Briskin Jacqueline - Onyx

Szczegóły
Tytuł Briskin Jacqueline - Onyx
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Briskin Jacqueline - Onyx PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Briskin Jacqueline - Onyx PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Briskin Jacqueline - Onyx - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Briskin Jacqueline Onyx Koniec ubiegłego stulecia. Tom Bridger, młody robotnik z Detroit, postanawia zrealizować swoje marzenie – zbudować środek lokomocji, który uniezależniłby człowieka od zwierząt i szyn kolejowych. Przy pomocy brata, Justina, i duchowym wsparciu Antonii, w której zakochuje się bez pamięci, zmierza do celu. Kiedy po latach powstaje Onyx, najbardziej popularny samochód w Ameryce, i mała firma staje się prawdziwym imperium, Toma zaczyna doganiać przeszłość – ożywa miłość do Antonii, którą po tragicznym rozstaniu zamknął w najgłębszym zakamarku duszy, a obietnica złożona ukochanej rodzi nieustanne konflikty Toma z rodziną, synem i własnym sumieniem. Strona 3 Prolog To nie był pogrzeb. Właściwy pogrzeb, jak wszystkie rytuały w rodzinie Bridgerów, odbył się w ścisłym gronie najbliższych. Przed oczami tłumu, przy nieustannie błyskających fleszach reporterskich aparatów, wolno przesuwała się procesja limuzyn marki Swallow, za którą podążał cały sznur Onyxow. Sunące po jezdni samochody miały coraz bardziej kanciaste maski, a każdy kolejny model reprezentował starszy rocznik. Popołudnie dwunastego marca 1947 roku zamarło w pełnym szacunku bezruchu: rzadkie płatki śniegu zawisły w smugach reflektorów, dym z ośmiu wyniosłych kominów elektrowni Onyxa nie wzbijał się w powietrze ani nie znikał, ale trwał w nieruchomych kłębach nad rzeką Detroit, flagi szesnastu państw zwisały smętnie w połowie masztu przed budynkiem Światowego Centrum Koncernu Onyx. Tutaj tłum był najgęstszy, tłoczył się na chodniku, blokował przejście. Każdy z obecnych miał czarną opaskę na rękawie. Pierwsza limuzyna, pusta, ozdobiona rozetami z czarnego jedwabiu, przejechała wolno ulicą. Mężczyźni zdjęli czapki i kapelusze. - Odszedł gorszy Bridger - wycedził półgębkiem wysoki robotnik. Stojący obok mężczyzna w skórzanej kurtce przytaknął mu. - Gdyby to stary odszedł, już wkrótce wszyscy stracilibyśmy robotę. Dzisiaj tylko drań da sobie radę. Onyxowi potrzeba takiego twardego sukinsyna czystej wody jak stary Tom. Gwałtowny podmuch wiatru wzbił w powietrze tuman śniegu, rozproszył obłok dymu w tysiące postrzępionych smug i przyniósł szept obu mężczyzn do uszu żołnierza w mundurze sierżanta sztabowego. Młody człowiek o ściąg- Strona 4 niętej w nieruchomym grymasie twarzy uśmiechnął się. Salut, który oddał pustej limuzynie, był tylko parodią pełne- go czci gestu należnego zmarłym. Sierżant Ben Hutchinson mieszkał w Detroit, kiedy miał osiem lat i pewne wydarzenia z tamtego okresu tkwiły w za- kamarkach jego pamięci jak senny koszmar. Zamglone, na wpół zapomniane obrazy nierozerwalnie wymieszały się z przerażającymi scenami, których był świadkiem podczas wyzwalania Buchenwaldu. Ludzie wyciągali szyje, żeby zobaczyć ozdobione flagami oficjalne limuzyny, które wiozły prezydenta Harry'ego Trumana, gubernatora Kima Siglera, burmistrza i senatora Artura Vandenburga. Ale Ben się odwrócił i zaczął się przeciskać w stronę opustoszałej Archibald Avenue. Szedł wolno, a jego ciężkie wojskowe buty rozgniatały świeży śnieg, pod którym ukazywało się obrzydliwe, brązowe błoto. Co jakiś czas przystawał i spoglądał przez ogrodzenie z drucianej siatki na wielkie, oszklone hale maszyn, połączone taśmami przenośników, na trójpoziomową platformę wyładowaną nowymi samochodami, na stożkowate hałdy węgla, wapienia i krzemionki, które wyrastały wzdłuż nabrzeża, oraz na olbrzymie hangary i odlewnie. To był największy na świecie kombinat przemysłowy, jedyny w swoim rodzaju potwór, który zapoczątkował erę produkcji masowej. Co dwie minuty z jego trzewi wyłaniał się nowy samochód. Upłynęło może półtorej godziny, kiedy Ben ruszył z powrotem w kierunku Jefferson Avenue. Parada się skończyła, ruch uliczny wrócił do normy, a tłum się rozproszył. Był już spóźniony na umówione spotkanie, więc milę biegł truchtem po pustym chodniku, mijając budynki administracyjne. Raźno pokonał ceglane schody prowadzące do okazałego, nowego budynku w stylu