BEN BOVA MARS Przełożył Maciej Nowak - Kreyer PODZIĘKOWANIA Książka ta nie powstałaby, gdyby nie wielkoduszna pomoc Marka Chatranda, Stephena L. GiJIeta, Tony 'ego Hitlermana, Williama T. Pogue 'a, Kennetha Jon Rosę 'a i R. M. Batsona z United States Geological Survey, którzy uprzejmie dostarczyli mi niezwykle szczegółowych map Marsa. Składam im najszczersze podziękowania, a także wszystkim tym niezliczonym osobom, które przez lata dostarczały wielu cennych spostrzeżeń oraz pomysłów. Pomogli mi oni, tak dokładnie jak tylko się dało, przedstawić Marsa oraz sprzęt używany przez jego pierwszych badaczy, a także mitologię Indian Nawaho. Tak jak każdy autor, opisując niektóre sprawy, korzystałem czasem z licentia poetica. Swą wiarygodność powieść ta zawdzięcza wymienionym wyżej ludziom; wszystkie elementy niewiarygodne są wyłącznie moją winą. Na koniec, z całego serca dziękuję Edgarowi Rice Burroughsowi, Stanleyowi G. Weinbaumowi, a przede wszystkim Rayowi Bradbury 'emu. Przedstawione przez nich wizerunki Marsa istnieją co prawda tylko w wyobraźni - ale to i tak wiele. BEN BOYA Czerwony i niebieski świat Słuchajcie Prawdy Starszych. Czerwony i błękitny świat to bracia. Razem zrodzili się z wrzącego wiru pyłu i gazu, ciągnącego się z serca wielkiej chmury, która stała się Ojcem Słońcem. Przez niezliczone eony, na każdym z tych światów odbywał się niekończący się gwałt. Z niebios spadały z rykiem bestie, uderzając w owe globy pośród niosących zagładę wybuchów. Straszliwe bombar- dowanie sprawiało, że nie było tam miejsca na stały ląd. Skały bulgo- tały jako płynna magma, a z góry leciał wciąż ognisty deszcz, przy- słaniając jasny blask niedawno zrodzonego Ojca Słońca, który oble- wał ogniem każdą z planet, od bieguna do bieguna. Powoli, z boską cierpliwością godną gwiazd, powierzchnia glo- bów z wolna stygła. Kształtów nabrał stały ląd, powstały nagie skały, twarde i pozbawione życia. Gorsze od pustyni, na której mieszka Lud; znacznie gorsze. Nie było tam żadnego drzewa ani źdźbła trawy, ani jednej kropli wody. Głęboko pod powierzchnią oba światy wciąż pełne były płynne- go żaru, energii swej gwałtownej kreacji. Woda uwięziona pod zie- mią wrzała, a potem jej krople wydobywały się z głębin, niczym kro- ple rosy na tykwie, w środku skwarnego lata. Woda parowała do cien- kiej atmosfery, otulającej każdy z nowo narodzonych światów. Na gołe kamienic zaczął też padać chłodny deszcz, płynąc strugami, strumie- niami i rwącymi potokami, które wymywały na swojej drodze skały, wycinając wielkie rysy. Na większym z dwóch światów potężniały oceany, zapełniając wodą głębokie, kamieniste płaszczyzny. Na mniejszej planecie powsta- ły płytkie, rozległe jeziora, ale stopniowo wyparowywały do cienkiej, chłodnej atmosfery albo wsiąkały, znikając pod powierzchnią. Olbrzymie lśniące oceany większego globu nadały mu barwę głębokiego błękitu. Mniejszy świat powoli, w miarę wsiąkania wód, zmieniał się w piaszczystą pustynię, nad którą hulały wiatry. Przybrał kolor rdzawej czerwieni. Na niebieskiej planecie powstało życie, najpierw w morzu, a po- tem na stałym lądzie. Po lasach i bagnach wędrowały gigantyczne be- stie, tylko po to, aby później przepaść na zawsze. Aż wreszcie na błę- kitnym globie pojawił się Lud - Pierwszy Mężczyzna i Pierwsza Ko- bieta, stojąc dumnie w słonecznym blasku. Ich dzieci rozmnożyły się. Niektóre z nich zastanawiały się nad światem, w którym żyją i nad gwiazdami, które błyszczały pośród nocy. Zwróciły swe rozumne oczy ku czerwonemu blaskowi na niebie, znaczącemu miejsce, gdzie znajdował się ich bratni glob i dziwili się, co to takiego. Przyglądali mu się uważnie, a także pozostałym gwiaz- dom, starając się zrozumieć, jak urządzone są niebiosa. Gwiazdy mówiły Ludowi o niekończących się cyklach pór roku, o czasie siania i czasie deszczów. Czerwony świat nie zaprzątał im zbytnio uwagi. Nazywali go prostu „Dużą Gwiazdą". Ale Angelos, żądni podbojów i zabijania, zawsze gdy zwracali swoje jasne oczy na czerwony blask znaczący bratnią planetę, aż drże- li od przepełniających ich myśli o krwi i śmierci. Nadali czerwonemu globowi takie samo miano, jakie nosił ich bóg wojny. Mars. Soi* 1: Poranek - Lądowanie. Słowa te najpierw wypowiedziano po rosyjsku i natychmiast po- wtórzono po angielsku. Jamie Waterman nie wyczuł chwili, kiedy dotknęli Marsa. Ładownik zbliżał się do planety tak delikatnie, że fakt opadnięcia na powierzchnię Jamie i pozostali rozpoznawali po ustaniu wibra- cji rakietowych silników. Jakby na to nie patrzeć, Wosnesenski był wyśmienitym pilotem. Cały ruch zamarł, nastała cisza. Przez grubą izolację hełmu swo- jego kosmicznego skafandra Waterman nie słyszał nic poza własnym, pełnym podekscytowania oddechem. Potem w słuchawkach usłyszał głos Joanny Brumado, szepczący z przejęciem: - Jesteśmy na miejscu. Przed jedenastoma miesiącami znajdowali się jeszcze na Zie- mi. A półtorej godziny temu orbitowali wokół Marsa. Potem nastąpi- *SoI — marsjański dzień (przyp.red.) ła straszliwa jazda w dół, kiedy przedzierali się przez cienką atmosfe- rę, wśród wstrząsów, łoskotu i płomieni - sztuczny meteor jaśniejący na pustym, marsjańskim niebie. Wędrówka, w trakcie której przebyli znacznie ponad sto milionów kilometrów, wyprawa, co zabrała im już cztery lata życia, nareszcie dobiegła końca. Teraz, w paraliżującej ciszy trwali na powierzchni nowego świa- ta: czworo naukowców zamkniętych w niewygodnych, jaskrawych skafandrach, sprawiających, iż wyglądali jakby żywcem połknęły ich jakieś ogromne roboty. Nagle, choć z mieszczącego się nad nimi kokpitu nie padło żadne słowo, czterej naukowcy zaczęli rozpinać swoje pasy bezpieczeństwa i sztywno, niezręcznie podnieśli się z foteli. Jamie uniósł zasłonę heł- mu, przeciskając się między Iloną Malater i Tonym Reedem, aby po- patrzeć przez mały, okrągły iluminator, jedyne okno w tym ciasnym pomieszczeniu. Dotarł tam i wyjrzał na zewnątrz. Pozostała trójka napierała na mego, ich twarde skafandry uderzały o siebie, przypominali teraz czwórkę niezgrabnych żółwi, usiłujących zanurzyć pyszczki w tej samej, życiodajnej kałuży. Pustynia rdzawoczerwonego piasku rozciągała się tak daleko, jak sięgał wzrok, rdzawe głazy rozrzucone były na jałowym, delikatnie fa- lującym pustkowiu, niczym zabawki zostawione przez niesforne dziec- ko. Niewyraźny horyzont zdawał się bliższy, niż był w rzeczywistości. Niebo miało kolor delikatnego, łososiowego różu. Niewielkie, usypa- ne przez wiatr wydmy wznosiły się w regularnych rzędach, a pod nie- którymi z większych skał gromadził się czerwonawy piach. Jamie przyjrzał się temu okiem profesjonalisty: widział pozosta- łości uderzeń, może wynik wulkanicznych crupcji albo, co bardziej prawdopodobne, upadku meteorów. Nie dostrzegł żadnych skał ma- cierzystych. Wydmy zdały mu się stabilne, zapewne trwały tutaj od ostatniej burzy piaskowej, może dłużej. - Mars - westchnęła Joanna Brumado. Kiedy wyglądali przez okno, ich hełmy prawie się stykały. - Mars - przytaknął Waterman. - Wygląda na straszne pustkowie - powiedziała Ilona Malater, w jej głosie zabrzmiała nutka rozczarowania, jakby oczekiwała jakie- goś komitetu powitalnego albo chociaż źdźbła trawy. - Dokładnie jak na zdjęciach - stwierdził Antony Reed. Zaś w oczach Jamiego czerwony, pustynny świat za iluminatorem wyglądał tak, jak właśnie wyglądać powinien. Jak dom. Pierwszym członkiem załogi, który opuścił ładownik, był solidny robot budowlany. Tłocząc się przy małym okienku wraz z pozostałą trójką naukowców, Jamie Waterman patrzył, jak bulwiasty, nicbiesko- szary wehikuł toczy się na sześciu sprężynujących kołach poprzez rdzawoczerwony piasek i zatrzymuje się nagle, pięćdziesiąt metrów od ładownika. Patrzył na kwadratową maszynę z niezgrabnymi, okrytymi rosą zbiornikami powietrza u góry i pomyślał sobie, że składa się na nią rosyjska konstrukcja, japońska elektronika oraz amerykańskie oprogra- mowanie. Jak zresztą na wszystko inne w tej ekspedycji. Z przodu wehikułu rozprostowało się dwoje błyszczących, me- talowych ramion, przypominał teraz żyrafę wspinająca się na palce. Robot zaczął wyciągać bezkształtną masę plastyku, ukrytą w wielkim pojemniku na swym boku. Maszyna rozpostarła plastyk na piasku, starannie, niczym gospo- dyni układająca obrus. Potem zdało się, iż się zatrzymała, jakby przy- glądając się temu połyskliwemu, przypominającemu gumę materiało- wi. Plastyk, z początku nieruchomy, zaczął powoli drgać, napełniany powietrzem z ogromnych pojemników na grzbiecie robota. Stos pla- styku rósł i przybierał kształt bąbla, potem balonu, aż wreszcie sztyw- nej półkuli, całkiem zasłaniającej machinę. Ilona Malatcr, przeciskając się bliżej okna, wymruczała: - To nasz marsjański dom. - O ile nie pęknie - skwitował Tony Recd. Przez ponad godzinę patrzyli, jak mały, pracowity robot buduje ich nadmuchiwany dom, mocno przymocowując jego krawędź do pylistej, inarsjańskicj gleby, tocząc się tam i z powrotem przez kla- pę wysoką jak człowiek, wożąc z ładowni ładownika wzmacniające konstrukcję żebra oraz wszystkie elementy śluzy powietrznej, a po- tem montując je we właściwych miejscach. Nie mogli doczekać się, aż wyjdą na zewnątrz i postawią swoje stopy na rdzawoczerwonej powierzchni Marsa, ale Wosnesenski nalegał, aby co do joty trzyma- li się planu misji. - Muszą najpierw ostygnąć zewnętrzne pokrywy - zawołał z kokpitu, uzasadniając swoją decyzję. - Musi też zostać zakończona budowa kopuły i trzeba w pełni ustabilizować w niej ciśnienie. Wosnesenski miał oczywiście zbyt wiele zajęć, aby stać przy ilu- minatorze i razem z pozostałymi oglądać Marsa. Jako dowódca lądu- jącej załogi siedział wkokpicie, sprawdzając wszystkie systemy lą- downika, jednocześnie raportując dowódcy misji, siedzącemu w okrą- żaiącym Marsa statku, a za jego pośrednictwem, kontrolerom na Zie- mi, ponad sto milionów kilometrów stąd. Pete Connors, amerykański kosmonauta, który współpilotował ładownik, siedział obok Rosjanina i obserwował robota budowlanego oraz czujniki badające atmosferę na zewnątrz. Jedynie czwórka na- ukowców miała czas podziwiać maszynę wznoszącą pierwszy ludzki dom na powierzchni Marsa. - Powinniśmy już brać plecaki - powiedziała Joanna Brumado. - Jest na to jeszcze mnóstwo czasu - stwierdził Tony Reed. Ilona Malater uśmiechnęła się, lekko i złośliwie. - Nic chcesz, żeby się na nas zdenerwował, prawda Tony? Wskazała do góry, na kokpit. Reed uniósł brwi i odwzajemnił uśmiech. - Nie sądzę, żeby zdenerwowało go to od razu, pierwszego dnia, nieprawdaż? Jamie oderwał oczy od ciężko pracującego robota, teraz dopasowu- jącego do zaokrąglonej konstrukcji kopuły drugą, ciężką metalową śluzę. Bez słowa przecisnął się między pozostałą trójką i sięgnął po plecak od swojego skafandra, wiszący w odległej przegrodzie. Podobnie jak w przy- padku skafandrów, także kolor plecaka miał odpowiednie znaczenie. Ten należący do Jamiego był błękitny. Założył go i poczuł, jak zatrzaski wska- kują na swoje miejsca, gdzieś na plecach kosmicznego stroju. Sam skafan- der wciąż zdawał się sztywny, niczym nowa para dżinsów, tyle że bardziej. Trzeba było naprawdę się wysilić, aby zgiąć w nim stawy. W żargonie Projektu Marsjańskiego, ich wehikuł nazywano POL: „powrotny ładownik". Projektując go, brano pod uwagę jego sprawne działanie, a nie wygodę pasażerów. Choć był duży, większość prze- strzeni zajmowały ładownie z ekwipunkiem i zapasami dla sześcior- ga badaczy. Nad nimi, w przestrzeni wypełnionej powietrzem, znaj- dowały się skafandry i plecaki do prac poza pojazdem. Zamontowa- no tam również cztery rozkładane fotele, ale kiedy Jamie wcisnął się w nie razem z trójką naukowców, wydało mu się, że w kabinie robi się straszliwie ciasno, szczególnie kiedy wszyscy tkwili wewnątrz swoich niewygodnych, sztywnych skafandrów. Ponad nimi był jeszcze kok- pit, gdzie siedział dowódca statku oraz jego zastępca. Jeśli zaszłaby taka potrzeba, sześcioro mężczyzn i kobiet mogło siedzieć w ładowniku przez wiele dni. Plan misji zakładał, że zamiesz- kają pod nadmuchiwaną kopułą, którą właśnie stawiał robot, jednak gdyby stało się coś złego i nieprzewidzianego, ładownik pozwoliłby im ocaleć. Być może. Jamie sądził, że gdyby musieli spędzić jeszcze kilka godzin stłoczeni w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu, to któreś z nich nabrałoby chęci do mordu. Już wystarczająco źle czuli się pod- czas kilkumiesięcznego lotu z Ziemi i to w znacznie obszerniejszych modułach statku-matki. Gdyby przyszło im siedzieć w tym ładowniku kilka dni, szybko zamieniłby się w dom wariatów. Pomagając sobie wzajemnie, pozakładali plecaki. Tak ich szko- lono, każdy naukowiec pomagał drugiemu w sprawdzaniu łączy z ba- teriami kombinezonu, ogrzewaniem i regeneratorem powietrza. Po- tem sprawdzali to wszystko jeszcze raz. Plecaki zaprojektowano tak, aby automatycznie podłączały się do portów w skafandrze, ale na po- wierzchni Marsa jedna mała usterka mogła zabić. Następnie zaczęli sprawdzać same skafandry, począwszy od ciężkich butów a skończywszy na niesłychanie cienkich i elastycznych rękawicach. To, co na zewnątrz pełniło rolę powietrza, miało gęstość niższą od najwyż- szych partii ziemskiej stratosfery, było nie nadającą się do oddychania mie- szaniną, w głównej mierze składającą się z dwutlenku węgla. Niezabez- pieczony człowiek zginąłby od razu, pękłyby mu płuca, a krew, przy tak niskim ciśnieniu, dosłownie by się zagotowała. - Co, jeszcze nie gotowi? Niski głos Wosnesenskiego działał na nerwy. Rosjanin starał się, aby brzmiał nieco wesoło, jednak wyraźnie nie miał cierpliwości do swych podwładnych naukowców. Całego okrywał go błyszczący, czer- wony kombinezon, z tyłu którego, niczym garb, sterczał plecak. Był gotowy do wyjścia i po drabince gramolił się z kokpitu. Connors, któ- ry szedł zaraz za nim, też miał już na sobie swój bielutki skafander, łącznie z plecakiem. Jamie zastanawiał się, co za geniusz z grona ad- ministratorów i psychologów przygotowujących misję, ubrał czarno- skórego astronautę w błyszczący, biały kombinezon. Jamie pomógł Tony'emu Reedowi, a teraz Anglik odwrócił się do niego plecami, aby spojrzeć na dowódcę lotu. - Michaile Andriejcwiczu, za kilka chwil będziemy gotowi. Pro- simy o cierpliwość. Wiesz, wszyscy jesteśmy nieco zdenerwowani. Dopiero teraz Waterman zdał sobie sprawę z olbrzymiej wagi całego zamieszania. Mieli właśnie wyjść poza metalową powłokę ładownika i postawić stopy na czerwonej powierzchni Marsa. Mieli urzeczywistnić marzenie, które ludzkość snuła przez wszystkie wieki swego istnienia. - A ja biorę w tym udział - powiedział do siebie. - Może przez przypadek, ale jestem tutaj. Na Marsie! *** - Chcesz wiedzieć, co naprawdę o tym myślę? To szaleństwo. Jamie i jego dziadek, Al, maszerowali szczytem zalesione- go wzgórza, wznoszącego się nad bielutkim kościołem misyjnym i stłoczonymi domami pueblo, zbudowanymi z mułowej cegły. Góry przyprószył pierwszy śnieg, co znaczyło, że niedługo przybędą tu turyści Angelos, aby jeździć na nartach. Al miał na sobie swoją sta- rą i niezgrabną kurtkę ze skóry oraz kapelusz z opadającym rondem, zdobny taśmą ze srebrnymi okuciami. Poranne słońce przypiekało Jamiego tak mocno, że rozpiął swoją granatową wiatrówkę z emble- matem NASA. Al Watcrman przypominał starożytny totem, wysoki i szczupły, jego wyrazista twarz wyglądała jak brunatne, smagane wichrem drew- no. Jamie był niższy, mocniej zbudowany, o szerszej twarzy i skórze niemal miedzianej barwy. Obaj mężczyźni mieli jedną cechę wspól- ną- oczy, czarne i głębokie, niczym płynny gagat. - Dlaczego szaleństwo? - zapytał Jamie. Al wypuścił kłębek pary i odwrócił się, aby popatrzeć na wnuka przez zmrużone oczy. Plecami odwrócił się do słońca. - To Rosjanie dowodzą całą imprezą, prawda? - Al, to międzynarodowa wyprawa. Amerykanie, Rosjanie, Ja- pończycy, mnóstwo innych krajów. - No, ale Rosjanie grają pierwsze skrzypce. Przymierzają się do Marsa już od dwudziestu lat. Nawet dłużej. - I potrzebują naszej pomocy. - Oraz Japońców. Jamie pokiwał głową. - Ale nie wiem, co z tego będą mieć. - Synu, to jest tak. Tutaj, w starych dobrych Stanach, trafiłeś do pierwszej załogi, bo jesteś Indianinem. Synku, nie wkurzaj się na mnie. Wiem, że jesteś niezłym geologiem i tak dalej. Ale czerwona skóra nie przeszkadzała ci wcale w kontaktach z NASA i tymi wszyst- kimi białymi z rządu, co? Równe szansę dla wszystkich i tak dalej. Jamie szeroko uśmiechnął się do dziadka. Stary Waterman miał przy placu w Santa Fe sklepik z pamiątkami i doił turystów bez cienia wstydu. Nie miał żadnych uprzedzeń wobec Angelos, nie czuł wro- gości ani żalu. Po prostu używał sprytu i charyzmy, aby jakoś dawać obie radę na tym świecie, podobnie jak każdy jankeski handlarz, czy też sprzedawca nieruchomości z Florydy. - Dobra - przyznał Jamie - bycie rdzennym Amerykaninem nie przeszkadza. Ale ja jestem najlepszym, cholernym geologiem, jakiego mają. Wiedział, że to nie do końca prawda. Ale prawie. Szczególnie w wersji dla rodziny. -Na pewno jesteś - z powagą przyznał dziadek. - Ale sami Ro- sjanie nie wzięliby cię na Marsa dlatego, że jesteś czerwonoskóry. Wsadziliby któregoś ze swoich i twoje dwa, trzy lata treningu poszły- by na marne. Jamie bezmyślnie podrapał się po nosie. - Dobrze, może by tak było. Istnieje taka możliwość. W wielu krajach jest mnóstwo świetnych geologów nadających się do tej misji. - To po co łamać serce? Po co oddawać im lata swojego życia, skoro masz szansę jedną na sto? Jamie spojrzał poprzez ciemnozielone sosny ku poszarpanym, zniszczonym niepogodą klifom, gdzie jego przodkowie tysiąc lat temu zbudowali swoje domy. Kiedy odwrócił się w stronę Ala, dostrzegł, że twarz dziadka jest równie wysmagana wiatrem i pomarszczona co tamte skały. Skóra miała prawie taki sam kolor wyblakłego brązu. - Bo mnie to pociąga - odparł. Jego głos był niski i tak mocny, jak same góry. - Ciągnie mnie na Marsa. Al posłał mu zdziwione, prawie zmartwione spojrzenie. - Zastanawiam się - próbował wyjaśnić James - kim jestem? Na- ukowcem, białym, Nawaho, bo tak naprawdę sam nie wiem, kim je- stem. Mam prawie trzydzieści lat i jestem nikim. Po prostu kolejnym asystentem wykopującym kamienie. Takich facetów są miliony. - Piekielnie długa jest ta cała droga na Marsa. Jamie przytaknął. - Ale muszę nią pójść. Muszę się dowiedzieć, jeśli chcę zrobić coś ze swoim życiem. Coś prawdziwego. Coś ważnego. Na wyschniętej twarzy dziadka powoli wykwitał uśmiech, uwy- datniając zmarszczki przy oczach i policzkach. - Dobra, każdy człowiek musi znaleźć ścieżkę, którą będzie iść przez życie. Musisz żyć w harmonii z otaczającym cię światem. Może twoja ścieżka prowadzi na Marsa. - Myślę, że tak jest, dziadku. Al klepnął wnuka po ramieniu. - To idź w pokoju, synu. Jamie uśmiechnął się do niego. Teraz musiał jeszcze oznajmić wieści swoim rodzicom w Berkcley. Wosncsenski osobiście sprawdził kombinezon i plecak każdego naukowca. Dopiero po tym zatrzasnął wizjer w swoim hełmie. - Nadszedł czas. Wreszcie - powiedział po angielsku, głosem niemal pozbawionym akcentu, jakby wydobywał się z komputerowe- go syntezatora. Pozostali również opuścili wizjery. Connors, stojąc przy ciężkiej, metalowej pokrywie włazu, przycisnął włącznik pomp powietrznych. Przez grube podeszwy butów Jamie poczuł drgania, ujrzał, że świa- tło na panelu kontrolnym śluzy zmienia się z zielonego na bursztyno- we. Czas zdał się stanąć w miejscu. Pompy trudziły się niemal przez całą wieczność, zaś sześcioro badaczy trwało w ciszy i w bezruchu, wewnątrz swoich jaskrawych skafandrów. Gdy opadły zasłony heł- mów, Waterman przestał widzieć ich twarze, ale rozpoznawał każdego po barwie kombinezonu: Joanna była jasnopomarańczowa, Ilona ja- snozielona, Tony Reed kanarkowo żółty. W miarę jak powietrze było wysysane z wnętrza pojazdu, hałas pomp cichł, aż wreszcie Jamie przestał słyszeć cokolwiek, nawet wła- sny oddech, który zresztą wstrzymał, czekając w napięciu. Pompy zatrzymały się. Światło na panelu obok włazu zrobiło się czerwone. Connors pociągnął dźwignię i klapa nieco się uchyliła. Wo- sncsenski szarpnął ją, aby całkiem się otwarła. Waterman poczuł, że kręci mu się w głowie. Miał wrażenie, jak- by za szybko wszedł na wzgórze albo przebiegł kilka mil, oddycha- jąc rozrzedzonym, górskim powietrzem. Odetchnął i głęboko wcią- gnął w płuca powietrze ze skafandra. Było chłodne i miało metalicz- ny posmak. Przez okrągły właz widział powierzchnię Marsa, lśnią- cego różem, czerwienią i kasztanem, niczym jałowe wyżyny, gdzie w dzieciństwie spędzał wakacje. Jamie spostrzegł, że Wosncsenski zaczyna schodzić po drabince. Po nim szedł Connors, następnie Tony, Ilona, wreszcie on sam. Geolog stąpał powoli, jak we śnie, stawiając jedną stopę naraz, ukryte w rę- kawicach dłonie sunęły po błyszczących metalowych poręczach, bie- gnących między dwoma rozłożonymi płatkami hamulców aerodyna- micznych. Ich okryty ceramiką stop wchłonął cały żar ognistej podró- ży poprzez marsjańską atmosferę. Jednak teraz metalowa siatka zda- wała się całkiem zimna. Waterman zszedł z ostatniego szczebla mizernej drabinki. Stanął na piaszczystej powierzchni Marsa. Poczuł się zupełnie samotny. Pięć człekokształtnych istot obok niego nie mogło tak naprawdę być ludźmi; wyglądali jak dziwne, obce totemy. A potem uświadomił sobie, że oni są tutaj kosmitami, podobnie jak on sam. Pomyślał, że przecież tutaj, na Marsie, są najeźdźcami z kosmosu. Zastanawiał się, czy pośród tych skał ukrywają się jacyś Mar- sjanie, niewidoczni, spoglądający na nich tak samo, jak Indianie na pierwszych białych, którzy wieki temu przybywali do ich kraju. Gło- wił się, co też poczęliby z taką obcą inwazją, a także co ci najeźdźcy zrobią, jeśli znajdą miejscowe formy życia. W słuchawkach Jamie słyszał jak Wosnesenski rozmawia z do- wódcą całej ekspedycji, który został na pokładzie orbitującego kosmo- lotu. W niskim głosie Rosjanina wyczuwało się więcej podekscytowa- nia, niż kiedykolwiek wcześniej. Connors sprawdzał kamerę telewizyj- ną sterczącą z przodu wyłączonego teraz robota budowlanego. Wreszcie, Wosnesenski przemówił do swoich pięciu podwład- nych, stojących przed nim w półkolu. - Wszystko gotowe. Wszystko co teraz powiemy, będzie słysza- ne na całej Ziemi. Zgodnie ze scenariuszem odwrócili się plecami do ładownika, a robot skierował na nich obiektyw. Później chcieli nakręcić jeszcze panoramę, ukazującą świeżo wzniesioną kopułę oraz marsjańskie pust- kowie, na którym właśnie postawili swe stopy. Rosjanin, niczym dyrygent, uniósł swoją odzianą w rękawicę dłoń, odruchowo zrobił krok do przodu i oznajmił: - W imieniu Konstantego Edwardowicza Ciołkowskiego, Sicr- gieja Pawłowicza Korolewa, Jurija Aleksiejewicza Gagarina oraz wszystkich innych pionierów i bohaterów kosmosu, przybywamy na Marsa w pokoju, w imię postępu całej ludzkości. Słowa te wypowiedział najpierw po rosyjsku, następnie po an- gielsku. Potem inni wygłosili swoje krótkie, przygotowane im na Ziemi mowy. Pete Connors, z teksańskim akcentem, który złapał przez lata spędzone w Houston: - To największy dzień w dziejach ludzkich wypraw, dzień chwały dla wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych, Federacji Ro- syjskiej oraz dla całego świata. Joanna Brumado przemówiła w brazylijskiej odmianie portugal- skiego, a później po angielsku: -Niech mądrość całej ludzkości wzbogaci się tym, czego nauczy- my się na Marsie. Ilona Malater powiedziała po hebrajsku i angielsku: - Przybyliśmy na Marsa, aby polepszyć ducha ludzkości i głosić jego chwałę. Antony Reed ogłosił swoim spokojnym, prawie znudzonym gło- sem z oksfordzkim akcentem: - Wasza Królewska Mość, ludu Zjednoczonego Królestwa oraz Wspólnoty Brytyjskiej, ludu Zjednoczonej Europy i całego świata - dziś jest dzień twojego triumfu. W pełni czujemy, że na tym odle- głym globie jesteśmy tylko waszymi przedstawicielami. Wreszcie przyszła kolej na Jamiego. Nagle poczuł się zmęczony tym pozerstwem i pompą, wyczerpany latami stresu i poświęceń. Pod- niecenie, które czuł ledwie kilka minut temu, całkiem wyparowało. Pomyślał, że choć znaleźli się sto milionów kilometrów od Ziemi, to wciąż jeszcze bawią się w te swoje gierki narodów i lojalności. Czuł się, jakby ktoś złożył mu na ramiona ogromny ciężar. Pozostali zwrócili się w jego stronę, pozbawione twarzy postaci w kombinezonach, oblicza skryte za złotawymi wizjerami. Jamie uj- rzał pięć odbić swojego własnego hełmu. Zapomniał słów, które na- pisano mu sto milionów kilometrów stąd. - Ya 'aa 'tey - powiedział, po prostu. Ziemia RIO DE JANEIRO: To było większe nawet od karnawału. Mimo upalnego, popołudniowego słońca, na ulice wyległy tłumy, gromadząc się od Teatru Miejskiego, poprzez pasaże Avenida Rio Branco, po Pra- ca Pio X i wspaniały, stary kościół Candelaria, a także wzdłuż całej Avenida Presidente Vargas. Nie przecisnąłby się tamtędy żaden sa- mochód, ba, nawet rower. Ulice były dosłownie po brzegi wypełnio- ne przez cariocas, tańczące sambę, spocone, roześmiane, zataczające się w upale, świętujące w największym, spontanicznym wybuchu ra- dości, jaki kiedykolwiek widziało to miasto. Tłum cisnął się też na ocienionym drzewami placu, gdzie na ścia- nach wysokich, przeszklonych apartamentowców wisiały gigantyczne ekrany telewizyjne. Ludzie stali na ławkach i siedzieli na drzewach, aby lepiej widzieć monitory. Wznosili radosne okrzyki, patrząc na odzianych w skafandry badaczy, jeden po drugim schodzących po drabince i stawiających stopy na jałowej, skalistej pustyni pod dziw- nym, różowym niebem. i> * Kiedy Joanna Brumado wypowiedziała swoich kilka słów, za- krzyknęli jeszcze głośniej, następne, krótkie przemowy utonęły we wrzawie. Później zaczęto skandować: - Brumado! Brumado! Bru-ma-do! Bru-ma-do! Bru-ma-do! W apartamencie, wynajętym specjalnie z tej okazji, Alberto Bru- mado smutno uśmiechał się do przyjaciół i krewnych. Oglądał swoją córkę, stawiającą kroki na powier/chni Marsa, czując ojcowską dumę zmieszaną z niepokojem, który cisnął mu łzy w kąciki oczu. - Alberto, musisz wyjść - oznajmił burmistrz Rio. - Nie prze- staną, jeśli tego me uczynisz. W cztery kąty sporego, wysoko sklepionego salonu, potoczyły się wielkie telewizyjne konsolety. Zaproszono tylko kilkanaście osób, aby dzieliły ze swym sławnym ziomkiem tę chwilę triumfu, jednak w izbie cisnęło się ponad czterdziestu ludzi. Wielu mężczyzn założyło stro- je wieczorowe, sporo kobiet miało na sobie najlepsze suknie i klejno- ty. Później Brumado wraz z tuzinem wybrańców miano zawieźć śmi- głowcem do Brasilii, na audiencję u prezydenta republiki.Na zewnątrz, mieszkańcy Rio grzmieli: - Bru-ma-do! Bru-ma-do! Alberto Brumado był niewysokim, szczupłym mężczyzną. Miał już dobrze ponad sześćdziesiąt lat, ciemną, okrągłą twarz, okoloną schludnie przyciętą, szpakowatą broda oraz krótkie, siwe włosy, które zawsze wyglądały na potargane, tak jakby właśnie oderwano go od ja- kiejś ciężkiej pracy. Sądząc po wyrazie jego sympatycznego, uśmiech- niętego oblicza, czul się nieco skonsternowany nagłym pojawieniem się tego całego tłumu. Przywykł rac/ej do cichego spokoju sal uni- wersyteckich albo niezbyt hałaśliwej intensywności pracy w biurach osób wielkich i wpływowych. Jeśli mózgiem zawiadującym Projektem Marsjańskim były rządy wysoko uprzemysłowionych państw, a jego mięśniami międzynarodo- we korporacje, to Alberta Brumado wypadało nazwać sercem całej wy- prawy na Marsa. A nawet skromniej - Brumado był jej duszą. Przez ponad trzydzieści lat wędrował po całym świecie, prosząc jego możnych, aby wysłali na Marsa grupę żywych badaczy. Przez większość czasu spotykał się z chłodną obojętnością, bywało nawet, że z wręcz otwartą wrogością. Mówiono mu, że wyprawa na Marsa po- chłonie zbyt wielkie pieniądze, że ludzie nie zrobią tam niczego, czego nie mogłyby zrobić automaty, że Mars może poczekać jeszcze jedną dekadę, pokolenie albo wiek. Mówili, że na Ziemi jest wiele próbie- mów do rozwiązania. Ludzie umierają z głodu. Choroby, bieda i brak wykształcenia bezlitośnie dławią ponad połowę globu. Alberto Brumado nie dawał się zniechęcić. Sam dorastał wśród biedy i głodu, urodzony w kartonowej chacie na błotnistym, wymytym deszczami wzgórzu, ponad eleganckimi residęncias Rio de Janeiro. Utorował sobie drogę do szkoły, collcge'u i wreszcie wspaniałej karie- ry astronoma i nauczyciela. Walka nie była dla niego czymś nowym. A Mars stał się jego obsesją. - To moja jedyna przywara - zwykł mawiać skromnie. Gdy na Marsa dotarły pierwsze, bezzałogowc ładowniki i nie znalazły żadnych śladów życia, Brumado twierdził, że zautomatyzo- wane wyposażenie jest zbyt proste, aby wykonać jakieś poważniejsze testy. Kiedy seria rosyjskich, potem amerykańskich statków wróciła z próbkami skał i gleby, w których nie znaleziono nic poza prostymi, organicznymi substancjami chemicznymi, Brumado zauważył, że le- dwie zadrapano miliardową część skorupy planety. Napastował uczestników światowych kongresów naukowych i konferencji przemysłowych, pokazywał im fotografie Marsa, na których widniały wielkie wulkany, olbrzymie uskoki i kaniony wy- glądające tak, jakby wyżłobiły je spiętrzone wody. - Na Marsie musi być woda - powtarzał w kółko. - A gdzie jest woda, tam musi być życie. Minęło prawie dwadzieścia lat, zanim zrozumiał, że zwraca się do niewłaściwych osób. To co myślą albo czego chcą naukowcy, zna- czyło niewiele. Władza należała do polityków, mężczyzn i kobiet za- rządzających państwowymi finansami oraz do obywateli, wyborców zasilających te finanse swoimi podatkami. Zaczął nawiedzać ich warownie oraz korporacyjne sale narad, gdzie politycy oddawali pokłon pieniądzom, które zapewniły im sta- nowiska. Uczynił z siebie gwiazdę telewizji, przy pomocy utalentowa- nych, bystrych studentów tworząc widowiska wzbudzające podziw i oczarowanie majestatycznym wszechświatem, czekającym tylko na zbadanie przez tych, którzy mają wiarę oraz wizję. I przysłuchiwał się. Zamiast mówić światowym przywódcom czy innym decydentom, co powinni zrobić, słuchał czego chcą, na co uczą, czego się obawiają. Słuchał, planował i stopniowo, przebiegle układał intrygę, która powinna zadowolić ich wszystkich. Odkrył, że każda grupa nacisku, każda organizacja: rządowa, przemysłowa albo składająca się ze zwykłych obywateli, ma swoje własne pragnienia, ambicje i lęki. Naukowcy chcieli wyruszyć na Marsa wiedzeni czystą ciekawo- ścią. Dla nich, poznanie wszechświata stanowiło cel sam w sobie. Wizjonerzy chcieli dotrzeć na Marsa, bo istniał. Na podbój ko- smosu przez człowieka spoglądali z niemal religijnym zapałem. Wojskowi twierdzili, że nie ma potrzeby wybierać się na Marsa. Planeta znajduje się zbyt daleko, aby mieć militarne znaczenie. Zwolennicy uprzemysłowienia byli świadomi tego, że wysłanie ludzi na Marsa powinno stać się bodźcem do rozwoju nowych tech- nologii - a ryzykowałoby się wyłącznie środkami dostarczonymi przez rząd. Rzecznicy biednych narzekali, że miliardy idące na przygotowa- nie marsjańskicj ekspedycji należałoby wydać na produkcję żywności oraz rozwój szkolnictwa. Brumado słuchał ich uważnie, a potem spokojnie i cicho zaczy- nał do nich przemawiać, w sposób dla nich zrozumiały i możliwy do przyjęcia. Grał na marzeniach i lękach, oddając je rozmówcom w for- mie kunsztownie manipulowanego przekazu zwrotnego, skupiającego ich uwagę na jego celu. Kierował pragnieniami tych ludzi, póki sami nie zaczynali wierzyć, że Mars stanowi logiczny cel ich własnych pla- nów i ambicji. Światowi możnowładcy zaczęli wreszcie głosić, że Mars mógłby stać się pierwszym w nowym stuleciu sprawdzianem narodowego wi- goru, determinacji i siły. Medialni jasnowidze zaczęli poważnie ostrze- gać, że na globalnym polu międzynarodowego współzawodnictwa, rezygnacja z wyprawy na Marsa może okazać się bardziej kosztow- na niż sama wyprawa. Mężowie stanu zaczynali rozumieć, iż czerwony glob nadaje się na symbol nowej ery ogólnoświatowej i pokojowej współpracy, bę- dącej w stanie pochłonąć serca i umysły Ziemian. Politycy w Moskwie i Waszyngtonie, Tokio i Paryżu, Rio i Peki- nie uważnie wysłuchali swoich doradców, a potem podjęli decyzję. Zaś owi doradcy dali się owładnąć urokowi Brumado. - Polecimy na Marsa - amerykański prezydent mówił do Kongre- su - nie dla chwały, prestiżu czy władzy. Polecimy na Marsa w duchu nowej, pragmatycznej współpracy między narodami świata. Polecimy na Marsa niejako Amerykanie, Rosjanie czy Japończycy. Polecimy na Marsa jako istoty ludzkie, reprezentanci planety Ziemi. Prezydent Federacji Rosyjskiej oznajmił swoim obywatelom: - Mars to nie tylko symbol naszej niepowstrzymanej woli posze- rzania granic i poznawania wszechświata, to także symbol tego, że współpraca między Wschodem i Zachodem jest realna. Mars to em- blemat nieuchronnego postępu ludzkiego umysłu. Mars mógł okazać się też ukoronowaniem nowej ery współpracy międzynarodowej. Po stuleciu wojen, terroryzmu oraz ludobójstwa, kosmiczna ironia sprawiła, że krwistoczerwona planeta, nazwana na cześć boga wojny, stawała się symbolem pokojowego współżycia. Dla przedstawicieli bogatych narodów Mars stanowił źródło za- chwytu, cel większy od jakiegokolwiek na Ziemi, wyzwanie do prze- kroczenia nowej granicy, które winno inspirować młodych i rozniecać ich zapał w zdrowy, twórczy sposób. A dla przedstawicieli ubogich narodów... - ech, wszak Albcrto Bmmado mówił im, że sam wychował się wśród ubóstwa, a jeśli mimo tego myśl o Marsie napełniała go radosnym podnieceniem, to czemu oni nie mieliby też wznieść oczu ponad nędzę swojej codziennej eg- zystencji i śnić o czymś wspaniałym? Oczywiście, za to wszystko należało zapłacić. Sukces Brumado w walce o względy polityków znaczył, że to, co osiągnie, musi zro- dzić się z mariażu z nimi. Dlatego pierwszą wyprawę na Marsa orga- nizowano nie tak, jak chcieliby naukowcy, nawet nie tak, jak pragnęli- by inżynierzy oraz planiści z rozmaitych agencji kosmicznych. Pierw- si ludzie ruszyli na czerwoną planetę tak, jak chcieli politycy: w mia- rę możliwości najszybciej i najtaniej. Choć nie mówiono o tym głośno, każdy wiedział, że hierarchię ważności ustanowiono tak, iż na pierwszym miejscu stała polityka, na- uka zaś na drugim - i to daleko z tyłu. To była misja „flag i odcisków stóp", niezależnie od tego, jak wiele naukowcy pragnęli zbadać. Na trzecim, jeszcze dalszym miejscu znalazła się wydajność eks- pedycji -jak to zwykle bywa, kiedy najważniejsze stają się czynniki polityczne. Politycy doszli do wniosku, że łatwiej uzasadnią wydatki, jeśli projekt dojdzie do skutku szybko, zanim opozycja spostrzeże szansę wzmocnienia swych wpływów i przypisze sobie zasługę w osiągnięciu końcowego sukcesu. Wbrew przysłowiu, co nagle, nie zawsze było po diable. Niestety, wszystkie te okoliczności sprawiały, iż planowaną przez administratorów wyprawę raczej nic dawało da- wało się określić mianem wydajnej. Przy Projekcie Marsjańskim zatrudniono setki naukowców. Dzie- siątki kosmonautów. Tysiące inżynierów, techników, kontrolerów lotu oraz administratorów. Spędzili oni dziesięć lat na planowaniu, a potem jeszcze trzy na treningu przed dwuletnią misją. Wszystko po to, aby kilkanaścioro mężczyzn i kobiet mogło przeżyć sześćdziesiąt dni na Marsie. Zaledwie osiem tygodni na czerwonym globie i powrót do domu. Tak wyglądał plan misji. Taki właśnie był cel, któremu tysiące ludzi poświęciło trzynaście lat życia. Jednakże na świecie podniecenie przed podróżą rosło z każdym miesiącem, w którym wyselekcjonowany personel przygotowywał się do tego wielkiego przedsięwzięcia, a na kosmodromach Federacji Ro- syjskiej, Stanów Zjednoczonych, Ameryki Południowej oraz Japonii nabierał kształtów marsjański kosmolot. Cała planeta szykowała się do wyprawy na czerwony glob. Alberto Brumado był uznanym, du- chowym przywódcą misji na Marsa, choć nie powierzono mu żadne- go innego zadania, oprócz moralnego wsparcia. Jednak właśnie takie wsparcie, podczas tych wszystkich lat przygotowań, nieraz okazywało się rozpaczliwie potrzebne - kiedy nieoczekiwanie ten lub tamten rząd chciał zrezygnować z dziesięciolecia poważnych wydatków. Ostatecz- nie, żadne państwo nie zdecydowało się na tak drastyczny krok. Brumado był za stary, aby lecieć samemu, zamiast tego przyglą- dał się, jak jego córka okrętuje się na statku, który miał ją zawieźć na Marsa. Teraz oglądał jej pierwszy krok na powierzchni tego dalekiego świata, a na zewnątrz, tłum skandował ich nazwisko. Nie do końca pewien, czy dobrze robi. Alberto Brumado pod- szedł do długiego, jasnego okna. Widząc go, ludzie zgromadzeni pod budynkiem zakr7yknęli radośnie. KRÓLEWIEC: Kontrolerów lotu na Marsa, podobnie jak uczestni- ków ekspedycji, było w nadmiarze. W przypadku astronautow wymusiły to względy bezpieczeństwa, tu jednak za całą sprawą stali politycy. Każ- dą funkcję sprawowały dwie osoby, siedzące obok siebie, przy identycz- nych pulpitach kontrolnych. Zazwyczaj Rosjanin i Amerykanin, choć przy konsoletach znaleźli się też Japończycy, Brytyjczycy, Francuzi a nawet Ar- gentyńczyk -jednak zawsze w parze z Rosjaninem. Osoby pracujące w centrum kontroli lotu właśnie zaczęły święto- wać. Aż do lądowania wszyscy ślęczeli przed swymi monitorami, teraz wreszcie mogli się wyprostować, zdjąć słuchawki, wspólnie pośmiać się, napić szampana i zapalić cygara. Za rzędami pulpitów, w odgro- dzonym szkłem przedziale dla prasy, reporterzy i fotografowie ho- norowali kontrolerów oraz siebie nawzajem, wznosząc toasty wódką w plastikowych kubkach. Jedynie szef amerykańskiego zespołu, krzepki łysiejący mężczy- zna w wyświechtanej koszulce, z plamami potu pod pachami i zga- słym cygarem tkwiącym w zębach, wyglądał na niezadowolonego. Nachylił się nad fotelem jakieś młodej Amerykanki, opisanym staro- świeckim tytułem „głównodowodzący". - Co on powiedział? Spojrzała ponad swym ekranem. - Nie wiem, co to było. - Ale do cholery, jasne jest, że to nie to, co on miał powie- dzieć" - Czy mogłaby pani odtworzyć nagranie? - zapytał Rosjanin, pracujący obok młodej kobiety. Jego głos był spokojny, jednak zdołał się przebić przez panujący w pomieszczeniu gwar. Kobieta zgrabnie nacisnęła kilka przycisków na swej klawiaturze i na ekranie znów pojawił się James Waterman. stojący w swym błę- kitnym skafandrze pośród piasków Marsa. - Ya 'aa 'tey - powiedziała podobizna Jamcsa Watermana. - Zakłócenie odbioru? - spytał szef. - Nie ma mowy - odparła kobieta. Rosjanin odwrócił się od monitora, aby wbić w szefa świdrujące spojrzenie. - Co to znaczy? - Niech mnie cholera, jeśli wiem - wyburczał szef. - Ale do dia- bła, na pewno się tego dowiemy! U góry, w przedziale dla prasy, młody reporter telewizyjny spostrzegł dwóch mężczyzn schylających się nad stanowiskiem „głównodowodzące- go". Zastanawiał się, dlaczego wyglądają na takich zdenerwowanych. BERKELEY: Profesor Jerome Waterman i profesor LucillcMon- roe Waterman dali dziś swoim studentom wolny dzień i zostali w do- mu, aby patrzeć, jak ich syn stąpa po powierzchni Marsa. Nie było z nimi żadnych przyjaciół, żadnych uczniów albo kolegów z uniwer- sytetu. Pod ich domem zgromadził się batalion reporterów, jednak Wa- termanowie nie chcieli stawiać im czoła, póki nie ujrzą lądowania. Usiedli w swoim wygodnym, zabałagamonym gabinecie, całym zastawionym książkami i spojrzeli na ekran telewizora. Okna były szczelnie zasłonięte, by odgrodzić ich od porannego słońca i rozłożo- nych na zewnątrz tłumów reporterów. - Droga na Ziemię zajmuje sygnałom prawie dziesięć minut - du- mał Jerry Waterman. Jego żona przytaknęła, choć myślami była gdzieś daleko. Wpa- trywała się w błękitną figurę, stojącą pośród sześciu, pozbawionych twarzy postaci. Kiedy wreszcie przyszła kolej na przemowę Jamiego, wstrzymała oddech. - Ya 'aa 'tey - powiedział jej syn. Lucille jęknęła: - O, nie! Ojciec Jamiego chrząknął, zaskoczony. Lucille odwróciła się do męża oskarżycielskim tonem: - On ciągle miesza się do tych indiańskich spraw! SANTA FE: Stary Al zawsze wiedział, jak ściągnąć klientów do swojego sklepu, nawet w dzień taki jak ten. Po prostu, na honorowym miejscu, na półce tuż obok lałek kachina, ustawił telewizor. Z całe- go placu zeszli się ludzie, aby obejrzeć jego wnuka spacerującego po Marsie. -Ya'aa'tey -przemówił Jamie Waterman, z miejsca odległego o sto milionów kilometrów. - Heja! -zawołał stary Al Waterman. -Chłopak naprawdę to zrobił! Baza danych Mars. Wyobraź sobie Dolinę Śmierci w jej najgorszym wydaniu. Jałowa pustynia. Nic poza skałami i piachem. Usuń wszelki ślad życia: wy- rzuć każdy kaktus, każdy skrawek roślinności, wszystkie jaszczurki, owady, wyblakłe na słońcu kości i cokolwiek wyglądającego tak, jak- by kiedyś mogło żyć. Teraz wszystko ozięb. Zmniejsz temperaturę do stu stopni poniżej zera. 1 wysysaj powietrze, póki nie zostanie go tyle, ile na Ziemi jest na wysokości stu tysięcy stóp. Tak mniej więcej wygląda Mars. Czwarta planeta od Słońca nigdy nie zbliża się do niego bliżej niż na trzydzieści pięć milionów mil. To niewielki glob, o średnicy równej około połowie średnicy naszej planety i o grawitacji nieco tylko więk- szej niż jedna trzecia ziemskiej. To co na niebieskim świecie waży sto funtów, na Marsie waży już tylko trzydzieści osiem. Marsa nazywa się czerwoną planetą, bowiem jego powierzchnię stanowi przede wszystkim sucha jak pieprz pustynia z drobin tlenku żelaza: sproszkowana rdza. Na Marsie jest jednak woda. Planeta ma błyszczące czapy po- larne, przynajmniej częściowo składające się z zamarzniętej wody _ przez większość roku skrytej zmrożonym dwutlenkiem węgla, czy- li suchym lodem. Mars to chłodny świat. Jego orbita jest mniej więcej półtora raza dal- sza od Słońca niż orbita Ziemi. Atmosferę ma o wiele za cienką, aby utrzy- mać słoneczne ciepło. W jasny, letni dzień, po południu, temperatura na niarsjańskim równiku może dojść do siedemdziesięciu stopni Fahrenheita - by nocą spaść do stu stopni poniżej zera albo jeszcze niżej. Marsjańska atmosfera byłaby zbyt rozrzedzona, aby dało się nią oddychać, nawet jeśli składałaby się z czystego tlenu. Atak nie jest. Ponad dziewięćdziesiąt pięć procent marsjańskiego „powietrza" to dwutlenek węgla; są również trzy procenty azotu. Znaleźć można le- dwie odrobinę tlenu, mniej niż dałaby parująca woda. Reszta atmos- fery składa się z obojętnych gazów, takich jak argon, neon, z tchnie- niem tlenku węglu i odrobinką ozonu. Wciąż jednak, ze wszystkich planet Układu Słonecznego, to Mars najbardziej przypomina Ziemię. Są na nim pory roku - wiosna, lato, je- sień i zima. Ponieważ jego orbita znajduje się dalej od Słońca, marsjański rok trwa prawie dwa razy dłużej od ziemskiego (kilka minut dłużej niż 689 ziemskich dni) i w związku z tym, pory roku są odpowiednio dłuższe. Mars obraca się wokół własnej osi równie szybko jak Ziemia. Dzień na Ziemi trwa 23 godziny 56 minut i 4,09 sekundy. Na Marsie jest odrobinę dłuższy: 24 godziny 37 minut i 22,7 sekundy. By uniknąć zamieszania, badacze kosmosu nazywają marsjański dzień „soi". Marsjański rok ma więc 669 solów, czternaście godzin, czterdzieści sześć minut i dwanaście sekund. Czy na Marsie jest życie? Przez całe stulecia myśl ta nie dawała ludzkości spokoju. To przede wszystkim ona popchnęła ich do wyprawy na czerwoną plane- tę. Chcemy przekonać się, czy może tam istnieć życic. Albo czy kiedyś istniało. Albo czy istnieje teraz. Soi 1: Popołudnie Pierwsza rzeczą, za którą naukowcy wzięli się po wygłoszeniu swoich krótkich przemów, było zbieranie próbek marsjańskich skał, gieby oraz atmosfery. Na wypadek, gdyby nagła potrzeba zmusiła ich do szybkiego po- wrotu do ładownika i błyskawicznego powrotu na orbitę, przez pierw- sze dwie godziny upychali próbki skał oraz gleby w hermetycznych pudełkach i wypełniali fiolki powietrzem, pobranym na różnej wyso- kości, począwszy od poziomu gruntu aż do dziesięciu metrów ponad nim. By sięgać tak wysoko, używali tytanowego drągu. W tym czasie robot konstrukcyjny toczył się po skalistym podłożu ku trzem bezzałogowym transportowcom, które dotarły tu dzień wcześniej, osiadając na obszarze w promieniu ponad dwóch kilometrów od planowanego miejsca głównego lądowania. Niczym przerośnięta, mechaniczna mrówka, robot pracowicie ciągnął z nich ładunek do nadmuchanej kopuły, która przez najbliższe osiem tygo- dni miała być domem badaczy. Michaił AndriejewiczWosncsenski. weteran tuzina kosmicznych misji, siedział w kokpicie na fotelu dowódcy, jednym okiem zerka- jąc na naukowców, zaś drugim na harmonogram misji. Pete Connors obserwował obok robota i rozmawiał z pozostającym na orbicie do- wódcą całej ekspedycji. Chociaż obaj mężczyźni mieli na sobie ska- fandry, gotowi wyskoczyć na zewnątrz, gdyby zaszła nagła potrze- ba, zdjęli już hełmy. Connors wyłączył radio i odwrócił się do Rosjanina. - Faceci na orbicie zapewniają, że wylądowaliśmy tylko sto trzy- dzieści metrów od zamierzonego celu. Ślą gratulacje. Wosnesenski uśmiechnął się lekko. - Byłoby bliżej, ale na południu były za duże głazy. - Odwaliłeś kawał cholernie dobrej roboty —odparł Connors. -W Królewcu będą zadowoleni. Mówił głębokim barytonem, wyćwiczonym w kościelnych chórach. Amerykanin miał pociągłą, niemal końską twarz, cerę barwy mlecznej cze- kolady i wielkie, brązowe oczy, smutne i z czerwonymi obwódkami. Wło- sy ściął krótko, po wojskowemu, ukazując wyraźne zakola. - Wiesz, co mawiają starzy piloci? - zagadnął Wosnesenski. Connors zachichotał. - Każde lądowanie, po którym możesz iść o własnych siłach, to dobre lądowanie. - Wszystkie systemy działają. Idziemy dokładnie według planu - tak oto Wosnesenski zbagatelizował swój mistrzowski pilotaż. Ro- sjanin nie ufał pochlebstwom, nawet usłyszanym od człowieka, z któ- rym pracował przez ostatnie cztery lata. Jego szeroka, toporna twarz zwykle była ponura, a błękitne oczy wciąż łypały podejrzliwie. - No, a teraz druga ekipa musi wylądować tu, gdzie jesteśmy. Ciekawe, jak dobry okaże się Mironow i mój stary kumpel Abell. - Mironow jest bardzo dobry. To znakomity pilot. Jeśliby ze- chciał, to mógłby wylądować ci na dachu. Connors zaśmiał się, wesoło i szczerze. - To chyba mogłoby teraz przysporzyć piekielnych problemów, co? Wosnesenski uniósł kąciki warg do uśmiechu, jednak wyraźnie zrobił to wbrew sobie. Naukowcy złożyli próbki w odgrodzonej śluzą części POL-a. W razie nagłej potrzeby, mogła ona szybko wystartować w kosmos. Dolne fragmenty ładownika: ładownie i hamulce pozostałyby na Mar- sie. Nawet jeśli zostaliby też jacyś badacze, to cenne próbki dotarłyby do statku kosmicznego na orbicie, a potem na Ziemię, do oczekują- cych na nie naukowców. Kiedy ku zadowoleniu Wosnesenskiego wypełniono już pierwsze zadanie, Rosjanin polecił swym podwładnym zanieść do kopuły wszel- kie potrzebne sprzęty i zapasy. Spieszyli się, ścigając z dziwnie ma- łym słońcem, nieubłaganie zbliżającym się do zachodniego horyzon- tu. Robot konstrukcyjny holował ciężkie palety z ekwipunkiem, zaś badacze wykazywali się wręcz nadludzką siłą, dźwigając wysokie jak człowiek, zielone cylindry zbiorników tlenu i ciężkie skrzynie, które na Ziemi ważyłyby setki funtów. Jamie, spocony w swym skafandrze niczym robotnik, uśmiechnął się gorzko na myśl, że pierwsze zadanie pionierskich eksploratorów Marsa stanowi mozolna harówka, wielogodzinne, bezmyślne targanie ciężarów. Pomyślał też, że prasa i telewizja sprawią, iż to wszystko będzie wyglądać na cholernie łatwe. Nikt wszak nie ogląda naukow- ca przy pracy - szczególnie, kiedy odwala czarną robotę. Ani on, ani nikt inny nie zwracał większej uwagi na korzyści pły- nące z niskiej grawitacji. Podczas trwającego ponad dziewięć miesięcy lotu /. Ziemi, ich statek kręcił się na mierzącej pięć kilometrów osi, wystarczająco mocno, aby symulować siłę ciążenia. Przedłużające się okresy nieważkości niebezpiecznie osłabiłyby bowiem mięśnie i zde- mincralizowały kości. Sztuczne ciążenie początkowo miało wartość takąjak na Ziemi, jednego g, a potem, w trakcie miesięcy lotu zmniej- szało się powoli, by zbliżyć się do marsjańskiej jednej trzeciej g. Te- raz, na powierzchni czerwonej planety, jej badacze mogli chodzić cał- kiem normalnie, chociaż wciąż potrafili unosić wielkie ciężary, korzy- stając ze swych rozwiniętych na Ziemi mięśni. Pod koniec długiego, wyczerpującego dnia, wprowadzili się wreszcie pod nadmuchiwaną kopułę. Maleńkie słońce zabarwiło nie- bo na płomienną czerwień, a temperatura na zewnątrz spadła już do pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Kopuła wypełniona była zdatnym do oddychania powietrzem o normalnym, ziemskim ciśnieniu oraz zwykłej ciepłocie, przynaj- mniej jeśli wierzyć miernikom. Termometr wskazywał dokładnie dwadzieścia jeden stopni Celsjusza: sześćdziesiąt dziewięć w ska- li Fahrenheita. Jednak sześcioro badaczy wciąż miało na sobie skafandry i nic zdejmowało ich, póki Wosnesenski nie zdecydował, że w bazie można już normalnie oddychać. Kombinezon zaciążył Watermanowi na ra- mionach. Nie miał już charakterystycznego dla nowego samochodu zapachu czystego plastiku oraz nowiutkiej tapicerki; teraz cuchnął po- tem i olejem maszynowym. Regenerator z plecaka zastępował dwutle- nek węgla zdatnym do oddychania tlenem, jednak filtry i miniaturowe wentylatory wewnątrz kosmicznego stroju nie mogły usunąć wszyst- kich woni, które gromadziły się tam wskutek wytężonej pracy. - Teraz nadeszła chwila prawdy -usłyszał ochrypły głos Ilony Malater, brzmiący dość seksownie. Albo po prostu przepełniony zmę- czeniem. Ostatnie kilka godzin Wosnesenski spędził na sprawdzaniu, czy w kopule nie ma żadnych przecieków, monitorowaniu ciśnienia powietrza oraz jego składu, potrząsaniu pompami systemu podtrzy- mywania życia i grzejnikami, zgrupowanymi pośrodku utwardzonej, plastykowej podłogi. Jeden po drugim, z wolna dołączali do niego pozostali, gramoląc się w swoich grubych buciorach, czekając, aż wyda im rozkaz, na któ- ry czekali z utęsknieniem, ale i strachem. Jakby na to nie patrzeć, Wo- snesenski był ich dowódcą, a lata treningu nauczyły ich wypełniania poleceń lidera bez względu na jego narodowość. Wszystko, co robili na tym niebezpiecznym, innym świecie, musiało pozostawać w zgo- dzie z przepisami i regulacjami, które starannie opracowano na Ziemi. A pierwszym i najważniejszym zadaniem Wosnesenskiego było zadba- nie o to, żeby tych poleceń i regulacji przestrzegano na Marsie. Rosjanin odwrócił się od cicho buczących wentylatorów i rzędu zapasowych pojemników z tlenem, aby spojrzeć na zgromadzonych wokół niego pięciu uczestników misji. Jego twarz ledwie wyzierała zza wizjera hełmu, nie sposób było cokolwiek z niej odczytać. Prze- mówił amerykańską wersją angielskiego, z leciutkim akcentem: -Wszystkie instrumenty pomiarowe wykazują normalne warto- ści Wygląda na to, że można bezpiecznie zdjąć skafandry. James przypomniał sobie fizyka z Albuquerque, który rozeźlony eksperymentem, nie chcącym przebiegać prawidłowo, mówił: - Cała fizyka sprowadza się tylko do odczytywania cholernych wyników z cholernych instrumentów pomiarowych. Wosnesenski odwrócił się do Connorsa, swojego zastępcy. - Pete, wcdie planu misji, to ty jako pierwszy masz sprawdzić powietrze. Amerykanin zaśmiał się nerwowo, wewnątrz hełmu. - Wiem, jestem królikiem doświadczalnym. Westchnął teatralnie, niezwykle smutno i głośno, co wszyscy usłyszeli w swoich słuchawkach. - No to hop. Connors odsunął nieco wizjer, pociągnął nosem, a potem całkiem uchylił zasłonę i wziął głęboki oddech. Wyszczerzył zęby w uśmie- chu. - Kurde, znacznie lepiej niż na zewnątrz. Wszyscy się roześmieli, napięcie znikło. Podnieśli zasłony, potem odblokowali umieszczone na karkach zatrzaski i zdjęli heł- my. Jamiemu na moment zatkały się uszy, ale nic gorszego się nic wydarzyło. Ilona potrząsnęła swoimi krótko obciętymi, jasnymi lokami i od- dychała powoli, jej delikatne nozdrza nieznacznie drgały. - Uch, pachnie jak w module treningowym. Za sucho. Źle dla skóry. Jamie rozejrzał się po ich nowym domu, teraz jego wzroku nie ograniczał już kask. Ujrzał kopułę, której szczyt niknął gdzieś w mroku nad jego gło- wą, ożebrowaną wygiętymi, metalowymi rozporkami. Przypomniało mu to pierwszą wizytę w planetarium, jeszcze w dzieciństwie, w San- ta Fe. To samo stonowane uczucie zachwytu. Ten sam lekki chłód po- wietrza. Dla Ilony powietrze było za suche, dla niego - wspaniałe. Kopuła z gładkiego plastyku została przyciemniona za sprawą spolaryzowanego prądu elektrycznego, który zapewniał jej ogrzewa- nie. W ciągu dnia niższe partie osłony można było uczynić przezro- czystymi, aby korzystać z ciepła słońca, ale nocą kopuła zmienić się Wiała w przerośnicte igloo na zamarzniętej, marsjańskiej równinie, za- czernione po to, aby utrzymywać ciepło i nie pozwolić mu ujść w wy- Z'Cbioną atmosferę. Z sufitu zwisały paski zastępujących słońce lamp fluorescencyjnych, jednak wyższe części kopuły ledwie przezierały zza nagromadzonych tam ciemności. Plastikowa powierzchnia bazy miała podwójne ścianki, podobnie jak izolacyjne okna, po to, by powstrzymywać chłód. Górna warstwa była matowa, wypełniona specjalnym, gęstym plastikiem, który miał wchłaniać szkodliwe promieniowanie, a nawet powstrzymać niewiel- kie meteoryty -jeśli wierzyć inżynierom. Myśl o przedziurawieniu kopuły napełniała ich przerażeniem. Wzdłuż obwodu bazy rozmiesz- czono łatki oraz przybory do reperacji, ale czy zdążą załatać dziurę, zanim ujdzie całe powietrze? Jamie przypomniał sobie ponury dow- cip o spadochronach: „Nic martw się, jeśli spadochron się nie otwo- rzy, to damy ci nowy." Energia elektryczna ogrzewająca kopułę pochodziła z przenośnego, nuklearnego generatora znajdującego się wewnątrz transportowca. Naza- jutrz, po lądowaniu drugiego zespołu, robot konstrukcyjny miał wyciągnąć ten generator i zakopać go w marsjańskicj glebie, pół kilometra od bazy. O ile to w ogóle można nazwać glebą, pomyślał Jamie. Gleba żyje, pełna mikroorganizmów, dżdżownic czy innych żywych istot. Na Marsie jest regolit, tak jak na martwej powierzchni Księżyca. Czy Mars naprawdę jest martwy? — zastanawiał się Jamie. Pa- miętał historie, które czytał jako nastolatek, niesamowite opowieści o Marsjanach, toczących bitwy w przecinających ich świat kanałach, piękne fantazje o domach budowanych jak szachowe figury i budow- lach obracających się w ślad za słońcem, niczym kwiaty. Jednak w rze- czywistości, na Marsie nie było żadnych kanałów. Żadnych miast. Ale czy ta planeta naprawdę nie kryła żadnego życia? Czy pod czerwonym piachem nie czekały na wykopanie jakieś skamieliny? Trening: Kazachstan K.iedy jechali wzdłuż rzeki, Jurij Zawgorodny wymachiwał wol- ną ręką. - Zupełnie jak w twoim Nowym Meksyku, nie? - spytał łama- nym angielskim. Jamie Waterman odruchowo podrapał się w bok. Dopiero wczo- raj zdjęto szwy, rana jeszcze bolała. - Nowy Meksyk - powtórzył Zawgorodny. - Taki sam? Tak? Jamie miał już odpowiedzieć „nie", ale administratorzy lotu przestrzegali, aby w kontaktach z Rosjanami zachowywać się tak dy- Mars___________________________________________3J_ plornatycznie, jak tylko się da - zresztą w kontaktach ze wszystkimi innymi nacjami także. - Mniej więcej - wymruczał geolog. - Tak? - zapytał Zawgorodny, przekrzykując szum porywistego wiatru, wdzierającego się przez okna samochodu. _ Tak - odparł Jamie. *** Brązowa równina rozciągająca się za rzeką, w niczym nie przy- pominała Nowego Meksyku. Niebo miało kolor wyblakłego błękitu, pustynia była ponura i monotonna. To stary, zmęczony kraj, pomyślał Jamie, mrużąc powieki przed uderzeniami gorącego wiatru. Zużyty. Wyschnięty. Nie taki, jak mieniące się żywymi barwami góry i niebo- skłon w domu. Nowy Meksyk był młodym krajem, surowym, pełnym magii i mistyki. A ta jednostajna, pylista pustynia jest starożytna, wy- deptały ją stopy żołnierzy zbyt wielu armii. - Zupełnie jak Mars - powiedział drugi Rosjanin. Miał głęboki, dudniący głos, kontrastujący z piskiem Zawgorodnego, przypomina- jącym flet zaklinacza węży. Jamicmu pośpiesznie przedstawiono całą czwórkę, ale pamiętał tylko nazwisko „Zawgorodny". Chryste, mam nadzieję, że Mars nie jest aż tak jednostajny, Wa- tennan jęknął w duchu. Wczoraj Jamie był jeszcze w szpitalu marynarki wojennej w Be- thesda, gdzie wyjmowano mu szwy po operacji wyrostka. Wszyscy uczestnicy treningu przed wyprawą na Marsa mieli usuwane wyrost- ki. Tak nakazywał regulamin misji. Nie było sensu ryzykować ataku ślepej kiszki dwadzieścia milionów mil od najbliższego szpitala. Choć jeszcze nie postanowiono, kto ostatecznie poleci na czerwoną plane- tę, wyrostki usunięto każdemu. - Gdzie jedziemy? - zapytał geolog. - Dokąd mnie zabiera- cie? Była niedziela, dzień odpoczynku nawet dla osób trenujących przed lotem na Marsa. Szczególnie dla świeżo przybyłych, wymęczo- nych podróżą samolotem i noszących na brzuchu świeże blizny. Jednak tych czterech kosmonautów nie robiąc sobie nic z tego, wyciągnęło Jamicgo z hotelowego łóżka i namówiło, aby jechał z ni- mi. - Na lotnisko - oznajmił kosmonauta o niskim głosie, siedzący z lewej strony Watcrmana. Geolog tkwił na tylnym fotelu, ściśnięty między dwoma Rosjanami. W powietrzu wisiał odór spoconego ciała, mimo że czuć było też ostry zapach mydła. Z przodu jechało jeszcze dwóch, Zawgorodny prowadził. Wyglądają, jakby byli gangsterami i mnie porywali, pomyślał Amerykanin. Obcy mężczyźni śmiali się do siebie, szczerząc zęby podczas rozmowy i znacząco unosząc brwi. Coś się szykowało. 