek i rzekł: - Jesteś najdzielniejszym z wojów jakich znałem i choć sam wiesz, jak małe są nadzieje na twój powrót - będę czekał. W królewskiej drużynie, aż do dnia mojej śmierci będzie czekało na ciebie twoje miejsce i tylko ty możesz je uzupełnić; więc po prostu wróć... Nie ważne ile informacji przyniesiesz. Każda z nich będzie lepsza od tych jakie posiadamy. Nie narażaj niepotrzebnie życia, bo martwy nie tylko uszczuplisz na lata drużynę, nie tylko nie przyniesiesz nam korzyści, ale gdyby cię zdemaskowali - twoja śmierć w katowniach Horguna będzie straszniejsza i dłuższa niż wieczność w krainie złych demonów za bramami Morhador , bo wiem, że nie ma tortur mogących cię złamać. - Nie ma...! - potwierdziłem z zapałem - Tym bardziej cię ostrzegam. Pewnie długi i bardzo czerwony język zdrajcy skrócił by ci męki, lecz to nie dotyczy ciebie. Kiedy poczujesz choćby cień zagrożenia - wracaj. Nie ważne, czy po latach, miesiącach, czy dniach. Nawet gdybyś miał zawrócić na widok Krateru Kahr-Hor... Nie bój się niesławy; ja cię przed nią obronie i wytłumaczę ze wszystkiego. Nie wiem dlaczego tak ci się spieszy, ale ruszaj nim pierwszy blask rozproszy mroki nocy i wszędobylskie oczy szpiegów, i nieżyczliwych nam istot dostrzegą cię na równinach. Bywaj!!! Ucałowałem królewskie ramiona i spojrzałem na to, co Igemo odwijał powoli z miękkiej skórki. Po chwili szczęknęło żelazo, i mimo mroku, zajaśniały mi przed oczyma turkusowe oczy smoków na Arscitangu, królewskim, legendarnym mieczu władców Arscot. "Arscitang" - krzyknąłem niemal, bo nie miałem wątpliwości, że to jego właśnie widzę. Nikt nie był pewien, czy legendy opowiadane po chatach, szczególnie w rodzinach wojowników, były bajdą, czy mówiły prawdę. Nikt tak naprawdę nie wierzył w jego istnienie! Moje oczy wypełniły się łzami. Delikatnie, przez skórkę, w którą był zawinięty wraz z pochwą, wziąłem go z rąk króla. Był niewiarygodnie ciężki. W tamtej chwili przyszło mi do głowy, że użycie go w walce musiało być niepodobieństwem. Niemniej to był ON, a skoro tak, to nic innego nie liczyło się, i z nabożną czcią ucałowałem jego jelec - miejsce, gdzie smoki musiały mieć serca. I byłbym wówczas umarł o mały włos. - Mów, mów! - zaczął ponaglać Rokkund. - Czemu byłbyś umarł? - W chwili, gdy moje usta dotknęły ciepłego jak ludzkie ciało metalu, nie wiem, czy nagrzanego królewskimi dłońmi, czy bijącego własnym ciepłem, miecz stał się lekki jak piórko. Gdybym go nie trzymał z całych sił, pewnie wybiłbym sobie nim zęby, a tak, tylko się przestraszyłem. Oderwałem go od ust, a on znów stał się ciężki jak kamienne żarna. Upadłby niechybnie na posadzkę, lecz zdążyłem podstawić stopę, by ta najcenniejsza rzecz jakiej w życiu dotknąłem nie doznała uszczerbku. I tu następne dziwo! Gdybym z taką siłą upuścił na stopę kamień, to pewne, że do mrocznych krajów Horguna musiałby pójść za mnie kto inny. A tymczasem, jakbym nic nie poczuł, jakby nigdy jego koniec nie opadł mi na nogę. Pierwszy raz w życiu zetknąłem się z czarami i od tamtego wieczoru rzadziej lub częściej towarzyszą mi po dziś dzień. Oddałem królowi miecz i bez słowa ruszyłem tunelem. Po kilku krokach odwróciłem się, by ostatni raz zerknąć na króla i świat, który zostawiam za sobą ruszając w nieznane. W chyboczących się światłach oświetlających ganek widziałem, jak król morduje się, targając miecz w miejsce jego odwiecznego spoczynku, gdzie leżał będzie, póki nie odnajdzie się prawowity spadkobierca korony i tronu Arscot. Igemo nazywano królem, jak i jego poprzedników, choć wszyscy wiedzieli, że to tylko namiestnicy. Jednak pamięć tego faktu przypominana była tylko w dniu, gdy kolejny namiestnik wkładał na swą głowę koronę królów, i tak naprawdę, myślało i myśli się o nich, jak o prawowitych władcach. Legenda głosi, że Horgun uprowadził Ezdana, ostatniego prawdziwego następcę tronu, a po śmierci Ulamo, jego ojca, Arscot zaczęła rządzić dynastia namiestnikowska. - Dlaczego nie wybrano nowego króla? Dlaczego twoim ludem rządzą namiestnicy, na co czekacie? - zapytał Rokkund - Ano, to znów wina legendy i Arscitanga. Ulamo umierając powiedział, że dopóki któryś z kolejnych namiestników nie uniesie miecza przed siebie - jedną ręką i bez wysiłku - póty mają czekać na prawowitego króla, potomka wiecznej dynastii, bo miecz wielkością swej magii służył będzie tylko królom dynastii Ukallo, i z ich śmiercią odejdzie - spłonie w ogniu smoków w dniu koronacji pierwszego króla nowej dynastii. - I co? - I nic. Lata mijały, w końcu wieki, aż trafił się taki namiestnik, któremu nie w smak było bycie tylko namiestnikiem, bo wolał być królem. Kiedy w dniu przejęcia korony chciał unieść miecz, a to mu się nie udało, ukrył go w nieznanym miejscu. Miecz zaginął i w końcu nikt nigdy go już nie widział. Nie mam pojęcia jak Igemo wszedł w jego posiadanie. Może po prostu Ezmar - ów niedoszły samozwańczy król, przekazał