kolonialnym. Na szaroniebieskiej marmurowej fasadzie, tuż nad półkolistym zwieńczeniem drzwi, wyryto napis „Muzeum Onyxa". Drewniana tablica, którą zastawiono wejście, informowała, że muzeum jest zamknięte. Ben pchnął oba skrzydła drzwi. Lewe ustąpiło pod naciskiem. Zdjął przemoczoną czapkę i płaszcz w kolorze khaki i rzucił je niedbale na biurko biletera. W bladym świetle zimowego dnia, sączącym się przez oszkloną kopułę, zobaczył, że okrągły hol jest pusty. Dopiero po dłuższej chwili Ben spojrzał na ciemne, przepastne sale. Strona 5 W samym końcu, na honorowym miejscu, stał samotny eksponat. Było to dziwaczne, wyglądem przypominające ważkę urządzenie, którego mechaniczny odwłok wspierał się na czterech rowerowych kołach. Na wąskim siodełku, przeznaczonym dla kierowcy pojazdu, siedział jakiś człowiek, pochylony nad drążkiem do kierowania. Twarz zwiotczała mu z bólu, ale nawet w tym słabym świetle można było rozpoznać wysoką, kanciastą sylwetkę, błyszczące siwe włosy i wargi, stale ściągnięte w kpiącym grymasie, które tak często pojawiały się na tysiącach zdjęć w gazetach, encyklopediach, podręcznikach do historii i w złośliwych karykaturach. Odgłos kroków Bena wibrował w wielkiej sali. - Przepraszam za spóźnienie, panie Bridger - odezwał się przybysz. - Ben? Strach wymieszał się z nienawiścią, starannie pielęgnowaną przez wiele lat, i dodał Benowi wojowniczości. - Tak, jestem sierżant Hutchinson - odparł zimno chłopak. Przelotny uśmiech zadrgał na zaciśniętych ze smutku ustach. - Do twojego ojca zwracałem się po imieniu. Ben wzruszył ramionami. - O co tu chodzi? - Wyjął z kieszeni munduru wymięty telegram. - Dlaczego Caryll Bridger miałby akurat mnie coś zapisać? Dlaczego zostawił mi dwieście pięćdziesiąt akcji Onyxa? - Ojciec nic ci nie wyjaśnił? - Uznał, że skoro pan mnie tu zaprosił, to pan sam powinien mi wszystko wytłumaczyć. Powiedział, że dowiem się wszystkiego na miejscu. - Justin... Mogłem się domyślić, że tak zrobi, że pozwoli mi przedstawić swoją wersję wydarzeń. Twój ojciec to sprawiedliwy i przyzwoity człowiek. Zawsze taki był. -Długie palce drżały na jasnym drewnie drążka, wystukując niepewny rytm smutku, starości i zagubienia. Na krótką chwilę Ben złagodniał, ale zaraz jego głęboko osadzone, niebieskie oczy nieprzyjaźnie się zwęziły. - Bardzo mi przykro z powodu śmierci pańskiego syna, ale nie rozumiem, dlaczego miałby mi zostawić jakiś spadek. Bridgerowie i Hutchinsonowie na zawsze pozostaną wrogami. A poza tym, Caryll Bridger nawet mnie nie znał. Strona 6 Starzec sztywno zsiadł z pojazdu. - Przejdźmy się po muzeum. - Podczas parady zobaczyłem wystarczająco wiele przestarzałych samochodów. - Jeśli chcecie się czegoś dowiedzieć, sierżancie Hutchin-son, to musicie wykazać trochę cierpliwości. - Najpierw ojciec, a teraz pan. Nic nie rozumiem. Po co te tajemnice? Tom Bridger westchnął. Nacisnął przełącznik i światło jarzeniowe oświetliło liczne rzędy szarych, solidnych samochodów z dawnych lat. - Odpowiedzią na twoje pytanie jest długa i smutna historia mojego życia. Strona 7 KSIĘGA PIERWSZA Kwadrycykl Jeśli kiedyś w przyszłości historyk miałby badać najważniejsze przyczyny zmian w trybie życia ludzi na naszej planecie w dwudziestym wieku, powinien przede wszystkim skupić swą uwagę na samochodach. Michael E. Knes „Wiek automobilizmu: biografia Thomasa Bridgera" Strona 8 I 28 września 1894 roku chłodne, srebrnawe światło porannego słońca zacierało odległości tak, że krajobraz wokół nie miał granic. Na tej olbrzymiej przestrzeni z rzadka pojawiał się błysk szyn kolejowych, a jeszcze rzadziej dawały się zauważyć cienkie jak włos linie dróg. Na tych krętych, splątanych ścieżkach, zarośniętych usychającymi chwastami, widoczne były trzy głębokie koleiny - dwie zewnętrzne, wyżłobione skrzypiącymi kołami wozów, i środkowa, wydeptana pracowitymi końskimi kopytami. Odległość to był wróg, z którym toczono ciężką walkę. Na niedawno zasiedlonych Wielkich Równinach człowiek tę walkę przegrywał. Stojące tu kryte darnią chaty i nie osłonięte drzewami szare budynki farm stanowiły wyspy bezsilności. Zbyt daleko było stąd na niedzielną wyprawę do kościoła czy zebranie kółka farmerskiego. Najbliższa sąsiadka mieszkała zwykle tak daleko, że nie mogła pomóc w przetrwaniu trudnych chwil, a lekarz nie przyjeżdżał, żeby ulżyć w śmiertelnym