1 nie zamierzali o tym mówić geologowi, zanim całe cholerstwo nie zosta- nie zapięte na ostatni guzik. Wszyscy czterej byli krzepko zbudowanymi mężczyznami, niski- mi i przysadzistymi. Zresztą podobnie jak Jamie, tyle że skórę mieli znacznie jaśniejszą niźli jego cera Nawaho. - Czy to jakieś oficjalne sprawy? - spytał, kiedy o świcie zaczęli walić do jego drzwi. - Nic oficjalnego - wyjaśnił Zawgorodny, a pozostali szeroko się uśmiechnęli. - Przyjemność. Zabawa. - Chyba dla nich - mruknął do siebie Jamie, kiedy samochód ru- szył pustą, betonową autostradą. Po lewej wiła się rzeka, a wiatr przy- nosił zapacli spieczonego słońcem piachu. Wiele mil za nimi pozostały stare miasta Tiuratam i Leninsk oraz nowe miasto, zbudowane spe- cjalnie dla inżynierów i kosmonautów. - Dlaczego jedziemy na lotnisko? - spytał Waterman. Mężczyzna po jego lewej stronie roześmiał się gromko. - Dla zabawy. Sam zobaczysz. - Tak — powiedział ten z prawej strony. - Dla niezłej zabawy. Jamie uczestniczył w treningu marsjańskim już nieco ponad sześć miesięcy. To była jego pierwsza wyprawa do Rosji, chociaż szkolenie rzuciło go już do Australii, na Alaskę, do Gujany Francuskiej i Hiszpa- nii. Przechodził tam niekończące się sprawdziany sprawności fizycz- nej, refleksu, siły, zasięgu wzroku, zdolności oceny sytuacji. Zbada- li mu nawet zęby, uznali, że są w doskonałym stanie, a potem wycię- li wyrostek. Teraz czwórka kosmonautów, których nigdy wcześniej nie wi- dział, zabrała go wczesnym, niedzielnym rankiem na przejażdżkę na bezludzie, do Kazachstanu. Dla niezłej zabawy. W trakcie treningu przed lotem na Marsa niewiele było zabawy. Trwało wielkie współzawodnictwo pomiędzy chętnymi, bowiem pole- cieć miało tylko szesnastu: szesnastu spośród ponad dwóch setek kan- dydatów. Jamie spostrzegł, iż szczególnie ostra konkurencja ma miej- sce między Rosjanami a astronautami z innych krajów. - Czy wam wszystkim wycięto wyrostki? - zapytał. Uśmiechy znikły z ich twarzy. - Nie, to nic było konieczne. Nie wybieramy się na Marsa - wy- jaśnił siedzący obok kosmonauta. - Nie wybieracie się? - Jesteśmy instruktorami - przez ramię powiedział Zawgorodny. -Już nie latamy. James chciał spytać dlaczego, ale stwierdził, że może lepiej tego nie robić. To nie wyglądało na przyjemny dla nich temat do rozmo- wy. - Twój wyrostek? - spytał mężczyzna po lewej. Przesunął pal- cem po gardle. Jamie przytaknął. - Wczoraj wyjęli mi szwy - mówiąc to, uświadomił sobie, że w Bethesda był piątek, a tutaj jest już niedziela. - Jesteś amerykańskim Indianinem? - W połowic jestem Nawaho. - A w drugiej połowie? - Anglcm - odparł Jamie. Spostrzegł, że to słowo nic nie mówiło Rosjanom. - Białym, Anglikiem. Kosmonauta siedzący z przodu, obok Zawgorodnego, odwrócił się w jego stronę. - A jak usuwali ci wyrostek, to miałeś przy sobie czarownika z pomalowaną twarzą, co grzechotał nad tobą tykwami? Wszyscy czterej Rosjanie wybuchnęli gromkim śmiechem. Zawgorodny tak bardzo trząsł się z uciechy, że aż drgnęły mu ręce na kierownicy i samochodem gwałtownie zarzuciło. Jamie zmusił się do uśmiechu. - Nie, dostałem znieczulenie, wam też by się przydało. Rosjanie zaczęli o czymś ze sobą rozmawiać, Jamie pomyślał, że pewnie opowiadają kawały o Indianach, może o czerwonoskórym, chcącym dostać się na czerwoną planetę. Czuł, że nie ma w tym żad- nej złośliwości. Po prostu czterech lubiących się napić pilotów miało trochę ubawu z nowego znajomego. Chciałbym znać rosyjski, pomyślał. Chciałbym wiedzieć, co planuje tych czterech pajaców. Niezłą zabawę. Potem przypomniał sobie, że żaden z tych ludzi nic miał szans na marsjański lot. Oddele- gowano ich, aby pełnili funkcje instruktorów. Ja wciąż mam szansę wziąć udział w misji, doszło do niego. Czy chcą coś mi zrobić? Co do cholery planują? Zawgorodny zjechał z autostrady i ruszył dwupasmową, zaku- rzoną drogą, wzdiuż której biegł wysoki płot z dratu kolczastego. Jamie ujrzał w oddali hangary oraz stojące tu i ówdzie samoloty. Naprawdę jedziemy na lotnisko, stwierdził w duchu. Przejechali przez niestrzeżoną bramę i dotarli do odległego za- kątka lotniska, gdzie samotnie wznosił się niewielki hangar, niczym jakiś banita albo wyrzut sumienia. Przed nim, na betonie, na przysa- dzistym, trójkołowym podwoziu stał dwusilnikowy samolot o wysoko podwieszonych skrzydłach. Jamiemu zdał się rosyjską wersją ottera, którym leciał podczas tygodniowego pobytu na Alasce, w mroźnych Górach Brooksa. - Lubisz latać? - zapytał Zawgorodny, kiedy wygramolili się z samochodu. Waterman przeciągnął ramiona i plecy, zadowolony, iż nie musi już gnieść się na tylnym siedzeniu. Jes/cze nawet nie było dziewiątej rano, a słońce prażyło już tak mocno, że aż przypiekało mu barki. - Lubię latać- odparł. -Ale nie mam licencji pilota. Nie jestem upoważniony... Zawgorodny roześmiał się. - Dobra, dobra! Wszyscy czterej jesteśmy pilotami. Jest o trzech za dużo. Kosmonauci mieli już na sobie jednoczęściowe kombinezony lot- nicze, brunatne, wyblakłe i znoszone. Kiedy wyciągali Jamiego z ho- telu, ten zdążył tylko wciągnąć siatkową koszulkę i parę dżinsów. Po- dążył za nimi w chłodną, mroczną czeluść hangaru. Pachniało tam ole- jem maszynowym i benzyną. Dwóch kosmonautów ze stukotem ru- szyło po metalowych schodkach, prowadzących do pomieszczeń biu- rowych u góry. Zawgorodny wskazał Jamiemu długi stół, zastawiony rzędem złożonych spadochronów, wielkich i niezgrabnych, z paskami rozsu- niętymi wokół, nic/ym macki ośmiornicy. - Wszyscy musimy założyć spadochrony - oznajmił. - Przepisy. - Żeby tym lecieć? - zapytał Jamie, wskazując kciukiem samo- lot. - Tak. Samolot wojskowy. Przepisy. Trzeba nosić spadochrony. - Dokąd lecimy? - zapytał Jamie. - Niespodzianka - odparł Rosjanin. - Zobaczysz. - Niezła zabawa - powiedział jeden z pozostałych kosmonautów. Właśnie zapinał sprzączki biegnących przez pachwiny pasów spado- chronu. - Niezła zabawa, ale dla kogo? - cicho spytał Waterman. Ale za- rzucił na ramiona paski swojego spadochronu i schylił się, aby wyre- gulować te, biegnące między nogami. Pozostali dwaj mężczyźni zeszli metalowymi schodkami, stukot ich butów odbijał się echem po prawie pustym hangarze. Jamie, sieczo- ny piekącymi promieniami słońca, ruszył za czterema kosmonautami w stronę samolotu. W boku maszyny znajdował się szeroki, metalowy otwór. Nie było schodków. Kiedy uniósł nogę ku krawędzi włazu, po- czuł ból w ranie. Złapał za metalowe ścianki i wciągnął się do środka aeroplanu. Bez niczyjej pomocy. Nawet się nie skrzywił. Wewnątrz było gorąco jak w piekarniku. Geolog spostrzegł dwa rzędy cylindiycznych siedzisk, pustych, bez żadnych wymoszczen. Dwaj mężczyźni, którzy jechali z nim na tylnym siedzeniu, przepchnę- li się obok i weszli do kokpitu. Fotele obu pilotów były dla odmiany grubo obite, zdawały się wygodne. Zawgorodny gestem nakazał Jamiemu usiąść zaraz za kierują- cymi. Sam zajął miejsce na przeciwległym siedzisku i zapiął pas bez- pieczeństwa, biegnący przez barki i talię. Waterman zrobił to samo, upewniając się, że uprząż trzyma mocno. Plecak ze spadochronem sta- nowił coś na kształt miękkiego oparcia, jednak trochę przeszkadzał. Silniki kaszlnęły, parsknęły, a potem ruszyły. Samolot zatrząsł się ni- czym schorowany starzec. Gdy śmigła przemieniły się w migotanie, Jamie usłyszał donośny grzechot, jakby maszyna lada chwila miała rozpaść się na kawałki. Coś zaskrzypiało, coś straszliwie jęknęło. Sa- molot ruszył przed siebie. Obaj piloci włożyli słuchawki, ale hałas silników i wiatr hulający po kabinie nie pozwolił Watermanowi zorientować się, czy kontaktują się z wieżą kontrolną. Czwarty kosmonauta siedział dokładnie za geo- logiem. Nikt nic zamknął włazu. Jamie odwrócił się na swoim fotelu i dostrzegł, że ten właz w ogóle jest pozbawiony pokrywy. Mieli le- cieć z szeroko otwartym wejściem. Wiatr zahuczał, kiedy maszyna popędziła po pasie startowym, delikatnie chybocząc się na boki. Okropnie długi rozbieg jak na tak mały samolot, pomyślał Water- man. Spojrzał na Zawgorodnego. Rosjanin uśmiechnął się do niego szeroko. A potem oderwali się od ziemi. Jamie zobaczył przez okno, że lotnisko maleje, samoloty i budynki kurczą się, zaczynają przypomi- nać zabawki. Pod bezchmurnym, błękitnym niebem rozciągały się bru- natne, jałowe bezmiary, całkiem pustynne. Silniki warkotały, a wiatr wył tak głośno, że Waterman musiał nachylić się nad przestrzenią mie- dzy rzędami siedzisk i krzyknąć Zawgorodnemu w ucho: - No i gdzie lecimy? - By znaleźć mużestwo\ -Mu... co? - Mużestwo - głośniej powtórzył kosmonauta. - Gdzie to jest? Jak daleko stąd? Rosjanin zaśmiał się: - Zobaczysz! Wznosili się stopniowo, przez jakąś godzinę. Nie możemy lecieć wyżej niż na pułapie dziesięć tysięcy stóp, pomyślał Jamie. Co prawda, w tych warunkach trudno było ocenić wysokość, ale wiedział, że gdyby wznieśli się ponad dziesięć tysięcy stóp, musieliby korzystać z aparatów tlenowych. Robiło się zimno. Jamie żałował, że nie wziął wiatrówki. Powinni mi powiedzieć, jęk- nął w duchu. Powinni uprzedzić. Drugi pilot odwrócił się przez ramię, spoglądając wprost na Wa- termana. Uśmiechnął się szeroko, a potem przyłożył dłoń do ust i za- wył „hu-hu-hu". Była to jego wersja wojennego okrzyku Indian. Twarz geologa ani drgnęła. Nagle samolot przechylił się na lewy bok. Jamie uderzył o wy- gięty kadłub i niemal rąbnął głową w okno. Patrzył na rozciągające się daleko pod nim pustkowia, pomarszczone pasami wzgórz, z jed- nym, błyszczącym jeziorkiem. Samolot jakby zawisł na końcu lewego skrzydła i obracał się powolutku. Potem zanurkował, a następnie podźwignął się do góry, wciskając Watcrmana z powrotem w siedzisko. Samolot opomie wznosił się coraz wyżej, gramoląc się poprzez powietrze, a potem obrócił się na plecy. Ja- mie poczuł, jak robi się nieważki; przytrzymywały go pasy, ale jego ciało straciło ciężar. Maszyna znów zanurkowała i ciężar wrócił, przytłaczający, miażdżący. Aeroplan zmierzał w stronę tych jałowych, brunatnych wzgórz. Silniki krzyczały, w drżącej, grzechocząccj kabinie świstało powietrze. A potem maszyna uniosła dziób, motory zamruczały i wszystko wróciło do normy. Zawgorodny spojrzał na Jamiego. Drugi pilot obrócił się przez ramię. I wtedy Waterman zrozumiał, o co chodzi. Znęcali się nad nim. Był nowym dzieciakiem na podwórku i patrzyli, czy potrafią mu do- kuczyć. To ich własna wersja „Rzygającej Komety", mruknął w du- chu. Są ciekawi, czy zrobię się zielony albo puszczę pawia. Niezła zabawa. Przypomniał sobie, że każde plemię ma jakiś swój rytuał przej- ścia. Nigdy nie poddano go pełnej inicjacji Indianina Nawaho. Jego rodzice byli zbyt zanglicyzowani, aby pozwolić na coś takiego. Ale ci faceci planowali właśnie urządzić mu inicjację. Jamie zmusił się, aby szeroko uśmiechnąć się do Zawgorodne- go- - To było fajne! - zawołał, mając nadzieję, że mimo silników i wiatru, jego głos dotrze do pozostałej trójki. - Nic wiedziałem, że potraficie zrobić pętlę takim starym gratem! Zawgorodny pokiwał głową. - Nie polecam na przyszłość. Skrzydła mogą odpaść. Jamie wzruszył ramionami. - Co teraz? - Muźestwo. Przez następny kwadrans, może dłużej, lecieli spokojnie, nie ro- bili żadnych akrobacji, nie rozmawiali. Potem Watennan dostrzegł, że zrobili spore kółko i teraz właśnie zaczynali robić następne. Wyjrzał przez okno. Ziemia była płaska i pusta, taka jak Mars, wyjąwszy może nitkę drogi ciągnącej się przez brązowe, jałowe pola. Zawgorodny rozpiął pasy i wstał. Niski sufit sprawił, że musiał się nieco schylić. Wkroczył do przestrzeni między rzędami siedzeń, po czym ruszył ku otwartemu włazowi. Jamie odwrócił się i spostrzegł, że drugi kosmonauta też wstał i również stoi już przy włazie. Chryste, jedno szarpnięcie tego grata i wydupi ich na zewnątrz! Zawgorodny stanął obok kolegi, jedną ręką mocno chwycił się cienkiego, metalowego pręta, biegnącego wzdłuż sufitu kabiny. Zdawało się, że obaj mężczyźni rozmawiają ze sobą, głowy trzymali blisko, potakując, jakby właśnie gawędzili w ulubionym barze. Nad przepaścią mierzącą dziesięć tysięcy stóp. Zawgorodny skinął na Jamiego, aby powstał i dołączył do nich. Waterman poczuł, że w żołądku ma kawał lodu. Nie chcę tam isc Nie chcę. Jednak ku swemu zdumieniu, odpiął pasy i niezgrabnie ruszył ku kosmonautom, stojącym przy wyjściu z samolotu. Maszyna lekko drgnęła. Geolog obiema dłońmi chwycił się biegnącego nad nim prę- ta. - To teren ćwiczeń do skoków ze spadochronem. - Zawgorodny wskazał na właz. - Robimy tutaj skoki treningowe. - Akurat dzisiaj? Teraz? -Tak. Drugi kosmonauta założył hełm. Spuścił na oczy zasłonę z bar- wionego szkła, krzyknął coś po rosyjsku i wyskoczył z samolotu. Jamie jeszcze mocniej ścisnął pręt. - Patrz! - wrzasnął do niego Zawgorodny. - Uważaj! Waterman ostrożnie wyjrzał przez właz. Kosmonauta spadał jak kamień, nogi i ramiona miał szeroko rozpostarte. Zmieniał się w ma- łą, brązową kropkę na tle ciemnobrunatnych przestrzeni. - Niezła zabawa - wrzasnął Rosjanin Jamiemu do ucha. Jamie zadygotał, nie tylko z powodu lodowatego wiatru przeni- kającego jego lekką koszulkę. Rosjanin wcisnął mu do rąk hełm. Jamie obejrzał kask. Tworzy- wo było porysowane i podziurawione, pokrywająca je czerwona i bia- ła farba niemal całkowicie się wytarła. - Jeszcze nigdy nie skakałem - powiedział. - Wiemy. -Aleja... ¦ chciał dodać, że dopiero co wyjęto mu szwy z brzu- cha i wie, iż przy skokach ze spadochronem można połamać sobie nogi, i w ogóle me ma mowy, aby wyskoczył z samolotu. Jednak zamiast tego włożył hełm i mocno zapiął go sobie pod brodą. - To łatwe - wyjaśnił Zawgorodny. - Zajmowałeś się gimna- styką. To jest w twoich aktach. Po prostu wyląduj ze zgiętymi kolana- mi i przewróć się. Łatwe. Jamie drżał. Zdawało mu się, że kask waży ze trzysta funtów. Lewą ręką ze wszystkich sił trzymał się biegnącego mu nad głową prę- ta. Prawą błądził po zapięciach uprzęży spadochronu, na ślepo szuka- jąc uchwytu, otwierającego czaszę. Zawgorodny był teraz bardzo poważny. Samolot przechyli! się lekko, ich samych nachylając lekko nad czeluścią ziejącą w swym boku. Waterman przywarł stopami do metalowej podłogi tak mocno, jak tylko zdołał, zadowolony, że założył solidne buciory. Rosjanin chwycił go z prawą dłoń i umieścił jąna uchwycie do otwie- rania spadochronu. Metal zdał się Jamiemu chłodny niczym śmierć. - Nie martw się - krzyknął Zawgorodny, hełm Amerykanina nie- co tłumił jego słowa. - Przyczepię u góry linkę, która automatycznie otworzy spadochron. Nie ma problemu. - Dobra - głos Watcrmana drży. W środku wszystko mu się prze- wraca. Czuje pot spływający mu po plecach, mimo dojmującego zim- na. - Wyskocz. Policz do dwudziestu. Rozumiesz? Jeśli do tej pory się nie otworzy, pociągnij za ten uchwyt. Rozumiesz? Jamie pokiwał głową. - Wyskoczę po tobie. Jeśli umrzesz, to cię pochowam. - Znów wyszczerzył zęby w uśmiechu. Geolog poczuł się, jakby miał za chwi- lę zwymiotować. Zawgorodny przyjrzał mu się uważnie. - Chcesz zawrócić i usiąść? Każdy atom Jamiego pragnął krzyknąć „tak!''. Jednak Waterman pokręcił głową i zrobił niepewny, bojaźliwy krok ku otwartemu wła- zowi. Rosjanin wychylił się i opuścił geologowi zasłonę kasku. -Licz do dwudziestu Powoli. Zobaczymy się na ziemi za dwie minuty. Może trzy. Jamie z trudem przełknął ślinę i pozwolił kosmonaucie ustawić się prosto, na krawędzi włazu. Ziemia zdawała się twarda niby żelazo i bardzo, bardzo odległa. Stali w cieniu, zakrywało ich umieszczone wysoko skrzydło, śmigło kręciło się zbyt daleko, by stanowić jakie- kolwiek zagrożenie. Jamie objął to wszystko jednym, pełnym szaleń- stwa spojrzeniem. Klepnięcie w bark. Waterman wahał się tylko przez czas równy jednemu uderzeniu serca, a potem odepchnął się obiema stopami. Nic. Żadnego ruchu. Żadnego dźwięku, oprócz zawodzenia mknącego wiatru. Jamie nagle poczuł się jak we śnie, zawieszony w pustce, szybując i czekając, aż bezpieczny i zdumiony obudzi się we własnym łóżku. Samolot zniknął gdzieś w oddali, ponad jego gło- wą. Ziemia, wiele mi! w dół, obracała się powoli, nic spostrzegł, aby się zbliżała. Wirował, obracając się leniwie w samym środku powietrza. To było niemal przyjemne. Niemal zabawne. Po prostu zawisł w nicości, odseparowany od całego świata, samotny. Całkiem samotny i wolny. To było tak, jakby nie miał ciała, żadnej fizyczności. Tylko czysty duch, klarowny i jasny niczym powietrze. Przypomniał sobie stare le- gendy, które opowiadał mu dziadek, o bohaterach z plemienia Nawa- ho, wędrujących po tęczy. „To musi być właśnie coś takiego", pomy- ślał wysoko ponad światem, szybując i szybując. Niczym kojot, kie- dy wsiadł na kometę. Nagle, tak nagle, że niemal stanęło mu serce, uświadomił sobie, iż zapomniał o liczeniu. A jego ręka pociągnęła za uchwyt otwierający spadochron. Cofnął się, odchylił, widząc teraz, że twarda, spieczona ziemia pędzi mu na spotkanie, aby go zmiażdżyć, zetrzeć w proch, za- bić go, zabić, zabić, zabić. Szarpnęła nim olbrzymia dłoń, niemal urywając głowę. Obró- cił się w powietrzu, a wokół wybuchły nowe dźwięki. Niczym ze- rwany żagiel, spadochron rozwinął się i rozpostarł ponad głową Ja- miego. Waterman zawisł w uprzęży, łagodnie szybując w dół, ku ja- łowemu pustkowiu. Serce waliło mu jak młot, jednak poczuł się trochę rozczarowany. Przypominał dziecko, które przeżyło właśnie grozę pierwszej jazdy kolejką górską i żałuje, że już po wszystkim. Daleko na dole widział maleńką figurkę, zbierającą przybrudzony, biały spadochron. Zrobiłem to, pomyślał Jamie. Skoczyłem. Miał ochotę wy- dać z siebie prawdziwy, indiański okrzyk zwycięstwa. Jednak trzeź- wa część umysłu ostrzegała: „Wciąż jeszcze musisz wylądować, nie łamiąc sobie przy tym kostek. I nie rozrywając tych cholernych szwów". Teraz ziemia naprawdę pędziła mu na spotkanie. Spokojnie. Ze- gnij kolana. Pozwól nogom zamortyzować uderzenie. Walnął mocno, przeturlał się ze dwa razy, a potem poczuł, jak go- rący wiatr targa jego wydymającym się spadochronem. Obok pojawił się nagle Zawgorodny, łapiąc za sznurki. Drugi kosmonauta objął spa- dochron ramionami, niczym człowiek usiłujący schować do pudełka tonę papieru pakowego. Jamie, drżąc stanął na nogi. Pomogli mu zdjąć uprząż spadochro- nu. Nad ich głowami samolot zataczał leniwie koła. - Dobrze było - stwierdził Zawgorodny, uśmiechając się szero- ko. - Jak ci się udało tak szybko dostać na ziemię? - zapytał Ja- mie. - Wykonałem swobodne opadanie, zaraz za tobą. Nie widziałeś mnie? Leciałem jak rakieta! - Jurij to mistrz swobodnego opadania - dodał drugi kosmonau- ta. Samolot zbliżył się do ziemi, wysunął podwozie, silniki zakaszla- ły. Koła uderzyły o podłoże i wzbiły wielkie obłoki kurzu. - A teraz ruszymy do Mużestwa? - Jamie zapytał Zawgorodne- go. Rosjanin potrząsnął głową. - Już je znaleźliśmy. Mużestwo to po rosyjsku odwaga. Jesteś od- ważny, Jamesie Watermanie. Cieszę się. Amerykanin odetchnął głęboko. - Ja też. - My czterej - mówił Zawgorodny - nie polecimy na Marsa. Ale polecą niektórzy z naszych przyjaciół. Nikomu, kto nie okaże odwa- gi, nie pozwolimy lecieć na Marsa. -Jak możecie...? - Inni sprawdzają twoją wiedzę, zdrowie, umiejętność pracy z odpowiednim sprzętem. My sprawdzamy odwagę. Nikt, kto jej nie ma, nie poleci na Marsa. Byłby zagrożeniem dla naszych kumpli, ko- smonautów. - Mużestwo - powtórzył Jamie. Zawgorodny roześmiał się i klepnął go po plecach. Ruszyli przez zakurzoną pustynię, ku czekającemu samolotowi. Mużestwo, pomyślał Jamie. Ich wersja świętego rytuału. Jak oczyszczający rytuał Nawaho. Teraz jestem jednym z nich. Udowod- niłem im to. Udowodniłem to sobie. Soi 1: Wieczór Kopułę zaplanowano bardzo starannie. Miała dwie śluzy po prze- ciwległych stronach obwodu, pośrodku całą maszynerię służącą do podtrzymywania życia, a także starannie wydzielone, niewielkie po- koiki dla każdego z dwudziestu członków personelu, ułożone w łuk. Przegrody z tworzywa sztucznego miały dwa metry wysokości, przy- pominały biurowe boksy przystosowane do potrzeb koszykarzy. Psy- chologowie orzekli, iż należy pomalować je na chłodne kolory. Jamie wolałby śmiałe, ciepłe barwy jego rodzinnej pustyni. Będziemy potrzebowali całego ciepła, jakie zdołamy tu zgroma- dzić, pomyślał. Dwie łazienki wielkości kabiny telefonicznej, po obu stronach pokoików. Ustalenie harmonogramu kąpieli mycia będzie nie lada problemem. Wspólne pomieszczenia kopuły usytuowano w pobliżu jej cen- trum: mesę, świetlicę, będącą niczym więcej jak trzema stołami z wrze- cionowatymi krzesłami, przystosowanymi do marsjańskiej grawitacji, a zbudowanymi z lekkiego plastyku - oraz centrum komunikacyjne, opatrzone komputerowym pulpitem i monitorami. Stanowiska pracy poszczególnych naukowców rozmieszczono wzdłuż wygiętej, prze- ciwległej ściany. Każdy badacz sam odpowiadał za rozpakowanie wła- snego ekwipunku i ustawienie go w pracowni. Większość ich sprzętu wciąż była na orbicie. Miał go przywieźć drugi ładownik. Po długim dniu pełnym pracy, czterej naukowcy oraz dwaj astro- nauci zaczęli wreszcie ściągać plecaki i skafandry, które mieli na grzbietach ponad dwadzieścia godzin. Po kilku minutach skafandry znalazły się na podłodze, niczym roz- rzucone części kolorowej zbroi, a sześcioosobowy zespół został w samych kombinezonach, brunatnych, oliwkowych i jasnobłękitnych. Znów wyglądamy jak istoty ludzkie, pomyślał Jamie. Wystraszone istoty ludzkie. Każdy w milczeniu spoglądał na dru- giego, jakby widzieli się po raz pierwszy. Każdy uświadomił sobie wyraźnie, że jest ponad sto milionów kilometrów od domu, od bez- pieczeństwa, że jeden wadliwy tranzystor albo małe rozdarcie kopuły może zabić ich wszystkich bez ostrzeżenia i bez litości. Stali w ciszy, z szeroko otwartymi oczyma, z rozdziawiony- mi ustami, ręce trzymając sztywno, z dala od ciała, jakby spraw- dzając świat, na którym stoją i próbowali dociec, czy jest im przyja- zny. Niczym dzieci, znienacka wrzucone do całkiem obcego miejsca, wstrzymali oddech i milcząc, rozglądali się wokół. Pełną napięcia ciszę przerwał Tony Reed. - Przepraszam, że wspominam o czymś tak przyziemnym, ale jestem trochę głodny. Co z kolacją? Wosnesenski chrząknął. Connors roześmiał się głośno, pozostali szeroko się uśmiechnęli. Zostawili skafandry na podłodze i ruszyli do kuchni, gdzie w mikrofalówce sześć zamrożonych racji żywnościo- wych szybko zmieniło się w parujący ciepłem posiłek. Joanna Brumado na krótko znikła w swoim boksie. Wróciła z bu- telką hiszpańskiego szampana. - Wiozłaś to całą drogę z Brazylii? - spytała Pctc Connors. — Oczywiście, że nie -rzekł z politowaniem Recd. —Joanna przecież sfermentowała sobie winogrona, lecąc tutaj. Korek wystrzelił z hukiem, pieniący się trunek spłynął na stół. - Obawiam się, że nie jest wystarczająco schłodzony - usprawie- dliwiała się Joanna. - Wszystko gra, nie martw się. Po prostu wystaw to na zewnątrz, na minutę albo dwie. Zaraz za- marznie, pomyślał Jamie. Szampana było tyle, aby każdy mógł pociągnąć z butelki po jed- nym łyku. Reed usiadł między jasnowłosą Iloną i drobną, ciemnooką Joanną. Żydówka przypominała arystokratkę: szczupła, wyniosła, nawet w tym prostym ubraniu. Joanna wyglądała zaś jak porzucone dziecko, ledwie skrywające niepokój, czający się tuż za jej wielkimi, ciemnymi oczyma. Reed, o płowych włosach, atletyczne zbudowany, zdawał się cał- kiem rozluźniony. - ...wreszcie jest nam jak w domu - mówił. - No, prawie. - Prawie - powtórzyła Ilona Malater. - Jedzenie, powietrze, dobre towarzystwo - żartował Reed. - Cze- góż więcej nam trzeba? - Woda płynie w zamkniętym obiegu -przypomniała Ilona. - Nie martwi cię to? Reed przesuwał koniuszkiem palca po swoich cienkich jak ołó- wek, jasnych wąsikach. - Muszę przyznać, że wolałabym mieć coś do oczyszczenia wody. Whisky świetnie by się do tego nadała. - To niedozwolone - z powagą stwierdziła Joanna. - 1 tak już złamałam regulamin swoją butelką szampana. - Tak - rzekła Ilona. - Jestem zdziwiona, że on lekko skinęła głową ku Wosnesenskiemu, siedzącemu u szczytu stołu - nie udzielił ci dotąd nagany i me zabrał tej butelki dla siebie. - Och, on nie jest aż taki zły - powiedział Reed. - Zmiękcz\ my go, nie bój się. Izraelska biochemiczka spojrzała nań z powątpiewaniem. Potem odparła: - Chciałabym, żebyśmy mieli tutaj trochę szkockiej whisky. - Może dam radę sporządzić co nieco z moich szpitalnych za- pasów. Ilona uniosła brew. Joanna zdawała się być zakłopotana tą su- gestią. - Trzeba jednak uważać, co się robi - ciągnął Reed. - Kiedyś pi- łem butelkę whisky z jednym Szkotem. Kiedy zmieszałem swoją por- cję z odrobiną wody, to aż się wzdrygnął. Obaj piloci roześmiali się. Siedzieli przy końcu niewielkiego stołu i sądząc po gestykula- cji, właśnie rozprawiali o lataniu. Rosjanin o różowej twarzy i czarny Amerykanin. Ich narodowość - nawet ich rasa - odróżniała ich mniej niż fakt, iż obaj byli lotnikami, w najlepszym wypadku dawało się określić ich mianem inżynierów. Nie przypominali pozostałych bada- czy Marsa. Amerykanin, chudy jak szczapa, miał szczupłe nogi i ra- miona tancerza. Rosjanin był niższy, bardziej krepy, o kasztanowych włosach, w dzieciństwie zapewne płomiennorudych. Jego mięsista twarz, zazwyczaj kamienna, teraz, gdy opowiadał o lataniu, żyła, błyszczały też jasnoniebieskie oczy. Jamie wiedział, że on sam jest tutaj obcy. Wszyscy ci ludzie przez prawie cztery lata trenowali razem z ojcem DiNardo, jezuitą geolo- giem, którego pierwotnie wybrano w skład ekspedycji. Waterman na- leżał do zastępców, przez każdy dzień niemal czteroletniego szkolenia świadomych, że mogą nigdy nie wziąć udziału w misji, do której się przygotowywali. A potem Bóg poraził jezuitę zapaleniem woreczka żółciowego, które wymagało operacji i na jego miejscu, wskutek se- kretnych knowań, znalazł się dotychczasowy zastępca. Nagle, w cu- downy i niewiarygodny sposób, James Waterman - rdzenny Amery- kanin - dołączył do zespołu, który miał stąpać po Marsie. Czerwonoskóry na czerwonej planecie, zadumał się Jamie. Je- stem tutaj i to tylko za sprawą ślepego losu. Zaakceptowali mnie, ale na początku wybrali DiNardo. Ja jestem tylko substytutem. Tak, zdało mu się, że szepcze dziadek. Ale to ty jesteś tutaj, a nie ten kapłan Angelos. Jamie prawie się uśmiechnął. Dla dziadka nawet jezuita z Watyka- nu był Angelos. Cieszył się z tego, że znalazł się tutaj, pośród pierw- szych badaczy, choć radość mąciło leciutkie poczucie winy. Zyskał ten przywilej kosztem cierpienia innego człowieka. Prawdziwy Na- waho bałby się, iż los każe mu za to zapłacić . Wosnesenski odsunął się od stołu, wstał. - Czas spać - oznajmił szorstko, jakby spodziewając się, że ktoś mu się przeciwstawi. - Jutro musimy być gotowi na przybycie drugiej ekipy. Ale nim zaśniemy, musimy jeszcze wyczyścić skafandry i po- rządnie je ułożyć. Nikt nie protestował, choć Tony Reed zamruczał coś pod nosem, coś, czego Jamie nie usłyszał. Wszyscy byli zmęczeni, jednak wie- dzieli, że nie wolno pozostawić skafandrów bez opieki. Jutrzejsze zajęcia mogły okazać się równie wyczerpujące. Co więcej, okazało się, że wszelkie napięcia i wzajemne pretensje, jakie narosły podczas jedenastomiesięcznego lotu, nie znikły po tym, jak stanęli na Marsie. Może w ciągu następnych dni, pomyślał Jamie, kie- dy będziemy zajęci pracą i będziemy mogli wędrować po okolicy, to może wtedy wszystko się zmieni. Może. Kiedy odkurzyli skafandry i starannie zawiesili na stojakach w śluzie, Jamie ruszył do swojej kwatery. Po drodze mijał boks Ilony Malater. Harmonijkowe drzwi były otwarte. Do ściany nad swoją koją przyczepiała właśnie jakąś starą, postrzępioną fotografię. Spostrzegła Jamiego i odezwała się do niego zza ramienia: - Wejdź na chwilę. Waterman zmieszał się nieco, wahając się przed przestąpieniem progu. - Nie chcę cię uwieść, czerwonoskóry człowieku - Ilona szepnęła gardłowym głosem. - Nie naszej pierwszej nocy na Marsie. Jamie oparł się o framugę, nie bardzo wiedząc, co ma powie- dzieć. - Chciałbyś obejrzeć mój rodziny album? - spytała Żydówka, ze złym uśmiechem. Na ścianie wisiała tylko jedna fotografia. Jamie podszedł bliżej i zobaczył, iż przedstawia wysokiego, zmęczonego mężczyznę w brud- nym wojskowym mundurze, stojącego na zawalonej gruzem ulicy. Ręce miał uniesione nad głową, sześciu żołnierzy w jakichś innych mundurach mierzyło do niego z karabinów maszynowych. - To mój dziadek, w 1956 roku - powiedziała Ilona, nieco gło- śniej i drżącym głosem. - W Budapeszcie. Ci tutaj to rosyjscy żołnie- rze. Rosjanie w końcu powiesili mojego dziadka. Jego zbrodnią była obrona przed nimi własnego kraju. - Teraz jesteśmy na Marsie - cicho stwierdził Jamie. - Tak. I co z tego? Geolog odwrócił się i bez słowa wyszedł z jej kabiny. Ilona nadal będzie nie cierpieć Wosnescnskiego, tak jak przez wszystkie długie miesiące lotu tutaj. Uważała, że ma powód, aby nienawidzić wszyst- kich Rosjan. Podczas lat treningu starannie ukrywała swoją niechęć. 1 pielęgnowała ją. A teraz wychodziła ona na wierzch. Teraz, kiedy mogła zabić ich wszystkich. Przynosimy to wszystko ze sobą, pomyślał Jamie. Przybywamy do nowego świata ze słowami pokoju i miłości na ustach, ale niesiemy ze sobą wszystkie dawne lęki i urazy, gdziekolwiek podążamy. Waterman czuł się zupełnie wyczerpany, dlatego zwalił się od razu na łóżko, nic zawracając sobie głowy zdjęciem ubrania. Prawie godzinę później, wciąż przytomny, leża! w swej wrzecionowatej koi, martwiąc się Iloną. Pod kopułą panowała teraz ciemność, ale nie cisza. Metal i plastik skrzypiały i jęczały, w miarę jak marsjańska noc zamykała je w swoich mroźnych objęciach. Pompy cicho dyszały, mruczały wentylatory. Zda- niem psychologów, takie odgłosy miały dobrze wpływać na samotnych badaczy. Gdyby hałas maszynerii nagle ustał, ostrzegłoby to ich przed nie- bezpieczeństwem, jak nagłe zamilknięcie samolotowych silników, które powoduje natychmiastowy przypływ adrenaliny. Leżąc tak i rozmyślając, Jamie usłyszał jeszcze inny dźwięk. Jakby rytmiczny szloch, który przychodził i odchodził, rozpoczy- nał się i kończył. Cichy szept, prawie niesłyszalny jęk, który geolog wziął wpierw za wytwór swojej wyobraźni. Jednak ten jęk nie usta- wał: dziwny, upiorny oddech, ledwie słyszalny poprzez mruczenie przyrządów wykonanych ludzką ręką. Wiatr. Bryza delikatnie omiatająca kopułę, dotykająca intruza swomi czuły- mi palcami. Mars muskał ich, tak jak dziecko sięgające ku czemuś nowe- mu i niezrozumiałemu. Czerwony glob łagodnie witał gości. Jamie złączył dłonie pod głową i pozwolił dryfować swoim my- ślom, wsłuchując się w cichy, marsjański wiatr, aż wreszcie usnął. Śnił o statkach kosmicznych lądujących w Nowym Meksyku i wychodzących z nich całych indiańskich plemionach, nagich, obej- mujących w posiadanie ten surowy, jałowy kraj. Trening: Antarktyda 1 Baza McMurdo przypominała Jamiemu skrzyżowanie górniczego miasteczka z opuszczonym kampusem uniwersyteckim. Zbudowano ją na skraju Zatoki McMurdo, między ośnieżonymi górami, a Lodow- cem Szelfowym Rossa, osadzając na grubej na ćwierć mili skorupie lodu, pokrywającej większość Morza Rossa. Wszystkie budynki wy- glądały jak gmachy rządowe: metalowe domki o zakrzywionych da- chach i prostokątne, drewniane baraki. Takie były nawet nowsze, pię- trowe biura administracji, zbudowane z bloków żużlu. Znajdowały się tam też pojemniki z paliwem, niekończące się rzędy szop z wyposa- żeniem, poza tym lodołamacz amerykańskiej Straży Wybrzeża, zacu- mowany w zatoce oraz lotnisko, dosłownie wyciosane w błyszczą- cej, lodowej skorupie. Skorupa ta sięgała hen, za horyzont, pokrywa- jąc obszar większy niż Francja. Z uliczek uprzątnięto śnieg, jednak mało kto wychodził na ze- wnątrz, bowiem wiał przeszywający wicher. Wszak to właśnie na An- tarktydzie zanotowano najniższą temperaturę na Ziemi, minus sto dwa- dzieścia siedem stopni Fahrenheita. Z tego co wiedział Jamie, tyle właśnie, w środku lata, bywało nocą na Marsie. Wewnątrz budynku, przeznaczonego do użytku osób trenujących w ramach Programu Marsjańskiego, panowało niemal przyjemne cie- nło a to dzięki nowemu, atomowemu systemowi grzewczemu, zain- stalowanemu w zeszłym roku. Starzy ekolodzy protestowali przeciw wprowadzaniu na Antarktydę energii nuklearnej, zaś młodzi przeciw używaniu oleju opałowego, który zatruwał sadzą coraz bardziej za- nieczyszczone powietrze kontynentu. Każda grupa uczestników treningu musiała spędzić sześć tygodni w bazie na Antarktydzie, poznając życie w placówce badawczej odcię- tej od reszty świata, tłocząc się w ciasnych pomieszczeniach, z małą ilością wygód oraz niewielkim zakresem prywatności, walcząc o to, aby przeżyć w jałowym świecie lodu i przejmującego chłodu. Jamie, idąc szybko wąskim korytarzem na wpół zagrzebanej w śniegu bazy, myślał sobie, że choć wszyscy uczestnicy Projektu Marsjańskiego są równi, to niektórzy są równiejsi od innych . A teraz doktor Li jest równiejszy od nich wszystkich. Tak jak zwykle, Watcnnan miał na sobie grubą, czarno-czerwoną koszulę ze sztruksu i wytarte dżinsy, stukał kowbojskimi butami po zniszczonej, drewnianej podłodze. Szedł w stronę biura doktora Li Chengdu, człowieka, którego właśnie wyznaczono dowódcą całej wy- prawy. Oprócz tej, nie poczyniono jeszcze żadnych innych nominacji, przynajmniej nie oficjalnie, jednak przykryta śniegiem baza aż hucza- ła od plotek i domysłów. Wszyscy zastanawiali się, kto ostatecznie poleci na Marsa. Mężczyźni i kobiety, stłoczeni w ciasnej bazie robi- li o to zakłady. Niektórzy próbowali się nawet włamać do tajnych da- nych osobistych, zgromadzonych w komputerze. Jeśli pogoda jutro pozwoli. Jamie wraz z grupą, do której go włączono, miał odlecieć z McMurdo i wrócić do cywilizacji, kończąc regulaminowy, sześciotygodniowy pobyt w tym miej- scu. Większość tego czasu geolog spędził, szukając meteorytów na zaśnieżonym lodowcu, przechodzącym w skorupę pokrywa- jącą Morze Rossa. Antarktyda była dobrym miejscem na poszu- kiwanie kosmicznych kamieni. Wieczny lód i śnieg zmarznięte- go kontynentu dobrzeje przechowywał, całkiem nieźle chroniąc przed ziemskimi zanieczyszczeniami. Przypuszczano, że niektó- re z tych meteorytów pochodzą z Marsa. Jamie miał nadzieje że w trakcie poszukiwań, prowadzonych na omiatanym wiatrem lo- dowcu, odnajdzie któryś z nich. Jeśli nie polecę na Marsa, myślał, to może chociaż znajdę kawa- łek Marsa, który przybył na Ziemię. W ciągu sześciu tygodni odkrył w śniegu cztery meteoryty, ale żaden nich nie przybył z czerwonego globu. Ponad trzy lata Jamie pracował i trenował z naukowcami, pocho- dzącymi z tuzina różnych krajów. Spotykał ich w laboratoriach oraz polowych bazach, rozsianych od Islandii aż po Australię. Przez więk- szość tego czasu - podobnie jak pozostali - wiedział, że może nigdy nie zostać wybrany na geologa zespołu badającego powierzchnię Mar- sa. Największe szansę miał ojciec Fulvio DiNardo. Był bowiem nie tylko światowej sławy geologiem, ale także jezuitą. - To się nazywa upiec dwie pieczenie na jednym ogniu -jak kil- ka miesięcy wcześniej, gdy byli jeszcze w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą, radośnie wyjaśniał amerykański administrator lotu. - Może pełnić od razu dwie funkcje: geologa i kapelana. Tony Reed zgodził się z nim, krzywiąc wargi w lekkim uśmieszku. - Tak. Może wysłuchać spowiedzi, a nawet chrzcić dzieci urodzo- ne podczas misji. Żaden inny geolog by tego nie zdołał. Jamie niechętnie pogodził się z właściwie niepodważalną pozycją DiNardiego. Kapłan zainteresował się badaniami planetarnymi, kie- dy na Jowisza i ku asteroidom wysyłano drugą wielką falę kosmicz- nych próbników - ostatecznie pomógł zbudować niektóre z instrumen- tów, które te statki ze sobą zabrały. Był też pierwszym geologiem na Księżycu, od czasów misji Apollo 17, ponad trzydzieści lat temu. Na- wet teraz, gdy naukowcy pilnie ćwiczyli do pierwszego lotu człowie- ka na Marsa, ojciec DiNardo większość czasu spędzał w odizolowa- nym laboratorium na rosyjskiej stacji kosmicznej Mir 5, kierując ba- daniami skały i gleby, przywiezionymi przez bezzałogowe statki ba- dające czerwony glob. Jamiego niepokoił zmiennik ojca DiNardo. Franz Hoffman, jeśli wierzyć plotkom, trafił tu nieco w inny sposób niż pozostali. Wiedeń- czyk początkowo zajmował się fizyką, geologiem został ledwie kilka lat temu. Waterman miał pewność, że właśnie owo austriackie pocho- dzenie, bardziej niż zasługi na polu geologii, zapewniło mu w kolej- ności zastępstw miejsce tuż za DiNardo. I przed Jamicm. Przez kilka miesięcy Indianin czuł, jak narasta w nim złość. Je- stem lepszym geologiem od Hoffmana, mówił sobie w duchu. Ale to jego wskażą, aby leciał na Marsa jako zmiennik DiNardo, a ja zosta- nę na Ziemi. Bo politycy chcą zachować równowagę narodowości, a w ekipie nie ma żadnego drugiego Austriaka. Co gorsza, ci choler- ni politycy starają się zachować równą ilość Amerykanów i Rosjan. A mnie uważają za Amerykanina. Zbliżając się do drzwi doktora Li, po raz tysięczny zastanawiał się w jaki sposób mógłby coś z tym zrobić. Dlaczego on po mnie po- słał? Czy teraz, gdy oficjalnie wyznaczono go na dowódcę misji, bę- dzie działał jak naukowiec czy jak polityk? Czy może mi pomóc? A je- śli może, to czy będzie chciał? Zapukał do gabinetu doktora Li. Dowódcę ekspedycji wybierali politycy i administratorzy, zacho- wując przy tym jak największą ostrożność. Człowiek pełniący tę funk- cję musiał być wysoko cenionym naukowcem, urodzonym przywódcą, inspiracją dla mężczyzn i kobiet, którymi pokieruje w trakcie pobytu na obcej planecie. Musiał umieć łagodzić urażone ambicje i rozwiązy- wać emocjonalne problemy wrażliwych naukowców i astronautów. A przede wszystkim, musiał pochodzić z jakiegoś neutralnego narodu. Ani ze Wschodu, ani z Zachodu, nie być Żydem ani Arabem, Hindusem ani Muzułmaninem. Doktor Li Chengdu był zatem ascetycznym, szczupłym mężczyzną 0 ziemistej cerze, urodzonym w Singapurze w rodzinie chińskiego kup- ca, wykształconym w Szanghaju oraz Genewie. Jak głosiły plotki, cze- kała go Nagroda Nobla za badania nad fizyką atmosfery. Znalazł sposób na odwrócenie procesu uszczuplania pokrywy ozonowej i załatania dziu- ry w górnych warstwach atmosfery, od dawna wzbudzającej wśród ludz- kości spory niepokój. Niedawno skończył pięćdziesiątkę, był zatem wy- starczająco młody i sprawny, aby odbyć długą podróż na Marsa, choć już w takim wieku i na tyle poważany, żeby zostać niekwestionowanym przy- wódcą wyprawy, zarówno w teorii, jak i w praktyce. - Proszę wejść - rozległ się głos doktora Li, nieco tylko stłumio- ny przez cienkie drzwi ze sklejki. Jamie wszedł do pomieszczenia, które służyło Azjacie jako biuro 1 kwatera. Doktor wstał zza biurka, wciśniętego między koję a pochyłą krzywiznę zewnętrznego muru. Był tak wysoki, iż musiał się pochy- lać, aby nie zawadzić głową o wygięte płyciny sufitu. Jego pokój nic miał żadnej cechy indywidualizmu, doktor nie wy- cisnął na jego wyglądzie swojego piętna. Li przybył w końcu ledwie kilka dni temu, a miał wyjechać razem z grupą Jamiego, nazajutrz. Na biurku nie stało nic, poza cicho mruczącym laptopem, o monito- rze jaśniejącym bladym pomarańczem. Łóżko zaścielono z wojsko- wą dokładnością, skrupulatnie okrywając cienki materac kocami. Je- dyne okno zawalił śnieg, zgromadzony z boku budynku. Wzdłuż ni- skiego sufitu biegł rząd jarzeniówek, których światło nadawało zie- mistej cerze Azjaty upiornego wyglądu. Kiedy Jamie po raz pierwszy spotkał doktora, dwa lata temu, za- dziwił go wzrost tego człowieka. A teraz zdumiał się nim ponownie. Chengdu mierzył około dwóch metrów, przypominał patykowatego stracha na wróble, wrażenie to pogłębiały zapadłe policzki i długie, szczupłe palce. Nowy dowódca ekspedycji miał na sobie czarną koszulę z mięk- kiego weluru, luźno zwisającą na jego szczupłym ciele. - Ach, doktor Waterman. Proszę siadać - Azjata wskazał jedyne wolne krzesło w pokoju, rządowy mebel z poobtłukiwanej, ciemno- szarej stali, opatrzony cienkim, plastikowym siedzeniem. Zdawało się one twarde jak żelazo. Li przysunął swoje krzesło do biurka. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Bacznie przyglądał się Jamiemu, tak jakby chciał dojrzeć, co kryje się w jego wnętrzu. Geolog ze spokojem odwzajemnił to spoj- rzenie. Wystarczająco często oglądał swojego dziadka rozmawiającego z innymi Nawaho. Oni nigdy nie spieszyli się z mówieniem. Należa- ło mieć czas na myśli, refleksje, ocenę rozmówcy. Jamie przyglądał się twarzy Chengdu. Włosy naukowca wciąż były czarne, choć mocno odsunęły się już od wysokiego czoła. Poza tym wyraźnie orientalne oczy, tajemnicze i nieprzeniknione; długie, opadające wąsy, które nadawały Azjacie wygląd dawnego, chińskiego mędrca, a może szubrawcy ze staroświeckiej, awanturniczej opowie- ści. Powinien jeszcze nosić długą jedwabną szatę i mieszkać w pała- cu w Pekinie, a nie grzebać się w śniegu na takim zadupiu. W powietrzu unosiła się delikatna, mdła woń. Kadzidło? Woda kolońska? To prawie pachniało jak marihuana. - Miałem przyjemność wypytywać się o pana - odezwał się wreszcie doktor Li. Mówił cicho, niemal szeptał. Jamie lekko nachylił się ku rozmówcy, starając się wyłowić jego słowa spośród nieustające- go syku powietrza, wlatującego przez otwory systemu ogrzewania. Li kontynuował, prawie niedostrzegalnie zerkając na pomarań- czowy ekran komputera. - Wykonał pan tutaj sporo dobrej roboty. I to poza czynnościami związanymi z treningiem. - Dziękuję - Jamie lekko skłonił głowę. - Zastanawiam się właśnie, czy rozważyłby pan pozostanie tutaj przez kolejne sześć tygodni? - Pozostanie? Tutaj? - Grupa, w której pan pracuje ma, jak sadzę, ruszyć teraz do Utah. Kolejne, ukradkowe spojrzenie na monitor. - Tak, trening przeżycia na pustyni. Zanim Jamie zdołał cokolwiek powiedzieć, Li dodał: - Byłbym wdzięczny, gdyby pozostał pan tutaj w McMurdo i po- mógł następnej grupie zaaklimatyzować się w warunkach antarktycz- nych. Niesłychanie pomogłoby to zarówno mi, jak i pańskim kolegom, naukowcom. Przez głowę Jamiego przebiegało mnóstwo najróżniejszych my- śli. Tego człowieka przecież wyznaczono właśnie na dowódcę ekspe- dycji. Nie byłoby rozsądnym sprzeciwiać się mu. Ale dlaczego wteśnie mnie o to prosi? - zastanawiał się Waterman. Dlaczego mnie prosi? - Och... Wie pan, że nas dziesięciu trenowano jako zespół? - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł dokor Li. - Jednak wie pan, że grupy stworzone do celów treningu nie będą pokrywały się z eki- pami wyselekcjonowanymi do ostatecznego lotu? Jamie pokiwał głową, zastanawiając się, o co w tym wszyst- kim chodzi. - W skład grupy, która tutaj przybędzie, wchodzi doktor Joanna Brumado. Jest znakomitym mikrobiologiem. - Spotkałem się już z nią. Li nieznacznie pokiwał głową. Najciszej jak tylko potrafił, do- dał: - To córka Alberta Brumado. Waterman odchylił się na krześle. Teraz już rozumiał. Córka Al- berta Brumado wymagała specjalnego traktowania. Z pozostałymi na- ukowcami sprawa była jasna, wóz albo przewóz. Ktoś wytrzymywał rygory treningu albo skreślało go się z listy. Jednak w przypadku cór- ki samego Brumado sytuacja była całkiem inna. Chcieli mieć pew- ność, że przetrzyma sześciotygodniowy trening. Jamie, nie bardzo wiedząc, co innego może zrobić, powiedział: - Rozumiem. Dobra, oczywiście. Zostanę tu kolejne sześć tygo- dni i pomogę im wszystkim tak dobrze, jak tylko będę potrafił. Doktor Li uśmiechnął się, jednak Watermanowi ten uśmiech zdał się bardziej smutny niż pełen zadowolenia. - Dziękuję doktorze Waterman. Jestem bardzo wdzięczny. Jamie uniósł się z krzesła. Chengdu podał mu rękę i życzył po- wodzenia. Geolog nie przeszedł jeszcze korytarzem połowy drogi do swej kwatery, kiedy dotarło doń prawdziwe znaczenie prośby Li. Miał teraz stracić całe sześć tygodni szkolenia. Poproszono go, aby został spe- cjalnym nauczycielem, przewodnikiem, niańką i ochroniarzem cór- ki Alberto Brumado. A to dlatego, że właśnie skreślili go z harmonogramu marsjań- skiej misji. Oddelegowano go do pełnienia obowiązków instruktora. Nie mieli zamiaru wysyłać go na Marsa. 2 Wszyscy naukowcy brani pod uwagę jako członkowie marsjań- skiej ekspedycji miewali już okazję do wzajemnych spotkań, często więcej niż raz, bowiem niekiedy trening rzucał ich po całym świe- cie. Jednak od czasu, kiedy Jamie ostatni raz widział się z Joanną Brumado, minęło już wiele miesięcy. Zamienił z nią wtedy ledwie kilka słów. Waterman aiszył do wejścia zasypanej śniegiem bazy, bardziej aby pożegnać się z tymi, z którymi trenował, niż aby przywitać nowo przybyłych. Członkowie jego grupy spoglądali nań z przyjaznym współczuciem, jako na tego, któremu chyba się nic powiodło. Niektó- rzy, prawic że w ostatniej chwili odwracali się od niego, jakby bojąc się splugawienia dotykiem przegranego. Doktor Li zdjął rękawicę i przed rozstaniem, w milczeniu, z po- wagą uścisnął dłoń Watermana. Jego ręka była sucha oraz bezwładna, niczym martwa jaszczurka. Jamie stał za drzwiami, skryty przed przeszywającym wichrem. Miał na sobie grubą parkę. Widział swych byłych kolegów z zespołu, człapiących do czekającego na nich poduszkowca, który wkrótce za- bierze ich na wyciosany w lodowcu pas lotniska. Z przodu wozu tkwi- ła wielka łyżka do spychania śniegu. Przesada, pomyślał geolog. Alej- ki bazy uprzątnięto, poza tym nie padało już od wielu dni. Dziesięć osób, tak opatulonych kurtkami z kapturami, że trudno było odróżnić kobiety od mężczyzn, biegło z baraku do poduszkowca, zgarbionych, aby uchylić się przed mroźnym wiatrem. Nieśli torby oraz srebrzyste metalowe pudła - a w nich cenne ubrania i instrumen- ty badawcze. Wszyscy - oprócz podobnego do trupa doktora Li, który dźwigał jedynie swojego laptopa oraz niewielki, marynarski worek. Strachy na wróble potrzebują niewiele bagażu, pomyślał Jamie. Dziesięć postaci, podobnie ubranych i obarczonych podobnym bagażem, przedzierało się pośród wichru, z pojazdu do wejścia, w któ- rym stał Jamie. Bez trudu rozpoznał maleńką Joannę Brumado. Wkrót- ce, razem z pozostałymi, stała w holu, tupaniem strząsając z butów śnieg, który oblepił je w trakcie krótkiego biegu z autobusu do baraku. Waterman spostrzegł, że wśród nowoprzybyłych jest Antony Reed. A także Franz Hoffman. Indianin bez słowa odwrócił się ku drewnianym schodom, pro- wadzącym na główny poziom baraku oraz do kwater. Dopiero kiedy grupa zebrała się w jadalni, luż przed lunchem, Jamie zdobył się na to, aby się z nią przywitać. Mesa była największym pomieszczeniem baraku, przeznaczone- go do użytku Projektu Marsjańskiego - na tyle dużym, aby przy sto- łach o blatach z formiki zmieściło się trzydzieści osób. Joanna siedzia- ła przy końcu jednego z nich, wraz z Tonym Reedem oraz Dorothy Loring, biologiem z Kanady. - Mogę się dosiąść? - zapytał Jamie. Rced uniósł wzrok. - Waterman? Co ty tu jeszcze robisz? Geolog, z obojętnym wyrazem twarzy odsunął krzesło, po czym wyjaśnił: - Poproszono mnie, abym został i pomógł wam się zaaklimatyzować. Reed zerknął na Joannę, potem jego spojrzenie szybko wróciło do Jamiego. - Właśnie widzę. Antony'ego Reeda można było w skrócie określić mianem „uprze- dzająco grzecznego". Wyglądał dokładnie tak, jak przeciętny Amerykanin wyobrażał sobie Anglika z wyższych sfer, a w dodatku nim był. Szczupły i schludny, o figurze wyrobionej grą w tenisa, piłkę ręczną i w polo. Przy- stojna twarz, o szlachetnych kościach policzkowych i ładnie wyrzeźbio- nym profilu. Niewielki i zadbany wąs, płowe włosy, z lokiem łobuzersko opadającym na czoło. Miał na sobie starannie ułożony, błękitny kombine- zon, przykrywający biały golf, tak jakby udawał sportowy ubiór na jacht. Ale oczy ma za stare, jak na swoją twarz, zauważył Jamie. Lodów ato nie- bieskie, szacujące z zimnym spokojem. Rced był lekarzem, który odmówił kiedyś przejęcia wygodnej, oj- cowskiej praktyki w Londynie, woląc dołączyć się do brytyjskich astro- nautów w roli pokładowego medyka. Kiedy Zjednoczona Europa włą- czyła się w prace nad międzynarodowym Projektem Marsjańskim, od razu się tam zgłosił. Emanował zimną pewnością człowieka, nie mają- cego żadnych wątpliwości, iż to on zostanie wybrany lekarzem badaczy czerwonego globu. Jamie usiadł między Anglikiem i Joanną Brumado, która uśmiech- nęła się na powitanie. - Nie wiedziałam, że zamierzasz tutaj zostać - powiedziała. Jej głos był szeptem, niczym u małej dziewczynki, którą uczono zacho- wywać się tak cicho, jak to tylko możliwe. - To pomysł doktora Li - zwięźle wyjaśnił Waterman. - Dowód- ca bazy wyjaśni to wszystko na spotkaniu, zaraz po lunchu. - Zastanawiam się, czy nasz sprytny Chińczyk planuje marto a mano - odezwał się Reed. - Mano a mano? - zapytała Dorothy Loring. - Jak w walkach byków? Była wysoką, postawną blondynką, bardzo pasował jej gruby sweter i wytarte dżinsy. Wyglądała jak współczesna walkiria, potom- kini wikingów, która wyruszyła z rodzinnej fanny w Manitobie, aby robić doktorat na uniwersytecie McGilla, a później pracować w Salk Institute w La Jolla. Reed wskazał coś oczyma. Przy drugim końcu stołu siedział Franz Hoffman, sam, z grymasem skupienia wpatrując się w ekran komputera, który ustawił na blacie. Jamie nic nie powiedział. Milczała także Joanna, ale po jej oczach widać było, iż poję- ła, o co chodzi Reedowi. Miała piękne, ciepłe, brązowe oczy, wiel- kie i błyszczące, jak u dziecka. Brazylijka była niewysoka i ładnie zaokrąglona, niemal całkiem skryta w wielkim, brunatnym swetrze. Jej migdałową twarzyczkę otaczała ciemna gęstwina włosów, kręcą- cych się mimo tego, iż ścięła je krótko. Jamiemu przypominała tro- chę brzdąca, zagubione dziecko - przez tę swoją drobną budowę ciała i wielkie, brązowe oczy, wyglądające jakby przepełniał je lęk. - Obawiam się - dodał Reed, nieco ciszej - że nasz wiedeński przyjaciel nie jest zbytnio lubiany. - Nic powinieneś tak mówić - wyszeptała Joanna. - A dlaczego nic? - spytał Reed. - Mój Boże, ten facet jest rów- nie czarujący, co pruski sierżant. 1 podobnie jada. Loring zachichotała, potem szybko zakryła usta dłonią. Jamie, spogłądając na Hoffmana, ujrzał, że Austriak wciąż nie odrywa wzro- ku od swego komputera. Zresztą nikt w izbie nie poświęcał mu uwagi dłużej niż przez chwilę. 3 - Nie rozumiem - powiedział Franz Hoffman. - Czy doktor Li myśli, że potrzebuję asystenta? Szcrpy do noszenia mi bagażu w gó- rach? Jamie starał się zachować spokój, choć przychodziło mu to z trudem. Uznał, że w ciasnej, zasypanej śniegiem bazie nie sposób będzie ciągle uni- kać Hoffmana i dlatego, robiąc dobrą minę do złej gry, zaoferował Austria- kowi pomoc przy poszukiwaniach meteorytów na lodowcu. Hoffman rozpakował właśnie swoje ubrania, kiedy Waterman zapukał do lekko uchylonych drzwi jego kwatery. Przypadkiem był to ten sam pokój, któiy zwolnił doktor Li. Jednak wiedeńczyk zdążył już zamienić go w swoje prywatne królestwo. Na płaskiej ścianie nad koją przypiął długą na pięć stóp lotniczą mapę Marsa. A do wygięte- go muru za biurkiem przykleił mniejsze, satelitarne zdjęcie lodowca Markhama, gdzie czerwonymi kółkami zaznaczono miejsca odnale- zienia meteorytów. Na standardowej szafce z trzema szufladami stało oprawione w ramki zdjęcie pyzatej kobiety piastującej bliźniaki i nie- śmiało uśmiechającej się do obiektywu. - Proszę posłuchać - powiedział Jamie, wychylając się zza fra- mugi. - Li prosił mnie, żebym pomógł waszej grupie podczas sześciu tygodni pobytu tutaj. Jeśli jesteś zainteresowany kontynuowaniem po- szukiwań meteorytów, to chętnie ci pomogę. Hoffman w milczeniu przyjrzał się Jamiemu, a potem wrócił do wyjmowania schludnie złożonych ubrań z dużej walizy leżącej na łóż- ku i precyzyjnego układania ich w stosiki, w szufladach szafki. - Przynajmniej — kontynuował Waterman - mogę pokazać, które tereny już zbadałem. Zaoszczędzi to przeszukiwania obszarów, na któ- rych niczego nie ma. - Te informacje są w bazie danych, prawda? - spytał Hoffman. Był mniej więcej w wieku Jamiego i jego wzrostu, jednak w po- równaniu z dobrze zbudowanym, krępym Amerykaninem, zdawał się być chudy, niemal słabowity. Włosy już mu posiwiały, obciął je tuż przy skórze. Na jego twarzy malowały się narastające podejrze- nia. Miał małe i zmrużone oczy, mocno zaciskał wąskie wargi. Tyl- ko wsadzić mu monokl w oko, pomyślał Waterman^ a będzie wyglą- dał jak nazistowski generał. - Tak, w komputerze znajdują się kompletne dane dotyczące mo- ich wędrówek po lodowcu - spokojnie odparł Jamie. -Ale kiedy jest się już na lodowcu, dane z komputera stają się mało ważne. Nawet obrazy z satelity niezbyt się przydadzą, gdy w końcu znajdziesz się na zewnątrz. - Miałem już do czynienia z pracą w terenie - sztywno odparł Hoffman. - Urodziłem się w pod Alpami. Żadna z tych rzeczy nie jest dla mnie nowa. - Jak chcesz - odparł Jamie. Zaczął zbierać się do wyjścia. - Poczekaj. - Na co? Hoffman stanął pośrodku izby, bezmyślnie zabębnił palcami o swe grube, wełniane spodnie. - Powiedz mi, proszę - odezwał się, nieco łagodniejszym głosem - dlaczego doktor Li sądzi, że potrzebuję asystenta? -To nie... Austriak nic dał Watermanowi dokończyć. - Ty nie miałeś asystenta. Żaden z pozostałych geologów nie miał asystenta. Czy Li sądzi, że nie dam sobie rady? Czy uważa, że nie zdołam sobie poradzić bez pomocnika? Czy to jego taki łagodny sposób na pozbycie się mnie? Jamie aż otworzył usta ze zdumienia. HofTman okazał się równie zmartwiony i wystraszony, co on sam. Za tą kruchą fasadą tkwił czło- wiek, który podobnie jak Amerykanin bał się, iż zostanie w tyle. Cholera, pomyślał Watennan. Bez tego znacznie łatwiej byłoby go nienawidzić. 