swym następcom fałszywą tradycję? Nie wiem. Ale miecz istnieje - o czym tamtej nocy się przekonałem, a Igemo, choć dobry i mądry władca nie jest prawdziwym królem. - Dlaczego jesteś tego taki pewien. - Nie słuchałeś? - Jeśli ci się nie wydawało, żeś widział coś widział, to nie mogłeś dojść do innych wniosków... - Nie zaczynaj! Miałem już chwile zwątpienia związane z wszystkimi dziwnymi wydarzeniami, jakie mi się przytrafiły ostatnio, a twój ojciec wybił mi to zwątpienie z głowy. Nie jestem człowiekiem, któremu coś się wydaje. To co widzę i czuję, czy rzeczywiste, czy niepojęte, istnieje naprawdę. Musze w to wierzyć, albo nie pójdę dalej, by u kresu mojej drogi okryć się hańbą szaleństwa. Wolałbym raczej popłynąć w głąb jeziora by umrzeć i nie zaznać później upokorzenia. - Obawiam się, że mógłbyś przypadkiem przepłynąć na drugą stronę i musiałbyś zacząć podróż od początku. Buran zerknął na niego żwawo i po chwili śmiał się w takt, jak Rokkund potrząsał swoimi gałęziami, podskakując niemal od śmiechu. Widać coś poza rozumem ich łączyło: niezsynchronizowane ruchy ciała podczas wybuchu wesołości. - Twoja opowieść była długa i zajmująca, lecz nie widzę związku z tym do czego potwierdzenia ją przytoczyłeś - zagadnął Rokkund dając dowód swej niezawodnej pamięci. Buran zamrugał powiekami spojrzawszy na niego, i zrobił gapiowatą minę, jakby nie wiedział o co chodzi. - A o czym mówiliśmy? - wyartykułował w końcu malujące się na jego twarzy pytanie. - O tym, że sprzeciwienie się głosowi przeznaczenia i jemu samemu mści się podczas niewłaściwie obranej drogi. - A, rzeczywiście! Nie wypłynęła z tej opowieści istota tego com chciał rzec. Przez sześć lat czekałem na potwierdzenie moich obaw. Przypomnij sobie naszą nocną rozmowę z Kinrunem. Musiałeś ją słyszeć, a więc sam wyciąg wnioski. - Buranie, ja nie czytam w myślach... - A co to ma do rzeczy? - ... Jak również nie znam wszystkich języków jakimi posługują się ludzie w rozległych krainach świata. - I...? I to wszystko. Używaliście jakiegoś kruczego dialektu, a nie ludzkiej mowy i nie zrozumiałem z tego ani słowa. Tylko modulacja głosu i wzbierające w nim napięcie związane z sytuacją, czy przedmiotem rozmowy są podobnie używane wśród ludzi. Wiem kiedy się kłócą, kto jest bardziej zdenerwowany i tak dalej, jednak nie zawsze rozumiem słowa. Znam stare ludzkie języki, które przywędrowały z zachodu, skąd pochodzi mój gatunek, jednak niektóre z nich, choć rozróżniam pojedyncze słowa zmieniły się, a tych, z którymi nigdy się nie zetknąłem nie znam. - Dogadujemy się jednak... - Posługujesz się gwarą Horghar, a ten skrzek znam wyjątkowo dobrze... - Tak, w istocie. Miałeś dość czasu, by się go nauczyć. - Mógłbyś mnie nauczyć swojego języka. Może przyda mi się to kiedyś. - Nie starczy czasu w naszej podróży, byś zdążył go opanować. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za cztery, pięć miesięcy dotrzemy do Arscot, a nie wiem, czy zechcesz pójść ze mną aż tam. - Jeśli się postarasz, już jutro wieczorem będziemy rozmawiać w twoim rodzinnym języku. Oczy Burana zrobiły się wielkie, jak przecięte na pół, ugotowane jaja egladusa. - Wystarczy, byś mówił słowa i zdania w swoim języki od razu je tłumacząc. Powiem ci kiedy masz mówić TYLKO w swoim języku, a na końcu zapytam o słowa niezrozumiałe. Na początek powtórzę ci twoją i Kinruna rozmowę, ty zaś tłumacz. Szli, a Buran co jakiś czas tłumaczył przytaczane przez Rokkunda słowo w słowo wszystko, o czym mówili z Kinrunem tamtego wieczora przy ognisku. - Teraz rozumiem, o czym mówiłeś - przerwał w pewnym momencie Rokkund. - Czy podobne napady często się zdarzają? - Przygraniczne warownie strzegące naszych granic napadane są czasami kilkakroć w ciągu roku, choć nie pamiętam, by kiedyś którąś zdobyto. Nikt nie ma pojęcia, jak udało się tak liczniej hordzie Borklasów przedostać niezauważenie aż do stolicy. Zazwyczaj wdzierają się w głąb państwa grabiąc i mordując, dopóki siłą nie zostaną zwróceni. Tym razem pojawili się na równinie Timkal jakby znikąd, i zaatakowali wieczorem, następnego dnia po moim wymarszu. Jak mówił Kinrun, była to jedna z cięższych bitew. Może dlatego, że nikt się jej nie spodziewał, bo kiedy doniesiono o zbliżającym się wrogu, pozostała mniej niż dwunasta część dnia między świtem a zachodem słońca na przysposobienie się do odparcia ataku. Kiedy Borklasowie zostali odparci, krążyli po okolicy jak stado wilków, i dopiero nadciągające z najbliższych warowni posiłki sprawiły, że po tygodniu utarczek zniknęli tak nagle, jak się pojawili. Ślady prowadziły na wschód, ku Krainie Bagien - słabo przez nasze straże strzeżonej okolicy. Nigdy dotąd wróg nie przybył z tamtych rejonów, bo nie łatwo przebyć ciągnące się w nieskończoność grzęzawiska. Nikt z naszych nie odważył się zapuścić przez nie za bandytami. W miesiąc później, na skraju bagien, stanęła drewniana strażnica. Jak widzisz, czekając