bólu. Nie było nikogo, kto pocieszyłby farmera, kiedy susza zniszczyła całe zasiane zboże. Tak jak wielu innych, Coraline Bridger została pokonana przez samotność. Jednak południowa część stanu Michigan była od dawna zasiedlona. Lepki pył węglowy z fabryk opadał na przeludnione miasta. O ile farmerzy żyli jak zesłańcy w swoich wiejskich samotniach, o tyle mieszkańcy miast byli więźniami przywiązanymi do miejsca pracy. Biedniejsze ulice Detroit, w pobliżu rzeki, roiły się od mężczyzn, kobiet i dzieci mozolnie podążających do fabryk. Przedmieścia wyglądały inaczej. W bogatej willowej okolicy wokół Woodward Avenue wielkie jawory i klony strzegły okazałych domów, których mieszkańcy nie musieli jeszcze opuszczać swych domostw. Strona 9 Strzępy porannego śpiewu ptaków dobiegały spod konarów wspaniałych drzew, wśród których, niby w zielonym tunelu, biegła Woodward Avenue. Tom Bridger stał w chłodnym cieniu. Kiedy popatrzył na rezydencję majora Stuarta, skóra na policzkach mu zbielała. Rozmieszczone symetrycznie narożne wieże z szarego wapienia, połyskujący w porannym słońcu wielki mansardowy dach kryty łupkową dachówką, szeroki portyk i liczne misternie rzeźbione kwiaty lilii nadawały domowi charakter szesnastowiecznej budowli francuskiej. Mieszkańcy Detroit z szacunkiem, choć nielogicznie, nazywali go „zamkiem châteaut'. Tom, który miał zaledwie dziewiętnaście lat i był podwładnym majora, mechanikiem w Fabryce Mebli Stuarta, bał się wybicia godziny siódmej, kiedy to będzie musiał wkroczyć do tego onieśmielającego domostwa. Otworzył tani stalowy zegarek i zobaczył, że jest dokładnie za pięć siódma. Co gorsza, przyszedł tutaj, żeby o coś prosić. Ze swoją dumą, najmniejszą nawet prośbę Tom traktował jak żebra- ninę. A poza tym, co będzie, jeśli major go zwolni? To prawda, że był wykwalifikowanym robotnikiem, ale wolne miejsca pracy dla dobrego mechanika trafiały się nieczęsto. Takie rozterki rzadko mu się zdarzały. Z natury był impulsywny i kierował się intuicją. Wolał działać, niż rozmyślać. Jednak wciąż go prześladowało wspomnienie pierwszego roku w Detroit, kiedy to on i Hugh cały czas głodowali. Jedyną zewnętrzną oznakę niepokoju stanowił błąkający się na ustach chłopaka kwaśny uśmieszek. Twarz Toma była pociągła i sympatyczna. Ciężkie łuki brwi, ciemnych tak jak i włosy, podkreślały jasnoszary, trudny do określenia kolor oczu. Mimo wyjątkowo trudnego dzieciństwa oraz wypełnionej pracą i głodowaniem młodości, wyrósł na wysokiego mężczyznę, którego wyprostowana sylwetka świadczyła o wielkiej sile witalnej. Nawet źle skrojony, kupiony z drugiej ręki garnitur nie mógł ukryć energii i siły szczupłego, dobrze zbudowanego ciała. Palce, w których trzymał otwarty zegarek, były długie, niemal kobiece, poznaczone bliznami po licznych oparzeniach. Pod paznokciami widać było czarne obwódki, chociaż zaczerwieniona skóra świadczyła o niedawnym szorowaniu ostrą szczotką. Gdzieś z tyłu z wściekłością zaszczekał pies. Tom się odwrócił. Strona 10 Naprzeciw, za bramą, której słupki oplecione były różami, wznosiła się willa we włoskim stylu. Jakaś szczupła dziewczyna ścinała pąsowe kwiaty. Tom, pochłonięty własnymi problemami, zauważył ją wcześniej i w roztargnieniu uznał, że to mieszkanka tej willi. Jednak wielki łaciaty dog angielski przysiadł za bramą na rozstawionych łapach i szczekał ochryple, wyciągając pysk w kierunku dziewczyny. Tom domyślił się, że pies pilnuje domostwa i zapewne może być groźny dla obcych. Zamiast posłuchać głosu rozsądku i odejść, dziewczyna zawiesiła koszyk z kwiatami na zgiętym ramieniu i zbliżała się do zwierzęcia, wyciągając przyjaźnie prawą dłoń. - Cofnij się! - krzyknął Tom. - Odgryzie ci rękę! Szczekanie psa musiało zagłuszyć jego ostrzeżenie. Nieznajoma nadal usiłowała zaprzyjaźnić się z bestią. Tom przeraził się, że ta szalona dziewczyna za chwilę zostanie rozszarpana na strzępy. W tym miejscu Woodward Avenue była szeroka na siedemdziesiąt pięć stóp, a cedrowa kostka, którą wyłożono jezdnię, w wielu miejscach niebezpiecznie się zapadała. Mimo to chłopak rzucił się biegiem do dziewczyny, która przyklękła, żeby obłaskawić psa. - Dobry piesek, dobry - przemówiła łagodnie, błądząc palcami tuż nad głową zwierzęcia. Chociaż głuchy pomruk wydobywający się z masywnej piersi nieco ucichł, pies nadal szczerzył mokre i ostre kły. Dziewczyna