Brin David - Plaga hojności
Szczegóły |
Tytuł |
Brin David - Plaga hojności |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brin David - Plaga hojności PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brin David - Plaga hojności PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brin David - Plaga hojności - podejrzyj 20 pierwszych stron:
David Brin
Plaga Hojności
Myślisz, że mnie dostaniesz, co? No to pomyśl jeszcze raz, bo jestem
przygotowany.
Dlatego właśnie mam w portfelu fałszywy żeton z grupą krwi: AB Rh(-),
a także kartę ostrzegającą, że jestem uczulony na penicylinę, aspirynę i
fenyloalaninę. Inna karta głosi, że jestem praktykującym, gorliwym
świadkiem Jehowy. Wszystkie te wybiegi powinny przysporzyć ci trochę
kłopotów, gdy nadejdzie czas. A z pewnością nadejdzie, i to niedługo.
Nawet jeśli to będzie sprawa życia i śmierci, nie pozwolę sobie
wetknąć w rękę igły do transfuzji. Nigdy. Nie w takiej sytuacji, w
jakiej znajdują się banki krwi.
I tak zresztą mam przeciwciała. Trzymaj się więc z dala ode mnie,
ALAS. Nie mam zamiaru być twoją ofiarą, ani twoim nosicielem.
Widzisz, znam twoje słabe strony. Słabowity z ciebie drań, choć
perfidny. Inaczej niż TARP, jesteś wrażliwy na powietrze, ciepło, chłód,
kwasy i zasady. Krew do krwi - to twoja jedyna droga. I po co ci jeszcze
inna? Myślisz, że opanowałeś tę technikę do perfekcji, nie?
Jak to cię nazwał Leslie Adgeson? "Największy mistrz"? "Perła wśród
wirusów"?
Pamiętam, jak dawno temu HIV, wirus AIDS, tak wszystkim imponował
swoją subtelnością i skutecznością budowy. Jednak w porównaniu z tobą
HIV to brutalny rzeźnik, czyż nie tak? To maniakalny morderca z piłą
łańcuchową, prymityw, co zabija swych nosicieli, a do przenoszenia się
wykorzystuje ludzkie nawyki. Przy pewnym wysiłku można się jednak z nim
uporać. Owszem, stary HIV miał swoje chwyty, ale w porównaniu z tobą?
Amator!
Wirusy kataru i grypy też są sprytne. Rozmnażają się błyskawicznie,
ciągle w nowych mutacjach. Dawno temu nauczyły się, jak sprawiać, by ich
nosiciele kichali, smarkali i kasłali, w ten sposób rozprzestrzeniając
je we wszystkich kierunkach. Wirusy grypy są też o wiele mądrzejsze niż
AIDS, bo zazwyczaj nie zabijają swych nosicieli; po prostu przysparzają
im niewygody, a same szaleją, infekując kolejne osoby.
Och, Les Adgeson zawsze obwiniał mnie o antropomorfizację naszych
obiektów. Kiedy tylko wchodził do mojej części laboratorium i słyszał,
jak przeklinam któregoś cholernego upartego leukofaga, reagował zawsze
tak samo. Widzę go teraz, jak unosząc jedną brew, sucho wypowiada się z
nienagannym winchesterskim akcentem.
- Wirus cię nie słyszy, Forry. Nie jest inteligentny; nie jest nawet,
mówiąc precyzyjnie, żywy. To w końcu tylko paczka genów w
zasobniku-proteinowym.
- Owszem, Les - odpowiedziałbym mu na to. - Ale są to s a m o 1 u b n
e geny! Gdyby im tylko dać szansę, wdarłyby się do ludzkiej komórki,
wytworzyłyby wewnątrz armie nowych wirusów, po cnym ruszyłyby na
zewnątrz, by atakować następne komórki. Może one nie myślą; może całe to
ich zachowanie jest wynikiem ślepego przypadku. Ale czy to nie w y d a j
e s i ę zaplanowane? Tak jakby tymi małymi potworkami ktoś k i e r o w a
ł, by nam uprzykrzyć życie... By nas wygubić.
- A, tam; daj spokój,. Fony - uśmiechnąłby się z politowaniem nad
moją amerykańską prostodusznością. - Nie pracowałbyś w tej specjalności,
gdybyś nie uważał, że fagi są piękne na swój sposób.
Dobry, stary, zadufany, świętoszkowaty Les. Nigdy nie pojął, że
wirusy fascynują mnie z zupełnie innego powodu. W ich gwałtownym
nienasyceniu dostrzegałem czystą, prostą esencję ambicji, która
przewyższała nawet moją własną. I niewiele tu pomagało, że owa ambicja
była nieświadoma. Zawsze uważałem, że opinie o wartości ludzkich mózgów
są przesadzone.
Spotkaliśmy się po raz pierwszy kilka lat temu, gdy Les korzystał z
urlopu naukowego i odwiedził wówczas Austin. Już wówczas otaczała go
sława cudownego dziecka; oczywiście postanowiłem się z nim zaprzyjaźnić.
Zaprosił mnie do Oxfordu, bym z nim pracował, a więc wkrótce się tam
znalazłem i toczyłem z nim regularne spory na temat znaczenia zjawisk
chorobowych, podczas gdy angielski deszcz siąpił na rosnące na dworze
rododendrony.
Les Adgeson. To on, wraz ze swymi filozoficznymi pretensjami, wśród
pretensjonalnych przyjaciół, potrafił godzinami rozprawiać o elegancji i
pięknie naszych paskudnych przedmiotów badań. Ale nie zwiódł mnie.
Wiedziałem, że jest tak samo napalony na Nobla jak wszyscy z nas.
Opętany obsesją gonitwy, szukania owego fragmentu Układanki Życia, tego
elementu, który dałby więcej funduszy, więcej laboratoriów, większy
personel, więcej prestiżu... a w dalszej perspektywie więcej pieniędzy,
wyższy status i może, w konsekwencji, Sztokholm.
Twierdził, że go to nie interesuje. Ale Les to cwaniak: jak to się
stało, że kiedy Thatcher masakrowała brytyjską naukę, jego laboratorium
rozwijało się cały czas? A mimo to starał się zachowywać pozory.
- Wirusy mają swoją dobrą stronę - stale utrzymywał. Jasne, z
początku zabijają: Wszystkie nowe patogeny tak się najpierw zachowują.
Ale później zachodzi jedno z dwóch zjawisk. Albo ludzkość opracowywuje
metody zapobiegania, albo...
Och, Les uwielbiał takie dramatyczne pauzy. - Albo? - ponagliłem go,
jak należało.
- Albo dochodzi do przystosowania, kompromisu... może nawet przymierza.
Les zawsze o tym mówił. S y m b i o z a. Uwielbiał cytować Margulisa
i Thomasa, a nawet Lovelocka, u licha! Jego respekt wobec nawet tak
złośliwych, chytrych morderców jak HIV był zaiste przerażający.