do następnego poranka mogłem czekać na dogodną sposobność do wymarszu cały tydzień, albo i dłużej, bo posłańcy z wieściami, że Borklasi uciekli przez bagna wrócili do Timalo po trzech tygodniach, a Igemo nie wypuściłby mnie wcześnie w obawie o moje życie, bowiem łatwoż mogłem je stracić podczas jakiegoś przypadkowego spotkania z grasującymi (o wstydzie!) w sercu wielkiego państwa łupieżcami. Głupia byłaby to śmierć i bezsensowna - za progiem własnego domu. Nie tylko to jednak było ważne. Wielokroć w przeszłości, aż po dzień dzisiejszy, ten jeden dzień niezwłoki sprawiał, że mój ówczesny pośpiech po wielokroć ratował mi życie. Nie wracając do starych dziejów wspomnę tylko ostatni okres. Gdybym wówczas ruszył dzień później, być może nie spotkałbym Gragha i nie uszedł kilkakroć śmierci dzięki niemu; nie spotkałbym Rockfelsa i zamarzł gdzieś na klifie podczas śnieżycy. Gdybym w końcu wybrnął jakoś z tych wszystkich opresji nie spotkałbym Kinruna i tego drugiego.... - Bazuna - podpowiedział Rokkund - Bazuna - powtórzył Buran - i dźwigał teraz przygniatający mi plecy ciężar rudych kamieni, i przygniatający myśli ciężar odpowiedzialności. - Nie mogę zaprzeczyć, że istotnie mogłoby tak być, choć z drugiej strony nie wiesz na pewno, co cię przez twój pośpiech ominęło. Nie wiesz, czy pozostając, nie zapobiegłbyś wielu śmierciom podczas bitwy, czy nie trafiłbyś dzięki opóźnieniu na bardziej sprzyjające okoliczności... Może nawet udałoby ci się zabić Horguna i zakończyć koszmar trwający dla niektórych zbyt długo... Buran zamyślił się. Nie mógł zaprzeczyć racjom Rokkunda... Brzmiały dość przekonująco... - Nigdy nie rozstrzygniemy kto z nas ma rację. - odezwał się ponownie Rokkund. - Nie możemy wrócić do początku naszego życia i sprawdzić, co dałoby się w nim zmienić podejmując inne decyzje. Losy człowieka i świata są zbyt złożone, i powiązane ze sobą, jak członki naszych ciał w cały organizm. Wydarzenia, to nie kij, który możemy kilkakroć w tym samym miejscu, i w ten sam sposób ułożyć w nurcie rzeki, by zobaczyć, czy za każdym razem popłynie tak samo jak poprzednio. - To prawda. Im więcej decyzji człowiek podjął, tym głębiej musi się zastanawiać nad ich konsekwencjami. Bez tego zastanowienia nie mógłby ocenić, które były dobre, a które złe. Im więcej czasu upłynęło, tym łatwiej to ocenić - przynajmniej z pozoru. - Jak myślisz, rychło znajdziemy to czego szukasz? - niespodziewanie Rokkund zmienił temat. - Nie mam pojęcia - i odruchowo zerknął na przedramię. Silne ramię wojownika było ogorzałe i pokryte z wierzchu gęstym, ciemnym, lekko skręconym włosem. Jednak na wewnętrznej - mniej owłosionej stronie przedramienia, nie dostrzegł tego, co pragnął ujrzeć po raz trzeci. Pragnął jeszcze raz zobaczyć barwny obraz tamtego, szczególnego miejsca, by nabrać ostatecznej pewności i przegnać ponownie wkradające się w jego serce zwątpienie. "A jeśli to było tylko złudzenie?" - zadał sobie pytanie. Jednak wystarczył jeden rzut oka na Rokkunda, by oddalić tę myśl. "Jeśli tamto było złudzeniem, to czym jest on...?" Rozdział 20 Od tamtej nocy, spędzonej w kopcu zeschłej trawy, minęły dwa dni. Przewidywania Burana sprawdziły się; zarówno tamta noc jak i następne dwie były pogodne i mroźne. Przez ostatnie trzy poranki, gdy otwierał oczy, pierwszym co dostrzegał była biel. Cały świat pokrywał biały nalot szadzi. Tamtej nocy, kiedy skończył rozmawiać z Rokkundem, długo jeszcze, pomimo zmęczenia, leżał wpatrzony w niebo. Właściwie niczym się nie różniło od nieba jakie oglądał w kraju, z którego pochodził, i do którego ostatecznie prowadziły wszystkie jego drogi. Te same konstelacje obracały się wokół tej samej, najjaśniejszej gwiazdy nie zmieniającej nigdy położenia, będącej nieomylnym nocnym drogowskazem. Wielokroć, nie tylko będąc chłopcem, ale i później, będąc mężczyzną, kładł się nocą pod rozgwieżdżonym niebem Cashgor, by je podziwiać. Nie doszukiwał się żadnych niedoskonałych porównań - ono było doskonałe samo w sobie. Czyste - choć czarne i bezkresne, sprawiało wrażenie, jakby wystarczyło wyciągnąć ramię, by go dotknąć. Ileż to razy próbował zdjąć i dokładnie się przyjrzeć któremuś z milionów błyszczących diamencików, układanych każdej nocy na niebie czyjąś cierpliwą ręką. Wyciągał dłoń i dwoma palcami obejmował nieuchwytny blask upatrzonej gwiazdy. I choć nie czuł, by coś trzymał, gdy jej światło przelewało się między leciutko rozwartymi palcami, mówił: "mam cię". Wczoraj wieczorem również próbował zdjąć gwiazdkę z nieba i też powiedział: "mam cię", choć jakoś smutno. Ludzie nadali niektórym skupiskom gwiazd różne nazwy. Był jednym z nielicznych, którzy potrafili dostrzec te li tylko wyobraźnią nakreślone linie, i odnajdować nakreślone nimi kształty, na usianym błyszczącymi punktami niebie. Był i Róg, i Maczuga, i Niedźwiedź Jaskiniowy, i Koń, i Rycerz, i Smok - a jakże! Umiał nazwać je