Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 03 - Mars

Szczegóły
Tytuł Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 03 - Mars
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 03 - Mars PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 03 - Mars PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 03 - Mars - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BEN BOVA MARS Przełożył Maciej Nowak - Kreyer PODZIĘKOWANIA Książka ta nie powstałaby, gdyby nie wielkoduszna pomoc Marka Chatranda, Stephena L. GiJIeta, Tony 'ego Hitlermana, Williama T. Pogue 'a, Kennetha Jon Rosę 'a i R. M. Batsona z United States Geological Survey, którzy uprzejmie dostarczyli mi niezwykle szczegółowych map Marsa. Składam im najszczersze podziękowania, a także wszystkim tym niezliczonym osobom, które przez lata dostarczały wielu cennych spostrzeżeń oraz pomysłów. Pomogli mi oni, tak dokładnie jak tylko się dało, przedstawić Marsa oraz sprzęt używany przez jego pierwszych badaczy, a także mitologię Indian Nawaho. Tak jak każdy autor, opisując niektóre sprawy, korzystałem czasem z licentia poetica. Swą wiarygodność powieść ta zawdzięcza wymienionym wyżej ludziom; wszystkie elementy niewiarygodne są wyłącznie moją winą. Na koniec, z całego serca dziękuję Edgarowi Rice Burroughsowi, Stanleyowi G. Weinbaumowi, a przede wszystkim Rayowi Bradbury 'emu. Przedstawione przez nich wizerunki Marsa istnieją co prawda tylko w wyobraźni - ale to i tak wiele. BEN BOYA Czerwony i niebieski świat Słuchajcie Prawdy Starszych. Czerwony i błękitny świat to bracia. Razem zrodzili się z wrzącego wiru pyłu i gazu, ciągnącego się z serca wielkiej chmury, która stała się Ojcem Słońcem. Przez niezliczone eony, na każdym z tych światów odbywał się niekończący się gwałt. Z niebios spadały z rykiem bestie, uderzając w owe globy pośród niosących zagładę wybuchów. Straszliwe bombar- dowanie sprawiało, że nie było tam miejsca na stały ląd. Skały bulgo- tały jako płynna magma, a z góry leciał wciąż ognisty deszcz, przy- słaniając jasny blask niedawno zrodzonego Ojca Słońca, który oble- wał ogniem każdą z planet, od bieguna do bieguna. Powoli, z boską cierpliwością godną gwiazd, powierzchnia glo- bów z wolna stygła. Kształtów nabrał stały ląd, powstały nagie skały, twarde i pozbawione życia. Gorsze od pustyni, na której mieszka Lud; znacznie gorsze. Nie było tam żadnego drzewa ani źdźbła trawy, ani jednej kropli wody. Głęboko pod powierzchnią oba światy wciąż pełne były płynne- go żaru, energii swej gwałtownej kreacji. Woda uwięziona pod zie- mią wrzała, a potem jej krople wydobywały się z głębin, niczym kro- ple rosy na tykwie, w środku skwarnego lata. Woda parowała do cien- kiej atmosfery, otulającej każdy z nowo narodzonych światów. Na gołe kamienic zaczął też padać chłodny deszcz, płynąc strugami, strumie- niami i rwącymi potokami, które wymywały na swojej drodze skały, wycinając wielkie rysy. Na większym z dwóch światów potężniały oceany, zapełniając wodą głębokie, kamieniste płaszczyzny. Na mniejszej planecie powsta- ły płytkie, rozległe jeziora, ale stopniowo wyparowywały do cienkiej, chłodnej atmosfery albo wsiąkały, znikając pod powierzchnią. Olbrzymie lśniące oceany większego globu nadały mu barwę głębokiego błękitu. Mniejszy świat powoli, w miarę wsiąkania wód, zmieniał się w piaszczystą pustynię, nad którą hulały wiatry. Przybrał kolor rdzawej czerwieni. Na niebieskiej planecie powstało życie, najpierw w morzu, a po- tem na stałym lądzie. Po lasach i bagnach wędrowały gigantyczne be- stie, tylko po to, aby później przepaść na zawsze. Aż wreszcie na błę- kitnym globie pojawił się Lud - Pierwszy Mężczyzna i Pierwsza Ko- bieta, stojąc dumnie w słonecznym blasku. Ich dzieci rozmnożyły się. Niektóre z nich zastanawiały się nad światem, w którym żyją i nad gwiazdami, które błyszczały pośród nocy. Zwróciły swe rozumne oczy ku czerwonemu blaskowi na niebie, znaczącemu miejsce, gdzie znajdował się ich bratni glob i dziwili się, co to takiego. Przyglądali mu się uważnie, a także pozostałym gwiaz- dom, starając się zrozumieć, jak urządzone są niebiosa. Gwiazdy mówiły Ludowi o niekończących się cyklach pór roku, o czasie siania i czasie deszczów. Czerwony świat nie zaprzątał im zbytnio uwagi. Nazywali go prostu „Dużą Gwiazdą". Ale Angelos, żądni podbojów i zabijania, zawsze gdy zwracali swoje jasne oczy na czerwony blask znaczący bratnią planetę, aż drże- li od przepełniających ich myśli o krwi i śmierci. Nadali czerwonemu globowi takie samo miano, jakie nosił ich bóg wojny. Mars. Soi* 1: Poranek - Lądowanie. Słowa te najpierw wypowiedziano po rosyjsku i natychmiast po- wtórzono po angielsku. Jamie Waterman nie wyczuł chwili, kiedy dotknęli Marsa. Ładownik zbliżał się do planety tak delikatnie, że fakt opadnięcia na powierzchnię Jamie i pozostali rozpoznawali po ustaniu wibra- cji rakietowych silników. Jakby na to nie patrzeć, Wosnesenski był wyśmienitym pilotem. Cały ruch zamarł, nastała cisza. Przez grubą izolację hełmu swo- jego kosmicznego skafandra Waterman nie słyszał nic poza własnym, pełnym podekscytowania oddechem. Potem w słuchawkach usłyszał głos Joanny Brumado, szepczący z przejęciem: - Jesteśmy na miejscu. Przed jedenastoma miesiącami znajdowali się jeszcze na Zie- mi. A półtorej godziny temu orbitowali wokół Marsa. Potem nastąpi- *SoI — marsjański dzień (przyp.red.) ła straszliwa jazda w dół, kiedy przedzierali się przez cienką atmosfe- rę, wśród wstrząsów, łoskotu i płomieni - sztuczny meteor jaśniejący na pustym, marsjańskim niebie. Wędrówka, w trakcie której przebyli znacznie ponad sto milionów kilometrów, wyprawa, co zabrała im już cztery lata życia, nareszcie dobiegła końca. Teraz, w paraliżującej ciszy trwali na powierzchni nowego świa- ta: czworo naukowców zamkniętych w niewygodnych, jaskrawych skafandrach, sprawiających, iż