- Zauważcie, jak on w istocie wciela się w DNA ofiar - rozważał na
głos. - Następnie czeka, aż ofiarę zaatakuje jakiś i n n y patogen
choroby. Wówczas komórki obronne przygotowują się do zwiększenia swej
liczby w celu odparcia najeźdźcy, tyle że teraz w mechanizmach
chemicznych niektórych komórek znajduje się nowy DNA i w wyniku podziału
powstają nie dwie komórki obronne, ale masa nowych wirusów AIDS.
- I co? - odparłem. - Pomijając fakt, że HIV to retrowirus, jego
działanie nie różni się od zachowania innych wirusów.
- Tak, ale popatrz dalej, Forry. Wyobraź sobie, co się stanie, gdy w
końcu wirus AIDS dostanie się do organizmu kogoś, kogo układ genetyczny
sprawia, że jest on odporny!
- Masz na myśli osobnika, którego reakcje antyciał są wystarczająco
szybkie, by przeciwdziałać AIDS? Albo może leukocyty odeprą atak?
Och, Les tak często przybierał pozę wyższości, gdy się do czegoś
zapalił. - Nie, nie, pomyśl! - zawołał. - Mówię o kimś odpornym p o
infekcji. P o t y m, jak geny wirusa zostaną włączone w jego chromosomy.
Tylko u tego osobnika pewne i n n e geny przeciwdziałają temu, by nowy
DNA zapoczątkował syntezę wirusów. Nie powstają nowe wirusy. Komórki nie
ulegają zniszczeniu. Dany osobnik j e s t odporny. I teraz ma już ten
nowy DNA...
- Tylko w kilku komórkach...
- Owszem. Ale przypuśćmy, że jedna z nich to gameta. I przypuśćmy
dalej, że spłodzi nią dziecko. Wówczas k a ż d a komórka tego dziecka
może zawierać zarówno cechę odporności, jak i nowe geny wirusowe. Pomyśl
o tym, Forry. Staje przed tobą nowy typ istoty ludzkiej. AIDS nie może
jej zabić. A jednak ma ona w sobie wszystkie geny AIDS, może wytwarzać
te wszystkie niezwykłe, cudowne proteiny... Och, w większości będą one
ukryte lub bezużyteczne, nie ma wątpliwości. Lecz teraz genom tego
dziecka i jego potomków obejmuje większą r ó ż n o r o d n o ś ć...
Kiedy go tak ponosiło, zawsze zastanawiałem się, czy naprawdę uważa,
że słyszę to od niego po raz pierwszy? Brytyjczycy szanują amerykańską
naukę, ale zawsze uważają, że lekceważymy aspekt filozoficzny. Jednak ja
już wiele tygodni temu widziałem, dokąd zmierzają jego zainteresowania,
i skrycie sobie to i owo przeczytałem.
- Chodzi ci o coś jakby te geny, które są odpowiedzialne za niektóre
typy dziedzicznego raka? - zapytałem ironicznie. Istnieją dowody, że
niektóre onkogeny zostały pierwotnie wprowadzone do genomu ludzkiego
jako wirusy, tak jak ty sugerujesz. Ci, którzy dziedziczą skłonność do
artretyzmu, mogli również w ten sposób dostać swoje geny.
- Właśnie. Same wirusy mogą już nie istnieć, ale ich DNA żyje w
naszych genach!
- Słusznie. Mój Boże, ależ na tym ludzkość skorzystała! . Och, jak ja
nienawidziłem tej wyrazu wyższości, jaka pojawiała się na jego twarzy.
(W końcu jednak wydarzenia sprawiły, że owa wyższość zniknęła, prawda?)
Les wziął kawałek kredy i narysował na tablicy:
NIESZKODLIWY-ZABÓJCA-CHOROBA ULECZALNA-DOLEGLIWOŚĆ-NIESZKODLIWY
- Oto klasyczny sposób analizowania, w jaki sposób gatunek nosiciela
reaguje na nowy patogen, szczególnie typu wirusowego. Każda strzałka
przedstawia oczywiście kolejny etap. mutacji i selekcji adaptacyjnej. a
Na początku jakaś nowa postać uprzednio nieszkodliwego mikroorganizmu
przenosi się z poprzedniego typu nosiciela, powiedzmy człowieka:
Oczywiście początkowo nie mamy odpowiedniego mechanizmu obronnego.
Mikroorganizm dziesiątkuje i nas tak jak na przykład syfilis w Europie w
szesnastym wieku, zabijając w przeciągu dni, a nie lat... w szaleństwie
pożerania komórek, co w zasadzie nie jest najlepszym modus vivendi dla
patogenu. Tylko zbyt żarłoczny pasożyt tak szybko zabija swego nosiciela.
Później więc następuje trudny okres zarówno dla nosiciela, jak i dla
pasożytu, kiedy to obaj usiłują się przystosować do siebie nawzajem.
Można to porównać do działań wojennych. Z drugiej strony można te'z
uważać to za swoisty okres przeciągających się negocjacji.
Parsknąłem z obrzydzeniem. - Mistyczne bzdury, Les. Zgodzę się na
twój diagram; ale analogia do wojny bardziej mnie przekonuje. Z tego
właśnie powodu tworzy się laboratoria takie jak nasze. Aby opracowywały
lepszą broń dla naszych wojsk.
- Hmm, może. Ale czasem ów proces przebiega inaczej, Forry. - Obrócił
się i narysował inny diagram:
NIESZKODLIWY
|
ZABÓJCA!
|
CHOROBA ULECZALNA
|
DOLEGLIWOŚĆ
| |
PASOŻYT DOBROTLIWY PRYMITYWNE WŁĄCZENIE
| |
SYMBIOZA KORZYSTNE WŁĄCZENIE
- Jak widzisz, ten diagram jest identyczny z poprzednim, do momentu,
gdy pierwotna choroba zanika.
- Albo znajduje sobie kryjówkę.
- Z pewnością. Tak jak E. coli znalazły sobie kryjówkę w naszych
wnętrznościach. Bez wątpienia bardzo dawno temu bakterie - przodkowie E.
coli zabiły znaczną liczbę naszych przodków, nim stały się pożytecznymi
symbiontami, jakimi są teraz, pomagając trawić nam pożywienie.
To samo odnosi się do wirusów, jak zakładam. Dziedziczny rak i
reumatyzm są obecnie czasowymi dolegliwościami. Później zaś te geny
zostaną korzystnie włączone; staną się elementem różnorodności
genetycznej, jaka przygotuje nas na przyszłe komplikacje losowe.
Założyłbym się, że znaczna część naszych obecnych genów pojawiła się
w taki sam sposób: wtargnęła do naszych komórek w postaci najeźdźców..
Szurnięty sukinsyn. Szczęśliwie nie starał się skierować badań
naszego laboratorium zanadto na prawą stronę swego magicznego diagramu.
Nasze cudowne dziecko nieźle kapowało, jak się mają sprawy z
instytucjami dostarczającymi funduszy na badania. Wiedział, że nie płacą
nam za dowodzenie, iż wszyscy po części pochodzimy od wirusów.