wszystkie, choć nie wiedział kto te nazwy wymyślił. "Noc pełna gwiazd zawsze niesie chłód" - pomyślał. Z błogością wspomniał tamten wieczór, kiedy pozwolił sobie na marzenia. Co prawda podobne legowiska, choć nie tak ciepłe, urządzał sobie i w ostatnie noce, jednak służyły mu tylko za ciepły siennik do krzepiącego snu, nie do marzeń... Zasypiał w nich od razu, i spał twardo, wierząc, że Rokkund obudzi go na czas. Teraz patrząc na oszroniałe gałęzie przyjaciela, niechętnie wygrzebywał się z kopca traw w mroźne powietrze poranka, lecz nie było innej rady. Musiał wstać i ruszać dalej. Podszedł do brzegu jeziora i krusząc dłońmi cieniutką warstewkę lodu nabrał w nie wody wraz z jego szemrzącymi, przezroczystymi kawałkami. Chlapnął sobie garścią tej zimnej mieszanki w twarz i zadrżał. - Brrrr!!! "Dziś jest chyba zimniejsza niż kiedykolwiek" - pomyślał ze złością. Mieszanina wody i lodu była tak zimna, że wraz z dreszczem zaczerpnął głęboko powietrza i wstrzymał je na chwilę. Trzymając w płucach ostatni oddech, chlapał się wodą i lodem w rozdęte policzki tak długo, aż przestawał odczuwać zimno. Obmył sobie twarz, czoło, kark i dłonie. Kiedy polał sobie lewe ramię, to, na którym czary Zendragha wypaliły wizerunek bramy do wnętrza góry, pod wpływem zimna zapiekło go. Spojrzał na miejsce, gdzie miał wypalony niewidoczny obraz, i choć nadal nic nie było widać, poczuł podniecenie. To nie przypadek - był tego pewien! - Rokkundzie, coś dzieje się z moją ręką!! - krzyknął wstając znad brzegu, i odwracając się w kierunku przyjaciela. - Złamałeś ją? - Nie, ale pali mnie miejsce, w którym Zendragh wypalił na moim ramieniu magiczny obraz groty! To nie przypadek! Jestem pewien! Musimy być blisko! - Czy pojawiło się to, co otrzymałeś od starca? - Jeszcze nie, lecz musimy być odtąd czujni, i bardziej uważni. Mam dobrą pamięć, i sądzę, że rozpoznam to miejsce z daleka, nawet jeśli obraz się nie pojawi. Grota na obrazie leżała nad brzegiem jeziora, bardzo blisko niego. Jeśli pójdziemy cały czas brzegiem, nie możemy jej przeoczyć. - Nie wiadomo ile lat minęło od czasu, gdy żył ten, który zapamiętał to miejsce, by jego wizerunek przekazać Zendraghowi, i w końcu tobie. - odpowiedział Rokkund. - Możliwe, że bez tego co ukryte jest na twej skórze, nawet stojąc przed samą grotą nie odgadłbyś, że to ona. Mogła zarosnąć krzakami i drzewami, mogły osunąć się na nią skały i zatarasować wejście zmieniając jej obraz. Możliwe, że bez tego, co masz na ręce nigdy jej nie znajdziemy. Pewnie masz rację. Byłoby trudno, lecz i tak bym się nie poddał wiedząc, że ono istnieje. Jak myślisz kiedy obraz pojawi się ostatecznie. - Skąd to mogę wiedzieć?! Lecz jeśli jest jak mówisz, to czar już działa i niedługo osiągniesz swój cel. - Ruszajmy!! - i nieledwie zapominając o swym skromnym dobytku Buran żwawym krokiem ruszył przed siebie. Wnet jednak musiał zwolnić tempo, bo wiekami zarastający brzeg Górnego Jeziora, to nie przetarty szlak, lecz jedna wielka pułapka czyhająca na takiego pospieszalskiego jak Buran. Kilka pierwszych kroków było nawet dość udanych, lecz nagle wpadł w dołek i nie wiele brakowało, a złamałby nogę. Siedział teraz na kępie trawy, i rozcierał otarty goleń. - Pospieszyłeś się? - Pospieszyłem... - Idąc ostrożnie, dotarłeś aż tutaj. Nie kuś losu zbytnią niecierpliwością. - "Kto wolno chodzi - rzadko się przewraca, a kto się spieszy - stopami kamienie odwraca" - przypomniało się Buranowi stare przysłowie, żyjącego w górach jego ludu. - W Górach Północy, to przysłowie sprawdza się wyjątkowo, i niejeden, komu bardzo się spieszyło, nie tylko stopą odwrócił kamień, ale i rękoma wiele następnych, by poszukać swoich powybijanych zębów... - Ja się nie przewracam. - Zauważyłem - odparł Buran ruszając dalej. Szli jakiś czas w milczeniu, a raczej nie rozmawiając. Buran zauważył nagle (na co nie zwrócił uwagi wcześniej), że właściwie towarzyszy mu nieustanna cisza. Zdaje sobie, co prawda, sprawę z obecności Rokkunda, jednak nie świadczy o tym żaden, dający się normalnie wychwycić uszami dźwięk. Owszem rozmawiają ze sobą, Rokkund jednak mówi do niego po swojemu - nie używając słów, których dźwięk dałoby się wyłowić z powietrza. Słowa kierowane do Burana, jakimś sobie tylko znanym sposobem, wypowiada bezpośrednio w jego uszach. Były najcichszym szeptem, a jednak tak wyraźnym, że nie mógł nigdy powiedzieć: nie dosłyszałem, powtórz. Jedyny dźwięk nie pochodzący z przyrody, jaki Cashgorjańczyk słyszał, to głuche stąpanie jego własnych stóp. Tymczasem Rokkund prześlizgiwał się na swoich "korzonkach" jak wąż, i nie można było dosłyszeć nawet szmeru - po czymkolwiek się poruszał. Teraz, kiedy to sobie uświadomił, zaczęło mu to przeszkadzać. Wytężał słuch z całych sił, by dosłyszeć choć szmer - nic. Tymczasem swędzenie na spodzie przedramienia nasiliło się i zaczęło przeszkadzać bardziej niż "bezszelestny krok" Rokkunda. - Kur