wyglądali jakby żywcem połknęły ich jakieś ogromne roboty. Nagle, choć z mieszczącego się nad nimi kokpitu nie padło żadne słowo, czterej naukowcy zaczęli rozpinać swoje pasy bezpieczeństwa i sztywno, niezręcznie podnieśli się z foteli. Jamie uniósł zasłonę heł- mu, przeciskając się między Iloną Malater i Tonym Reedem, aby po- patrzeć przez mały, okrągły iluminator, jedyne okno w tym ciasnym pomieszczeniu. Dotarł tam i wyjrzał na zewnątrz. Pozostała trójka napierała na mego, ich twarde skafandry uderzały o siebie, przypominali teraz czwórkę niezgrabnych żółwi, usiłujących zanurzyć pyszczki w tej samej, życiodajnej kałuży. Pustynia rdzawoczerwonego piasku rozciągała się tak daleko, jak sięgał wzrok, rdzawe głazy rozrzucone były na jałowym, delikatnie fa- lującym pustkowiu, niczym zabawki zostawione przez niesforne dziec- ko. Niewyraźny horyzont zdawał się bliższy, niż był w rzeczywistości. Niebo miało kolor delikatnego, łososiowego różu. Niewielkie, usypa- ne przez wiatr wydmy wznosiły się w regularnych rzędach, a pod nie- którymi z większych skał gromadził się czerwonawy piach. Jamie przyjrzał się temu okiem profesjonalisty: widział pozosta- łości uderzeń, może wynik wulkanicznych crupcji albo, co bardziej prawdopodobne, upadku meteorów. Nie dostrzegł żadnych skał ma- cierzystych. Wydmy zdały mu się stabilne, zapewne trwały tutaj od ostatniej burzy piaskowej, może dłużej. - Mars - westchnęła Joanna Brumado. Kiedy wyglądali przez okno, ich hełmy prawie się stykały. - Mars - przytaknął Waterman. - Wygląda na straszne pustkowie - powiedziała Ilona Malater, w jej głosie zabrzmiała nutka rozczarowania, jakby oczekiwała jakie- goś komitetu powitalnego albo chociaż źdźbła trawy. - Dokładnie jak na zdjęciach - stwierdził Antony Reed. Zaś w oczach Jamiego czerwony, pustynny świat za iluminatorem wyglądał tak, jak właśnie wyglądać powinien. Jak dom. Pierwszym członkiem załogi, który opuścił ładownik, był solidny robot budowlany. Tłocząc się przy małym okienku wraz z pozostałą trójką naukowców, Jamie Waterman patrzył, jak bulwiasty, nicbiesko- szary wehikuł toczy się na sześciu sprężynujących kołach poprzez rdzawoczerwony piasek i zatrzymuje się nagle, pięćdziesiąt metrów od ładownika. Patrzył na kwadratową maszynę z niezgrabnymi, okrytymi rosą zbiornikami powietrza u góry i pomyślał sobie, że składa się na nią rosyjska konstrukcja, japońska elektronika oraz amerykańskie oprogra- mowanie. Jak zresztą na wszystko inne w tej ekspedycji. Z przodu wehikułu rozprostowało się dwoje błyszczących, me- talowych ramion, przypominał teraz żyrafę wspinająca się na palce. Robot zaczął wyciągać bezkształtną masę plastyku, ukrytą w wielkim pojemniku na swym boku. Maszyna rozpostarła plastyk na piasku, starannie, niczym gospo- dyni układająca obrus. Potem zdało się, iż się zatrzymała, jakby przy- glądając się temu połyskliwemu, przypominającemu gumę materiało- wi. Plastyk, z początku nieruchomy, zaczął powoli drgać, napełniany powietrzem z ogromnych pojemników na grzbiecie robota. Stos pla- styku rósł i przybierał kształt bąbla, potem balonu, aż wreszcie sztyw- nej półkuli, całkiem zasłaniającej machinę. Ilona Malatcr, przeciskając się bliżej okna, wymruczała: - To nasz marsjański dom. - O ile nie pęknie - skwitował Tony Recd. Przez ponad godzinę patrzyli, jak mały, pracowity robot buduje ich nadmuchiwany dom, mocno przymocowując jego krawędź do pylistej, inarsjańskicj gleby, tocząc się tam i z powrotem przez kla- pę wysoką jak człowiek, wożąc z ładowni ładownika wzmacniające konstrukcję żebra oraz wszystkie elementy śluzy powietrznej, a po- tem montując je we właściwych miejscach. Nie mogli doczekać się, aż wyjdą na zewnątrz i postawią swoje stopy na rdzawoczerwonej powierzchni Marsa, ale Wosnesenski nalegał, aby co do joty trzyma- li się planu misji. - Muszą najpierw ostygnąć zewnętrzne pokrywy - zawołał z kokpitu, uzasadniając swoją decyzję. - Musi też zostać zakończona budowa kopuły i trzeba w pełni ustabilizować w niej ciśnienie. Wosnesenski miał oczywiście zbyt wiele zajęć, aby stać przy ilu- minatorze i razem z pozostałymi oglądać Marsa. Jako dowódca lądu- jącej załogi siedział wkokpicie, sprawdzając wszystkie systemy lą- downika, jednocześnie raportując dowódcy misji, siedzącemu w okrą- żaiącym Marsa statku, a za jego pośrednictwem, kontrolerom na Zie- mi, ponad sto milionów kilometrów stąd. Pete Connors, amerykański kosmonauta, który współpilotował ładownik, siedział obok Rosjanina i obserwował robota budowlanego oraz czujniki badające atmosferę na zewnątrz. Jedynie czwórka na- ukowców miała czas podziwiać maszynę wznoszącą pierwszy ludzki dom na powierzchni Marsa. - Powinniśmy już brać plecaki - powiedziała Joanna Brumado. - Jest na to jeszcze mnóstwo czasu - stwierdził Tony Reed. Ilona Malater uśmiechnęła się, lekko i złośliwie. - Nic chcesz, żeby się na nas zdenerwował, prawda Tony? Wskazała do góry, na kokpit. Reed uniósł brwi i odwzajemnił uśmiech. - Nie sądzę, żeby zdenerwowało go to od razu, pierwszego dnia, nieprawdaż? Jamie oderwał oczy od ciężko pracującego robota, teraz dopasowu- jącego do zaokrąglonej konstrukcji kopuły drugą, ciężką metalową śluzę. Bez słowa przecisnął się między pozostałą trójką i sięgnął po plecak od swojego skafandra, wiszący w odległej przegrodzie. Podobnie jak w przy- padku skafandrów, także kolor plecaka miał odpowiednie znaczenie. Ten należący do Jamiego był błękitny. Założył go i poczuł, jak zatrzaski wska- kują na swoje miejsca, gdzieś na plecach kosmicznego stroju. Sam skafan- der wciąż zdawał się sztywny, niczym nowa para dżinsów, tyle że bardziej. Trzeba było naprawdę się wysilić, aby zgiąć w nim stawy. W żargonie Projektu Marsjańskiego, ich wehikuł nazywano POL: „powrotny ładownik". Projektując go, brano pod uwagę jego sprawne działanie, a nie wygodę pasażerów. Choć był duży, większość