Instytucje te chciały, wręcz żądały postępu w studiach nad sposobami
zwalczania infekcji wirusowych.
Les więc skupił swe badania na d r o g a c h p r z e n o s z e n i a.
Tak, oczywiście, wy wirusy potrzebujecie nosicieli, nie? To znaczy,
jak zabijecie kogoś, musicie znaleźć sobie tratwę ratunkową, na której
możecie porzucić zatopiony przez was statek, by przenieść się do wnętrza
innej nieszczęsnej ofiary. To samo występuje, gdy facet jest twardy,
walczy i skutecznie się wam przeciwstawia - trzeba się wynosić. Zawsze w
ruchu.
Cholera, gdybyście nawet zawarły pokój z ludzkim ciałem, tak jak
sugerował Les, nadal chciałybyście się rozprzestrzeniać, nie?
Kolonizatorzy całą gębą, wy małe sukinsyny.
Och, wiem. To po prostu selekcja naturalna. Te wirusy, które
przypadkowo znajdą dobry sposób przenoszenia, rozprzestrzeniają się: Te,
które nie znajdą - nie. Ale to takie niesamowite. Czasem mam wrażenie,
że jest w tym jakaś celowość...
A więc grypa sprawia, że kichamy. Tyfus powoduje biegunkę. Przy ospie
powstają strupy, które wysychają, odpadają i ulatują z wiatrem, by je
wchłonęli najbliżsi pacjenta. Zawsze jest to sposób opuszczenia statku.
Kolonizacji.
Kto wie? Może jakiś dawny wirus spowodował nabrzmienie warg, które
sprawiło, że zachciało się nam pocałunków? Ha! Może jest to przykład
"korzystnego włączenia" z diagramu Lesa... zachowujemy skłonność długo
po tym, jak przyczynowy patogen dawno wymarł! Cóż za pomysł.
Tak więc nasze laboratorium dostało znaczną sumę pieniędzy na studia
nad drogami przenoszenia. I tak Les znalazł ciebie, ALAS. Zrobił wielki
wykres obejmujący wszelkie możliwe drogi, którymi infekcja może
przenieść się z jednej osoby na drugą, i kazał nam badać je wszystkie,
jedną po drugiej.
Sobie zostawił bezpośrednie zakażenie, z krwi do krwi. Miał po temu
powody.
Po pierwsze, Les był altruistą. Niepokoił się paniką i
nieuzasadnionymi pogłoskami, jakie się szerzyły na temat brytyjskich
banków krwi. Zdarzały się przypadki rezygnacji pacjentów z niezbędnych
operacji chirurgicznych. Mówiło się nawet o tym, by zacząć tu to samo,
co robili już niektórzy co zamożniejsi w Stanach: gromadzenie własnej
krwi (przy olbrzymich kosztach), by w razie konieczności unikać
szpitalnych zapasów.
Wszystko to niepokoiło Lesa. Gorsza jednak sprawa była z
potencjalnymi dawcami, którzy wstrzymywali się z oddawaniem krwi, bo
słyszeli jakieś głupie plotki, że w ten sposób można się zarazić.
Cholera jasna, nikt nigdy się niczym nie zaraził przy o d d a w a n i
u krwi... nikomu w ogóle nic nie było poza może lekkim zawrotem głowy i
przejedzeniem tymi wszystkimi czekoladkami i herbatnikami, jakie ci
potem dawali. Co się zaś tyczy możliwości wszczepienia HIV przy
transfuzji krwi, to nowe testy na przeciwciała wkrótce poradziły sobie z
tym problemem. Głupie plotki jednak się szerzyły.
Ludzie muszą mieć zaufanie do swych banków krwi. Les chciał położyć
kres tym wszystkim niemądrym obawom raz i na zawsze, za pomocą jednego,
decydującego programu badań. Ale nie był to jedyny powód, dla którego
zarezerwował sobie infekcje z krwi do krwi.
- Jasne, tej drogi używają niektóre paskudne wirusy, jak AIDS. Ale na
niej również mogę znaleźć starsze - wyjaśniał podniecony. - Wirusy,
które n i e m a 1 zakończyły proces Stawania się łagodnymi. Te, które
zostały tak ładnie dobrane, iż zachowują się bardzo spokojnie, prawie
nie dokuczając swoim nosicielom. Może nawet znajdę jakiś
współdziałający. Taki, który faktycznie w s p o m a g a ciało ludzkie.
- Nie odkryty pasożyt człowieka - parsknąłem z powątpiewaniem.
- A dlaczego nie? Jeśli nie powoduje oznak choroby, nikt nie zwraca
na niego uwagi! To może być zupełnie nowe pole badań, Forry!
Mimowolnie poczułem doń szacunek. Właśnie w ten sposób zyskało sobie
opinię cudownego dziecka - dzięki przebłyskom intuicji. Nie wygasły one
u niego podczas studiów. Podejrzewam nawet, że to dlatego ja się
uczepiłem jego i jego laboratorium, mocno się starzejąc, by moje
nazwisko znalazło się obok niego na opracowaniach naukowych.
Przyglądałem się więc jego pracy. Wyglądała ona tak wątpliwie, tak
cholernie głupio. I wiedziałem, że w końcu może jednak przynieść owoce.
Dlatego też gdy Les zaprosił mnie, bym mu towarzyszył na konferencję
w Bloomsbury, byłem przygotowany. Samo kolokwium okazało się niezbyt
ciekawe, ale widziałem, że Les aż tryska chęcią podzielenia się
nowinami. Po referatach poszliśmy ulicą Charing Cross do pizzerii, która
była wystarczająco odległa od uniwersytetu, by mieć pewność, że w
zasięgu słuchu nie znajdzie się żaden inny uczestnik, że w lokalu będą
tylko normalni widzowie teatralni czekający na rozpoczęcie spektakli
przy Leicester Square.
Les resztkami tchu kazał mi przysiąc milczenie. Jak widać,
potrzebował powiernika, a ja chętnie przystałem na tę rolę.
- Ostatnio rozmawiałem z wieloma dawcami krwi - zaczął, gdy kelnerka
przyjęła już zamówienie. - Wygląda, że choć wiele osób zrezygnowało z
krwiodawstwa, spowodowane tym straty zostały niemal w całości wyrównane
przez zwiększone oddawanie przez stałych dawców:
- Brzmi to nieźle - przyznałem, całkiem szczerze. Nie miałem nic
przeciwko wystarczającym zasobom krwi. Jeszcze w Austin z przyjemnością
patrzyłem, jak inni udają się do ambulansu Czerwonego Krzyża - byle
tylko mnie nie kazano oddawać. Nie miałem na to ani czasu, ani ochoty,
więc wykręciłem się malarią.
- Znalazłem ciekawego gościa, Forry. Wygląda na to, że zaczął oddawać
w wieku dwudziestu pięciu lat, a do tej pory przekazał już ze sto
pięćdziesiąt litrów.