położyła rękę na czarno-płowym łbie doga. - Dobry piesek - powtórzyła. Podniosła głowę, uśmiechnęła się do Toma i wygięła nadgarstek o szczupłych ko- stkach. - Widzisz? Wciąż na swoim miejscu. A więc słyszała jego ostrzeżenie. Powinien czuć złość lub zakłopotanie, a może i jedno, i drugie. Tymczasem zapom- niał o niebezpieczeństwie, jakie zagrażało dziewczynie, ponieważ całą uwagę pochłonęła jej uroda. Zamrugał powiekami, jakby się znaleźli w jasnym, południowym słońcu, a nie w zielonym cieniu drzew. Pomyślał, że to najpiękniejsza dziewczyna, jaką w życiu widział. Po chwili zmienił zdanie. Rzeczywiście, błyszczące, gęste czarne włosy, luźno związane kokardą, i duże, ciemne oczy ocienione gęstymi rzęsami były piękne, tak samo jak przejrzysta cera, ale łukowato wygięty nos z delikatnymi garbkami rysował się zbyt śmiało na szczupłej twarzy, a różowe usta robiły wrażenie zbyt pełnych i łakomych. Strona 11 Czując na sobie badawczy wzrok, dziewczyna podniosła się lekko i zwiewnie i wygładziła fałdy granatowej spódnicy. Tom doszedł do wniosku, że nieznajoma jest za wysoka i zdecydowanie za chuda. Pod białą bluzką, wsuniętą za pasek spódnicy, ledwo zauważalnie rysowały się drobne piersi. Miała szczupłe, bezbronne ramiona i wąskie biodra. Nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat. Chłopak zastanawiał się, kim może być ta nieznajoma. Zrywa róże przed siódmą, kiedy tylko służba jest na nogach. Nie ma jednak na sobie fartuszka ani czepka. Starając się zebrać myśli zapytał: - Mieszkasz tutaj? Poklepała doga po grubej szyi. Zwierzę warczało usadowiwszy się naprzeciw Toma. - Myślisz, że straszyłby mnie tak, gdybym mieszkała w tym domu? - zapytała z uśmiechem. - Szczeka na mnie, nie na ciebie - zauważył Tom. - To prawda. - Nadal głaskała miękką sierść zwierzęcia. -Dobrze wypełniasz zadanie, prawda, piesku? Bronisz swojego królestwa przed złodziejkami róż i błędnymi rycerzami? Wesołość dziewczyny unosiła się w ciepłym, porannym powietrzu i chociaż nieznajoma flirtowała z Tomem, w jej zachowaniu nie było sztuczności, zalotnego spuszczania oczu, odwracania twarzy i wystudiowanej pozy. Wydała mu się inna niż wszystkie poznane dotychczas. Bo tak naprawdę, to nie wiedział zbyt wiele o dziewczętach. Nie miał czasu na randki, i dlatego w towarzystwie kobiet był nieco onieśmielony, nawet tych tanich prostytutek, którym płacił w pokojach na piętrze w barze Golden Age. Na szczęście był inteligentny i jego nieco uszczypliwy sposób przekomarzania się z kobietami był zwykle dobrze przyjmowany. - Zapomniałem dzisiaj przywdziać zbroję. Jak się domyśliłaś, że jestem rycerzem? - Czyż nie przygalopowałeś mi na ratunek? - Przecież w legendach niewinne panny zawsze znajdują wybawiciela. - Skąd wiesz, że jestem panną? Może mam męża. Albo tragicznie owdowiałam. - Tak, i pewnie nieszczęsny mąż został okrutnie pożarty przez wielkiego łaciatego psa. Roześmiała się. Jej śmiech miał niezwykłą właściwość. Zmniejszał odległość między nimi i sprawiał, że z nieznajo-- Strona 12 mych zmieniali się w przyjaciół. Kiedy się śmiała, delikatne piersi odznaczały się wyraźniej pod cienkim białym płótnem. Pies, zapewne usłyszawszy gwizd, który nie docierał do ludzkich uszu, pobiegł do domu, wybijając łapami żółtozielone ślady na pokrytej srebrzystą rosą trawie. - Wiem o tobie tylko tyle, że kradniesz róże - oświadczył Tom. Dotknęła jednego z pąków. Dotychczas nie zwracał uwagi na kwiaty i traktował je jak luksus dla bogatych kobiet, teraz jednak skupił się na tej jednej róży. Poczuł jej słodką, korzenną woń, spostrzegł doskonały zarys ząbkowanych liści, drobne, zakrzywione brązowe kolce i szkarłatne aksamitne płatki, które ku środkowi kwiatu stawały się coraz ciemniejsze, przechodząc niemal w czerń w tajemniczym sercu róży. - Prawdziwy ze mnie Jesse James, jak tutaj mawiacie -stwierdziła dziewczyna. - Jesse James grasował w Missouri, a nie w Michigan. - Miałam na myśli Stany Zjednoczone. Mówiła bardzo starannie, ale w jej czystym sopranie nie słyszał śladów obcego akcentu. - Pochodzisz z Europy? Wesołe iskierki zniknęły z jej oczu. Później zastanawiał się, skąd się wziął ten nagły smutek. Jednak w tym momen- cie czuł tylko przemożną chęć, żeby zamknąć w uścisku jej drobne ramiona i pocieszać dziewczynę, którą przecież dopiero przed chwilą poznał. - Ty nie lubić