prze- strzeni zajmowały ładownie z ekwipunkiem i zapasami dla sześcior- ga badaczy. Nad nimi, w przestrzeni wypełnionej powietrzem, znaj- dowały się skafandry i plecaki do prac poza pojazdem. Zamontowa- no tam również cztery rozkładane fotele, ale kiedy Jamie wcisnął się w nie razem z trójką naukowców, wydało mu się, że w kabinie robi się straszliwie ciasno, szczególnie kiedy wszyscy tkwili wewnątrz swoich niewygodnych, sztywnych skafandrów. Ponad nimi był jeszcze kok- pit, gdzie siedział dowódca statku oraz jego zastępca. Jeśli zaszłaby taka potrzeba, sześcioro mężczyzn i kobiet mogło siedzieć w ładowniku przez wiele dni. Plan misji zakładał, że zamiesz- kają pod nadmuchiwaną kopułą, którą właśnie stawiał robot, jednak gdyby stało się coś złego i nieprzewidzianego, ładownik pozwoliłby im ocaleć. Być może. Jamie sądził, że gdyby musieli spędzić jeszcze kilka godzin stłoczeni w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu, to któreś z nich nabrałoby chęci do mordu. Już wystarczająco źle czuli się pod- czas kilkumiesięcznego lotu z Ziemi i to w znacznie obszerniejszych modułach statku-matki. Gdyby przyszło im siedzieć w tym ładowniku kilka dni, szybko zamieniłby się w dom wariatów. Pomagając sobie wzajemnie, pozakładali plecaki. Tak ich szko- lono, każdy naukowiec pomagał drugiemu w sprawdzaniu łączy z ba- teriami kombinezonu, ogrzewaniem i regeneratorem powietrza. Po- tem sprawdzali to wszystko jeszcze raz. Plecaki zaprojektowano tak, aby automatycznie podłączały się do portów w skafandrze, ale na po- wierzchni Marsa jedna mała usterka mogła zabić. Następnie zaczęli sprawdzać same skafandry, począwszy od ciężkich butów a skończywszy na niesłychanie cienkich i elastycznych rękawicach. To, co na zewnątrz pełniło rolę powietrza, miało gęstość niższą od najwyż- szych partii ziemskiej stratosfery, było nie nadającą się do oddychania mie- szaniną, w głównej mierze składającą się z dwutlenku węgla. Niezabez- pieczony człowiek zginąłby od razu, pękłyby mu płuca, a krew, przy tak niskim ciśnieniu, dosłownie by się zagotowała. - Co, jeszcze nie gotowi? Niski głos Wosnesenskiego działał na nerwy. Rosjanin starał się, aby brzmiał nieco wesoło, jednak wyraźnie nie miał cierpliwości do swych podwładnych naukowców. Całego okrywał go błyszczący, czer- wony kombinezon, z tyłu którego, niczym garb, sterczał plecak. Był gotowy do wyjścia i po drabince gramolił się z kokpitu. Connors, któ- ry szedł zaraz za nim, też miał już na sobie swój bielutki skafander, łącznie z plecakiem. Jamie zastanawiał się, co za geniusz z grona ad- ministratorów i psychologów przygotowujących misję, ubrał czarno- skórego astronautę w błyszczący, biały kombinezon. Jamie pomógł Tony'emu Reedowi, a teraz Anglik odwrócił się do niego plecami, aby spojrzeć na dowódcę lotu. - Michaile Andriejcwiczu, za kilka chwil będziemy gotowi. Pro- simy o cierpliwość. Wiesz, wszyscy jesteśmy nieco zdenerwowani. Dopiero teraz Waterman zdał sobie sprawę z olbrzymiej wagi całego zamieszania. Mieli właśnie wyjść poza metalową powłokę ładownika i postawić stopy na czerwonej powierzchni Marsa. Mieli urzeczywistnić marzenie, które ludzkość snuła przez wszystkie wieki swego istnienia. - A ja biorę w tym udział - powiedział do siebie. - Może przez przypadek, ale jestem tutaj. Na Marsie! *** - Chcesz wiedzieć, co naprawdę o tym myślę? To szaleństwo. Jamie i jego dziadek, Al, maszerowali szczytem zalesione- go wzgórza, wznoszącego się nad bielutkim kościołem misyjnym i stłoczonymi domami pueblo, zbudowanymi z mułowej cegły. Góry przyprószył pierwszy śnieg, co znaczyło, że niedługo przybędą tu turyści Angelos, aby jeździć na nartach. Al miał na sobie swoją sta- rą i niezgrabną kurtkę ze skóry oraz kapelusz z opadającym rondem, zdobny taśmą ze srebrnymi okuciami. Poranne słońce przypiekało Jamiego tak mocno, że rozpiął swoją granatową wiatrówkę z emble- matem NASA. Al Watcrman przypominał starożytny totem, wysoki i szczupły, jego wyrazista twarz wyglądała jak brunatne, smagane wichrem drew- no. Jamie był niższy, mocniej zbudowany, o szerszej twarzy i skórze niemal miedzianej barwy. Obaj mężczyźni mieli jedną cechę wspól- ną- oczy, czarne i głębokie, niczym płynny gagat. - Dlaczego szaleństwo? - zapytał Jamie. Al wypuścił kłębek pary i odwrócił się, aby popatrzeć na wnuka przez zmrużone oczy. Plecami odwrócił się do słońca. - To Rosjanie dowodzą całą imprezą, prawda? - Al, to międzynarodowa wyprawa. Amerykanie, Rosjanie, Ja- pończycy, mnóstwo innych krajów. - No, ale Rosjanie grają pierwsze skrzypce. Przymierzają się do Marsa już od dwudziestu lat. Nawet dłużej. - I potrzebują naszej pomocy. - Oraz Japońców. Jamie pokiwał głową. - Ale nie wiem, co z tego będą mieć. - Synu, to jest tak. Tutaj, w starych dobrych Stanach, trafiłeś do pierwszej załogi, bo jesteś Indianinem. Synku, nie wkurzaj się na mnie. Wiem, że jesteś niezłym geologiem i tak dalej. Ale czerwona skóra nie przeszkadzała ci wcale w kontaktach z NASA i tymi wszyst- kimi białymi z rządu, co? Równe szansę dla wszystkich i tak dalej. Jamie szeroko uśmiechnął się do dziadka. Stary Waterman miał przy placu w Santa Fe sklepik z pamiątkami i doił turystów bez cienia wstydu. Nie miał żadnych uprzedzeń wobec Angelos, nie czuł wro- gości ani żalu. Po prostu używał sprytu i charyzmy, aby jakoś dawać obie radę na tym świecie, podobnie jak każdy jankeski handlarz, czy też sprzedawca nieruchomości z Florydy. - Dobra - przyznał Jamie - bycie rdzennym Amerykaninem nie przeszkadza. Ale ja jestem najlepszym, cholernym geologiem, jakiego mają. Wiedział, że to nie do końca prawda. Ale prawie. Szczególnie w wersji dla rodziny. -Na pewno jesteś - z powagą przyznał dziadek. - Ale sami Ro- sjanie nie wzięliby cię na Marsa dlatego, że jesteś czerwonoskóry. Wsadziliby któregoś ze swoich i twoje dwa, trzy lata treningu poszły- by na