Zrobiłem w myśli szybkie obliczenia. - Chwileczkę, on musiał już
przekroczyć granicę wieku.
- No właśnie! Przyznał mi się do tego, gdy obiecałem mu, że nic nie
powiem. Wygląda, że n i e c h c i a ł zaprzestać krwiodawstwa, gdy
skończył sześćdziesiąt pięć lat. To twardy staruszek... parę lat temu
przeszedł drobny zabieg chirurgiczny, ale w sumie trzyma się bardzo
dobrze. Toteż gdy jego miejscowy Klub Krwiodawców zrobił mu wielkie
przyjęcie pożegnalne, facet zmienił miejsce zamieszkania i zarejestrował
się w nowej stacji, pod fałszywym nazwiskiem i podając znacznie niższy
wiek:
- Facet wydaje się cokolwiek szurnięty, ale chyba nieszkodliwie.
Myślę, że po prostu chce być potrzebny. Założę się, że podrywa
pielęgniarki i smakuje mu darmowe jedzenie... traktuje to jako wyżerkę
co dwa miesiące, na którą zawsze może, liczyć, w towarzystwie
przyjaznych, wdzięcznych osób.
Dobrze, powiedzmy, że jestem egoistycznym sukinsynem, ale to nie
znaczy, że nie umiem zrozumieć motywów altruistycznych. Tak jak
większość typów wyzyskiwaczy, mam dobrego nosa do tego rodzaju
motywacji, jakie kierują frajerami. Tacy jak ja muszą wiedzieć podobne
rzeczy.
- Na początku ja też tak myślałem - powiedział Les, kiwając głową. -
Znalazłem jeszcze paru podobnych i postanowiłem nazwać ich
"nałogowcami". Zrazu nie skojarzyłem ich z inną grupą; tymi, których
nazwałem "neofitami".
- Neofitami?
- Tak jest. Chodzi o tych, co nagle zostali krwiodawcami, rozumiesz -
bardzo szybko po tym, jak sami mieli poważne zabiegi chirurgiczne!
- Może w ten sposób spłacają część rachunku za szpital? - Nie, nie o
to chodzi. Mamy przecież powszechne ubezpieczenie społeczne, pamiętasz?
A nawet w przypadku lecznictwa prywatnego, mogło to się odnosić tylko do
pierwszych oddań.
- Może więc wdzięczność? - Uczucie mi obce, ale jego zasadę
potrafiłem zrozumieć.
- Możliwe. Niektórym osobom zapewne po tak bliskim otarciu się o
śmierć mogła wzrosnąć wrażliwość i postanowili stać się lepszymi
obywatelami. W końcu pół godziny w stacji krwiodawstwa, parę razy w
roku, to niewielka ofiara w zamian za...
Obłudny wariat. Oczywiście, on sam był krwiodawcą. Les rozgadał się o
obowiązkach wobec społeczeństwa i podobnych, aż w końcu przyszła
kelnerka i przyniosła pizzę oraz dwa następne piwa. To go zamknęło na
chwilę. Gdy jednak kelnerka odeszła, Les pochylił się naprzód; oczy mu
błyszczały.
- Ale nie, Forry. To nie spłacanie rachunku, ani nawet wdzięczność.
Przynajmniej nie u wszystkich. Z tymi ludźmi zdarzyło się więcej niż
tylko to, że stali się lepsi. To istni neofici, Forry. Zapisywali się do
Klubów Krwiodawców - i to jeszcze nie wszystko! Wygląda na to, że w
każdym przypadku nastąpiła zmiana osobowości.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli to, że w znacznej części te osoby, które przeszły
operacje w ciągu ostatnich pięciu lat, całkowicie, jak się wydaje,
zmieniły swoją postawę wobec społeczeństwa! Stawszy się krwiodawcami,
jednocześnie zwiększyły datki na cele dobroczynne, wstępowały do
komitetów rodzicielskich i rad opiekuńczych harcerstwa, uaktywniały się
w ruchach ekologicznych i antyaborcyjnych...
- Do rzeczy, Les. O co ci konkretnie chodzi?
- O co mi chodzi? - Potrząsnął głową. - Prawdę mówiąc, niektóre z
tych osób zachowują się jak nałogowcy... jak nałogowcy nawróceni na
altruizm. I właśnie mi przyszło do głowy: to może być nasz nowy typ
nosicielstwa.
Powiedział to tak po prostu. Oczywiście spojrzałem na niego, nic nie
rozumiejąc.
- Nowy typ nosicielstwa! - wyszeptał z przejęciem. - Zapomnij o
tyfusie, ospie czy grypie. To amatorszczyzna! Prymityw, co zdradza swoje
działanie przez kichanie; łuszczenie się i sraczkę. Jasne, AIDS używa
krwi i seksu, ale jest tak cholernie w tym ordynarny, że zmusił nas,
byśmy sobie go uświadomili, opracowali testy, rozpoczęli długi, powolny
proces izolacji. Lecz ALAS...
- Alas?
- A-L-A-S. - Uśmiechnął się. - Tak właśnie nazwałem ów nowy
wyizolowany przeze mnie wirus. Jest to skrót od "Acquired Lavish
Altruism Syndrome".(Nabyty Zespół Hojnego Altruizmu) Jak ci się to podoba?
- Wcale. Czy chcesz mi wmówić, że istnieje wirus, co wpływa na
działanie umysłu ludzkiego? I w taki skomplikowany sposób? - Nie
chciałem wierzyć, a jednocześnie byłem straszliwie przerażony. Wirusy i
nosicielstwo napawały mnie zawsze przesądnym strachem. Les faktycznie
dał mi teraz popalić.
- Nie, oczywiście, że nie - zaśmiał się. - Ale wyobraź sobie prostszą
możliwość. Co będzie, jeśli jakiś wirus pewnego dnia wpadnie na pomysł,
jak sprawić, by ludzie p o 1 u b i 1 i krwiodawstwo?
Myślę, że wówczas tylko mrugałem oczami, niezdolny do jakiejkolwiek
innej reakcji.
- P o m y ś 1, Forry! Pomyśl o tym staruszku, o którym mówiłem
wcześniej. Powiedział mi, że gdzieś co dwa miesiące, bezpośrednio przed
dozwolonym terminem kolejnego oddawania, czuje się "cały pełny w
środku". To przykre uczucie mija, gdy znowu odda krew!
Znowu zamrugałem. - I powiadasz, że za każdym razem, gdy ten facet
odda krew, faktycznie działa na rzecz swego pasożyta, dostarczając mu
nowych nosicieli...
- A są to ci, którzy przeżywają operacje, bo szpital daje im świeżą
krew, a wszystko dlatego, że nasz staruszek był tak hojny, jasne! I
biorcy zostają zainfekowani. Tylko jest to tym razem subtelny wirus, nie
żarłoczny sukinsyn, jak AIDS czy nawet grypa. Siedzi cicho. Kto wie,
może nawet osiągnął poziom współżycia ze swymi nosicielami - atakuje ich
wrogów albo...