4 Po lunchu i krótkim, wprowadzającym wykładzie o życiu w ba- zie, który osobiście wygłosił jej komendant, Jamie resztę dnia spędził, witając się z nowo przybyłymi, wyjaśniając im, że jest tutaj, aby słu- żyć wszelką pomocą lub radą, jakiej mogą potrzebować. Czuł się nie- swojo, bardziej jak zbędny i niechciany dodatek niż ceniony, zaufany współpracownik. Nie przestawał myśleć o Hoffmanie. Nie ma to jak znaleźć się w podobnej sytuacji, co jakiś inny facet. Najzwyczajniej umarł w mo- kasynach. Nic dziwnego, że biali pochłonęli Indian. Nim geolog odezwał się do pierwszych trojga nowo przybyłych, ułożył sobie krótką mowę, w której szybko objaśniał, bez zbędnych słów, dlaczego pozostał w bazie i co może tu robić. Reakcje na tę gad- kę od lęku Hoffmana o to, czy aby on sam nadaje się do lotu na Marsa, aż po pełen zrozumienia, cyniczny uśmiech Tony'ego Reeda. - Czy mała Joanna wie, że jesteś tu jako jej niania? - zapytał Anglik. - Wątpię, aby ktokolwiek mówił jej o tym wprost - odparł Jamie. Krzywy uśmieszek Brytyjczyka prawie zmienił się w szyder- czy grymas. - Byłaby głupia, gdyby sama się tego nic domyśliła. - Może - stwierdził Waterman. Spotkanie z Joanną zostawił sobie na koniec i pukając do drzwi Brumado, czuł się już tak sfrustrowany i wyczerpany, jak tej zimy, gdy próbował sprzedawać prenumeraty gazety, jeżdżąc na rowerze po okolicy swego domu w Berkeley. Otworzyła drzwi, spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - Wejdź - powiedziała Joanna Brumado, swoim głosikiem małej dziewczynki. - Proszę usiąść. Wciąż miała na sobie sweter oraz dżinsy, w których przyby- ła do bazy. Jej pokój był urządzony schludnie. W kącie piętrzyły się opróżnio- ne walizki, za drzwiami wisiała torba. Na biurku stał otwarty laptop, jednak o ciemnym, zgaszonym ekranie. Na ścianach nie wisiały żadne zdjęcia. Waterman nie dostrzegł też osobistych drobiazgów. Jamie chwycił krzesło, stojące obok koi. - Powiedziałem wszystkim pozostałym - zagaił - że doktor Li poprosił mnie, abym został tutaj, aby pomóc tobie oraz reszcie grupy przetrwać te sześć tygodni z jak najmniejszym trudem i możliwie z jak największym pożytkiem. Joanna podeszła do biurka i usiadła za nim. Zdało się, że blat stał się jej murem obronnym. Z całkowitą powagą oznajmiła: - James, możemy być wobec siebie szczerzy. - Mów mi Jamie. Jej usta wcale nie wykrzywiły się w uśmiechu. Błyszczące, ciem- ne oczy pozostały ponure. - Jesteś tutaj, abym koniecznie przeszła ten etap szkolenia. Zosta- łeś tutaj, bo ja jestem córką Alberta Brumado i to jest jedyny powód. Dobrze, że nie jest głupia, pomyślał Waterman. Nic ma żadnych złudzeń. Żadnych pretensji. - Doktor Li poprosił mnie, abym tutaj został - powiedział. - Z mojego powodu. - To była jego pierwsza poważna decyzja jako dowódcy ekspe- dycji. Wciąż patrzyła mu w oczy. - A co z twoim treningiem? Twoja grupa odbywa dalsze ćwicze- nia według harmonogramu, prawda? - Tak, rusza do Utah. -A ty? Jamie zmusił się do wzruszenia ramionami. - Wakacje zwykle spędzam w Nowym Meksyku. Może doktor Li uznał, że nie potrzebuję kolejnego pobytu na pustyni. Joanna pokręciła głową. - On ciebie prosił, żebyś tutaj został? On sam, osobiście? -Tak. - A ty się na to zgodziłeś? - Jaki miałem wybór? Miałem powiedzieć Li, że nie zgadzam się z jego pierwszą, poważną decyzją? Jak by to wyglądało w moich aktach? Przygryzła dolną wargę. - Tak, on nic dał ci żadnego prawdziwego wyboru, prawda? Ale ty porzuciłeś dla mnie swoją szansę na udział w misji. - Przypuszczam, że o tym zadecydowano już wcześniej - odparł Jamie, zdziwiony rozgoryczeniem, które usłyszał w jej głosie. - Mogłabym zadzwonić do ojca - powiedziała Joanna, niepew- nie. Odwrócił wzrok. - Mogłabym mu powiedzieć, co ci zrobiono. Waterman usiłował dojrzeć ukryte znaczenie tych słów, zro- zumieć, co Brazylijka ma na myśli. Nie była rozeźlona, jednak od tej drobnej, przypominającej chochlika kobiety, emanowało jakieś uczucie. Czy to był strach? Gorycz? Poczucie, że komuś dzieje się krzywda? - Obawiasz się, że inni pomyślą, że jesteś specjalnie traktowana? - Ja już jestem specjalnie traktowana! - I nic podoba ci się to? - Ceną za to może być twoja szansa na udział w misji. -Ale dla twojego ojca jest ważne, byś poleciała na Marsa. Jeszcze szerzej otworzyła oczy. - A czy to jest ważne dla ciebie? - zapytał Jamie. - Ważne? To czy polecę na Marsa? - Właśnie. - Jasne, że to dla mnie ważne. Myślisz, że jestem tutaj tylko dla- tego, aby realizować niespełnione ambicje ojca? Część umysłu geologa rejestrowała fakt, że Joanna jest piękna. Miała figurę dojrzalej kobiety, czego nie zdołał nawet ukryć luźny sweter. To twarz sprawiała, że wyglądała trochę jak zbłąkany, bezbron- ny ulicznik, cwany, choć wrażliwy na ciosy. I jeszcze ten szepczący głosik. I głębokie, brązowe oczy, tak duże i niemal tak ciemne jak u Watermana. Naukowiec spojrzał w te błyszczące oczy i zobaczył w nich walczące ze sobą emocje. Zastanawiał się, czegóż ona właściwie się obawia. Powiedziała, że nie chce być marionetką w rękach ojca, choć na pewno nie chce też odpaść z misji. Na pewno się nie mylił. Ona chce lecieć na Marsa. I to bardzo. - Pomogę ci - powiedział. - Taką mam teraz pracę. - Zadzwonię do ojca i powiem mu, co ci zrobił doktor Li. To nie w porządku, że... Jamie uciszył ją, podnosząc dłoń. - Nie chcesz chyba doprowadzić do spięć między twoim ojcem, a doktorem Li. To byłoby złe dla wszystkich, a szczególnie dla cie- bie. -Ale ty... Co z tobą? Zmusił się do uśmiechu. - Nawaho wierzą, że człowiek powinien zawsze pozostawać w harmonii z otaczającym go światem. Czasem oznacza to, że mu- sisz pogodzić się z rzeczami, które nieszczególnie ci się podobają. - To stoicyzm. - No-o, myślę, że tak - odparł Jamie, starając się ukryć swoje prawdziwe uczucia. 5 Chciałbym, żeby tutaj był ojciec DiNardo, po raz dwudziesty tego ranka pomyślał Antony Reed. Tylko on umie trzymać tego au- striackiego pyszałka w ryzach. Anglik siedział przy swoim biurku, w pokoju, który służył za ga- binet lekarski. Sprzed jedynego okna izby uprzątnięto śnieg, do środka wnikało zatem blade światło słoneczne, a przez potrójne szyby widać było mleczne, perłowoszare niebo. Tam, gdzie w większości użytko- wych pomieszczeń bazy stały regały z książkami i wieszaki na ekwi- punek, tutaj znajdowała się kozetka oraz sprzęt medyczny. Reed dzielił to pomieszczenie z miejscowym lekarzem, chirur- giem, który zapewniał standardową opiekę medyczną zarówno persone- lowi bazy, jak i uczestnikom marsjańskiego szkolenia. Praca Tony'ego miała więcej wspólnego z komputerem stojącym na blacie, niźli z pi- gułkami i bandażami. Dla kursantów był bardziej psychologiem, niź- li pokładowym medykiem. Z tego co widział na monitorze laptopa, wynikało, że teraz czeka go spotkanie z Franzem Hoffmanem. Reed nic cierpiał tego austriac- kiego geologa, nie cierpiał w ogóle wszystkiego, co się z nim łączyło - a szczególnie drażniło go powodzenie wiedeńczyka wśród żeńskich uczestników szkolenia. Nie mógł się nadziwić, jak jakaś przyzwoita, szanująca się dama, może pozwolić, aby dotykał jej ten neonazista. Jednak to była prawda - Hoffman podobał się kobietom. Co wzbudzało u Tony'ego wielką zawiść. Schylił się w swoim skrzypiącym, obrotowym fotelu i postukał palcami w klawisze komputera. Miał dostęp do wszystkich medycz- nych i psychologicznych danych każdego z uczestników szkolenia. Może w archiwum dotyczącym Hoffmana znajdzie coś, co zdyskwa- lifikuje go jako uczestnika misji. Reed skrupulatnie przeglądał dossier Austriaka, rozmyśla- jąc o perspektywie spędzenia dziewięciu miesięcy w ciasnym stat- ku kosmicznym z człowiekiem wzbudzającym u niego tak negatyw- ne uczucia. Nic nie znalazł. Życiorys bez żadnej skazy, ba, wręcz imponujący. Doktoraty z fizyki i geologii. Świetne zdrowie. Żadnych wizyt u psy- chologów; wedle danych, jedynym kontaktem tego człowieka z psy- chologiąbyły standardowe testy w ramach Projektu Marsjańskiego Ich rezultaty, niestety, okazały się prawidłowe. Albo on naprawdę jest taki nudny, jak wygląda, pomyślał Reed albo genialnie się maskuje. Oczywiście, ani słowa o jego romansach. Zresztą, takie informa- cje rzadko trafiały do akt. Chyba, że zdarzyło się coś tak strasznego, że nie do zatuszowania. -Aha! - cicho zawołał Tony. Cicho, ale na głos. Coś nic do za- tuszowania. Coś takiego dałoby się spreparować. Potrzebował tylko ofiary. Kobiety, która nie tylko odrzucałaby za- loty Hoffmana, ale jeszcze przy okazji narobiła mu smrodu. Pomyślał, że wie, kto powinien nią być. Pospiesznie przejrzał akta i znalazł odpowiednią dziewczynę. Jej dane i profil osobowy były prawic idealne. Z tego, co Reed zapamiętał z własnych kontaktów z nią, gburowatosć Austriaka wystraszyłaby ją i rozwścieczyła. - Warto spróbować - wymruczał Tony, a na jego przystojnej twarzy pojawił się zły uśmiech. - Potem mogę nawet pocieszać tę biedaczkę. Oczyścił monitor komputera i wyczekująco spojrzał ku drzwiom. Dokładnie o wyznaczanej godzinie zapukał w nie Hoffman, a potem wszedł do gabinetu. Wyglądał na tak dumnego, jakby właśnie miał otrzymać szlachectwo. Krągłą twarz dokładnie ogolił i wyszorował, aż zrobiła się różowa, włosy zaczesał do tyłu, włożył świeżutką koszulę i spodnie o takich kantach, że można by nimi ciąć chleb. Nawet buty miał wyglansowane. - Proszę wejść, proszę - zawołał Reed wesoło. Chwilę później, w trakcie rutynowych badań, Antony'emu trudno było zachować niewzruszoną twarz. Nie przestawał myśleć o wspania- łym „Monologu hiszpańskiego krużganka" Browninga i cudownym, ostatnim wersie: "Wrrr, ty świntuchu!" Rced gawędził przyjaźnie z Austriakiem, starając się zacho- wywać jak ze wszech miar profesjonalny lekarz. Zdaniem Angli- ka, Hoffman działał tylko w dwóch trybach: albo był naburmuszo- ny i podejrzliwy, albo pełen pychy i pogardy dla innych. Wiedeń- czyk, biorąc uprzejmość Tony'ego za objaw słabości, zwracał się do niego z irytującą wyniosłością. On nawet nie zdaje sobie sprawy, że zachowuje się tak pompatycznie, pomyślał Brytyjczyk. Co później wyjdzie mu tylko na złe. Kiedy zmierzył Hoffmanowi ciśnienie krwi i położył go na kozet- ce, chcąc zrobić EKG, przy okazji opukując go tu i ówdzie, subtelnie skierował rozmowę na temat kobiet. - Nie wiem, jak ty to robisz - powiedział łagodnie. - Ja chyba nie potrafię radzić sobie z ładnymi dziewczynami. - Myślę, że to wina szkoły, w której się uczyłeś - odparł geolog. - Was, Anglików, wysyła się do szkół dla chłopców. Nie oglądacie ko- biet, dopóki nie skończycie college'u, wyjąwszy matki i pielęgniarki. To dlatego jest wśród was tylu homoseksualistów. Reed uśmiechnął się promiennie. „Wrrr, ty świntuchu" powtó- rzył w duchu. - Wiele młodych kobiet szuka partnerów przypominających im ojca - kontynuował Austriak. - Nie trzeba ich wcale zapraszać na ko- lację. Wystarczy pokazać mieszaninę siły i łagodności, i już wskakują ci do łóżka. - Naprawdę? - W moim wypadku to zawsze działa. Jedyny problem w tym, że one często nie wiedzą, kiedy romans jest już skończony. Musisz umieć się od nich uwalniać. To wymaga większych umiejętności niż samo ich zaliczanie. - Hmm, nigdy o tym nie pomyślałem. - Oczywiście, trzeba być bardzo ostrożnym i bardzo dyskretnym. I z rozwagą wybierać kobiety. Jedne wiedzą, jak się zachować, inne nie. - Tak, wiem - Reed zamilkł, by powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. - Skąd można wiedzieć, która jest która? Na twarzy Hoffmana pojawił się oślizgły uśmiech intryganta. Wiedeńczyk skinął na lekarza, aby bardziej się ku niemu nachylił. - Przed podjęciem działań testuje się każdy z obiektów - wyszep- tał. - Cóż innego zrobiłby porządny naukowiec? - Testuje się obiekty? Och, jasne. Teraz też masz kogoś na ce- lowniku? W oczach Hoflmana coś zamigotało. Może przeczucie zbliżające- go się niebezpieczeństwa. Świadomość, że mówi chyba zbyt wiele. - Dżentelmeni o takich sprawach nic rozmawiają- odparł nieco sztywno. Reed uniósł brew. - Tak, ja potrafię dostrzec, kiedy zadawanie się z kobietami może doprowadzić do nieprzyjemności. A kierownictwo projektu zwraca dużą uwagę na kwestię seksu podczas misji. Wiesz, nie chcą zmniej- szyć wydajności zespołu. Hoffman także uniósł brew. - A może zespół będzie funkcjonował wydajniej, jeśli znajdzie się w środowisku wilgotnym? - W środowisku wilgotnym! Niezłe! Austriak wyglądał na zadowolonego z siebie, ale nic więcej nie powiedział. - Wiesz - dodał Reed, konspiracyjnie ściszając głos - w grupie jest taka kobieta, która bacznie ci się przygląda. -Co? - Nic mi nie mówiła, ale widzę, że jej się podobasz. I na pew- no jest jedną z tych młodych dam, które poszukują kogoś w rodza- ju ojca. - Kto'? - No, oczywiście Joanna Brumado. Nie wiesz7 6 Jamie zwlekał z pójściem do jadalni. Ruszył tam, kiedy upew- nił się, że większość nowo przybyłych już zjadła i wróciła do swoich kwater. Regularny personel bazy McMurdo oraz odwiedzający ją ba- dacze zazwyczaj mieli wspólne sypialnie, jednak Projekt Marsjanski zapewnił każdemu z kursantów luksus prywatności. Waterman spę- dził dzień na rozmowach z nową grupą, wprawiając w zakłopotanie zarówno jej członków, jak i siebie samego. Nie chciałjuż gadać z żad- nym z nich. Nie tego wieczora. Tak jak się spodziewał, jadalnia była prawie pusta. Jamie przypo- mniał sobie, że przybysze mieli za sobą długi dzień. Lot z Christchurch trwał dziesięć godzin, nawet przy dobrej pogodzie. Rozpakowanie, od- nalezienie się w spartańskich warunkach tej zapomnianej przez Boga bazy też pochłaniało sporo energii - większość uczestników szkole- nia na pewno leżała już na kojach. Tylko dwoje wciąż siedziało przy jednym z długich stołów, ze znużeniem szepcząc i nachylając się nad resztkami posiłku. Jeszcze kilka innych osób, stałych techników bazy oraz cztonków personelu, siedziało nieopodal podniszczonego, bufe- towego termosu z kawą, grając w karty. Ktoś wsadził kasetę do magnetofonu, stojącego przy zasypanym śniegiem oknie. Cicho zabrzmiała smutna, nieco płaczliwa piosenka country. „Matki, nie pozwólcie swoim dzieciom wyrosnąć na kow- bojów..." Albo naukowców, dodał w myślach Jamie, biorąc tacę i ruszając do samoobsługowego bufetu. Uznał, że nic ma apetytu i zadowolił się rozmokłym, odmrożonym ciastkiem oraz kubkiem kawy. Potem ru- szył w najdalszy kąt jadalni, gdzie samotnie usiadł przy końcu puste- go stołu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, co zresztą mu odpowiada- ło. Teraz był tu obcym, pariasem, każdy z nich o tym wiedział. Wtedy przyszła Joanna. Miała na sobie ciemnozieloną, męską koszulę z flaneli, w której wyglądała jak w worku: ramiona koszuli były za s/erokie, opadając jej niemal do łokci, dół znajdował się na wysokości kolan. Podwinęła rękawy. Do tego biały podkoszulek oraz luźne spodnie. Walerman spostrzegł, że ubierała się, myśląc przede wszystkim o wygodzie. Jednak nie wyglądała niechlujnie: strój był swobodny, ale schludny. Ruszyła prosto do termosu z kawą i nalała sobie pełny kubek pa- rującego płynu. Potem, rozglądając się po niemal pustej jadalni, do- strzegła Jamiego i podeszła do niego. - Nie mogę spać - stwierdziła, siadając na rogu, po prawej stro- nie geologa. Watcrman wskazał głową kubek. - To ci raczej nie pomoże. Cicho się zaśmiała - Och, kofeina nigdy mnie nie pobudza. Wyrosłam na kawie. - W Brazylii. -Tak. Jakby na dowód tego, Joanna pociągnęła długi łyk a potem odsta- wiła kubek na blat z fonniki. Jamie odniósł wrażenie, że dziewczyna chce już stąd iść, tylko nie wie jak to zrobić. - Słyszałam, że jesteś Indianienm - odezwała się Joanna. - Półkrwi Nawaho. - W Brazylii mówiliby na ciebie „mestizo". Sama jestem me- stizo. Mój ojciec i matka to oboje byli mestizos. W Brazylii są nas miliony. W Ameryce Łacińskiej dziesiątki milionów, począwszy od Meksyku. - 1 dwoje tutaj, na Antarktydzie - dodał Jamie. Znów się roześmiała, miło, radośnie. Teraz zdawała się już mniej krucha, jej głos stał się mocniejszy. - Tak. Dwoje z nas, tutaj. Geolog odwzajemnił uśmiech. Potem zaczęli rozmawiać, cicho, swobodnie. Czuł, że odpręża się w jej towarzystwie. Opowiadała mu o Sao Paulo i Rio, o tym jak ubodzy farmerzy i wieśniacy tak masowo ruszali do tych miast, że aż spuchły, stając się jedną, olbrzymią metropolią szeroką na ponad trzysta kilometrów, rozciągającą się od plaż po wzgórza w głębi lądu, dla bogaczy mającą błyszczące wieżowce, dla ubogich brudne slumsy, a dla wszystkich po równo, rujnujący płuca smog. Jamie opowiadał jej o Berkeley i zatoce, pięknym, narażonym na trzęsienia ziemi San Francisco i złotodajnych dolinach Kalifornii. A potem o Nowym Meksyku i swoim dziadku. - Al uważa się za Nawaho, ale postępuje jak jakiś biznesmen An- gelos. Potrafi chodzić i truć, że człowiek, który naprawdę dba o swoją rodzinę, nie może się wzbogacić, a jednocześnie jest właścicielem po- łowy osiedli mieszkaniowych na północnym brzegu Santa Fe. Gawędząc z Joanną, Waterman stracił poczucie czasu. Zapytała go, czy ma dziewczynę, a on odpowiedział, iż spotykał się w Houston z pracownicą telewizji. - Ale to nic poważnego - dodał szybko. - A co z tobą? Masz męża? Jesteś zaręczona? Joanna pokręciła głową. - Nie, nic mam nikogo. Jestem sama z ojcem. Matka umarła kilka lat temu. A potem zapytała: - Kiedy po raz pierwszy zainteresowałeś się wyprawą na Mar- sa? - O Boże, to było tak dawno temu, że nawet nie pamiętam... Po- czekaj, już sobie przypomniałem. W głowie zjawiło się jasne, wyraźne wspomnienie. - To było w podstawówce. Zabrali naszą klasę na wycieczkę do planetarium. Pokaz był związany z Marsem. - Aha - odparła Joanna. - U mnie stało się to oczywiście za sprawą ojca. Rozmawialiśmy o Marsie każdego wieczora przy kola- cji i każdego ranka przy śniadaniu... - Zacząłem czytać wszystko, co miało jakiś związek z Marsem. Powieści, opracowania naukowe. Szybko przekonałem się, że książki naukowe są znacznie ciekawsze od powieści. - To dlatego zostałeś naukowcem? Jamie zastanowił się przez chwilę. - No, przypuszczam, że chyba dlatego. -Ale dlaczego geologiem? - zapytała. Waterman uśmiechnął się szeroko. - Jeśli większość czasu spędzasz na południowym zachodzie Sta- nów, to musisz zostać geologiem. Widziałaś kiedyś Wielki Kanion? Albo krater Barringer w Arizonie? Joanna pokręciła głową. - Góry, skały, one są jak książki z obrazkami opowiadającej historię Ziemi. -A Mars? Wzruszył ramionami. -Nowy ląd. Nikt jeszcze na nim nie stanął. Podczas studiów Jamie zajmował się przede wszystkim dwo- ma przedmiotami: geologią i nauką o planetach. Nie chciał być kolej- nym frajerem grzebiącym się w skałach albo skończyć jako pracownik kompanii naftowej. Pragnął zrobić coś istotnego dla świata; nie tylko dla Ziemi, ale także dla innych planet. Jednak kiedy opuszczał uczelnię, ściskając świeżuteńki dyplom, nic było pracy dla kogoś znającego się na innych planetach. Znalazł posadę w CalTech i spędził rok, szukając meteorytów. Potem został asystentem w Albuqucrque, sądząc, że resztę życia spędzi, ucząc po- szukiwaczy ropy naftowej i pracując latem w terenie. Był właśnie w Kanadzie, badając astroblemy, pradawne kratery meteorytowe, kiedy decydenci Projektu Marsjańskiego po raz pierwszy ogłosili, że polrzcbują naukowców. - Nowy świat - powtórzyła Joanna. - To dlatego postanowiłeś wziąć udział w treningu? - Moi rodzice byli temu przeciwni. Nawet dziadek miał wątpliwo- ści. Ale musiałem podjąć wyzwanie, musiałem spróbować. Nic chcia- łem być kolejnym asystentem czekającym na emeryturę. Nie chciałem, żeby polecieli na Marsa beze... - Jamie nagle uświadomił sobie, gdzie jest i na co się zgodził. - Beze mnie - dokończył, bez przekonania. Joanna położyła dłoń na jego dłoni. Małą, kobiecą dłoń, bla- dziutką w porównaniu z ręką Watermana, utwardzoną i ogorzałą latami pracy w terenie. - Napiszę do ojca - powiedziała cicho. - Może da radę coś zro- bić. Waterman nie odpowiedział, ale pomyślał ze smutkiem, że oni mają już nawet w załodze półkrwi Indianina i na pewno nie potrze- bują drugiego. 7 W helikopterze było zimno. Zimno oraz głośno. Wielkie śmigło kręciło się i turkotało w porywistym wietrze, mknącym od szczytu góry Markham. Wyglądając przez okno w grzeehoczących, rozedrga- nych drzwiach ładowni, Jamie ujrzał rozciągające się pod nimi szero- kie, białe połacie lodowca, rażące oczy odbitym światłem słońca, mi- goczące tam, gdzie śnieg utworzył zaspy, wielkie jak góry. - Dowiedziono, że większość meteorytów znalezionych w tej okolicy pochodzi z księżyca - Hoffman opowiadał Joannie, przekrzy- kując hałas silników. Siedziała na środkowym fotelu, ściśle zapięta pasami bezpieczeń- stwa biegnącymi w poprzek barku i w talii. Okryte rękawicami dło- nie zacisnęła w małe piąstki, głowę zwróciła ku Austriakowi, aby nie musieć patrzeć na lodowy, bezludny świat na dole. Hoffman nadal wykrzykiwał swój wykład - zdawało się, iż pełen jest arogancji, ale Jamie wiedział, że tak naprawdę ów geolog boi się tak samo jak Joanna. Mówił dużo, aby nie stracić rezonu. Szczegółowo opowiadał dziewczynie o meteorytach znajdowanych na lodowcu. Znajdowanych przeze mnie, z goryczą pomyślał Jamie. To ja zna- lazłem te cholerne meteoryty. O tym już nie wspomina. - Tylko dwa znaleziska pasowały do opisów kamieni przywiezio- nych z Marsa przez automatyczne próbniki - ciągnął Hoffman. - Ale te znaleziono ponad dwadzieścia lat temu. W przypadku żadnego z ostatnio znalezionych meteorytów nie dało się stwierdzić, że po- chodzą z Marsa. - A niektóre ze skal znalezionych na Antarktydzie miały mikro- florę, w szczelinach na powierzchni - odkrzyknęła Joanna, zmieniając temat rozmowy i zahaczając o sprawy, w których była ekspertem: po to, by móc kontynuować tę zdzierającą gardło pogawędkę i nie my- śleć o tym, jak to jest być samemu, tam na lodzie. - Tak, wiem - odparł Hoffman. - Porosty, które ukrywały się przed wiatrem w szczelinach na powierzchni. One są wystarczająco blisko po- wierzchni, by korzystać ze światła słońca podczas fotosyntezy. I pochła- niają też ciepło kamienia, kiedy nagrzewa go słońce, prawda? -Tak! - odkrzyknęła Joanna. - Pobierają wodę ze szronu, okry- wającego kamienie. Jamie już to wszystko słyszał. I oczywiście, oni też. Był już na lodowcu, a oni jeszcze nic. Helikopter wylądował nieopodal miejsca, które Hoffman wybrał jako teren dzisiejszych poszukiwań, a potem odleciał, pośród ryku wiatru i wiru śniegu oraz drobin lodu. które zmieniły nieskazitelne niebo w kalejdoskop tęczowych błysków. Wa- terman patrzył, jak maszyna rozpływa się w błękicie, a huk silników niknie w zawodzeniu wiatru, omiatającego lodowiec. Wszyscy troje stali pod kryształowo czystym niebem, ubrani w legginsy oraz elektrycznie podgrzewane kurtki, opatrzone kaptu- rami obszytymi futrem. Twarze zasłaniały im maski i gogle, dłonie oraz stopy skryli w grubych rękawicach i ciężkich, kolczastych butach. W rękach trzymali oskardy o długich trzonkach, służące im też za ko- stury. Obok znajdowała się paleta pełna sprzętu, żywności oraz rze- czy przydatnych w razie jakiegoś nagiego wypadku. Położono ją na teflonowych płozach, które równie łatwo ślizgały się po lodzie, jak i głębokim śniegu. - Po czymś takim, Mars wyda wam się łatwizną- oznajmił Ja- mie. Chciał, aby jego słowa zabrzmiały wesoło, ale wyszło wręcz przeciwnie. Cztery god/iny później wlekli się po szorstkim, spękanym lo- dzie, ciężko pochylając się nad swymi oskardami: dwóch mężczyzn na zmianę ciągnących sanie z ekwipunkiem. Wiatr bezlitośnie i wściekle dął ponad lodowcem, wyjąc niczym wcielenie zła. Ich ogrzewane parki i legginsy ledwie powstrzymywa- ły uderzenia ryczącego wichru, szarpiącego mmi jak wściekła bestia, chcąca ich ogłuszyć i wyssać ciepło. Mimo grubego kombinezonu, Jamie czuł wciskające się pod ubranie zimno, swymi mroźnymi paluchami majstrujące między ma- ską, a kapturem parki, wślizgujące się przez rękawice w górę ramion. Powietrze było tak zimne, iż mimo ogrzewania zapewnianego przez maskę, Watermana piekły nozdrza. Każdy oddech bolał. Lepiej by było, gdyby mogli używać skafandrów kosmicznych. Zamknęłyby ich w swoich twardych, szczelnych pokrywach. Ale takie stroje zbyt wiele ważyły, aby dało się w nich chodzić na Ziemi. Jamie po raz setny przeciągał się i ocierał rękawicą pokryte szro- nem gogle. Kiedy się zatrzymywał, robiła to również pozostała dwój- ka. Teraz oboje milczeli, ciężko dysząc. Indianin dostrzegł obłoczki pary, wydobywające się spod kapturów. Wędrowanie przy takim mro- zie jak dzisiaj, pochłaniało mnóstwo energii. Jego dwaj podwładni starali się po prostu wytrwać do końca dnia. Jamie zaś szukał kawałka Marsa, który kiedyś spadł na Ziemię. Lo- dowcu, pokaż mi ciemny kamień, w duchu prosił młody geolog. Tyl- ko jeden. Jeden, który pochodzi z Marsa. Nie ukrywaj go przede mną. Pozwól mi go znaleźć. I to niedługo. Wiedział, że lodowiec skrywa swe tajemnice głęboko wewnątrz zmarzliny. Były tam starożytne meteoryty, okruchy kamienia i metalu, które przybyły z nieba wiele stuleci temu i zagrzebały się w śniegu. Ale czasem jakaś skała wydobywała się na powierzchnię. Jamie prze- czesywał to pole właśnie po to, by znaleźć takie meteoryty i błagał lo- dowiec, aby okazał mu swą hojność. - Nic chowaj przede mną swoich tajemnic - szepnął. - Pokaż mi kamienie z Marsa. Nie należą do ciebie. Oddaj mi je po dobroci. Ale lodowiec był przecież taki wielki. Byl rzeką, która zamarzała miliony lat temu, szerszą i potężniejszą niźli Amazonka. Przemieszcza! się tylko o kilka stóp dziennie, ale nie dawał się powstrzymać w swej nieubłaganej, cierpliwej wędrówce ze szczytu góry Markhama do gru- bego na ćwierć mili szelfowego lodowca Rossa. W trakcie żadnego ze swych wcześniejszych pobytów na lodzie Jamie nie doświadczył aż takiego zimna. Pomimo maski, gogli i ogrze- wanej parki, mroźny wiatr przenikał go do szpiku kości. Mała Joanna maszerowała bardzo wolno, wyglądało na to, że ledwie idzie. Wiedział jednak, że jeśli wezwie na pomoc helikopter, zostanie to odnotowane w aktach i świadczyć będzie na niekorzyść kursantów. HofFman zdawał się radzić sobie lepiej, choć przez ostatnią go- dzinę nie powiedział ani słowa. On i Jamie na zmianę ciągnęli pa- letę z ekwipunkiem, jednak Waterman odniósł wrażenie, że zmiany Austriaka robią się coraz krótsze. - Jak tam u was? - zawołał, przekrzykując wiatr. Hoffman tylko skinął głową okrytą maską i nieco uniósł dłoń. Głos Joanny drżał, powoli traciła nad nim kontrolę. -Wszystko... w .... porządku- ledwie słyszał ją pośród tego wi- chru. - Czy ogrzewanie masz ustawione na maksimum? - Tak... oczywiście. Dlaczego to robię, Jamie zapytał sam siebie. Dlaczego mam się tak męczyć, skoro i tak nie zostanę wybrany do udziału w misji? A mo- że wezwać helikopter i powiedzieć, że Hoffman za bardzo osłabł, by dłużej tu zostać? Zrzucić na niego winę? Jednak wiedział, że nie mógłby czegoś takiego zrobić. Nigdy nie nauczył się przekonywująco kłamać. - Trzymaj się z dala od handlu detalicznego - często mawiał mu Al, jego dziadek. - I nigdy nie graj w pokera z obcymi. Albo kimkol- wiek innym. Co u ciebie w sercu, to na twarzy, Jamie. To niezwykłe jak na czerwonoskórego! Z Joanną sprawa była inna. Córka Alberta Brumado musiała prze- trwać trening. Wszyscy zgadzali się co do tego, że powinna wejść w skład pierwszej załogi. Ale dlaczego ja mam zdychać z zimna, żeby jej w tym pomóc? Może nawet więcej niż zdychać, pomyślał bardziej trzeźwo. Niebo, dotąd przejrzyste niczym czasza z bladego, lodowe- go kryształu, teraz stało się mlecznobiale. Szczyt góry zakrywały już kłęby mgły. Mrużąc oczy skryte goglami, Jamie nabierał pewności, że widzi śnieżne wiry, zmierzające ku nim po szorstkim i szerokim lodowcu jak po autostradzie. Termometr, przyczepiony paskami do mankietu kurtki, wskazy- wał, że temperatura gwałtownie spada. Było już trzydzieści osiem po- niżej zera; za sprawą wiatru ziąb musiał w rzeczywistości dochodzić do osiemdziesięciu poniżej zera albo jeszcze gorzej. - Wezwę helikopter z McMurdo - Watcrman zawołał do Hoff- mana i Joanny. -Nie! Proszę, nie! - odwrzasnęła Brumado, głosem stłumionym przez maskę. - Nie dla mnie. Dam sobie radę. - Zamarzasz. Nie odpowiedziała, tylko uparcie pokręciła głową. HolTman mil- czał. Po prostu stał, skryte w rękawicach dłonie oparł na biodrach, naj- wyraźniej starając się złapać oddech. Jamie skupił się na Joannie, ma- leńkim, żałosnym zawiniątku wewnątrz ogromnej kurtki z kapturem i opatrzonej goglami maski. Niepewnie, czując jak ciarki strachu pełzną mu wzdłuż kręgosłu- pa, odwrócił się, aby spojrzeć na lodowiec, w stronę zbliżającej się burzy. Szacował, że do spotkania z nią mają może jeszcze godzinę. Może mniej. A potem ujrzał kamień, mniej więcej rozmiarów męskiej pięści, ciemny, nie pasujący do szorstkiego bezmiaru lodowca, tak jakby tu na niego czekał, jak gdyby ktoś zostawił go po to, żeby Ja- mie go dostrzegł. - Patrzcie! - wskazał. Pobiegł, niemal przewracając się na spękanym, poszarpanym lo- dzie, zostawiając Hoffmana przy palecie z ekwipunkiem, zapominając 0 wycieńczonej, przemarzniętej kobiecie. Ukląkł na lodzie i obejrzał swoje znalezisko. Było czarne, podziurawione, podobne do stożka po- cisku - na pewno meteoryt. Czy mógł pochodzić z Marsa? Podczas swoich wędrówek po lodowcu Jamie znalazł cztery podobne okruchy skały. Wszystkie przyniosły mu rozczarowanie, okazując się zwyczaj- nymi, „spadającymi gwiazdami". Jednak to znalezisko wyglądało inaczej. Mógł się założyć, że to szergottyt. Wyrzucony z Marsa kilkaset milionów lat temu, przez ja- kieś gigantyczne uderzenie meteoru. Bóg wic, jak długo wędrował po kosmosie, zanim wreszcie pochwyciła go ziemska grawitacja i cisnęła w ten lodowiec. Pewnie przez miliony lat tkwił uwięziony w zmarz- linie, czekając, aż uniesie się wreszcie ku powierzchni, gdzie ktoś bę- dzie mógł go znaleźć. Ktoś, czyli on. -Czy to....? Jamie odwrócił się i zobaczył Hoffmana, zaglądającego mu przez ramię. - On pochodzi z Marsa! - zawołał Watennan. - Jesteś pewien? - Austriak głośno szczękał zębami. - Popatrz na to! Tam, gdzie nic jest sczerniały, przebija róż, na litość boską! - powiedział, nie potrafiąc ukryć podniecenia. - To na tyle dobre znalezisko, żebyśmy mogli spokojnie wracać. Grzebiąc w głębokich kieszeniach parki, znalazł niewielkie radio 1 przytknął je do klapki w swojej masce. - Wzywam helikopter. Znaleźliśmy coś ważnego. Ten kamień to nasz bilet powrotny do McMurdo. Teraz nikt nie mógł mieć do nich pretensji o skrócenie pobytu na lodowcu. Nie wtedy, gdy w okrytej rękawicą dłoni Watcrman ściskał prawdopodobnie kawałek Marsa, a od szczytu góry szła ku nim wy- jąca burza. 8 Prawie dwanaście godzin później Jamie szedł znużony z labora- torium geologicznego do swojej kwatery, wciąż jeszcze zziębnięty. Burza, która zeszła z góry, objęła bazę McMurdo, wyjąc za grubymi, szczelnymi ścianami niczym atakująca armia barbarzyńców. Wzno- siła śnieg aż do poziomu dachu. W barakach panowało jednak przy- jcmne ciepło. Tylko Jamie, podążający do swego pokoiku wąskim ni- skim korytarzem, wciąż jeszcze całkiem nie odtąjał. Izba Joanny znajdowała się niedaleko, drzwi były otwarte. Zaj- rzał do środka. Dziewczyna siedziała przy biurku, jej palce stukały w klawiaturę laptopa. Uniosła wzrok i dostrzegła Jamiego. - Proszę, wejdź - powiedziała. - Czekałam na ciebie. Wstała z krzesła i podeszła do gościa. Wciąż przypominała mu dziecko. Małe, delikatne dłonie, przepastne brązowe oczy. Ale jej cia- ło, skryte dopasowanym kombinezonem, wcale dziecięcym nie było. Poczuł lekki dreszczyk, kiedy przestąpił próg i stanął przed nią nie- zgrabnie. - Pisałam list do ojca, żeby wiedział, co zrobiłeś na lodowcu - oznajmiła. - Chciałam ci za to podziękować. - A co takiego zrobiłem? Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, a Jamie dostrzegł, jak ku- szące ma usta. - Mogłeś wezwać dla nas helikopter już parę godzin wcześniej. Widziałeś, jak kiepsko sobie radzę. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Jego ręce nagle zrobiły się tak niezręczne, jakby miał na nich bokserskie rękawice. Wetknął kciuki w kieszenie dżinsów. - Gdyby zabrano nas z lodowca wcześniej - Joanna kontynu- owała swoim szepczącym głosem - to mógłby być koniec moich marzeń o miejscu w pierwszej załodze. I pewnie też marzeń dokto- ra Hoffmana. - Niekoniecznie - wymamrotał Jamie. - Jestem ci wdzięczna za to, że zostałeś ze mną i chronisz mnie właśnie w taki sposób. Wzruszył ramionami. - Mojemu ojcu pękłoby serce, gdybym nie znalazła się w pierw- szej załodze - powiedziała spokojnie. - Sam tak bardzo chciał ruszyć na Marsa. Jeśli go zawiodę... Jamie chciał chwycić ją w ramiona, przytulić i pocałować. Za- miast tego powiedział: - I tak wysłaliby po nas śmigłowiec, szła ku nam burza. - Tak. Może - nie spuszczała z niego wzroku. - Ten... ee, meteoryt wygląda na marsjański - stwierdził Water- man. - Prawidłowy stosunek izotopów bezwładnego gazu. Wysoka zawartość piroksenów. Uniosła brwi. - Organicznych? - Dorothy Loring odkrawa właśnie małe kawałki do badania pod mikroskopem. Joanna odwróciła się do biurka, by zamknąć laptopa i powie- działa: - Muszę iść do laboratorium. Powinna mnie była zawołać. Jamie ruszył w stronę drzwi, a ona przeszukiwała piętrzący się na jej biurku stos miniaturowych dysków, wyciągnęła jeden i wsadziła do kieszeni kombinezonu. Następnie spojrzała na Watermana, jakby sobie przypomniała, że wciąż jest wjej pokoju. - Chciałam ci podziękować za to, że mi pomogłeś. Jestem ci bardzo wdzięczna. - De nada. Obeszła biurko i zatrzymała się na pół kroku przed Jamieni. - To było dla mnie bardzo ważne. Waterman wpatrzony we wzniesione ku górze, ciemne oczy Joan- ny, musnął palcami jej miękki policzek. Niepewnie, ostrożnie. Dziewczyna wzdrygnęła się i odsunęła, twarz jej pokraśniała. - Nic wolno ci tego robić! - Ja nie... Potrząsnęła głową. - Nie możemy angażować się emocjonalnie. Wiesz o tym. Nigdy nie pozwoliliby nam wziąć udziału w misji, gdyby pomyśleli, że... - Przepraszam - odparł. - Nie chciałem cię zdenerwować. - Po prostu... -Joanna niemal załamała ręce. -Po prostu nie mogę angażować się w związek, z nikim, Jamie. Nie teraz. Rozumiesz mnie, prawda? To by wszystko zniszczyło. - Jasne - powiedział. - Rozumiem. Nic mówiła już o skontaktowaniu się ze swoim ojcem. Nie mar- twiła jąjuż niesprawiedliwość czy bycie marionetkąAlberta Brumado. Przecież nie ma sensu wiązać się z facetem, który nie wejdzie w skład załogi, pomyślał Jamie. - Pójdę teraz do laboratorium - oznajmiła dziewczyna. Odsunął się i pozwolił jej przejść, a potem wkroczył na wąski korytarz i patrzył, jak Joanna spiesznie zmierza ku pomieszczeniom badawczym. Wieczorem, przy kolacji, dziewczyna utrzymywała bezpieczny dystans. Kiedy Jamiemu gratulowano odnalezienia marsjańskiej skały, ze śladami związków chemicznych wchodzących w skład organicz- nych substancji, Waterman mamrotał podziękowania, tłumacząc, że po prostu miał sporo szczęścia. - Oczywiście zdajesz sobie sprawę - odezwał się Hoffman, siedzący po drugiej stronie stołu - że od kiedy ja jestem oficjalnym geologiem w tej gaipie, a ty tylko przewodnikiem, to ja będę prowadził dalsze badania me- teorytu, nie ty. To teraz moja działka, nie nasza wspólna. Przy stole zapadła głucha cisza. Jamie spojrzał Austriakowi w oczy i zobaczył na ich dnie, głęboko pod warstwą arogancji błaga- nie o pomoc, niczym u tonącego rozpaczliwie wyciągającego rękę. - Myślałem, że razem będziemy nad tym pracować - odparł sucho. - Oczywiście, możesz mi asystować. Jamie skinął głową, wstał i wyszedł z jadalni. Musiał odejść, za- nim coś zniszczy. Oddalić się, niczym ranny kojot. Ruszył spiesznie słabo oświetlonym korytarzem, z powrotem do swojego pokoju i rzu- cił się na koję, w ubraniu, czując się jak skończony głupiec. Na ze- wnątrz przysypanej śniegiem bazy szalała zamieć. 9 - Muszę porozmawiać z tobą na osobności, w sprawie związanej z twoją funkcją tutaj - głos Joanny drżał. Antony Rccd uniósł wzrok znad komputerowego ekranu. Dziew- czyna stała w drzwiach jego gabinetu i wyglądała tak, jakby lada chwi- la miała zalać się łzami. - Wejdź - powiedział, wstając z krzesła. - Zamknij drzwi i sia- daj. Joanna była ubrana niemal oficjalnie, w każdym razie, jeśli wziąć pod uwagę panującą w bazie swobodę. Na jej strój składała się dopa- sowana biała bluza i obcisłe dżinsy, uwydatniające jej kobiecą figurę. Bardzo spięta, gryząc dolną wargę, przysiadła na drewnianym krze- śle po drugiej stronie stołu. - Zapewniam, że cokolwiek tu powiesz, pozostanie wyłącznie między nami - oznajmił Rced, rozpierając się w swoim obrotowym fotelu, który lekko przy tym zaskrzypiał. Widział, że dziewczyna jest czymś okropnie zmartwiona. Zmar- twiona i wystraszona. Doszedł do wniosku, że pewnie Hoffman w koń- cu zaczął się do niej dobierać. Austriak złapał więc przynętę. - To co powiem, może wiązać się z naszą pracą, z personelem wybranym do misji - powiedziała Joanna. Anglik zachował całkowity spokój. - Musisz mi przyrzec - kontynuowała - że nie wyjawisz kierow- nictwu misji niczego z tego, co ci teraz powiem. Recd, pochylając się do przodu i opierając przedramiona na bla- cie, odpowiedział głosem pełnym zawodowej powagi. - Jeśli to, co chcesz mi powiedzieć, może mieć poważne znacze- nie dla misji, to stawiasz mnie przed dylematem etycznym. Skinęła głową i wzięła głęboki oddech. Anglik z przyjemnością zauważył, jak uwydatniły się przy tym w kuszący sposób krągłości pod bluzką, mimo że dziewczyna była zapięta pod samą szyję. - Muszę mice pełną swobodę w czasie rozmowy, która nie zosta- nie zarejestrowana - oznajmiła. - Kiedy skończę, wspólnie zadecydu- jemy, co jest ważne dla misji, a co jest czysto osobistą sprawą. W po- rządku? - w jej głosie zabrzmiało niemal błaganie. Odchylając się w swoim fotelu, Reed powiedział lekko: - Tak, tak, oczywiście. Niech tak będzie. Chciałbym, żebyś czuła. że możesz mówić swobodnie. Joanna popatrzyła na komputer stojący na biurku. Anglik uśmiechnął się i wyłączył go. - A teraz - zagaił - powiedz, na czym polega problem? Zawahała się. Potem zaczęła: - Pewien... pewien członek grupy... - umilkła. Reed odczekał kilka chwil, potem zaczął naciskać: - Członek grupy? Co zrobił? Obraził cię? Napastował? Co? Szeroko otworzyła oczy. -Nie, nic z tych rzeczy! - Naprawdę? Wyglądała, jakby jej ulżyło. - Jeden z mężczyzn próbował mnie uwieść, ale to nie jest żaden problem. Nauczyłyśmy się, jak sobie z tym radzić. -My? - Wszystkie kobiety w grupie. - Mówisz, że jacyś mężczyźni robili ci nieprzyzwoite propozy- cje? - zapytał Reed. Joanna uśmiechnęła się. - Oczywiście, że tak. Potrafimy sobie z tym poradzić. To ża- den problem. - Nikt nie naciskał? Nie molestował? Odrzuciła ten pomysł lekkim, kobiecym wzruszeniem ramion. - Tylko jeden był naprawdę uciążliwy. - Doktor Hoffman - podsunął Antony. - Skąd wiesz? - Hoffman cię niepokoił? - Próbował. Z początku byłam zaniepokojona, bo był natarczywy. -I? - I nauczyłam się sobie z nim radzić. Wiesz, my kobiety poma- gamy sobie wzajemnie. Reed z trudem powstrzymywał się od grymasu. - W takim razie, na czym polega twój problem? Z twarzy dziewczyny zniknął rysujący się już na niej lekki uśmiech. Znów wyglądała na zmartwioną. Zanim odpowiedziała, rozejrzała się po pokoju, aż wreszcie oznajmiła: - Chodzi o doktora Watcrmana. - Jamiego? - Po to żeby mi pomóc, zrezygnował ze swojej szansy na udział w misji. - I jak rozumiem -sztywno stwierdził Reed -nie zrobił tego z własnej woli. Kazał mu to zrobić doktor Li. - Tak, wiem - powiedziała Joanna. - Ale mimo to, on jest bardzo miły i uczynny. W innych okolicznościach... - Dobry Boże, młoda damo, chyba nie chcesz mi powiedzieć, że się w nim zakochałaś! - Reed był przerażony. - Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziała szybko, zbyt szybko. - Spędziliśmy ze sobą tylko kilka dni. Ale... - głos znów jej zamarł; odwróciła wzrok od Anglika. Tony, czując jak rośnie w nim niepokój, powiedział: - Bardzo nierozsądnie byłoby zaangażować się emocjonalnie w związek z mężczyzną, którego prawdopodobnie już nigdy więcej nie zobaczysz, po tym jak skończy się twój pobyt w McMurdo. - Wiem. Rozumiem. - W takim razie, w czym tkwi problem? - naciskał Reed. - Czuję się okropnie winna, że z mojego powodu traci swoją szansę na udział w misji. -Wiem - lekarz rozluźni! się, z powrotem rozparł w fotelu i zło- żył palce. - Oczywiście, że się tak czujesz. To naturalna reakcja. - Co mam robić? Rozłączył dłonie. - Robić? Nie masz tutaj nic do zrobienia. Decyzja o pozostawie- niu Watcrmana w bazie nie została podjęta przez ciebie. Nie jesteś od- powiedzialna za to, co go spotkało. -Ależ jestem! Nie widzisz tego?! Wskazując na komputer i uśmiechając się, Tony zaczął jej wszyst- ko wyjaśniać, starając się mówić jak najbardziej profesjonalnym, prze- konywującym tonem. - Moja droga, młoda damo. Watermana wybrano, żeby ci po- mógł, mógłbym dodać również, że nie tylko po to, albowiem Li i selek- cjonerzy już wcześniej zdecydowali, że nie zostanie włączony w skład załogi lecącej na Marsa. Czy myślałaś, że wzięliby kogoś już wybra- nego do lotu na Marsa i wykreślili go z listy tylko po to, żeby ci tutaj pomógł? Nie. Na pewno nie. O losie Watermana zadecydowano dużo wcześniej. Nie masz z tym nic wspólnego. Joanna przez długą chwilę spoglądała na niego w milczeniu. Wreszcie zapytała: - Jesteś tego pewien? Jeszcze raz, wskazując głową wyłączony komputer, Rced od- parł: - Wiesz, że mam dostęp do wszystkich danych osobowych. Odetchnęła z głęboką ulgą. Podziwiając jej bluzkę, lekarz czuł, jak rośnie w nim palące rozczarowanie. Hoffman okazał się tak nieudolny, że nawet jej nic nastraszył. A teraz zadurzyła się w tym czerwonoskórym z Dzikiego Zachodu. To nic było to, co dla niej szykowałem, pomyślał. Zupełnie nie to. Soi 2: Poranek Stojąc na otwartej przestrzeni, Jamie po raz kolejny uświadomił sobie, jak bardzo Mars przypomina mu skalistą, górską pustynię pół- nocno—zachodniej części Nowego Meksyku. Całkiem jak w domu, zachodnie klify jaśniały czerwienią w ukośnych promieniach świtu. Niebo miało jednak różową barwę, nie błękitną, a na kamienistej zie- mi nic nie rosło. Ani jedno źdźbło, ani jeden listek. Żadnej jaszczur- ki, pająka czy choćby skrawka mchu, urozmaicającego rdzawe czer- wienie i oranże tego pustkowia. Słońce było mniejsze i słabo świeci- ło, zbyt daleko, aby podarować ciepło. „Wspaniałe pustkowie". Dziesiątki lat temu pewien astronauta powiedział tak o Księżycu. Jamie pomyślał, że takie określenie bar- dziej pasuje do Marsa. Świat, który oglądał, był właśnie wspaniały, piękny przez to, iż pozostał inny, czysty i nietknięty. Dumny i suro- wy, o srogich i całkiem jałowych pustyniach, stromych i nagich kli- fach, Mars był światem bez życia, za to doskonale pięknym w swym niewzruszonym braku łagodności. Spoglądając ku widnokręgowi, Jamie miał wielką chęć powędro- wać tak daleko, jak tylko się da, tylko po to, aby przemierzać tę wspa- niałą okolice, tak obcą, choć zarazem przypominającą dom. Chrząk- nął, zły na siebie. Daj sobie spokój z mistycyzmem, zbeształ się w my- ślach. Nic chcesz być pierwszym człowiekiem, który umrze na Mar- sie. Ale ta planeta wydawała się dobrym miejscem na śmierć - była wszak martwym światem. Na Ziemi życie wpełzało w każdą szczelinę i każdy kąt, od jednego bieguna do drugiego. Nawet wśród pustkowi Antarktydy chowało się gdzieś między lodowcami. A to miejsce wy- dawało się martwe. Martwe jak Księżyc. Jeśli istniałoby tu jakieś ży- cie, to jakoś zmieniłoby wygląd tego miejsca. Jamie przypomniał sobie historie o stworach z krzemu oraz zielo- noskórych Marsjanach obdarzonych sześcioma ramionami. Nic oce- niaj, zanim nie sprawdzisz, ostrzegał go jego rozsądek naukowca. Bądź cierpliwy, mówił głos, gdzieś głęboko w duszy. Na tym nowym świecie życie może rządzić się innymi prawami. Potrząsnął głową ukrytą wewnątrz hełmu, jakby próbował od- rzucić toczący się w niej spór. Skafander był teraz przepojony trochę ostrym, ale nie odpychającym zapachem jego ciała. Dokonaliśmy personalizacji kombinezonów, pomyślał Jamie, niosąc z ładownika ku śluzie kopuły następną, wielką skrzynię ze sprzętem medycznym. Trzymał ją na ramieniu, jakby nie ważyła więcej, niż worek z płat- kami kukurydzy. - Patrz! Tam są! To był głos Connorsa, aż piszczący z podniecenia. Watcrman i amerykański astronauta właśnie zabierali z ładownika ostatnie za- pasy. Wosnescnski oraz Reed dźwigali je spod śluzy do właściwych magazynów wewnątrz bazy . Obie kobiety wyznaczono do wprowa- dzania kolejnych rzeczy na komputerową listę inwentaryzacyjną. To tyle w sprawie równouprawnienia, pomyślał Jamie. Wyprostował się i spróbował podążyć wzrokiem za wskazującym coś ramieniem Connorsa. Szczyt hełmu na chwilkę ograniczył mu wi- doczność, jednak przechylając lekko głowę, Watcrman zdołał dostrzec na różowym niebie cienką smugę kondensacyjną. - Dokładnie o czasie - stwierdził pilot, trzymając przed wizjerem lewy nadgarstek. - Lądują według planu. Jakby na potwierdzenie tych słów, w słuchawkach Jamiego roz- legł się mocny głos Wosnesenskicgo: Druga załoga wchodzi w atmosferę. Musimy skończyć rozładu- nek, zanim wylądują za... za pięćdziesiąt osiem minut. Pięćdziesiąt osiem minut później wszystkich sześcioro członków pierwszej załogi stało między swym ładownikiem oraz nadmuchiwaną kopułą, spoglądając na ognisty lot drugiego pojazdu. Wszystko co wiązało się z wyprawą na Marsa, robiono w parach. Lądowały dwa zespoły, na orbicie pozostawały dwie zapasowe załogi, swój duplikat miał każdy element wyposażenia i miligram zapasów. Ekspedycję zaplanowano jako operację „skok-podział", co po odrzuceniu technicznego żargonu znaczyło, iż wyprawa ma podążyć na Marsa najkrótszą drogą i pozostać na jego powierzchni przez mini- malny czas - czyli dwa miesiące. Na tym polegał „skok". Naukowcy sprzeciwiali się temu pomysłowi, używając argumentów związanych z logiką i ekonomią, polegli jednak w starciu z politykami, spragnio- nymi szybkich i spektakularnych rezultatów. Przez jakiś czas zdawało się, iż „skok" pochłonie więcej pienię- dzy niż wieloetapowa wyprawa, która pozwoliłaby na dłuższy pobyt na Marsie. Politycy wiedzieli jednak, że krótką misję poprzedzi mniej lat pełnych sprzeczek i bolesnych kryzysów budżetowych. Swoją dro- gą, każdy polityk związany jakoś 7. misją na Marsa chciał, aby ludz- kość dotarła na powierzchnię czerwonej planety, akurat kiedy to on będzie u władzy i to on będzie mógł zbierać śmietankę sukcesu. A zatem, ostatecznie, ekspedycja „skoczyła". Z kolei ..podział" oznaczał, że uczestnicy wyprawy pokonają od- ległość między planetami, lecąc na dwóch statkach kosmicznych. Je- śli któremuś z zespołów przytrafiłoby się nieszczęście, drugi miał dać sobie radę sam i dokończyć misję. A teraz Jamie, wraz z pozostałymi badaczami z pierwszej eki- py, stał czekając, aż druga połowa ekspedycji wyląduje na pylistc) powierzchni globu. - Tam! - rzucił Wosnesenski i wszyscy odwrócili się, aby spoj- rzeć na niewielki, zbliżający się punkt, ledwo widoczny na tle nieba. Wciąż znajdował się za wysoko, aby być czymś więcej, niźli niewy- raźną plamą opadającą z różowego nieba, ciągnącą za sobą jasną, pło- mienną smugę niczym spadająca gwiazda. Mój Boże, pomyślał Jamie. Właśnie tak wczoraj wyglądaliśmy. Ze szczytu tej plamy wytrysnęła kolejna smuga, która zmieniła się w trzy białe i szerokie spadochrony. Ładownik zwolnił, zachybotał się i poszybował ku powierzchni. Nad nim rozpościerały się teraz trzy wielkie czasze, przypominające anielskie skrzydła albo bedutński pa- rawan. Statek nadal opadał szybko, za szybko. Waterman przez kil- ka minut patrzył ze ściśniętym gardłem, jak pojazd gwałtownie leci w dół Wehikuł wciąż rósł, zmieniając się wreszcie w coś, co wyglądało na niezgrabne połączenie spodka i filiżanki. Nad okrągłym hamulcem aerodynamicznym wznosiło się cylindryczne cielsko właściwego lą- downika. Jamie ujrzał, że ceramiczny spód hamulca jest sczerniały i pokryty ciemnymi smugami, pozostałościami ognistego lotu przez górne warstwy marsjańskiej atmosfery. Nagle statek odrzucił spado- chrony, które niczym porzucone anioły powędrowały przez marsjań- ski krajobraz. Zdało się, że pojazd zawisł w przestworzach. Z jego sil- ników korekcyjnych uleciały kłęby szaroburcj pary, ładownik zatrząsł się i uspokoił, nieruchomiejąc na chwilę. Kilkakrotnie, w krótkich im- pulsach buchnęło z silników wstecznych, przypiekając żwir podłoża i wzbijając szaleńczo wirujące kłęby pyłu. Przcrośnięty spodek z fili- żanką powoli opadał, amortyzowany przez gorące spaliny wyrzuca- ne z rakietowych dysz. Nawet przez hełm, Jamie słyszał nieregularny skrzek motorów, przypominający piski wystraszonego ptaka. Ładownik opadał w odległości ponad stu metrów, jednak skafan- der geologa siekła rozpętana przez statek, miniaturowa burza piasko- wa. Jamie oparł się ziemskiemu odruchowi, nakazującemu mu uchylić się przed uderzeniem wiatru. W tej rzadkiej atmosferze powietrze nie mogło wszak naprzeć ze znaczącą siłą. Wreszcie hałas ucichł, piasek przestał fruwać, a na powierzch- nię Marsa opadły segmenty pokrywy hamulca, niczym zwiędłe płatki wielkiego, metalicznego kwiatu. Jamie usłyszał w swoich słuchawkach: - To jest to! Wylądowaliśmy! Zaskakujące, że nigdy zbytnio nie dyskutowano nad tym, jakiego języka używać się będzie na powierzchni Marsa. Przez ponad pół stule- cia naukowcy całego świata mówili ze sobą po angielsku. Tak samo pilo- ci i kontrola naziemna. Kilku polityków próbowało się temu przeciwsta- wić, bardziej z powodu swego narodowego ego niżjakichś poważniejszych przyczyn. Szczególnie ciężko było dojść do ugody z Francuzami - choć w końcu i oni przyjęli do wiadomości, że jedyną mową zrozumiałą przez wszystkich potencjalnych badaczy jest właśnie angielski. Jednak teraz Wosnesenski mówił przez radio swojego skafandra po rosyjsku, zwracając się do pilota drugiego ładownika, Aleksandra Mironowa. [łona Malater i Tony Reed ustawiali zaś na trójnogach ręczne kamery wideo. Joanna Brumado, w pomarańczowym skafandrze, zwróciła się do Jamicgo: - Chyba gramy w tym przedstawieniu role statystów. - Waterman - w słuchawkach geologa zadźwięczał głos Wosne- senskiego. -Trzymaj aparat fotograficzny i rób zdję;ia hamulca. - Został tylko jeden statysta - odparł Nawaho. -Brumado! -zawołał Rosjanin. -Monitoruj emisję gazów z ładownika. - Już nie ma statystów - roześmiała się Joanna. Minęło nieco ponad kwadrans i właz od ładownika otworzył się, a na czerwony pył opadła wąska, metalowa drabinka. Zjawiła się na niej postać w połyskującym skafandrze. To musi być kolejny Rosja- nin, pomyślał Jamie, pstrykając zdjęcia, mające zilustrować historię ekspedycji. Po drabinie powoli zeszło sześć postaci w kosmicznych strojach. Zgromadziły się przed kamerami wideo, z ładownikiem w tle. One również wygłosiły uroczyste przemowy o triumfie podjętej przez ludz- kość wyprawy i chwale ludzkiej inteligencji oraz zapału. Jamie wie- dział, że owa szóstka to Rosjanin, Amerykanin, japoński meteorolog, daigi geolog z Indii, egipski geofizyk oraz francuski geochemik, któ- ry zresztą był jedyną kobietą w drugiej ekipie. Politycy gorączkowo szukali sposobów, pozwalających zadowo- lić ambicje tak wielu narodów, jak tylko się dało - i dzięki temu zdo- być jak najwięcej funduszy, mogących pokryć sięgające ćwierć bi- liona dolarów wydatki związane z Projektem Marsjańskim. Należało przyznać, iż tam, gdzie chodziło o konflikt narodowej dumy z potrze- bami wynikłymi z badań naukowych, to duma narodowa nie zawsze była ważniejsza. Ale jeśli na Marsa leciał izraelski biochemik, stało się absolutnie konieczne, aby razem z nim wysłać jego kolegę po fa- chu, muzułmanina. Swoich reprezentantów musiała mieć zarówno Ja- ponia, jak i Francja. Oczywiście, w ekspedycji musiało też uczestni- czyć tyle samo Rosjan, co Amerykanów. Jamie, którym w ostatniej chwili zastąpiono ojca DiNardo, zakłó- cił rosyjsko-amerykańską równowagę i choć brakowało alternatywy, jego osobę zaakceptowano ze sporymi oporami, zarówno w Moskwie, jak i, o dziwo, w Waszyngtonie. Pierwsza załoga ruszyła, aby pomóc przy rozładunku ładownika. Reszta ekwipunku miała przylecieć nieco później tego samego dnia, na pokładach bezzałogowych statków, wysłanych z kosmolotu na or- bicie. Te pojazdy nie miały już wracać na Ziemię. Za wszystkie osoby przebywające na powierzchni odpowiadał Wosnesenski. Funkcję jego zastępcy oficjalnie sprawował Pete Con- nors. Ale Jamie słyszał teraz mnóstwo wyłącznie rosyjskiej gadaniny - obaj kosmonauci rozmawiali, nie zwracając uwagi na innych. Waterman zdziwił się, kiedy Wosnesenski klepnął go po ramie- niu. - Idź do centrum komunikacyjnego - powiedział Rosjanin. - Do- wódca wyprawy chce z tobą mówić. Jamie bez słowa poprawił niesioną właśnie skrzynię ze sprzętem do analizy chemicznej i ruszył za swym przełożonym w stronę śluzy. Kiedy napełniła się już powietrzem, a z butów badaczy usunięto czer- wony pył, wkroczyli pod kopułę. Geolog odłożył skrzynię, idąc z Wosnesenskim do komunikatora, otworzył zasłonę hełmu. Znów poczuł, że zatykają mu się uszy. Po- wietrze we wnętrzu bazy stanowiło ziemską mieszankę tlenu i azotu, pompowaną tak, aby uzyskać normalne ciśnienie atmosferyczne i pod- grzaną do temperatury pokojowej. Prawie normalne ciśnienie panowa- ło również w skafandrze. Prawie, ale nie dokładnie takft samo. Ucho środkowe Jamiego odczuło przejście z kosmicznego stroju do „regu- larnego" powietrza. Była to jedna z tych drobnych niedogodności, o których podczas treningu żaden z przyszłych badaczy Marsa nawet nie ważył się szepnąć, z obawy przed wykreśleniem ze składu zespo- łu. Jednak tutaj, na czerwonej planecie, naprawdę irytowała. A prze- cież był to dopiero drugi dzień pobytu na powierzchni. Doktor Li Chengdu, dowódca wyprawy, był wściekły na Jamie- go Watermana. Ale jedyną widoczną oznakę jego złości stanowiła lekko pulsująca na czole żyła, powyżej lewego oka. Wyjąwszy ją, twarz Azjaty zdawała się być maską spokoju. Oliwkowy kombinezon Chengdu nieco różnił się od standardowego. Doktor Li, w przeciwień- stwie do swych kolegów, rozpinających ubranie pod szyją, wolał no- sić sztywny, wysoki kołnierzyk. Jamie zastanawiał się, co też miało to symbolizować. Waterman, zmieszany, zasiadł przy komunikatorze, naprzeciwko mo- nitora. Sześć innych ekranów, umieszczonych po obu stronach konsolety, Pokazywało przebiegający na zewnątrz rozładunek. Za geologiem stał Wo- snesenski, niczym policjant pilnujący przesłuchiwanego więźnia. - Doktorze Li - powiedział Jamie, nadal w swoim niebieskim skafandrze kosmicznym oraz hełmie. - Doktorze Waterman. - Chciał pan ze mną rozmawiać, prawda? Li cicho odetchnął, jego nozdrza zadrżały, jakby z niesmaku. - Właśnie dostałem pełną niezadowolenia wiadomość z Królew- ca, która była przekazem odebranym z Houston. Jamie starał się, aby jego twarz pozostawała równie wyprana z emocji, co oblicze dowódcy. - Pańscy amerykańscy kontrolerzy misji są bardzo niezadowole- ni, że nie wypowiedział pan słów, które panu przekazali do wygłosze- nia oświadczenia z powierzchni Marsa. - Tak, przypuszczam, że są. Oczywiście, że są źli. Angelos z Waszyngtonu zawsze są źli, kie- dy czerwony człowiek nie robi tego, co mu każą. - Dlaczego powiedział pan to, co powiedział? I co to znaczyło? Naj- wyraźniej w mediach Stanów Zjednoczonych wywołało to sensację. Lekko potrząsnąwszy głową, Waterman odpowiedział: - Nie miałem zamiaru wzbudzać żadnej sensacji. Nie spodziewa- łem się, że coś takiego powiem, póki nie usłyszałem, jak wypowiadam te słowa. Te słowa... one po prostu mi się wyrwały. - Co one znaczą? - To stare pozdrowienie Indian Nawaho. Coś jak hawajskie „aloha" albo włoskie „ciao". Dosłownie oznacza mniej więcej „to dobre". Wyraźnie było widać, że Li rozluźnia sztywne dotąd ramiona. Uspokoiło się też pulsowanie żyły. - Ludzie z pańskiego rządu są na pana bardzo źli. Jamie próbował wzruszyć ramionami i przekonał się, że nie da się tego zrobić, będąc wewnątrz skafandra. - 1 co mogą z tym zrobić? - zapytał. - Odesłać mnie do domu? - Mogą wydać mi polecenie usunięcia pana z grupy przebywają- cej na powierzchni! - zagrzmiał Chengdu. - Mogą nalegać, abym wy- słał na powierzchnię doktora O'Harę, a pana trzymał na orbicie przez pozostałą część misji! Waterman poczuł, jak serce podjeżdża mu do gardła. - Nie zrobiłby pan tego! - to było bardziej pytanie, niźli stwier- dzenie. - Nie wydali mi takiego polecenia. Jeszcze. Dzięki Bogu, cicho, w duchu westchnął Jamie. - Jednakże, chcą wyjaśnienia pańskich słów; pisemnego oświad- czenia, w którym wyjaśni pan, co dla pana znaczą i dlaczego wypo- wiedział je pan zamiast tego, co polecono panu powiedzieć. Nagle to wszystko wydało się Watermanowi bardzo śmieszne. Siedział w skafandrze kosmicznym, sto milionów kilometrów od Zie- mi i mówiono mu właśnie, że musi pisemnie usprawiedliwić trzy sło- wa, które wyrwały mu się przypadkiem. Bo inaczej zostanie ukara- ny, jak niesforny uczniak. - Napisze pan takie oświadczenie? - naciskał Li. -A jeśli nie...? - Wtedy, obawiam się, że będą nalegać, abym usunął pana z eki- py przebywającej na powierzchni. Muszę przypomnieć panu, że dołą- czenie pana w ostatniej chwili do zespołu wywołało wiele napięć, za- równo w Waszyngtonie, jak i w innych stolicach. Proszę już bardziej nie pogarszać swojej sytuacji. Jamie przypomniał sobie tamten szalony weekend, pełen po- śpiesznych telefonicznych narad i niespodzianych wizyt rodzinnych. 