marne. Jamie bezmyślnie podrapał się po nosie. - Dobrze, może by tak było. Istnieje taka możliwość. W wielu krajach jest mnóstwo świetnych geologów nadających się do tej misji. - To po co łamać serce? Po co oddawać im lata swojego życia, skoro masz szansę jedną na sto? Jamie spojrzał poprzez ciemnozielone sosny ku poszarpanym, zniszczonym niepogodą klifom, gdzie jego przodkowie tysiąc lat temu zbudowali swoje domy. Kiedy odwrócił się w stronę Ala, dostrzegł, że twarz dziadka jest równie wysmagana wiatrem i pomarszczona co tamte skały. Skóra miała prawie taki sam kolor wyblakłego brązu. - Bo mnie to pociąga - odparł. Jego głos był niski i tak mocny, jak same góry. - Ciągnie mnie na Marsa. Al posłał mu zdziwione, prawie zmartwione spojrzenie. - Zastanawiam się - próbował wyjaśnić James - kim jestem? Na- ukowcem, białym, Nawaho, bo tak naprawdę sam nie wiem, kim je- stem. Mam prawie trzydzieści lat i jestem nikim. Po prostu kolejnym asystentem wykopującym kamienie. Takich facetów są miliony. - Piekielnie długa jest ta cała droga na Marsa. Jamie przytaknął. - Ale muszę nią pójść. Muszę się dowiedzieć, jeśli chcę zrobić coś ze swoim życiem. Coś prawdziwego. Coś ważnego. Na wyschniętej twarzy dziadka powoli wykwitał uśmiech, uwy- datniając zmarszczki przy oczach i policzkach. - Dobra, każdy człowiek musi znaleźć ścieżkę, którą będzie iść przez życie. Musisz żyć w harmonii z otaczającym cię światem. Może twoja ścieżka prowadzi na Marsa. - Myślę, że tak jest, dziadku. Al klepnął wnuka po ramieniu. - To idź w pokoju, synu. Jamie uśmiechnął się do niego. Teraz musiał jeszcze oznajmić wieści swoim rodzicom w Berkcley. Wosncsenski osobiście sprawdził kombinezon i plecak każdego naukowca. Dopiero po tym zatrzasnął wizjer w swoim hełmie. - Nadszedł czas. Wreszcie - powiedział po angielsku, głosem niemal pozbawionym akcentu, jakby wydobywał się z komputerowe- go syntezatora. Pozostali również opuścili wizjery. Connors, stojąc przy ciężkiej, metalowej pokrywie włazu, przycisnął włącznik pomp powietrznych. Przez grube podeszwy butów Jamie poczuł drgania, ujrzał, że świa- tło na panelu kontrolnym śluzy zmienia się z zielonego na bursztyno- we. Czas zdał się stanąć w miejscu. Pompy trudziły się niemal przez całą wieczność, zaś sześcioro badaczy trwało w ciszy i w bezruchu, wewnątrz swoich jaskrawych skafandrów. Gdy opadły zasłony heł- mów, Waterman przestał widzieć ich twarze, ale rozpoznawał każdego po barwie kombinezonu: Joanna była jasnopomarańczowa, Ilona ja- snozielona, Tony Reed kanarkowo żółty. W miarę jak powietrze było wysysane z wnętrza pojazdu, hałas pomp cichł, aż wreszcie Jamie przestał słyszeć cokolwiek, nawet wła- sny oddech, który zresztą wstrzymał, czekając w napięciu. Pompy zatrzymały się. Światło na panelu obok włazu zrobiło się czerwone. Connors pociągnął dźwignię i klapa nieco się uchyliła. Wo- sncsenski szarpnął ją, aby całkiem się otwarła. Waterman poczuł, że kręci mu się w głowie. Miał wrażenie, jak- by za szybko wszedł na wzgórze albo przebiegł kilka mil, oddycha- jąc rozrzedzonym, górskim powietrzem. Odetchnął i głęboko wcią- gnął w płuca powietrze ze skafandra. Było chłodne i miało metalicz- ny posmak. Przez okrągły właz widział powierzchnię Marsa, lśnią- cego różem, czerwienią i kasztanem, niczym jałowe wyżyny, gdzie w dzieciństwie spędzał wakacje. Jamie spostrzegł, że Wosncsenski zaczyna schodzić po drabince. Po nim szedł Connors, następnie Tony, Ilona, wreszcie on sam. Geolog stąpał powoli, jak we śnie, stawiając jedną stopę naraz, ukryte w rę- kawicach dłonie sunęły po błyszczących metalowych poręczach, bie- gnących między dwoma rozłożonymi płatkami hamulców aerodyna- micznych. Ich okryty ceramiką stop wchłonął cały żar ognistej podró- ży poprzez marsjańską atmosferę. Jednak teraz metalowa siatka zda- wała się całkiem zimna. Waterman zszedł z ostatniego szczebla mizernej drabinki. Stanął na piaszczystej powierzchni Marsa. Poczuł się zupełnie samotny. Pięć człekokształtnych istot obok niego nie mogło tak naprawdę być ludźmi; wyglądali jak dziwne, obce totemy. A potem uświadomił sobie, że oni są tutaj kosmitami, podobnie jak on sam. Pomyślał, że przecież tutaj, na Marsie, są najeźdźcami z kosmosu. Zastanawiał się, czy pośród tych skał ukrywają się jacyś Mar- sjanie, niewidoczni, spoglądający na nich tak samo, jak Indianie na pierwszych białych, którzy wieki temu przybywali do ich kraju. Gło- wił się, co też poczęliby z taką obcą inwazją, a także co ci najeźdźcy zrobią, jeśli znajdą miejscowe formy życia. W słuchawkach Jamie słyszał jak Wosnesenski rozmawia z do- wódcą całej ekspedycji, który został na pokładzie orbitującego kosmo- lotu. W niskim głosie Rosjanina wyczuwało się więcej podekscytowa- nia, niż kiedykolwiek wcześniej. Connors sprawdzał kamerę telewizyj- ną sterczącą z przodu wyłączonego teraz robota budowlanego. Wreszcie, Wosnesenski przemówił do swoich pięciu podwład- nych, stojących przed nim w półkolu. - Wszystko gotowe. Wszystko co teraz powiemy, będzie słysza- ne na całej Ziemi. Zgodnie ze scenariuszem odwrócili się plecami do ładownika, a robot skierował na nich obiektyw. Później chcieli nakręcić jeszcze panoramę, ukazującą świeżo wzniesioną kopułę oraz marsjańskie pust- kowie, na którym właśnie postawili swe stopy. Rosjanin, niczym dyrygent, uniósł swoją odzianą w rękawicę dłoń, odruchowo zrobił krok do przodu i oznajmił: - W imieniu Konstantego Edwardowicza Ciołkowskiego, Sicr- gieja Pawłowicza Korolewa, Jurija Aleksiejewicza Gagarina oraz wszystkich innych pionierów i bohaterów kosmosu, przybywamy na Marsa w pokoju, w imię postępu całej ludzkości. Słowa te wypowiedział najpierw po rosyjsku, następnie po an- gielsku. Potem inni wygłosili swoje krótkie, przygotowane im na Ziemi mowy. Pete Connors, z teksańskim akcentem, który złapał przez lata spędzone w Houston: - To największy dzień w