cudzoziemców? - zapytała rezolutnie, doskonale imitując francuski akcent. - Chciałem się tylko więcej o tobie dowiedzieć. - Ty nie lubić tajemnic? Spojrzał na nią i nagle przypomniał sobie, po co tutaj przyszedł. Przed oczami stanęły mu pełne, czerwone usta majora, otoczone siwą brodą. „Punktualnie o siódmej, pamiętaj." Cofnął się. - Jestem umówiony na spotkanie z majorem Stuartem. Mieszka w tej okropnej ruderze naprzeciwko. Pracuję u niego w fabryce, więc lepiej będzie, jak się nie spóźnię. Z twarzy dziewczyny zniknął ostatni cień smutku. Przechyliła głowę na długiej, smukłej szyi i zapytała: - Major Stuart, tak? Pewnie jest okrutnym tyranem. - Znasz bogatego, grubego i starego szefa, który nie jest Strona 13 tyranem? - Tom musiał już śpieszyć na spotkanie, choć wolałby zostać. Miał zamęt w myślach i znów ogarnął go lęk. Chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, jego górna warga uniosła się nieco, w bezbronnym grymasie odsłaniając białe, nierówne zęby. - Nazywam się Tom Bridger - oznajmił z nadzieją, że nieznajoma również mu się przedstawi i powie, gdzie mieszka. - Niech więc pan się śpieszy, panie Bridger. Nie dajmy szefowi czekać. - Ponagliła go ruchem ręki. - W drogę! III Kiedy przechodził przez szeroką, ocienioną aleję, wciąż się uśmiechał. Myśl o przekroczeniu progu zamku majora już nie przyprawiała go o dreszcze. Pomyślał sobie, że przecież nie idzie o nic żebrać. Chce tylko przedstawić majorowi propozycję zrobienia dobrego interesu. Żeby dodać sobie animuszu, obejrzał się na dziewczynę. Podniosła rękę i pomachała mu. Z uniesioną głową raźno wbiegł po szerokich marmurowych schodach. Zanim dotarł do frontowych drzwi, ktoś je gwałtownie otworzył. Przysadzista kobieta spoglądała na niego gniewnie. Sztywno wykrochmalony biały fartuch i czapka kucharska jeszcze bardziej upodobniały ją do złośliwego gnoma. - Major Stuart mnie oczekuje. - Tom zwilżył usta. -Nazywam się Thomas K. Bridger. Gdzieś w mrocznej głębi holu zegar zaczął dźwięcznie wybijać godzinę. - Spóźniłeś się - warknęła kucharka. Jej spódnice szeleściły, ocierając się o kolumny. Tom myślał, że kobieta śpieszy powiadomić majora o jego przybyciu, więc grzecznie czekał. Odwróciła się. - Co to, zapuściłeś korzenie? Znów zdenerwowany Tom poczerwieniał i upokorzony pobiegł za nią do wielkiej, bogato wykładanej boazerią jadalni. Major siedział przy końcu stołu w stylu z epoki Jakuba I, wykonanym przez jednego z jego najlepszych stolarzy. Przed nim ustawiono batalion porcelanowych misek, kryształowych kompotierek, wysokich dzbanków i srebrnych półmisków z odsuwanymi przykrywami. - A, jesteś już, mój chłopcze, jesteś, dokładnie o wyznaczonej porze - odezwał się głębokim basem. Strzepnął połyskliwą adamaszkową serwetę i wsunął jej róg między dwa górne guziki kamizelki. - Chodź tutaj i siadaj. Strona 14 Tom kurczowo zacisnął w rękach czapkę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że przeżyje tu coś tak strasznego, jak wspólne śniadanie z majorem. Jednak gospodarz z dobrotliwym uśmiechem kogoś, kto zawsze stawia na swoim, już wskazywał miejsce po swojej prawej stronie. Kropelki potu wystąpiły Tomowi między łopatkami. Przeżył chwilę okropnego zakłopotania, nie wiedząc, co zrobić z czapką. Najpierw schował ją za plecami, potem znów przez moment trzymał ją przed sobą, żeby wreszcie wcisnąć do lewej kieszeni, gniotąc przy tym daszek. Służąca wyszła i major obserwował rozkołysane drzwi, obite zielonym materiałem, za którymi zniknęła. - Nasza Ida to gderliwa kobieta - rzekł. - Trzymam ją, bo jest najwspanialszą kucharką w całym Detroit. - Szczodrą ręką nakładał pełne łyżki owsianki do dwóch fajansowych misek. - Spróbuj tego, mój chłopcze, tylko spróbuj. To prawdziwy przysmak. Ida trzyma owsiankę na ogniu przez całą noc. - Posypał swoją porcję kilkoma łyżeczkami brązowego cukru, który rozpuszczał się, spływał złotawymi strużkami i mieszał się z żółtawą śmietanką. Brzydka kucharka wniosła srebrną tacę, a starszawa służąca utykając podążała za nią z przykrytym półmiskiem. Wyszły w tym samym szyku. Tom zobaczył przed sobą smażoną szynkę i befsztyki, puszystą jajecznicę, apetycznie wyrośnięte bułeczki, brązowe krokiety z jesiotra z jeziora Michigan i postrzępione na brzegach placki z jabłkami. Wszystko to zapewne roztaczało wspaniałą woń, ale Tom czuł tylko zapach