bas da rug! Swędzi, jakby mnie lizał demon ognia. Jeśli dalej tak będzie, wezmę miecz, odrąbie sobie rękę i poniosę ją dalej w sakwie. - Poczekaj. Może coś poradzę. Rokkund podszedł do Burana, który drapał swędzące miejsce. - Wyciągnij ramię. Buran posłuchał. Przedramię miał już nieźle podrapane i gdzieniegdzie pojawiły się podbiegnięte czerwoną opuchlizną pręgi - ślady po paznokciach. Rokkund owinął najdrobniejsze ze swoich niby gałązek wokół podrapanego ramienia wojownika. Drobne zakończenia gałęzi niczym pędy winorośli jęły wpijać się w ciało Burana i choć zaciskały się coraz mocniej zaczynając sprawiać ból nie poruszył się, bowiem wraz z narastającym bólem ustępowało swędzenie. Kiedy ramię zaczęło boleć nie do wytrzymania, a świąd ustał, Buran odezwał się: - Już nie swędzi, a ty za chwilę urwiesz mi ramię. Rokkund zwolnił uścisk. Zatrzymana uściskiem krew, ruszyła z hukiem mrowiąc i pulsując w żyłach. Pieczenie i swędzenie jednak nie wróciły. - Co mi zrobiłeś? - Jeśli człowiek w swoim krótkim życiu może otrzeć się tyle razy o magie, to jak myślisz, ile razy przytrafiło się to mojemu gatunkowi na przestrzeni miliardów lat? - Chcesz powiedzieć, że znasz się na uprawianiu magii? - Magia to rzecz niebezpieczna. Łatwo wymyka się spod kontroli i często paczy umysły tych, którzy ją zgłębiają i czerpią ze źródła mocy zakazanej śmiertelnym. Tak stało się właśnie z Horgunem. - Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. - Ta magia, którą dysponuję nie pomoże nam w drodze. - Już pomogła. Czego jeszcze nie wiem o tobie zielony przyjacielu? - Nic o mnie nie wiesz - padła zaskakująca odpowiedź Zbliżało się południe. Słońce zmuszało do mrużenia powiek, gdy chciało się zerknąć dalej. - Pora na odpoczynek. Muszę coś zjeść - zarządził przerwę w marszu Buran. Rokkund natychmiast - jak stał - zapuścił korzenie w podłoże, a Cashgorjańczyk siadł pod nimi i oparł się plecami o jego pień. Nigdy wcześniej tego nie robił. - Nie przeszkadza ci, że oparłem się o ciebie? - Skądże. Grzejesz mnie. Gdy jesteś tak blisko, wychwytuję i wchłaniam to ciepło, które jest już poza twoim ciałem, a więc i tak rozproszyłoby się w powietrzu. - Poczułem chłód. - Jak to? - Nie wiem jak to, ale tak to, ale poczułem. - A teraz? Buran wczuł się - Teraz nie. - Ciekawe. Teraz właśnie przestałem. Trudno. Nie będę tego więcej robił. Buran zajadał cieńsze, lepiej przewędzone kawałki ryby i pluł ośćmi daleko przed siebie. - Czy sposób w jaki wpuszczasz korzenie w ziemie, to też magia? - zapytał spoglądając na uwierający go korzeń Rokkunda, z którego się właśnie zsunął. - Dla mnie nie, dla ciebie pewnie tak - odpowiedział Rokkund. - Wszystko mi dobrze wytłumaczyłeś... - Buran pochwalił jego wyczerpującą, i wszystko wyjaśniającą odpowiedź, i nie spodziewając się dodatkowych wyjaśnień zajął się dojadaniem trzymanego kawałka ryby. Krajobraz niewiele się zmieniał. Minęli ogromny łuk jaki zataczał brzeg jeziora zmieniając kierunek z południowego na zachodni. Gdyby nie zmieniające się z każdą przebytą setką kroków położenie słońca względem kierunku ich marszu, pewnie nie zorientowaliby się nawet, że ciągle skręcają w prawo. Nie posuwali się już na południe, lecz na południowy-zachód. Czarny, wyraźnie widoczny miedzy ciemnobłękitnym bezmiarem wód, a jasnobłękitnym bezmiarem nieba pas stromych ścian Krateru powiększał się z każdą chwilą. Następnego dnia dojdą do punktu, gdzie brzeg skręca wąskim pasem pod urwiste skały. Może nawet Buran dojdzie do miejsca, w którym wiele dni temu ledwie żywy wypłynął podziemną rzeką. Ostatnia myśl przywołała wspomnienia, których wolałby sobie nie przypominać. Wówczas ledwie uszedł śmierci. Czuł jak serce bije coraz wolniej, a płuca domagają się oddechu. Nie obchodziło ich co wyciągną: czy powietrze, czy wodę. "Przeżyłem" - zakończył narzucające się wspomnienia, i odrzucił je. Czerwono- pomarańczowa łuna zachodu nadawała Kraterowi niesamowity widok. Wyglądało to tak, jakby wulkan za chwile miał ożyć, a z Krateru dobywał się blask płonących skał, zwiastujący rychłą pożogę i śmierć wszystkiemu, co nie zdoła w porę umknąć przed rzekami ognia, oraz lawinami gorejących skał i popiołów lecących z nieba. Gdy zmierzch zaczął zmieniać się w gęstniejący mrok, Buran zatrzymał się. - Zatrzymamy się tutaj. Niedługo zrobi się ciemno i przestanę widzieć drogę, a nie mam zamiaru połamać sobie nóg. Mam przeczucie, że to ostatnia noc przed dotarciem do celu. - Spodziewasz się znaleźć jutro to czego szukasz? - Właśnie tak. - A jeśli rzeczywiście znajdziemy to czego szukasz, to co dalej? - Wracam do Arscot, do Igemo. Jeśli brama do serca Krateru będzie dość wielka, by przeprowadzić przez nią armię, to uzbroimy się, przygotujemy do ostatniej bitwy i wrócimy pokonać Horguna. - Pewien jesteś waszej siły. - Siły Horguna w polu nie pokonałyby nawet mnie samego.... No, może przesadziłem - poprawił się na widok