dziejach ludzkich wypraw, dzień chwały dla wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych, Federacji Ro- syjskiej oraz dla całego świata. Joanna Brumado przemówiła w brazylijskiej odmianie portugal- skiego, a później po angielsku: -Niech mądrość całej ludzkości wzbogaci się tym, czego nauczy- my się na Marsie. Ilona Malater powiedziała po hebrajsku i angielsku: - Przybyliśmy na Marsa, aby polepszyć ducha ludzkości i głosić jego chwałę. Antony Reed ogłosił swoim spokojnym, prawie znudzonym gło- sem z oksfordzkim akcentem: - Wasza Królewska Mość, ludu Zjednoczonego Królestwa oraz Wspólnoty Brytyjskiej, ludu Zjednoczonej Europy i całego świata - dziś jest dzień twojego triumfu. W pełni czujemy, że na tym odle- głym globie jesteśmy tylko waszymi przedstawicielami. Wreszcie przyszła kolej na Jamiego. Nagle poczuł się zmęczony tym pozerstwem i pompą, wyczerpany latami stresu i poświęceń. Pod- niecenie, które czuł ledwie kilka minut temu, całkiem wyparowało. Pomyślał, że choć znaleźli się sto milionów kilometrów od Ziemi, to wciąż jeszcze bawią się w te swoje gierki narodów i lojalności. Czuł się, jakby ktoś złożył mu na ramiona ogromny ciężar. Pozostali zwrócili się w jego stronę, pozbawione twarzy postaci w kombinezonach, oblicza skryte za złotawymi wizjerami. Jamie uj- rzał pięć odbić swojego własnego hełmu. Zapomniał słów, które na- pisano mu sto milionów kilometrów stąd. - Ya 'aa 'tey - powiedział, po prostu. Ziemia RIO DE JANEIRO: To było większe nawet od karnawału. Mimo upalnego, popołudniowego słońca, na ulice wyległy tłumy, gromadząc się od Teatru Miejskiego, poprzez pasaże Avenida Rio Branco, po Pra- ca Pio X i wspaniały, stary kościół Candelaria, a także wzdłuż całej Avenida Presidente Vargas. Nie przecisnąłby się tamtędy żaden sa- mochód, ba, nawet rower. Ulice były dosłownie po brzegi wypełnio- ne przez cariocas, tańczące sambę, spocone, roześmiane, zataczające się w upale, świętujące w największym, spontanicznym wybuchu ra- dości, jaki kiedykolwiek widziało to miasto. Tłum cisnął się też na ocienionym drzewami placu, gdzie na ścia- nach wysokich, przeszklonych apartamentowców wisiały gigantyczne ekrany telewizyjne. Ludzie stali na ławkach i siedzieli na drzewach, aby lepiej widzieć monitory. Wznosili radosne okrzyki, patrząc na odzianych w skafandry badaczy, jeden po drugim schodzących po drabince i stawiających stopy na jałowej, skalistej pustyni pod dziw- nym, różowym niebem. i> * Kiedy Joanna Brumado wypowiedziała swoich kilka słów, za- krzyknęli jeszcze głośniej, następne, krótkie przemowy utonęły we wrzawie. Później zaczęto skandować: - Brumado! Brumado! Bru-ma-do! Bru-ma-do! Bru-ma-do! W apartamencie, wynajętym specjalnie z tej okazji, Alberto Bru- mado smutno uśmiechał się do przyjaciół i krewnych. Oglądał swoją córkę, stawiającą kroki na powier/chni Marsa, czując ojcowską dumę zmieszaną z niepokojem, który cisnął mu łzy w kąciki oczu. - Alberto, musisz wyjść - oznajmił burmistrz Rio. - Nie prze- staną, jeśli tego me uczynisz. W cztery kąty sporego, wysoko sklepionego salonu, potoczyły się wielkie telewizyjne konsolety. Zaproszono tylko kilkanaście osób, aby dzieliły ze swym sławnym ziomkiem tę chwilę triumfu, jednak w izbie cisnęło się ponad czterdziestu ludzi. Wielu mężczyzn założyło stro- je wieczorowe, sporo kobiet miało na sobie najlepsze suknie i klejno- ty. Później Brumado wraz z tuzinem wybrańców miano zawieźć śmi- głowcem do Brasilii, na audiencję u prezydenta republiki.Na zewnątrz, mieszkańcy Rio grzmieli: - Bru-ma-do! Bru-ma-do! Alberto Brumado był niewysokim, szczupłym mężczyzną. Miał już dobrze ponad sześćdziesiąt lat, ciemną, okrągłą twarz, okoloną schludnie przyciętą, szpakowatą broda oraz krótkie, siwe włosy, które zawsze wyglądały na potargane, tak jakby właśnie oderwano go od ja- kiejś ciężkiej pracy. Sądząc po wyrazie jego sympatycznego, uśmiech- niętego oblicza, czul się nieco skonsternowany nagłym pojawieniem się tego całego tłumu. Przywykł rac/ej do cichego spokoju sal uni- wersyteckich albo niezbyt hałaśliwej intensywności pracy w biurach osób wielkich i wpływowych. Jeśli mózgiem zawiadującym Projektem Marsjańskim były rządy wysoko uprzemysłowionych państw, a jego mięśniami międzynarodo- we korporacje, to Alberta Brumado wypadało nazwać sercem całej wy- prawy na Marsa. A nawet skromniej - Brumado był jej duszą. Przez ponad trzydzieści lat wędrował po całym świecie, prosząc jego możnych, aby wysłali na Marsa grupę żywych badaczy. Przez większość czasu spotykał się z chłodną obojętnością, bywało nawet, że z wręcz otwartą wrogością. Mówiono mu, że wyprawa na Marsa po- chłonie zbyt wielkie pieniądze, że ludzie nie zrobią tam niczego, czego nie mogłyby zrobić automaty, że Mars może poczekać jeszcze jedną dekadę, pokolenie albo wiek. Mówili, że na Ziemi jest wiele próbie- mów do rozwiązania. Ludzie umierają z głodu. Choroby, bieda i brak wykształcenia bezlitośnie dławią ponad połowę globu. Alberto Brumado nie dawał się zniechęcić. Sam dorastał wśród biedy i głodu, urodzony w kartonowej chacie na błotnistym, wymytym deszczami wzgórzu, ponad eleganckimi residęncias Rio de Janeiro. Utorował sobie drogę do szkoły, collcge'u i wreszcie wspaniałej karie- ry astronoma i nauczyciela. Walka nie była dla niego czymś nowym. A Mars stał się jego obsesją. - To moja jedyna przywara - zwykł mawiać skromnie. Gdy na Marsa dotarły pierwsze, bezzałogowc ładowniki i nie znalazły żadnych śladów życia, Brumado twierdził, że zautomatyzo- wane wyposażenie jest zbyt proste, aby wykonać jakieś poważniejsze testy. Kiedy seria rosyjskich, potem amerykańskich statków wróciła z próbkami skał i gleby, w których nie znaleziono nic poza prostymi, organicznymi substancjami chemicznymi, Brumado zauważył, że le- dwie zadrapano miliardową część skorupy planety. Napastował uczestników światowych kongresów