Zobaczył wyraz mojej twarzy i zamachał rękami. - Dobrze wiem, że to
fantastyczne. Ale pomyśl nad tym! Ponieważ nie ma żadnych objawów
chorobowych, nikt do tej pory nie pomyślał szukaniu tego wirusa.
O n - g o w y i z o 1 o w a ł, zdałem sobie nagle sprawę. I
momentalnie rozumiejąc, co to może oznaczać dla mojej kariery, zacząłem
szybko główkować, zastanawiając się, jak umieścić swoje nazwisko na jego
artykule, gdy go opublikuje. Tak byłem tym zaabsorbowany, że na moment
straciłem wątek jego monologu.
- ...I teraz dochodzimy do najciekawszej sprawy. Jak sądzisz, co
normalny, egoistyczny zwolennik partii konserwatywnej pomyśli sobie,
kiedy nagle stwierdzi, że odczuwa potrzebę wizyt w stacji krwiodawstwa
tak często, jak mu wolno?
- Mmm. - Potrząsnąłem głową. - Że został opętany? Zahipnotyzowany?
- Nonsens! - parsknął Les. - Nie tak działa psychika człowieka. Nie,
my robimy wiele rzeczy, nie znając powodów. Potrzebne są nam jednak
preteksty, abyśmy mogli u z a s a d n i ć swoje postępowanie! Jeśli nie
ma racjonalnego wyjaśnienia naszego zachowania, wymyślamy inne,
najchętniej takie, co pozwolą nam mieć o sobie wyższe mniemanie. Ego to
potężna motywacja, przyjacielu.
Hej, pomyślałem, nie ucz ojca dzieci robić.
- Altruizm - powiedziałem na głos. - Stwierdzają; że regularnie
biegają do stacji krwiodawstwa, uzasadniają więc, że to dlatego, iż są d
o b r y m i ludźmi... Są z tego dumni, chwalą się tym...
- No i skapowałeś - orzekł Les. - A ponieważ są dumni, nawet chełpią
się swoją świeżo otrzymaną hojnością, będą się starali ją
rozpowszechnić, przenieść na inne aspekty swego życia!
- Wirus altruizmu! - wyszeptałem z przerażeniem. - Jezu, Les, gdy my
to ogłosimy...
Zamilkłem, gdy spostrzegłem jego nagłe zmarszczenie brwi i od razu
pomyślałem, że to z powodu tego "my". Oczywiście myliłem się; Les zawsze
chętnie dzielił się zasługami. Nie, jego zastrzeżenia miały znacznie
poważniejsze podłoże.
- Jeszcze nie, Forry. Na razie nie możemy tego opublikować.
Potrząsnąłem głową. - Dlaczego nie? To wielka sprawa, Les! Dowód na to,
co zawsze twierdziłeś, o symbiozie i w ogóle. Z tego nawet może być Nobel!
Zachowałem się nietaktownie: na głos wymieniłem Najwyższy Cel. On
jednak zdawał się tego nie dostrzegać. Cholera. Że też Les nie jest taki
jak inni biolodzy, których bardziej niż wszystko inne pociąga magia
Sztokholmu. Ale nie. Widzicie, Les był urodzonym, autentycznym altruistą.
To oczywiście jego wina. Jego i jego cholernych cnót; to one
doprowadziły mnie do tego, co postanowiłem zrobić.
- Nie rozumiesz, Forry? Jeśli opublikujemy, oni opracują test na
wykrywanie wirusa ALAS. Dawcy nosiciele zostaną odsunięci od stacji
krwiodawstwa, tak jak ci, co mają AIDS, syflisa czy żółtaczkę zakaźną. A
to byłaby niezwykle okrutna męczarnia dla tych biednych nałogowców i
nosicieli.
- W dupie mam nosicieli! - prawie wrzasnąłem. Paru bywalców pizzerii
spojrzało w moją stronę. Desperackim wysiłkiem ściszyłem głos. -
Słuchaj, Les, nosiciele zostaną uznani za chorych, nie? I znajdą się pod
opieką lekarską. A jeśli wystarczy tylko puścić im krew, by poprawić ich
samopoczucie, to da się im parę garści pijawek!
Les uśmiechnął się. - Sprytne. Ale to nie jedyny, a nawet nie główny
motyw mojego wahania, Forry. Nie, nie mam zamiaru na razie publikować i
to moja ostateczna decyzja. Po prostu nie mogę pozwolić, by ktoś
zwalczył tę chorobę. Ona musi się rozprzestrzeniać, stać się epidemią.
Nawet zarazą.
Patrzyłem na niego i widząc wyraz jego oczu pojąłem, że Les jest
czymś więcej niż altruistą. Zaraził się tą szczególnie złośliwą z
wszystkich ludzkich dolegliwości, kompleksem Mesjasza. Les chciał zbawić
świat.
- Nie widzisz? - pytał natarczywie, z gorliwością neofity.
Samolubność i chciwość niszczą naszą planetę, Forry! Ale natura zawsze
znajduje sposób, i tym razem owa symbioza może być :naszą ostatnią
szansą, jedyną okazją, by stać się lepszymi ludźmi, nauczyć się
współpracy, nim będzie za późno!
To, z czego jesteśmy najbardziej dumni, nasze płaty czołowe, owe
kawałki szarej materii nad oczami, co sprawiają, że jesteśmy o tyle
mądrzejsi od zwierząt - co nam dobrego przyniosły, Forry? Niewiele. M y
ś 1 e n i e m nie wypracujemy sobie drogi wyjścia z kryzysów XX wieku.
Albo nie samym myśleniem. Potrzeba nam czegoś jeszcze.
I słuchaj, Forry, mam pewność, że ALAS to coś jeszcze. Musimy
utrzymać to w tajemnicy, przynajmniej dopóki on się tak nie zakorzeni,
że nie będzie drogi odwrotu!
Przełknąłem ślinę. - Jak długo? Ile jeszcze chcesz czekać? Aż płynie
to na rozkład głosów w wyborach? Aż będzie już po głosowaniu?
Wzruszył ramionami. - Och, co najmniej tak długo. Pięć lat. loże
siedem. Widzisz, wirus trafia z zasady do organizmów tych ludzi, co
niedawno przeszli operację, a są to przeważnie ludzie starsi.
Szczęśliwie, mają często znaczne wpływy. Tak jak ci, co obecnie głosują
na konserwatystów...
Les mówił dalej. I jeszcze dalej. Ja chwytałem co drugie słowo, ale
już zaczynałem dochodzić do owego brzemiennego w skutki wniosku. Siedem
lat czekania na zasrane współautorstwo sprawi, to odkrycie będzie prawie
bezużyteczne w mojej karierze, dla mych ambicji.