zastygającego w bezruchu towarzysza. - Jedno jest pewne: to tej góry nie da się pokonać, a nie armii tego psa. Jego wojsko, to zbieranina zabijaków i rzezimieszków z wszystkich stron całego świata, a nawet spoza niego. Przez warownię przewijali się tacy, których nie dało się dopasować do żadnego znanego zakątka naszej ziemi, do żadnego z kierunków, w jakich może udać się wędrowiec. Wymieniali nazwy miejsc, których nawet ty byś nie zapamiętał, a skąd dopiero ja. Jeśli odnajdę drogę - zwyciężymy. Powiedz Rokkundzie, co ty zamierzasz? Czy będziesz mi towarzyszył dalej? Zagadnięty chwile stał w bezruchu, po czym wbił się w ziemię i zakołysał. Buran wiedział co to oznacza - Rokkund mocno się zastanawia. W zwykłych codziennych sytuacjach myślenie nie sprawiało mu problemu, lecz bardziej złożone problemy zwykł rozważać w ten właśnie sposób. Czy potrzebował dodatkowych sił czerpanych z ziemi, czy też angażował zbyt wiele własnej uwagi w zastanawianie się, by kontrolować otoczenie i odruchowo przybierał najbardziej maskującą pozę? - to było niewiadomą. Buran czekał na odpowiedź. W końcu, po nie kończących się chwilach oczekiwania doczekał się : - Jeśli nie znudziło cię moje towarzystwo, pójdę z tobą dalej. Przez te kilka dni dowiedziałem się o świecie i istotach je zamieszkujących więcej, niż mógłbym się dowiedzieć w ciągu całego mojego życia. Ta wiedza może pomóc przetrwać mi i moim potomkom w czasach, które nadchodzą, i jest warta ryzyka na jakie się narażę. - A już myślałem, że mnie pokochałeś... - odparł Buran. Przygotował sobie barłóg i posilił się. Nie śmiał rozpalać ogniska - byli zbyt blisko Krateru i bystre, nieżyczliwe oko łatwo mogłoby dostrzec jego blask, migoczący jak gwiazda na tle nocnego nieba. Długo nie mógł zasnąć. Nie miał pojęcia co pozwalało mu wierzyć, iż następnego dnia osiągnie pierwszy z zamierzonych celów. Pierwszy i najważniejszy, bez którego każdy następny nie mógł być zrealizowany. Więcej! Bez którego osiągnięcia ostatnie sześć lat jego życia i cała przyszłość były stracone. Cóż oznaczało poświęcenie i jego marny los, skoro po paru tygodniach zapomnieli o nim koledzy, a po paru miesiącach zapomnieli o nim przyjaciele. Jego najbliżsi zapomnieli o nim pewnie po roku. Nie istniał dla nikogo poza sobą. Gorzej - nawet dla siebie nie istniał poza sprawą, której służył. Jeśli nie osiągnie tego po co wyruszył, równie dobrze może rzucić się w przepaść lub na swój miecz. Podniecenie potęgowało się. Mrużył oczy i otwierał je na przemian. Pomimo zmęczenia emocje nie dawały zasnąć. Szarpały nim niczym stado wygłodniałych wilków tarmoszące beczące jagnię. Sen przyszedł niespodziewanie. Zmęczenie w końcu przechyliło szalę na swoją stronę i zasnął. Sen miał niespokojny. Nie budził się co prawda, lecz w mgnieniach półsnu jakie następowały, czuł, jak serce mu zamiera, niczym w ostatnim, przedśmiertnym tchnieniu, a zimny pot zlewa całe ciało. Zasypiał natychmiast głębokim, bezsennym, płytkim snem, lecz męczącym i mało krzepiącym. Obudził się wcześnie. Czuł się niewyspany. Przemknęło mu przez myśl, by choć raz jeszcze przyłożyć głowę do ciepłego, wygniecionego w zeschłej trawie miejsca, i zdrzemnąć się choć jedną dodatkową chwilę. Oparł się jednak pokusie. Wiedział, że nic to nie da, a sen, w który zapadnie, będzie parodią snu odsuwającą raczej moment powrotu do pełnej aktywności, niż czymś, co daje wypoczynek i przywraca siły. Poderwał się jednym dziarskim rzutem. Zdziwił się, że jeszcze jest do tego zdolny. Przeciągnął ogromne cielsko do granic wytrzymałości. Kości i stawy chrzęściły i trzeszczały, niczym łamane, suche gałązki. W końcu osiągnął tę ulotną chwilę zadowolenia z własnej siły. Z gwizdem wyrzucił nagromadzone w płucach powietrze, zwolnił napięte do granic możliwości członki po czym rozejrzał się wokół siebie. Poranek niczym nie różnił się od dziesiątków podobnych. Nie było co prawda białego nalotu mrozu na roślinności, a krzewy rosnące gęstą ściana parę kroków od niego, były jakby bardziej zielone. Jezioro stało nieruchome i lekko przymglone. Był przedświt wydobywający z otoczenia podstawowe zarysy, lecz nie dający dość światła, by dało się czemuś przyjrzeć dokładniej. Buran odruchowo pozbierał swój marny dobytek i raz jeszcze się rozejrzał. Czegoś mu brakowało w krajobrazie. Popatrzył uważniej, lecz odpowiedź nie nadeszła. Sapnął i zarzucił swój tobół na plecy. - Rokkund!? - olśniło go nagle. Wyczekał chwilę, a nie doczekawszy się odpowiedzi powtórzył: - Rokkund!!! Cisza. Nerwowo rozejrzał się wokół siebie. Ruszył nawet w kierunku szarozielonego pasma zarośli. Nic! Zwiesił głowę i wrócił nad swoje nocne leże będące dlań namiastką domu, ostatnią ostoją spokoju. Tu mógł się zastanowić. Siadł na zeschłej, ciepłej jeszcze po noclegu trawie i zastanowił się. Rokkund był mu towarzyszem przez ostatnie dni. Nie trzeba miesięcy, by poznać przyjaciela i wiedzieć komu zaufać, a