naukowych i konferencji przemysłowych, pokazywał im fotografie Marsa, na których widniały wielkie wulkany, olbrzymie uskoki i kaniony wy- glądające tak, jakby wyżłobiły je spiętrzone wody. - Na Marsie musi być woda - powtarzał w kółko. - A gdzie jest woda, tam musi być życie. Minęło prawie dwadzieścia lat, zanim zrozumiał, że zwraca się do niewłaściwych osób. To co myślą albo czego chcą naukowcy, zna- czyło niewiele. Władza należała do polityków, mężczyzn i kobiet za- rządzających państwowymi finansami oraz do obywateli, wyborców zasilających te finanse swoimi podatkami. Zaczął nawiedzać ich warownie oraz korporacyjne sale narad, gdzie politycy oddawali pokłon pieniądzom, które zapewniły im sta- nowiska. Uczynił z siebie gwiazdę telewizji, przy pomocy utalentowa- nych, bystrych studentów tworząc widowiska wzbudzające podziw i oczarowanie majestatycznym wszechświatem, czekającym tylko na zbadanie przez tych, którzy mają wiarę oraz wizję. I przysłuchiwał się. Zamiast mówić światowym przywódcom czy innym decydentom, co powinni zrobić, słuchał czego chcą, na co uczą, czego się obawiają. Słuchał, planował i stopniowo, przebiegle układał intrygę, która powinna zadowolić ich wszystkich. Odkrył, że każda grupa nacisku, każda organizacja: rządowa, przemysłowa albo składająca się ze zwykłych obywateli, ma swoje własne pragnienia, ambicje i lęki. Naukowcy chcieli wyruszyć na Marsa wiedzeni czystą ciekawo- ścią. Dla nich, poznanie wszechświata stanowiło cel sam w sobie. Wizjonerzy chcieli dotrzeć na Marsa, bo istniał. Na podbój ko- smosu przez człowieka spoglądali z niemal religijnym zapałem. Wojskowi twierdzili, że nie ma potrzeby wybierać się na Marsa. Planeta znajduje się zbyt daleko, aby mieć militarne znaczenie. Zwolennicy uprzemysłowienia byli świadomi tego, że wysłanie ludzi na Marsa powinno stać się bodźcem do rozwoju nowych tech- nologii - a ryzykowałoby się wyłącznie środkami dostarczonymi przez rząd. Rzecznicy biednych narzekali, że miliardy idące na przygotowa- nie marsjańskicj ekspedycji należałoby wydać na produkcję żywności oraz rozwój szkolnictwa. Brumado słuchał ich uważnie, a potem spokojnie i cicho zaczy- nał do nich przemawiać, w sposób dla nich zrozumiały i możliwy do przyjęcia. Grał na marzeniach i lękach, oddając je rozmówcom w for- mie kunsztownie manipulowanego przekazu zwrotnego, skupiającego ich uwagę na jego celu. Kierował pragnieniami tych ludzi, póki sami nie zaczynali wierzyć, że Mars stanowi logiczny cel ich własnych pla- nów i ambicji. Światowi możnowładcy zaczęli wreszcie głosić, że Mars mógłby stać się pierwszym w nowym stuleciu sprawdzianem narodowego wi- goru, determinacji i siły. Medialni jasnowidze zaczęli poważnie ostrze- gać, że na globalnym polu międzynarodowego współzawodnictwa, rezygnacja z wyprawy na Marsa może okazać się bardziej kosztow- na niż sama wyprawa. Mężowie stanu zaczynali rozumieć, iż czerwony glob nadaje się na symbol nowej ery ogólnoświatowej i pokojowej współpracy, bę- dącej w stanie pochłonąć serca i umysły Ziemian. Politycy w Moskwie i Waszyngtonie, Tokio i Paryżu, Rio i Peki- nie uważnie wysłuchali swoich doradców, a potem podjęli decyzję. Zaś owi doradcy dali się owładnąć urokowi Brumado. - Polecimy na Marsa - amerykański prezydent mówił do Kongre- su - nie dla chwały, prestiżu czy władzy. Polecimy na Marsa w duchu nowej, pragmatycznej współpracy między narodami świata. Polecimy na Marsa niejako Amerykanie, Rosjanie czy Japończycy. Polecimy na Marsa jako istoty ludzkie, reprezentanci planety Ziemi. Prezydent Federacji Rosyjskiej oznajmił swoim obywatelom: - Mars to nie tylko symbol naszej niepowstrzymanej woli posze- rzania granic i poznawania wszechświata, to także symbol tego, że współpraca między Wschodem i Zachodem jest realna. Mars to em- blemat nieuchronnego postępu ludzkiego umysłu. Mars mógł okazać się też ukoronowaniem nowej ery współpracy międzynarodowej. Po stuleciu wojen, terroryzmu oraz ludobójstwa, kosmiczna ironia sprawiła, że krwistoczerwona planeta, nazwana na cześć boga wojny, stawała się symbolem pokojowego współżycia. Dla przedstawicieli bogatych narodów Mars stanowił źródło za- chwytu, cel większy od jakiegokolwiek na Ziemi, wyzwanie do prze- kroczenia nowej granicy, które winno inspirować młodych i rozniecać ich zapał w zdrowy, twórczy sposób. A dla przedstawicieli ubogich narodów... - ech, wszak Albcrto Bmmado mówił im, że sam wychował się wśród ubóstwa, a jeśli mimo tego myśl o Marsie napełniała go radosnym podnieceniem, to czemu oni nie mieliby też wznieść oczu ponad nędzę swojej codziennej eg- zystencji i śnić o czymś wspaniałym? Oczywiście, za to wszystko należało zapłacić. Sukces Brumado w walce o względy polityków znaczył, że to, co osiągnie, musi zro- dzić się z mariażu z nimi. Dlatego pierwszą wyprawę na Marsa orga- nizowano nie tak, jak chcieliby naukowcy, nawet nie tak, jak pragnęli- by inżynierzy oraz planiści z rozmaitych agencji kosmicznych. Pierw- si ludzie ruszyli na czerwoną planetę tak, jak chcieli politycy: w mia- rę możliwości najszybciej i najtaniej. Choć nie mówiono o tym głośno, każdy wiedział, że hierarchię ważności ustanowiono tak, iż na pierwszym miejscu stała polityka, na- uka zaś na drugim - i to daleko z tyłu. To była misja „flag i odcisków stóp", niezależnie od tego, jak wiele naukowcy pragnęli zbadać. Na trzecim, jeszcze dalszym miejscu znalazła się wydajność eks- pedycji -jak to zwykle bywa, kiedy najważniejsze stają się czynniki polityczne. Politycy doszli do wniosku, że łatwiej uzasadnią wydatki, jeśli projekt dojdzie do skutku szybko, zanim opozycja spostrzeże szansę wzmocnienia swych wpływów i przypisze sobie zasługę w osiągnięciu końcowego sukcesu. Wbrew przysłowiu, co nagle, nie zawsze było po diable. Niestety, wszystkie te okoliczności sprawiały, iż planowaną przez administratorów wyprawę raczej nic