rozgrzanego oleju. Bez apetytu uszczknął kilka niewielkich kęsów z podanych mu potraw. Chwilami wracał rozgorączkowaną myślą do spotkania z czarnowłosą dziewczyną i znów odczuwał pełne radości uniesienie, ale już po chwili ogarniało go denerwujące skrępowanie, kiedy uświadamiał sobie, że siedzi przy stole pracodawcy. Major wciąż mówił przeskakując z tematu na temat i nie oczekiwał od gościa odpowiedzi. Siwiejącą brodę przycinał według mody wprowadzonej przez księcia Walii, do którego był bardzo podobny. Miał takie same, głęboko osadzone oczy, przysłonięte ciężkimi powiekami, pełne czerwone usta, dobroduszną minę człowieka zadowolonego z siebie i tęgie ciało, w doskonale skrojonym ubraniu. Podobieństwo nie ograniczało się do wyglądu. Tak samo jak starzejący się następca tronu królowej Strona 15 Wiktorii, major był nie pozbawionym męskich zalet rozpustnikiem o szerokim geście. Pod szarym dachem jego domu przewinął się cały szereg pięknie zbudowanych młodych kobiet, przysyłanych tu, jak mówiono w fabryce, przez osławioną panią Corbett z Nowego Jorku. Tom nieraz widywał jaskrawo wystrojone dziewczęta, jak wdzięczyły się u boku majora, kiedy jego powóz, ciągnięty przez dwójkę czarnych koni, sunął wokół Grand Circus lub przejeżdżał mostem na Belle Isle. Po kilku miesiącach rezydowania w posiadłości majora dziewczyna wsiadała do pociągu na Union Station, zabierając ze sobą niezliczoną ilość nowych pudeł na kapelusze, kufrów podróżnych obitych mosiężnymi listwami, waliz i szkatułek na biżuterię. Niewzruszona obojętność, z jaką major traktował krążące o nim plotki, jego niepodważalna pozycja towarzyska -oboje rodzice wywodzili się ze starych bostońskich rodów -męstwo, jakim odznaczył się w młodości podczas służby wojskowej, i wznosząca się nad brzegiem rzeki Detroit olbrzymia trzypiętrowa sylwetka Fabryki Mebli Stuarta sprawiały, że ludzie wybaczali mu korowód prostytutek, które przekraczały progi jego rezydencji. Żadna szanująca się dama nie zagościłaby pod dachem majora, ale on był zapraszany do najlepszych domów w mieście. Wsypał do kawy cztery łyżeczki cukru i zamieszał. - Widzę, mój chłopcze, że apetyt nie bardzo ci dopisuje. - Z panem na pewno nie mógłbym stanąć w zawody. - A więc potrafisz mówić. I to całkiem rezolutnie. - Major roześmiał się. - Jak długo dla mnie pracujesz? - Osiem miesięcy. - Trelinack mi mówił, że masz prawdziwe powołanie. „Ten chłopak to urodzony mechanik!" - Major doskonale naśladował kornwalijski akcent głównego brygadzisty. -Opowiadał mi, że kiedy się popsuł silnik parowy Becka, po prostu go dotknąłeś i od razu zaczął działać. Twierdzi, że jesteś czarodziejem, Bridge. - Nazywam się Bridger. Z „r" na końcu. - No dobrze, Bridger. Gdzie się nauczyłeś zawodu? Tom spojrzał na czarne linie, znaczące skórę na jego dłoniach. Odkąd sięgał pamięcią, miał smykałkę do maszyn. Nie skończył jeszcze ośmiu lat, kiedy ojciec pozwolił mu naprawić młockarnię i pompę. Przy kowadle doznawał uczucia tajemniczej radości, co nigdy mu się nie zdarzało Strona 16 podczas mozolnej pracy na polu. - Dwa lata pracowałem w Fabryce Zbrojeniowej Farnhama. - A, tak. Oni tam używają precyzyjnych maszyn do produkcji karabinów. Dlaczego rozstałeś się z Farnhamem? Co noc prześladowały Toma wizje ciał przeszywanych kulami. Rzadko zdradzał swoje uczucia i nie potrafiłby przyznać się do tego podświadomego wstrętu do broni, tym bardziej pod bystrym, uważnym spojrzeniem majora. - Po prostu odszedłem - wyjaśnił. - Nie lubisz wiele o sobie mówić, co? - zauważył pracodawca. - Trelinack wspominał również, że czynisz cuda z zepsutymi zegarami. - Kiedyś pracowałem wieczorami u zegarmistrza. Major rozparł wygodniej tęgie ciało na stylowym krześle. - A o czym to chciałeś ze mną porozmawiać, mój chłopcze? Na policzkach Toma wystąpiły jaskrawoczerwone plamy. Wciągnął głęboko powietrze. - Jest taki barak na dziedzińcu fabryki, niedaleko głównej bramy - wydusił. - Nikt go nie używa, więc chciałbym go od pana wynająć. - Wynająć, powiadasz? Wynająć? - Zapłacę, ile pan zażąda. - No cóż, Bridge... - Bridger - poprawił go Tom. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak niezwykła jest ta sprawa, z którą do mnie przychodzisz. - Niezwykła? - Absolutnie niezwykła. Za każdym razem, kiedy robotnik z fabryki prosi mnie o rozmowę, chodzi mu tylko o pod- wyżkę, więc wymyśliłem małą sztuczkę. Zapraszam go do siebie. Ten dom zwykle go przytłacza, tak samo jak stół, suto zastawiony przez naszą gderliwą Idę. Nie zapominajmy, że i moja majestatyczna postać go onieśmiela. Rzadko który zdobywa się na to, by wydusić z siebie prośbę, Bridger. Teraz chyba poprawnie wymówiłem twoje nazwisko? Jesteś pierwszym, który przyszedł tutaj i zaproponował, że będzie płacić mnie. Barak? Po co ci ten barak? - Potrzebny mi warsztat. Trelinack często każe mi zostawać dłużej w fabryce. Gdybym miał warsztat, to mógłbym zajmować się swoją pracą, kiedy nie naprawiam maszyn. - Swoją pracą? - Czy wie pan coś o pojazdach, które same się poruszają, Strona 17 bez konia? - Głos Toma, który zwykle brzmiał matowo, nabrał dźwięczności. Major wybierał cygaro z szylkretowego pudełka. Spojrzał ostro na Toma. Ukryte wśród gęstej brody usta rozciągnął uśmiech. - Słyszałem wiele razy o próbach zastąpienia konia maszyną, ale to tylko dziecinne mrzonki - odparł pocierając zapałkę. - To coś więcej niż mrzonki. Ja sam pracuję teraz nad modelem silnika. I nie tylko ja. Zajmuje się też tym mój przyjaciel z Detroit, Henry Ford. Jest głównym inżynierem w zakładach Edisona. Na całym świecie dokonuje się no- wych wynalazków. Dotychczas udało się zbudować działające pojazdy tylko we Francji i w Niemczech, dzięki Daimlerowi, Benzowi, Panhardowi i braciom Peugeot. - Więc do tego potrzebna ci moja własność? Chcesz zmontować pojazd napędzany mechanicznie? Powiedz mi tylko, jaki byłby z niego pożytek? - Chociaż major zadawał pytania pełnym szczerości tonem i spoglądał na gościa otwarcie, to szykował się do ataku jak stary, doświadczony kocur, uwielbiający polowania. Policzki Toma zaróżowiły się. Oczyma wyobraźni widział przyszłość, w której ludzie będą podróżować na siedmiomilowych kołach, więc nie spostrzegł, że staje się łatwym łupem dla majora. - Niech pan tylko pomyśli. Maszyna szybsza od konia, która nie potrzebuje odpoczynku i nigdy się nie płoszy. Nie trzeba jej też poić. Mając taki pojazd, farmerzy nie byliby przywiązani do ziemi. Ludzie mogliby podróżować. Robotnikom żyłoby się lepiej. - A co poruszałoby ten cudowny lek na wszystkie utrapienia ludzkości? Silnik parowy? Tom potrząsnął głową. - Niektórzy wierzą w parę, ale ja uważam, że palenisko i kocioł są o wiele za ciężkie. Silnik spalinowy jest lepszy. Paliwem do niego jest benzyna - bezużyteczny produkt uboczny po przeróbce ropy naftowej. - W zeszłym miesiącu byłem w Paryżu... - Major leniwie wydmuchnął kółko z dymu i wyciągnął asa z rękawa. -Widziałem tam jeden z tych pojazdów na benzynę. Zbudowano go w warsztatach Panharda i Levassora. Szyję Toma zalał rumieniec. - Pan wszystko o nich wie! - wykrzyknął chłopak. Zawsze Strona 18 miał wybuchową naturę i teraz, kiedy tak go upokorzono, gniew zawładnął nim niepodzielnie, przyćmiewając nawet lęk o pracę. - Chociaż tobie zapewne wydaję się stary, Bridger, z pewnością nie jestem dinozaurem. Śledzę najnowsze wynalazki. Rzecz jasna, że kiedy byłem we Francji, chciałem zobaczyć jedną z tych niedorzecznych maszyn. Ani gniew, ani zażenowanie nie mogły stłumić ciekawości Toma. - Więc jechał pan Panhardem? Jak daleko? - Dobry Boże, Bridger! Benzyna jest tak łatwo palna. Pojazd mógłby w każdej chwili wybuchnąć. Jasne, że do niego nie wsiadłem, bo nie chciałem narażać życia. - Ale widział pan, jak jedzie? - Jedzie? - Major z obrzydzeniem zmarszczył nos. - To miała być jazda? Trzęsąc się i klekocząc sunął w ślimaczym tempie Avenue d'Ivry. Zostawiał za sobą chmurę cuchnącego dymu i straszył konie. Nagle zadrżał jak w agonii i stanął. Kierowca wyskoczył i zaczął grzebać w silniku. Pewnie do dzisiaj nie może sobie dać z nim rady. Posłuchaj mnie, Bridger. Zdaję sobie sprawę, że ty i jeszcze kilku mechaników jesteście pełni zapału, ale gdybyś tylko usłyszał ten diabelski hałas, poczuł odrażający smród spalin i zobaczył kierowcę, od stóp do głów umazanego czarnym smarem, doszedłbyś do wniosku, że tylko skończony wariat chciałby podróżować jednym z tych wynalazków. - Major nadgryzł koniec cygara. - To wszystko i tak nie ma znaczenia. Powiem wprost. Nie mogę ci wynająć tego budynku. - Ale proszę pana... - Jest mi potrzebny. - Zapłacę, ile tylko pan... - Mamy nadmierny zapas rozsuwanych stolików nocnych. Musimy zamienić barak w magazyn. Tom zamrugał powiekami i głośno