1 pożegnanie z Edith. Wydało mu się, że dowódca wyprawy stał się spokojniejszy, bar- dziej wyniosły, jakby nabrał dostojeństwa. - Moja rada, o ile jest coś warta - odezwał się Li -jest taka, aby napisał pan krótkie oświadczenie i wyjaśnił w nim, jak to owładnęły panem emocje związane z kroczeniem po powierzchni Marsa i przez nieuwagę przemówił pan w języku swych przodków. Nikt nic będzie miał do pana o to pretensji. - To nawet byłaby prawda - odparł Jamie. Azjata pozwolił sobie na ojcowski uśmiech. - Widzi pan? Spokojna odpowiedź uśmierza wszelki gniew. Watennan pokiwał głową. - Widzę. Dziękuję. Dossier: James Fox Waterman Jamie miał dziewięć lat, kiedy po raz pierwszy wysłano go do Nowego Meksyku, aby spędził tam wakacje z dziadkiem Alem. Jego matce ów pomysł niezbyt się spodobał, ale ją i jej męża czekało wów- czas lato pełne zagranicznych podróży, wykładów i seminariów, które wiały rzucić oboje profesorów przez Pacyfik, do Australii, Nowej Ze- landii, Singapuru i Hongkongu. Nie mieli zbytniej ochoty ani brać ze |°bądziewięciolatka, ani odmawiać wyjazdu finansowanego w cało- Sc' z pieniędzy podatników. Tak oto, po raz pierwszy od czasów przedszkola, Jamie znalazł się w Santa Fe. Uczył się tam, jak łowić ryby, polować i kochać swo- jego dziadka Ala, nawet jeśli większość czasu spędzał w jego sklepie na placu w Santa Fe. Al był bowiem dobrym dziadkiem i jeszcze lep- szym biznesmenem. Jego klientki Angelos przez całe lato zachwycały się „małym, indiańskim chłopczykiem". W ostatnim tygodniu, kiedy Jamie martwił się już powrotem do Bcrkeley, Al zabrał go do jednego z puebli Nawaho, skąd skupował ceramikę i dywany, tak chętnie kupowane przez białych turystów. Tego dnia dziadek pracował w faktorii, stanowiącej połącze- nie baru i sklepiku. Była tam naga, skrzypiąca podłoga z desek, podniszczone, drewniane kontuary, na wpół puste, powykrzywia- ne półki i ogromny wentylator, leniwie obracający się pod sufitem. Przy barze siedziało z pół tuzina starszych mężczyzn, trwających w ciszy i wydawało się, że w bezruchu, skrytych w cieniu opada- jących, szerokich rond kapeluszy. Al cierpliwie, nie przerywając, targował się w języku Nawaho z naczelnikiem puebla. Małemu Ja- miemu starcy przy barze zdawali się równie zakurzeni i zniszczeni przez czas, jak sama izba. Znudzony niekończącym się mamrotanym targowaniem w języ- ku, którego nie rozumiał, chłopiec wyszedł na zewnątrz i usiadł na wygiętych, drewnianych schodkach. Było późne popołudnie, gorące słońce płonęło jak lawa, barwiąc całą okolicę miedzianą czerwienią. Obok stóp Jamiego przemknął wychudzony, szary i cichy kot. Po dru- giej stronie ulicy, w cieniu topoli, leżały dwa wyliniałe psy o ponurych oczach. Chłopiec mógł policzyć im żebra. Tam również, na zacienio- nej werandzie domu z suszonych słońcem cegieł, który rozpaczliwie potrzebował remontu, siedziała dziewczynka; miała sześć albo siedem lat, bawiła się ze szczeniakiem, radosnym, wiercącym się kłębkiem futra. Jamie pomyślał, że mógłby do niej podejść, porozmawiać - nie znał jednak mowy Nawaho. Mała zaś, pieszcząc i tuląc pieska, gawo- rzyła z nim w swoim własnym języku. Na chwilę odłożyła szczenia- ka, potem uniosła za ogon. Następnie upuściła go na ziemię i podsko- czyła. Zaczęła krzyczeć na niego po angielsku: - Ty niegrzeczny chłopaku! Niegrzeczny! Zawsze chcesz robić kłopoty, zawsze chcesz się kłócić! Marsz do dyrektora! Wyjdź z klasy! Idź do dyrektora! Powiem o tobie matce! Jamie, choć miał zaledwie dziewięć lat, od razu poznał, że dziew- czynka naśladuje nauczyciela. Z chłodnego mroku domu, przez otwar- te drzwi, dobiegł głos jej matki, surowa przemowa w języku Nawa- ho. Jamie dostrzegł, że stoi za nim dziadek Al, śmiejąc się z całego zdarzenia. Chłopiec wdrapał się wyżej, pod nogi starego Watermana. - Al, co ona mówiła? - zapytał. - Ach, ona po prostu powiedziała córce, żeby nic znęcała się nad szczeniakiem - roześmiał się. - A potem powiedziała, żeby nie na- śmiewała się ze swojego nauczyciela, kiedy patrzy na nią biały czło- wiek. - Jaki biały człowiek? -Ty, synu! - Ale ja nie jestem białym człowiekiem, - Pewnie dla niej wyglądasz jak biały - odparł Al. W następnym tygodniu Jamie wrócił do Berkeley, gdzie rodzice bardzo ucieszyli się, iż ich syn nie zmienił się w „dzikiego Indiani- na". Orbita Marsa Bycie mędrccm cholernie drażniło. Li Chengdu wpatrywał się w pusty ekran komunikatora i wciąż miał przed oczyma upartą twarz Jamcsa Watermana. Twarz szlachetną, nieco kanciastą, o szerokich kościach policzkowych i odległym, azja- tyckim dziedzictwie, zdradzanym przez kształt oczu. Przenikliwych czarnych oczu, stanowiących otwartą drogę ku duszy tego młodego człowieka. Nie powinienem przez niego wychodzić z równowagi, zbeształ się w duchu. Byłem zły, bo on jest tam na planecie, a ja muszę latać tą puszką, nie mam możliwości, by choć postawić stopę na Marsie. Wiedział, że takich problemów pewnie będzie więcej. Rosjanie, Amerykanie, Japończycy - dziewiętnaście różnych narodowości, stło- czonych sto milionów kilometrów od Ziemi. Jeśli przed powrotem do domu nie zaliczymy tutaj jakiegoś załamania nerwowego, to będę wręcz nieopisanie zdumiony. Nawet Japończycy nie są stworzeni do życia w takim ścisku. Inżynierzy przewidzieli wszystkie fizyczne problemy związane z podróżą na Marsa, jednak całkowicie zlekceważyli obawy psycho- logów. A może raczej przeszli nad nimi do porządku dziennego, po prostu nakazując psychologom wybrać ludzi o „zrównoważonej oso- bowości", którzy zachowają dobre samopoczucie nawet w panującej podczas misji ciasnocie. Li nie wiedział, czy ma się z tego śmiać, czy płakać. Zachować dobre samopoczucie w takich warunkach! Jak czło- wiek może zachować dobre samopoczucie, skoro musi na prawie dwa lata zrezygnować z uprawiania seksu? Tę wyprawę pow inni planować Polinezyjczycy, a nie Rosjanie i Amerykanie, dwa najbardziej prude- ryjne narody świata. A teraz ten amerykański Indianin zdenerwował swój rząd jakimiś niemądrymi słowami. To coś, czego żaden z nas nie przewidział. Przynajmniej ciasnota w kosmolocie zmniejszyła się, gdy połowa przebywających dotąd na statku osób ruszyła ku powierzchni planety. Li odchylił się w fotelu, łagodnie dostosowującym się do kształtów jego ciała. Kątem oka widział czerwonawą krzywiznę Marsa, przesu- wającą się za kolistym oknem kabiny. Statek Mars 2, krążący po or- bicie, wciąż był połączony ze swoim bliźniakiem, Marsem 1, znajdu- jącym się pięć kilometrów stąd. Pojazdy bezustannie obracały się wo- kół wspólnego centrum, co dawało ich pasażerom poczucie grawitacji zbliżonej do marsjanskiej. Gdyby koniecznym okazało się wysłanie na dół któregoś z zapasowych członków załogi, mógł on ruszyć od razu, bez konieczności przyzwyczajania się do innego ciążenia. Li cieszył się, że podczas długiej wyprawy ani razu nie musieli przebywać w warunkach zerowej grawitacji. Stan nieważkości zawsze wywoływał u mego mdłości; już sama myśl o niekończących się mie- siącach takiej podróży sprawiała, że robiło mu się niedobrze. Wzdychając ciężko, odsunął fotel od konsoli komunikatora i wstał, wysoki na prawie sześć i pół stopy, chudy niczym tyczka. Za- pięta pod szyję stójka kombinezonu ukrywała starą bliznę na gardle, pamiątkę po zamieszkach z czasów, kiedy studiował w Szanghaju. Je- dyną ozdobą oliwkowego kombinezonu była tabliczka z nazwiskiem, przypięta do lewej piersi oraz naszywka Pierwszej Wyprawy Marsjan- skiej na ramieniu. Ależ głupi są ci Amerykanie, pomyślał, żeby tak się przejmować kilkoma słowami. Oni nigdy nie rozwiązali do końca swoich proble- mów z Indianami. Li skrzywił się. Nie, przecież już nie nazywają ich Indianami. Jak o nich mówią? Rdzenni Amerykanie? Ameroindowie? Słowa jednak są ważne, uświadomił sobie, szczególnie dla narodu rzą- dzonego przez media. Jako dowódca Pierwszej Wyprawy Marsjanskiej, Li Chengdu posiadał absolutną władzę, lecz ciążyła też na nim całkowita odpowie- dzialność. Miał pod sobą dwa tuziny ludzi, a ich życie leżało w jego rękach. Połowa z nich, ta której zazdroszczono, znajdowała się teraz na dole, na powierzchni Marsa. Waterman nie był pierwszym geolo- giem, wybranym do tej misji, nawet nie był drugim. Ale to właśnie ów młody człowiek znalazł się teraz na czerwonym globie; jego Tao jest tak silne, że kształtuje i zmienia ścieżki wszystkich, którzy mają z nim styczność, nawet moje własne. Ci z nas, którzy zostali na orbicie, w skrytości ducha uważają się za kogoś podrzędnego. A przecież mamy do wykonania bardzo ważne zadania. Jednak wyjąwszy tych kilku, którzy zbadają maleńkie księży- ce, przebywający na statku naukowcy zabiliby, byle tylko dostać szan- sę zastąpienia kogoś, kto znalazł się teraz na powierzchni. Robię się melodramatyczny, westchnął w duchu. Oni wszyscy są dorosłymi ludźmi, najzdrowszymi i najbardziej zrównoważonymi mężczyznami i kobietami, jakich dało się wybrać spośród tysięcy pra- gnących wziąć udział w tej ekspedycji. Najlepszymi z najlepszych. Oczywiście, że mają swoje problemy. Wszyscy stawiamy czoła stre- som i napięciom emocjonalnym. To byłoby głupie, oczekiwać czegoś innego. Moim zadaniem jest rozwiązywanie takich problemów oraz upewnianie się, że nie przeszkodzą w wypełnianiu naszej misji. Ale czy o zdrowiu i równowadze świadczy to, że ten Amerykanin przemówił w światowych mediach w języku Nawaho? Czy zdrowe i normalne jest, aby ktokolwiek chciał lecieć na inną planetę, ryzyku- jąc życiem dla dreszczyka emocji, wywołanego postawieniem stopy tam, gdzie nie było jeszcze nikogo innego? -Ach- powiedział do siebie Li - może właśnie to jest tym szaleń- stwem, które nazywamy boskim? Człowiek to odkrywca, wędrowiec i zawsze taki był. Przodkowie młodego Watcrmana, gdyby tacy nie byli, to nigdy nie przybyliby z Azji do Ameryki. Radzenie sobie z dwoma tuzinami takich niespokojnych dusz, przy jednoczesnym dbaniu o to, aby ich zwierzchnicy na Ziemi pozo- stawali zadowoleni... Zadanie wymagające cierpliwości Konfucjusza, inteligencji Einsteina i sprytu Machiavellcgo. A ja nie jestem żadnym z nich. Choć, póki ci młodzi ludzie tam są, póki pracują kontrolerzy lotu w Królewcu i Houston, jestem nimi wszystkimi, a nawet więcej. I wciąż muszę im takiego siebie pokazywać. Chociażby, aby chronić •ch przed politykami na Ziemi. Nawet jeśli mam akurat ochotę podry- wać tę zgrabną, młodą blondynkę, która operuje kartograficznymi ka- merami. Co za kuszący uśmiech! Li ciężko westchnął. Bycie mędrcem cholernie drażni. Soi 2: Wieczór - Tosh- ima - poprawi! Japończyk. - Nie Tosh-ii-ma. Jamie odruchowo lekko skłonił głowę, na znak, iż przyjął to do wiadomości. Toshima miał głos spokojny i gdy mówił, uśmiechał się, ale jasne było, iż chce, aby jego nazwisko wymawiano tak, jak on uwa- ża za stosowne. Zdawał się duży jak na Japończyka - nieco wyższy od Jamiego, solidnie zbudowany, o okrągłej, płaskiej twarzy. Mesa, gdy siedzieli w niej całą dwunastką, wydawała się ciasna. Zestawili ze sobą trzy stoły i po długim dniu, spędzonym na rozłado- wywaniu zapasów oraz ekwipunku, jedli właśnie uroczystą kolację. Wosnesenski oraz drugi Rosjanin, Mironow, siedzieli ramię w ra- mię przy jednym końcu stołu: dwóch zwalistych drabów w szarych kombinezonach. Amerykańscy astronauci, Connors i Paul Abell, sie- dzieli zaś na lewo od Rosjan. Naprzeciwko Amerykanów zajęły miej- sca trzy kobiety, pozostali naukowcy rozsiedli się przy reszcie sto- łów. W czasie wolnym, jaki mieli po zakończeniu rozładunku drugiego ładownika, Jamie spędził ponad godzinę na pisaniu usprawiedliwienia dla Houston. Użył słów Li na tyle, ile je spamiętał: „Owładnęły mną emocje związane z kroczeniem po powierzchni Marsa i przez nieuwa- gę przemówiłem w języku swych przodków." To powinno zadowolić tych zasranych skurwysynów, pomyślał, przesyłając swoje wyjaśnie- nie do orbitującego nad nim statku. Teraz siedział przy zaimprowizowanym stole, pomiędzy Sejim Toshimą i Tonym Recdcm. - Ciekawe, czemu w pierwszej lądującej ekipie nie było Japończy- ka - zastanawiał się Anglik, biorąc tacę z krwistą wołowiną. - Jakby na to nie patrzeć, gdyby nie wkład japońskich funduszy i elektroniki, moglibyśmy się tutaj nigdy nie dostać. Toshima uniósł wzrok znad swego ryżu z rybą i spojrzał na le- karza. - Tak zadecydowali politycy. Japończycy nie są aż tak pyszni, aby jeden dzień opóźnienia robił im różnicę. Wystarczy, że wchodzimy w skład tej ekspedycji. Porozumiewawczo mrugając do Jamiego, Reed nadal drażnił się z meteorologiem: - Tak, ale mimo to, nawet Izrael i Brazylia pojawiły się przed Japonią. - A nawet Anglia - cicho dodał Toshima. - Tak, ale Anglia - zaznaczył Tony - reprezentuje całą Zjedno- czoną Europę. Japończyk lekko skłonił głowę. _ Oprócz tego - przyjacielskim tonem kontynuował lekarz -jest jeszcze naród Nawaho. Watcrman odłożył swój plastykowy widelec. - Tony, dobrze wiesz, tak jak każdy z nas, że ostateczna decyzja, kto znajdzie się na pokładzie którego statku, zależy od harmonogramu lądowania. Dlaczego robić z tego problem? - W rzeczy samej - powiedział Toshima - wystarczy nam, że je- steśmy tutaj, niezależnie od tego, kiedy każde z nas postawiło stopę na tej planecie. Reed skłonił się uprzejmie i odgarnął niesforny, płowy lok, opa- dający mu na czoło. - Zgadzam się z twoimi mądrymi słowami. Proszę, wybacz mi moją angielską perfidię. Brytyjczyk zajął się teraz rozmową z sąsiadem z lewej strony, zaś Toshima zagadnął egipskiego geofizyka siedzącego po jego prawej, zostawiając Jamiego samemu sobie. Watermanowi marzyło się, aby na stojącej przed nim, aluminiowej tacce było burrito albo chociaż taco z supermarketu. Nie jadł niczego normalnego, od kiedy opuścił Ho- uston, ponad dziesięć miesięcy temu. Spece od żywienia, którzy pla- nowali posiłki dla ekspedycji, przezornie zwrócili uwagę na różne, na- rodowe gusta uczestników wyprawy - a przynajmniej sądzili, iż tak robią. Jamie jadł ich wersje włoskich potraw, przygotowane specjal- nie dla ojca DiNardo: pastę sojową udającą cielęce kotlety albo spa- ghetti, które w jakiś cudowny sposób zdawało się jednocześnie suche i brejowate. A w dodatku wszystko było mdłe! Najwyraźniej te cho- lerne kłopoty, jakie DiNardo miał z woreczkiem żółciowym, spra- wiły, że zrezygnowano z przypraw. Ech, oto cena za zajęcie czyje- goś miejsca, pomyślał Waterman. Jedz posiłki DiNardo i ciesz się, że w ogóle tutaj jesteś. Zerknął w stronę rozmawiających ze sobą trzech kobiet. Szlachet- na twarz Ilony teraz się poruszała, Żydówka uśmiechała się, mówiła, obficie gestykulowała. Mała Joanna wyglądała bardzo poważnie, jak- by słuchała złych wieści. Ostatnia z kobiet, Monique Bonnet, przyta- kiwała, zgodnie z rytmem gestykulacji Ilony. Bonnet była drobna, niższa nawet od Joanny, ale pulchna niczym prowansalska matrona. Miała też więcej lat od pozostałej dwójki, jej gęste włosy przyprószyła już siwizna, w kącikach oczu pojawiły się kurze łapki. Kiedy się uśmiechała, w jej okrągłej twarzy o rumianych policzkach robiły się dołeczki. Jamie pomyślał, że kiedy była młod- sza, pewnie uważano ją za piękność. Młodsza i szczuplejsza. Regulamin misji surowo zakazywał spożywania alkoholu. Dlatego każdy uczestnik wyprawy własnym sumptem przemycił na pokład jedną lub dwie butelki, ukryte w swoim osobistym bagażu. Jamie, dołączony do ekspedycji w ostatniej chwili i niespodzianie zabrany ze swojej kwatery w Houston prosto do centrum lotów kosmiczych na Florydzie, w ogóle nie miał czasu, aby kupić, pożyczyć czy zwędzić choćby puszkę piwa. Wosnesenski stuknął kostkami rąk o stół tak mocno, iż ten nie- bezpiecznie zadrżał. - Chcę, abyście mieli jasność - powiedział, niemal rycząc - że to ostatni raz, kiedy pozwala się tu na alkohol. Przy stole zabrzmiały jęki i okrzyki niezadowolenia. - Mamy wiele xvzzt>j do zrobienia. Alkohol jest surowo zakaza- ny, bo może doprowadzić do niebezpiecznych sytuacji. Rosjanin powtarzał zapis znanego powszechnie regulaminu misji, jednak i tak wszyscy czuli się zawiedzeni. - Jednak, skoro to pierwsza noc na Marsie dla naszej całej dwu- nastki - oznajmił Wosnesenski, wstając - proponuję wznieść toast. Rozległy się westchnienia ulgi, błysnęły uśmiechy. Siedmiu męż- czyzn i trzy kobiety uniosło szklanki whisky, wódki, brandy, wina i sa- ke. Jamie podniósł kubek z wodą> spostrzegł też, iż cokolwiek Wosne- senski miał w swoim naczyniu, było równie przejrzyste. - Mamy za sobą trudne chwile - zaczął Rosjanin, jego twarz o grubych rysach pozostała całkiem poważna. Spoglądając na Ilonę Malatcr, kontynuował: - Jedenaście miesięcy na pokładzie statku spowodowało pewne napięcia i problemy. - Przynajmniej nikt nie zaszedł w ciążę - szepnął Tony Reed, na tyle głośno, aby rozległy się chichoty. Wosnesenski zerknął na niego. - Jutro zaczyna się nasza prawdziwa praca: podbój Marsa. Podbój? W głowie Jamiego pojawił się obraz białych ludzi podbijających Amerykę. Nie po to tutaj jesteśmy.. Nikt nie zamierza podbijać Marsa. - Najbliższe siedem tygodni będzie dla nas sprawdzianem - cią- gnął Wosnesenski. - Nie popełnijmy żadnego błędu. Każdy z nas do- świadczy prób, sięgających po granice jego możliwości. Mars spraw- dzi nas wszystkich. - Ręce nam się męczą, Michaile Andriejewiczu - śmiejąc się, rzucił Mironow. - To jest toast czy przemowa? Wosnesenski nie uśmiechnął się. Z pełną powagą jeszcze wyżej uniósł szklankę i oznajmił. - Niechaj każdy z nas znajdzie na Marsie to, czego szuka. - Za waszie zdarowie} - zawołał Mironow. - Zdarowie - powtórzył Wosnesenski. Wszyscy wypili. Woda nie miała smaku, była sterylna. - Zastanawiam się właśnie, czego każdy z nas tutaj szuka - za- wołał Tony Reed, z drugiego końca stołu. - Dobre pytanie! -powiedział Abell, amerykański astronau- ta, z uśmiechem sięgającym od ucha do ucha. Jamiemu przypominał żabę: wyłupiaste oczy, okrągłe policzki i bardzo szerokie usta. - Jeśli chodzi o mnie, to chciałbym znaleźć kilka ładnych Marsjanek, które przez tysiąc lat nie miały chłopa. Kilku naukowców zachichotało, a Ilona rzuciła mu chłodne spojrzenie. - Nie, na poważnie - powiedział Reed. - Jestem ciekawy, co każdy z was ma nadzieję znaleźć na Marsie. Jamie pomyślał, że Tony chyba za bardzo bierze sobie do serca funkcję psychologa załogi. - Jeśli chodzi o mnie - powiedział Wosnesenski, opierając o sze- roką pierś swe dłonie z grubymi palcami - to chcę tylko, abyśmy pra- cowali w harmonii i żeby nikt nie został ranny, tak żebyśmy wszyscy zdrowi i zadowoleni wrócili do naszych domów. Mironow dodał scenicznym szeptem: - I żebyś mógł ważyć trzydzieści kilo nawet po powrocie na Ziemię! - Czekam, aż będę mógł pilotować szybowiec - dźwięcznym, miłym głosem oznajmił Pete Connors. - Bardzo chcę na własne oczy zobaczyć wielki Olympus Mons -oznajmił Ravavishnu Patel, geolog z Indii. - Mount Olympus, największy wulkan w Układzie Słonecznym - przytaknął mu egipski geofizyk, Abdul al-Naguib. - Chcę udowodnić, że pod powierzchnią gruntu jest ocean wiecz- nej zmarzliny - powiedziała Ilona Malatcr. - Teoretycznie jest, ale chcę znaleźć go sama i oznaczyć na mapach. - Życie Joanna Brumado powiedziała tylko to jedno słowo, a wszyscy umilkli. Wszyscy zwrócili się w jej stronę. Wyglądała na zakłopotaną. Jej migdałowa twarz lekko się zarumieniła. - Oczywiście, że życie - dodała siedząca obok niej Moniąue Bonnet. - Joanna ma rację. Najbardziej niesamowitą rzeczą, jaką mo- żemy znaleźć na tej planecie, byłoby życie. Nie, po cichu poprawił Jamie. Najbardziej niesamowitą rzeczą, jaką możemy znaleźć, byłoby życie rozumne. Albo jego pozostało- ści. Życie Starsi uczyli, że cuda się zdarzają. Pełno ich na świecie. Życie jest cudem, tak powszednim, że zdarzyć się może wszędzie tam, gdzie występuje woda i światło słońca. Pojawia się nawet na pu- styni, póki jest na niej choć trochę wody. Bo słonecznego blasku jest zawsze niewiele. Czy na czerwonej planecie powstało życie? Czy Stwórca Człowie- ka i pozostali bogowie-twórcy i tam zaczęli swoją pracę? Jeśli tak, to życie mogło pojawić się na Marsie wcześniej niż na błękitnej plane- cie, albowiem skały czerwonego globu ostygły szybciej, niźli na więk- szym oraz gorętszym, niebieskim świecie. W płytkich morzach czer- wonej planety mogło nabrać ono kształtów i rozmnożyć się, chociaż z trudem, bowiem tenże świat zawsze był chłodniejszy od błękitne- go. Woda często zamarzała, a gnieżdżące się w niej życie ginęło lub pogrążało się w długim letargu, trochę tylko różnym od śmierci. Ży- cie jednak tak łatwo się nie poddaje. Starsi uczyli, że nasz błękitny świat nie jest pierwszym głobem, na którym żył Lud. Nasze pieśni o początku świata opowiadają, jak to Pierwszy Mężczyzna i Pierwsza Kobieta przedarli się w górę, z jed- nego świata do drugiego, ze świata ciemności i zimna do czerwonego świata, gdzie Wodny Potwór próbował utopić ich w rozszalałej powo- dzi, bowiem Kojot ukradł mu dziecko. Wreszcie wspięli się do czwar- tego świata i wydostali się na złote światło słońca, tutaj, w centrum kosmosu, pośród gór znaczących cztery srony istnienia. Pierwszy Mężczyzna i Pierwsza Kobieta nic przybyli samotnie. Przynieśli rośliny, zwierzęta i wszystkie dobre rzeczy. Towarzyszył im też Kojot, Szachraj. Kojot, siła reprezentująca Chaos. Kojot, który za- wsze starał się udaremnić Ludowi poszukiwania porządku, harmonii i piękna. Proces decyzyjny 1 Kiedy odwołano oczekiwaną długo i z lękiem decyzję, Jamie był właśnie w Galveston. Odkąd dołączył do Projektu Marsjańskiego, Houston stało się dlań nowym domem. Choć wiele miesięcy spędził w bazach treningo- wych, rozsianych po całym świecie: pół roku na Antarktydzie, kilka tygodni na Florydzie, a parę na stacji kosmicznej orbitującej wokół Ziemi, to zawsze wracał do Houston. I do Edith. Edith Elgin pracowała w KHTV w Houston, przy produkcji wia- domości telewizyjnych emitowanych o siódmej i jedenastej. Robiła wywiad z Jamiem zaraz po jego przybyciu do Centrum Kosmicznego imienia Johnsona. Zaproszenie na kolację dało początek związkowi, o którym oboje wiedzieli, iż w najlepszym razie będzie tylko prze- lotny. - Nawet nie myślę o małżeństwie - często powtarzała Edith. - Nie, póki nie przeprowadzę się do Nowego Jorku i nie otrzymam pracy w jednej z dużych sieci. Może nawet wtedy nie. - Nie wiem, gdzie będę za rok - regularnie odpowiadał jej Jamie. - Jeśli nie dostanę się do ekipy marsjańskiej, pewnie wrócę do Kali- fornii i zajmę się nauczaniem. - Bez zobowiązań - stwierdzała, słysząc te słowa. - Nie możemy się do niczego zobowiązywać nawet, gdybyśmy chcieli - popierał ją. Ale zawsze gdy wracał do Houston, wracał do niej. I choć nigdy nie mówiła, co robiła w czasie jego nieobecności, zdawała się cieszyć z tego, iż znowu go widzi. Byli dziwną parą: śniady, małomówny, przysadzisty półkrwi Nawaho i jasnowłosa, pełna życia, wiecznie uśmiechnięta prezenterka telewizji. Gdziekolwiek poszli, wszędzie ją rozpoznawano. I choć dla każdego telewidza była Edie, dla niego zawsze pozostała Edith. Twierdziła, że jest naturalną blondynką i stuprocentową Tek- sanką, dawną cheerleadcrką w liceum, byłą królową piękności na tek- saskiej paradzie. Studiowała elektroniczne dziennikarstwo. Nie pisała szczególnie porywających reportaży, za to potrafiła błyskać w uśmie- chu swymi doskonałymi zębami, nawet gdy mówiła o straszliwym trzęsieniu ziemi albo katastrofie samolotowej. Za pięknym uśmiechem krył się jednak bystry umysł; dostrzegała każdą okazję, kiedy ta się nadarzała i miała na tyle rozsądku, aby zachowywać czujność w towa- rzystwie osób, choćby tylko luźno powiązanych ze światem mediów. Jednak z Jamiem mogła być szczera, dlatego opowiadała mu o swo- ich planach dalszej kariery. Przy niej się odprężał, zapominał o tre- ningu, Marsie oraz ludziach, którzy stali między nim, a upragnionym włączeniem w skład wyprawy. Jamie szykował się właśnie do powrotu z trzytygodniowego po- bytu na stacji kosmicznej Mir 5, gdzie razem z ojcem DiNardo praco- wał nad próbkami skał przywiezionymi z Marsa przez bezzałogowe ładowniki. Sądził, że to właśnie DiNardo władny jest podjąć ostatecz- ną decyzję, kto będzie jego zastępcą podczas misji na Marsa. Jezuita wyprowadził go z błędu niedługo przed tym, jak Nawaho ruszał do wahadłowca, odwożącego go na Florydę. DiNardo poprosił Jamiego, aby przed odlotem zajrzał do jego pracowni geologicznej. Jezuita przyjął Watermana z poważną miną, wisząc w powietrzu kilka cali nad metalową kratownicą podłogi. Twarz miał tak opuchniętą wskutek zmienionego zerową grawitacją przepływu płynów ustrojowych, że bardziej niż Jamie wyglądał na Indianina. DiNardo golił swoją łysiejąca głowę, choć jego wystający podbródek porastał ciemny zarost. - Rada do spraw selekcji podjęła decyzję - spokojnie oznaj- mił DiNardo, z lekkim, włoskim akcentem padającym na ostatnie samogłoski każdego słowa. Po tonie jego głosu Watcrman poznał, że wieści nie są dobre. W laboratorium geologicznym stacji byli tylko we dwójkę, lewitu- jąc w małpiej, na wpół przykucniętej pozycji, którą ludzkie ciało przy- biera zwykle w warunkach znikomego ciążenia. Starannie zamknięta, oszklona gablota za plecami zakonnika skrywała staranne rządki pró- bek czerwonawej gleby i różowych skał, zabranych z powierzchni Marsa. Jamie poczuł ucisk w dołku. - Obawiam się - łagodnie mówił DiNardo - że do załogi wybra- no profesora Hoffmana. - A czy ty zgadzasz się z tym wyborem? - zapytał Jamie. Jego głos był surowy, napięty jak cięciwa, mogąca w każdej chwili pęknąć. - Nie będę przeciwstawiał się tej decyzji - DiNardo uśmiechnął się, lekko i ze smutkiem. Osobiście wolałbym, żebyś ty ze mną pod- różował. Myślę, że lepiej by się nam współpracowało. Ale zespół zaj- mujący się selekcją musi brać pod uwagę sprawy związane z polityką i wiele innych czynników. Jeśli ma to jakieś znaczenie, to ta decyzja była najtrudniejszą z tych, jakie dotąd podjęli. - Czyli, że to koniec. - Obawiam się, że tak. Profesor Hoffman będzie drugim geo- logiem biorącym udział w misji. Pozostanie na statku kosmicznym krążącym po orbicie Marsa, a ja ruszę na powierzchnię. Pieprzyć was obu, chciał zawołać Jamie. Jednak zamiast tego skłonił się lekko i zacisnął usta, tak mocno, że jeszcze po godzinie czuł ból szczęki. Z przylądka Canaveral Waterman natychmiast odleciał do Ho- uston, a stamtąd razem z Edith pojechał do Galveston, jej nowym, lśniącym i ciemnozielonym kuguarem. Ubrana w dopasowane dżinsy i jedwabną bluzkę o obcisłych mankietach, w sportowych, ciemnych okularach, wyglądała raczej jak gwiazda filmowa, szczególnie kiedy bryza rozwiewała jej jasne włosy. -To ford kuguar- zawołała, przekrzykując szum wiatru i hałas miej- skiej komunikacji.- Ma automatyczną skrzynię biegów i szcściocylindro- wy silnik mercury pod maską. Wygląda jak zwykły jaguar, ale nie muszę na wszelki wypadek wozić ze sobą angielskiego mechanika! Gdy pędzili stanową autostradą nr 45, Jamie prawic się nie odzy- wał. W piątkowe popołudnie ruch był spory, ale Edith manewrowała między ciężarówkami i wozami weekendowiczów tak, że nie zdołałby jej zatrzymać nawet policyjny patrol. Waterman wiedział, że to ich ostatni wspólny weekend. W poniedziałek zacznie się pakować. Chciał znaleźć się daleko od Houston, daleko od centrum lotów komicznych, daleko od czegokolwiek, co wiązało się z misją na Marsa. Tak dale- ko, jak tylko się da. Tylko dokąd ma jechać? Z powrotem na uniwersytet w Albuąu- crque? Znów ma uczyć studentów, którzy spędzą życic na poszukiwa- niu ropy? Znów spędzać lato na grzebaniu się w starych, meteoryto- wych kraterach, podczas gdy inni będą badać Marsa? Ma jechać z po- wrotem do Berkeley i rodziców? Pokój hotelowy w Galveston znajdował się wysoko, w jednym z wieżowców wznoszących się tuż nad Zatoką Meksykańską. - Piękny widok, prawda? - powiedziała Edith, obejmując Jamie- go w pasie. Stali przy rozsuwanych, szklanych drzwiach, prowadzą- cych na wąskie patio. Oparła mu głowę o ramię. - Aż do następnego huraganu - skwitował geolog. - Taaa. Co roku mamy tu szkody wywołane wichurą i co roku budujemy więcej tych wieżowców. Jamie ruszył w stronę łóżka. Z granatowej, nylonowej torby za- czął wyciągać swoje przybory do golenia. - Którą stronę łazienki zajmujesz? - zapytała Edith. - Obojętne. - Jesteś naprawdę zdołowany, co? - Zdołowany na maksa - odparł Jamie, zanosząc pnybory do łazienki i kładąc je na półce nad umywalką, nie kłopoczącsię nawet otwarciem skrywającego je opakowania. Stała pod drzwiami, wyglądała na tak poważną, jak jeszcze ni- gdy dotąd. - Dostaliśmy wiadomość z biura Programu Marsańskiego. W poniedziałek rano, na konferencji prasowej w Genewie ogłoszą datę odlotu. Jamie przytaknął. -1 listę uczestników wyprawy. -Ty nie lecisz. - Nie lecę na Marsa - potwierdził. Edith zmusiła się do słabego uśmiechu. - No... I tak cały czas mówiłeś, że nie sądzisz, aby ciebie wy- brali. - Teraz wiem to na pewno. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Teraz wiemy oboje. Polecą na Marsa beze mnie i odejdę w zapomnienie, pomyślał, nie mogąc wykrztusić słowa. Stanę się po prostu kolejnyn uniwersy- teckim geologiem, zmierzającym donikąd, człowiekiem, który niczego nie osiągnie. Spojrzał na swątwarz, odbijającą się w lustrze wiszącym nad umywalką- w ciemnych oczach tliła się złość. Potrzeba ci jeszcze tylko trochę barw wojennych, mruknął do ponurego oblicza. Edith poznała go na tyle dobrze, aby wiedzieć, że n e ma już jej nic więcej do powiedzenia. Odwróciła się i ruszyła do rozsuwanych drzwi na patio, odsunęła jedno z ich skrzydeł. Zatrzymała się w poło- wie drogi. - Cholerna rdza - wymamrotała, przeciskając się przez wąski otwór. - Powietrze jest tu za bardzo nasycone solą. Jamie przeszedł po okrytej dywanem podłodze i schylił ku zacię- tym drzwiom, a potem popchnął je siłą obu ramion, nagle i gwałtow- nie. Sunąc, skrzypiały i podskakiwały na prowadnicy. Waterman prychnął i spojrzał na nie, jak krzywo zwisają z gór- nych wałków. Potem wszedł na patio. Wyjście z klimatyzowanego po- koju było dlań niczym przeskok z lodu do gorącej zupy. Poczuł, jak momentalnie zbiera mu się pot pod pachami. Edith nie zwróciła uwagi na tę demonstrację brutalnej siły. - Ładny widok - powiedziała, patrząc na spokojną zatokę. - Na- turalnie, między kolejnymi huraganami. Jamie obiema dłońmi trzymał się barierki i zmusił się, aby oczy- ścić umysł z bólu i złości. - Widziałaś kiedyś Pacyfik? - Tylko na nagraniach. - Surfowanie jest niesamowite. W porównaniu z Pacyfikiem, to tutaj, to sadzawka. - Surfowaleś kiedyś? - Tak naprawdę to nie - odparł. - Nigdy nie miałem na to cza- su. - Ja lubię żeglować. Zaprzyjaźniłam się z Hobie Cat. Są fajni. Waterman głęboko wciągnął w płuca morskie powietrze. - Kiedy pierwszy raz widziałem ocean, musiałem mieć ze cztery, pięć lat. Moi rodzice właśnie przeprowadzili się z Nowego Meksyku do Berkeley i myślałem, że w zatoce jest cała woda świata. Wtedy wzięli mnie na plażę i zobaczyłem Pacyfik. Tak przestraszyłem się cholernych fal, że narobiłem w majtki. - Czym się teraz będziesz zajmował? - zapytała Edith, nie tając już swego teksańskiego akcentu. Jamie spoglądał na spokojny ocean, zmarszczki fal sunących w poprzek pastelowej, zielononiebieskiej wody. Mimo sporej wyso- kości słyszał nawet delikatny syk morskiej piany. - Pewnie będę szukał pracy. - Na uniwersytecie czy w prywatnej firmie? - Co do cholery mogę robić w prywatnej firmie, czego nie może robić dzieciak młodszy o dziesięć lat? - rzucił i od razu pożałował zło- ści. Potem mówił bardziej spokojnie. - Na uniwersytecie. Ale nie tutaj. Nie chcę być tak blisko misji marsjańskicj. Nie w tej sytuacji. -WAustin...? - Może. Ale Kalifornia może być lepsza. Bardziej prawdopo- dobne, że Albuquerque. - Odwrócił się do niej - Nie wiem. Jest za wcześnie. - Ale zamierzasz odejść. - Tak. Tak sądzę. Uświadomił sobie, że ona próbuje ukryć swój ból. Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Edith nie płakała, ale czuł, jak bardzo na- pięte ma ciało. Chciałby, żeby płakała. Sam chciałby popłakać. O drugiej nad ranem zadzwonił telefon. Brzęczenie natychmiast obudziło Jamiego, ale przez kilka zamglo- nych chwil nie wiedział, gdzie się znajduje. Telefon zadzwonił jesz- cze raz, niecierpliwie. Spostrzegł, że obok leży Edith, która teraz drży i mamrocze coś w poduszkę. Wpatrując się w blask elektronicznego zegarka na nocnym stoliku, sięgnął ponad jej nagim ciałem i uniósł słuchawkę. - Halo? - James Waterman? - A kto pyta? - Daj spokój Jamie, tu Antony Reed, dzwonię z Gwiezdnego Miasteczka. Czy ty wiesz, ile czasu zabrało mi wyśledzenie ciebie? - Chryste, tu jest druga rano. Czego do diabła chcesz? - DiNardo jest w szpitalu. Atak woreczka. Czeka go operacja. Jamie gwałtowanie usiadł na łóżku. - Co się stało? - zapytała Edith, teraz całkiem przytomna. - Jesteś tam? - spytał Reed. Po raz pierwszy Jamie słyszał Angli- ka mówiącego tak podekscytowanym głosem. - Jestem. - Zrobiło się cholerne zamieszanie. Z tego co wiem, Bruma- do leci już ze Stanów. Chce się spotkać z zespołem do spraw selek- cji i z doktorem Li. - Zatem Hoffman stał się teraz numerem jeden, a ja będę jego za- stępstwem? - zapytał Waterman, zaskoczony drżeniem swego głosu. - Jeszcze niczego nie można być pewnym - wyjaśnił Reed. - Cała sprawa zostanie omówiona tego wieczora albo w niedzielę. - Co się stało? - Teraz i Edith była podekscytowana. - Zmienili zdanie? - Cokolwiek robisz - ciągnął Tony - to utrzymuj kontakt z Ho- uston. Możesz lecieć już w poniedziałek. A może nawet ruszaj prosto do bazy lotów kosmicznych. Przypuszczalnie jutro nas tam zawiozą, ale wszystko jest jeszcze niepewne. - Dobra - odparł Jamie, słabym głosem. - Dzięki, że mi powie- działeś. - Nie ma sprawy, staiy. Większość z nas wolałaby mieć na pokła- dzie ciebie, niż tego nadętego Hoffmana. - Dzięki. - Powodzenia! - po drugiej stronie trzasnęła słuchawka. Jamie spostrzegł, że trzęsą mu się ręce. - Ojciec DiNardo zachorował. Będzie operowany. Wygląda na to, że mimo wszystko wezmę udział w misji. - O cholera! - Edith wyskoczyła z łóżka i zaczęła grzebać w swo- jej torebce, leżącej na krześle, nieopodal zasłoniętego okna. Jamie pa- trzył na jej nagie, gibkie ciało, a ona schylała się nad torbą, mamrocząc coś do siebie. - Ha! Mam to! Skoczyła z powrotem do łóżka, trzymając w dłoni kieszonkowy magnetofon. - Co do diabła? - dziwił się Jamie. - To wywiad na gorąco z geologiem Jamesem Foxem Waterma- nem, który właśnie dowiedział się, iż został wybrany do załogi, która za dwa miesiące poleci na planetę Mars. Roześmiał się, ale Edith najwyraźniej mówiła poważnie. - Doktorze Waterman, jak czuje się pan po wyborze na członka pierwszej ekspedycji wysyłanej przez ludzkość na planetę Mars? Jamie rzucił: - Jestem napalony. Bardzo napalony. Wyjął jej magnetofon z ręki i położył na stoliku nocnym. Taśma skończyła się na długo przed tym, jak oni skończyli się kochać. 2 Kiedy taksówka dotarła na krawężnik przed domem rodziców Ja- miego, geolog po raz pierwszy spostrzegł, jak mało ten budynek różni się od innych. Pełna godności bieda stanowiła pozę przybieraną przez wielu profesorów uniwersyteckich, nawet tych, którzy odziedziczy- li niemały majątek. Załapał się na lot odrzutowym T-18, razem z jakimś astronautą NASA, który pędził na weekend do swojego domu przy zatoce. Gdy zapłacił taksówkarzowi i wszedł na chodnik, poczuł się prawie tak, jakby chodził po planie filmowym. Wręcz modelowa, amerykańska klasa średnia. Cicha uliczka na przedmieściu. Bezpretensjonalne, małe bungalowy. Dzieciaki na rowerach. Zraszacze trawników kręcące się w lewo i w prawo. Szedł spacerkiem, ściskając w ręku nylonową podróżną torbę. Czuł się trochę, jakby kroczył we śnie. Ciekawe, jak Norman Rockwell przedstawiłby tę sytuację? Cześć mamo, wpadłem tylko na chwilkę, żeby ci powiedzieć, że wybieram się na Marsa. Nim dotarł do drzwi wejściowych, matka już tam czekała, z uśmiechem na ustach i łzami, zaczynającymi zbierać się w kąci- kach oczu. Lucille Monroe Waterman była drobną kobietą, zgrabną i ładną. Urodziła się w dosyć zamożnej rodzinie z Nowej Anglii, o drzewie ge- nealogicznym sięgającym aż statku Mayflower. Gdy rodzice pierwszy raz zezwolili jej powędrować na zachód od rzeki Hudson, spędziła lato na ranczo u kumpla, w górach na północy Nowego Meksyku. Tam spo- tkała Jcrome'a Watermana, młodego Nawaho, który bardzo chciał zo- stać nauczycielem historii. - Prawdziwej historii - tłumaczył jej Jerry Watennan. -Najnow- szych, odkrytych faktów dotyczących rdzennych Amerykanów i tego, co zrobili z nimi europejscy najeźdźcy. Zakochali się w sobie, głęboko i na zabój; tak bardzo, że Lucille, która dotąd nie zastanawiała się nad swoją karierą, też postanowiła wy- brać akademickie życie; tak bardzo, że pobrali się, mimo oczywistego sprzeciwu jej rodziny. Jerry Watennan napisał swoją historię rdzennych Amerykanów i została ona w końcu uznana przez uniwersytety w całym kraju. Sukces, ślub, komfort pewnego zarobku, spokojne akademickie ży- cie - miał okazję zaznać tego wszystkiego. Lucille zrobiła doktorat z literatury angielskiej, a potem urodziło im się dziecko: James Fox Waterman, „Fox" było starożytnym mianem, od pokoleń używanym w rodzinie matki Lucille. Choć Jamie może o tym nie wiedział, do- piero jego narodziny przyniosły prawdziwe pojednanie między rodem z Nowej Anglii, a zięciem z plemienia Nawaho. Matka już w drzwiach przytuliła Jamiego, tak mocno, jakby nie chciała go nigdy puścić. Potem zjawił się ojciec, uśmiechając się ła- godnie i pykając fajkę. Nikt nie poznałby teraz w profesorze Watermanic pełnego zapału, młodego badacza historii rdzennych Amerykanów. Włosy miał siwe i tak przerzedzone, że zaczesywał je do przodu, aby ukryć za wysokie czoło. Jego twarz pokazywała, jak Jamie może wyglądać za trzydzie- ści lat: za sprawą siedzącego trybu życia stała się mięsista, nalana. Do tego okulary w ciemnych oprawkach. Rozpięta pod szyją, sportowa koszula z dyskretnym emblematem producenta na piersi. W ciemnych oczach Jerry'ego Walermana nie płonął już ogień. Minęło wiele cza- su od chwil, gdy toczył boje poważniejsze, niźli spory z dziekanem o wielkość klasy. Wygrał już bitwy swojej młodości i wraz z upływem kolejnych lat stawał się coraz bardziej podobny do dawnych wrogów, bardziej niż sam zdołałby się do tego przyznać. - Zostanę tylko na jedną noc - tak brzmiały pierwsze słowa, któ- re Jamie zdołał wreszcie powiedzieć swoim rodzicom. - Powiedzieli ci przez telefon, że wyślą ciebie na Marsa? - Matka zdawała się bardziej wystraszona, niż dumna. - Tak sądzę. Na to wygląda. - Kiedy będziesz wiedział na pewno? - spytał ojciec. Zaprowadzili go do wypełnionej książkami biblioteki, gdzie blask światła padającego przez okno był tłumiony przez wysoki krzak aza- lii, grożący tym, iż pewnego dnia naruszy fundamenty. - Myślę, że w poniedziałek. Kiedy podejmą już ostateczną decy- zję, to nie będę mógł się wycofać. Dom był tak duży, jak Jamie go zapamiętał. Wygodny, zaba- łaganiony. Wszędzie walały się porozrzucane książki i gazety. Na krzesłach z obiciami i okrytych perkalem sofach widniały zdjęcia jego matki oraz ojca. Mama Niedźwiedzica ma swoje łóżko i Tata Niedźwiedź ma swoje, przypomniał sobie bajkę z dzieciństwa. Usiadł na brzegu sofy stojącej w bibliotece, spięty i zdenerwo- wany. Mama i tata zasiedli naprzeciwko niego, na dwóch osobnych krzesłach.. - Serio chcesz lecieć? - zapytała matka, chyba tysięczny raz pod- czas ostatnich czterech lat. Jamie skinął głową. - Myślałem, że wybrali księdza - powiedział ojciec. - Dostał ataku woreczka żółciowego. Pewnie wypił za dużo mszalnego wina. Żadne z nich nawet się nie uśmiechnęło. Czas od popołudnia do wieczora dłużył się niemiłosiernie. Jamie widział, że matka nie chce, aby mszał w podróż, że rozpaczliwie pró- buje znaleźć jakiś argument, powód, który zatrzyma go pod jej bez- piecznymi skrzydłami. Ojciec zdawał się zdezorientowany całą spra- wą; cieszył się, że jego syn w końcu osiągnął jakiś sukces, ale nic miał pewności, czy to całe przedsięwzięcie jest rozsądne. Przy kolacji oznajmił: - Nigdy nic mogłem się przekonać do tego, że Mars jest wart tych pieniędzy, które na niego wydajemy. Jamie poczuł falę ulgi. Łatwiej było dyskutować o polityce, niż patrzeć na matkę, starającą się powstrzymać łzy. Przerobili chyba wszystkie argumenty za i przeciw, o których rozprawiali podczas każdej jego wizyty w domu. Bez złości. Bez kłót- ni. Bez podnoszenia głosów oraz bez wzburzenia. Jak na szkolnych za- jęciach. Gdy tak używając zimnej logiki rozprawiali o Marsie, Jamie uznał, że jego ojciec stał się wytrawnym akademikiem: nic tak na- prawdę nie dotykało go osobiście, na wszystko spoglądał z dystansu; nawet niewątpliwe cierpienie jego żony, siedzącej zaledwie trzy sto- py od niego, po drugiej stronie stołu, nie mogło go wyrwać z wygod- nego kokonu, który sobie utkał. O mój Boże, pomyślał Jamie. Tata stał się stary. Zimnokrwi- sty i stary. Czy właśnie taki będę? Wkrótce po kolacji, kiedy ruszył schodami do swojego pokoju, tam gdzie sypiał od dzieciństwa, mat- ka zapytała: - Musisz jutro jechać? Nie możesz zostać trochę dłużej? Jamie wiedział, że nie zniesie kolejnego takiego dałś^ Łagodnie, jak tylko potrafił, odpowiedział: - Muszę być w centrum lotów kosmicznych w poniedziałek rano. -Ale nie musisz wyjeżdżać tak wcześnie, prawda? Zawahał się. - Chcę jeszcze zobaczyć się z dziadkiem Alem. f- Och - ta jedna sylaba zawierała w sobie bezmiar żalu i nie- smaku. Usłyszał ich ojciec. Wszedł do hola. - Wolisz być z dziadkiem niż ze swoją matką? - spytał ostro. Jamie zdumiał się; ale zarazem poczuł się niemal zadowolony. - To jedyny dziadek, jakiego mam. To nie byłoby w porządku, odlatywać i nie pożegnać się z nim. Jeromc Waterman mruknął coś pod nosem, ale na głos już nic więcej nie powiedział. 3 Jamie, podróżując do Albuquerque, musiar-zadowolić się zwy- kłym rejsem z lotniska międzynarodowego w Oakland. Na miejscu czekał już na niego Al. Z wynajętym śmigłowcem i pilotem. - O co w tym wszystkim chodzi? - spytał Jamie, kiedy gramolili się do oszklonej kuli małego helikoptera. Al uśmiechnął się szeroko, jego ogorzała twarz zmieniła się wręcz w geologiczną mapę szczęścia. - Przyleciałeś tu tylko na kilka godzin, prawda? To ruszymy do Mesa Verde, nie będziemy przesiadywać w domu. - Mesa Verde? - młody Waterman próbował przekrzyczeć huk uruchamianych silników. — Nie zamierzasz chyba wciągać mnie w te wszystkie mistyczne sprawy, prawda? Al roześmiał się. - Może. Zobaczymy. W górach pojawił się już pierwszy śnieg i Jamiemu, podążające- mu za dziadkiem tylko w lekkiej wiatrówce, zrobiło się zimno. Szli dobrze oznaczonym szlakiem, prowadzącym z lądowiska helikopte- rów do krawędzi kanionu. - Jest dobrze. Słonko grzeje. Niebo było bezchmurne i błękitne. Wielkie bryły wilgotnego śniegu topniały wśród gałęzi sosen, ich fragmenty spadały niczym krople śmietankowych lodów, rozchlapując się na żwirze ścieżki. No- woczesne adidasy Jamiego zaczynały już przesiąkać. Al miał na so- bie te same buty co zwykle, mocne i wygodne. Przed opadającym śniegiem głowę chronił mu głęboki kaptur. Jego wnuk nie miał zaś na głowie niczego, dlatego musiał mieć się na baczności i uskakiwać przed opadającą bielą. Na tej wysokości powietrze było rozrzedzone. Jamie usłyszał, że jego dziadek ciężko dyszy. Widział już kiedyś miny Anasazi, ale z jakiegoś powodu Al chciał, aby obejrzał je raz jeszcze, zanim ruszy ku nowemu światu. Dotarli na szczyt wysokiego wzniesienia, a potem szli wzdłuż grzbie- tu, przez kilka cichych, wypełnionych sapaniem chwil, wreszcie wyłonili się zza kępy sosen. Po drugiej stronie grzbietu, setki stóp w dole, wznosiły się stare ruiny, wciśnięte w rozpadlinę twardej, pradawnej skały. Nawet te- ,raz budowle z glinianych cegieł chronione były przed wiatrem i śniegiem zwisającą nad nimi półką skalną. Jamie wiedział, że składa się ona z czer- wonobrązowego piaskowca. Niemal taki sam kolor, jak na Marsie. - Twoi przodkowie zbudowali tę osadę pięćset lat przed narodzi- nami Kolumba - spokojnie oznajmił Al. - Wiem. - Synu, kiedy ruszysz na Marsa, zabierzesz ich ze sobą. Star- szych. Oni są w twojej krwi. Jamie uśmiechnął się do dziadka. - Na Boga, Al, znowu wciągasz mnie w te mistyczne sprawy. Głos starego Watermana brzmiał jednak zupełnie poważnie. - To ważne, aby człowiek zawsze miał świadomość, kim jest. Bez tego nic osiągniesz równowagi. Nic będziesz wiedział, dokąd się kierować, póki nie dowiesz się, skąd przybywasz. - Rozumiem, dziadku. -Twój ojciec... - Al zawahał się. Starzec, jak daleko Jamie sięgał pamięcią, nigdy nie nazwał Jerry'ego synem. - Twój ociec odwrócił się od tego wszystkiego. Tak bardzo chciał być akceptowany przez białych! Zmienił się w Angelos. Nie mam do nie- go żalu. Sadzę, że to moja wina. Nie nauczyłem go nawet połowy tego, czego uczę ciebie, Jamie. Miałem zbyt wiele zajęć, w sklepie i w ogóle. Nie znalazłem czasu, aby wychować go tak, jak powinienem. - To nie twoja wina, Al. - Sądzę, że moja. Nie byłem dla niego tak dobrym ojcem, jak dla ciebie dziadkiem. Ale chcę, żebyś pamiętał synu, kim jesteś. Po- wędrujesz tam, gdzie jeszcze nikogo nie było. Zmierzysz się z niebez- pieczeństwami, z którymi jeszcze nikt się nie zmierzył. Będzie dla ciebie lepiej, jeśli będziesz o tym wszystkim pamiętał, zawsze miał to w swojej głowie. Jamie pokiwał głową, spoglądając na starożytną osadę z glinia- nej cegły: kwadratowe domostwa z pustymi oknami, murowane krę- gi kiva, gdzie mężczyźni odprawiali religijne ceremonie, oszołomieni dymem cennego tytoniu. - Będę o tym pamiętał - rzekł. - Zachowam to w swoim sercu. Al sięgnął do kieszeni dżinsowej kurtki. - Masz - powiedział. - Na pamiątkę. Podał Jamiemu rzeźbiony kawałek czarnego obsydianu, o tote- micznym kształcie kucającego niedźwiedzia. Z tyłu przywiązany był na rzemieniu maleńki, turkusowy grot strzały, z wsuniętą u góry kęp- ką białego puchu. Fetysz, uświadomił sobie młody Waterman. Ochronna magia In- dian Nawaho. - To prawdziwy orli puch - oznajmił Al, nie potrafiąc stłumić w sobie kupieckiej dumy. Jamie wziął amulet. Na jego dłoni wydawał się mały, jednak ciężki, solidny, mocny. - Dziadku, cały czas będę miał to przy sobie. A) uśmiechnął się szeroko, jakby zakłopotany. - Powodzenia, synu. 4 Jamie wrócił do Houston w niedzielę w nocy i wyczerpany do- wlókł się do swego pokoju. Gdy spał, dziesięć tysięcy kilometrów da- lej, w Gwiezdnym Miasteczku ważyły się właśnie jego losy. Alberto Brumado drzemał w limuzynie, którą wieziono go z moskiewskiego lotniska. Samotny na wielkim tylnym siedzeniu, wymęczony ponaddźwiękowym lotem z Waszyngtonu, nie zwra- cał uwagi na mijane szeregi wysokich bloków i niskie, szare chmu- ry sunące na wschód, ku prawdziwym, rosyjskim stepom. Przez po- nad godzinę samochód jechał szeroką, betonową autostradą; ruch na niej stopniowo malał, aż wreszcie tylko od czasu do czasu pojawiał się masywny ciągnik z przyczepą, którego dieslowski silnik wyrzu- cał kłęby czarnego dymu. Jechali wylotówką w stronę Królewca, przez lasy i jeziora, ponad kolejowymi torami, kierując się do Gwiezdnego Miasteczka. Miejsce to nosiło nazwę „Zwiozdnij Gorodok", dosłownie właśnie „Gwiezdne Miasteczko". Ale w 1975 roku, gdy doszło do pierwszego, wspólne- go przedsięwzięcia Amerykanów i Rosjan związanego z badaniem ko- smosu, czyli misji Apollo-Sojuz, niewielka pomyłka tłumacza z NA- SA zmieniła ową nazwę na „Gwiezdne Miasto". 1 takie właśnie mia- no przyjęło się na Zachodzie. Kiedyś była to niewielka osada, kilka bloków i tuzin różnych be- tonowych budynków, w których mieściło się centrum treningowe ko- smonautów. Na wszelki wypadek całość wybudowano na pustkowiu, w gęstym sosnowym lesie, pośród niewielkich jeziorek. Teraz, gdy sa- mochód Alberta Brumado przejeżdżał przez strażnicę w okalającym cały teren płocie, „Zwiozdnij Gorodok" był już okazałą miejscowo- ścią. Naukowcy i astronauci z całego świata ćwiczyli tu przed lotem na Marsa. Tutaj też skupiała się uwaga światowych mediów. Wśród czystych błękitnych jezior wyrosło prawdziwe miasto, z domami dla pracowników centrum treningowego, sklepami i bazarami, komplek- sami rozrywkowymi. Nieopodal głównej bramy znajdowało się Mu- zeum Kosmosu, strzelista bryła betonu, dobrze oddająca ducha poza- ziemskich lotów. Już przed laty Brumado poznał tajemnicę podróżników: śpij, gdy tylko możesz. Kiedy jednak limuzyna zbliżała się do głównych budyn- ków biurowych, otrząsnął się z drzemki, gotowy wyjść i wypełniać swoje obowiązki, czujny, prawie wypoczęty. Doktor Li Chengdu, niemal skacząc na swych patykowatych no- gach, zszedł frontowymi schodami budynku. Powitał Brumado i za- prowadził go do biura, które Rosjanie przeznaczyli do jego użytku. Li miał na sobie drogi dres w kolorach bordo i ziemistej szarości. Bia- łe prążki wzdłuż nóg sprawiały, że Azjata zdawał się jeszcze wyższy i szczuplejszy niż zazwyczaj. Jego twarz wydawała się być pełna na- pięcia, blada, niemal schorowana. Może to kontrast z bordowym ko- lorem górnej części stroju, pomyślał Brumado. Ten kolor mu nie pa- suje. Sam Brazyłiczyk wciąż był w swoim waszyngtońskim ubraniu: granatowym, biznesowym garniturze. Parę godzin temu zdjął krawat i wetknął go do kieszeni marynarki. Koszula, po długiej podróży, sta- ła się pomięta i przepocona. Biuro, do którego prowadził go Li, miało na tyle duże rozmiary, aby zmieścił się w nim szeroki, wypolerowany stół konferencyjny. Dobrze. I osobna ubikacja. Jeszcze lepiej. Kolejna zasada podróżnika - nigdy nie omijaj toalety, bez skorzystania z niej. Trzy minuty później, już z pustym pęcherzem, umytą twa- rzą i świeżo przyczesaną fryzurą, Brumado odsunął zza stołu krze- sło, nie zwracając uwagi na masywne biurko i stojący za nim wyso- ki, obrotowy fotel. Alberto uważał, że znalazł się tutaj, aby rozwią- zać jakiś nagły problem, a nie aby olśniewać innych swoją władzą. A tak poza tym, pomyślał, to nie mam tu prawdziwej władzy, żadnej zwierzchności nad tymi ludźmi. Moja siła leży w moralnej perswa- zji, niczym więcej. Doktor Li przeszedł przez całe biuro, od okrytego zasłonami okna do szczytu stołu i z powrotem, bardziej zdenerwowany, niż Brumado kiedykolwiek widział. - Proszę usiąść tutaj, obok mnie - powiedział łagodnie. - Boli mnie już szyja od wodzenia za panem wzrokiem. Na chudej, ascetycznej twarzy Li najpierw pojawiło się zasko- czenie, a potem przepraszający grymas. Odsunął sobie krzesło, obok Brumado. - Wygląda pan na bardzo zdenerwowanego - zagaił Brazylijczyk. - Stało się coś złego? Li, nim odpowiedział, zabębnił po blacie swymi długimi palca- mi. - Mamy do czynienia z jawnym buntem. A pańska córka najwy- raźniej jest jego przywódczynią. - Joanna? - Gdy stało się jasne, że DiNardo nie zdoła wziąć udziału w mi- sji, pańska córka — i pozostali —zażądali, aby usunięto też profesora Hoffmana. Brumado zmieszał się. Joanna nigdy nic zrobiłaby czegoś takie- go. Nigdy! - Nie rozumiem - powiedział. - Pańska córka i kilku innych naukowców odmówiło udziału w misji, jeśli dołączy do nich Hoffman. To bunt, po prostu, nazywaj- my rzeczy po imieniu. - Bunt -powtórzy! Brumado, czując się otępiałym i głupim, jakby jego mózg nie mógł sobie poradzić ze znaczeniem tego, co powiedział Li. -Jeśli odmówią udziału, nie możemy przedstawić ostatecznego składu załogi ani przetransportować personelu naukowego do stacji zbiorczej na orbicie - głos Li był wysoki, pełen napięcia, niemal za- łamujący się. Brumado jeszcze nie widział go tak bliskim paniki. - Co możemy zrobić? - spytał Azjata, unosząc ręce w bezradnym ge- ście. - Nie możemy powiedzieć profesorowi Hoffinanowi, że został usu- nięty z misji, bo paru naukowców go nie lubi! Co możemy zrobić? Alberto odetchnął głęboko, nieświadomie starając się uspokoić Li, przy okazji uspokajania siebie samego. - Myślę, że pierwszą rzeczą, jaką powinienem zrobić, jest roz- mowa z córką. - Tak - potwierdził Li. - W rzeczy samej. Gwałtownie uniósł się z krzesła, wysoki na sześć i pół stopy i niemal skoczył w stronę biurka, gdzie stał telefon. Brumado zdjął marynarkę, cisnął ją na drugie krzesło. Kiedy do biura wchodziła Jo- anna, właśnie podwijał rękawy koszuli. Ona także miała na sobie wy- godny dres, w kolorze maślanej żółci oraz zgaszonego pomarańczu. Alberto przez chwilę zastanawiał się, jak też Rosjanie zareagowali na tę zwariowaną, amerykańską modę. - Pozostawię was sam na sam - oznajmił Li, cicho, prawie szep- tem. Wycofał się z pokoju niczym obłok dymu zdmuchnięty lekkim wietrzykiem. Joanna podeszła do ojca, cmoknęła go w oba policzki i usiadła na krześle, które wcześniej zajmował Li. Brumado przyjrzał się jej twarzy. Wyglądała na poważną, ale nie na zdenerwowaną. Bardziej zdeterminowaną, niźli pełną obaw. - Doktor Li powiedział mi, że przewodzisz buntowi wśród na- ukowców- Brumado spostrzegł, iż mówiąc to, uśmiecha się. Nie tylko dlatego, że trudno było mu uwierzyć w tak oburzającą historię - nawet jeśli to była prawda, nie potrafił rozeźlić się na swą ukochaną córkę. - Ostatniej nocy przeprowadziliśmy głosowanie - oznajmiła Joan- na w swym ojczystym, brazylijskim dialekcie portugalskiego. - Spo- śród szesnastu naukowców wyznaczonych do misji, jedenastu nie po- leci, jeśli do wyprawy dołączy Hoffman. Brumado potarł koniuszkiem palca górną wargę, odruch ten zo- stał mu z młodości, kiedy nosił jeszcze bujne wąsy. - Szesnastu, razem z samym Hoffmanem. Czy on głosował? Joanna roześmiała się. - Nie. Oczywiście, że nie. Nie pytaliśmy go nawet. - Dlaczego? - zapytał ojciec. - Jaki jest tego powód? Lekko westchnęła. - Żadne z nas nie lubi Hoffmana. On jest bardzo trudnym czło- wiekiem. Czujemy, że niemożliwa będzie praca z nim w ciasnocie panującej podczas misji. -Ale dlaczego czekaliście aż do teraz? Dlaczego nic powiedzie- liście tego wcześniej? - Sądziliśmy, że ojciec DiNardo utrzyma Hoffmana w ryzach. Hoffman podziwiał DiNardo, czuł do niego szacunek. Ale myśl o lo- cie z Hoffmanem bez ojca DiNardo, z Austriakiem jako pierwszym geologiem misji, okazała się dla nas nie do zniesienia. On byłby nie do wytrzymania. Brumado milczał. Nic wybieram się z nimi w kosmos, pomyślał. Nie będę przez dwa lata gniótł się w statku kosmicznym z kimś, kogo nie znoszę. - Poza tym - kontynuowała jego córka - Hoffmana wybrano głównie z przyczyn politycznych. Wiesz o tym. - On jest znakomitym geologiem - odruchowo stwierdził Bruma- do, zastanawiając się teraz nad niedogodnościami, o których znoszenie prosił córkę. Dwa lata w kosmosie. Stresy. Zagrożenia. - Są inni geolodzy, którzy przebyli z nami trening - powie- działa Joanna, troszkę bardziej nachylając się ku ojcu. -O'Ha- ra jest z Australii. Może awansować. 