dawało da- wało się określić mianem wydajnej. Przy Projekcie Marsjańskim zatrudniono setki naukowców. Dzie- siątki kosmonautów. Tysiące inżynierów, techników, kontrolerów lotu oraz administratorów. Spędzili oni dziesięć lat na planowaniu, a potem jeszcze trzy na treningu przed dwuletnią misją. Wszystko po to, aby kilkanaścioro mężczyzn i kobiet mogło przeżyć sześćdziesiąt dni na Marsie. Zaledwie osiem tygodni na czerwonym globie i powrót do domu. Tak wyglądał plan misji. Taki właśnie był cel, któremu tysiące ludzi poświęciło trzynaście lat życia. Jednakże na świecie podniecenie przed podróżą rosło z każdym miesiącem, w którym wyselekcjonowany personel przygotowywał się do tego wielkiego przedsięwzięcia, a na kosmodromach Federacji Ro- syjskiej, Stanów Zjednoczonych, Ameryki Południowej oraz Japonii nabierał kształtów marsjański kosmolot. Cała planeta szykowała się do wyprawy na czerwony glob. Alberto Brumado był uznanym, du- chowym przywódcą misji na Marsa, choć nie powierzono mu żadne- go innego zadania, oprócz moralnego wsparcia. Jednak właśnie takie wsparcie, podczas tych wszystkich lat przygotowań, nieraz okazywało się rozpaczliwie potrzebne - kiedy nieoczekiwanie ten lub tamten rząd chciał zrezygnować z dziesięciolecia poważnych wydatków. Ostatecz- nie, żadne państwo nie zdecydowało się na tak drastyczny krok. Brumado był za stary, aby lecieć samemu, zamiast tego przyglą- dał się, jak jego córka okrętuje się na statku, który miał ją zawieźć na Marsa. Teraz oglądał jej pierwszy krok na powierzchni tego dalekiego świata, a na zewnątrz, tłum skandował ich nazwisko. Nie do końca pewien, czy dobrze robi. Alberto Brumado pod- szedł do długiego, jasnego okna. Widząc go, ludzie zgromadzeni pod budynkiem zakr7yknęli radośnie. KRÓLEWIEC: Kontrolerów lotu na Marsa, podobnie jak uczestni- ków ekspedycji, było w nadmiarze. W przypadku astronautow wymusiły to względy bezpieczeństwa, tu jednak za całą sprawą stali politycy. Każ- dą funkcję sprawowały dwie osoby, siedzące obok siebie, przy identycz- nych pulpitach kontrolnych. Zazwyczaj Rosjanin i Amerykanin, choć przy konsoletach znaleźli się też Japończycy, Brytyjczycy, Francuzi a nawet Ar- gentyńczyk -jednak zawsze w parze z Rosjaninem. Osoby pracujące w centrum kontroli lotu właśnie zaczęły święto- wać. Aż do lądowania wszyscy ślęczeli przed swymi monitorami, teraz wreszcie mogli się wyprostować, zdjąć słuchawki, wspólnie pośmiać się, napić szampana i zapalić cygara. Za rzędami pulpitów, w odgro- dzonym szkłem przedziale dla prasy, reporterzy i fotografowie ho- norowali kontrolerów oraz siebie nawzajem, wznosząc toasty wódką w plastikowych kubkach. Jedynie szef amerykańskiego zespołu, krzepki łysiejący mężczy- zna w wyświechtanej koszulce, z plamami potu pod pachami i zga- słym cygarem tkwiącym w zębach, wyglądał na niezadowolonego. Nachylił się nad fotelem jakieś młodej Amerykanki, opisanym staro- świeckim tytułem „głównodowodzący". - Co on powiedział? Spojrzała ponad swym ekranem. - Nie wiem, co to było. - Ale do cholery, jasne jest, że to nie to, co on miał powie- dzieć" - Czy mogłaby pani odtworzyć nagranie? - zapytał Rosjanin, pracujący obok młodej kobiety. Jego głos był spokojny, jednak zdołał się przebić przez panujący w pomieszczeniu gwar. Kobieta zgrabnie nacisnęła kilka przycisków na swej klawiaturze i na ekranie znów pojawił się James Waterman. stojący w swym błę- kitnym skafandrze pośród piasków Marsa. - Ya 'aa 'tey - powiedziała podobizna Jamcsa Watermana. - Zakłócenie odbioru? - spytał szef. - Nie ma mowy - odparła kobieta. Rosjanin odwrócił się od monitora, aby wbić w szefa świdrujące spojrzenie. - Co to znaczy? - Niech mnie cholera, jeśli wiem - wyburczał szef. - Ale do dia- bła, na pewno się tego dowiemy! U góry, w przedziale dla prasy, młody reporter telewizyjny spostrzegł dwóch mężczyzn schylających się nad stanowiskiem „głównodowodzące- go". Zastanawiał się, dlaczego wyglądają na takich zdenerwowanych. BERKELEY: Profesor Jerome Waterman i profesor LucillcMon- roe Waterman dali dziś swoim studentom wolny dzień i zostali w do- mu, aby patrzeć, jak ich syn stąpa po powierzchni Marsa. Nie było z nimi żadnych przyjaciół, żadnych uczniów albo kolegów z uniwer- sytetu. Pod ich domem zgromadził się batalion reporterów, jednak Wa- termanowie nie chcieli stawiać im czoła, póki nie ujrzą lądowania. Usiedli w swoim wygodnym, zabałagamonym gabinecie, całym zastawionym książkami i spojrzeli na ekran telewizora. Okna były szczelnie zasłonięte, by odgrodzić ich od porannego słońca i rozłożo- nych na zewnątrz tłumów reporterów. - Droga na Ziemię zajmuje sygnałom prawie dziesięć minut - du- mał Jerry Waterman. Jego żona przytaknęła, choć myślami była gdzieś daleko. Wpa- trywała się w błękitną figurę, stojącą pośród sześciu, pozbawionych twarzy postaci. Kiedy wreszcie przyszła kolej na przemowę Jamiego, wstrzymała oddech. - Ya 'aa 'tey - powiedział jej syn. Lucille jęknęła: - O, nie! Ojciec Jamiego chrząknął, zaskoczony. Lucille odwróciła się do męża oskarżycielskim tonem: - On ciągle miesza się do tych indiańskich spraw! SANTA FE: Stary Al zawsze wiedział, jak ściągnąć klientów do swojego sklepu, nawet w dzień taki jak ten. Po prostu, na honorowym miejscu, na półce tuż obok lałek kachina, ustawił telewizor. Z całe- go placu zeszli się ludzie, aby obejrzeć jego wnuka spacerującego po Marsie. -Ya'aa'tey -przemówił Jamie Waterman, z miejsca odległego o sto milionów kilometrów. - Heja! -zawołał stary Al Waterman. -Chłopak naprawdę to zrobił! Baza danych Mars. Wyobraź sobie Dolinę Śmierci w jej najgorszym wydaniu. Jałowa pustynia. Nic poza skałami i piachem. Usuń wszelki ślad życia: wy- rzuć każdy kaktus, każdy skrawek roślinności, wszystkie jaszczurki, owady, wyblakłe na słońcu kości i cokolwiek wyglądającego tak, jak- by kiedyś mogło żyć. Teraz wszystko ozięb. Zmniejsz