Oczywiście, że mogłem zdradzić sekret Lesa, skoro go znałem. Ale to
by tylko go rozdrażniło, a łatwo mógłby sobie przypisać Wyłączność
odkrycia. Ludzie zwykle pamiętają wynalazców, nie
Zapłaciliśmy rachunek i poszliśmy do stacji metra Charing Cross, skąd
mogliśmy przejechać do dworca Paddington, a stamtąd do Oxfordu. Po
drodze, uciekając przed nagłą ulewą, wpadliśmy do lodziarni. Kupiłem
lody dla nas obu. Dobrze pamiętam, że Les wziął truskawkowe; ja miałem
malinowe.
Gdy Les z roztargnieniem opowiadał o swych planach badawczych, z
kącika ust spłynęła mu mała, różowa smużka. Udawałem, że słucham, ale
moje myśli podążały już w nowym kierunku, ku rodzącym się planom i
dokładnemu scenariuszowi zbrodni, jaką miałem popełnić.
Byłaby to oczywiście zbrodnia doskonała.
Detektywi z filmów gadają zawsze o "motywach, środkach i okazji". No
więc motyw miałem wystarczający, ale tak fantastyczny, tak ukryty, że
nikomu by nie przyszedł do głowy.
Środki? Psiakrew, pracowałem w specjalności, w której środków było aż
nadto. Cała galeria trucizn i patogenów. Jesteśmy ostrożnymi
pracownikami, ale... wypadki się zdarzają. To samo tyczy się okazji.
Był, oczywiście, pewien problem. Sława naszego cudownego dziecka była
tak olbrzymia, że nawet gdyby mi się udało go załatwić, nie odważyłbym
się natychmiast wystąpić z odkryciem. Niech go diabli, wszyscy od razu
by przyjęli, że to i tak jest jego dzieło albo że co najmniej pod jego
"kierownictwem" w laboratorium dokonano odkrycia ALAS. Poza tym zbyt
wielka sława dla mnie zaraz po jego śmierci mogłaby sprawić, że ktoś
zacząłby się domyślać motywu.
A więc, zdałem sobie sprawę, nawet jeśli Les umrze, będzie miał tę
swoją zwłokę. Może nie siedem lat, ale trzy lub cztery, w których czasie
wrócę do Stanów, zacznę osobny kierunek badań, potem subtelnie pokieruję
nimi tak, by dokładnie uwzględniły wszystkie podstawy, jakie Les ustalił
ostatnio podczas swych przebłysków natchnienia. Zwłoka mnie nie
cieszyła, ale kiedy już wszystko minie, będzie to wyglądało jako
całkowicie moja praca. Żadne współautorstwo dla Forry'ego, mowy nie ma!
Cały urok tej zbrodni polegał na tym, że nikt nigdy nie pomyśli o
łączeniu mego nazwiska z tragiczną śmiercią przed laty mego kolegi i
przyjaciela. W końcu czyż jego śmierć nie była dla mnie przeszkodą na
drodze do kariery? "Szkoda, że biedny Les nie żyje i nie może widzieć
twoich sukcesów!" będą mówić moi rywale, tłumiąc zazdrość, gdy ja będę
pakował walizki do Sztokholmu.
Oczywiście nic z tego nie ujawniło się na mojej twarzy ani w słowach.
Obaj mieliśmy swoje zwykłe zadania. Jednak prawie co dzień przez wiele
godzin pomagałem Lesowi przy "naszych" tajnych badaniach. Na swój sposób
były to cudowne dni, a Les nie skąpił pochwał dla mojej powolnej,
żmudnej, ale systematycznej metody ucieleśniania jego pomysłów.
Przygotowania robiłem powoli, wiedząc, że Les się nigdzie nie
spieszy. Razem zbieraliśmy dane. Wyizolowaliśmy, a nawet
wykrystalizowaliśmy wirusa, otrzymaliśmy dyfrakcje rentgenowskie,
wykonaliśmy badania epidemiologiczne, wszystko w najgłębszej tajemnicy.
- Wspaniałe! - wykrzykiwał Les badając, w jaki sposób wirus ALAS
zmusza swych nosicieli do odczuwania potrzeby "dawania". Wymyślał
eleganckie, wyczerpujące, wszystko wyjaśniające mechanizmy, które
przypisywał selekcji losowej, przy czym ja nie mogłem się oprzeć i sam z
kolei przypisywałem je jakiejś niewiarygodnie przewrotnej postaci
inteligencji. Im częściej stwierdzaliśmy, jak subtelne i skuteczne są
jego metody, tym bardziej Les go podziwiał i tym bardziej ja
nienawidziłem tych kupek RNA i białka.
Nienawidziłem go tym więcej, że wyglądał tak niewinnie Les uważał go
nawa za przyjaznego człowiekowi. I dlatego cieszyłem się z moich planów.
Cieszyłem się, ie pokrzyżuję Lesowi zamiar oddania ALAS władzy nad światem.
Miałem zamiar uratować ludzkość od tego przyszłego animatora
kukiełek. Jasne, opóźnię moje ostrzeżenie, by osiągnąć swój cel, ale
ostrzeżenie nastąpi, i, to prędzej, niż podejrzewa mój niechciany
współobywatel.
Les nawet nie podejrzewał, że wykonuje podstawy pracy, za którą ja
zgarnę wszelkie zaszczyty. Każdy przebłysk intuicji, każde "Eureka!"
znalazło się w moim prywatnym notesie, obok własnych kolumn nudnych
danych. Tymczasem robiłem przegląd środków stojących do mojej dyspozycji.
Ostatecznie zdecydowałem się na szczególnie złośliwy szczep dengi.
Mamy w Teksasie stare powiedzenie: "Kura to metoda, którą stosuje
jajko do wytwarzania następnych jajek."
Dla biologa, obznajomionego z tymi wszystkimi łacińskimi i greckimi
terminami, to powiedzenie przybiera bardziej "naukową" formę.. Ludzie są
"zygotami" powstałymi z komórek diploidalnych, zawierających 46
chromosomów w parach... z wyjątkiem naszych haploidalnych komórek
płciowych, inaczej "gamet". Gamety męskie to plemniki, męskie natomiast
to jaja, a każda gameta zawiera tylko 23 chromosomy.
Biolodzy powiadają więc, że "zygota to metoda, którą stosuje gameta
do wytwarzania następnych gamet".
Sprytne, nie? Ale dowodzi, jak trudno jest znaleźć w przyrodzie
Praprzyczynę... jakiś punkt kluczowy łamigłówki, do którego można by
dopasować całą resztę. Chodzi oczywiście o to, co było pierwsze: jajo
czy kura?
"Człowiek jest miarą wszechrzeczy", głosi inne stare i mądre
powiedzenie. Jasne! Powiedz to współczesnemu technokracie. Znałem kiedyś
faceta, co lubił science fiction; opowiedział mi raz historię; jaką
pewnego razu przeczytał. Jej autor twierdził, że jedyną i wyłączną
przyczyną istnienia ludzkości, wytworzenia mózgów i tak dalej, jest
zbudowanie przez nią statków kosmicznych, by za ich pośrednictwem m u c
h y d o m o w e mogły się rozpowszechnić i skolonizować galaktykę.