kto ci wrogiem. Dlaczego właśnie teraz miałby zniknąć łamiąc swoje obietnice. Nie mógł uwierzyć, by tak ot sobie przepadł i zdradził ich przyjaźń. A może ich pojęcia lojalności, przyjaźni i towarzystwa były odmienne? Może dla niego pojęcia wierność i wiarołomność oznaczały zupełnie co innego?! "Daj sobie spokój Buranie" - zaczął przemawiać do siebie. "Cokolwiek się stało musisz iść dalej, i wypełnić swe zadanie". "A jeśli Rokkund jest w niebezpieczeństwie?" - nagła myśl przygniotła jego świadomość. "Nie, to niemożliwe. Raz mogło się zdarzyć, by człowiek upatrzył go sobie za cel. Może Bazun chciał go zrąbać na opał, a może spodobał mu się jego równy gładki pień. Teraz jednak nikogo nie było w pobliżu, a on musiał wymknąć się nocą niezauważenie. Jednak po co, i dlaczego bez uprzedzenia??" - Ta ostatnia myśl najbardziej go niepokoiła. "Dość tego!!!" - w nagłym odruchu odrzucił wszystkie wątpliwości i opuszczając swe siedzisko ruszył przed siebie. Brnąc w ścielącym się tuż nad ziemią porannym, mlecznym oparze, posuwał się do przodu. Śliskie, zamoczone poranną rosą źdźbła traw oklejały wąskimi pasmami golenie i złościły go. - Kur bas da rug!!- zaklął w swej ojczystej mowie. Zaczął przy każdym kroku szarpać gwałtownie nogami, by pozrywać lepkie nici i uwolnić się od "złośliwych" macek. Rychło jednak przekonał się, jak mało to daje. Im bardziej się złościł, im bardziej targał plączącymi się trawami, tym bardziej zimna i mokra lepkość owijała jego nogi powodując, że grzązł jeszcze bardziej. W pewnym momencie przyszło mu nawet do głowy, że to jakaś nowa złośliwa siła utrudnia jego marsz. Spowolnił krok. Uspokoił myśli i zaczął uważniej stawiać nogi. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestał się potykać i plątać. Nawet uśmiechnął się do siebie. - Złość jest najgorszym z doradców - usłyszał nagle. - Rokkund!!! - ryknął na głos. - Nie krzycz tak głośno, bo obudzisz moce, które zagrożą nam obu. - Wołałem cię. Gdzie się podziewałeś?!! - Byłem zajęty. - Tak bardzo, że nie uznałeś za stosowne mi odpowiedzieć!!? - Właśnie. Słyszałem co prawda twój głos, lecz nie mogłem ci od razu odpowiedzieć. Wybacz mi. - Co mam ci wybaczyć? Jesteśmy różni. Musimy sobie ufać i to wszystko. - Właśnie. Buran nawet nie pofatygował się, by określić miejsce pobytu Rokkunda. Był pewien, że maszerują już obok siebie. Uśmiechnął się do własnych myśli. Pojął nagle, że lepiej rozumie zawiłości ich wzajemnych związków niż sam wieczysty Rokkund. Ręka swędziała coraz bardziej i Rokkund swoimi czarami, i zaklęciami niewiele potrafił już pomóc. Buran był pewien, że tego nie było w umowie z duchem bagienka. Zbliżał... zbliżali się do celu. To było pewne. Świt jaskrawo-pomarańczowym blaskiem wypłynął na nieboskłon. Przed nimi rudo- szarym kobiercem majaczyło wybrzeże Górnego Jeziora. Świt z pomarańczy przeistoczył się w jaskrawą niebiesko-żółtą światłość. Dzień nastawał. Nastawał dzień zwycięstwa lub zawodu. Buran poruszał się niczym pantera, lew górski, znany tylko z legend tygrys szablozęby. Nie miał pojęcia, co dawało mu nie tylko przeczucie, ale i pewność, iż tego dnia osiągnie to, do czego zmierzał z okładem od sześciu lat. Już nie zważał na plączące się między nogami trawy, na siną, spowitą mgłami dal wód jeziora. Szedł, i z każdym krokiem mocniej wytężał wzrok. Jego nogi coraz częściej wpadały w przesklepione trawami skalne pułapki. Nie poddawał się jednak prąc niezmordowanie naprzód. To już nie był świt - podziwiany w innych okolicznościach. To nie było również południe. Swędzenie przedramienia ustało nagle. Początkowo nie zorientował się, czego mu brakuje. Gdy uzmysłowił sobie wreszcie brakujący element - swędzenie, spojrzał na przedramię. Na przedramieniu, wyraźniejszy niż w nocy złożenia, lśnił pełnią rzeczywistych barw wizerunek skalnej ściany z ziejącym czarnym otworem. Spod czarnej plamy wypływał niebieskawy, spieniony strumyk. Gdy wziął poprawkę na proporcje, zrozumiał, że w istocie była to rzeka. Buran wpatrzony w wytatuowany nieznaną magią wizerunek, zagapił się, potknął i upadł. Pół leżąc, wpatrzony w obraz, nie czół bólu. To jest zapowiedź osiągnięcia upragnionego celu. Jednak dzieli go od niego najwyżej tysiąc kroków... "Co to jest tysiąc kroków w porównaniu z tymi, które przemierzyłem?" - pomyślał. Dzień mijał niepostrzeżenie. Obraz na przedramieniu nie zmieniał się.Zachód słońca i zmrok bezlitośnie ogarniający świat. Nastawała noc.Gdy kontury tatuażu zamazały się w ciemnościach i najbliższe otoczenie zmieniło się w szarą, szemrzącą głosami nocy papkę - zwątpił, stanął, a ramiona opadły mu w geście zawodu. Przemierzył wybrzeże jeziora do pionowych ścian góry. Jeszcze kilkadziesiąt kroków, a osiągnąłby miejsce, w którym wiele dni temu wypłynął na powierzchnię, by ostatkiem sił zaczerpnąć powietrza. Buran był nieco zawiedziony. Minął dzień, po którym się tyle spodziewał..., który rano jeszcze składał w jego umyśle tyle obietnic. ... - .... buranie.... buranie... Buranie... - docierał do niego jakiś głos. - Rokkundzie....