przełknął ślinę. Rozczarowanie zakłuło go niczym sztylet. Od tak dawna pragnął mieć własny warsztat, że to marzenie stało się nierozdzielną częścią jego osobowości, a ponieważ pracował u Stuarta jako dyżurny mechanik na obu zmianach, tylko ten barak nadawał się na jego miejsce pracy. Miał wielką nadzieję, że uda mu się go zdobyć. Górna warga Toma wykrzywiła się w bezbronnym grymasie i wyglądał teraz jak dziecko, które niesprawiedliwie dostało lanie. Strona 19 Major odwrócił wzrok. Jako hedonista pełną gębą, z rozkoszą dręczył młodego podwładnego, teraz jednak doszła do głosu ukryta na dnie duszy łagodność i zrobiło mu się przykro, że sprawił ból temu niepokornemu chłopcu. Tom zacisnął kolana pod stołem. - W takim razie będę musiał poszukać innego milionera, który zechce przyjąć ode mnie zapłatę. Ta beznamiętna, krótka odpowiedź sprawiła majorowi ulgę. Podniósł się. Jego szary garnitur w paski zręcznie ukrywał pokaźny brzuch. - Nie jadę prosto do fabryki, ale jeśli masz ochotę na przejażdżkę zwykłym konnym pojazdem, podwiozę cię do końca Woodward Avenue. Chłopak zawahał się. Dzisiaj nie pracował, ponieważ w nocy miał przeprowadzić remont trójbębnowej szlifierki taśmowej, ale mieszkał tylko kilka przecznic od fabryki. W dodatku w przyjacielskim zaproszeniu majora słusznie wyczuł ukryty rozkaz. - Bardzo dziękuję, proszę pana - odparł. IV Kiedy przeszli do holu, wysoka, szczupła dziewczyna zbiegała właśnie po szerokich schodach, przemykając wśród różnobarwnych błysków, rzucanych przez witraże w wielkich niczym w katedrze oknach. Jej dłoń płynęła tuż nad wypolerowaną poręczą. Tył granatowej spódnicy zaczepiał się na krótką chwilę o każdy mijany stopień, ukazując białą pianę halek. Tom spojrzał na nią nie wierząc własnym oczom. Jego czarnowłosa złodziejka róż mieszkała w domu majora. Dotarła do ostatniego stopnia, kiedy gospodarz zawołał: - Antonio, moja droga, jesteś prawdziwym rannym ptaszkiem. Chodź tutaj. Przedstawię ci jednego z moich naj- lepszych pracowników. Oto pan Bridger. Panie Bridger, to jest panna Dalzell, moja bratanica. Przed rokiem, w marcu, wraz z trzystoma innymi pracownikami Stuarta Tom stał w ulewnym deszczu nie opodal otwartego grobu, w którym złożono Isaaca Stuarta. Przedstawiciele najlepszych rodzin Detroit kulili się pod parasolami wokół rozkopanej ziemi. Nad samym grobem, samotnie, nie kryjąc łez, stał major. Najważniejszy żałobnik - syn zmarłego. Jedyny Strona 20 żyjący krewny Isaaca Stuarta. Dlatego też teraz, z konsternacją bliską przerażeniu, Tom uznał słowo „bratanica" za eufemizm. Ta dziewczyna, która właśnie odsuwała z czoła niesforne kosmyki włosów, musi być najnowszym nabytkiem majora. - Miło mi pana poznać, panie Bridger - odparła radosnym tonem, z figlarną miną wspólniczki, dając mu znać, że ich wcześniejsze spotkanie i jego niezbyt grzeczne uwagi na temat majora pozostaną tajemnicą. - Bardzo mi miło, panno Dalzell. - Tom zdobył się na zdawkowy, sztywny ukłon. Dlaczego ogarnęła go wściekłość, ból i niepokojąca zazdrość o dziewczynę, którą dopiero co poznał? Jedyną racjonalną myślą, jaka przyszła mu do głowy, było to, że ta czarnowłosa dziewczyna jest bardzo młoda, o wiele za młoda. Jej młodość przestała go wzruszać, kiedy wzięła majora pod ramię. - Jest pan pierwszym mieszkańcem Detroit, którego tu poznałam. - Moja bratanica przybyła do mnie cztery dni temu -pośpieszył z wyjaśnieniem major. Oboje spojrzeli na Toma oczekując odpowiedzi. - Wybrała pani odpowiedni czas. Jesień to u nas najpiękniejsza pora roku. - Pogoda jest wspaniała. - Zawahała się i posłała mu dziewczęco zalotny uśmiech. Ze ściśniętym z goryczy gardłem Tom doszedł do wniosku, że musiała trafić w tłuste łapy majora prosto z pokoju dziecinnego. - Wciąż jeszcze kwitną róże. Odpowiedział jej kolejnym sztywnym ukłonem. - Czy lato macie tu równie piękne? - zapytała. - Absolutnie nie. W lecie jest tu parno i gorąco niczym w łaźni tureckiej. - Niech mi pan powie coś więcej. - Nasze komary są wielkie jak wróble. Ich żądła są postrachem całej zachodniej półkuli. - Usta Toma były drętwe i zimne. - Słyszę powóz - odezwał się major. - Do zobaczenia wieczorem, moja droga. Dziewczyna ostrzegawczo pogroziła palcem. - Lepiej się nie spóźnij. Zapewne nawiązała do jakiegoś osobistego żartu, bo major roześmiał się czule. - Wrócę dzisiaj wyjątkowo wcześnie.