1 jest ten mestizo Nawaho. Waterman. Uwaga Brumado natychmiast skupiła się na oczach córki. - Ten człowiek, który został w McMurdo, żeby pomóc twojej grupie przejść trening na Antarktydzie? - 1 następnym grupom też. Tak, to on. -1 O'Hara. - Waterman robił świetną robotę, badając ślady uderzeń meteory- tów. Nawet znalazł na Antarktydzie marsjański meteoryt, choć całą zasługę przypisał sobie Hoffman. - Czy to jest człowiek, z którym chcecie lecieć? Odchyliła się do tyłu. - Myślę, że jest teraz osobą o najwyższych kwalifikacjach, prawda? I wygląda na to, iż każdemu z nas bardzo dobrze się z nim współpracowało. -Ale on jest Amerykaninem - mruknął Brumado. - Politycy nie chcą, żeby Amerykanów było więcej niż Rosjan. 1 vice versa. - Tato, on jest amerykańskim Indianinem. Tak naprawdę, to wca- le nie jest to samo. A O'Hara zadowoli Australijczyków. - Politycy chcą, żeby Hoffman reprezentował Europę. - Od reprezentowania Europy mamy już Greka, Polaka i Niemca. A także Anglika. Jeśli Hoffman weźmie udział w misji, to będą kło- poty - wprost stwierdziła Joanna. - Jego profil psychologiczny jest straszliwy. Tato, próbowaliśmy z nim pracować. On jest wprost nie do zniesienia! - Zatem głosowaliście. - Tak. I zdecydowaliśmy. Jeśli Hoffman zostanie wybrany, to przynajmniej jedenastu z nas natychmiast opuści Program. Brumado znów zamilkł. Nic wiedział, co powiedzieć, jak pora- dzić sobie z tą sytuacją. - Zapytaj Antony'ego Recda - zaproponowała Joanna. - Zna się na psychologii lepiej, niż którakolwiek z innych osób wybranych do misji. Głosowanie było jego pomysłem. - Czyżby? - Tak! Tato, nie zrobiłam tego wszystkiego sama. Większość mo- ich kolegów nie może znieść Hoffmana. Brumado wstał powoli i ruszył do biurka. Unosząc słuchawkę telefonu, poprosił tego, kto odebrał po drugiej stronie, aby odnalazł mu Antony'ego Reeda. Anglik otworzył drzwi gabinetu, zanim Bru- mado zdołał wrócić do stołu konferencyjnego. Mój Boże, pomyślał, oni wszyscy pewnie siedzą pod drzwiami. Ciekawe, czy jest też tam Hoffman. Rced nie wyglądał na specjalnie poruszonego zamieszaniem. - Żaden z nas nie przepada za Hoffmanem — powiedział, uśmie- chając się lekko, kiedy zrelaksowany usiadł na krześle, po drugiej stronie stołu, naprzeciwko Brumado i jego córki. - Szczerze mówiąc, myślę, że zabranie go na Marsa byłoby katastrofą. Cały czas tak my- ślałem. -Ale on przeszedł wszystkie testy psychologiczne. Reed uniósł brew. - To samo stałoby się z odpowiednio umotywowanym szympan- sem. Ale nie chciałby pan mieszkać z nim w jednej klatce, prawda? - Ale w ciągu ostatnich dwóch lat wszyscy pisaliście raporty, w których wzajemnie się ocenialiście - Brumado uniósł głos, objawia- jąc w nim więcej, niż lekkie oznaki zdenerwowania. Zmusił się do spo- koju. - Przyznaję, że w świetle tych raportów profesor Hoffman raczej nie błyszczał, ale nie było też widać, że jest aż tak nielubiany. - Mogę panu coś powiedzieć o tych raportach - odezwał się Rced, prawie uśmiechając się z wyższością.- Nikt nigdy nie wyra- zi w raportach prawdziwych uczuć. Nie na piśmie. Ciąży wszak na nas wielka, psychologiczna presja widzenia wszystkiego w jasnych barwach. Każdy z nas, już na samym początku uświadomił sobie, że te raporty będą zarazem odbiciem piszącej je osoby, jak i osoby, o której są pisane. Brumado pomyślał, że przyszli badacze Marsa pewnie zdawali sobie z tego sprawę od samego początku. To są bardzo bystrzy ludzie, bystrzy na tyle, aby ominąć wszystkie pułapki. Reed kontynuował: - Cytując Scotland Yard: zrozumieliśmy, że wszystko, co pisze- my w tych ocenach, może zostać wzięte pod uwagę i użyte przeciwko nam. Potrząsając głową, Brumado odparł: - Wciąż nic mogę zrozumieć, dlaczego do ostatniej chwili czeka- liście z pokazaniem swojego sprzeciwu. - Ostatecznie były dwa powody - powiedział Reed. - Po pierw- sze, wszyscy oczekiwaliśmy, że DiNardo będzie trzymał Hoffmana w ryzach. Nasz poczciwy księżulo zdawał się mieć kojący wpływ na Austriaka, taki, jaki stary Hindenburg miał na Hitlera. Joanna ledwie powstrzymała się od chichotu. - Po daigic, myślę, że żaden z nas, aż do tego weekendu, nie roz- ważał na poważnie perspektywy spędzenia prawic dwóch lat ramię w ramię z Hoffmanem. Gdy podjęto ostateczną decyzję i DiNardo tra- fił do szpitala - wtedy nagle zaświtało nam, że przecież z Hoffmanem po prostu nic da się wytrzymać. - Jak mam powiedzieć o tym profesorowi Hoffmanowi? - łagod- nie spytał Brumado. - Och, ja podjąłbym się tego przykrego obowiązku - od razu za- proponował Rced. - Zrobiłbym to niemal z przyjemnością. Brumado ze smutkiem pokręcił głową. - Nie, to nie wchodzi w skład pańskich obowiązków. Oddalił Recda i prosił, aby doktor Li wrócił do biura. Joanna wciąż siedziała za jego plecami, a on oznajmił zmęczo- nym głosem: - Myślę, że nie ma tego jak obejść. Trzeba powiedzieć profeso- rowi Hoffmanowi wprost. Zdało się, że Li wyraźnie się uspokoił. Jego twarz znów stała się maską spokoju. - Poinformowanie go to moja powinność - oznajmił. - Jeśli pan pozwoli, ja mu to wyjaśnię - zaproponował Brumado. Rzucająe szybkie spojrzenie w stronę Joanny, Azjata wymam- rotał: - Jak pan sobie życzy. Hoffman, wchodząc do biura, wyglądał na tak spiętego, jak szyku- jący się do skoku leopard. Przez chwilę stał w drzwiach, podejrzliwie łypiąc oczyma na Li, Brumado oraz Joannę. Niski, o wąskich ramio- nach, z okrągłą twarzą podobną do pączka, był blady ze zdenerwowa- nia. Miał na sobie surdut w stalowym kolorze, zapięty po samą szyję, pod nim koszulę i krawat w żółte oraz czerwone pasy. Jego spodnie były granatowe, prawie czarne. - Proszę - zawołał Brumado zza konferencyjnego stołu. - Proszę wejść i usiąść. Li stał przy końcu blatu, tak daleko od drzwi, jak tylko się dało. Joanna wciąż siedziała obok ojca. Zwróciła się w stronę Hoffmana, tak, by Alberto nie widział jej twarzy. Austriak przeszedł po dywanie, ostrożnie, jakby stąpał po polu minowym i odsunął krzesło nieopodal szczytu stołu. Usiadł. - Pojawiły się pewne trudności - zaczął Brumado, starając się uśmiechnąć rozbrajająco, co nie całkiem mu wychodziło. - Oni wszyscy są przeciwko mnie. Wiem to - powiedział wie- deński geolog. Brumado uniósł brew. - Musimy myśleć o powodzeniu misji. To nasz podstawowy obowiązek. Hoffman skrzywił twarz. - Zostałem wybrany przez komisję zajmującą się selekcją. Żą- dam, aby ten wybór został uszanowany! - Jeśli podtrzymamy tę decyzję, misja będzie zagrożona. Więcej niż połowa pańskich kolegów naukowców odmówiła udziału w niej razem z panem. Przykro mi to mówić. - Więcej niż połowa? Brumado skinął głową. - To policzek dla całego narodu austriackiego! - Nie - odezwał się doktor Li, z drugiego końca stołu. - To wy- łącznie sprawa osobista. Nie ma to związku z polityką. Wszystko do- tyczy tylko ludzi. - Tak, widzę - Hoffman palcem wskazał Joannę. - Ona chce, żeby leciał z nią ten amerykański Indianin, więc trzeba mnie wyrzu- cić. Brumado poczuł, że szczęka opada mu ze zdumienia. - Co pan powiedział? - zawołała Joanna. - Dobrze wiem, tak jak ty i ten Apacz czy Navaho, kimkolwiek on jest... wy dwoje, w McMurdo... - Nic się między nami nie wydarzyło - powiedział Joanna. Od- wróciła się w stronę ojca: - On kłamie. Nic się nie... Brumado uniósł rękę. Zamilkła. Zwrócił się do Hoffmana: - Widzę tu niechęć i spięcia, które mogą zniweczyć całą misję na Marsa. Hoffman patrzył z wściekłością, twarz mu poczerwieniała. - Wiem, że to olbrzymia ofiara, ale muszę pana prosić o rezygna- cję z misji, dla jej dobra - powiedział Brumado. - Nigdy! - rzucił Hoffman. -A jeśli będzie próbował mnie pan usunąć, powiem światowym mediom, że zostałem wyrzucony, by zro- bić miejsce dla kochanka pańskiej córki! Joanna patrzyła na niego zszokowana, niezdolna wykrztusić słowa. Jedną z cech Alberta Brumado było, że im większa ogarniała go wściekłość, tym większy okazywał na zewnątrz spokój. Złość, któ- ra innego człowieka mogła doprowadzić do ataku szału czy rękoczy- nów, jego czyniła tylko chłodniejszym, bystrzejszym, bardziej opa- nowanym. - Profesorze Hoffman - rzekł, składając na stole dłonie jak do modlitwy. - Jeśli każe mi pan wybierać między pańskim słowem, a za- przeczeniami mojej córki, to jak pan sądzi, komu uwierzę? - Oni byli kochankami, jestem tego pewien. - A pan dowiódł, zaledwie w ciągu kilku sekund, że włączenie pana w skład załogi lecącej na Marsa mogłoby mieć katastrofalne na- stępstwa. - Zwrócę się do komisji zajmującej się selekcją! I do mediów! Tak spokojnie, jak lekarz przedstawiający zagrożenia wynikające z mającej się odbyć operacji, Brumado odparł: - Komisja zajmująca się selekcją nie może ani nie będzie unie- ważniać naszych życzeń związanych z zespołem badawczym. A jeśli pójdzie pan do mediów, będziemy musieli ujawnić, że większość na- ukowców wchodzących w skład ekipy nie lubi pana tak bardzo, że od- mówiła udziału w misji, jeśli pan do niej dołączy. Nozdrza Hoffmana drżały, oczy błyszczały z wściekłości. - Cokolwiek się potem zdarzy - kontynuował Albcrto -jak pan myśli, jaki będzie to miało wpływ na pańską reputację? Jak uniwersy- tet zareaguje na taką niesławę? Czy pan wie, jak to jest, kiedy dzień i noc napastują pana media? Austriak odwrócił wzrok od Brumado, zerknął na Li, a potem zwrócił spojrzenie ku sufitowi. - Namawiam pana - powiedział Brazylijczyk, rozsądnie, łagodnie i bez- litośnie - do złożenia rezygnacji. Dla dobra pańskiej kariery. Dla dobra pańskiej żony. Proszę, proszę, nie pozwolić na to, aby duma albo złość zniszczyła pierw- szą podjętą przez rasę ludzkąpróbę eksploracji Marsa. Błagam pana. Li dodał: - Możemy zadbać o to, aby pański uniwersytet miał pierwszeń- stwo w analizowaniu próbek gleby i skał przywiezionych z misji. - Lub, jeśli pan sobie życzy - dodał Brumado - możemy pomóc panu w znalezieniu posady na wybranym przez pana uniwersytecie, gdzie będzie mógł pan analizować te próbki. - Próbujecie mnie przekupić - warknął Hoffman. - Tak - odparł Brumado. - Mówiąc całkiem szczerze, to dam wszystko, co tylko mogę, aby uratować misję. - Jej los leży w pańskich rękach - niemal szepnął Li. Alberto spostrzegł, że na twarzy jego córki grymas szoku ustą- pił miejsca czemuś głębszemu od gniewu. Doszedł do wniosku, że to chyba nienawiść. Uspokajającym gestem położył dłoń na jej ramieniu i poczuł, jak bardzo jest spięta. Hoffman wymamrotał: - Moja żona nigdy nic chciała, żebym leciał na Marsa. - Może pan zdobyć wielki prestiż - kusił doktor Li. - Prymat w analizie naukowej próbek Marsa. - Nie będzie żadnych oświadczeń związanych ze sposobem wy- boru ostatecznej załogi - przypomniał mu Brumado. - Nie będzie miał pan żadnych kłopotów. Nagle, z oczu Hoffmana popłynęły łzy. - Co mam robić? Wszyscy jesteście przeciwko mnie. Nawet moja żona! Opuścił głowę ku blatowi stołu, skulił ramiona i zaczął szlochać. Brumado zwrócił się ku Li, czując się jak kat, jak morderca. - Zaopiekuję się nim - łagodnie powiedział Li. - Proszę, idźcie, oboje. I przyślijcie tu doktora Reeda, jeśli wciąż jest na zewnątrz. A je- śli go nie ma, poproście sekretarkę, aby wezwała lekarza. Brumado odsunął krzesło i powoli wstał. Jego córka nadal okazy- wała wyłącznie pogardę dla tego płaczącego mężczyzny, skulonego u szczytu stołu. Misja uratowana, pomyślał Brumado. Tylko to jest ważne. Misja dojdzie do skutku, mimo tego biednego, nieszczęsnego człowieka. 5 Gdy Jamiego obudził telefon, wciąż jeszcze było ciemno. Dzwonek wyrwał go ze snu o starożytnych ludach, budujących wie- żę na omiatanym wiatrem szczycie jałowego wzgórza. Cegły topnia- ły w gorącym blasku słońcu, wieża nigdy nie sięgała wyżej niż jego wyciągnięta w górę ręka. Telefon brzęczał natarczywie. Jamie wreszcie otworzył oczy, przypominając sobie, że znów jest w swoim apartamencie, sam. Się- gnął w stronę aparatu, stojącego na nocnej szafce. Elektroniczny ze- gar wskazywał godzinę 6:26 rano. Przez opuszczone rolety nie prze- dzierał się nawet promyk świtu. - Doktor Waterman? - zaskrzypiał głos w słuchawce. -Tak. - To oficjalna wiadomość z Królewca. Mówi Jegorow, z sek- cji personalnej. - Tak - Jamie o razu oprzytomniał - Ma pan zgłosić się w Centrum Lotów Kosmicznych Johńsona, o godzinie ósmej zero zero czasu lokalnego, otrzyma pan tam rozkaz natychmiastowego przetransportowania do Centrum Kosmicznego Kennedy'cgo na Florydzie. Tam zaokrętuje się pan na prom kosmicz- ny, który przetransportuje pana do punktu zbiorczego na orbicie. - Czy to znaczy, że lecę na Marsa?! - zawołał Jamie do słuchaw- ki. - O, tak. Nie wic pan? Został pan wybrany na geologa pierwszej lądującej załogi. Powodzenia! W pierwszej chwili Nawaho miał ochotę wydać z siebie rozry- wający bębenki okrzyk wojenny. Jednak zamiast tego, tylko powie- dział: - Dziękuję. Odłożył słuchawkę, wewnątrz siebie poczuł nagle pustkę, próż- nię, tak jakby po długich wysiłkach przedarł się przez zamknięte wrota i odkrył, że prowadzą one tam, gdzie pełno jest rozrzedzone- go powietrza. Wstał z łóżka, wziął prysznic, ogolił się, przepakował swoją podniszczoną, podróżną torbę i pojechał do centrum. Rzeczywiście, przy biurze podróży czekała już na niego grupa szeroko uśmiechnię- tych kobiet i mężczyzn. - Samolot dla pana będzie gotowy na pasie, za około półtorej godziny. - A co z moim samochodem? - Jamie nagle uświadomił sobie, że nie pomyślał, co zrobi z autem, apartamentem, swoimi rzeczami. Co dziwne, zastanawiał się nawet, co ma zrobić ze swoją prenume- ratą gazet. - Zajmiemy się wszystkim. Proszę tylko podpisać te formula- rze. Jamie naskrobał swoje nazwisko, nawet nie czytając, co podpisu- je. Pieprzę to, pomyślał. Mogą wziąć samochód i wszystko inne. Nie będę tego potrzebował na Marsie! Zawieziono go na pas startowy, szarym busem agencji, pełnym urzędników, którzy pchali się na niego, chcąc być jak najbliżej czło- wieka, który ma lecieć na Marsa. Jamiemu nie przeszkadzał ten ścisk, cieszył się, że ktoś mu towarzyszy. Nie dałbym chyba rady samemu prowadzić. Ogarniało go powoli podniecenie. Mars. Geolog pierwszej załogi lądującej na Marsie. Przy wejściu do hangaru stała Edith, w dżinsach i lekkim sweter- ku. Na pewno nie był to strój, w którym zwykła pracować. Nagle zro- biło mu się wstyd, że nawet do niej nie zadzwonił. - Skąd wiesz? - spytał, w jednej ręce ściskając podróżną torbę. Uśmiechnęła się do niego szeroko. - Mam swoje źródła. Przecież pracuję w wiadomościach. - Ja... -Jamie nie wiedział, co powiedzieć. Urzędnicy, któ- rzy z nim jechali, mechanicy z samolotu, zbyt wielu ludzi na nich patrzyło. Uśmiech Edith stał się smutny. - Wiem, wiedzieliśmy, że to nie będzie trwać wiecznie. Było fajnie, ale... - Edith, za nic na świecie nie przestanę o tobie myśleć. - Za nic na tym świecie. A teraz będziesz miał jeszcze jeden świat. - Tak - zaśmiał się, czując się jakoś niewyraźnie. Splotła ramiona za jego szyją i mocno go pocałowała. - Do widzenia, Jamie. Wszystkiego najlepszego na obu świa- tach. - Wrócę - zdołał tylko z siebie wykrztusić. - Na pewno wrócisz - odpowiedziała. Soi 3: Poranek - Dziś jest wielki dzień, co? Choć Pete Connors był pilotem myśliwca oraz astronautą, wete- ranem ponad dwudziestu misji promów kosmicznych, to teraz przy- pominał Jamiemu futbolistę z liceum, na chwilę przed wykonaniem rzutu wolnego. Jego ciemne, brązowe oczy, zwykle smutne, teraz przepełniało podniecenie, które większość ludzi traci, gdy dorośleje. Pałały ledwie powstrzymywaną chęcią przygód. Connors, Jamie i większość pozostałych członków załogi rozpo- czynała pierwszy dzień swoich prac badawczych na Marsie. Jaskrawe światło słońca błyskało przez przejrzysty, dwuwarstwowy plastik niż- szej części nadmuchiwanej kopuły. Wedle prognozy pogody miał to być typowy dzień późnego lata: czyste niebo, lekki wiatr, wysoka temperatura, od sześćdziesięciu stopni w dzień, do minus stu dwu- dziestu po zmierzchu. — Wielki dzień - zgodził się Jamie, wciągając niebieskie spodnie skafandra kosmicznego. Ubierali się warstwowo. Najpierw dopasowana bielizna, poprzecina- na cienkimi, giętkimi rurkami z wodą. Woda chłodziła i zapewniała utrzy- manie odpowiedniej temperatury wewnątrz ściśle izolującego skafandra. Potem był kombinezon z tkaniny, a na to twardy skafander ciśnieniowy, zbudowany tak, aby utrzymywać wewnątrz normalne ziemskie ciśnienie, około czternastu funtów na cal kwadratowy, nawet jeśli na zewnątrz jego plastykowo-metalowej skorupy była absolutna próżnia. Jamie pochylił się przed szafką i zaczął mozolnie wciągać na bio- dra sztywne spodenki. Kirys umieszczony był na wieszaku, więc da- wało się wpełznąć doń od spodu i wsunąć ramiona w rękawy, jedno- cześnie przepychając głowę przez błyszczący, metalowy pierścień koł- nierza. Gdy znalazło się wewnątrz skafandra, nie dawało się już po- chylić i wciągnąć butów. Badacze zawsze ubierali się parami i wza- jemnie pomagali sobie zakładać buty oraz plecaki, w których znaj- dował się regenerator powietrza, baterie, ogrzewanie, pompy a także wentylatory systemu podtrzymywania życia. Gdy Jamie po raz pierwszy próbował założyć ten sztywny skafan- der, jeszcze na Ziemi, zabrało mu to ponad godzinę i zdało się szcze- gólnie wyszukanym połączeniem tortur i poniżenia. Kiedy pierwszy raz próbował tego w marsjańskiej grawitacji, gdy ich pojazd zbliżał się do czerwonej planety, wszystko okazało się o niebo łatwiejsze. Te- raz jednak przyzwyczaił się do niewielkiego, marsjańskiego ciążenia, przez co wkładanie skafandra na powrót stało się harówką. Ośmioro członków ekipy przygotowywało się właśnie do opusz- czenia kopuły, ładując się w kosmiczne stroje, niczym drużyna futbo- listów zakładająca ochraniacze. Albo rycerze wdziewający zbroję. Ja- mie zastanawiał się, czy rycerze króla Artura tak samo pomrukiwali i klęli, kiedy gotowali się do bitwy. Ich przebieralnią był rząd wieszaków oraz szafek, gdzie trzymano skafandry, a także stojąca przed nimi para długich, plastikowych ław. Ławy te, przystosowane do marsjańskiej grawitacji, Jamiemu zdawa- ły się za cienkie, aby można było na nich spokojnie usiąść, zaś smu- kłe nogi mebli umieszczone zbyt daleko od siebie. Jednak Connors teraz uwalił się na jedną, w skafandrze i całym sprzęcie, aby Waterman pomógł mu założyć ciężkie, mocowane na zatrzaski buty. Pozostali, jak dostrzegł Jamie, robili to samo. Ławki ugięły się nieco pod ciężarem, ale tylko lekko. Buty zatrzasnęły się, Connors wstał i walnął nogami o plastikową podłogę. - Dobra - powiedział, kłaniając się wewnątrz skafandra. - Teraz kolej na ciebie. Jamie ostrożnie usiadł. Spostrzegł Ilonę Malater, stojącą obok Jo- anny, obie miały już na sobie pełne kombinezony, wyjąwszy hełmy. Gawędziły beztrosko, niczym szkolne koleżanki albo siostry. Bioche- mik i mikrobiolog. Jamie pomyślał, że ze wszystkich naukowców, któ- rzy przylecieli na Marsa, to one dwie miały najwięcej do zyskania. Albo do stracenia. Jeśli odnajdąjakiś dowód istnienia życia w kosmo- sie, zyskają międzynarodową sławę. Ale jeśli nie zdołają tego odkryć, cała społeczność naukowa, może nawet cały świat, będzie się zasta- nawiać, czy przypadkiem czegoś nie przegapiły. Czy to właśnie dlatego na naukowców badających życie wybrano tylko kobiety? Trzecim członkiem zespołu biologów była Moniąue Bonnet, geochemik z Francji. Odbyła kurs paleontologii, na wypa- dek gdyby w czerwonych piaskach albo skałach odnaleźli jakieś ska- mieliny. Wysoka Żydówka pochyliła się ku Joannie, powiedziała coś, co przywołało uśmiech na jej usta, a potem zakryła twarz dłonią, aby po- wstrzymać głośny chichot. Patrzą na mnie, uświadomił sobie Jamie. Wszyscy są już w swoich skafandrach, gotowi do wyjścia. Jestem ostatni. Jestem fajtłapą. Siedział na ławie, trzymał się jej tylniej części, jedną nogę uniósł tak, aby stopa spoczęła w pobliżu pachwiny Connorsa. Dla dziewczyn wygląda to śmiesznie, pomyślał, czerwieniąc się... - To jest to, przyjacielu - powiedział Connors. Jamie opuścił nogę i wstał. Skafander był niewygodny, sztywny. Waterman ciężko odszedł od wieszaka, teraz wyglądającego jak żało- sne, martwe drzewo i zdjął hełm z półki nad nim. Zaczął go zakładać, głównie po to, aby ukryć rumieńce. - Rękawice - przypomniał Connors. - Człowieku, nie chciałbyś chyba wyjść na zewnątrz bez rękawic. Jamie, podenerwowany, zdjął rękawice z wieszaka i wcisnął je do kieszeni na prawym udzie. Do lewej ostrożnie wsadził amulet podaro- wany mu przez dziadka. Fetysz był na tyle mały, iż nikt tego nie do- strzegł. Ruszył za Connorsem i pozostałymi, ku śluzie oraz kolejnemu rzędowi wieszaków, gdzie czekały plecaki. - Pamiętaj, aby wszystko robić po kolei - powiedział astronauta, pomagając Jamiemu założyć plecak. - Dobra. - Teraz nie jest źle, wszystko jest nowe, wszyscy naprawdę uważamy na to, co robimy. Ale później, za kilka dni albo kilka tygodni, kiedy wszyst- ko stanie się już taką aityną, że nie będziesz przy tym myślał - wtedy mo- żesz zrobić błąd, który cię zabije. Albo zabije kogoś innego. Jamie przytaknął. Wiedział, ze Connors ma rację. Przepisy misji nakazywały, aby jednym z członków zespołu opuszczającego kopułę zawsze był astronauta. Człowiek ten pełnił funkcję swoistego ochronia- rza. Jego obowiązki polegały na pilnowaniu, aby ściśle przestrzegano reguł bezpieczeństwa. Miał absolutną władzę. - Co masz dziś do zrobienia? - spytał Jamie, obracając się, aby pomóc Connorsowi. - A może też po prostu wychodzisz, aby nas pil- nować, jak policjant na patrolu? Connors odrzekł przez ramię: - Jasne, że mam robotę. Odkażanie i czyszczenie. Odpowiadam za to, żeby każdy z was, zanim wróci do środka, pozbył się ze skafan- dra całego pyłu. Zanim Indianin zdołał cokolwiek powiedzieć, pilot dodał: - Wiesz, chłopie, że czarnucha zawsze zrobią sprzątaczem. Przez chwilę Jamie czuł się zmieszany. A potem Connors błysnął zębami w szerokim uśmiechu. - Tego ranka moim głównym zadaniem jest nagrywanie telewi- zyjnego show dla dzieciaków na Ziemi. Geolog poczuł ulgę. Connors nigdy nic okazywał najmniejszych oznak złego humoru. Zdawał się zawsze być radosnym, tak jakby nic go nie martwiło. - Mam być na Marsie Doktorem Nauką. Pokazać miejscowy kra- jobraz, zrobić kilka prostych pokazów niskiego ciśnienia i grawitacji. Dla telewizji edukacyjnej. Będę gwiazdą światowych mediów! Śmiejąc się. Jamie stwierdził: - Fajnie masz. Wreszcie wszyscy byli już gotowi. Watcrman przypomniał sobie o założeniu rękawic i przyczepieniu ich do metalowych mankietów skafandra. Przez grzbiet rękawic biegł jakby zewnętrzny szkielet ze smukłych plastykowych „kości"; dłonie i czubki palców skrywał zaś tylko plastik, niewiele grubszy niż papier śniadaniowy. Podobnie jak inni. Jamie wziął narzędzia, potrzebne mu do poran- nej pracy i przypiął je do plecionego pasa. Oskard. Łopatka. Próbnik rdzeniowy. Torebki na próbki. W jednej ręce trzymał długi, telesko- powy pręt, który posłużyć miał mu za lewar i sondę. - Wyglądasz jak prawdziwy halabardnik. Jamie odwrócił się i zobaczył, że stoi za nim Joanna, piękny mo- tylek w jaskrawo pomarańczowym kokonie. W obu rękach trzymała obłe, posrebrzane pojemniki. -A ty wyglądasz jak obwoźny sprzedawca encyklopedii - stwier- dził. Zamrugała, zdziwiona. - Dobra, słuchajcie - zawołał do nich Connors. - Idziemy przez śluzę, jak na arkę Noego: para po parze. Wszyscy zasunąć wizjery hełmów. Aby poradzić sobie z wizjerem, Joanna musiała położyć swoje pojemniki z instrumentami na podłodze. - Sprawdzić zatrzaski i przepływ powietrza - melodyjny głos Connorsa brzęczał im teraz w słuchawkach hełmów. Astronauta, nim zaczął przepuszczać naukowców przez śluzę, osobiście sprawdził każdego z nich. Szedł w parze z Moniąuc Bonnct, czysta biel oraz błękit. Następnie Patel w maślanożółtym stroju, razem z zielonym Naguibem. Potem Ilona i Toshima, ona w skafandrze bar- wy jasnej zieleni, japoński meteorolog w stroju delikatnej, brzoskwi- niowej barwy, obwieszony instrumentami oraz ekwipunkiem, przymo- cowanym do każdego możliwego paska albo zaczepu. Jamie pomyślał, że Toshima chyba ledwie unosi stopę nad progiem śluzy. Jeżeli kiedyś potknie się i padnie, to trzeba będzie go podnosić we dwójkę. Wreszcie przyszła kolej na Jamiego i Joannę. Obaj Rosjanie, Abell oraz Tony Reed pozostawali wewnątrz. Mironow oraz Reed mieli monitorować naukowców przebywających na powierzchni Mar- sa; wszystkim badaczom wbudowano w skafandry instrumenty prze- kazujące dane na temat temperatury ciała, bicia serca i oddechu oraz proporcji tlenu do dwutlenku węgla. Astronauta Abell siedział przy ko- munikatorze, utrzymując łączność z dowództwem ekspedycji na orbi- cie, podczas gdy Wosnesenski obserwował każdego i wszystko swym bystrym okiem rosyjskiego orła. Po zasunięciu zasłony, skafander Jamiego stał się dlań pancerzem chroniącym przed spojrzeniami innych. Cieszył się z tego. Kilka mi- nut wcześniej był zmieszany, a teraz czuł, że kurczy mu się żołądek, a dłonie wilgotnieją. Nie tyle ze strachu, co z niecierpliwości. Miał wyjść na powierzchnię Marsa i zacząć pracę, o której marzył przez tak wiele lat. Niech wszystko się uda, prosił w duchu. Niech odnajdę tutaj har- monię i piękno. Hałas pomp śluzy malał, aż wreszcie Jamie czuł ich drżenie tylko przez buty. Charakterystyczne światło na maleńkim panelu kontrolnym błysnęło czerwienią, pokazując, że z pomieszczenia wyssano całe po- wietrze i panuje w nim teraz ciśnienie atmosferyczne takie, jak na ze- wnątrz. Pochylił się nad przyciskiem kontrolnym i zewnętrzny właz nieco się otworzył. Jamie popchnął go, otwierając na całą szerokość, puścił przodem Joannę, a potem sam ruszył ku piaszczystej, czerwonej i zasłanej ska- łami pustyni, aby wykonać tam prace czekające go tego poranka. Jak prawie wszystko związane z misją, miejsce ich lądowania stanowiło efekt politycznego kompromisu. Biologowie chcieli wylądo- wać nieopodal czapy polarnej, gdzie pod pokrywami lodu i zmrożone- go dwutlenku węgla mogły być ukryte zbiorniki z płynną wodą- i ja- kieś formy życia. Eksperymenty przeprowadzone przez bezzałogowe próbniki, począwszy od pierwszych: Viking 1 i II w 1976, pokazały, że w marsjańskiej glebie odbywały się dziwne procesy chemiczne. Czy jeśli istniałby dostęp do płynnej wody, to w tej glebie mogłoby istnieć życie? Geolodzy nie potrafili zdecydować się, gdzie dokładnie chcą wy- lądować, mając przed sobą cały nowy świat, w który mogliby wbić oskardy. Były tam niezbadane, wielkie wulkany, uskokowe doliny 0 długości większej niż odległość między Nowym Jorkiem i San Fran- cisco, regiony pełne kraterów meteorytowych, przez co powierzchnia planety wyglądała na równie zmaltretowaną, co księżycowa. Były tam również obszary wyglądające, jakby skrywały pokłady wiecznej zmar- zliny, zmrożone pod ziemią całe oceany wody. Poza tym klify oraz wy- żyny, bez wątpienia mające za sobą miliardy lat erozji, a także olbrzy- mi basen Hellas, dziura szeroka na tysiące mil i głęboka na trzy. Fizycy chcieli zbadać, jak promieniowanie radioaktywne i cząst- ki atomów pochodzące ze słońca i gwiazd wpływają na cienką, mar- sjańską atmosferę. Chcieli też zbadać wnętrze planety, aby dowiedzieć się, dlaczego Mars nie ma, tak jak Ziemia, pola magnetycznego obej- mującego cały glob. Rosjanie szczególnie chcieli zbadać dwa malutkie księżyce i prze- testować na nich technologię wydobywania z ich skał paliwa dla ra- kiet. Amerykanie pragnęli zaś dotrzeć do starego próbnika Viking 1 i umieścić na nim tabliczkę ku czci zmarłego uczonego. Efektem tych wszystkich sprzecznych chęci był kompromis, któ- ry nie zadowolił nikogo. Miejsce lądowania wyznaczono na północ od równika, na setnym stopniu zachodniej szerokości geograficznej, przy krawędzi masywnego wzniesienia zwanego Tharsis. Na południu le- żało jałowe pustkowie Noctis Labirynthus; na zachodzie wielkie tar- czowe wulkany Tharsis. Jednak region, w którym ludzie dotknęli po- wierzchni Marsa, był nie wyróżniającą się niczym, lekko pofałdowa- ną równiną, którą uznano za miejsce bezpieczne, w dodatku znajdo- wało się ono w tej samej odległości zarówno od zachodniego krańca monumentalnego uskoku znanego jako Valles Marineris, jak i łańcu- cha wulkanów wieńczących Tharsis. Specjalny zespół z krążącego po orbicie statku miał odwiedzić Dejmosa i Fobosa, dwa marsjańskic księżyce - aby Rosjanie mogli przetestować swoje pomysły. Jeden z amerykańskich astronautów miał zaś doprowadzić szybowiec do Vikinga I, jeśli oczywiście pozwolą na to warunki atmosferyczne. O tym, czy pozwolą, zadecydować miał do- wódca zespołu przebywającego na powierzchni, kosmonauta Michaił Andriejewicz Wosnesenski. A sam lot mógł się odbyć tylko wtedy, je- śli zgodziłby się nań dowódca ekspedycji, doktor Li Chengdu. Badacze mieli dwa duże łaziki do podróży naziemnych oraz dwa szybowce o skrzydłach z leciutkiego materiału, umożliwiające poko- nywanie większych dystansów. Plany misji były ściśle i szczegółowo określone. Najpierw krótka wyprawa do Noctis Labirynthus, potem druga do któregoś z wulkanów Tharsis. Tam szczegółowe badania chemiczne marsjańskiej gleby oraz wiercenia w poszukiwaniu podziemnej wody. I oczywiście nieustające poszukiwania jakiegokolwiek śladu miejscowego życia. Jamie mruknął pod nosem: - Że też, ze wszystkich możliwych miejsc we wszystkich regio- nach całego Marsa, musieli wybrać właśnie to. Pewnie było to najnudniejsze miejsce, jakie zdołali znaleźć. Po- dziurawiona kraterami równina, jednak nie za bardzo, położona na wy- brzuszeniu, zbyt daleko od ciekawej linii wulkanów, tak daleko, że na horyzoncie nie widać było nawet zarysów ich wierzchołków, wzno- szących się na szesnaście mil. Tylko kilka wydm na zachodzie i stare kawałki skał rozsiane na powierzchni, gdziekolwiek nie spojrzał. Naj- ciekawszą rzeczą w tym regionie mogły okazać się spękane grzbie- ty wśród dzikich pustkowi na południu, ale było do nich prawie trzy- sta kilometrów. No dobra, westchnął w duchu. Wybrali to miejsce, żeby lądowa- nie było bezpieczne, a nie ciekawe geologicznie. Czas do pracy. Jamie zaczął od zbierania próbek skał. Szeroka równina, na której stali, pokryta była odłamkami, od kamyków, po głazy wielkości czło- wieka. Pewnie porozrzucało je, kiedy o powierzchnię uderzył jakiś wielki meteoryt. A może to efekt erupcji jednego z wulkanów Tharsis, choć z drugiej strony nie wyglądały na wyrzucone aż tak gwałtownie. Waterman był pewien, że odpowiedzi na to pytanie udzieli mu sprzęt badawczy, pozostawiony pod kopułą. - Proszę, zwróć uwagę na każdy nietypowy kolor - przez słu- chawki dotarł do niego głos Joanny. Jamie odwrócił głowę, ale zobaczył tylko wnętrze swojego heł- mu. Obrócił się cały o dziewięćdziesiąt stopni. Zobaczył jej jaskrawy, pomarańczowy skafander, kilkanaście metrów obok, blisko Moniąue Bonnet. - Jaki kolor szczególnie? - zapytał, na wpół żartując. - Mamy tutaj duży wybór czerwieni i różu. - Zielony będzie dobry - zaćwierkał miły głos Moniąue. - W ogóle każdy kolor, który będzie się wyróżniał - dodała Joan- na. -Nie szukamy czegoś określonego. Jeszcze nie. Zaraz obok śluzy Connors rozstawiał jedną z kamer telewizyj- nych, potrzebnych mu do sfilmowania pokazu. U jego stóp leżało nie- wielkie pudełko z różnymi przyborami. Pozostali schylali się tak bar- dzo, jak pozwalały im na to skafandry, w skupieniu przeczesując piasz- czystą glebę. Przypominali grupę sprzątaczy, wypatrujących śmieci Albo postaci z takiego słynnego obrazu, jak pomyślał Jamie. Siew- ców. Tak właśnie teraz wyglądają, jakby siali, a tymczasem szukają na tej zmrożonej pustyni choćby najmniejszej rzeczy, którą uznaliby za godną zbadania. Waterman doszedł do wniosku, iż cholernie trudno patrzeć na podłoże, kiedy jest się wewnątrz tego skafandra. Ktokolwiek zapro- jektował owe aluminiowe puszki, nie brał pod uwagę tego, co mamy w nich robić. Toshima pracowicie rozstawiał stację meteorologiczną. Jego brzo- skwiniowy strój zlewał się z rdzawym kolorem Marsa znacznie lepiej, niż Jamie się spodziewał. Japończyk stał się niemal całkiem zakamuflowany. To w przyszłości mogło przysporzyć problemów. Kolory skafandrów wy- brano tak, aby dobrze wyróżniały się na tle marsjańskiego krajobrazu. Za- tem kto do cholery zgodził się na brzoskwiniowy? Ilona niewielką łopatką wybierała próbki luźnej, piaszczystej gleby i wsypywała je do pudełka. Ona, Joanna oraz Monique chcia- ły spróbować wyhodować w bazie fasolę, kabaczki, groszek i ogór- ki, używając tak wielu rzeczy marsjańskiego pochodzenia, jak tylko się dało - włączając wodę, jeśli jakąś odnajdą. Jednym z celów ba- dań było sprawdzenie, jaki wpływ niska marsjańska grawitacja może mieć na wzrost i wielkość roślin. Planowali też zabrać swe niewiel- kie poletko doświadczalne na orbitujący statek, a potem kontynuować eksperyment w trakcie lotu powrotnego na Ziemię. Najpierw muszą wywalić z gleby różne tlenki, pomyślał Jamie. Inaczej to będzie jak sadzenie w wybielaczu. Zajął się skałami. Miał ich pod dostatkiem. Wielkie bloki o sze- rokości większej niż metr, dużo mniejszych odłamków, a także kamy- ków. Sporo okruchów wyglądało na przeżarte, zniszczone erozją. To nie mógł być deszcz, pomyślał Jamie. Tutaj nie padało od miliardów lat, idę o zakład. Choć w zimowe ranki pojawiał się szron. Skały pęczniały w żarze dnia, tak jak ten i kurczyły się podczas dojmu- jąco zimnych nocy. Ale to przecież nie mogło ich podziurawić. Winny pękać na bokach i rozsypywać się na mniejsze płatki - a nie być po- dziurawione jak piłki do golfa. Jeśli pochodziły z wulkanów, otwory pozostały po gazach, uchodzących z wnętrza skał. Czy mogły zosfać wyrzucone tak daleko, aż tutaj, na odległość sześciuset - siedmiuset kilometrów? A może wyrwało je z gruntu uderzenie starożytnego me- teorytu, a potem wróciły z atmosfery, niczym pociski balistyczne? Waterman przyniósł ze sobą dwa worki, które napcha! odłamka- mi różnych rozmiarów. Nagle uświadomił sobie, że minęły już ponad trzy godziny. Słońce wisiało niemal dokładnie nad jego głową, dziw- na, malutka i blada imitacja tego słońca, które znał, połyskująca sła- bo na łososiowym niebie. Kiedy się odwrócił, nie dojrzał już kopuły, choć nadal widział tępe, cylindryczne wierzchołki obu ładowników. Gdzieś daleko do- strzegł jeden z bezzałogowych transportowców, z wielkim, otwartym włazem do ładowni, teraz ziejącej pustką. Przypomniał sobie, że horyzont jest tutaj bliższy. Trzeba się od- wrócić w odpowiednim kierunku. - Waterman, jesteś poza zasięgiem monitorujących kamer - głos Wosnesenskiego zdawał się raczej rozdrażniony niż pełen troski. - Słyszysz mnie? - Tak, głośno i wyraźnie. - Jesteś prawie na granicy obszaru, z którego możesz bezpiecznie wrócić. Zawracaj do kopuły. Jamiego prawie ucieszył ten rozkaz. Samotność na Ziemi, w gó- rach albo na pustyni okazała się całkiem inna. Tutaj, w tym obcym świecie bez powietrza do oddychania albo wody do picia, geolog pra- wie się wystraszył. Chociaż - dobrze też było stać samotnie, z dala od pozostałych. Przez ostatnie kilka lat samotność była dlań czymś rzadkim, nieist- niejącym. Jamie wyprostował się, tak bardzo, jak tylko pozwalał mu na to skafander i spojrzał w stronę kuszącego go horyzontu, a potem za siebie, ku kopule i reszcie ekipy. Nawet wewnątrz twardej skorupy skafandra próbował poczuć marsjański krajobraz, znaleźć harmonię z tym obcym, nowym świa- tem. A potem dostrzegł skrawek zieleni. Scenariusz telewizyjny W trakcie pierwszego wyjścia na zewnątrz, podczas soi 3, pi- lot/astronauta P. Connors zademonstruje przed kamerą następujące rzeczy: 1. Kolory marsjańskiego krajobrazu. Zrobi panoramiczne ujęcie, aby pokazać kolory podłoża i nieba. 2. Marsjańską skałę. Podniesie odłamek średnich rozmiarów i za- demonstruje go przed kamerą. Wyjaśni, że jego czerwony kolor to efekt utleniania się minerałów zawierających żelazo. 3. Temperaturę. Położy termometr na glebie, pokaże temperaturę (około 60 -70 stopni Fahrenheita). Następnie uniesie termometr na wysokość oczu, pokazując jak rtęć opada do zera - albo niżej. Potem wyjaśni, że to zjawisko jest rezultatem tego, że cienka marsjańska at- mosfera prawie nie utrzymuje ciepła. 4. Niskie ciśnienie powietrza. Connors otworzy pojemnik ze zwy- kłą wodą i pokaże przed kamerami, jak od razu zaczyna ona wrzeć, w związku z ekstremalnie niskim ciśnieniem powietrza. Wyjaśni, że to samo stać się może z krwią człowieka, jeśli nie będzie on chronio- ny sztywnym skafandrem ciśnieniowym. 5. Niską grawitację. Connors podrzuci młotek, aby pokazać, że spada on wolniej niż podobny obiekt na Ziemi, choć szybciej niż na Księżycu. (Zostanie dokonane porównanie z wcześniejszym nagra- niem, pokazującym astronautę Connorsa podrzucającego ten sam młotek na Księżycu). 6. Księżyc Marsa. Jeśli pozwoli na to widoczność podczas dnia, Connors pokaże jak bliższy księżyc, Fobos, wschodzi na zachodzie i w ciągu czterech godzin przemierza marsjańskie niebo. (Nie trzeba pokazywać całego, czterogodzinnego toru księżyca. Należy użyć tele- skopu, aby pokazać fazy Fobosa, od „nowiu", poprzez „kwadrę" do „pełni". Taśma zostanie zmontowana tak, aby wszystko dopasowano do czasu transmisji). Soi 3: Południe Jamie wpierw zamrugał i chciał przetrzeć oczy, ale jego skryte w rękawicach dłonie uderzyły tylko w przejrzysty wizjer hełmu. Spojrzał na skałę. Miała długość mniej więcej dwóch stóp, pła- ską powierzchnię i kształt prostokąta. Jej boki wyglądały na gładkie, nic podziurawione jak u większości innych skał. A na jednym z nich była wyraźna, zielona plama. Powoli obszedł skałę, przechodząc ponad mniejszymi odłamkami i dookoła większych, rozrzuconych wszędzie obok. Nigdzie indziej nie spostrzegł zieleni. Uświadomił sobie, że jeśli podszedłby do tego głazu od drugiej strony, niczego by nie zauważył. Jedna skała, z niewielkim obszarem zieleni na jednym ze swych płaskich boków. Jedna skała spośród tysięcy. Jeden skrawek koloru na rdzawoczerwonej planecie. - Waterman, nie widzę ciebie - zawołał Wosnesenski. - Znalazłem coś. - Wracaj do kopuły. - Znalazłem coś zielonego - oznajmił Jamie, rozdrażniony. -Co? - Zieleń. -Gdzie jesteś? - Gdzie jesteś? - rozlegało się wciąż w jego hełmie. - Co to znaczy? Co to jest? Jamie rozejrzał się dookoła. -Widzicie ten wielki głaz ze szczeliną na szczycie? -Nie. Gdzie... - Widzę! -zakrzyknęła Joanna, podnieconym głosem. -Zaraz na zachód od drugiego ładownika. Widzicie? - - Ach, tak - powiedziała Monique. - Tędy - zawołała Brazylijka. W ciągu minuty na horyzoncie pojawiło się siedem postaci odzia- nych w kosmiczne skafandiy, zaraz na prawo od głazu ze szczeliną. Jamie pomachał do nich, a oni mu odmachali. Potem odwrócił się do skały. Jego skały. Powoli klękając w nie- wygodnym pancerzu, nachylił się ku niej tak blisko, jak tylko się od- ważył. Niemal oczekiwał, że ujrzy tam mrówki albo jakiś ich marsjań- ski odpowiednik, pracowicie wędrujący po ziemi. Jednak zobaczył tylko pylisty, czerwony piach oraz skałę koloru rdzy - z pasmem zieleni biegnącym po jej płaskim boku. Chryste, to wygląda jak żyła miedzi, zbyt długo wystawiona na działanie powie- trza. Ale Jamie szybko przypomniał sobie, jak niewiele tlenu było w marsjańskiej atmosferze. Czy starczyłoby go, aby żyła miedzi stała się zielona? Jak długo taka żyła pozostawała wystawiona na działanie tej atmosfery? Dziesięć tysięcy lat? Dziesięć milionów? Przykucnął, odwrócony tyłem do zbliżających się naukowców. - Gdzie to jest? - wydyszała Joanna. - Wyglądasz, jakbyś się modlił - stwierdził Naguib, swoim piskli- wym, nosowym głosem. - Czyżby to przywróciło ci wiarę? - Nie napalajcie się tak - powiedział Waterman, spoglądając ku kolegom, którzy teraz okrążyli jego i skałę. - Myślę, że to po prostu żyła utlenionej miedzi. Patel, w żółtym skafandrze, niezgrabnie opadł na kolana, aby uważniej przyjrzeć się skale. -Tak, myślę, że masz rację. Joanna pochyliła się tuż obok niego. - To może być po prostu wierzchnia warstwa kolonii organizmów żyjących wewnątrz skały. Jak mikroflora Antarktydy, która używa ka- mieni jako osłon i i wchłania wilgoć ze szronu pojawiającego się na ich powierzchni. - Obawiam się, że to nic innego, jak patyna utlenionej miedzi - odparł Patcl, z hinduskim akcentem. - Musimy się upewnić - rzekła Moniąue, tak spokojnie, jakby zamawiała wino w paryskim bistro. Spokojna głowa, pomyślał Jamie. Ale czy gorące serce? - Powinniśmy zabrać to do środka... -Nie dotykaj tego! - rzuciła Joanna. - Nie możemy tego tutaj szczegółowo przebadać - odparł Jamie. - Trzeba zanieść to pod kopułę. - To jest prawdopodobnie próbka biologiczna - odparła Joanna, z niespodziewaną zawziętością. To jest tlenek miedzi, pomyślał Jamie. Wstając, Brumado oznajmiła: - Kiedy zawołałeś, zostawiłam swoje pojemniki na próbki biolo- giczne. Można w nich utrzymywać tutejsze warunki atmosferyczne. Jeśli zaniesiesz skałę od razu pod kopułę i nagle zostanie ona prze- niesiona w nasze warunki, może to zabić wszystkie miejscowe orga- nizmy wewnątrz kamienia. Jamie pokiwał głowa wewnątrz swojego hełmu. Miała rację. Choć, prawdopodobnie, zielone pasmo było tylko patyną z tlenku mie- dzi, nie należało niweczyć tego, co mogło okazać się największym od- kryciem wszech czasów. - Proszę, nie dotykajcie skały- poleciła Brumado. - Może niech pozostali rozejrzą się jeszcze po okolicy, żeby zobaczyć, czy na jakiejś innej skale nic ma takiego koloru. Ale w żaden sposób ich nic doty- kajcie. Rozumiecie wszystko? Nagle to ona zaczęła dowodzić. Już nie szeptała. Ten miły moty- lek zmienił się w smoczycę. To, co zaczęło się jako geologiczne bada- nia polowe, zmieniło się w naradę biologów. Jamie stał się tylko jed- nym z pomocników. Poczuł, iż zaciska zęby ze złości. Ale wiedział, że ona ma rację i ma też prawo czynić to, co robi. Uniósł się powoli, uwięziony w swoim niewygodnym skafandrze. - Dobra, szefie - odparł z przesadną uniżonością . - Jestem na twoje rozkazy. Joanna chyba nie poznała się na dowcipie. Poleciła Moniąue zostać na straży skały, a pozostałej czwórce rozejrzeć się po okolicy. w poszukiwaniu innych plam zieleni. Connors, w swoim białym, sztyw- nym kombinezonie, stanął na uboczu. Jak policyjny stróż, obserwował, ale nie brał udziału. Joanna zawróciła do miejsca, gdzie zostawiła swoje po- jemniki na próbki, niemal frunąc poprzez usiane skałami piaski. - Niesamowite - Monique zdawała się rozbawiona. - Słuchajcie - zapytał Waterman - czy któryś z nas był na tyle mądry, żeby zabrać aparat fotograficzny? - Ja mam aparat - oznajmił Toshima. - Mógłbyś zrobić serię zdjęć skały i okolicy, z każdego kąta, kompletne trzysta sześciesiąt stopni? - Jasne. Jamie pomyślał o łowieckich wyprawach, na które ruszał kiedyś z dziadkiem Alem. Zawsze robili zdjęcia wszystkiemu, co upolowali: sarnie, królikom, a nawet helodermie, którą młody Waterman zastrze- lił ze swej dwudziestki dwójki, kiedy miał niewiele więcej niż dzie- sięć lat. Matce bardzo nie podobało się, że Jamie poluje, ale ojciec nie potrafił przeciwstawić się determinacji Ala. - Nie możesz trzymać chłopaka cały czas w bibliotece jak w klat- ce - tłumaczył dziadek. - Powinien wyjść na otwartą przestrzeń. Potem, kiedy obaj samotnie przemierzali zalesiona wzgórza, powiedział chłopcu: - Jamie, oni próbują zrobić z ciebie stuprocentowego białego. Ja tylko chcę, żebyś pozostał choć odrobinę czerwonoskórym, takim ja- kim powinieneś być. Geolog odwrócił się ku skale, na tyle małej, aby dało się jąpod- źwignąć i nieść, szczególnie przy tej niskiej grawitacji. Takie zdjęcie byłoby niezłym prezentem dla dziadka, pomyślał. Ja wewnątrz tego cholernego skafandra i skała, jako moja zdobycz. Jednak nie pozował przed aparatem Toshiiny. Joanna wróciła po półtorej godzinie, razem z Wosnesenskim, nio- sącym dwa ogromne, srebrzyste pudła na okazy i dwie długie, gięt- kie tyki, Jamiemu przypominające wędki. Wiedział, że są to markery, opatrzone na czubkach niewielkimi radiolatarniami. Uśmiechnął się w duchu. Joanna zapędziła do roboty nawet Rosjanina. - Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek będę musiała ich użyć - trajkotała. - Nigdy bym nie pomyślała, że będą mi potrzebne już pierwszego dnia w terenie! Pozostali badacze nie odnaleźli już żadnego skrawka zieleni, w promieniu stu metrów od skały. Glebę pokrywały teraz odciski ciężkich butów, wyjąwszy zaklęty krąg w promieniu pół metra od tej skały. Nikt nic odważył się bardziej zbliżyć, bojąc się uszkodzić lub zniszczyć cenne znalezisko. Wosnesenski zatrzymał się i odrobinę pochylił do przodu, z rę- kami opartymi na biodrach, tak jakby chciał dotknąć tego kamienia z plamą zieleni. Jamiemu, w tym swoim jasnoczerwonym skafandrze, przypominał rozdętą solniczkę z garbem. Joanna przejęła dowodzenie. - Nie dotykaj skały. Zanim cokolwiek zrobimy, będę potrzebo- wać próbek gleby z obszaru zaraz obok skały, a potem spod niej. - Może użyć próbnika rdzeniowego? - zaproponował Jamie, się- gając po narzędzie, wiszące mu u pasa. - Jeśli przyczepić go do tyczki, będziemy mogli pobrać próbki z głębokości pięciu metrów. - Dobra - odparła Joanna. - Dzięki temu pewnie się też dowiemy, czy pod powierzchnią jest wieczna zmarzlina, prawda? - spytała Ilona, wyraźnie podekscy- towana, pierwszy raz od lądowania. Skinął głową. Potem, uświadomiwszy sobie, że przez ściemniany wizjer nikt nie dojrzał tego ruchu, dodał: - Tak, w porządku. - Pete - rozkazał Wosnesenski - przynieś tutaj kamerę wideo. Musimy mieć to nagrane. - Tak j est - odparł astronauta i zawrócił do kamery, którą zosta- wił na trójnogu. - W moim aparacie już prawie kończy się film - poinformował Toshima. - Zrobię jeszcze kilka zdjęć i go zmienię. - Nie! - rzucił Naguib. - Nie ryzykuj, że promieniowanie radio- aktywne go zniszczy. Weź mój aparat. Jest w nim cała rolka. - Dzięki - odparł Toshima. Connors przywlókł się, trzymając w jednej ręce kamerę wideo. Kiedy Wosnesenski uznał, że kamerzysta i aparaty fotograficzne są już gotowe, rozkazał: - Zaczynajcie. Ale nikt się nie ruszył, póki Joanna nie powiedziała: - Chcę cztery próbki, po jednej z każdej strony skały z tak głę- boka, jak tylko zdołacie dotrzeć. Potem dodała jeszcze: - Proszę. Jamie wbił w grunt tyczkę z przebijakiem. Przez pierwsze kilka centymetrów przeszła bez trudy, ale potem zrobiło się ciężej. Water- man napierał mocno, zaczynał się pocić. - Trafiłem na twarde podłoże - mruknął. -A może wieczną zmarzlinę?