temperaturę do stu stopni poniżej zera. 1 wysysaj powietrze, póki nie zostanie go tyle, ile na Ziemi jest na wysokości stu tysięcy stóp. Tak mniej więcej wygląda Mars. Czwarta planeta od Słońca nigdy nie zbliża się do niego bliżej niż na trzydzieści pięć milionów mil. To niewielki glob, o średnicy równej około połowie średnicy naszej planety i o grawitacji nieco tylko więk- szej niż jedna trzecia ziemskiej. To co na niebieskim świecie waży sto funtów, na Marsie waży już tylko trzydzieści osiem. Marsa nazywa się czerwoną planetą, bowiem jego powierzchnię stanowi przede wszystkim sucha jak pieprz pustynia z drobin tlenku żelaza: sproszkowana rdza. Na Marsie jest jednak woda. Planeta ma błyszczące czapy po- larne, przynajmniej częściowo składające się z zamarzniętej wody _ przez większość roku skrytej zmrożonym dwutlenkiem węgla, czy- li suchym lodem. Mars to chłodny świat. Jego orbita jest mniej więcej półtora raza dal- sza od Słońca niż orbita Ziemi. Atmosferę ma o wiele za cienką, aby utrzy- mać słoneczne ciepło. W jasny, letni dzień, po południu, temperatura na niarsjańskim równiku może dojść do siedemdziesięciu stopni Fahrenheita - by nocą spaść do stu stopni poniżej zera albo jeszcze niżej. Marsjańska atmosfera byłaby zbyt rozrzedzona, aby dało się nią oddychać, nawet jeśli składałaby się z czystego tlenu. Atak nie jest. Ponad dziewięćdziesiąt pięć procent marsjańskiego „powietrza" to dwutlenek węgla; są również trzy procenty azotu. Znaleźć można le- dwie odrobinę tlenu, mniej niż dałaby parująca woda. Reszta atmos- fery składa się z obojętnych gazów, takich jak argon, neon, z tchnie- niem tlenku węglu i odrobinką ozonu. Wciąż jednak, ze wszystkich planet Układu Słonecznego, to Mars najbardziej przypomina Ziemię. Są na nim pory roku - wiosna, lato, je- sień i zima. Ponieważ jego orbita znajduje się dalej od Słońca, marsjański rok trwa prawie dwa razy dłużej od ziemskiego (kilka minut dłużej niż 689 ziemskich dni) i w związku z tym, pory roku są odpowiednio dłuższe. Mars obraca się wokół własnej osi równie szybko jak Ziemia. Dzień na Ziemi trwa 23 godziny 56 minut i 4,09 sekundy. Na Marsie jest odrobinę dłuższy: 24 godziny 37 minut i 22,7 sekundy. By uniknąć zamieszania, badacze kosmosu nazywają marsjański dzień „soi". Marsjański rok ma więc 669 solów, czternaście godzin, czterdzieści sześć minut i dwanaście sekund. Czy na Marsie jest życie? Przez całe stulecia myśl ta nie dawała ludzkości spokoju. To przede wszystkim ona popchnęła ich do wyprawy na czerwoną plane- tę. Chcemy przekonać się, czy może tam istnieć życic. Albo czy kiedyś istniało. Albo czy istnieje teraz. Soi 1: Popołudnie Pierwsza rzeczą, za którą naukowcy wzięli się po wygłoszeniu swoich krótkich przemów, było zbieranie próbek marsjańskich skał, gieby oraz atmosfery. Na wypadek, gdyby nagła potrzeba zmusiła ich do szybkiego po- wrotu do ładownika i błyskawicznego powrotu na orbitę, przez pierw- sze dwie godziny upychali próbki skał oraz gleby w hermetycznych pudełkach i wypełniali fiolki powietrzem, pobranym na różnej wyso- kości, począwszy od poziomu gruntu aż do dziesięciu metrów ponad nim. By sięgać tak wysoko, używali tytanowego drągu. W tym czasie robot konstrukcyjny toczył się po skalistym podłożu ku trzem bezzałogowym transportowcom, które dotarły tu dzień wcześniej, osiadając na obszarze w promieniu ponad dwóch kilometrów od planowanego miejsca głównego lądowania. Niczym przerośnięta, mechaniczna mrówka, robot pracowicie ciągnął z nich ładunek do nadmuchanej kopuły, która przez najbliższe osiem tygo- dni miała być domem badaczy. Michaił AndriejewiczWosncsenski. weteran tuzina kosmicznych misji, siedział w kokpicie na fotelu dowódcy, jednym okiem zerka- jąc na naukowców, zaś drugim na harmonogram misji. Pete Connors obserwował obok robota i rozmawiał z pozostającym na orbicie do- wódcą całej ekspedycji. Chociaż obaj mężczyźni mieli na sobie ska- fandry, gotowi wyskoczyć na zewnątrz, gdyby zaszła nagła potrze- ba, zdjęli już hełmy. Connors wyłączył radio i odwrócił się do Rosjanina. - Faceci na orbicie zapewniają, że wylądowaliśmy tylko sto trzy- dzieści metrów od zamierzonego celu. Ślą gratulacje. Wosnesenski uśmiechnął się lekko. - Byłoby bliżej, ale na południu były za duże głazy. - Odwaliłeś kawał cholernie dobrej roboty —odparł Connors. -W Królewcu będą zadowoleni. Mówił głębokim barytonem, wyćwiczonym w kościelnych chórach. Amerykanin miał pociągłą, niemal końską twarz, cerę barwy mlecznej cze- kolady i wielkie, brązowe oczy, smutne i z czerwonymi obwódkami. Wło- sy ściął krótko, po wojskowemu, ukazując wyraźne zakola. - Wiesz, co mawiają starzy piloci? - zagadnął Wosnesenski. Connors zachichotał. - Każde lądowanie, po którym możesz iść o własnych siłach, to dobre lądowanie. - Wszystkie systemy działają. Idziemy dokładnie według planu - tak oto Wosnesenski zbagatelizował swój mistrzowski pilotaż. Ro- sjanin nie ufał pochlebstwom, nawet usłyszanym od człowieka, z któ- rym pracował przez ostatnie cztery lata. Jego szeroka, toporna twarz zwykle była ponura, a błękitne oczy wciąż łypały podejrzliwie. - No, a teraz druga ekipa musi wylądować tu, gdzie jesteśmy. Ciekawe, jak dobry okaże się Mironow i mój stary kumpel Abell. - Mironow jest bardzo dobry. To znakomity pilot. Jeśliby ze- chciał, to mógłby wylądować ci na dachu. Connors zaśmiał się, wesoło i szczerze. - To chyba mogłoby teraz przysporzyć piekielnych problemów, co? Wosnesenski uniósł kąciki warg do uśmiechu, jednak wyraźnie zrobił to wbrew sobie. Naukowcy złożyli próbki w odgrodzonej śluzą części POL-a. W razie nagłej potrzeby, mogła ona szybko wystartować w kosmos. Dolne fragmenty ładownika: ładownie i hamulce pozostałyby na Mar- sie. Nawet jeśli zostaliby też jacyś badacze, to cenne próbki dotarłyby do statku kosmicznego na orbicie, a potem na Ziemię, do oczekują- cych na nie na