Ale to nic w porównaniu z tym, w co wierzył Les Adgeson. On tak mówił
o zwierzęciu, któremu na imię człowiek, jakby opisywał istną Organizację
Narodów Zjednoczonych. Od E. coli w naszych kiszkach, poprzez
mitochondria, co dostarczają energii naszym komórkom, aż do wnętrza
samego DNA... Les uważał to wszystko za wielki mrówkowiec opierający się
na zasadzie kompromisu, negocjacji, s y m b i o z y. Twierdził, że
większość zawartości naszych chromosomów pochodzi od wirusów, które
ongiś były naszymi wrogami.
Symbioza? Obraz, jaki Les wytworzył w moim umyśle, przypominał
teatrzyk miniaturowych lalkarzy poruszających i szarpiących nami za
pomocą białkowych sznurków, czyniących nas marionetkami tańczącymi w
rytm ich muzyki, wykonującymi ich perfidne, egoistyczne polecenia.
A ty, ty byłeś najgorszy! Tak jak większość cyników, zawsze w
sekrecie pokładałem ufność w naturze człowieka. Tak, większość ludzi to
świnie. Zawsze to wiedziałem. I choć ja sam jestem wyzyskiwaczem, mam
tyle uczciwości, by to przyznać.
W głębi jednak my, wyzyskiwacze liczymy na szczerą, niczym nie
uzasadnioną hojność innych, ów tajemniczy, zagadkowy altruizm innych,
tych dobrych, nie wiedzieć czemu porządnych ludzi... z których z pozoru
drwimy pogardliwie, ale w sekrecie podziwiamy i szanujemy.
I wtedy ty się zjawiłeś, niech cię cholera. Ty z m u s i ł e ś ludzi,
by się właśnie tak zachowywali. Nie będzie już żadnej tajemnicy, gdy
zakończysz swe dzieło. Żadnego zakątka nieprzenikalnego dla cynizmu.
Psiakrew, jak ja cię znienawidziłem!
Podobnie jak znienawidziłem Leslie Adgesona. Robiłem plany,
opracowywałem swą wspaniałą bitwę przeciwko wam obu. W tych ostatnich
dniach niewinności czułem się wściekle, och, jak wściekle
zdeterminowany. Tak wspaniale zdecydowany i panujący nad własnym
przeznaczeniem.
W sumie zaś wyszło rozczarowanie. Nie zdążyłem skończyć przygotowań,
nastawić swej pułapki, odpowiednio umieścić owego odłamka szkła
zanurzonego w odpowiedniej mieszance śmiercionośnych mikroorganizmów.
Zjawił się bowiem wówczas CAPUC, na moment przed tym, jak miałem wstąpić
na drogę zbrodni.
CAPUC zmienił wszystko.
Catastrophic Auto-immune PUlmonary Collapse...( Katastrofalna
Samoodporna Zapaść Płucna) pełna nazwa potwora, przy AIDS wydaje się
jedynie drobną dolegliwością. Zrazu wydawał się niepokonany. Jego sposób
nosicielstwa był całkowicie nieznany, a czynnik wywołujący długo nie
poddawał się identyfikacji.
Tym razem nie było łatwej do identyfikacji grupy, szczególnie
narażonej na zakażenie nową chorobą, choć największe jej ogniska
występowały w krajach uprzemysłowionych. W niektórych strefach
szczególnie podatne były dzieci szkolne, w innych - sekretarki i pocztowcy.
Naturalnie wszystkie główne laboratoria epidemiologiczne zostały w to
włączone. Les przewidywał, że patogen okaże się podobny do prionów
wywołujących półpaśca u owiec oraz pewne choroby roślin... priony to
forma pseudożycia jeszcze prostsza niż wirus i jeszcze trudniejsza do
wykrycia. Był to pogląd mniejszościowy, wręcz heretycki, aż w końcu
ośrodek w Atlancie, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy, wypróbował
teorie Lesa i odnalazł te właśnie uśpione wiroidy, których istnienie Les
przewidział - w k 1 e j u używanym do zalepiania kopert, kartonów z
mlekiem oraz do naklejania znaczków.
Les stał się oczywiście bohaterem, podobnie jak większość z nas,
pracujących w jego laboratorium. W końcu stanowiliśmy pierwszą linię
obrony - a straty były okropne.
Przez jakiś czas nie zezwalano na pogrzeby i inne zgromadzenia
publiczne - zrobiono jednak wyjątek dla Lesa. Jego kondukt żałobny miał
kilometr długości. Mnie poproszono o wygłoszenie mowy nad grobem. A
kiedy zwrócono się do mnie, abym przejął jego laboratorium, zgodziłem się.
Oczywiście więc zaczynałem zapominać o ALAS. Wojna przeciwko CAPUC
pochłonęła wszystkie rezerwy społeczne. A ja, choć może jestem egoistą,
potrafię jak szczur się domyślić, kiedy warto włączyć się do , walki o
uratowanie tonącego okrętu szczególnie jeśli na horyzoncie nie widać
innego portu.
Ostatecznie nauczyliśmy się walczyć z CAPUC. Kuracja obejmowała
podawanie leków oraz wytwarzanie autoszczepionki w szpiku pacjenta przez
zaaplikowanie mu niebezpiecznej dawki związku wanadowego, którego skład
opracowałem metodą prób i błędów. Przeważnie to działało, choć pacjenci
przechodzili wielki stres i często potrzebowali całkowitego przetoczenia
krwi, aby przejść przez najniebezpieczniejszy okres.
Banki krwi jeszcze bardziej się opróżniły, ale teraz ludzie chętniej
reagowali na apele o oddawanie krwi, tak jak w czasie wojny. Nie
powinienem się dziwić, kiedy ozdrowieńcy zgłaszali się tysiącami. Ale
przecież wówczas nie pamiętałem, o ALAS, prawda?
Pokonaliśmy CAPUC. Jego system nosicielstwa okazał się zbyt niepewny,
zbyt łatwy do przerwania, od kiedy go zidentyfikowaliśmy. Ten biedny,
mały wiroid nie miał szansy dotrzeć nawet do stadium "negocjacji" według
diagramu Lesa. No i dobrze, na tym polegają sukcesy.
Otrzymałem wiele zaszczytów, na które nie zasługiwałem. Król nadał mi
godność Rycerza Imperium Brytyjskiego za to, że uratowałem księcia
Walii. Zostałem zaproszony na obiad do Białego Domu.
Wielka mi rzecz.
Świat doznał potem wytchnienia. CAPUC tak wystraszył ludzi, że z
pozoru stało się to motywem do nowego okresu współpracy. Mogłem _wtedy
oczywiście nabrać podejrzeń. Wkrótce jednak przeniesiono mnie do WHO,
gdzie miałem mnóstwo obowiązków związanych z Ostateczną Rozprawą z Głodem.
Do tej pory zresztą zapomniałem już o ALAS. Zapomniałem o tobie, nie?