-z nadzieją w głosie zasugerowa- ła Ilona. Nawaho podniósł tyczkę i pozwolił Patelowi, drugiemu geologo- wi, obsłużyć mechanizm, sprawiający, iż wąski słupek czerwonej ma- terii bez problemów wysunął się z ostrej końcówki próbnika i wpadł do jednego z pojemników Joanny. Patel pracował powoli, ostrożnie, aby mieć pewność, że kruchy słupek nie rozpadnic się na kawałki. Jamie spostrzegł, iż kolumna była pokryta smugami. Różne od- cienie czerwieni, jak zgadywał - osady fluwialnc. Kiedyś musiał być tu ocean. Albo przynajmniej duże jezioro. Cztery próbki ze wszystkich stron skały. Waterman kilkukrotnie musiał przerywać kopanie, aby pozwolić wentylatorom w swoim ska- fandrze usunąć mgiełkę, zbierającą się po wewnętrznej stronie wizje- ra. Choć ciężko pracował, ani Patel, ani żaden z pozostałych nawet nie drgnęli, by mu pomóc. Zamiast tego oglądali próbki i od razu tworzy- li teorie tłumaczące ich wygląd. Oni wszyscy są tak zajęci tym, co robią, iż nawet nie przyszło im do głowy, aby mi pomóc, pomyślał. Przecież mająjuż Indianca do ciężkiej roboty. Dlaczego mieliby się czymś przejmować? - Teraz wszystko w porządku - powiedziała Joanna, gdy cztery próbki spoczęły w pierwszym pojemniku. Powoli opadła na kolana i nachyliła się nad skałą. Jamie pochylił się obok niej. - Będziesz potrzebowała pomocy, aby to udźwignąć... - Nie! -rzuciła. -Potrafię to sama zrobić. To jest w końcu Mars. Waterman poczerwieniał od nagłej złości, a potem poczuł się jak grupek. Ona miała rację. Ten cholerny kamień ważył tutaj ledwie kilka funtów. A dziewczyna nie pozwoli tknąć go nikomu innemu. Toshima zawzięcie klikał zdjęcie po zdjęciu, a Connors zogni- skował obiektyw kamery wprost na kamień, ku któremu Joanna wy- ciągnęła właśnie ręce, chwytając go za oba końce i trzymając dłonie z dala od zielonej plamki na boku skały. Uniosła odłamek i wsadziła do innego, srebrnego pojemnika, delikatnie, jak matka kładąca w ko- łysce swe nowo narodzone dziecko. Jamie uważnie przypatrywał się glebie pod głazem. Wygładził ją ciężar kamienia, ale poza tym niczym nie różniła się od reszty marsjań- skiej powierzchni. A czego się spodziewałeś? - zapytał się w duchu. Zwiniętego pod spodem marsjańskiego grzechotnika? - Teraz, jeśli możesz, proszę, weź próbkę gleby spod kamienia - poleciła Joanna, kiedy zamknęła pokrywę pudła. - Jak głęboko? - Jak tylko zdołasz - powiedziała. - Jeśli byłbyś tak uprzejmy. Jamie to zrobił. Wszyscy patrzyli w milczeniu, a on zagłębiał tykę tak bardzo, jak tylko się dało. Łagodnie, delikatnie wyciągnął próbkę... - Patrzcie! - krzyknęła Moniąue Bonnet. -Co? -Co to jest? - Myślę, że... - niemal zaparło jej dech. Gdy wyciągałeś pręt, myślałam, że zobaczyłam, że światło słońca na czymś migocze... - Na czymś? -Co? - Czy to były krople wody? - zapytała Ilona. - Może - odparła Moniąue. - Nie wiem. To trwało tylko chwilę. Ilona uklęknęła, tak ciężko, że Jamie przestraszył się, iż zrobi sobie krzywdę albo uszkodzi skafander. Wsadziła rękę w wykopaną przez niego dziurę i szybko wyciągnęła. Rękaw miała umorusany czer- wonawym pyłem i okruchami rdzawego brudu. - Patrzcie! Patrzcie! Na palcach rękawicy pozostało pół tuzina błyszczących kropli wilgoci, wyglądających jak rosa na kwietnym płatku. Zanim ktokol- wiek zdołał się odezwać, krople znikły, wyparowując do cienkiej, marsjańskiej atmosfery. - To jest woda! - To musi być woda! -powiedziała Moniąuc, głos drżał jej z przejęcia. - Pod powierzchnią gruntu. Woda! Naguib śmiał się niczym uczniak. - Odkryliśmy wodę! To pierwsza woda odkryta na innymi ciele niebieskim niż Ziemia! To tylko kilka kropli, ale to woda! I to płynna woda! Jamie stał, opierając się o drąg, całe zmęczenie jakie czuł po ko- paniu, wyparowało niczym te krople na rękawicy Ilony. Pozostali ra- dowali się jak dzieci, machając rękami i prawie tańcząc, tak bardzo byli podekscytowani. Wszyscy poza Joanną, która nadal klęczała obok dziury, wy- kopanej dla niej przez Watermana, niczym przed jakimś dziwnym ołtarzem, z obu stron obstawiona pełnymi i starannie zamkniętymi pojemnikami. Za nią stał Jamie, w obu rękach trzymał tyczkę, wyglądając jak wojownik Nawaho z włócznią wbitą w piaszczystą ziemię. Zastana- wiał się, co też jego koledzy zrobią, jeśli ta zielona plama okaże się żywymi, marsjańskimi organizmami. Dossier: Joanna Maria Brumado W wieku szesnastu lat Joanna spotkała swojego pierwszego ko- chanka i dowiedziała się, że jej matka umiera. Będąc jedynaczką, całe dotychczasowe życie spędziła w domu, pod czułą opieką matki, kobiety, która choć w swej posiadłości miała władzą absolutną, nigdy nie podnosiła głosu. Kiedy Joanna była młod- sza, bardzo podziwiała ojca, wędrującego po całym świecie, osobę nie- zwykle szanowaną i cenioną. A gdy zaczęła rozumieć różne pragnienia przenikające jej ciało, z trudem patrzyła na tatę w inny sposób. Uświa- domiła sobie, że kobiety - nawet koleżanki matki czy jej rówieśnicz- ki, uczennice, spoglądając na Alberta Brumado, miały w oczach coś więcej niż respekt i podziw. - Twój tata jest przystojny i bardzo romantyczny - powiedziała matka. - Dlaczego więc inne kobiety nie miałyby do niego wzdy- chać? A potem uśmiechnęła się, pokazując, że nie martwi ją wierność męża. - Za bardzo nas kocha, aby troszczyć się o kogoś jeszcze - za- pewniała Joannę. Potem dodała: - Jego obsesjąjest planeta Mars, a nie jakaś uczennica, tak młoda, że mogłaby być jego córką. Joanna urodziła się w Sao Paulo; ojciec wykładał tam na uniwer- sytecie. Jednak jego miłość do Marsa sprawiła, że przeprowadzili się do Brasilii - choć co roku, najgorętsze miesiące spędzali w Rio dc Ja- neiro, podobnie jak politycy i ich doradcy. Gdziekolwiek mieszkali, Joannie tak dobrze szła nauka w prowa- dzonej przez zakonnice szkole, że rodzice zdecydowali się wysłać ja do prestiżowego liceum w Stanach. Ojca cieszyło jej zamiłowanie do nauki, a matkę, że twardo trzymała się reguły, którą jej kiedyś wpo- iła, brzmiącej: „Nie rób niczego, o czym nie mogłabyś mi później opowiedzieć.". Joanna zamierzała więc powiedzieć mamie o wysokim, jasnowło- sym instruktorze, z którym poszła do łóżka. Szaleńczo się w nim za- kochała i strasznie chciała się tym podzielić. Odczekała tydzień, po- tem już nie mogła czekać dłużej. Zatelefonowała do domu. Tylko po to, aby dowiedzieć się, że matka miała tego ranka poważny atak ser- ca i zabrano ją do szpitala. Joanna zapomniała o szkole, o swoim ko- chanku. Pośpiesznie spakowała torbę i poleciała do Brasilii. Z wyrazu twarzy ojca odczytała, że dla matki nie ma już nadziei. Lekarze początkowo nie chcieli nawet pozwolić Joannie na wizytę u chorej kobiety, obawiając się, iż silne emocje mogą przyspieszyć koniec. Mała Brumado, z żelaznym i niewzruszonym spokojem, któ- ry jak teraz sobie uświadomiła, stanowił główne źródło siły jej matki, zapewniła medyków, że nie zdenerwuje umierającej. Wodzili spojrze- niami od pełnej determinacji twarzy dziewczyny do jej ojca, który ski- nął głową, mówiąc łamiącym się, tłumionym łzami głosem: - Pozwólcie jej zobaczyć mamę. Może nie mieć już drugiej okazji. Matka była bardzo blada, bardzo zmęczona. Do jej szczupłych ra- mion dołączono jakieś rury, biegnące od dziwnych maszyn, sapiących i popiskujących za łóżkiem, fnna rurka wychodziła z prawego nozdrza. Dziewczyna pomyślała, że te przewody wysysają z matki życie. Nie płakała. Stanęła przy krawędzi wysokiego łóżka i pogłaskała mamę po włosach, po raz pierwszy widząc, jak rzadkie i siwe się stały. Kobieta otworzyła oczy i uśmiechnęła się do Joanny. -Mamo... - Moja kochana córka — wyszeptała chora. - Ależ wyładniałaś. - Mamo, tak bardzo cię kocham. - Nie martw się o mnie, kochanie -jej głos był tak cichy, że Jo- anna musiała się nachylić, aby usłyszeć wypowiadane słowa. - Nie chcę, żebyś umarła. Powoli mrugając suchymi powiekami, matka Joanny wyszepta- ła: - Teraz musisz troszczyć się o swojego ojca. Nie mogę go już dłużej chronić. Musisz to dla mnie zrobić. - Chronić go? - Jego praca. Jest bardzo ważna. Dla niego i dla całego świata. Nie pozwól, aby coś mu przeszkadzało. Nie pozwól, aby coś stanęło między nim, a jego pracą. Chroń go. Pomóż mu. - Zrobię to, mamo, zrobię. - Joanno, zawsze byłaś dobrą dziewczynką. Tak bardzo cię ko- cham. - Kocham cię, mamo. - Chroń swojego ojca. Pamiętaj. - Przyrzekam, mamo. To były ostatnie słowa jej matki. Joanna dotrzymała przyrzecze- nia. Stała się dla ojca tarczą chroniącą go przed wszystkim, co mo- gło przeszkodzić mu na drodze do jego wielkiego celu. Szczególnie przed kobiecymi przeszkodami. Uczęszczała do collegc'u, w którym uczył jej ojciec. Razem z nim wędrowała po świecie. Zajmowała się domem. Nigdy więcej nie miała już żadnego kochanka. Soi 3: Wieczór Wrócili pod kopułę, skafandry i wyposażenie umorusane mie- li czerwonym pyłem. Mimo ogólnego podniecenia, wywołanego skałą z zieloną smu- gą, Wosnesenski nalegał, aby przestrzegali przepisów misji i przed wkroczeniem do głównej części kopuły starannie wyczyścili skafan- dry oraz cały ekwipunek. Przestrzeń wewnątrz śluzy, tam gdzie prze- chowywano kosmiczne stroje oraz sprzęt, służyła też jako miejsce do dekontaminacji i przeprowadzania napraw. Jej przegrody sięgały aż samego zakrzywienia kopuły. - Jeśli znaleźliśmy miejscowe formy życia, będziemy musie- li trzymać się procedur usuwania skażeń biologicznych - mruknął Wosnesenski, ściągając skafander. Jamie odkurzał buty wściekle brzęczącą, małą, ręczną ma- szyną. Być może dokonałeś największego odkrycia w dziejach. Nieźle się przy tym naharowałeś, co? - pomyślał. Tony Reed, stojący właśnie przy drzwiach do pomieszczenia, krzywił nos, czując unoszący się w powietrzu ostry zapach. Podejrzli- wie zerkał na przyniesione przez Joannę pojemniki z próbkami. - W takim wypadku - powiedział - musimy uszczelnić tę sekcję w ten sam sposób, jak robią to w laboratoriach biologicznych. - Można to zrobić - odparł Wosnesenski, unosząc nad głową ki- rys skafandra. Najpierw zobaczmy, co tu mamy, pomyślał Jamie. Joanna, gdy tylko skończyła odkurzanie, zatargała pudła na swój mały pulpit biologa, gdzie miała izolowaną skrzynkę oraz zdalne manipulatory. Kiedy będzie oglądać marsjańską skałę, musi trzymać ją w marsjańskich warunkach. Wraz z nią ruszyły Ilona i Moniąue. - Matka i córki - wymruczał Naguib, obserwując je przez okien- ko w przegrodzie, kiedy szły do pracowni bilogicznej. - Hera, Atena i Afrodyta - powiedział Reed, który też się w nie wpatrywał. Jamie, wreszcie uwolniony ze skafandra, czuł się zbyt zmęczony, aby jeszcze iść do swego pokoiku i zdejmować odzież. Usiadł na ła- weczce pod wieszakiem, dłonie oparł na kolanach, pochylił głowę. Milczał. Piekło go pod lewą pachą. Uświadomił sobie, że obtarł go skafander. Muszę go czymś wyłożyć, pomyślał. Ostry zapach, który poczuł po zdjęciu hełmu, teraz już zniknął. Albo się do niego przy- zwyczaiłem, pomyślał. Może jego źródłem był pył. -- Doktor Malater to na pewno Atena - powiedział Naguib. - Jest całkiem wysoka i atletycznie zbudowana. - Tak, a mała Joanna jest Afrodytą, to chciałeś powiedzieć? - wy- mamrotał Tony. - Ma odpowiednią figurę do tego, żeby zostać bogi- nią seksu, prawda? - A doktor Bonnet jest starsza, zatem musi być Herą, królową bogów. Tony uśmiechnął się do śniadego Egipcjanina: - Nieźle się trzyma, nie sądzisz? Naguib przytaknął, a potem dodał: - Ale czy to nie te trzy boginie rozpoczęły wojnę trojańską? Mu- simy na nie uważać - roześmiał się. Tony uśmiechnął się do niego przebiegle. -Tak, trzeba być ze wszech miar ostrożnym. Ale pamiętaj, że boginie mogą się rozgniewać, jeśli nie złożysz im odpowiedniego hołdu. Jamie miał już dość. Recd i jego lekko szyderczy sposób widze- nia świata nie był tym, czego pragnął na koniec długiego, pełnego wrażeń i wyczerpującego dnia. Z trudem wstał i ruszył ku swemu ką- cikowi, gdzie mógł zdjąć z siebie resztę ubrania, a może nawet wziąć prysznic. Nim przebył połowę odległości dzielącej go od tego miejsca, za- gadnął go Paul Abell. - Przyjacielu, teraz twoja kolej stanąć przed kamerami - żabie oczy Amerykanina były wybałuszone i otwarte szeroko, a na jego twa- rzy kwitł uśmiech od ucha do ucha. - To znaczy? - zapytał Jamie. - Media, na Ziemi. Wygląda na to, że zrobił się z ciebie bardzo sławny gość. Chcą zrobić z tobą wywiad, a kontrola lotu na to zezwo- liła - wyjaśnił Abell. - Poproszę do komunikatora. Od każdego z badaczy oczekiwano, że spełni wymagania me- diów, domagających się wywiadów „na żywo, z planety Mars". Rosnąca z każdą godziną odległość od Ziemi sprawiała, że trans- misja radiowa albo telewizyjna wędrowała z jednego świata na drugi prawie dziesięć minut. Nie dało się więc zdać prawdziwej relacji „na żywo". Jak można przeprowadzać wywiad, kiedy między pytaniem a odpowiedzią są dwudziestominutowe przerwy? Spece od mediów znaleźli jednak rozwiązanie: każdy badacz otrzy- mywał listę pytań i miał kolejno odpowiadać na nic przed kamerą. Na Ziemi odpowiedzi te miały zostać tak pocięte, aby dało sieje zmontować z głosem reportera. Po tych zabiegach zdawało się, iż badacz oraz dzienni- karz gawędzą sobie „ na żywo". Prawie się zdawało. Niewiele w tym było wszak spontaniczności prawdziwego wywiadu, przeprowadzanego twa- rzą w twarz. Ale światowa widownia przywykła już do drewnianych wy- powiedzi naukowców i astronautów, w każdym razie tak producenci tele- wizyjni zapewniali swoich przełożonych. A poza tym ci ludzie przecież i tak mówili prosto z Marsa! Jamie usiadł ze znużeniem na skrzypiącym, plastykowym krzeseł- ku przed głównym ekranem komunikacyjnym, wciąż ubrany w swój ogrzewany, spodni skafander, wyglądający jak jednoczęściowa bie- lizna pokryta rurkami. Z boku usiadł Abell, bacząc na urządzenia i uśmiechając się szeroko, jakby bawił go widok naukowca starające- go się uporać z pytaniami zadawanymi mu przez media. Jamiego zaskoczyło, że kiedy zajaśniał ekran, nie pojawił się na nim Li Chengdu, na orbitującym statku, ani nawet jakiś kontroler misji z Królewca. Spojrzał prosto w smutne, szare oczy Alberta Brumado. Brumado poleciał do Waszyngtonu dzień po hucznym świętowa- niu w Rio. W Stanach specjaliści od kreowania wizerunku wrzeli ze złości. Sama wiceprezydent wściekle domagała się usunięcia z badają- cej powierzchnię Marsa ekipy jednego naukowca. Dwa dni spędził na uspokajaniu polityków, ale nie mógł zaprzeczyć, że media całej Ame- ryki wręcz dyszały z furii po tym, jak lądujący na czerwonej planecie rdzenny Amerykanin odmówił wygłoszenia mowy, którą napisali mu specjaliści z agencji kosmicznej. Brumado spotykał się nie tylko z politykami, ale i z przedstawicie- lami tychże mediów i odkrył, że są niczym rekiny zwabione zapachem krwi, krążące wokół Jamesa Watermana, gotowi dopaść go i zabić. Alberto miał tylko jeden, jedyny cel: sprawić, żeby pierwsza wy- prawa na Marsa stała się takim sukcesem, by ludzkość zapragnęła dal- szych badań czerwonej planety. Nie zamierzał pozwolić, aby jeden człowiek - z głupoty, uporu albo po prostu wskutek zbiegu okolicz- ności - zniszczył to, o czego urzeczywistnienie on walczył przez trzy- dzieści lat. Nie pozwoli żadnemu człowiekowi - czerwonemu, żółte- mu, białemu czy zielonemu - sprawić, iż opinia publiczna obróci się przeciw Marsowi. Teraz siedział przed monitorem w swoim biurze w Waszyngtonie. Przez nie całkiem zasunięte rolety widział modernistyczną, kwadra- tową fasadę Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej, przez któ- rego wrota przechodziły całe tysiące ludzi. - Sir, mamy gotowość do transmisji na Marsa - oznajmiła młoda kobieta, siedząca po drugiej stronie gabinetu. Na swych czarnych kę- dziorach miała słuchawki, na biurku przed nią stało mnóstwo szarych pudełek kryjących elektroniczne urządzenia. Brumado ujrzał na ekranie mężczyznę w białym kombinezonie, 0 żabiej, uśmiechniętej twarzy. Wedle plakietki NASA na jego piersi, był to astronauta Abell. Wyglądał na zrelaksowanego, całkiem rozluź- nionego. Poruszał wargami. Brumado uświadomił sobie, że tej trans- misji dokonano ponad dziesięć minut temu, a technicy wyłączyli zbęd- ny dźwięk. Chcieli, żeby Alberto zaczął mówić już teraz, wiedząc, że jego słowom oraz wizerunkowi, dotarcie na Marsa zajmie prawie dzie- sięć minut. Do tego czasu, na miejscu zajmowanym przez astronautę zasiądzie już James Waterman. Brumado uśmiechnął się odruchowo i zaczął: - Doktorze Waterman, z wielu powodów czuję się dosyć niezręcz- nie. Po pierwsze, nie widzę pana na monitorze, bo przesyłanie komu- nikatów tam i z powrotem zajmuje wiele czasu. Po drugie, muszę pro- sić pana o przysługę. Przypominam sobie, że spotkaliśmy się kiedyś podczas pańskiego treningu i żałuję, że nie mieliśmy okazji spędzić ze sobą więcej czasu i lepiej się poznać. Brumado zawahał się. Postanowił wreszcie powiedzieć wprost: - Przypuszczam, że domyśla się pan, iż wywołał w Stanach spo- re poruszenie... Jamie patrzył na twarz Brumado, okoloną starannie przystrzy- żoną brodą: oblicze miłe, nieco smutne. Widział jego szpakowate, tro- chę zmierzwione włosy. Tylko trzy głupie słowa, pomyślał, słuchając Brazylijczyka. Trzy słówka i tyle zamieszania. - ... zatem tym, co zrobiłem, było uspokojenie głównych sieci 1 załagodzenie sprawy tak bardzo, jak tylko w pańskim przypadku dało się zrobić. Jednak oni nie będą zadowoleni, póki nie dostaną szansy, aby przepytać pana osobiście. Zgodzili się, że pytania będzie zada- wał jeden reporter, a ja oceniłem te pytania, które nagrali. Nic mamy przeciwwskazań co do tego, aby pan na nie odpowiedział. Oczywi- ście, mająz agencji pana dokładną biografię, przeprowadzono już wie- le wywiadów z pańskimi rodzicami oraz innymi ludźmi, którzy zna- li pana w szkole albo towarzysko. Jak dotąd, w sprawozdaniach od- noszono się do pana z wielką sympatią, były panu bardzo przychyl- ne. Ale teraz chcą rozmawiać z panem osobiście. Brumado wziął głęboki oddech, a potem kontynuował: — Wiem, że dla pana to wszystko musi brzmieć teraz śmiesznie, zważywszy na miejsce, w którym pan przebywa i czego pan stara się dokonać, ale musi pan zrozumieć, że dotknięto bardzo drażliwej spra- wy. Indiańscy aktywiści uznali pana za bohatera. Wiceprezydent jest wściekła na agencję kosmiczną, że pozwoliła panu wziąć udział w mi- sji na Marsa. Ona uważa, że przysparza pan tylko kłopotów, choć okre- śliła to znacznie mocniejszymi słowami. Zwróciłem jej uwagę na to, że ja sam sprawiłem, iż zakwalifikowano pana do tej misji, ale jak sądzę, to tylko jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Zatem - cóż robić? Jamie już miał odpowiedzieć, kiedy uświadomił sobie, że pytanie było retoryczne. - Prześlemy do pana pytania mediów od razu, jak tylko skończę do pana mówić. Chcemy, aby odpowiedział pan tak szczerze i otwar- cie, jak tylko będzie mógł. Nagranie z pańską wypowiedzią zostanie sprawdzone w Waszyngtonie przez radę do spraw kosmosu, zanim zo- stanie oddane w ręce mediów. O tym zaś, czy będzie, czy też nie, prze- kazane mediom, zadecyduje sama wiceprezydent. Proponuję, aby pan zaznajomił się z całym nagraniem, uważnie wysłuchał każdego z py- tań, a potem po kolei na nie odpowiedział. Brumado wyglądał, jakby nachylił się do monitora. Jego twarz stała się bardziej skupiona i zmartwiona. - Muszę pana ostrzec, że pańskie odpowiedzi zadecydują o tym, czy otrzyma pan zgodę na dalsze przebywanie na powierzcłini. Rozmawiałem wreszcie z Li Chengdu i jest on zdecydowanie przeciwny, aby z powodów politycznych kimś pana zastępować. Ale jeśli wiceprezydent będzie na to nalegać, nie będziemy mieli innego wyjścia, jak wysłać pana na orbitę, a na pańskie miejsce Australijczyka, doktora O'Harę. Brumado odchylił się, potem dodał: — Dobrze, to właśnie chciałem powiedzieć. Żałuję, że tak się dzieje, ale musimy poradzić sobie z tym tak szybko i uczciwie, jak możemy. Zaraz nadejdą pytania od dziennikarzy. Teraz do widzenia. I powodzenia! Ekran na chwilę zamigotał, potem pojawiła się na nim gładka, uśmiechnięta twarz pracownika stacji telewizyjnej. Jamie poznał tę twarz, tylko nie mógł sobie przypomnieć nazwiska. Z jakiegoś miejsca pod kopułą dobiegała muzyka, miękko płynąc przez powietrze. Ani chybi, był to koncert fortepianowy Rachmaninowa. Ponury i melan- cholijny. Z pewnością jakieś nagranie Rosjanina. Dziwne, że Bruma- do nie chciał rozmawiać z córką. A może już rozmawiał. A może Paul powiedział mu, że Joanna jest teraz zajęta w laboratorium. Dziennikarz nie uznał za stosowne przedstawić się; może uważał, że jest tak sławny, iż żadna prezentacja nie jest potrzebna. - Panie Waterman, przeczytam panu listę pytań, na które chcieli- byśmy uzyskać od pana odpowiedzi. Jeśli dobrze zrozumiałem, zanim one do nas wrócą, zostaną skontrolowane przez władze. Proszę zacho- wywać się swobodnie i odpowiadać tak wyczerpująco, jak pan chce. Proszę się nie martwić czasem. Wytniemy z ostatecznego materiału wszystkie przerwy, kaszlnięcia albo kichnięcia. Uśmiechnął się szerzej, choć spojrzenie miał twarde i skupione, niczym wilk. Jamie przypomniał sobie, jak Edith ostrzegała go, że na- granie wideo można tak przerobić, aby pytana osoba sprawiała dobre albo złe wrażenie, zależnie od potrzeb. - Z danych na temat pańskiego pobytu w Berkeley oraz na uni- wersytecie stanowym w Nowym Meksyku nie wynika, aby był pan indiańskim aktywistą, ani w ogóle angażował się w jakąś działalność, inną niż te związane z życiem studenckim, choć na starszym roku był pan nawet przewodniczącym rady studenckiej Albuquerque. Czy więc w działalność polityczną angażował się pan potajemnie? A jeśli nie, to kiedy pan zaczął? I tak dalej. Jamie zastosował się do rady Brumado i zanim spróbo- wał odpowiedzieć na jakiekolwiek pytanie, zapoznał się z całym na- graniem. Wywiad zdawał się mieć na celu tylko jedno; postawienie Watermana po stronie Indian, przeciw rządowi Stanów Zjednoczo- nych. Ten Angelos posunął się nawet do tego, aby wspominać o Cu- sterze i Woundcd Knee. Abell, słysząc niektóre z pytań, zanosił się śmiechem. Kiedy ta- śma się kończyła, pokazał Jamiemu, jak ją przewinąć i zatrzymywać po każdym z pytań, aby móc na nie odpowiedzieć. - „A kiedy przestał pan bić swoją żonę?" - parsknął Abell. - Za- pomniał jeszcze o to spytać. Watcrman rozparł się na plastykowym krzesełku i popatrzył na pusty ekran. W głowie mu szumiało. Przez kilka minut nic nie mówił, trwał w całkowitej ciszy. Wreszcie Abell zapytał: - Jesteś gotowy? Zza pleców Jamiego dochodziły głosy innych członków za- łogi i ponure melodie Rachmaninowa. Geolog zobaczył nad sobą krzywiznę kopuły, teraz pociemniała, chroniącą przed nadciągają- cym chłodem marsjańskiej nocy. Za tą cienką barierą czekał na zba- danie inny świat. Jamie skinął w stronę Abella. - Tak, jestem gotów. Na ekranie znów pojawiła się twarz prezentera, powtarzającego swoje pierwsze pytanie. Dziennikarz uśmiechał się, co miało pewnie zachęcić do szczerych odpowiedzi. Kiedy Jamie mówił, oblicze za- marło. - Nigdy, w żaden sposób, NIE angażowałem się w politykę ani w kampusie, ani później. Biorę udział w każdych wyborach, ale nic poza tym. Uważam się za obywatela Stanów Zjednoczonych, podobnie jak pan. Moi przodkowie to po części rdzenni Amerykanie, po części jankesi z Nowej Anglii -jestem mieszańcem Nawaho i kolonistów z Mayflowera. Dla mnie ma to taką samą wagę, jakby wszyscy moi przodkowie pochodzili z tego samego kraju w Europie, co pańscy. Je- stem dumny ze swych przodków Nawaho, ale nie bardziej, niż pan jest dumny z własnego dziedzictwa, jakie by ono nie było. Jamie odetchnął, potem mówił dalej. - Mówię do pana z Marsa. Tego popołudnia ja i moja koleżanka odkryliśmy tutaj wodę. To jest znacznie ważniejsze od koloru mojej skóry albo natury mojej działalności politycznej. Po raz pierwszy, od kiedy prowadzimy badania Układu Słonecznego, znaleźliśmy wodę w stanie ciekłym na innej planecie. O to powinien nas pan pytać, nie o kilka słów, które powiedziałem w nabrzmiałym od emocji momen- cie swego życia. Wszyscy pozostali członkowie naszej ekipy, kiedy wypowiadali swe pierwsze słowa na Marsie, mówili w swoich ojczy- stych językach. Ja powiedziałem w swoim, przytaczając jedyne sło- wa języka Nawaho, które tak naprawdę znam. I to wszystko. A teraz przestańmy już zajmować się tymi pierdołami i zajmijmy się bada- niem Marsa. Obrócił fotel w stronę Abella. - To wszystko. - Tak naprawdę, to nie wierzysz, że wyemitują te twoje ostatnie słowa, co? - Tak naprawdę, to wcale nie zakląłem tak, jak powinienem. Astronauta zdawał się nieco zmartwiony. Puścił następnie pyta- nie. - Nie - oznajmił Jamie. - To wszystko. Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. Wyślij to doktorowi Li i do Waszyngtonu. Nie mam nic do dodania. Li Chengdu, przeglądając taśmę z owym krótkim wywiadem, uśmiechnął się mimo woli. Nie spodoba się to w Waszyngtonie, ale ten chłopak naprawdę jest odważny. Azjata złożył palce i zastanawiał się, jakie problemy spowodu- je, jeśli odmówi usunięcia Watcrmana z ekipy przebywającej na po- wierzchni. Waszyngton jeszcze nic wysunął takiego żądania. Ale nie wątpił, że tak zrobi, kiedy tylko zapozna się z tym nagraniem. Tak, ten chłopakjest odważny, pomyślał. Czyja będę na tyle od- ważny, aby stanąć po jego stronie i przeciwstawić się politykom? Nie mogą sięgnąć aż tu, na Marsa i zastąpić mnie kimś innym. Ale co mogą zrobić, kiedy wrócimy na Ziemię? To jest właśnie cieka- we pytanie. Nawet bardziej niż ciekawe. Może od tej sprawy zależy moja Nagroda Nobla. A na pewno zależy cała kariera młodego Wa- termana. Jego kariera i jego życie. Ziemia HOUSTON: Aby podjąć decyzję, Edith potrzebowała dwóch dni. Dwóch dni i całej swojej odwagi. Kiedy patrzyła, jak Jamie wygłasza na Marsie pozdrowienie w ję- zyku Nawaho, uśmiechnęła się do siebie. Wtedy, stojąc w zatłoczonym newsroome KHTV, nie przeczuwała, ile zamieszania wywołają te sło- wa. Jedna ze współpracowniczek lekko szturchnęła ją w ramię, kiedy kamera skupiła się na jego błękitnym skafandrze. - To jest ten twój były, prawda? Przytaknęła, zamyślona. Tak, to on. Były. Edith zdumiała się, kiedy w wieczornych wiadomościach tak wiele uwagi poświęcono temu, że na Marsie znalazł się amerykański Indianin. Następnego ranka, już z własnej inicjatywy, zadzwoniła do kilku ze swoich informatorów w Centrum Kosmicznym Johnsona i od- kryła, że w NASA zaimprowizowane przemówienie Jamiego narobi- ło sporego zamieszania. - Ci goście z góry są ostro wkurwieni — wyjawił jeden z informa- torów. - Ale jakby co, to nic nie mówiłem, jasne? Drugiego dnia rozeszła się wieść, że sama Rada Kosmiczna w Waszyngtonie rozpatruje sprawę niewygłoszenia przez Indianina mowy, którą przygotowało mu NASA. Plotki głosiły, że sama wice- prezydent jest na niego wściekła. To już był materiał na news. Każdy wiedział, iż ta kobieta chciała zostać kandydatem swojej partii w przy- szłorocznych wyborach prezydenckich. Edith przejrzała nagrania z nudnymi, standardowymi wywiadami z rodzicami Jamiego, mieszkającymi w Berkeley oraz mdłymi urzęd- nikami NASA, udzielającymi wymijających odpowiedzi. Tej drugiej nocy, kładąc się spać, zastanawiała się już, co powinna zrobić. Kiedy się obudziła, podjęła decyzję. Zadzwoniła do stacji i oznaj- miła swemu osłupiałemu dyrektorowi do spraw newsów, że na resz- tę tygodnia bierze wolne. - Nie możesz mi tego zrobić! Ja nie... - Mam do wykorzystania całe dwa tygodnie urlopu i mnóstwo in- nych wolnych dni, z których nigdy nie skorzystałam - słodkim głosem powiedziała do słuchawki. - Wrócę w poniedziałek. - Niech to szlag, Edie, nogi ci z tyłka powyrywają! Wiesz, jacy są ci na górze! Westchnęła, dając do zrozumienia, iż jej rozmówcy nie mają in- nego wyjścia, jak jej wysłuchać. - Zatem, jak sądzę, będą musieli mnie wylać i zapłacić za zerwa- nie kontraktu. Odłożyła słuchawkę, a potem od razu zadzwoniła, aby zarezer- wować samolot do Nowego Jorku. Teraz, lecąc trzydzieści pięć tysięcy stóp ponad Appalacha- mi, powtarzała sobie, co powie szefowi odpowiedzialnemu w tam- tejszej stacji telewizyjnej za sprawy newsów. „Mogę dostać się do rodziców Jamesa Watermana. Do jego dziadka oraz do ludzi, którzy z nim trenowali, ale nie zostali wybrani do lotu na Marsa. Znam jego historię i znam od kuchni Projekt Marsjański. Nie tyl- ko blask nauki, ale także wewnętrzną walkę, rywalizację, wszyst- ko od podszewki." A kiedy tak przygotowała się psychicznie do owego spotkania, pomyślała o Jamiem. Znienawidzi mnie za to. Całkiem mnie zniena- widzi. Ale to moja przepustka do pracy w sieci. On dostał Marsa. Zo- stawił mnie dla Marsa. Teraz mogę wykorzystać Marsa na własny sposób, dla siebie. Odlot 1 Osoby wybrane do udziału w wyprawie na Marsa zawiezio- no wahadłowcem na stację kosmiczną, umieszczoną na niskiej orbi- cie, trzysta kilometrów nad Ziemią. Gdy spoglądało się z tej wysoko- ści, wielkie cielsko planety wyginało się, olbrzymie i niewiarygod- nie piękne, wypełniając nieboskłon, oszołamiając zmysły ogromny- mi przestrzeniami błękitnych oceanów, okrytych lśniącymi, białymi chmurami. Był to świat pełen życia, aż drżący od niego, na przekór otaczającej go zimnej, czarnej pustce kosmosu. Mars był zaś nie większy od łebka szpilki: nieruchoma, czerwo- nawa latarnia, świecąca znad przepaści dzielącej oba światy. Na stację składało się wiele modułów, w tym rosyjska stacja Mir, połączona z wyremontowanym zbiornikiem paliwa od amerykańskie- go promu kosmicznego, większym niż dwudziestopokojowy dom. Mira przyczepiono do zbiornika mniej więcej w połowie jego lekko zakrzywionego cielska, przez co wyglądał jak maleńka, zielona gon- dola pod wielkim, matowobrunatnym balonem sterowca. Były tam trzy porty z dokami dla wahadłowców albo mniejszych holowników orbitalnych. Tutaj właśnie szesnastu wyselekcjonowanych naukowców miało żyć i pracować przez ponad miesiąc, zanim odlecą na Marsa. Cho- dziło o to, aby poznali siebie nawzajem, a także dowódcę ekspedycji, doktora Li. A także ósemkę astronautów i kosmonautów, którzy będą pilotować zmierzające na Marsa statki kosmiczne i kierować załoga- mi na powierzchni. W czarnej pustce, kilkaset metrów od stacji wisiały dwa długie, wąskie kosmoloty, przeznaczone do wyprawy na czerwoną planetę, połyskujące bielą w jaskrawym świetle słońca. Otaczał je rój holow- ników orbitalnych oraz masywnych promów. Kręciły się wokół nich małe figurki w skafandrach kosmicznych, zdające się teraz nie większe od mrówek. Nieustannie wędrowały tam i z powrotem, przenosząc za- pasy i wyposażenie. Robiły to codziennie, godzina po godzinie. W po- równaniu z bulwiastą stacją, w kolorach zgaszonego brązu i zieleni, statki wyglądały niczym lśniące bolidy. Na orbicie to całe zbiorowisko maszyn i ludzi nic nie ważyło, unosząc się w warunkach zerowej grawitacji. Gdy umilkły rakietowe silniki, Jamie od razu poczuł, jak przewracają mu się flaki. Wewnętrz- ne ucho mówiło mu, że spada, spada bez końca. Jednak wiedział, iż jest ścisłe przypięty do swego fotela, w zatłoczonym pomieszczeniu na środkowym pokładzie promu, gdzie pięciu techników przepychało się, idąc wykonać swoją cotygodniową pracę. Kombinezony mieli popla- mione i postrzępione od intensywnego używania. Ten, w który ubrano Jamiego, był tak nowy, że wciąż jeszcze miał kanty na rękawach. Wszyscy naukowcy-kandydaci podczas lat treningu spędzili co najmniej kilka dni na orbicie. Waterman miał też za sobą trzy loty Rzy- gającą Kometą, wielkim odrzutowym transportowcem, na którego po- kładzie symulowano zerową grawitację poprzez nurkowanie na du- żej wysokości i potem pikowanie po długiej, parabolicznej krzywiźnie - co dawało pół minuty wykręcającej trzewia nieważkości. Wiedział, czego się spodziewać i nie wpadał w panikę. Choć czuł, że już wariu- je mu żołądek, a w głowie zaczyna szumieć. Jamie przeszedł za starszymi technikami włazem promu, potem wąskimi, metalowymi pomieszczeniami Mira i wkroczył do bardziej przestronnej, mieszkalnej części stacji, urządzonej w części wielkiego zbiornika po paliwie. Doświadczał wszystkich klasycznych objawów zespołu adaptacji grawitacyjnej. To nie przypominało choroby mor- skiej, w każdym razie nie do końca. Głowę miał ciężką, a płyny jego ciała wędrowały w różnych kierunkach, wolne od grawitacji. Czuł lekkie mdłości, był zdezorientowany, prawie oszołomiony. Tak jak- by złapał porządną grypę. Personel medyczny wziął go za kołnierz, dosłownie i po pobież- nych oględzinach radośnie oznajmił, że wszystko z nim w porządku. Dali mu plaster z wolno wchłaniającą się substancją do przyklejenia za uchem i poinformowali, że wszyscy naukowcy mający lecieć na Marsa zbierają się w głównej sali odpraw. Jamie miał już skinąć gło- wą, kiedy poczuł, że taki ruch powoduje odruch wymiotny, poprze- stał więc na zapytaniu się, którędy idzie się do tej sali. Usłyszawszy odpowiedź, ruszył wolno centralnym przejściem, bez trudu podciągając się na drabinkach, które pokrywały wszystkie cztery ściany - niczym nurek przemierzający wnętrze zatopionego okrętu. Trudno było tu myśleć o suficie i podłodze, kiedy nie dawało się ściśle określić, gdzie jest „góra", a gdzie „dół". Jamie zaczął my- ślcć o przejściu, jako o głębokiej studni z metalowymi ścianami, gdzie właśnie się wspinał, dryfując nieważko jak we śnie, powoli zmierza- jąc wyżej i wyżej. -Ach, tutaj jesteś! Udało ci się. Jamie, słysząc za sobą głos, odwrócił się i od razu poczuł gwał- towne szarpnięcie żołądka. Wołał go Tony Reed, uśmiechnięty, jakby urodził się w warun- kach zerowej grawitacji, bez wysiłku sunący wzdłuż przejścia. Przy- pominał rozbawionego delfina. Jamie spróbował się uśmiechnąć. - Miło cię widzieć — powiedział Reed, wyciągając dłoń, kie- dy znalazł się na wysokości Watermana. - Nawet, jeśli wyglądasz trochę blado. - Przyzwyczaję się... -odparł Nawaho, zwisając na szczeblu drabinki. Nogi majtały mu w powietrzu. - Oczywiście, że tak. Wszyscy się cieszymy, że Brumado tak za- mieszał z szychami, iż dali ci stanowisko geologa. Tony ruszył dalej, zaś Jamie odepchnął się od szczebla, pragnąc nie pozostawać z tyłu. - Wciąż jestem trochę zakręcony... To wszystko stało się zbyt szybko. Z nieco szelmowskim uśmiechem, Reed oznajmił: - Możesz za to podziękować Joannie. To ona przewodziła rewol- cie przeciwko Hoffmanowi. - Joanna? - Tak. I w końcu przeciągnęła ojca na naszą stronę. Jeśli czegoś chce, to potrafi być jak mały jaguar. Jamie dostrzegł, że u wylotu długiego korytarza gromadzili się już pozostali naukowcy. A za nimi (pod nimi?) zmierzali następni. Ściszając głos, Waterman zapytał: - Mówisz, że to Joanna wymusiła odejście Hoffmana? - Ona była przywódcą. Wszyscy się do tego przyłożyliśmy. Od kiedy stało się jasne, że DiNardo odpadł, nagle uświadomiliśmy sobie, że przez dwa lata możemy być zamknięci z tym austriackim kapralem. - On nie był taki zły - wymamrotał Jamie. - Większość z nas uważała, że jednak był. A Joanna najwyraźniej najbardziej z nas wszystkich chciała, żeby odszedł - Tony uśmiechnął się przebiegle. -A może ona po prostu chciała, żebyś to ty był z na- mi. No, jestem trochę zazdrosny. Waterman nie odpowiedział. Byli już zbyt blisko pozostałych, aby ciągnąć tę rozmowę. Zastanawiał się, ile w słowach Anglika było prawdy, a ile żartobliwej przesady. Przez pierwsze kilka dni na orbicie naukowcy nic mieli wy- konywać żadnej pracy; ci, co planowali misję, uznali, że przez ten czas będą jeszcze zbyt zmęczeni, a w związku z tym bezużyteczni. Ale mogli uczestniczyć w odprawach. Psychologowie nawet uzna- li, że zajęcia, wymagające aktywności psychicznej, a nic fizycznej, pozwolą im zapomnieć o mdłościach. Jamie podążył za Reedem do klapy zainstalowanej w przegrodzie, kończącej długi tunel. Poszy- bował ku dużej, otwartej przestrzeni, niczym mydlana bańka uno- sząc się w ogromnym pomieszczeniu, u szczytu dawnego zbiorni- ka paliwa. Kopulaste miejsce odpraw pomalowano w czarne i białe pasy, zbiegające się u jego szczytu. Waterman zawisł w powietrzu, mrugnął kilka razy, aż wreszcie uświadomił sobie, że centrum od- praw stało się podłogą. Do niej zaś przyczepiono plastikowe pętle do zaczepiania stóp, dzięki czemu jeszcze łatwiej dawało się zorientować, gdzie jest umowna góra, a gdzie dół. Pion pomagały też odnaleźć czarne i bia- łe pasy. Zorientowawszy się w przestrzeni, Jamie poczuł się nieco le- piej. Kiedy zbliżał się do zakrzywionej ściany, wyciągnął rękę i lekko odepchnął się w stronę posadzki. Przy zerowej grawitacji każdy może być akrobatą, pomyślał. Albo baletmistrzem. Szesnastu dręczonych mdłościami, pobladłych naukowców po- woli zbierało się w grupę. Wkładali buty w plastykowe pętle, a ich ciała pochylały się lekko do pozycji, którą nazywano „przykucaniem w nieważkości". Ramiona unosiły się swobodnie na wysokości klat- ki piersiowej. Wyglądają jak polipy czepiające się dna oceanu, pomy- ślał Jamie, poruszane morskimi prądami. Doktor Li, ubrany w błękitny kombinezon ze sztywnym kołnie- rzem, stał na nieco uniesionej platformie, z boku okrągłego pomiesz- czenia. Przy swoim wzroście wcale nie potrzebował takiej platformy. Nawaho dostrzegł, że jakby dla kontrastu, większość kosmonautów zgromadzonych wokół niego była dosyć niska. Amerykanie albo Ro- sjanie, głównie lotnicy, o krępych ciałach pilotów myśliwców. Geolog pomyślał, ze Li też jest bardzo blady. Dowódca ekspe- dycji odczekał kilka chwil, aż naukowcy uspokoją się. Potem zaczął mówić swym piskliwym, wysokim głosem. - Możecie w to nie wierzyć, ale właśnie przechodzimy przez najtrudniejszy element naszego szkolenia. - Ja wierzę! - wymamrotał ktoś, na tyle głośno, by inni usłyszeli i zaśmiali się. - Przez kilka dni będziemy się przyzwyczajać do niskiej grawita- cji. Za kilka tygodni przeniesiemy się do statków marsjańskich, któ- re zaczną się obracać, aby symulować ziemską grawitację - a potem będząsię kręcić coraz wolniej, żebyśmy dostosowali się do poziomu ciążenia na Marsie. Li wyglądał na bardzo zmęczonego. Choć twarz miał pełniejszą niż na Ziemi, oczy zdawały się węższe. Jamie pomyślał sobie nagle, że gdyby całą drogę na Marsa utrzymywano zerową grawitację, to za- oszczędzonoby tony jedzenia; nikt nie miałby apetytu. Ale po dotarciu na miejsce nie mieliby sił, żeby pracować. - Za chwilę przedstawię wam naszych kolegów. Potem podzie- limy się na mniejsze grupy, aby wzajemnie lepiej się poznać. Jed- nak wpierw chciałbym przypomnieć wam o pewnej bardzo delikat- nej i ważnej sprawie, rzeczy, na temat której wszyscy indywidual- nie dyskutowaliście już z lekarzami i psychologami. Jest to również wspomniane, choć oględnie, w waszych egzemplarzach regulaminu misji. - Li wziął głęboki oddech. - Chodzi mi o sprawy seksu. Każdy westchnął, co zabrzmiało tak, jakby grupa westchnęła wspólnym głosem. Jamie, bez odwracania głowy, nie mógł dostrzec oblicz pozostałych naukowców - a taki ruch przyprawiał go o mdło- ści. Astronauci siali zwróceni doń twarzami, dojrzał kilka szerokich uśmiechów, a nawet zmarszczenie brwi. - Wszyscy jesteśmy dorośli - kontynuował doktor Li. - Wszyscy czujemy normalny pociąg płciowy. Będziemy żyć wspólnie przez pra- wie dwa lata. Jako wasz dowódca oczekuję, że będziecie zachowywać się jak dorośli. Dorosłe istoty ludzkie, nie bezmyślne małpy. Wszyscy milczeli. Nikt się nie śmiał, nie chichotał, nawet nie kaszlnął. - Mężczyzn jest wśród nas więcej niż kobiet, mniej więcej w sto- sunku cztery do jednego. Oczekuję od was panowie, że będziecie po- stępować rozważnie i ponad osobiste chęci przedkładać cele naszej misji. Doktorzy Reed i Yang, nasi dwaj lekarze, mają medykamenty, które osłabią pociąg płciowy. Możecie całkiem dyskretnie i w zaufa- niu udać się do nich po te środki, jeśli uznacie, że są wam potrzebne. Jeżeli ktokolwiek z was nie będzie potrafił opanować swego pociągu płciowego, ma wziąć medykament. Czy to jasne? A co z kobietami? - chciał zapytać Jamie. Jednak milczał. W pa- mięci wciąż miał twarz Edith, jednak złapał się na tym, iż lekko prze- chylą głowę, aby zerknąć na Joannę. Stała rząd przed nim, zaraz po lewej. - No to świetnie. Teraz przedstawię wam ludzi, którzy będą pilo- tować nasz statek kosmiczny, a po dotarciu na Marsa dowodzić będą poszczególnymi zespołami. Gdy Li zaczął prezentację, a Indianin zastanawiał się, co by się stało, gdyby któryś z nich narozrabiał, a potem odmówił zażycia me- dykamentu. Co nam mogą zrobić, gdy znajdziemy się w kosmosie, miliony mil stąd? 2 Po zakończeniu prezentacji podzielili się na mniejsze grupy. Ja- mie dołączył do swoich znajomych oraz dwóch ludzi, mianowanych na ich pilotów oraz dowódców. Zgromadzili się wzdłuż zakrzywionej ściany, przy jednym z końców platformy, na której stał doktor Li. Naukowcy ostrożnie szli po podłodze z pętlami, niczym we śnie albo jak pijacy usiłujący trzymać się prosto. Jamie dostrzegł, że astro- nauci ostrożnie odpychają się od ściany albo posadzki, by bez wysiłku szybować ku niewielkim, czekającym na nich grupom naukowców. Co za bezwstydna gracja, pomyślał Jamie. Pamiętał, że to chyba cy- tat z powieści, którą czytał dawno temu, na pierwszym roku studiów, przy okazji zajęć z angielskiego. Nad głową przeleciał mu jeden z Ro- sjan, szczerząc zęby w uśmiechu, gdy spoglądał w dół na zataczają- cych się, rozchwianych naukowców. Bezwstydna gracja. Geolog spróbował dotrzeć do Joanny. Podleciał do niej z boku i dotknął ramienia. Odwróciła się gwałtownie, potem wyraźnie zbla- dła, zasłoniając usta dłonią. - Przepraszam - cicho powiedział Waterman. - Nie chciałem cię wystraszyć. Brumado przełknęła, w jej oczach błysnęły łzy. - Chwileczkę. Zaraz dojdę do siebie. Jamie kontynuował: - Chciałem tylko ci podziękować za to, że pomogłaś mi się tutaj dostać. Jestem ci bardzo wdzięczny. Wciąż blada, odparła: - Koniecznie trzeba było usunąć Hoffmana. Mógł się stać nie do wytrzymania. - Bardzo się cieszę, że tu jestem - powtórzył Waterman. - W ja- kikolwiek sposób się do tego przyczyniłaś, muchas gracias. Uśmiechnęła się blado i odparła po portugalsku: - Por que? Potem odwróciła się i ruszyła, aby stanąć obok Ilony Malater, postawnej i wyglądającej dostojnie nawet w prostym, beżowym kom- binezonie. Naukowcy zaczepiali stopy o pętle z niezdarnością wła- ściwą nowicjuszom. Przed nimi, bez wysiłku zwisali w powietrzu ro- syjski kosmonauta i amerykański astronauta, obaj w brunatnych, luź- nych strojach i pulowerach. Czworo naukowców - geolog, mikrobiolog, biochemik oraz lekarz- wreszcie skończyło mocowanie nóg i skupiło uwagę na pilo- tach, mających zostać ich dowódcami. - Nazywam się Michaił Andriejewicz Wosnescnski - oznajmił Rosjanin. - Jestem głównym pilotem pierwszej lądującej załogi - mó- wił świetnie po angielsku, bez śladu akcentu, dudniącym, niemal ba- sowym głosem. Jamiemu przypominał hollywoodzką wizję Rosjanina. Niewysoki, o mocnym torsie oraz muskularnych rękach i nogach. Włosy miał czerwonobrązowe, twarz szeroką, a skórę tak jasną, że prawie różową. Zdaniem Watermana wyglądał raczej jak niski, tęgi aktor charakterystyczny, a nie dżokej przestworzy. Muszę sprawdzić jego biografię w danych misji, pomyślał. Oczy Wosnesenskiego były jasnoniebieskie, niczym letnie niebo, niewinne, prawie dziecięce, jed- nak twarz miał posępną. -A ja jestem T. Peter Connors - oznajmił czarnoskóry Ameryka- nin o dobrodusznym uśmiechu. - Moja oficjalna funkcja to pilot, spe- cjalista do spraw bezpieczeństwa oraz zastępca dowódcy. Uśmiech Connorsa był czarujący, ale jego oczy, otoczone czer- wonymi obwódkami, zdawały się smutne, znużone. Choć wyższy od Rosjanina nie więcej niż o centymetr, astronauta był znacznie szczu- plejszy, obdarzony większą gracją. W porównaniu z Wosnescnskim wyglądał prawie na chudzielca. Niczym wyścigowy koń czystej krwi, stojący obok perszerona. Nie mówił tak tubalnie jak Rosjanin, głos miał dżwięczniejszy, niczym śpiewak. - Na samym początku chcę wyjaśnić jedną sprawę - odezwał się Wosnescnski, niemal grzmiąc. - Nie jestem tutaj, aby być waszym kumplem. Będę dowodził waszą grupą od chwili, gdy wejdziemy na pokład Marsa I na orbicie Ziemi, aż do powrotu, kiedy bezpiecznie opuścimy go, znowu na orbicie Ziemi. Szczególnie podczas pobytu na powierzchni Marsa, odpowiadać będę za wykonanie wszystkich za- dań związanych z misją i za to, by nikt przy tym nie ucierpiał. Oczc- kuję, że moje polecenia będą spełniane bez zwłoki i dyskusji. Mars to nie kampus uniwersytecki. Przez cały czas będzie panowała woj- skowa dyscyplina. Czy to jasne? - Całkiem jasne - odparł Tony Reed. - Jakieś pytania? Nikt się nie odezwał. Nikt nawet nie drgnął. Stali zaczepieni 0 plastikowe pętle w podłodze. - Dobrze - stwierdził Wosnesenski. Connors dodał: - Jeśli będziecie mieli jakieś problemy, zawsze możemy o nich porozmawiać. Będziemy lecieć przez ponad jedenaście miesięcy. To czas, aby rozpatrzyć plan misji tak szczegółowo, jak tylko zdołamy 1 zastanowić się nad każdą zmianą, jaką chcielibyście wprowadzić. Zatem będą się bawić w dobrego i złego glinę, pomyślał Jamie. Ciekawe, czy to zaplanowali, czy wynika po prostu z ich charakte- ru? Czworo naukowców spojrzało niepewnie po sobie. Wosnesenski dał znak Connorsowi i obaj piloci odpłynęli, kierując się ku włazowi. -No dobra - powiedział Reed, kiedy oddalili się poza zasięg gło- su. - Wygląda na to, że pozbyliśmy się Hoffmana tylko po to, aby do- stać rosyjską wersję sierżanta. 3 Jamie zdziwił się, jak trudno mu było przekonać siebie samego, że to wszystko jest prawdą. Jego ciało w ciągu kilku dni przywykło do nieważkości. Ale wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do myśli, iż naprawdę leci na Marsa jako członek pierwszej załogi. Nie zmieniło się to nawet wtedy, gdy wszyscy pozostali uczestni- cy misji zaczęli kichać, kaszleć - i jego za to winić. - Reszta z nas przez ponad dwa tygodnie przebywała w Gwiezd- nym Miasteczku tylko w swoim towarzystwie -wyjaśniał Reed, niemal rozbawiony. - Jesteś jak wąż w naszym ogrodzie; przyniosłeś ze sobą nowe wirusy, do których nie zdołaliśmy się jeszcze przyzwy- czaić. Jamie czuł się kiepsko, bardziej z powodu pełnych wyrzutu spoj- rzeń zaczerwienionych oczu jego kolegów, którymi patrzyli nań, kiedy- kolwiek kichnęli, niźli przez własną, ciężką głowę i rzężący oddech. Zupełnie jak w pierwszy tydzień w szkole, pomyślał. Każdy wszystko łapie. Owo zdarzenie sprawiło, że jeszcze wyraźniej poczuł się kimś obcym. Nawet kiedy przeziębienie minęło i wszyscy wrócili do zdrowia, Jamie pozostał skryty, samotny i nieszczęśliwy - dopóki nie przypomniał sobie, że leci na Marsa. 4 Czas i przestrzeń to dwa aspekty tej samej rzeczy, wymiary wszechświata. W czasoprzestrzeni była jednak mała dziurka od klucza lub, jak mówili inżynierowie z centrum kontroli, okno. Obie marsjań- skie załogi musiały wyruszyć z orbity Ziemi i pomknąć przez tę dziur- kę od klucza, okno, w dokładnie określonym czasie i w określonym kierunku, z odpowiednią szybkością- po to, aby dotrzeć do ruchome- go punkcika światła, stanowiącego ich wspólny cel. Przez dwadzieścia trzy dni dwa tuziny mężczyzn i kobiet, biorą- cych udział w misji na Marsa, a także ich dowódca, doktor Li, spraw- dzali, a potem jeszcze raz sprawdzali każdy element ekwipunku znaj- dującego się na pokładzie długich, wąskich kosmolotów. Kiedy to ro- bili, specjalne brygady techników oraz robotów przyczepiały do rufy każdego pojazdu wielkie, jajowate pojemniki z paliwem. Kosmoloty przypominały cienkie, białe ołówki, których gumki otaczały chmary matowych rombów. Paliwo przygotowano na Księżycu i z jego pozbawionej atmos- fery powierzchni katapultowano w stronę kosmolotów, czekających już na ziemskiej orbicie. Do misji marsjańskiej potrzebowano nie tylko surowców wydobytych na Ziemi, ale także z kopalń i fabryk srebrnego globu. Dwudziestego czwartego dnia personel związany z misją mar- sjańską na dobre opuścił stację i wraz z rzeczami osobistymi przeniósł się na statki. Dwanaście osób do modułu mieszkalnego Marsa 1, dwa- naście plus doktor Li do Marsa 2. Nikt nawet nie wspomniał o tym, że na Marsie 2 znajdzie się trzynastu załogantów. Żaden z naukow- ców i pilotów nie chciał przyznać się do wiary w zabobony; choć ża- den też nie powiedział na głos słowa „trzynaście". Technicy, ubrani w kosmiczne skafandry, przymocowywali dłu- gie zworniki, łączące ze sobą oba kosmoloty. Zbudowane w niskiej grawitacji, w orbitalnej fabryce, elementy te zdolne były wytrzymać siły wielokroć potężniejsze niż jakikolwiek materiał pochodzący z Zie- mi. Kiedy wyruszą już na Marsa, niewielkie dysze buchną w zapro- gramowanej kolejności i oba pojazdy zaczną się obracać, statecznie, z wdziękiem. Zworniki rozciągną się na pełną, pięciokilometrowądłu- gość, a wewnątrz połączonych kosmolotów zapanuje normalna, ziem- ska grawitacja. Jedynie kosmos, oglądany z wnętrza pojazdu, zda się z wolna obracać. Pośrodku długich zworników starannie przymocowano pęk tele- skopów astronomicznych i czujników promieniowania. W kosmosie prawie nic nie ważyły, mogły też precyzyjnie skupiać się na jednym punkcie, wybranym przez astronomów, którzy mieli możność zdalne- go sterowania nimi z Ziemi. Inne dysze miały za zadanie zwolnić później obroty statków na tyle, aby zapanowało w nich marsjańskic ciążenie. Podczas dziewię- ciomiesięcznego lotu powrotnego kosmolot znów zacznie się obra- cać tak, by w jego wnętrzu ponownie zapanowała normalna, ziem- ska grawitacja. Wnętrze modułu mieszkalnego wyglądało jak wnętrze każdego innego statku kosmicznego, w którym do tej pory gościł Jamie: cen- tralny korytarz, zamknięte drzwi do prywatnych kajut oraz ławy i pół- ki na ekwipunek w miejscach wyznaczonych do pracy. Na przodzic sterownia, gdzie rosyjski i amerykański astronauta wspólnie pilotowali cały pojazd. Zaraz za nią było coś na kształt ka- biny pasażerskiej samolotu, z fotelami dla całego personelu. Miejsce to mogło służyć też za nieformalny salon albo salę konferencyjną. Nie trzeba było siadać w specjalnych fotelach, chroniących przed przecią- żeniem. Silniki rakietowe, które popchną ich na Marsa, miały niewiel- ką siłę ciągu; mieli ledwie odczuwać przyspieszenie, podobne jak pod- czas lotu odrzutowcem. Oderwanie się od Ziemi i dotarcie na orbitę wymagało gwałtownego skoku, z 3g przez trzy minuty, czasem dłu- żej. To jednak zrobiły już promy kosmiczne oraz bezzałogowe rakie- ty przewożące wyposażenie. A po dostaniu się na orbitę, dalej można już było zmierzać spokojnie i bez wstrząsów. Jedna z części modułu różniła się od pozostałych. W jego sekcji, znajdującej się przy przeciwległym do sterowni końcu, umieszczono prostokątne okno z grubego kwarcu. Kiedy dotrą na Marsa, ten punkt obserwacyjny zostanie obstawiony kamerami oraz czujnikami. Jed- nak teraz świetnie nadawał się do oglądania widoków. W godzinie wyznaczonej na odlot Jamie znalazł się właśnie przy tym punkcie obserwacyjnym, unosząc się lekko dzięki zerowej grawitacji. Majtał stopami kilka centymetrów ponad pętlami do przy- trzymywania nóg. Patrzył na obracającą się Ziemię, wpierw wielki, za- krzywiony i błyszczący błękit, potem ciemniejszą zieleń i brąz stałego lądu oraz twarde, szare zmarszczki łańcuchów górskich, okrytych ko- ściotrupimi palcami śniegu. Potem ujrzał kolejny ocean, ogromny wir tropikalnych, sztormowych chmur, formujących się nad wodą w gi- gantyczny, szarobury przecinek. -Tam są Andy. Obok niego znalazła się Joanna. Podpłynęła doń bezgłośnie. Na- wet jej nie zauważył, tak intensywnie przypatrywał się światu. - Przyszłaś pożegnać się z Matką Ziemią? - zapytał Jamie. - Nie pożegnać - szepnęła. - Przecież wrócimy. - Zatem powiedzieć adios. Kiwnęła głową, myślami była jednak gdzieś daleko. Wsunęła sto- py w pętle, spoglądając na planetę, którą właśnie mieli porzucić. - Wciąż ledwie wierzę w to, że tutaj jestem - powiedział Water- man. - To jest jak sen. Joanna zerknęła na niego. - Przed nami długa i trudna podróż. Niezbyt podobna do snu. - Dla mnie to jednak sen. Prawie się uśmiechnęła. - Jesteś takim marzycielem. -A ty nie? - Nie - odparła. - Kobiety muszą być praktyczne. Mężczyźni mogą być marzycielami. Kobiety muszą myśleć o konsekwencjach. - Odlot za trzy minuty - oznajmił mówiący z rosyjskim akcen- tem głos, dobiegający z głośnika na suficie. - Proszę zająć miejsca w przedniej sali. Jamie chwycił Joannę w ramiona i pocałował jej usta, lekko, de- likatnie. - Na szczęście - powiedział. Dziewczyna odepchnęła się od niego, twarz miała nieruchomą, oczy szeroko otwarte i pełne strachu. Bez słowa odwróciła się i złapała za krawędź włazu, aby posłużył jej za punkt oparcia. Następnie ode- pchnęła się, po czym ruszyła korytarzem, ku sali na przedzie. Jamie odczekał kilka chwil, następnie ruszył za nią, poruszając się już znacznie wolniej. Wtedy ujrzał Tony'ego Reeda, unoszącego się w drzwiach swojej kajuty. Na jego szczupłej twarzy wykwitł sar- doniczny uśmieszek. - Nie sądzę, aby takie szarżowanie poskutkowało w przypadku małej Joanny - powiedział. Jamie nie odpowiedział. Przepchnął się obok Reeda, sunąc do przodu. Anglik ruszył za nim. - Może za wiele powiedziałem ci o tym naszym małym spisku w celu pozbycia się Hoffmana. Pamiętaj, mój porywczy przyjacielu, że choć ona może chciała, żeby wybrano ciebie na członka ekspedycji, to przede wszystkim nie chciała, aby leciał z nami Hoffman. Jamie obejrzał się przez ramię i rzucił: - Blada twarz przemawia rozdwojonym językiem. Reed śmiał się przez całą drogę do sali. W tej części modułu nie było żadnych okien. W razie potrzeby, cała przednia cześć kosmolotu mogła zostać odłączona i wprowadzona przez pilotów na kurs powrotny, zakończony lądowaniem w oceanie. Tę procedurę opracowano tylko na ewentualność jakiejś katastrofy. Wedle planu misji kosmoloty miały wrócić na orbitę Ziemi, a perso- nel przejść tam na pokłady promów i nimi pomknąć ku ojczystej pla- necie. Zawsze mieli jednak możliwość wodowania. Jamie z trudem ukończył kurs pływacki wymagany przez plan przygotowań do misji. Zastanawiał się, jak siedmioro jego kolegów- naukowców, przypiętych do miękkich foteli dałoby sobie radę w takiej sytuacji. Albo czterech astronautów siedzących w kokpicie. To byłaby niezła ironia losu, polecieć na Marsa, wrócić, a potem się utopić. - Odlot za trzydzieści sekund - ze sterowni dobiegł głos Wosne- senskiego. - Puszczam na monitor widok z zewnętrznych kamer. W pomieszczeniu znajdował się niewielki ekran, wbudowany w przednią przegrodę. Przez chwilkę migotał, a potem pojawił się na nim obracający, zakrzywiony owal niebiesko-białej Ziemi. Reed usiadł obok Joanny. Jamie zajął ostatnie wolne miejsce i zapiął pasy przytrzymujące kolana, dzięki czemu nie groziło mu odfrunięcie z fotela. - Pięć sekund... cztery, trzy, dwie, jedna - odpalamy. Głos Rosjanina pełen był spokoju. Watcrman poczuł ciężar przy- ciskający go do oparcia fotela. Nic specjalnego - zdarzało mu się do- świadczać większego przyspieszenia w trakcie jazdy sportowymi sa- mochodami. Ziemia widoczna na ekranie nic zmieniła się w jakiś do- strzegalny sposób. Jednak Wosnesenski oznajmił: - Odlecieliśmy planowo. Odpalenie silnika Marsa 2 nastąpiło również o czaSie. Drugi głos, bez wątpienia należący do Amerykanina, zawołał; - Lecimy na Marsa! Żaden z naukowców nie wiwatował. Jamie akurat miał ocho- tę krzyknąć z radości, jednak czuł się zbyt zakłopotany. W myślach ujrzał Edith, jej dziwny, smutny uśmiech na ładnej twarzy, gdy się z nim żegnała na zawsze. Nie, nie na zawsze. Ja wrócę. Zobaczę ją po powrocie. Nie dostrzegł, że Tony Reed bacznie mu się przygląda. Wylałem tego zarozumiałego Hoffmana, myślał Anglik, a nasz geolog z plemie- nia Nawaho ani ładna Joanna nawet mi za to nie podziękowali. Może popełniłem błąd. Ona interesuje się tym Indianinem. Póki on jest z na- mi, nawet na mnie nie spojrzy. Soi 3: Noc Tego wieczora nie jedli wspólnie. Joanna oraz pozostałe dwie kobiety siedziały przy stole w pracowni biologicznej, nie zwracając uwagi na czas posiłku i badając skałę z zieloną smugą. Tony Reed, wraz z kilkoma mężczyznami próbował z nimi pogadać, ale zosta- li przepędzeni. Jamie dłubał w swoim talerzu, bardziej niż marsjańską skałą mar- twiąc się idiotami z ziemskich mediów. To na pewno miedź, uznał. To powinna być miedź. Ale jeśli założyć, że jednak nie? Część jego umysłu chciała, by tak się stało. Aby na tym kamieniu było życie. Szczerze mówiąc, kie- dy tak samotnie siedział w mesie, stopniowo przedzierając się przez mdły, odgrzewany w mikrofalówce posiłek, pomyślał, że gdyby jed- nak odkrył życie, to odwróciłby uwagę mediów od spraw związanych z rdzennymi Amerykanami. Wstał i zaniósł do utylizatora tackę z na wpół zjedzoną kolacją. Zdrapał z niej jedzenie do otworu urządzenia, a potem wsadził naczy- nie oraz sztućce do stojaka w zmywarce. Ktoś puścił przez wewnętrz- ny radiowęzeł kasetę ze swingiem. Klarnet, niczym lukrecja, słodził jakąś starą balladę. Z drugiego końca kopuły dobiegł go śmiech. Męż- czyźni opowiadali sobie dowcipy. Jamie rozpoznał piskliwy głos Pa- tela. Drugi geolog najwyraźniej odkrył coś śmiesznego. A kto z nim rozmawiał? Reed? Naguib? Toshitna? Sądząc po odgłosach, znajdo- wali się w jednym z laboratoriów. Wosncsenski, razem z trójką pozostałych pilotów siedzieli przy jednym z komunikatorów. Na jego ekranie widać było mapę topogra- ficzną. Przechodząc obok nich, Jamie pomyślał, że pewnie planują pierwszą wyprawę po powierzchni Marsa. - Waterman, chodź tutaj i spojrzyj na to - zawołał Wosnesenski. - Najnowsze zdjęcia pustkowia. Jamie dołączył do nich i spostrzegł, że obraz na monitorze stano- wił konturową mapę, nałożoną na zdjęcie regionu Noctis Labirynthus, leżącego blisko trzysta kilometrów na południc. Wziął krzesło spod stanowiska obserwacyjnego przy komunikatorze i przysiadł się do małej grupki. Noctis Labirynthus. Pustkowia. Prawdziwy labirynt poplątanych ze sobą kanionów i łańcuchów kraterów, pogmatwane linie ciągnące się na setki kilometrów, gigantyczne pęknięcia gruntu, urwiste ścia- ny kanionów, gdzie obsunięcia się podłoża mogły być dziełem bie- żącej wody. Labirynt ten znajdował się przy zachodnim krańcu Valles Marinę - ris, Wielkiego Kanionu Marsa, gigantycznego, miejscami długiego na ponad cztery tysiące kilometrów, czasem tak szerokiego, że ten, kto stałby na jednej z krawędzi głębokiej na siedem kilometrów rozpadli- ny, nie dojrzałby drugiej ściany. Swą nazwę kanion zawdzięczał od- krywcy, pojazdowi Mariner 9. Długością przewyższał szerokość Ame- ryki Północnej, a głębokością Atlantyk. Jego zachodni koniec wrzynał się w ogromne wybrzuszenie Tharsis, gdzie na gigantycznej bule skały wielkości Europy, wznosiły się dziesięciokilometrowe wulkany. Tam, gdzie głęboka Valles Marineris spotykała się z gęstą skałą Thar- sis, rozciągała się spękana sieć kanionów. Z orbity wyglądało to jak wiel- kie rozdarcie gruntu, które zatrzymało się i roztrzaskało o to wybrzusze- nie, jak szarżujący baran mógłby rozbić się o żelazne wrota. - Decydujemy właśnie o trasie pierwszej wyprawy - oznajmił Wosnesenski, kiedy Jamie zasiadł przed ekranem. Watcrman spojrzał na czterech pilotów. Wosnesenski zdawał się, jak zwykle, zamyślony i pełen melancholii. Mironow śmiał się, jak śmieje się człowiek, który się nudzi albo jest zakłopotany. Connors zaś uważnie przyglądał się mapie, jakby starał się ją wryć w pamięć. Twarz żabiookiego Paula Abella była zamyślona, nic dawało się od- gadnąć, co chodzi mu po głowie. Stukając palcem w mapę, Jamie powiedział: - Ja chciałbym dostać się tutaj, do tego miejsca. - To nie jest dokładnie to samo miejsce, które ojciec DiNardo wskazał w swoim planie misji, prawda? - odezwał się Abell. - Nie całkiem. Myślałem o tej wyprawie przez cały lot tutaj. W tym miejscu znajduje się rozgałęzienie. Stamtąd mógłbym obej- rzeć trzy kaniony. Pochylając się do przodu, by sięgnąć klawiatury, Waterman usta- wił powiększenie interesującego go regionu. - Widzicie? Ten gwałtowny spadek tutaj, to osuwisko. Wyraźne linie pęknięć... - Tak, tak - niecierpliwie przerwał Wosnesenski. - To jest moż- liwe. Możemy tam cię zabrać. - Świetnie. - Postanowiłem, że sam będę prowadził łazika - oznajmił ko- smonauta. Jamie zerknął na Connorsa. Amerykanin nie wydawał się zasko- czony. Waterman spostrzegł jednak, że wpatrywał się usilnie w mapę, aby ukryć wściekłość. Wargi miał zaciśnięte w ponurą, cienką linię. - Myślałem, że wedle planu misji, to Pete ma prowadzić łazi- ka. - Zmieniłem plan - odparł Rosjanin. - Dlaczego? -To nie ma związku z moim stosunkiem do Pete'a. Wciąż będzie dowodził którąś z innych wypraw i latał szybowcem. -Ale dlaczego zmieniłeś plan misji? - naciskał James. Uśmiech Mironowa nikł stopniowo. - Zapewniam - rzekł drugi Rosjanin - że to nie ma żadnego związku z polityką. Ale wypowiedź jedynie sprawiła, iż Jamie pomyślał, że chodzi tu głównie o narodową dumę i współzawodnictwo. Albo przynajmniej rywalizację między Rosjanami i Amerykanami. Wreszcie przemówił Connors. - W porządku. Jamie. Obgadaliśmy to. Miki po prostu chce sam poprowadzić pierwszą wyprawę. - Zmuszając się do ponure- go uśmiechu, astronauta dodał: - To ma związek z jego komplek- sem Pana Boga. Uważa, że coś może pójść źle, jeśli osobiście tego nie dopilnuje. Michaił Wosnesenski uśmiechnął się do Connorsa. - Nie mam zamiaru latać szybowcem. Możesz cały ten zaszczyt wziąć wyłącznie dla