- ocknął się z zawodu. - To nie dzisiaj... - Na to wygląda... - I..... - Tym pewniejszy jestem powodzenia! - odparł szybko i nieszczerze. - Zatem do jutra! - i Rokkund zamilkł, by nie odezwać się tego wieczora ni razu. Buran zasnął w końcu. Nie był pewien dlaczego pewność zmieniła się w zwątpienie, lecz zmęczenie wzięło górę. Poderwał się. Świt był świtem. Rozejrzał się i po chwili był pewien: wczoraj w nocy dotarł do miejsca, w którym opuścił Horghar. Zatoczył pełny krąg wokół jeziora. To tu kilkanaście dni temu wypłynął na powierzchnię. Spojrzał na wizerunek, by raz jeszcze zastanowić się, czy nie widział gdzieś tego obrazu. Nie, nie widział, a obraz na jego skórze mienił się barwami tęczy, połyskiwał glazurą potu. Ruszył, biegł, sadził nie bacząc na przeszkody. Nie przywitał się nawet z Rokkundem. Nie myślał nad czasem dnia upływającym niepostrzeżenie. Gnał naprzód bez pamięci przeszłości, a li tylko z wizją celu, który brał za istotę rzeczy - celu w zasięgu ręki...w przenośni i dosłownie. Minął kolejny dzień. Zachód słońca przyjął beznamiętnie. Był zmęczony do granic wytrzymałości. Obraz na przedramieniu zanikł, i zamienił się w znajomo wędzący placek na spodzie przedramienia. Szarą bezmyślność, wymieszaną z rezygnacją w jaką popadł, wdarło się nagłe olśnienie: "Minąłem to miejsce. Nie ma innego wytłumaczenia. Muszę jutro zawrócić i spokojniej, bez emocji śledzić każdy skrawek otoczenia, by TO MIEJSCE nie umknęło mej uwadze". Tego wieczora nie rozpalał ogniska, nie umościł sobie posłania, nie czynił sobie obietnic, nie robił nadziei. Zawinął się w ogromne, dobrze wygarbowane futro burego, jaskiniowego niedźwiedzia, poszukał kawałka "wygodnej" skały i zamknął oczy. Obiecał sobie, że nie otworzy ich i nie będzie myślał o niczym, dopóki nie zaśnie. Nastała chwila, w której wydało mu się, że było to ćwiczenie woli ponad jego siły. Sen nie przychodził, a myśli tłoczyły się u progu świadomości coraz bezlitośniej. Opierał się im jak mógł, dopóki zmęczenie nie zamknęło jego oczu. Następnego dnia zawrócił i mijając kolejne załomy skalne. Dotarł po raz trzeci do miejsca, w którym opuścił Krater. Tego był pewien. Rozejrzał się, by nabrać pewności. Tak, Już dwa razy w życiu widział to miejsce. W sumie nie odróżniało się niczym szczególnym od innych miejsc, które pamiętał z wędrówki wzdłuż podnóża urwiska do momentu, gdy natknął się na drzemiącego na gołej ziemi jasnowłosego młodzieńca i dalej, do momentu, gdy pośród ogłuszającego huku toczących się skał odbili w prawo spod złowieszczych ścian Krateru. W końcu stanął na chropowatej skale, w miejscu, w którym charcząc wpełzł z lodowatej wody. Nie miał do teraz pojęcia, jak wyrwał się wirom, i jak jego ciało pomimo, że umysł umierał, zdołało się wywlec na brzeg. Tak! To było to miejsce, ta skała, na którą wczołgał się, przewiesił w ostatnim jakby nie swoim odruchu. To uratowało mu wówczas życie. Wisiał na brzuchu, na skale, głową w dół i mocował się ze śmiercią, przewracając oczyma i dławiąc wodą wypełniającą płuca. Woda płynęła mu ustami i nosem, a w ostatniej chwili, ostatnim skurczem odkrztusił i wyrzucił z siebie jej resztki. Był najwyższy czas, gdyż brakowało mu już tchu i był pewien, że za chwilę wraz z ostatnim, ciągnącym się w nieskończoność wydechem, wypłynie z niego życie i dusza. Z oczami wywalonymi na wierzch z wysiłku, by tą duszę jednak zatrzymać, powstrzymać przed opuszczeniem jego ciała - zaczerpnął powietrza. Kaszlał jeszcze długo, dokąd płuca nie wykrztusiły ostatniej kropli wody. Jednak wraz z tym oddechem wciągnął w siebie swego na wpół wylazłego ducha i odzyskał życie. To była ta skała. Był tego pewien. Rozejrzał się uważnie przypominając sobie każdy załom skał. Wówczas, nim odzyskał siły, miał dość czasu, by przyjrzeć się temu miejscu. Usiadł, spojrzał na przedramię. Obraz groty był na swoim miejscu i jaśniał pełnią barw, a skóra nie piekła. Nie pamiętał, by gdziekolwiek w pobliżu była grota, by minął ja wówczas lub ostatnio. Siedział, myślał, i nagle - uśmiechnął się. Najpierw w myślach, a gdy myśli nie mogły pomieścić już więcej radości, uśmiech zagościł na jego ustach. I poszerzał się, i poszerzał, aż wargi rozwarły się poruszając eter drżeniem chichotu. Po chwili rechotał i słaniał się ze śmiechu. Spadł w końcu ze skały, na której siedział i tarzał się we żwirze i trawie, póki nie zabrakło mu oddechu jak wówczas... Opamiętał się. Odnalazł wejście! Na razie w myślach, na razie w wyobraźni i choć był pewien, że się nie myli, musi potwierdzić własne przypuszczenia. Wgramolił się na znajomą skałę i siedząc na niej spoglądał na miejsce oddalone o kilka kroków od brzegu. Uśmiechał się do niego... do nadziei ... do pewności!!! KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