Minęło wiele lat, moja gwiazda jaśniała coraz silniej, stałem się znany,
poważany, uwielbiany. Ironia losu sprawiła, że swoją nagrodę Nobla
odbierałem nie w Sztokholmie, lecz w Oslo. Popatrz tylko. Najlepszy
dowód, że każdego można wywieść w pole.
A jednak nie sądzę, żebym całkowicie zapomniał o tobie, ALAS. Gdzieś
tam tkwiłeś w zakamarkach pamięci.
Podpisano układy pokojowe. Mieszkańcy krajów uprzemysłowionych
zgodzili się na okresową obniżkę swojego poziomu życia na rzecz walki z
nędzą i ochrony środowiska. Nagle, jak się wydawało, wszyscy
wydorośleliśmy. Inni cynicy, ludzie, z którymi nieraz się upijałem - i
gadałem o ciemnych perspektywach dla parszywej, żałosnej ludzkości -
stopniowo porzucili swe przekonania, jak się to dzieje z pesymistami,
gdy świat nabiera różowych barw, zbyt różowych nawet jak dla cyników,
tak że nie mogą pominąć ich milczeniem jako rzekomo przemijającego
rozbłysku na drodze do piekła.
A jednak moje rozmyślania trwały nieprzerwanie. Podświadomość moja
wiedziała bowiem, że to wszystko nie jest autentyczne.
I wówczas wśród powszechnej radości powróciła trzecia wyprawa
marsjańska i przywiozła ze sobą TARP.
Wtedy właśnie stwierdziliśmy, jak d o b r o t 1 i w e były faktycznie
dotychczas znane nam patogeny.
Późną nocą, potykając się z przemęczenia pracą stawałem przed
portretem Lesa wiszącym naprzeciwko mojego gabinetu i przeklinałem go za
jego cholerną teorię s y m b i o z y. ,
Wyobraźcie sobie, że ludzkość osiąga związek symbiotyczny z TARP! To
byłoby coś. Wyobraź sobie, Les, te wszystkie o b c e geny dodane do
naszego dziedzictwa, do naszej bogatej ludzkiej różnorodności!
Tyle że TARP nie interesował się specjalnie "negocjacjami". Jego styl
był twardy, śmiercionośny, a ośrodek przenoszenia stanowił wiatr.
Świat patrzył na mnie i na moich towarzyszy, czekając na wybawienie.
Ja jednak, niezależnie od moich wszystkich sukcesów i wielkiej sławy,
wiedziałem, że w sumie jestem wart niewiele.
Zawsze będę wiedział - pomimo wszelkiej wdzięczności i sławy - kto
mnie przerastał o całe lalą świetlne.
Godzinami, całe dnie i noce ślęczałem nad notatkami pozostawionymi
przez Leslie Adgesona, szukając natchnienia, szukając nadziei. Tak
właśnie natknąłem się znowu na ciebie, ALAS. Znowu c i ę znalazłem.
Och, to prawda, że teraz jesteśmy lepsi. Co najmniej jedna czwarta
ludzkości musi posiadać twój DNA. I poprzez ten swój nowo odnaleziony,
niewytłumaczalny; zracjonalizowany altruizm wytyczyli oni drogę, którą
poszli inni.
Każdy zachowuje się tak cholernie d o b r z e w tej obecnej niedoli.
Jeden pomaga drugiemu, pielęgnuje chorego, wszyscy tyle z siebie d a j ą.
Ciekawa rzecz jednak. Gdybyś nie zrobił nas tak cholernie skorymi do
współpracy, zapewne nigdy nie dotarlibyśmy do tego zasranego Marsa, nie?
A gdybyśmy jednak dotarli, starczyłoby porządnej paranoi na to, by
członków wyprawy poddać uczciwej kwarantannie.
Ale, przypominam sobie, ty nie planujesz, prawda? Jesteś po prostu
kłębkiem RNA wpakowanym w otoczkę proteinową, mającym tę przypadkowo
zdobytą cechę skłaniania ludzi do oddawania krwi. Tylko tyle, nie? Nie
wiedziałeś więc, że czyniąc nas "lepszymi" wystawiasz nas na cel TARP?
Nie wiedziałeś?
Teraz mamy już nieco paliatywów; niektóre z nowych metod przynoszą
pewne rezultaty. Szczerze mówiąc, ostatnie informacje są po prostu
fantastyczne. Wydaje się, że może uda się nam uratować około piętnastu
procent dzieci. Połowa z nich może nawet będzie płodna.
Dotyczy to krajów, wśród których następowało znaczne przemieszanie
ras. Heterozygotyzm i różnorodność genetyczna, jak się wydaje, rodzą
wyższą odporność. Narody z "czystymi" wąskimi genealogiami będą
trudniejsze do uratowania, ale rasizm ma w końcu swoją cenę.
Szkoda małp i koni, ale przynajmniej spowoduje to, że odrosną lasy.
Tymczasem wszyscy jakoś dają sobie radę. Nie ma paniki, o jakiej
można przeczytać w przypadku dawnych plag. Wygląda na to, że wszyscy
wydorośleliśmy. Pomagamy sobie wzajemnie.
Ja jednak wciąż noszę w portfelu kartę stwierdzającą, że jestem
praktykującym świadkiem Jehowy, a moja grupa krwi to AB Rh(-) i że
jestem uczulony na prawie wszystko. Transfuzje to bardzo powszechny
teraz rodzaj kuracji, a ja jestem ważną osobą.
Ale nie wezmę krwi. Nie wezmę. Oddaję, ale nigdy nie dam sobie zrobić
transfuzji. Nawet gdybym miał paść.
Nie dostaniesz mnie, ALAS. Nie dostaniesz.
Jestem złym człowiekiem. Myślę, że biorąc wszystko pod uwagę zrobiłem
w życiu więcej dobra niż zła, ale stało się to przypadkowo, w wyniku
zbiegu okoliczności i kaprysów losu.
Nie mam władzy nad światem, ale mogę, przynajmniej podejmować decyzje
wobec siebie. Tak jak podejmuję tę właśnie. Wyszedłem z mojej wieży,
gdzie prowadziłem badania, na ulice pełne zatłoczonych klinik i
szpitali. Tu teraz pracuję. I nie ma to znaczenia, że postępuję tak samo
jak inni w tych czasach. Oni wszyscy są marionetkami. Uważają, że
postępują altruistycznie, ale ja wiem, że to twoje kukiełki, ALAS.
Ale ja jestem c z ł o w i e k i e m, słyszysz mnie? Sam podejmuję
decyzje.
Gorączka pali moje ciało, gdy przechodzę od łóżka do łóżka, biorąc
ich za ręce, gdy wyciągają je do mnie szukając pociechy; robiąc
wszystko, co w mojej mocy, by ulżyć ich cierpieniu, by uratować choć kilku.
Nie dostaniesz mnie, ALAS. To właśnie postanowiłem.
przekład Wiktor Bukato