siebie. Pete skinął głową i odwrócił się w stronę ekranu. - Ruszamy na wyprawę według planu? - zapytał go Waterman. - Tak, za dwa dni. - Jedyna zmiana -powiedział Mironow -jest taka, że twoim szoferem będzie teraz Michaił Andriejewicz. - Czy doktor Li o tym wie? - upewnił się James. - Zostanie poinformowany. Nic spodziewam się, aby oponował - wyjaśnił Wosnesenski. Wzruszywszy ramionami, geolog stwierdził: - Dobra, w takim razie chyba wszystko w porządku. Mironow wstał, ułamek sekundy po nim z krzesła podniósł się Wosnesenski. Przez krótką chwilę Waterman miał wrażenie, że to Mi- ronow naprawdę tu dowodzi. Mgliście przypomniał sobie, że Rosjanie mają zwyczaj umieszczać w załogach oficerów politycznych, dla nie- poznaki dając im jakieś podrzędne stanowiska. Ale właśnie to ci ofi- cerowie sprawowali realną władzę. Kiedy obaj Rosjanie odeszli, Connors bardzo poważnym głosem zwrócił się do Watermana. - Słuchaj, Jamie, ostatnią rzeczą, jakiej tutaj chcę, jest rozpoczę- cie rusko amerykańskiej rywalizacji. - Ale dlaczego on to robi? Opierając przedramiona na kolanach, Pete odparł: - Myślę, że on naprawdę ma kompleks Pana Boga. To nasza pierwsza wyprawa po powierzchni i on bardzo się tym przejmuje. Abell nie wyglądał na przekonanego, jednak milczał. - Nie masz nic przeciwko temu, że odsuwa ciebie na boczny tor? - zapytał James. Connors przechylił się, odsuwając od Watermana. - Jasne, że mam! Cholera, kto by nie miał? Ale jak powiedział ten facet, będą jeszcze inne wyprawy. Niech weźmie sobie pierw- szą; dobra. Ja będę za to latał szybowcem. Nie może mnie z tego wykolegować. - No, teraz nasz przyjaciel Mikę zabiera się za odgrywanie Pana Boga - mruknął Abell - ale pozwala ci być aniołem. Connors klepnął Abella po ramieniu i wstał z krzesła. Wyszli ra- zem. James został przed ekranem, zastanawiając się bardziej nad tym, co znajdą na rozstajach tych trzech kanionów, niż kto poprowadzi tego cholernego łazika. Wreszcie wyłączył monitor i wstał. Rozglądając się po wnętrzu kopuły, dostrzegł, że kobiety nadal okupują pracownię biologiczną, ale teraz rozmawiały ze sobą, nie pochylając się już nad instrumentami. Muzyka się skończyła; w bazie zapanowała cisza. Joanna wyglądała na znużoną. Jamie podszedł do nich powoli, ale chyba go nie zauważyły. Sie- działy na wrzecionowatych krzesłach, przystosowanych do marsjań- skiej grawitacji, rozprawiając o czymś z wielką powagą. - Co tam u was? Obracając się na krześle, Ilona skrzywiła się z goryczą. - To nie jest pochodzenia organicznego. - Miałeś rację - powiedziała Joanna. - To nic więcej, jak tylko utleniona miedź. Nawet wesoła zwykle Moniąue wyglądała teraz na przygnę- bioną. - W ogóle żadnej materii organicznej, ani w skale, ani w prób- kach gleby. Żadnych molekuł o długich łańcuchach. Jamie pewnie oparł się na nogach, jak gotów do walki lub uciecz- ki, zależnie od okoliczności. Teraz mogą mi dać tę skałę, pomyślał, będę mógł określić jej wiek i to, od jak dawna leży na powierzchni. -Ale tu przecież jest woda - odezwał się. - Tak, wieczna zmarzlina - wyjaśniła Ilona. - Zaczyna się mniej więcej metr pod powierzchnią. Moniąue potrząsnęła głową. - Woda jest zamrożona, nie ciekła. Przez to trudno, aby jakoś przydała się do reakcji biologicznych. - Co więcej — dodała Ilona - gleba pełna jest dwutlenków. Żywe organizmy nie występują w tak skorodowanym otoczeniu. - Ziemskie organizmy - powiedział Jamie. -Ale to jest Mars. Ilona uśmiechnęła się słabo. - Nie potrafię sobie wyobrazić żadnych organizmów, mogących żyć w dziurze pełnej zardzewiałego żelaza. - Na Ziemi żyją tak bakterie beztlenowe - stwierdziła Moni- ąue, - Bez dostępu do wody? - W tym właśnie tkwi problem.. Jamie spojrzał w oczy Joanny. Ujrzał tam coś więcej, niźli zmę- czenie. Wyglądała na pokonaną. Niczym kobieta, która przedzierała się przez dżunglę tylko po to, aby stwierdzić, iż szła w kółko i wróciła do punktu wyjścia. - Dobra, to była tylko nasza pierwsza pomyłka - powiedział. - Nikt z nas nawet nie oczekiwał, że znajdziemy tu miedź, prawda? Monique pojaśniała. - Gdzieś w glebie musi być materia organiczna! Przecież prób- niki kosmiczne przywiozły skały zawierające substancje wchodzące w skład orgnizmów. - Powierzchnię planety od eonów bombardują meteoryty - od- parła Ilona, jakby próbowała przekonać samą siebie. - Niektóre z tych meteorytów musiały być chondrytami węglistymi! Waterman przyznał jej rację skinięciem głowy. - Może miejsca uderzeń chondrytów to właśnie miejsca w któ- rych zaczynają się procesy życiowe? - Pod warunkiem, że substancje organiczne w meteorycie nie ule- gną zniszczeniu pod wpływem gorąca - prawie wyszeptała Joanna. - Tak. Mogłoby być, nieprawdaż? - Musimy wpisać miejsca uderzeń jako nowy priorytet na naszej liście zadań - oznajmiła Moniąue. Ilona zamyśliła się. - Jeżeli procesy życiowe zaczęłyby się w miejscach takich ude- rzeń, rozprzestrzeniłyby się na powierzchni całej planety, prawda? Wszak życie to proces dynamiczny. Nie pozostaje w jednym miejscu. Powiększa zasięg. Wzrasta. - Tylko jeśli znajdzie pożywienie i energię - odparła Moniąue. — Inaczej... - Inaczej obumiera - dokończyła Joanna cichym, zmęczonym głosem. - Albo nawet nigdy się nie zaczyna. Jamie i pozostali zamilkli. - Nawet jeśli meteoryty, zawierające aminokwasy i długie łańcuchy węglowe, od conów spadały tu z nieba - kontynuowała Joanna tak cichym głosem, że ledwie ją słyszeli - to na co się napotykają, kiedy docierajądo powierzchni? Na wysoki poziom promieniowania ultrafioletowego albo nawet twarde promieniowanie radioaktywne, co noc temperatury poniżej zera, gleba pełna dwutlenków, brak ciekłej wody... Jamie przerwał jej uniesieniem ręki. - Poczekaj chwilkę. Nawet mały meteoryt, taki jak ten, który znaleźliśmy na Antarktydzie, mógł uderzyć o powierzchnię z wystar- czającą energią, aby roztopić wieczną zmarzlinę, jeżeli lód znajduje się zaledwie metr pod powierzchnią gruntu. - Tak -powiedziała Ilona. -Ale jak długo woda pozostanie w stanie ciekłym? - Widziałeś, co się wczoraj stało - rzekła Moniąue. - W tej rzad- kiej atmosferze woda od razu wrze. Waterman niechętnie przytaknął. - Na Marsie nie ma życia - stwierdziła Joanna. - Żadnego. - Jesteś zmęczona - odezwała się Moniąue. - Wszyscy jesteśmy. To czego potrzebujemy, to porządnie się wyspać. Rankiem wszystko będzie wyglądać lepiej. -Tak, mamo - odparła Ilona, uśmiechając się szeroko. - Ale najpierw podlejemy trochę nasze sadzonki, co? - powie- działa Moniąue. - Potem możemy spać. Joanna próbowała się do niej uśmiechnąć, ale nic całkiem jej to wyszło. Waterman uświadomił sobie, że chciała móc oznajmić ojcu, iż odkryli tu życie. Nic innego nie miało dla Joanny znaczenia, tylko jej ojciec. Chciała podarować mu ten triumf. Teraz czuła, że go zawiodła. Chciał ją objąć i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze i nawet jeśli nie dokonała wielkiego odkrycia, to wciąż na Marsie są do zrobienia rzeczy ważne i wspaniałe. Nawet jeśli ta planeta była całkiem mar- twa, tylko sama ta informacja mogła dać naukowcom cenną wiedzę o tym, czego potrzebuje życie i jak się rozwija. Uświadomił sobie, iż pragnie ją przytulić, pocieszyć, dać trochę własnej siły. Ale w życiu Joanny nie było dla niego miejsca. Jej duszą władał ojciec. Cokolwiek robiła, czyniła dla niego. Jamie poczuł tlącą się w sobie zazdrość o rywala, który znajdo- wał się sto milionów kilometrów stąd, rywala, z którym nie mógł wal- czyć. Waszyngton: Biały Dom Franklin Delano Roosevclt zrobił przed laty z pokoju mapowego miejsce, z którego obserwował przebieg działań na frontach II woj- ny światowej. Pokój ten znajdował się na parterze, w środkowej czę- ści budynku, gdzie łatwo dawało się dotrzeć z Gabinetu Owalnego, nawet na wózku. Obecny prezydent co tydzień jadł tam z panią wiceprezydent prywatny lunch, za którym to rytuałem żadne z nich zresztą zbytnio nie przepadało. Pierwszy Latynos pełniący urząd prezydenta Stanów Zjedno- czonych i pierwsza kobieta na stanowisku wiceprezydenta. Duet ów odziedziczył Projekt Marsjański po poprzedniej administracji. Zrezy- gnowałby z niego, gdyby sprawy nie zaszły już za daleko, by dało się wycofać z twarzą. Starali się więc przypisać sobie zasługę w doprowa- dzeniu do pierwszego lądowania człowieka na Marsie, jednocześnie obcinając wydatki na owo lądowanie do minimum. Jak zwykle w przy- padku cynicznej polityki, chodziło niemalże o drobiazgi. Stanowili dziwaczną parę. Prezydent, korpulentny i łysy, o ciem- nych wąsach i łagodnych, brązowych oczach, skórę miał na tyle jasną, aby nie wystraszyć nią wyborców nie Latynosów. W telewizji wyglą- dał jak przyjaźnie uśmiechnięty wujaszek albo spokojny właściciel sklepu żelaznego. Z kolei wiceprezydent była szorstką w obyciu, popielatą blondynką, w dodatku natarczywą. Kiedy podnosiła głos, wwiercał się w słuchaczy niczym dentystyczne wiertło. A teraz była wściekła. - Wyobrażasz sobie, jak to wygląda w mediach? - spytała, wy- machując złotym widelcem do sałaty. Prezydent spojrzał ponad jej rozeźloną twarzą na portret Frankli- na Pierce'a, wiszący po drugiej stronie pokoju, na kremowej ścianie. Wizerunek najmniej pamiętanego spośród wszystkich mieszkańców Białego Domu. Prezydent lubił portret Pierce'a - stanowił dlań prze- strogę i bodziec do działania. Przynajmniej jestem od niego skutecz- niejszy, pomyślał. -Nawet mnie nie słuchasz! ji Prezydent powrócił spojrzeniem ku swej zastępczyni. Nigdy nic zdołała pozbyć się nawyków, jakich nabrała, będąc nauczycielką w szkole publicznej w New Jersey. Łatwo wpadała w złość, przeba- czała zaś niełatwo. - Rozumiem całą sytuację - powiedział spokojnym głosem. — Mnie też najróżniejsi ludzie męczą o te sprawy związane z rdzen- nymi Amerykanami. - Dobrze, w takim razie, co zamierzasz z tym zrobić? Jeśli pozwo- limy mediom zatrzymać tę taśmę wideo z nagraniem, to on wyjdzie na jakiegoś cholernego świętego. Jeżeli nie pozwolimy na jej opubli- kowanie, to wyjdziemy na sukinsynów. Prezydent skrzywił się, słuchając tych wulgarnych słów. Sam był bardzo subtelnym człowiekiem. Dobrze czuł się wśród luksusowych draperii w kolorze burgunda i połyskujących mebli w stylu Chippen- dalc'a, zdobiących pokój mapowy. Nawet wielki, perski dywan koił jego zmysły swymi bogatymi kolorami i skomplikowanym, geome- trycznym ornamentem. - Widziałem nagranie - odpowiedział. - Ten młody człowiek po prostu powiedział, że nie miesza się do polityki. Nie wiem, w jaki spo- sób może nam to zaszkodzić. - Stał się bohaterem Indian - rzuciła wiceprezydent. - A jeśli pu- ścimy to nagranie, stanie się bohaterem każdej mniejszości. - Ale to przecież nasi obywatele... - Tak! Prawda! Nasi obywatele. Ale jeśli pozwolimy mediom zrobić z niego bohatera, to ile czasu zajmie Mastersonowi i tym jego sukinsynom, przerobienie go na sztandarową postać ich organizacji? Prezydent pokręcił głową. - Ja tak nic myślę. - Jasne! Jeszcze rok i odchodzisz na emeryturę. Ja będę musiała zmierzyć się ze wszystkimi wyborami wstępnymi. Jest mi już wystar- czająco ciężko, że jestem kobietą. Nic chcę mieć jeszcze kłopotów z rdzennym Amerykaninem na Marsie. - Ale jego nie ciekawi polityka - powtórzył prezydent. - No to dlaczego zaczął to całe gówno z Indianami? Wiceprezydent rozwścieczyła się na dobre, lunch stał przed nią nietknięty. - Wróci z Marsa akurat wtedy, gdy rozpoczną się pierwsze wybo- ry wstępne. Nie chcę, żeby użyli go przeciwko mnie! Prezydent, który znał się co nieco na polityce, szybko wszystko zrozumiał. - A przypuśćmy, że stanie się on jednym z twoich orędowni- ków? Gwałtownie pokręciła głową. - Masterson trzyma z tymi gośćmi od zaawansowanych techno- logii. Złapie czerwonoskórego przed nami. Wiesz o tym. Pamiętaj, że to ja popchnęłam Radę Kosmiczną do głosowania za tym, aby następ- ne wyprawy na Marsa finansować dopiero, kiedy pierwsza przyniesie jakieś rezultaty! Masterson ukrzyżuje mnie za to! Aten Indianin mu w tym pomoże. Już mu pomaga! Delikatnie odsuwając krzesło, prezydent rozejrzał się po pokoju, jakby szukając wsparcia. Żaden z portretów nie dodawał mu otuchy, nawet ten, na którym wyobrażono Franklina Delano Roosevelta w je- go marynarskim płaszczu. - Dobrze, zatem co możemy z tym zrobić? - zapytał. - Zakneblować go - natychmiast odparła wiceprezydent. - Usunąć go z ekipy przebywającej na powierzchni Marsa i przenieść do jednego ze statków na orbicie. W ten sposób media nie będą zwracały na niego uwagi. Interesują się tylko tym, co dzieje się na powierzchni planety. -A ludzie nie pomyślą, że skrzywdziliśmy naukowca z przyczyn politycznych? - Znajdziemy jakiś powód, aby usunąć go z ekipy przebywającej na powierzchni. Oczywiście, nie od razu. Za tydzień albo dwa. To bę- dzie mnóstwo czasu. Media mogą się burzyć, ale raczej wolę, żeby burzyły się teraz niż za rok, kiedy tu wróci. - Sądzisz, że damy sobie z tym radę? - Za rok wszyscy o nim zapomną. Nikt tak długo nie zwraca na siebie uwagi mediów. Prezydent uśmiechnął się łagodnie. - Ty zwracasz. Wiceprezydent odwzajemniła uśmiech. - W naszym zawodzie trzeba mieć dobrą pamięć. I pazury. - A nagranie? - Powiedz mediom, że on odmówił wywiadu. Przedstaw go jako zadzierającego nosa naukowca, a nie szlachetnego Indianina próbują- cego zwrócić uwagę na ciężką dolę swego ludu.Prezydent powoli ski- nął głową. To może zadziałać. A ta głodna władzy kobieta, która sie- dzi naprzeciwko, może stać się pierwszą kobietą sprawującą urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Pragnęła tego gorąco. No i mia- ła pazury. Podróż: Pomiędzy światami 1 W trakcie długich lat treningu Jamie tyle podróżował, że często budził się z wrażeniem, iż tak naprawę nigdy nic opuszczał Houston. To tylko jakieś tajne organizacje zmieniały widok za oknami jego ho- telowego pokoju. Te wszystkie miasta były jedynie gigantycznymi dekoracjami, a ludzie wynajętymi aktorami. A może nawet znakomi- tymi robotami. Po kilku tygodniach spędzonych na pokładzie Marsa 1, zmie- rzającego ku odległemu celowi wyprawy, Jamie zaczął myśleć, iż te wszystkie statki kosmiczne to też jakaś dekoracja. W środku wszystkie wyglądały podobnie. Stacja na orbicie, promy, które wiozły na nią badaczy Marsa, kosmoloty lecące na czer- woną planetę - wewnątrz zbytnio nic różniły się od siebie. Ciasne po- mieszczenia, wąskie przejścia, nieustanny szum elektryczności, pła- skie oświetlenie, niezbyt jaskrawe i nie za bardzo przyćmione, ten sam zapach zimnego metalu oraz stęchłego powietrza ze zbiorników. Cią- głe uczucie, że ktoś stoi zaraz za tobą, nawet w toalecie. Teraz, kiedy oba statki się obracały, przynajmniej było jakieś cią- żenie. Dało się przejść środkowym korytarzem, usiąść na krześle, za- snąć na materacu i pod kocem, które nie odlatywały, kiedy przewraca- ło się na drugi bok. Tylko jedno miejsce na Marsie 1 nie przyprawiało o klaustrofobię: punkt obserwacyjny, z którego można było spoglądać na wszechświat. Wraz z upływem długich, męczących tygodni, Jamie chodził tam coraz częściej. Nim dotrą do czerwonego globu i osiądą na bezpiecznej orbicie, miało minąć ponad dziewięć miesięcy. Dzie- więć miesięcy bezczynności, życia w ścisku, niczym tuzin sardynek wewnątrz aluminiowej puszki. Nie, nie puszki, pomyślał Waterman. Wewnątrz szybkowaru. Mieli wykonywać różne zadania, opracowano im ścisły program ćwiczeń fizycznych, które odbywały się w siłowni wielkości ściennej szafy. Ale to nic starczało. Jamie o wyznaczonych godzinach siadał na przyrządach do ćwiczeń; dzięki nim utrzymywał mięśnie w dobrej kondycji, jednak umysł wędrował bez celu. Geolog czul się znudzo- ny, rozdrażniony, otępiały. Co dwa, trzy dni odzywał się do nich DiNardo, który wyzdrowiał już po operacji. Jezuita oceniał pracę kilku ziemskich laboratoriów, gdzie analizowano skały oraz próbki gleby przywiezione z Marsa przez bezzałogowe pojazdy badawcze. Wyniki tychże analiz różniły się od siebie tylko drobnymi szczegółami: gleba była jałowa, choć kil- ka skał zawierało ślady materii organicznej, związków węgla, które mogły okazać się prekursorami żywych organizmów. Choć na owych skałach mogły znajdować się substancje chemiczne potrzebne do ży- cia, to wzbudzały one równie wielkie podniecenie, co fiolki aspiry- ny na półkach apteki. W próbkach nie odkryto wszak niczego żywe- go, nawet ameby. Prawie cztery miesiące po odlocie Jamie zapytał: - Jak tam profesor Hoffman? Bierze udział w tych analizach? Minęło kilka minut, zanim przekaz pokonał odległość dzielą- cą statek od Ziemi. Patrząc na niewielki monitor komunikatora, Ja- mie spostrzegł, że na twarzy DiNardo wpierw pojawia się zdziwie- nie, potem zaś jeszcze coś innego. Poczucie winy? Jezuita, zanim odpowiedział, pogładził się po ogolonej głowie. - Wygląda na to, że profesor Hoffman doznał załamania nerwo- wego. Teraz odpoczywa w swoim domu w Wiedniu. Jamie znów poczuł to samo, zaskakujące poczucie winy. - Odwiedzałem go - ciągnął DiNardo. - Jego lekarz zapewniał mnie, że za kilka tygodni wszystko będzie z nim w porządku. Ciekawe, jak ja bym zareagował, gdyby w ostatniej chwili wywa- lili mnie z misji, pomyślał Waterman. Zmienił temat rozmowy na geo- logię i skończył gawędzić z księdzem tak szybko, jak tylko zdołał. Odszedł od komunikatora, umieszczonego w kabinie pilotów i pośpieszył do punktu obserwacyjnego. Umówili się, iż pomieszcze- nie z oknem potraktują jako miejsce ustronne. Jeśli ktpś wszedł tam i zamknął klapę oddzielającą tę sekcję od reszty modułu, nie wchodził już tam nikt inny. Było to jedyne miejsce na pokładzie kosmolotu, gdzie można było znaleźć samotność. A Jamie właśnie potrzebował sa- motności, chciał odpocząć od reszty załogi. Chociaż, kiedy szedł szyb- ko wąskim korytarzem, czuł, jak nagle zaczyna rosnąć w nim ponura wściekłość. Nie poczucie winy. Nie litość. Wściekłość. Zawsze mu- szą coś ci zabrać, skarżył się jego rozżalony, wewnętrzny głos. Nig- dy nie dadzą ci całego ciastka; zawsze muszą najpierw zlizać z nie- go lukier. Albo na nie naszczać. Zatem, ja lecę na Marsa, a Hoffman jest w Wariatkowie. Super. Potem przypomniał sobie swojego dziadka, sprzed lat, kie- dy Jamie był jeszcze pełnym zapału, młodym licealistą, nie mogą- cym się doczekać, aż pochwali się, czego nauczył się w szkole. Usi- łował wyjaśnić Alowi zasady termodynamiki, zarzucając go takimi pojęciami, jak „entropia" albo „przepływ ciepła" czy „równowaga termodynamiczna". - Oj, ja o tym wszystkim wiem - odparł dziadek. - Wiesz? - Jamie bardzo sceptycznie podszedł do tej odpowiedzi. - Jasne, tak jest przecież codziennie w sklepie. Albo podczas gry w pokera. To się sprowadza to tego, że nie możesz wygrać, nie mo- żesz wyjść na czysto i nie możesz odpaść z gry. Jamie spojrzał na dziadka ze zdumieniem. Al objaśnił zasady ter- modynamiki tak zwięźle, jak jeszcze nikt przed nim. - Chodzi głównie o to - ciągnął stary Waterman, śmiejąc się ze swego zaskoczonego wnuka - aby zachowywać w życiu równowagę i nic z tego, co się stanie, me może cię z niej wytrącić. Zachowuj rów- nowagę. Nigdy nic wyginaj się za bardzo w jakimś kierunku, bo prze- wróci cię powiew wiatru. No i to właśnie sprowadza się do tego, pomyślał teraz Jamie, że musisz płacić za wszystko, co dostajesz, a cena jest zawsze wyższa od wartości tego, czego pragniesz. 1 nie możesz odpaść z gry. Nawet miliony mil od Ziemi nie możesz odpaść z gry. Właz do punktu obserwacyjnego był otwarty. Nikt nie stał przed szybą. Dobrze. Astronomowie nie cierpieli obrotów produkujących sztuczne cią- żenie wewnątrz połączonych marsjańskich kosmolotow. To przez ich teleskopy, choć osadzone poza statkami, na łączach, trzeba było za- opatrzyć statki w szereg mechanicznych urządzeń, wprawiających je w ruch przeciwny do owych obrotów tak, aby przez tygodnie lub mie- siące skierowane były wciąż na tę samą drobinę światła. Na początku obroty przeszkadzały też Jamiemu. Gwiazdy, za- miast trwać na czarnym niebie, podobnie ja na Ziemi, wędrowały zwolna poprzez prostokątne okno. Ale nawet na Ziemi, pomyślał, tak naprawdę nigdy nie trwały w jednym miejscu. Płynęły po niebie, za wolno, aby dało się to od razu zauważyć. Tutaj jedynie przyspieszyli- śmy całą sprawę. Zrobiliśmy swój własny, mały świat, który obraca się przez dwie i pół minuty, a nie dwadzieścia cztery godziny. W pomieszczeniu obserwacyjnym zrobiło mu się zimno. Wie- dział, że to tylko psikus wyobraźni, ale miał wrażenie, iż chłód głębo- kiej, czarnej pustki na zewnątrz, przedostaje się przez okno i przenika go do szpiku kości. Ktoś tu już był. Kiedy Waterman przeszedł otwartym włazem, ujrzał wysoką, smukłą sylwetkę Ilony Malatcr, stojącej przed podłuż- nym iluminatorcm. Spoglądała na gwiazdy, twarz miała poważną, nieruchomą. W słabym świetle jej płowe włosy wydawały się szare, a brunatny kombinezon całkiem pozbawiony koloru. Jamie podchodząc do okna, niemal ucieszył się, że ktoś jeszcze tu jest. Jego potrzeba samotności zmalała wobec potrzeby ludzkiego ciepła. Uświadomił sobie, że z taką szczupłą figurą Ilona mogła bez problemu zostać top modelką. Także jej arystokratyczna twarz miała ową wyniosłość, znaną z okładek magazynów. - Cześć - powiedział. Odwróciła się gwałtownie, wzdrygnęła, po chwili uspokoiła i ob- darzyła go uśmiechem. - Jamie, co ty tutaj robisz? - Przypuszczam, że to samo co ty. - Myślałam, że to będzie moim schronieniem - Ilona mówiła głębokim, gardłowym kontraltem. Ze smutnym uśmiechem Jamie odparł: - Ja też. Zawahał się. - Mogę stąd iść. - Nie, w porządku -odwzajemniła uśmiech. -Może bardziej, niż być sama, pragnę teraz z kimś pogadać. Jedyne światło w tym pomieszczeniu płynęło z żarzących się na podłodze wskaźników. I z gwiazd. Ledwie go starczało, aby widzieć jej twarz, spostrzec wyraz jej oczu. Szmer elektryczności wydawał się tutaj słabszy niż w innych częściach statku, bardziej przytłumiony. - Słyszałaś o Hoffmanie? - zapytał Jamie. - Co on znowu zrobił? - Miał załamanie nerwowe. Ilona uniosła brew. - Dobrze mu to zrobi, tej świni. - Co ty mówisz! - On był kobieciarzem. Myślę, że wzbudzał popłoch wśród stu- dentek, gdziekolwiek uczył. James zamrugał z niedowierzaniem. Nigdy nie myślał o Hoffma- nie inaczej, jak o geologu, który stał między nim, a Marsem. - Próbował uwieść każdą kobietę, którą spotkał podczas trenin- gu. - Dobierał się do ciebie? Ilona zaśmiała się. - Próbował. Ale go zgasiłam. Powiedziałam mu, że jeśli nie potra- fi zaspokoić swojej żony, to dlaczego myśli, że zdoła zaspokoić mnie? Od tamtej pory w ogóle się do mnie nie odezwał. Waterman nie uznał tego za zbyt zabawne. W tej kobiecie tlił się żar, którego istnienia nigdy nie podejrzewał, była w niej wściekłość. Wtedy zrozumiał. - Na pewno dobierał się też do Joanny. - Pewnie. To właśnie dlatego Joanna chciała usunąć go z misji, pomyślał Jamie. Nie po to, żebym ja się tutaj dostał . Po prostu dlatego, żeby pozbyć się człowieka, który ją niepokoił. Nagle poczuł się niezręcznie. Nie było tu gdzie usiąść, wyjąwszy chłodną, metalową podłogę. Nie było nikogo, do kogo mógł zwrócić się o wsparcie. Spojrzał przez anty odblaskowe okno i nie zobaczył ni- czego, poza rozgwieżdżoną pustką; Mars 2 znajdował się poza polem widzenia, dokładnie nad ich głowami. - Czy to załamanie Hoffmana sprawiło, że tutaj przyszedłeś? - zapytała Ilona. Jamie skinął głową. - A co ciebie tu sprowadziło? - Chciałem uciec od innych - powiedziała, ściszając głos. - Po- padam w depresję. - Dlaczego? Coś złego się stało? - Mars jest zły. Ja jestem zła. To było złe, włączyć w skład tej ekspedycji biochemika. Na Marsie nie ma życia, które mogłabym badać. - Nie wiemy tego na pewno - odparł Waterman. - Jeszcze nie. - Czyżby? - odparła Ilona, wzdychając ciężko. Potem odwróciła się i wyciągnęła ramię ku czerwonawemu punk- cikowi światła, kołyszącemu się wśród pełnej gwiazd czerni. - Jamie, popatrz na tę planetę. Pomyśl o tych wszystkich skałach, próbkach gleby i zdjęciach, które badaliśmy. Codziennie dostajemy nowe zdjęcia i dane z pojazdów przebywających na orbicie tej plane- ty. Żadnego śladu życia. Nic. Mars jest zupełnie jałowy. Martwy. Odwrócił wzrok od czerwonego blasku Marsa, aby znów spojrzeć w jej zatroskaną twarz. - Ale mamy tylko kilka tuzinów próbek. A ty mówisz o całym świecie. Tam musi być... Uciszyła go, kładąc mu na ustach swój długi, wypielęgnowany palec. - Słyszałeś kiedyś o Gai? - zapytała. - Tym pomyśle, że Ziemia to jeden żywy organizm? Ilona posłała mu słaby uśmiech. - Blisko. Nieźle, jak na geologa. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Dobra, więc co z tąGają? I co to ma wspólnego z Marsem? - Hipoteza Gai głosi, że całe życie na Ziemi działajako jeden wspól- ny, sprzężony system, który sam się podtrzymuje. Żadna pojedyncza for- ma życia, nawet ludzie, nie żyje w izolacji. Wszystkie formy życia sączę- ściąjedncj całości, całkowicie zintegrowanej, żyjącej Gai. - Nie rozumiem, co to ma wspólnego z Marsem. - Życie rozprzestrzeniło się po całej Ziemi - odparła Ilona. - Jest nawet w najgłębszych głębinach oceanów. Powietrze przepełnione jest mikroorganizmami, nawet w stratosferze latają zarodki drożdży. Na- wet na największym, antarktycznym pustkowiu są skały, które zaraz pod powierzchnią mają kolonie porostów. - A Mars wydaje się jałowym pustkowiem. - Mars jest jałowym pustkowiem. Próbniki kosmiczne nie zna- lazły niczego w atmosferze. Nie ma tam ciekłej wody. W glebie jest tyle dwutlenków, że przypomina ona silny wybielacz; żaden żywy or- ganizm nie zdołałby tam przetrwać. - W niektórych skałach znaleziono organiczne związki chemicz- ne - przypomniał Jamie. - Ale gdyby na Marsie istniało życie, to nic ograniczałoby się przecież tylko do jednego miejsca - gardłowy głos Ilony przybrał nie- malże błagalny ton. - Jeśli tam byłby marsjański odpowiednik Gai, widzielibyśmy życie wszędzie, tak jak na Ziemi. Jamie uparcie pokręcił głową. -Ale na Ziemi jest cieplej, Ziemia ma ciekłą wodę, gdziekolwiek się nie spojrzy, życiu na Ziemi łatwo jest wzrastać i rozprzestrzeniać się. Mars nie ma tych bogactw. Życiu byłoby tam ciężej. Jednak kobieta również pokręciła głową. - Nie, ja nie wierzę w to, że właśnie dlatego Mars wygląda tak ponuro. Ta planeta naprawdę jest jałowym pustkowiem. Nie ma tam życia i zapewne nigdy nic było. Straciłam trzy lata swego życia. Wy- syłanie tam specjalisty od biologii to był błąd. Stała obramowana zarysem prostokątnego okna, za nią z wolna przesuwały się gwiazdy. Nie wyglądała już wyniośle ani dostojnie. Wyglądała na przygnębioną, zniechęconą. Jamie wzruszył ramionami i wymamrotał: - Nie sadzę, że powinnaś się poddawać. Nieważne, jak uważasz, nie możesz tak naprawę niczego ostatecznie stwierdzić, póki tam się nie dostaniesz i sama nie rozejrzysz. Może Mars ma w zanadrzu kil- ka niespodzianek dla ciebie. Dla nas wszystkich. - Może -znów jęknęła Ilona. A potem objęła się ramionami i zadrżała. - Tutaj zawsze jest tak zimno! Powinnam założyć ocieplaną bieliznę. - Przykro mi, nie mam żadnego swetra ani kurtki. - To moja wina - odparła. - Działałam pod wpływem impulsu, przyszłam tu tylko w tym kombinezonie. Jamie uśmiechnął się do niej szeroko. - To wbrew regulaminowi. Przecież Wosnescnski ciągle wbijał nam do głowy: „pomyśl dziesięć razy, zanim cokolwiek zrobisz." - Wosnesenski - wymawiając to nazwisko, warknęła niczym lwica. - Co jest nie tak z Michaiłem? - zapytał Jamie. - Nie wygląda mi na złego faceta. - Jest Rosjaninem. - No to co? - W 1956 połowę mojej rodziny wymordowali Rosjanie. Moja babcia ledwie zdołała uciec z kraju. Mojego dziadka powieszono. Ro- sjanie powiesili go, jakby był zwykłym przestępcą, - To nie była wina Wosnesenskiego. Od tamtych czasów Rosja bardzo się zmieniła. Węgry też. To wszystko działo się ponad pół wieku temu. - Warn, Amerykanom, tak łatwo jest przebaczać i zapominać. Dla mnie ani dla moich ziomków to wcale nie jest takie proste. James nie wiedział, co ma powiedzieć. Uświadomił sobie, że właściwie to nic nie może powiedzieć. Przez kilka chwil stali twarzą w twarz, obok nich przemykały gwiazdy, a elektryczne urządzenia buczały cicho, gdzieś w tle, jak odległy chór tybetańskich mnichów mruczących mantrę. Ilona zadygotała. - Zimno tu. Przysunęła się bliżej, przycisnęła do niego. - Możemy wracać -powiedział Jamie, choć objął ją w pasie. Miał wrażenie, iż to właśnie powinien zrobić. - Nie, jeszcze nie. Martwiłam się o ciebie - powiedziała Ilona. Głos miała niski, zmysłowy, twarz trzymała tak blisko Jamiego, iż czuł delikatny zapach perfum w jej miodowozłotych włosach. - Martwiłaś się o mnie? - Wyglądasz na takiego... zamkniętego w sobie. Samotnego. Lekko wzruszył ramionami. - Jesteśmy daleko od domu. - Unikasz nas. - Unikam was? - Waterman poczuł się głupio, powtarzając jej słowa, ale naprawdę go zaskoczyła. - Joanny i mnie. Katrin. Unikasz nas. Wiedziałeś o tym? - Nie wolno nam angażować się emocjonalnie. - Wiem, kolejna reguła. Ale czy to znaczy, że nie możesz siedzieć obok nas przy posiłkach? Uważnie cię obserwowałam. Starasz się trzy- mać od nas tak daleko, jak tylko zdołasz. Przez głowę Jamiego przemknęło sto różnych myśli. Wymam- rotał tylko: - ...I nie wódź nas na pokuszenie. - Zakochałeś się w Joannie? - Nic! Oczywiście, że nie! - Oczywiście, że nie - przedrzeźniała go z uśmiechem. - Regu- lamin zabraniam nam zakochiwać się, prawda? - Nic tylko regulamin - odparł. - Nie chcesz angażować się emocjonalnie, co? Przytaknął, myśląc o Edith, którą zostawił w Houston. Nagle za- czął się zastanawiać, gdzie ona teraz jest. I z kim. Ilona oplotła jego szyję ramionami. - Kiedy ostatni raz się kochałeś? -Co? Nie sądzę... - Mogłabym się założyć, że nie kochałeś się od tego czasu, jak ostatni raz pojechałeś do domu, do Kalifornii, prawda? - Nie, mylisz się. - Na pewno, od kiedy przybyliśmy na stacją orbitalną. Od tego czasu już nie. Rozsądek podpowiadał mu, aby uwolnić się z jej objęć i odejść, ale jego ramiona mocno przyciskały Ilonę, wtulając ją w jego ciało. Ich usta prawie się stykały. - Jamie, chcę się z tobą kochać. Tu i teraz. Chcę się kochać z mo- im silnym, cichym przyjacielem, tutaj, pośród gwiazd. Chcę twojej siły, twego ciepła. - Pocałowała go namiętnie, potem wyszeptała. - Ja- mie, regulamin nic nie mówi o pieprzeniu. Pieprz mnie czerwonoskóry człowieku, pieprz mnie. Powoli, ociężale, niemal jak zahipnotyzowany, Jamie otworzył przód jej kombinezonu. Rzepy odczepiły się z tym samym dźwiękiem, jaki wydaje rozrywany materiał. Jak we śnie, patrzył na swe ręce, zsu- wające ubranie z ramion Ilony. Nie miała nic pod spodem. W świetle gwiazd jej nagie ramiona i drobne piersi pobłyskiwały bielą. Wszyst- kie długie miesiące celibatu eksplodowały nagłym szałem, przycisnął kobietę do twardej, metalowej podłogi, nie zwracając uwagi na chłód, nie troszcząc się o Marsa czy Gaje, czy cokolwiek innego poza tą roz- paloną tygrysicą. Za nimi spokojnie przesuwały się gwiazdy. 2 Następnego ranka, przy śniadaniu, Jamie czuł się potwornie zmie- szany. Nie potrafił spojrzeć Joannie w twarz i spostrzegł, że równie trud- no patrzeć mu na twarz Ilony. Ona jednak uśmiechnęła się zza wąskiego stołu mesy, przy którym zasiadł ze swoją tacką, między Tonym Reedem i Tadeuszem Śliwą, jasnowłosym, polskim biochemikiem. Jamie szybko uporał się z posiłkiem i pospieszył do komunika- tora, gdzie chciał połączyć się z coraz bogatszą biblioteką w Houston i zagrzebać w poznawaniu szczegółów związanych z dziwną, bogatą w tlenki glebą Marsa. - Wyglądasz, jakbyś się śpieszył. To był Tony Reed, idący za nim wąskim korytarzem. - Muszę trochę poczytać - odparł Waterman., - Przyjacielu, obawiam się, że mam z tobą do załatwienia kil- ka oficjalnych spraw. Jamie zatrzymał się i odwrócił w stronę Brytyjczyka. - Oficjalnych spraw? - Tak, jako lekarz pokładowy. - Nic rozumiem. - Chodź ze mną do gabinetu - zaproponował Reed, uśmiechając się brzydko. Szpital znajdował się zaraz za pokojem ćwiczeń. Było to pomiesz- czenie nie większe od kwater personelu, tak małe, iż dwie osoby robi- ły już tłok. Tony zasunął i ostrożnie zatrzasnął harmonijkowe drzwi. Jamie słyszał jękliwe piski machiny do ćwiczeń, dochodzące zza ścia- ny i sapanie tego, kto na niej trenował. - Brakowało nam ciebie wczoraj wieczór - oznajmił Anglik, z przebiegłym uśmiechem. - Potrzebowałem odrobiny prywatności. -Najwyraźniej. Ilona też. Reed przecisnął się obok Jamiego i usiadł przy krawędzi wbudo- wanego w statek biurka, splatając ręce na piersi. Skinięciem głowy wskazał taboret, stojący obok zamkniętej szafki z medykamentami. Waterman jednak nie siadał. Zastanawiał się, kto teraz jest w si- łowni i ile zdoła usłyszeć przez cienką ścianę. Na twarzy Tony'ego pojawił się sprośny uśmieszek. -Tak się składa, że zniknąłeś zaraz po niej. A potem oboje wróci- liście do nas w tym samym czasie. - Hoffman miał załamanie nerwowe - odparł Jamie. - Nieźle zmartwiły mnie te wieści. - Zatem pocieszyłeś się, zaliczając swoją kolejkę w ramionach miejscowego seksterapeuty. - Swoją kolejkę...? - Waterman poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, jakby nagle stał się nieważki. Uśmiech Reeda stał się wręcz szatański. - Nie wiedziałeś? Ilona postanowiła zabawić się z każdym męż- czyzną obecnym na pokładzie. Oczywiście, poza Wosnesenskim i Iw- szenką. Nienawidzi Ruskich. Myślę, że ona robi to, co robi, właśnie po to, by nasz biedny rosyjski dowódca i jego zastępca oszaleli z za- zdrości. To może zadziałać. Jamie miał wrażenie, że się dusi. - A teraz - lekarz chrząknął, jego twarz spoważniała. - Teraz sprawa twoich zachowań seksualnych. Jamie skrzywił się. - Moich zachowań seksualnych? - Mam obowiązek zrobić ci standardowy wykład numer zero zero jeden, temat: „Odpowiedzialność seksualna i jej następstwa". - Na twarz Reeda powrócił uśmiech. - Czy Ilonie też zrobiłeś taki wykład? - Oczywiście - uśmiechnął się z wyższością. - Choć z pewnymi zmianami. - Za każdym razem? - Za każdym razem, kiedy tylko zdołałem. Waterman spojrzał na niego spode łba. - Serio, James, muszę cię ostrzec, że jeśli twoje zachowania sek- sualne zaczną grozić wywołaniem jakiś kłopotów na pokładzie statku, moim obowiązkiem będzie poinformować o tym doktora Li i podjąć odpowiednie kroki. - Każesz mi zażyć saletrę? - Och, mamy już lepsze rzeczy niż saletra - oparł Reed. - Farma- kologia przebyła długą drogę. Jedyny problem polega na tym, że jaki- kolwiek wytłumiacz, jaki ci zaaplikujemy, skurczy twoje gonady. - Skurczy...! - Na to się nie da nic poradzić. Oczywiście, po odstawieniu tego specyfiku powrócą do nonnalnych rozmiarów. Nie wykastrujemy cię, nawet chemicznie. -A co, jeśli nie będę chciał wziąć tego lekarstwa? Zakładając, iż stanę się takim lubieżnikiem, że będziesz chciał mi je zaaplikować. - Och, zażyjesz je. W ten czy inny sposób. Wiesz, zawsze mogę dosypać go do jedzenia. Albo do wody. Tak jak zrobiłbym, gdybyś od- mówił zażywania witamin. To nie jest trudne. - Sukinsyn - wymamrotał Jamie. -Taki syn jest właśnie tym, czemu staramy się zapobiec - stwier- dził Reed. A potem głośno roześmiał się ze swojego żartu. 3 - Chciałbym, żeby te koje były trochę szersze. - Nie lubisz takiej bliskości? - Ręka mi drętwieje. - Byle tylko nic innego ci nic drętwiało. - No i co, myślisz o tym naszym dzikim Indianinie? - Gdy już zaczął, to naprawdę był całkiem dziki. - Tak dobry jak ja? Zaśmiała się cicho. - Jak to kiedyś powiedziała pewna gwiazda filmowa, „dobroć nie ma z tym nic wspólnego". - To już ostatni do kompletu, prawda? Wyjąwszy Ruskich. - Nie pozwolę im się dotknąć! - Szkoda. Biedny Michaił Andriejewicz wygląda tak, jakby zaraz miał eksplodować. - Zostaw go. Nie dbam... -Ale Iwszenko zdaje się całkiem wesolutki. Może, gdybym się do ciebie dołączył, moglibyśmy zrobić trójkącik. - Dopiero co narzekałeś, że koje są za wąskie. - Hmm, tak, racja. - Nie pójdę do łóżka z Rosjaninem. Niech się sami kiszą. -Ale z drugiej strony... - Watcrman był ostatnią twierdzą. - A teraz został zdobyty. -A jak u ciebie? Jakie masz sukcesy? - Ostatnio ja i Katrin znów ćwiczyliśmy razem na siłowni. -A jak z Joanną? Długie milczenie. -No? - Wiesz, w kontaktach z Joanną trzeba być bardzo ostrożnym. Przypuszczam, że ona wciąż jest dziewicą. - Na statku są tylko trzy kobiety, a nie udało ci się jednej pode- rwać. - Pracuję nad tym. - Mnie się udało wyrwać już wszystkich facetów. - Z wyjątkiem Rosjan. - Phi! Możesz się sam pieprzyć z Rosjanami, jeśli tak się o nich martwisz! - Raczej nie! Wolę małą Joannę. - No to musisz bardziej się postarać, prawda? - No, a on się twoim zdaniem nie stara już wystarczająco? - Hmmm... On to prawdziwy twardziel... Chyba się teraz posta- ra. Kilka godzin później Tony Reed, już sam i wciąż nie mogący zmrużyć oka, wmawiał sobie, że to wszystko jest tylko zabawą, mi- łym sposobem spędzenia tych pełnych nudy tygodni, kiedy wszyscy siedzieli ciasno upakowani w kosmolocie. Nikogo nie ranimy. Może wyjąwszy Rosjan, ale to już nie jest moja wina. Może zajmie się nimi Katrin, zawrze jakiś rosyjsko-niemiecki pakt przyjaźni. Przekręcił się na koi, próbując ułożyć się wygodniej. To tylko zabawa, miła zabawa. Choć gdzieś, w głębi duszy, jakiś głos przypo- minał mu, że ruszający do bitwy żołnierze bawią się bardzo podobnie. Strach to bodziec do seksu, mówił ten głos. Masz ochotę zajmować się prokreacją^ bowiem lękasz się zbliżającej śmierci. - Bzdura - zaprzeczył temu na głos. W tym kosmolocie jesteśmy całkiem bezpieczni. Chronią nas dzieła najtęższych umysłów świata. Oczywiście, podejmujemy pewne ryzyko. Właśnie to czyni wszyst- ko tak ciekawym. To jednak nie pomogło. Śmierć czyha na ciebie tylko kilka centymetrów stąd, po drugiej stronie cienkiej, metalowej skóry stat- ku. Baw się, rują i porubstwem staraj się wyrzucić albo choć przytę- pić swój strach. Jednak śmierć czeka na nas wszystkich, właśnie ku niej lecimy. Soi 6: Poranek To było dziwne, ale Jamie, w tym ciasnym łaziku, mając za towa- rzystwo tylko Wosnesenskiego, czuł się bardziej zrelaksowany i swo- bodny niźli pod kopułą bazy. Pojazd składał się z trzech aluminiowych segmentów, o kształ- cie cylindrycznych puszek, z których każda spoczywała na cienkich, sprężystych kołach, toczących się właśnie poprzez piaszczystą, usia- ną skałami powierzchnię Marsa. W jednym z owych segmentów znaj- dował się zbiornik paliwa, na tyle pojemny, aby łazik mógł korzystać z niego tydzień albo dłużej. Środkowy cylinder skrywał zapasy oraz wyposażenie. Przedni, największy, był tak zbudowany, że panowało w nim normalne ciśnienie, przez co ludzie mogli siedzieć tam ubrani tylko w podkoszulki. Zaczynał się bulwiastym kokpitem z plastiglasu, a kończył śluzą, tam, gdzie łączył się z następnym segmentem. Łazik zaprojektowano, aby wygodnie podróżowały nim cztery osoby, a w razie potrzeby, mogło się wcisnąć dwa razy tyle. Jamie spo- dziewał się, że gdy zostanie sam na sam z Wosncsenskim, atmosfera stanie się napięta; byli wszak ludźmi pochodzącymi z dwóch różnych środowisk, prawie że z innych światów. Ale ich pierwszy dzień minął raczej bez spięć, choć rzadko się do siebie odzywali. Rosjanin zajmował się głównie prowadzeniem wehikułu; James pracował na zewnątrz. Pierwszego dnia przebyli niewiele ponad sto kilometrów, nie podróżowali nocą. Monotonna, wyżynna płaszczyzna, na której wylądowali, powoli zmieniała się w bardziej urozmaicone regiony Noctis Fossae, poprzecinane szczelinami i rozpadlinami. Wy- glądały jak okopy na polu bitwy. Pustkowia robiły się coraz bardziej dzikie - aż wreszcie musieli przeciskać się poprzez wyszczerbiony, kamienny las skalnych iglic, wznoszących się wysoko ponad głowami. Skalne kolumny, na któ- rych natura wyrzeźbiła niesamowite kształty, przypominały Jamiemu dziwaczne i abstrakcyjne słupy totemiczne. Pomyślał, iż to pewnie wiatr powodował erozję tego miękkiego kamienia, nie tykając jedynie owych słupów granitu. A potem uświadomił sobie, że delikatne, mar- sjańskic wiatry muskały owe skały przez miliony lat, zanim stworzy- ły magiczne figury. Pomiędzy kamiennymi wieżycami jechali kilka godzin. James oglądał je zafascynowany, prawie się spodziewając, że zaraz ujrzy na nich symbole orłów albo niedźwiedzi. Szczeliny ciągnęły się głównie z północy na południe, co znacz- nie ułatwiało im podróż. Jednak leżące wszędzie odłamki, a także kratery, iglice i piaskowe wydmy, zwykle nie pozwalały im rozpędzić się bardziej niż do trzydziestu kilometrów na godzinę. Kiedy podskakując na wybojach, przemierzali jałowe pustkowia, Jamie pomyślał, że przypomina to jazdę półciężarówkąpo rezerwacie przyrody. Tyle, że nie ma tu żadnych dróg. Nawet przesiek czy zwie- rzęcych ścieżek. Zatrzymywali się co godzinę. Jamie wychodził na zewnątrz w swoim błękitnym skafandrze, pobierał próbki skał i gleby a także umieszczał automatyczny sygnalizator meteorologiczno-gcologiczny, który mierzył ciśnienie i temperaturę powietrza, wilgotność, prędkość wiatru, rejestrował przepływ ciepła z głębi ziemi, a także aktywność sejsmiczną. Urządzenie wysyłało sygnały do obu kosmolotów pozosta- jących na synchronicznej orbicie, jakieś dwadzieścia tysięcy kilome- trów ponad równikiem. Sprzęt komunikacyjny na pokładzie statków automatycznie przekazywał te sygnały do bazy oraz na Ziemię. Choć wewnątrz łazika panowało ziemskie ciśnienie, Jamie i Wo- snesenski cały czas mieli na sobie skafandry. Rosjanin co do joty prze- strzegał regulaminu misji, a wedle niego na wszelki wypadek, musiał nosić kosmiczny strój, gdy Jamie przebywał na zewnątrz. Michaił czę- sto wychodził razem z Watcrmanem. Na początku zajmował się oglą- daniem łazika z zewnątrz: sprawdzał koła, anteny a także, jak bogaty w żelazo marsjański piasek działa na powłokę wehikułu. Jednak już drugiego ranka Jamiemu wydało się, że Wosnesenski wychodzi tylko dla towarzystwa i wspaniałych widoków. - Mówisz, że twój Nowy Meksyk wygląda podobnie do tego? - zapytał Rosjanin. Jamie słyszał jego głos przez słuchawki wewnątrz hełmu. Nachy- lając się sztywno ponad mogącą sięgnąć mu do pasa krawędzią wą- wozu, z odsłoniętymi pokładami bazaltu, powiedział: - No. Klify i parowy, kaniony. Czyste niebo. Nie za dużo desz- czu. - To musi być bardzo jałowa ziemia. Uśmiechając się pod nosem, Watcrman odparł: - W porównaniu z tym, to jest rajski ogród. Rosjanin milczał. Geolog wyprostował się i zdjął z pasa kamerę wideo. Wąwóz cią- gnął się aż po horyzont, niemal tak prosto, jak ślad opon, wyjąwszy osuwiska, gdzie grunt zsunął się i częściowo zasypał jar. Jamie po- znał, że to uskok. Okolicę przecinało mnóstwo podobnych mu rowów. Ale ten wyżłobiła chyba bieżąca woda. W każdym razie tak wyglą- dał. Albo mechaniczne wietrzenie od wiecznej zmarzliny, topiącej się pod powierzchnią i podmywającej wszystko. Ale kiedy? Prawdopo- dobnie już setki milionów lat nie było tu ciekłej wody. Czy przez tak długi czas ta szczelina mogła pozostać niezmieniona? Z powrotem zaczepił kamerę na pasku i zaczął odłupywać kawał- ki odsłoniętej skały. Potem schował próbki do woreczka i uniósł wier- tło. Jak zwykle weszło gładko w podłoże, na głębokość mniej więcej metra, a potem napotkało opór. To wieczna zmarzlina, pomyślał Jamie. Cała okolica leży na zamarzniętym oceanie, rozciągającym się ledwie kilka stóp pod powierzchnią gruntu. Wyjął z wiertła próbkę rdzeniową i ostrożnie wsadził do pojemnika. Ruszył w stronę pojazdu. Wosncscnski stał już tam, odziany w czerwony, podobny do stra- żackiego, kombinezon. - Dobra - oznajmił Waterman. - Tutaj skończyłem. Wszystko, co muszę zrobić to... Spostrzegł, iż Rosjanin wyjął już sygnalizator z ładowni w środ- kowej części pojazdu. Wziął go od niego. - Dzięki, Michaił. Wyczuł, że mężczyzna wzrusza ramionami. - Nie miałem nic lepszego do roboty. - Dzięki - powtórzył Jamie. Kilka minut później siedzieli już w kokpicie łazika, Wosnesen- ski na fotelu z lewej strony. Obaj zdjęli hełmy oraz rękawice; zostali w skafandrach, wciśnięci w głębokie, wiadrowate siedzenia kokpitu. Wyglądali jak para polarnych niedźwiedzi, odzianych w jaskrawe, płytowe zbroje. Wosnesenski przejechał między głazem rozmiarów niewielkiego domu, a płytką, okrągłą depresją, która Jamiemu wyglądała na zwie- trzałą skamielinę albo starożytny krater meteorytowy. Geolog spo- strzegł, że Rosjanin ma niewielkie, prawie delikatne dłonie. Poruszał małą kierownicą, dotykając jej tylko opuszkami palców. - Dziś powinniśmy dotrzeć do kanionu - oznajmił Michaił. - Je- śli nie będziemy musieli więcej się zatrzymywać. James pojął aluzję. - Zatrzymujemy się tylko po to, aby stawiać sieć sygnalizatorów. I oczywiście, jeśli sąjakieś ciekawe rzeczy na powierzchni gruntu... Wosnesenski uśmiechnął się, nie odwracając wzroku od przodu szyby. -Oczywiście... Waterman próbował znaleźć jakąś wygodną pozycję, ale skafan- der niezbyt nadawał się do tego, aby w nim siadać. Cholerna pacha wciąż go piekła, mimo że wyłożył sobie tamto miejsce miękkim ma- teriałem. Patrzył na okolicę, po której toczyli się w stronę dziwnie bli- skiego widnokręgu. Czuł się dziwnie, patrząc na tak niedaleki hory- zont. Jego bliskość niemal go przerażała, przywoływała głęboko za- korzenione lęki. Jamie wciąż miał wrażenie, że zmierzają na skraj przepaści. - Horyzont zdaje się być wręcz okropnie blisko, co? - zagadnął Wosnesenskiego. Rosjanin skinął głową. - Im mniejsza planeta, tym bliższy horyzont. Na Księżycu jest jeszcze bliżej. - Nigdy nic byłem na Księżycu. - Jest jeszcze bliżej niż tutaj. I jest tam jeszcze większe pustkowie. Jamie wiedział, że DiNardo był na Księżycu. Wezwano mnie tak nagle, pomyślał, iż przed odlotem nie miałem nawet okazji ruszyć da- lej, poza stacje orbitalne. Oderwał się myślami od widnokręgu i skupił na oglądaniu tere- nów, które właśnie przemierzali. Dla każdego, kto nie był geologiem, mogły one wyglądać jak ponure, monotonne odludzie. Jednak Water- man przeskakiwał wzrokiem ze skał na uskoki, z kraterów na piasko- we wydmy. Starał się dociec, co za siły ukształtowały ten kraj, nada- ły mu obecne kształty. - Leciałem nad Nowym Meksykiem - odezwał się Wosnesen- ski, niemal jakby mówił do siebie. - W stacji Mir 3, podczas treningu przed tą misją. - To tam zobaczyłeś, że Nowy Meksyk bardzo przypomina Marsa? - Nie dostrzegłem tego, wtedy. Nie zwróciłem uwagi. Jamie przyjrzał się twarzy Rosjanina. Była śmiertelnie poważna, jak zwykle. Posępna. Surowa. - Zawsze chciałeś być kosmonautą? - nagle spytał geolog. - Od małego? Wosncsenski natychmiast odwrócił głowę w stronę Watermana, potem szybko spojrzał na drogę przed sobą. Na jego obliczu przez chwilę zagościła złość. Nie powinienem się go pytać, pomyślał Jamie. Uraziło go moje wścibianie nosa. Jednak Rosjanin wymamrotał: - Chciałem zostać kosmonautą, kiedy jeszcze byłem bardzo mały, zanim poszedłem do szkoły. Dla mnie było to wszystkim. Moim bo- haterem był Gagarin. Chciałem być taki, jak on. - Pierwszy człowiek w kosmosie. Wosncsenski znów skinął głową. Jeden szorstki ruch. - Gagarin był pierwszy na orbicie. Armstrong był pierwszy na Księżycu. Postanowiłem, że ja będę pierwszy na Marsie. - I udało ci się. -Tak. - Musisz być z tego bardzo dumny. Kosmonauta znów zerknął na Jamicgo. - Tak, dumny. Może nawet szczęśliwy. Ale ta chwila już minęła. Teraz czuję na sobie odpowiedzialność. Dowodzę. Jestem odpowie- dzialny za życie was wszystkich. - Widzę. - Czyżby? Jesteś naukowcem. Cieszysz się, że się tutaj zna- lazłeś, że prowadzisz badania. Masz nowy świat, którym się mo- żesz bawić. Ja jestem przedstawicielem władzy. Jestem tym, któ- ry musi powiedzieć ci „nie", kiedy będziesz chciał pójść za dale- ko, kiedy możesz znaleźć się w niebezpieczeństwie albo sprowa- dzić je na innych. - Wszyscy to rozumiemy - odparł Jamie. -Akceptujemy to. - Tak? Czy pani doktor Malater to rozumie? Ona mnie nienawi- dzi. Zadaje sobie wiele trudu, żeby tylko robić mi na złość, zawsze, gdy tylko ma ku temu okazję. - Ilona nic jest... - Jamie przerwał w pół słowa. Uświadomił so- bie, że nie wie, co mógłby powiedzieć na jej obronę. - Ona jest żydowską suką, która nienawidzi wszystkich Rosjan. Wiem to. Pokazała mi to bardzo wyraźnie. - Jej dziadkowie uciekli z Węgier. - No i co? Czy to moja wina? Zrzuca na mnie winę za rzeczy, które wydarzyły się za czasów naszych dziadków. Ona ryzykuje nie- powodzenie całej misji z powodu urazu mającego swe źródło dwa po- kolenia temu. James zaśmiał się cicho. - Michaił, ja znam ludzi, którzy chowają urazy liczące sobie dwa wieki, a nie tylko dwa pokolenia. Rosjanin milczał. - Są tacy amerykańscy Indianie, co wciąż toczą bitwy z czasów kolonizacji. - Jankescy imperialiści zabrali wasz kraj - powiedział Wosnesen- ski. - Dopuścili się na was ludobójstwa. Uczyli nas o tym w szkole. - Michaił, ale to zdarzyło się dawno temu. Czy mam dlatego przez całe życie nienawidzić białych? Czy mam nienawidzić wła- snej matki, dlatego że pochodzi z narodu, który zabił moich przod- ków? Czy Pete Connors ma nienawidzić Paula Abella, dlatego że jego przodkowie byli niewolnikami, a przodkowie Paula właścicie- lami niewolników? - Nie czujesz żadnego żalu? Słysząc to pytanie, Waterman umilkł. Tak naprawdę nie wiedział, co właściwie czuje. Prawic nigdy nic podchodził tak do owych spraw. Czy dziadek Al czuł jakiś żal? Nie, on zdawał się przyjmować świat takim, jaki był. - Jamie, korzystaj z tego, co masz pod ręką- zwykł mawiać dzia- dek. - Kiedy dają ci cytrynę, rób lemoniadę. Używaj tego, co masz pod ręką, rób jak najlepszy użytek z tego, co znajdujesz. Po dłuższym milczeniu, geolog odpowiedział. - Michaił, moi rodzice to profesorowie uniwersyteccy. Urodzi- łem się w Nowym Meksyku i jeździłem tam na wakacje, kiedy byłem mały, ale wychowałem się w Berkeley, w Kalifornii. - W siedlisku radykalizmu - powiedział Wosnesenski, jakby re- cytował z pamięci. James nie wiedział, czy Rosjanin żartuje, czy też mówi poważnie. - Mój ojciec większość życia spędził, starając się nie być India- ninem, choć nigdy się do tego nie przyznawał. Prawdopodobnie na- wet nie zdawał sobie z tego sprawy. Dostał stypendium Uniwersytetu Harvarda. Poślubił kobietę, która wywodziła się od kolonistów, któ- rzy przypłynęli na Mayflower. Żadne z nich nie chciało, żebym był In- dianinem. Zamiast o moim pochodzeniu, zawsze mówili mi, że w ży- ciu należy osiągnąć sukces. - Wyparli się dziedzictwa twoich ojców. - Próbowali. Tata zdobył stypendium dzięki programowi opraco- wanemu specjalnie po to, aby pomóc mniejszościom, takim jak rdzen- ni Amerykanie. A teksty historyczne, które napisał, sprzedano uniwer- sytetom w całych Stanach głównie dlatego, że pokazywały historię Ameryki z punktu widzenia mniejszości. - Hmm. - Nigdy nie mieszał się do spraw związanych z Indianami, podob- nie jak ja. Gdyby nie mój dziadek, byłbym bardziej biały od ciebie. Nauczył mnie rozumieć moje dziedzictwo, zaakceptować je bez nie- nawidzenia nikogo. - Ale Malater, ona mnie nienawidzi... - Michaił, nie ciebie. Ona nienawidzi Rosjan jako takich. Ona nie widzi w tobie jakiejś odrębnej jednostki. W jej oczach jesteś częścią nieludzkiego systemu, który powiesi! jej dziadka i zmusił jej babcię do ucieczki z ojczyzny. - Niewiele można na to poradzić. - Ona postępuje jak ludzie, którzy nie widzą pojedynczego czło- wieka wśród Indian albo nawet wśród plemion, tylko całą nację - cią- gnął Jamie. - Jest wielu białych, którzy wciąż widzą „Indianina", a nie pojedynczych mężczyzn i kobiety. Nie rozumieją, że niektórzy ludzie chcą żyć na swój własny sposób i nie chcą zostać białymi. - A ty? Jak ty chcesz żyć? Waterman nie musiał długo zastanawiać się nad odpowiedzią. - Jestem potomkiem Indian. Moja skóra jest ciemniejsza od two- jej. Ale Michaił, jeśli wyjmiesz nasze mózgi z czaszek, nie znajdziesz między nimi różnicy. A to właśnie tam naprawdę żyjemy. To właśnie jest ważne. Nie to, co zrobili sobie nasi przodkowie. Ważne jest to, co robimy teraz. Tylko to jest ważne. Wosncsenski ponuro skinął głową. - Teraz musisz wygłosić tę mowę Malater. Jamie przytaknął z poważną miną. - Dobra. Może to zrobię. - To nic nie da. - Przypuszczalnie nie -zgodził się geolog. -Ale nie zaszko- dzi spróbować. - Może. Nagle Watermanowi przyszło do głowy coś jeszcze. - Michaił, czy to właśnie dlatego pojechałeś ze mną na tę wypra- wę ty, a nie Pete? Po prostu dlatego, żeby uciec od Ilony? - Bzdura! - warknął Rosjanin z pasją, która przekonała Jamiego, iż trafił w samo sedno. Ilona go krzywdzi, uświadomił sobie. Ona na- prawdę krzywdzi tego biednego faceta. Dossier: M.A. Wosnesenski - Dlaczego nie możesz być odpowiedzialny, jak twój brat? Michaił Andriejewicz słyszał to od ojca chyba przez całe życie. Nikołaj był starszym spośród dwóch chłopców, chlubą rodziny. Pilnie się uczył i dostawał świetne oceny. Był spokojny, a jego ulubionym zajęciem było czytanie książek. Miał niewielu przyjaciół, a byli oni równie pracowici i dobrze wychowani, co on. Michaił, drugi syn (była jeszcze młodsza córka), brnął przez szko- łę rzadko zaglądając do podręczników. Jednak dostawał dobre oceny; choć oczywiście nie tak dobre, jak jego starszy brat, wystarczające jed- nak, aby dostał się na politechnikę. Zamiast się uczyć, Michaił wolał słuchał muzyki, szczególnie amerykańskiego rocka. Hałas doprowa- dzał ojca do furii. Michaił miał wielu przyjaciół, zarówno dziewczę- ta, jak i chłopców, wszyscy lubili słuchać głośnego rocka, nosili nie- bieskie dżinsy i skórzane kurtki, niczym motocykliści. Wosnesenski lubił też hazard. Ojciec nazywał tę rozrywkę „prze- kleństwem Rosjan". Matka płakała. Michaił grywał w karty z przyja- ciółmi, czasem zaś ze starszymi od niego mężczyznami, którzy nosili dobre ubrania i mieli twarze z kamienia. Rodzice bardzo się o nie- go obawiali. - Matka przez ciebie osiwieje! - krzyczał ojciec, kiedy Michaił oznajmił mu, że zamierza kupić sobie motor. Dwa lata pracował nań po kryjomu, popołudnia spędzając w warsztacie u mechanika, zamiast cho- dzić na zajęcia. Mimo to, jakoś udało mu się zdać egzaminy. Jednak na- wet dwuletnie zarobki nie wystarczały, aby kupić piękną maszynę, jaką sobie upatrzył. Chłopak zaryzykował wszystkie swoje ruble i zasiadł do kart, obiecując sobie, że jeśli wygra, już nigdy nic zajmie się hazardem. Wygrał, głównie dlatego, że odważył się podjąć wielkie ryzyko i miał do postawienia więcej pieniędzy niż inni, którzy grali tamtej nocy. Tak jak postanowił, zerwał z hazardem i mimo sprzeciwu ojca i łez matki kupił sobie motocykl. Nie obchodziło ich, że dzięki tej maszynie ich syn może teraz szybciej dojeżdżać na uczelnię, nie tra- cić dwóch godzin w autobusach. Widzieli tylko, że mknie po ulicach Wołgogradu z ładną, młodą dziewczyną, bezwstydnie pokazującą nogi i mocno do niego przytuloną. Matka była już siwa, a ojciec niemal całkiem rysy. Starszy mężczy- zna był kiedyś urzędnikiem, jednym z niezliczonych aparatczyków, któ- rych w imię picrestrojki usunięto ze struktur administracji i zmuszono do poszukania sobie innej pracy. Przez krótki, naprawdę krótki czas pracował jako administrator jednej z największych fabryk Wołgogradu. Potem za- jął się polityką i wkrótce wybrano go do wtadz miasta, gdzie przez resztę zawodowego życia trwał w wygodnej anonimowości. - Dlaczego nie możesz być odpowiedzialny, jak twój brat?! - krzyczał ojciec, kiedy Michaił oznajmił mu, że zamierza uczyć się latania. W tym roku świetnie szło mu na uczelni, a kiedy przestał pra- cować u mechanika, otrzymał nawet wyróżnienie. Właśnie tego lata Michaił zrozumiał, że kocha latanie, a latanie kocha jego. Był w tym dobry, nawet bardzo dobry. Instruktor powie- dział mu, że unosi się w powietrzu swobodnie, niczym orzeł. Odbywał właśnie swój pierwszy samodzielny lot, kiedy jego brat zginął w bez- sensownym wypadku samochodowym. Pijany kierowca ciężarówki uderzył w autobus. Czternastu rannych i jeden zabity. Nikołaj. Rodzice zdawali się z jakiegoś powodu obwiniać Michaiła o śmierć brata. Nie protestowali, kiedy powiedział im, że przyjęto go na kurs kostnonautyczny i wyjeżdża z Wołgogradu. Kiedy odbywał szkolenie, umarła matka, cicho, we śnie. Gdy przyjechał do domu na pogrzeb, ojciec i siostra odnosili się do niego tak chłodno, że już tam nigdy więcej nie wrócił. Kiedy Jurij Gagarin odbywał swój epokowy, pierwszy lot na or- bitę, Michaiła nie było jeszcze na świecie. Z wczesnego dzieciństwa słabo pamiętał tylko niewyraźny, telewizyjny obraz pokazujący Ame- rykanów, lądujących na księżycu. Przez wszystkie długie lata dorastania potajemnie marzył o tym, że będzie pierwszym człowiekiem, który postawi stopę na Marsie. O swoim marzeniu nie mówił nikomu. Może tylko raz, kiedy był jeszcze dzieckiem, pewnej ciemnej, jesiennej nocy, gdy z nie- ba łagodnie sypał się pierwszy tego roku śnieg, przykrywając ponu- ry, stary Wołgograd czystą bielą. Wtedy powiedział starszemu bratu, zasypiającemu na sąsiednim łóżku. - Mars - wymamrotał Nikołaj, na wpół przytomnie. - Chcę być pierwszym człowiekiem na Marsie - wyszeptał Mi- chaił. - Pierwszym, ni mniej, ni więcej - brat przekręcił się na łóż- ku. - W porządku, mały Misiu. Możesz być pierwszy. Pozwalam ci. A teraz daj mi spać. Michaił uśmiechnął się pośród ciemności, a potem zasnął. Śnił o Marsie. Soi 6: Popołudnie Przybyli na skraj kanionu w środku popołudnia, dokładnie tam, gdzie chciał Jamie, w pobliże trzech szerokich szczelin, przypomina- jących parowy wyżłobione na pustyni przez mknącą wodę. Były jednak od nich większe. Gigantyczne. Takie jak Wielki Ka- nion, tyle że na ich odległym dnie nie płynęła żadna rzeka. Watcnnan stał na poziomie gruntu, tam gdzie trzy wielkie wąwozy łączyły się ze sobą- i ledwie widział drugą ścianę. Spoglądając w dół, ku głębi- nom, Jamie domyślał się, że od dna kanionu musi dzielić go ponad ki- lometr, może nawet cała mila czerwonych skał, spękanych przez eony smażenia się w słońcu i od conocnego mrozu. Nagle poczuł się mały, nic nie znaczący, niczym mrówka stojąca na krawędzi prawdziwego parowu, w Nowym Meksyku. Przez pełną oszołomienia chwilę bał się, że przewróci się i spadnie. Na powierzchni leżało tylko kilka odłamków skał, jakby kiedyś dokładnie tu pozamiatano i na swe miejsca wróciła tylko część kamie- ni. Dziwne, pomyślał Jamie. Jesteśmy bliżej tego obszaru zoranego kraterami, a nie ma tu tyle gruzu wyrzuconego wskutek uderzania me- teorów, co dalej, na północy. Wrócił do oglądania kanionów, czując jak wzbiera w nim nigdy przedtem nie odczuwane podniecenie. Był wszak pierwszym człowie- kiem, spoglądającym w głąb marsjańskiego kanału! W tych skałach mógł być zapisany miliard lat historii tej planety. Dwa miliardy. Może cztery. To wręcz przerażało. Ściany opadały niemal pionowo. Myśl o schodzeniu po nich za- razem go ekscytowała i przerażała. Dno znajdowało się tak daleko stąd! Jednak widział je wyraźnie. Rzadkie powietrze niczego nie przyćmiewało. Jego oko geologa widziało wyraźnie, że dolina powstała wsku- tek rozstąpienia się gruntu, sieć uskoków w niższych warstwach skał sprawiła, iż to wszystko popękało. Kiedy płynęła tędy woda, jakkol- wiek było to dawno temu, zmierzała właśnie tymi rozpadlinami, roz- szerzając je i pogłębiając. A może to raczej wieczna zmarzlina pod powierzchnią, od czasu do czasu topniała i podminowywała grunt, aż wreszcie się zapadał? - Czy właśnie tak się to stało? - Jamie, ledwie słyszalnym szep- tem, zapytał ciche parowy. - 1 jak dawno? Postrzępione jary milczały. Im bardziej Waterman wpatrywał się w głębokie wąwozy, tym bardziej był pewien, iż nie było tutaj wielkiej, rwącej powodzi. Mars to subtelny świat, pomyślał. Grunt tutaj nie drży. Nie ma burz. Je- śli na czerwonej planecie kiedykolwiek była powódź, to na pewno nie lutaj. Wyprostował się i spojrzał poprzez rozpadlinę na drugą stronę kanionu. Nasza niewiedza jest większa nawet od niego, pomyślał. Każ- dy ziemski geolog mógłby tu spędzić cale życie i wciąż jeszcze nie poznałby wszystkiego, co skrywają te zmęczone, stare kaniony. A ja mam tylko resztę dzisiejszego dnia i jutro. Chyba, że namówię Mi- chaila do zmiany planów. Odwrócił się do Rosjanina, który stał między nim, a łazikiem, spoglądając w przepaść. Jaskrawa, aluminiowa powloką wehikułu umorusana była teraz czerwonawym pyłem, szczególnie w okolicy kół i błotników. Pojazd wyglądał przez to tak, jakby rdzewiał. Walcząc z irracjonalnym lękiem, który dręczył go gdzieś w zaka- markach umysłu, Jamie zawołał: - Michaił, muszę zejść na dno. Będę potrzebował twojej pomo- cy. Rosjanin, ubrany w czerwony skafander, ruszy! ku Watermano- wi. - To niepotrzebne ryzyko. Jamie zmusił się do uśmiechu. - Wiele razy wspinałem się po skalach. Poza tym, przy normal- nej grawitacji. - To niepotrzebne ryzyko - powtórzył Wosnesenski. - To dlaczego ci, co zaplanowali misję, pozwolili nam zabrać do łazika ekwipunek do wspinaczki? Michaił, weź kołowrót i nic będzie żadnego ryzyka. Jeśli uznasz, że grozi mi niebezpieczeństwo, możesz mnie podnieść, czy to mi się będzie podobać, czy nie. - Słońce już zachodzi. Będzie za zimno żeby pracować. Jutro możesz mieć cały dzień. - W skafandrze nic mi nie będzie. Mamy jeszcze trzy, cztery go- dziny do zachodu słońca - powiedział geolog. - Poza tym, właśnie te- raz słońce oświetla tę stronę kanionu. Jutro rano będzie tutaj cień. Twarzy Rosjanina nie można było dostrzec przez złotawą osłonę hełmu. Milczał przez dłuższy czas, zapewne rozważając różne opcje. Wreszcie powiedział: - Dobrze. Ale kiedy powiem, że trzeba wracać, to nie ma dys- kusji. - W porządku - odparł Jamie. Następną godzinę Waterman spędził na powolnym, cal po calu, schodzeniu stromą ścianą kanionu, mniej więcej co dziesięć metrów zatrzymując się, aby odłupać próbkę kamienia. Na skafander założoną miał uprząż do wspinaczki, zaczepioną o elektryczny kołowrót stojący na krawędzi kanionu linką z tworzywa mocniejszego niż stal. Jamie sam kontrolował tenże kołowrót, używając do tego kilku przycisków wbudowanych w uprząż, choć mógł podnieść go też Wosnesenski, używając kontrolek wbudowanych w urządzenie - albo w razie po- trzeby, obsługując je ręcznie. James spostrzegł, że skała nie dzieli się na warstwy. Zdawała się być jednolita aż po samo dno. Zdziwił się. Jeden wielki blok z tego samego kamienia. Jak to możliwe? Przypomniał sobie powieść, któ- rą czytał wiele lat temu. Był w niej fragment, gdzie dywizję piechoty, zgromadzoną na defiladzie, przyrównano do sztaby żelaza, szerokiej na milę. Czy przypadkiem akcja tej powieści nie działa się na Mar- sie? Tego już geolog nie potrafił sobie przypomnieć. Okolica różniła się od tej w pobliżu kopuły. Tu nigdy nie było oceanu, który pozostawiłby osady mułu, by przez lata zamieniły się w warstwy skał. Spoglądam na gołą skorupę planety, pomyślał Water- man, materiał, z którego powstała na samym początku istnienia. Je- den olbrzymi kawał skały, który musi sięgać w dół nie jedną, marną milę, ale setki mil! Albo nawet więcej! Jamie dyndał w powietrzu, lekko obracając się w swojej uprzęży, patrząc na czerwono-szary mur, wznoszący się przed jego oczyma. To coś jest tu od narodzin planety, od czasu, gdy ostygła i zakrzepła. Może mieć ponad cztery miliardy lat! Dyszał ciężko, tak jakby prze- biegł właśnie całą milę albo znalazł najcenniejszy diament w całym wszechświecie. Na Ziemi nie istniało nic takiego. Właściwą skorupę przykrywa- ły kilometry osadów. Leżały nawet na dnach oceanów. Nigdzie nie można było dostrzec odsłoniętej skorupy. Ale Mars jest inny, pomy- ślał geolog, nie można odnosić do niego starych założeń. Tu nic ma warstw, więc dlatego na wierzchu jest tak wieie żelaznego pyłu. Że- lazo nigdy nie poszło w dół, w stronę jądra, jak na Ziemi. Rozsypało się po całej powierzchni. Dlaczego? 1 jak? U góry Wosnesenski zabrał z ładowni łazika automatyczny sygna- lizator i trudził się przy jego rozstawianiu. Od razu zaczął się obracać wiatraczek anemometru, tak szybko, że Rosjanin aż się wzdrygnął. Jak się okazało, powietrze było tak rzadkie, iż nawet szybki wiatr nie miał znaczącej siły. Michaił pomyślał, że Toshima ucieszy się z jesz- cze jednej stacji przesyłającej mu informacje. Nastawił zasilany izo- topami radioodobiornik telemetryczny. Wrócił do kołowrotu. Zapierając się nogami w piaszczyste podło- że tak mocno, jak maszyna, przez godzinę fotografował okolicę. Jamie też robił zdjęcia, aparatem przymocowanym do pasa na ekwipunek. Zbliżając się do dna kanionu, geolog szukał linii uskoku, który stwo- rzył całą rozpadlinę. Na próżno. Pyl, przez eony nawiewany planetarnymi burzami piaskowymi, okrył je całe. Watcrman uśmiechnął się pod nosem. Jeszcze jakiś miliard lat, może dwa i ta szczelina zupełnie się wypełni. Kiedy tak dyndał na uprzęży, unikał spoglądania w górę. Skała przytłaczała go, zbyt wysoka i stroma, aby dało się po niej wspinać. Pozostałe ściany były odległe o całe kilometry, ale w miarę jak wzra- stała głębokość doliny, zbliżały się do siebie, co wyglądało, jakby chciały go ścisnąć. Miał przez to wrażenie, że jest w pułapce, gdzieś w głębokim zakamarku jego umysłu czaił się lęk. Dlatego właśnie Ja- mie odsuwał od siebie złe myśli, pilnie odłupując kawałki skały i ob- serwując dno. Szukał tej pierwszej szczeliny, która dała początek ca- łemu kanionowi. Nie znalazł jej. A czego się spodziewałeś? - spytał się w duchu. Czegoś tak oczy- wistego jak Uskok Świętego Andrzeja? - Czas wracać - zawołał Wosnesenski. - Teraz. Z trudem, walcząc z sobą samym, James odchylił się w swo- jej uprzęży i spojrzał w górę. Przez jedną, oszałamiającą chwilę miał wrażenie, że skalna ściana przechyla się i wali na niego. - Jeszcze nie dotarłem do dna! - odparł. - Ściemnia się. Kołysząc się w uprzęży, Watennan spostrzegł, że cienie przeciw- ległej ściany kanionu sąjuż niemal przy nim. Wzdrygnął się. Michaił miał rację. Nie chciał zostać na dole, gdy zapadnie zmrok. - Dobra, wracam! - zawołał do hełmowego mikrofonu. Poczuł nacisk uprzęży, kiedy przymocowana do niej linka zaczęła unosić go ku powierzchni. Złapał się tej linki oburącz, starając się odpychać no- gami od skalnej ściany. Ale tak naprawdę, całą wspinaczkową robotę wykonał za niego kołowrót. Wreszcie dotarł na szczyt doliny. Słońce już prawie dotykało ho- ryzontu. Jamie zadrżał, chociaż skrywał go ogrzewany skafander. Na wschodzie niebo było zupełnie ciemne. Wosnesenski pomógł Nawaho zdjąć uprząż i pas z ekwipunkiem. Potem ruszyli w stronę łazika. Geolog wyprostował rękę, dając towarzyszowi znak, aby się za- trzymał. - Michaił, poczekaj chwilę. Jesteśmy na Marsie już prawie tydzień, a jeszcze nigdy tak naprawdę nic oglądaliśmy zachodu słoń- ca! Rosjanin wydał z siebie dźwięk będący na wpół pomrukiem, na wpół parsknięciem, ale zatrzymał się. Obaj stali na szerokiej, marsjań- skiej równinie, w rękach trzymając wspinaczkowy ekwipunek - i spo- glądali na maleńkie, blade słońce dotykające płaskiego widnokręgu. Widok nie oszałamiał. Brakowało zapierających dech w piersiach pło- miennych kolorów. Powietrze było zbyt rzadkie, za suche, za czyste. Chociaż... Różowe niebo zmieniło się w czerwone, następnie purpurowe, jednolicie, niczym kopuła planetarium ciemniejąca, gdy jej światła gasną. - Patrz! -Jamie wskazał na znikające słońce. Nad horyzontem wisiał jeden, samotny obłok, przez chwilę błyszczący niczym srebrzy- sty duch. A potem słońce znikło z pola widzenia, zastąpione wszech- ogarniającym mrokiem. - To znacznie piękniejsze, niż mogłem sobie wyobrazić - głos Wosnesenskiego stał się łagodniejszy, cichszy. - Jasne. Zastanawiam się... Jamie urwał w pół słowa. Serce zaczęło walić mu jak młot. Niebo zaiskrzyło się, zajaśniało słabym światłem niczym unoszący się nad nimi duch, migotało barwami tak bladymi i delikatnymi, że przez zapierającą dech w piersiach chwilę geolog nie wierzył wła- snym oczom. -Michaił... - Widzę, to zorza. - Jak na dalekiej północy - głos Jamiego drżał, przepełniony za- chwytem. Światła pulsowały i kłębiły się na niebie, przepiękne, ete- ryczne pastele, róż, zieleń, błękit, biel. Przezierały zza nich gwiazdy. - Ale przecież Mars nic ma pola magnetycznego - powiedział Wosnesenski, głosem wyrażającym raczej zdumienie niż zachwyt. - Oto właśnie chodzi - odparł geolog. - Cząstki wiatru słonecz- nego uderzają w wyższe warstwy atmosfery na całej planecie, gazy błyszczą, kiedy zderzają się z tymi cząsteczkami. To musi dziać się wszędzie, każdej nocy. Tyle, że nigdy dotąd nie zostawaliśmy na ze- wnątrz tak długo, aby to zobaczyć. - Czy tego nie można dostrzec z orbity? - Michaił, bardziej niż Jamie, zachowywał się jak twardo stąpający po ziemi naukowiec. - Kiedy widzi się to na tle planety, to musi być bardzo blade. Ale jeśli wiedzą, czego szukać, to jestem pewien, że Katrin Diels i Ula- now zdołają to obejrzeć. Kolory zgasły. Światła z wolna zamierały, pozostawiając ciem- ne i spokojne niebo. Jamie poczuł, że cały drży, choć sam nie wie- dział, czy ze strachu, czy też z przejęcia. Zapewne z obu powodów. W uszach wciąż dudnił mu puls. Teraz, gdziekolwiek nie spojrzał, nic było tam nic poza kompletną ciemnością. Tak, jakby cały świat znik- nął, a on został samotny w kosmosie, pustym, nie zamieszkałym. Były też gwiazdy. Nawet przez ściemniony wizjer hełmu James widział jasne gwiazdy, spoglądające ku niemu niczym wierni, starzy druhowie, mówiący, iż nawet na tym obcym, pustym świecie są na swoich miejscach, one, strażniczki kosmicznego porządku. Jedna z gwiazd wyraźnie się poruszała. - Czy to nasz statek, na orbicie? - głośno zastanowił się Jamie. Wosnesenski zachichotał. - To Fobos, tak blisko, że wygląda jak stacja kosmiczna zmierza- jąca z zachodu na wschód. Dejmos świeci za słabo, żeby go zobaczyć, póki nie wiesz, gdzie dokładnie patrzeć. Jamie odnalazł Oriona i Byka, ze skupiskiem Plejad na karku. Obróciwszy się, zobaczył też samotne gwiazdy. Przypomniał sobie, że Gwiazda Polarna wcale nie świeci tutaj nad biegunem. - Patrz tam - Wosnesenski musiał wskazać ręką, bowiem geolog nie dostrzegał nic poza światłem gwiazd. Rosjanin złapał go za ramię i lekko obrócił. - Zaraz nad horyzontem. Ta jaskrawoniebieska. Jamie zobaczył. Niewiarygodnie piękna, błękitna gwiazda, błysz- cząca nisko nad widnokręgiem. - Czy to Ziemia? - zapytał, pełnym czci szeptem. - Ziemia - oparł Wosnesenski. - I Księżyc. Waterman nie potrafił dostrzec drugiej, bledszej i białej gwiazdy, prawie dotykającej niebieskiego globu. Rosjanin chybająwidział, ale Jamie pomyślał, że może bardziej za sprawą wyobraźni niż sokole- go wzroku. - Musimy wracać do łazika - wreszcie stwierdził Michaił. - Nie ma sensu zamarznąć na śmierć, podziwiając niebo. Zapalił lampkę swego hełmu, rażąc ich przyzwyczajony do ciem- ności wzrok, a potem dotknął kontrolek na swym przegubie, aby zdal- nie uruchomić oświetlenie łazika. Jamie, niechętnie, prawie że zły na kosmonautę, ruszył za nim z powrotem do wehikułu. Zdjęcie skafandrów w ciasnocie śluzy zabrało im zaskakująco dużo czasu. Podniecenie niespodziewanym widokiem zorzy stopniowo opadło. Kiedy odziali się już w ciepłą, poprzetykaną rurkami bieliznę, siedli na rozkładanych kojach, spoglądając na odgrzane w mikrofalów- ce posiłki, stojące przed nimi na wąskim stoliku. Puls Jamicgo do tej pory całkiem się już uspokoił. Wosnesenski uniósł szklankę z tworzywa, pełną wody. - Bardzo dobry dzień - powiedział. - Sporo zrobiliśmy. Jamie stuknął się z Rosjaninem swoim plastykowym kubkiem. - Zdasz doktorowi Li niezły raport. - Tak, zaraz po posiłku. - Przegram taśmy do komputera. - Dobrze. Potem połączymy się z bazą i zobaczymy, jak dają so- bie radę bez nas. Jamie pochylił się nad wąskim stołem. - Michaił, mam pewną propozycję co do jutra. Rosjanin przygarbił się nieco, tak że prawie zetknęli się nosa- mi. - Nie więcej niż około dzień na wschód stąd, jeśli będziemy je- chać ze stałą prędkością, znajduje się Tithonium Chasma, część Val- les Marineris - kanion jeszcze głębszy i szerszy niż... Wosnesenski już kręcił głową. - Nie ma tego w planie wyprawy. To dla nas za daleko. -To mniej niż sześćset kilometrów stąd - nie rezygnował Jamie. - Jeśli nie będziemy się zatrzymywać, możemy pokonać tę odległość w dwadzieścia godzin. - Mamy jechać nocą? Oszalałeś? W błękitnych oczach kosmonauty nie było strachu, tylko nieza- chwiana pewność człowieka, który już zdecydował się, jak bardzo może ryzykować. - Pozwól, że wyjaśnię potrzebę badawczą. O dziwo, Rosjanin uśmiechnął się krzywo. - Dobra, wyjaśnij. Ja posprzątam ze stołu. Wosnesenski wstał i schował ich tacki do pojemnika, w którym miały zostać, póki łazik nie wróci do bazy. Jamie złożył stół i wsunął go na jego miejsce, pod koję. - Ściany tego kanionu nie mają warstw - zaczął Waterman. - To tylko jeden wielki kawał bogatej w żelazo skały, który uległ erozji i zo- stał wystawiony na światło dzienne. Michaił, to niesłychane. Na Zie- mi czegoś takiego nie ma. - Zatem dokonałeś wielkiego odkrycia. Świetnie. - Musimy sprawdzić, czy inne kaniony też są takie same. Czy cały system kanionów tak wygląda. Trzy tysiące kilometrów czystej, skalnej skorupy! To niewiarygodne! To po prostu niewiarygodne! Wosnesenski sadowił się właśnie na swym fotelu kierowcy i sprawdzał, czy antenę komunikacyjną mają skierowaną na statki kosmiczne, krążące po synchronicznej orbicie. - Co pokazują fotografie satelitarne? - zapytał. Zakrzywiony, przezroczysty sufit kokpitu był tak niski, że Jamie, stając za fotelem kierowcy, musiał się pochylić. Czuł chłód marsjań- skiej nocy, sączący się przez plastiglas, nawet teraz, kiedy Rosjanin zasunął na noc osłony termiczne. - Michaił, nie ma na nich wystarczająco dużo szczegółów. Mu- simy obejrzeć to na własne oczy i przyjrzeć się z bliska formacjom skalnym. Zebrać próbki do analizy. - To zabierze nam co najmniej dwa dodatkowe dni. Cały dzień albo dłużej, żeby tam dotrzeć i drugie tyle, aby wrócić do miejsca, w którym powinniśmy być. Nie mamy na pokładzie tyle żywności, bę- dzie to też niepotrzebne przeciążenie systemu regeneracji powietrza. No i zepsuje harmonogram misji. - Michaił, daj spokój! Możemy oszczędzać jedzenie. Ogniwa pa- liwowe produkują czystą wodę, a regeneratory powietrza mogą dzia- łać miesiącami. Wiesz o tym. A między tą wyprawą, a następną, jest cały tydzień przerwy. - Dwadzieścia godzin jazdy, bez postojów. - Pomogę ci prowadzić -zaproponował Jamie, uśmiechając się szeroko. - Jeździłem półciężarówkami po znacznie gorszym te- renie. Rosjanin odwrócił się i przeszył Watermana spojrzeniem swych błękitnych oczu. - To nie jest Nowy Meksyk. - Racja. To jest Mars. A my jesteśmy tutaj, aby go zbadać. Mamy tu do zrobienia kawał naukowej roboty, Michaił... - Wy, naukowcy, zawsze chcecie łamać zasady. - To cholerna prawda! - rzucił Jamie. - Jesteśmy tutaj dla nauki. Aby badać. Aby poznawać. Aby szukać prawdy, gdziekolwiek to nas zaprowadzi. - Piękne słowa - mruknął Wosnesenski. - Za te ideały ludzie umierali! - Tak. Właśnie o to mi chodzi. - Przebyliśmy sto milionów kilometrów - Jamie niemal krzyczał. -Czymże, do cholery, jest jeden, dwa dni podróży więcej? - Nie ma na to zezwolenia. Nie ma tego w planie wyprawy. Kon- trolerzy misji na Ziemi będą niezadowoleni. - Pieprz ich! Michaił, to my jesteśmy na Marsie. A jesteśmy tu po to, żeby poznawać. Równie dobrze mogli posłać bezzałogowe ma- szyny, skoro próbują zmusić nas, żebyśmy zachowywali się jak cho- lerne roboty. Wosnesenski odetchnął głęboko, potem zrobił powolny wydech, jakby starał się zapanować nad swymi emocjami. - Nie jesteśmy robotami, ale jesteśmy odpowiedzialni przed zwierzchnikami. Celem tej misji jest rozpoczęcie badań Marsa. Je- śli wzbudzimy niezadowolenie tych, co są nad nami, nie będzie już więcej misji i badania się zakończą. Jamie przykucnął, jedną ręką trzymając się fotela kosmonauty. Stara- jąc się, aby jego głos brzmiał tak poważnie, jak tylko się da, rzekł. - Michaił, jeśli o mnie chodzi, wszyscy politycy na Ziemi mogą sobie skoczyć do Wielkiego Kanionu. Dlaczego uważasz, że oni w ogóle mają zamiar wysyłać kolejne misje na Marsa, niezależnie od tego, jak będziemy posłuszni? A my teraz tutaj jesteśmy. To jest czas, aby dowiedzieć się o tym świecie tyle, ile tylko się da. Im więcej wie- dzy tu zdobędziemy, tym trudniej będzie im odmówić nam kolejnych misji, kiedy już wrócimy. - Jamie, stąpasz po cienkim lodzie. - Może. Ale myślałem, że Rosjanie uwielbiają hazard - kusił Jamie. Wosnesenski wyraźnie zesztywniał. - Nie jestem tu dla hazardu. Nic ryzykuję życiem. Szczególnie swoim własnym. - Ale to nie jest wielkie ryzyko - nalegał geolog, szybko zmie- niając taktykę. -Możemy to zrobić! Nie musimy ściśle trzymać się planów, które ułożono nam na Ziemi. Reguły misji zezwalają nam na trochę elastyczności. Mamy sposobność dokonania fundamentalnego odkrycia, związanego z geologiczną przeszłością tego globu. - To niepotrzebne ryzyko. Jamie z wysiłkiem uśmiechnął się do Rosjanina. - Michaił, spójrz na to od tej strony: jeśli się zabijemy, nie będziemy musieli stawić czoła doktorowi Li ani kontrolerom lotu w Królewcu. Wosnesenski patrzył na niego przez dłuższą chwilę, a potem wy- buchnął śmiechem. - Jesteś fatalistą! Zupełnie jak Rosjanin. - Zrobisz to? - Tego nie ma w planie wyprawy. - No to zmieńmy plan - rzekł Jamie. - Łazik da radę pokonać tę odległość, a my mamy na pokładzie wystarczająco dużo zapasów. Je- śli utkniemy, może tu przyjechać Mironow na drugim łaziku. Mięsista twarz Wosnesenskiego przybrała swój zwykły, posępny wyraz. - Nie możemy odstępować od planu wyprawy. To niedozwolo- ne. Jamie poczuł, że cały jest spięty. Spokojnie, ostrożnie wstał z ku- cek. - W takim razie - powiedział wprost - regulamin misji daje mi prawo działać ponad tobą i zwrócić się bezpośrednio do doktora Li. Chcę rozmawiać z doktorem Li. Wciąż marszcząc brwi, Wosnesenski sięgnął ponad panel kontro- lny i nacisnął przełącznik komunikatora. - No to rozmawiaj z dowódcą ekspedycji - mruknął. — Niech on weźmie na siebie odpowiedzialność. - Do Tithonium Chasma? ~ przeraził się doktor Li. - Ale to tysiąc kilometrów od waszej obecnej pozycji. - Zachodnia krawędź znajduje się mniej niż sześćset kilometrów od naszej obecnej pozycji - odparł James Waterman. Li rozparł się w swym miękkim fotelu. Postanowił wysłuchać meldunku Wosnesenskiego w zaciszu prywatnej kwatery, częściowo dla własnej wygody, a częściowo dlatego, iż czuł, że lepiej poradzi so- bie z ewentualnymi problemami, nie mając wokół siebie techników albo innych członków załogi, krzątających się przy komunikatorze w centrum dowodzenia kosmolotu. Jego kwatera była tak luksusowa, jak tylko pozwalał regulamin misji. Podobnie jak inne kajuty na pokładzie marsjańskich statków, le- dwie mieściła wąską koję, malutkie biurko i pojedyncze krzesło. Fo- tel Li mógł się przechylać, jak fotel przeciążeniowy. Często na nim sypiał, wołał go od koi, która okazała się za krótka. Pozostali członkowie załogi dekorowali swoje pokoje zdjęciami rodzin, mapami Marsa czy też po prostu wydrukami komputerowymi. Chengdu przykleił przepiękne malowidła na jedwabiu: góry zasnute mgłą, cudowne ptaki na smukłej gałęzi, pagoda nad jeziorem. To było coś, co przypominało mu dom. Nawet jeśli przyszłoby mu umrzeć w kosmosie, chciał, aby otaczały go wtedy te pejzaże. Jednak teraz, wpatrując się w ekran zajmujący sporą część nie- wielkiego biurka, nie poświęcał im większej uwagi. Spoglądała na niego szeroka twarz Watermana, ozdobiona parą onyksowych oczu. Twarz bardzo uparta, uświadomił sobie Azjata. - Chcę dać wam tyle swobody, ile tylko jest możliwe - powie- dział Li - ale przedłużanie twojej wyprawy o kolejne trzy dni wydaje mi się przesadą. Nie dodał, że w ogóle nie spodziewał się udziału Wosnesenskiego w tej wyprawie. Rosjanin powinien zostać w bazie, tak jak nakazywał plan misji. On już wyszedł poza swoje uprawnienia. - To niezbędne - powtórzył Waterman. - Z powodu badań geo- logicznych. Li prawie się uśmiechnął. Oczywiście, że z powodu badań geolo- gicznych. Nawaho będzie aż do granic przyzwoitości wykorzystywał argument potrzeby ich dokonania. Urodzony wichrzyciel. Stukając palcami w kolano, poza zasięgiem kamery komunikatora, Azjata cze- kał, aż Waterman uzasadni swój pomysł. Jamie wyglądał na podeks- cytowanego, w jego szeroko otwartych, czarnych oczach, migotały iskry. Usta miał lekko rozwarte, śniada twarz wręcz promieniowała energią. - Obliczyliśmy rezerwy paliwa i są one bardziej niż wystarczają- ce, aby zabrać nas do Tithonium i z powrotem do bazy. I to z dużym zapasem. Li uśmiechnął się lekko. Waterman bierze pod uwagę tylko stronę techniczną przedsięwzięcia. Dla niego ramy narzucone przez politykę nie są ważne. Ciekawe, czy w ogóle o nich myśli. - Doktorze Li, rozumie pan, geologiczne pryncypia... I bez chwili wahania, Waterman rozpoczął wykład o skalnych formacjach na Marsie. Chcngdu słuchał go jednym uchem, część jego umysłu pozosta- wała pod wrażeniem szczerości naukowca i jego nieświadomej aro- gancji, kiedy pełen entuzjazmu pouczał starszego. Ten młody głupiec po prostu nie rozumie, że stąpa po niepewnym gruncie, przesyconym polityką. Święcie wierzy, iż najważniejsza jest nauka. Li chciałby też móc wieść tak nieskomplikowane życie, mieć ów niepohamowany zapał, dążyć do wiedzy, nic martwiąc się o to, kto trzyma rękę na pieniądzach - i na zaszczytach. Z drugiej strony, pomyślał, kiedy Jamie nieprzerwanie opowiadał 0 sprawach związanych z geologią, załóżmy, że on się tam zabije. Od razu zostanie bohaterem. I skończą się problemy. Mógł nawet przy okazji zabić też Wosnesenskiego, ale nic by tego nie powstrzymało. Li wzdrygnął się, uświadamiając sobie, dokąd zawędrowały jego myśli. Moim zadaniem, twardo powiedział sobie w duchu, jest kiero- wać badaniami Marsa i pozwolić naukowcom przeprowadzać ich wła- sne badania, wtrącając się do nich tak rzadko, jak tylko się da. Polity- cy wściekną się, jeśli coś pójdzie nic tak. Dopiero po chwili spostrzegł, że Waterman przestał już mówić 1 spogląda na niego wyczekująco. Przypominał dziecko proszące ojca o pozwolenie na nową zabawkę. Dwukrotnie zamrugał oczyma. Potem usłyszał swój głos, dobie- gający jakby z bardzo daleka. - Proszę postępować wedle swego własnego planu. Komandorze Wosnesenski, oczekuję od pana, że zatrzyma się pan natychmiast, kie- dy tylko dotrzecie do krytycznego punktu zasobów paliwa. Kamera obróciła się w stronę Rosjanina. - Obliczyłem rezerwy paliwa, których potrzebujemy, aby bez- piecznie wrócić do bazy i dodałem dwudziestoprocentowy zapas na wypadek nieoczekiwanych zdarzeń. - Kiedy dotrzecie do tamtego punktu, musicie zawrócić, nieza- leżnie od tego, na co natraficie. Czy to zupełnie jasne? - Tak jest. - Doktorze Waterman? - Zrozumiałem - oznajmił geolog. - Zatem świetnie, ruszajcie - Li sięgnął ku klawiaturze, aby za- kończyć transmisję. Jednak zawahał się i dodał: - Powodzenia. - Dziękujemy! -jednocześnie zabrzmiały głosy obu mężczyzn. Ziemia KRÓLEWIEC: W początkach sowieckiego programu kosmiczne- go, kiedy wszystko skrywała tajemnica zrodzona z zimnowojennych lęków, miejsce, w którym znajdowały się urządzenia związane z ko- smonautyką, utrzymywano w jak największym sekrecie. Na przykład, główny radziecki kosmodrom, Bajkonur, znajdował się w samym środku Kazachstanu, kraju, przez który pędziły kiedyś hordy Mongo- łów i srodzy jeźdźcy Tamerlana. Właściwe centrum lotów leżało jednak nieopodal miasta Tiura- tam, ponad trzysta kilometrów na południowy zachód od Bajkonuru, przy głównej linii kolejowej łączącej Moskwę z Taszkientem. W tamtych, pełnych podejrzeń dniach, nikt nie wspominał o Kró- lewcu, ośrodku kontroli, z którego kierowano najwcześniejszymi za- łogowymi wyprawami w kosmos. Pionierski lot Gagarina, tysiące go- dzin na pokładach tuzina stacji kosmicznych i wreszcie ekspedycja na Marsa - wszystkim zarządzano z centrum w Królewcu, około sze- ściu kilometrów na północny wschód od autostrady biegnącej do Mo- skwy. Protokół kierowania misją na Marsa opracowano na długo przed tym, jak na ziemskiej orbicie zaczęły się gromadzić różne pojazdy ko- smiczne. Kontrolerzy lotu, wiedząc, że w trakcie porozumiewania się z Marsem, opóźnienia mogą wynosić ponad dziesięć minut, oddali peł- ną władzę w ręce dowódcy ekspedycji, doktora Li Chengdu. Doktor Li nie musiał przed podjęciem decyzji konsultować się z Królewcem. Sam odpowiadał za codzienne działania ekip na orbicie Marsa i powierzchni planety. Co oczywiście nie znaczyło, że jego decyzje nie mogły zostać zanegowane. Pozwoliwszy Wosnesenskiemu i Watcrmanowi na nieprzewi- dzianą harmonogramem wycieczkę do Tithonium Chasma, doktor Li złożył Królewcowi swój rutynowy raport. W tym wypadku, rutyna po- legała na tym, że tak jak zwykle, Chengdu poczekał z nim do końca dnia. O wyprawie załogi łazika do Tithonium wspomniał w punkcie siedemnastym swego dziennego sprawozdania. Siedemnastym wśród dwudziestu dwóch. Gdy ów raport dotarł na Ziemię, w Rosji niedawno minęła czwar- ta rano. Oczywiście, kontrolerzy misji pracowali na trzy zmiany, jed- nak ich przełożeni - ci, którzy tak naprawdę mogli podejmować de- cyzje - głęboko spali. Tymczasem sprawozdanie Li pojawiło się na monitorze głównego kontrolera zmiany. Był Rosjaninem, poważnie traktującym swoje obowiązki. Obok, przy konsoli siedziała jego amerykańska koleżanka, żwawa, rudowło- sa pani inżynier, wypożyczona z laboratorium silników odrzutowych CalTechu. Ramię w ramię, spoglądali na przewijający się na ekra- nie raport dowódcy ekspedycji. Amerykanka trochę niecierpliwiła się powolnością, z jaką jej towarzysz odczytywał angielskie słowa. O tej porze, w centrum kontroli panowała cisza i spokój. Choć obsa- dzone były wszystkie posterunki, niewiele się działo, prawie nikt nie rozmawiał. Póki amerykańska kontrolerka nagle nie krzyknęła: - On na to pozwolił! Nie pytając się nas?! Pozostali nagle ocknęli się i zwrócili ku niej głowy. Rosyjski główny kontroler zaczął: - Doktor Li działał zgodnie ze swymi uprawnieniami... - Gówno mnie obchodzi, jak działał - przerwała Amerykanka. Jej zielone oczy przepełniała wściekłość. - Protokół wyraźnie mówi o tym, że każda większa zmiana harmonogramu musi najpierw uzy- skać akceptację kontroli misji! - Większa zmiana - łagodnie zaznaczył Rosjanin. - Uważasz, że zboczenie z trasy na sześćset kilometrów nie jest większą zmianą? Chwyciła za telefon umieszczony przy pulpicie i zaczęła wystu- kiwać numer. - Tak swoją drogą, to ile paliwa ma ten gruchot? Czy nie ryzy- kują, że tam utkną? Rosjanin postukał w klawiaturę konsolety i na ekranie monitora raport doktora Li został zastąpiony danymi marsjańskiego łazika. - Ma zasięg tysiąca kilometrów - powiedział. - Ponad połowa jego masy to paliwo. Duży zapas bezpieczeństwa. -Nie, jeśli rusz się nim na niezaplanowaną wyprawę, liczącą ty- siąc dwieście kilometrów, co? - Będziesz o tej godzinie dzwoniła do kierownictwa misji? - Do diabła, nie, nie oszalałam - odparła Amerykanka, przez wściekłość przebił się słaby uśmiech. - Dzwonię do Houston. Rosjanin odwzajemnił ten uśmiech. - Aha. I to oni obudzą szefa. - Właśnie. Może jestem popędliwa, ale nie jestem głupia. HOUSTON: Na Ziemi łańcuch dowodzenia był rozdzielony na dwie części, tak jak wszystko, co wiązało się z misją na Marsa. Cen- trum kontroli znajdowało się w Królewcu, istniało jednak „zapasowe", w starym centrum NASA nad Clear Lakę, nieopodal Houston. Centrum to zbudowano we wczesnych latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, aby podnieść znaczenie Teksasu. Pierwotnie wy- znaczone na ośrodek lotów załogowych i umiejscowione godzinę dro- gi od centrum Houston, stało się domem dla astronautów, miejscem, gdzie planowano i skąd dowodzono działaniami lecących w kosmos załóg. Wreszcie nadano mu imię Lyndona B. Johnsona. Jako wicepre- zydent, Johnson przewodził komisji kosmicznej Johna F. Kennedy'ego i z zapałem realizował śmiały program doprowadzenia do lądowania Amerykanów na Księżycu przed końcem lat sześćdziesiątych. Ale choć inżynierowie uwijali się żwawo, wiry historii były od nich szybsze. Kiedy pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu, Kenncdy już nie żył, a jego następca, Johnson skończył urzędowanie. Amerykański program kosmiczny, wydawało się, Że będący u szczy- tu powodzenia, został wypatroszony, wręcz zamordowany, jako ofia- ra wojny w Wietnamie, do której eskalacji doprowadziły właśnie de- cyzje Johnsona. Jednak Centrum Kosmiczne przetrwało, a nawet się rozrosło. Bę- dąc najważniejszym ośrodkiem wszystkich lotów załogowych, stało się kwaterą główną setek astronautów rekrutowanych do lotów pro- mami kosmicznymi, a także ich następców. Tutaj trenowano kobiety i mężczyzn wyruszających na amerykańską stację kosmiczną Freedom albo inne, zagraniczne (a nawet prywatne) stacje orbitalne. Na pierwszy rzut oka Centrum Kosmiczne Johnsona wyglądało jak kampus uniwersytecki. Modernistyczne budynki o ścianach ze szkła i zie- lone trawniki, swobodna atmosfera, pełno młodych ludzi, przechadzają- cych się albo jeżdżących samochodami po szerokich, obsadzonych drze- wami ulicach. Przy głównym wejściu spoczywała jednak olbrzymia rakie- ta Saturn V, relikt dawnej epoki Apollo, leżąca na boku niczym wyrzuco- ny na brzeg wieloryb. A za wysokimi wieżami ze szkła i stali znajdowały się mniejsze, pozbawione okien budynki, rozbrzmiewające elektrycznym buczeniem oraz warkotem pomp i motorów. W jednym z tych pozbawionych okien budynków mieściło się „zapasowe" centrum kontroli lotu. Kiedy przyszła wiadomość z Kró- lewca, był właśnie spokojny, ciepły teksański wieczór, dopiero co mi- nęła godzina ósma. Także i tu ci, którzy podejmowali najważniejsze decyzje, ruszyli do swych podmiejskich domów. Pulpity i konsolety obsadzała tylko garstka ludzi, w większości młodych i niedoświadczonych. Ich przełożony, analityk systemów w średnim wieku, kiedy za- dzwonił telefon jego gorącej linii, grzebał właśnie w torebce pełnej serowych, tortillowych chipsów. Gdy unosił słuchawkę, wyraz jego nalanej twarzy był mieszaniną zmieszania i rozdrażnienia. Czystym zbiegiem okoliczności, amerykański kontroler z Kró- lewca okazał się kimś, kogo znał osobiście. Wspólnie spędzili kilka semestrów w CalTechu. - Josie, jak się masz? - zagadnął do skrzywionego zdenerwowa- niem oblicza, które pojawiło się na monitorze. - Czy Ruscy dobrze cię traktują? Przez czas niemal równy jednemu uderzeniu serca, elektroniczny sygnał odbił się od satelity komunikacyjnego i wrócił do niego, nio- sąc odpowiedź. - Sam, mamy problem. Pochylił się w swoim fotelu. - Jaki problem? - Doktor Li zezwolił na przedłużenie wyprawy łazikiem, bez zasięgnięcia opinii centrum kontroli lotu. - Jezu Chryste! - położył tłustą dłoń na swej obfitej piersi. - My- ślałem, że naprawdę coś się stało. Jo, nie strasz mnie tak! - To jest problem, to naruszenie protokołu dowodzenia misją. - Ech, to tylko duperela. Jeśli cholerny łazik się rozwali albo ktoś tam utknie, to wtedy będzie problem. Teraz to tylko biurokracja. - Musisz mi dać do telefonu Maxwella i Goldschmitta - nie ustę- powała Josie. - Powinni się zaraz o tym dowiedzieć. - Gówno zrobią. - Żadne gówno. Albo ty do nich zadzwonisz, albo ja zadzwonię do ich rosyjskich odpowiedników tutaj, w Królewcu. Zerknął na zegar na przeciwległej ścianie. - Chryste, tam jest czwarta rano. - Roscoe, to ważna sprawa. - Nie mów do mnie Roscoe! - Zadzwoń do Maxwella i Goldschmitta. Zrób to teraz, póki jesz- cze nie zabrnęli za daleko. - Oni pewnie teraz jedzą kolację. -Co wolisz: przeszkodzić im w kolacji czy dowiedzieć się jutro, że dwóch członków załogi przebywającej na powierzchni Marsa, ru- szyło na niedozwoloną wycieczkę? Dlatego, że ty nie powiedziałeś im w porę, iż mają się zatrzymać? WASZYNGTON: Nieprzypadkowo, Alberta Brumado zaproszo- no na uroczystą kolację, której gościem honorowym miała być sama wiceprezydent. Brumado wiedział, że ta kobieta ma duże szansę zostać kolejnym prezydentem Stanów Zjednoczonych, a jej stosunek do lo- tów na Marsa może bardzo zaważyć na tym, kiedy - albo czy w ogó- le — ku czerwonej planecie wyruszy następna ekspedycja. Brumado spotykał się już z nią wielokrotnie i choć ich poglądy na temat badań kosmosu diametralnie się różniły, byli do siebie przy- jaźnie nastawieni, w ten uprzejmy, wymuszony sposób, który politycz- ni oponenci często uznają za konieczny w niektórych sytuacjach. Na waszyngtońskie salony nie zapraszano tylu osób, aby na przyjęciach i kolacjach dało się toczyć bitwy. Lepiej było się uśmiechać, zgadzać niż nie zgadzać - w każdym razie na gruncie towarzyskim. Zatem Brumado nie miał najmniejszego zamiaru nawet wspo- minać wiceprezydent o Marsie. To było spotkanie towarzyskie, czas, aby zachowywać się z wdziękiem i urokiem, budować miłą atmosferę, która złagodzi tarcia podczas długich, prowadzonych za dnia rozmów o sprawach polityki. Mowa, którą wiceprezydent wygłosiła po kolacji, stanowiła jasny sygnał, iż liczy na nominację ze strony swej partii. Mówiła o wielko- ści Ameryki, o wzroście narodowej gospodarki, a także o tym, jak jej własne działania na czele specjalnego wydziału, zajmującego się re- witalizacjąmiast, zmieniły ich oblicze na całym obszarze między wy- brzeżami. - A kluczem do tego wszystkiego - rzekła swoim słuchaczom, mężczyznom w strojach wieczorowych i obwieszonym klejnotami ko- bietom w szykownych sukniach - kluczem jest synergia, współdziała- nie, sposób, w jaki zebraliśmy razem ludzi idących różnymi życiowy- mi ścieżkami po to, aby pracowali wspólnie i dodawali swoją ener- gię do energii innych, aż suma ich osiągnięć doprowadzi do rzeczy znacznie przewyższających sumę ich pojedynczych wysiłków. Syner- gia naprawdę działa! A ta administracja chce jej użyć do rozwiązania dręczących nas wciąż problemów... Brumado słuchał uważnie, siedząc przy jednym z pięciu tuzinów okrągłych stolików, w towarzystwie dziewięciorga obcych mu ludzi. Wiceprezydent mówiła o wkładzie ekonomii do rozwoju wysokich technologii, wspominała nawet sukcesy orbitalnych fabryk, jednak nie napomknęła wprost o Marsie albo naukach kosmicznych. Alberto wiedział jednak, że gdy badacze Marsa powrócą, to właśnie ona po- wita ich w pełnym blasku jupiterów. Zdziwił się, gdy obok niego pojawił się jeden z pomocników wi- ceprezydent i nachylił się, szepcząc: - Pani wiceprezydent chciałaby porozmawiać z panem na osob- ności, kiedy już zakończy mowę. Czy byłby pan uprzejmy pójść ze mną? Brumado starannie złożył swoją serwetkę i położył obok na wpół opróżnionej filiżanki kawy. Ściszonym głosem przeprosił swych dzie- więcioro towarzyszy, wstał i na paluszkach ruszył między innymi stolikami, przez półmrok hotelowej restauracji, podążając za ciemno ubranym asystentem w stronę kuchni. Autorytet poznaje się dzięki drobiazgom, pomyślał Brumado. Personel kuchni zwykle zajęty był zmywaniem sześciu tysięcy zesta- wów naczyń, brzękaniem srebrnymi zastawami i grzechotaniem garn- kami, zaś mówca po drugiej stronie wahadłowych drzwi próbował zwykle przekrzyczeć czyniony przez nich zgiełk. Jednak teraz wszy- scy siedzieli spokojnie, czekając, aż wiceprezydent skończy. Bruma- do uśmiechnął się do nich, gdy szeptali między sobą, spoglądając na zegarki. Nadgodziny. Czy pieniądze, jakie za nie dostaną, wynagro- dzą im dodatkową godzinę poza domem? Wreszcie wiceprezydent zamilkła, a jej słuchacze odpowiedzieli gromkimi brawami. Wszystko trwało akurat tak długo, by ekipy tele- wizyjne zdołały nagrać materiał do wieczornych wiadomości. Kobieta przeszła wahadłowymi drzwiami, mając agentów ochro- ny przed i za sobą. Wyglądała tak władczo, iż na jej widok zmęczeni, wynudzeni pomocnicy kuchenni od razu się podnieśli. A przecież była niewysoka, miała nie więcej niż pięć stóp wzro- stu. Filigranowa kobieta, która musiała się bardzo starać, aby nie przy- tyć. Mimo tego potrafiła zdominować każde pomieszczenie, do któ- rego wkroczyła. Jej twarz promieniowała energią, błyszczały w niej oczy barwy ciemnego błękitu, niemal fioletowe; ich przenikające jak laser spojrzenie wniknęłoby nawet w głąb skóry nosorożca. Włosy miała popielate, co dobrze kryło siwiznę, a także grube i gęste, cho- ciaż obcięte krótko, tak aby każda spoglądająca na nią kobieta wie- działa, iż wiceprezydent nie ma czasu na takie błahostki jak loków- ki, spinki albo lakiery. - Tu pan jest - powiedziała, gdy wypatrzyła Brumado, stojącego przed długim kontuarem, zastawionym stosami brudnych naczyń. Po chwili szedł obok niej przez kuchnię do tylnych drzwi, które otwierały się na rampy załadunkowe oraz drogę dla samochodów do- stawczych. -Akurat kiedy jadłam kolację - powiedziała wiceprezydent, ma- chając cienką kartką - dotarło to do mnie z Houston. Brumado, nie zwalniając kroku, wziął od niej arkusz i szybko obejrzał. Potem, spoglądając na wiceprezydent, rzekł: - Doktor Li najwyraźniej nie ma nic przeciwko wydłużeniu tra- sy łazika... - To ten cholerny Indianin! - wiceprezydent zatrzymała się przy drzwiach, a wraz z nią cały jej orszak, nie wyłączając Alberta. Wyjąw- szy może trzech agentów, którzy niczym duchy przemknęli obok, aby zbadać teren na zewnątrz. - Ma pani na myśli doktora Watermana? - On przysparza kłopotów, odkąd tylko wylądował. Dlaczego chce zmienić plan misji? Co on planuje? Brumado odpowiedział ze spokojem. - Jestem pewien, że ma ku temu ważne, naukowe powody. Je- śli... Jednak wiceprezydent już gwałtownie potrząsnęła głową. - On próbuje pokonać konkurencję. Chce dla siebie całej chwały. Myśli, że jak wróci, będzie bohaterem. - Widziałem nagranie, którego nie pozwoliła pani rozpowszech- niać w mediach - odparł Brumado, utwardzając nieco głos. - Nie wy- gląda na to, aby on w jakikolwiek sposób interesował się polityką. - Nic do końca! Kiedy już wróci, wystawią go do senatu. To już się kiedyś zdarzyło. 1 też w Nowym Meksyku. - Martwi się pani, że on może zająć się polityką i stanąć przeciw pani? - Martwię się, że moi wrogowie przechwycą go i użyją przeciw- ko mnie, w ten sam sposób, w jaki liberalni republikanie użyli Eisen- howera przeciw Taftowi. Brumado lekko schylił głowę, myślał intensywnie. Jeśli ta ko- bieta zostanie nowym prezydentem, na pewno opowie się przeciwko finansowaniu dalszych ekspedycji na Marsa. Szczególnie, jeśli wie- rzy, że jeden z naszych naukowców to marionetka w rękach jej prze- ciwników. - Nic ma pan pojęcia, co dzieje m^ wokół tego Indianina - konty- nuowała wiceprezydent, jej wściekł) głos brzmiał jak zgrzyt paznokci sunących po szkolnej tablicy. - Nie chodzi tylko o działaczy walczą- cych o prawa Indian. Sąjeszcze technokraci. Tworzą sojusze z Latyno- sami i czarnymi z gett. To nowa wersja starej Tęczowej Koalicji, a do tego jeszcze technokraci z prawdziwym, szlachetnym niczym Bóg, in- diańskim bohaterem-naukowcem na sztandarach! Powoli, czując w sobie ogromny ciężar, który sprawiał, iż jego głos brzmiał niepewnie, Brumado spytał: - A załóżmy... załóżmy... załóżmy, iż potrafię nakłonić Waterma- na do wypowiedzi, która ... poparłaby pani kandydaturę? Jej oczy błysnęły, a potem zaczęła się zastanawiać. - Dlaczego miałby mnie popierać? - Ponieważ - Brumado wręcz walczył, aby wydobyć z siebie głos - ponieważ pani oficjalnie poprze dalsze misje na Marsa. - Nie mogłabym tego zrobić - rzuciła. - Kiedy wróci pierwsza wyprawa, oni wszyscy będą bohaterami. Wzbudzą ogromne uznanie. A teraz nie trwa żadna wojna w Wietna- mie, mogąca odwrócić uwagę społeczeństwa od ich sukcesu. - Wrócą akurat na wybory wstępne - wymamrotała wiceprezy- dent. - Mogłaby pani zyskać na ich sukcesie. - Potrafi pan skłonić Watcrmana do wydania popierającego mnie oświadczenia? - Jeśli oficjalnie poprze pani dalsze wyprawy na Marsa. Wiceprezydent zajmowała się polityką wystarczająco długo, aby wiedzieć, iż najważniejsza sprawa to zwycięstwo w wyborach, a spo- sobem na owo zwycięstwo było zmiatanie z drogi wszystkich prze- ciwników. Czasem to oznaczało, iż trzeba działać podobnie do nich - przynajmniej przez jakiś czas. Wiedziała też, że niemądrze jest od razu udzielać ostatecznej od- powiedzi. - Pomyślę nad tym. Wygląda na to, że to mogłoby zadziałać. - Wyeliminowałoby to z pani kampanii kwestię Marsa. Przytaknęła energicznie. - Jeszcze się z panem skontaktuję. Potem przeszła przez drzwi, które otworzył jej agent ochrony. Cały orszak wkroczył na rampę. Zanim drzwi się zatrzasnęły, Bruma- do dostrzegł na podjeździe dostawczej rządowe limuzyny. Potem wro- ta zamknęły się, a on został sam, w kuchni pełnej hałaśliwych, pobrzę- kujących, rozkrzyczanych i grzechoczących garami pomywaczy. Uśmiechnął się pod nosem. Ale uśmiech szybko zniknął zje- go twarzy, kiedy uświadomił sobie, że właśnie obiecał przekabacić Jamesa Watermana na stronę wiceprezydent. Doszło do niego, iż to wcale nie będzie łatwe. NOWY JORK: - Ale to bez sensu! - nalegała Edith. - Jamie nie jest człowiekiem, który drażni media. Nie odmówiłby wywiadu! - Mówisz, że rząd powstrzymuje go od rozmawiania z nami? Knebluje go? -Tak! Właśnie to! Była już prawie jedenasta wieczór. Edith trzy dni czekała na spo- tkanie z Howardem Francisem. Jako wiceszef sieci telewizyjnej, to on wydawał decyzje, a dziennikarka koniecznie chciała, aby te decyzje były po jej myśli. W Nowym Jorku Edith działała z gorączkowym po- śpiechem. Skończyła z miłym uśmiechem dawnej cheerleaderki, by- łej królowej piękności i prezenterki lokalnej telewizji z Houston. Te- raz znalazła się w Wielkim Jabłku i wszelkimi dostępnymi sposoba- mi walczyła w stacji telewizyjnej. Biuro Howarda Francisa znajdowało się tak wysoko ponad ulicami, że Edith spodziewała się, iż za oknem, przed którym sta- ło szerokie, połyskujące biurko, ujrzy zaraz przemykające chmury. Ściany gabinetu obwieszono fotografiami przedstawiającymi Howarda Francisa w towarzystwie wielkich tego świata: polityków, osobistości show-biznesu i mediów. Wszyscy uśmiechali się, ściskali dłonie, po- kazywali lub otrzymywali nagrody. Mężczyzna siedzący za biurkiem był prawie rówieśnikiem Edith. Jego garnitur kosztował więcej niż ty- godniowy zarobek, jaki dostawała w Teksasie. Pod rozpiętym kołnie- rzykiem wisiał modnie rozluźniony krawat. Francis miał ostre rysy, niczym gryzoń, przy tym duże zęby i lekki tik, kiedy się denerwował. Edith dostrzegła, że wykrzywia mu on połowę twarzy. Mężczyzna oparł na blacie swoje chude ręce, po czym odezwał się do dziennikarki: -Proszę spojrzeć: jest już późno, a ja jeszcze nie jadłem kolacji. Mam roboty po pachy i jutro o dziewiątej rano spotykam się z ważny- mi urzędnikami korporacji. Zatem, czy potrafi pani czymś poprzeć swoje słowa? Zmusiła się do uśmiechu, mimo nieprzyjemnego ucisku w żołąd- ku. — Taaak. Nikt w NASA nie zamierza przyznać się do tego pu- blicznie. - Nieoficjalnie? - Mam mnóstwo znajomych w Centrum Kosmicznym Johnso- na. - Proszę pomyśleć - odparł. - Mam całe zespoły koresponden- tów pracujących dla mnie w Houston i Waszyngtonie, i w każdym in- nym miejscu. Co takiego może pani dla mnie zrobić, czego oni nie mogą? - A co z rodzicami Jamiego? -odparowała. -Ajego dziadek w Santa Fe? On jest czystej krwi Nawaho. Francis pokręcił głową. - Rodzice są nudni. Może jeszcze dziadek, jeśli naprawdę jest In- dianinem. To może być coś, ale później. Najpierw niech mi pani udo- wodni, że rząd knebluje tego pani Indianina. To byłoby coś. Edith nadal zmuszała się do uśmiechu. Miała na sobie swojąnaj- lcpszą, jedwabną bluzkę, kremowo-białą. Rozpięła w niej aż cztery górne guziki. Spódniczka była na tyle krótka, aby teraz, gdy dzienni- karka siedziała na krześle przed biurkiem, odsłaniała sporą część ud. - Waszyngton - powiedział wiceszef stacji telewizyjnej zza swe- go masywnego biurka. - To właśnie tam ma miejsce owo tuszowanie. O ile jest jakiekolwiek tuszowanie. - Może dostanę się do kogoś z Rady Kosmicznej. - Wiceprezydent? Mało prawdopodobne. - Nie, nie do niej. Ale niektórzy z moich ludzi w Houston są bar- dzo blisko dwóch osób z Rady. Myślę, że mogłabym nakłonić którąś z nich albo nawet obie, żeby coś mi powiedziały. Rzecz jasna, nie- oficjalnie. - Od tego można by zacząć. - Proszę mi pozwolić tego spróbować. Jeśli to nie zadziała, mogę polecieć do Santa Fe i porozmawiać z dziadkiem Jamiego. Mężczyzna skinął głową, patrzył na jej bluzkę. Edith postanowiła wyciągnąć asa z rękawa. - Zawsze też mogę skontaktować się z Jamiem prywatnie. Pro- jekt zezwala na osobiste rozmowy, a ja jestem pewna, że on zgo- dzi się ze mną rozmawiać. Urzędnicy nie muszą wiedzieć, że jestem reporterką. - Takie rozmowy są prywatne. -Nie, jeśli po jednej ze stron ktoś je nagrywa-wyjaśniła Edith, uśmiechając się chytrze. Mężczyzna przygryzł dolną wargę, twarz drgała mu w szaleń- czym tempie. Wreszcie zerwał się na nogi i klepnął dłonią o biurko. - Dobrze. Niech pani to zrobi. - Jestem przyjęta? - Jako konsultant. Dniówka i pokrycie wydatków. Jeśli to wszyst- ko wypali, zostanie pani przyjęta. Może być? Edith wstała z krzesła i uścisnęła wyciągniętą ku niej dłoń. - Nie pożałuje pan. Howard Francis uśmiechnął się szeroko. - Wolałbym nie. Potem dodał: - Chodźmy już, czas coś przekąsić. Edith przytaknęła, przypominając sobie stare powiedzenie, mó- wiące, aby nie ufać człowiekowi, który nie ma nazwiska. Podróż: Schron burzowy W połowic drogi na Marsa Słońce nagle zagroziło podróżnikom śmiertelnym niebezpieczeństwem. Czas ekspedycji wyznaczono na okres niskiej aktywności żółtej gwiazdy. Jednak niewielkie były szan- sę na to, iż statków kosmicznych, dziewięć miesięcy wiozących ludzi w przestrzeni międzyplanetarnej, ani razu nie dosięgnie burza magne- tyczna, wywołana słonecznymi rozbłyskami. Zarówno na Ziemi, jak i w Bazie Księżycowej, specjaliści od Słońca obserwowali je, stłoczeni w ciasnych pracowniach, pełnych szumiących komputerów i monitorów. Widzieli, jak na błyszczącej po- wierzchni Słońca tworzą się plamy, a każda z nich jest większa od Zie- mi. Instrumenty badawcze wykryły niewielką radioaktywność i emisję łagodnego promieniowania rentgenowskiego, których źródłem były właśnie owe plamy. Wszystko w normie. A potem nagle buchnął płomień. Nie wyglądało to spektaku- larnie. Po prostu krótki rozbłysk. Ale szybko i złowrogo zaczął rosnąć poziom radiacji, jej intensywność sto razy przekroczyła normę, potem, w ciągu zaledwie kilku minut, tysiąc razy, dzie- sięć tysięcy. Czujniki ultrafioletu i promieniowania rentgenow- skiego umieszczone na pokładzie satelitów niemal oszalały. Ra- diowy szum zabrzmiał nagle w słuchawkach astronomów na ca- łej Ziemi, a w Bazie Księżycowej wyłączył radioteleskop. To był całkiem zwyczajny rozbłysk, o mocy nie większej niż sto miliar- dów wybuchających jednocześnie bomb wodorowych. Jego cał- kowita energia była mniejsza od tej, którą Słońce wyrzuca z sie- bie w przeciągu jednej czwartej sekundy. Jednak wystrzelony przezeń obłok cząsteczek mógł w ciągu kilku sekund zabić pozbawionego osłony człowieka. Urządzenia badaczy Słońca automatycznie wysłały ostrzeżenie do marsjańskich kosmolotów, znajdujących się teraz ponad siedem- dziesiąt milionów kilometrów od Ziemi. Promieniowanie elektroma- gnetyczne rozbłysku, podobnie jak wysłane przez astronomów sygnały radiowe, mknęło z prędkością światła i dotarło do statków w tym sa- mym momencie, co przestroga. Wszędzie na ich pokładach zawył alarm, odrywając załogę od za- jęć, a śpiącym gotując pełne grozy przebudzenie. Pierwsze uderzenie napompowanego adrenaliną szoku prędko ustąpiło miejsca reakcjom wpojonym załogom w trakcie lat treningu. Każdy człowiek w obu po- jazdach pobiegł, skoczył, popędził ku osłonom przeciwradiacyjnym. Pierwsza fala energii elektromagnetycznej była jedynie zapo- wiedzią, blaskiem pioruna wieszczącym nadchodzącą burzę. Kil- ka minut lub kilka godzin po niej, zjawić się miała wielka chmu- ra naładowanych energią protonów i elektronów, cząsteczek mogą- cych przeniknąć przez pancerze kosmolotów i w ciągu kilku sekund usmażyć ludzkie ciała. Na niskiej, ziemskiej orbicie, astronautów chroni przed ta- kimi cząstkami pole magnetyczne planety, które odbija lecące ze Słońca protony oraz elektrony i wpompowuje do atmosfery na pół- nocnym i południowym biegunie magnetycznym. Po słonecznym rozbłysku, przez kilka dni pod rząd, niebo ozdobione jest imponują- cymi zorzami. Pole geomagnetyczne jest bombardowane i aż ugina się pod atakującymi je cząsteczkami; przez kilka dni wibruje i drga niczym struny bandżo. Pojawiają się zakłócenia w transmisjach ra- diowych, zamieszanie potrafi dotrzeć nawet do podziemnych linii telefonicznych. Na samej Ziemi większość cząsteczek, które przedrą się poprzez pole magnetyczne, wchłania atmosfera, dlatego nawet silny rozbłysk nie zagraża życiu na powierzchni planety. Ale już na pozbawionym powietrza Księżycu, posiadającym znikome pole magnetyczne, istnie- je tylko jeden sposób obrony: trzeba zejść pod powierzchnię i czekać tam, aż sztorm ucichnie. A w przestrzeni międzyplanetarnej jedyną ochroną przed burzą magnetyczną jest ta, którą ma ze sobąkosmolot. - Nic poćcie się ze strachu - powiedział Pete Connors. - Wszy- scy wiedzieliśmy, że nie zdołamy przebyć całej drogi bez żadnego rozbłysku. Starał się mówić uspokajającym tonem, ale jego twarz była bardzo poważna, niczym u lekarza rozmawiającego z pacjentem na temat operacji. - To co na nas leci, to więcej niż rozbłysk, prawda? - spytał Geo- rge O'Hara, geolog z Australii. Dwanaścioro członków załogi Marsa I było stłoczonych na ła- wach, ustawionych pod ścianami specjalnie ekranowanego schronu przeciwradiacyjnego. Wszyscy mówili na to miejsce „schron przeciw- burzowy". W owym niewielkim pomieszczeniu za modułem mieszkal- nym, niezgrabne zbiorniki z paliwem, przyczepione do zewnętrznej powłoki kosmolotu, zapewniały podróżnikom ochronę przed śmiertel- nym promieniowaniem słonecznego rozbłysku. Część niebezpiecznych cząsteczek wchłaniały na wpół opróżnio- ne zbiorniki paliwowe statków. Dodatkowo, schrony dla załogi zaopa- trzono w osłony z cienkich włókien z nadprzewodzącego drutu. Pierwsza osoba, która dotarła do kryjówki - Pete Connors - gdy tylko się tam znalazła, od razu złapała za przełącznik obok włazu, uru- chamiający cały system osłon. Nadprzewodzący drut generował wokół schronu silne pole magne- tyczne, na tyle mocne, aby odpychać lżejsze elektrony z chmury, kłę- biącej się wokół statku. Jednak cięższe protony nadal stanowiły realne zagrożenie, pole magnetycznie nie wystarczało, aby je odbić. Ale w skład systemu obronnego kosmolotu wchodziła jeszcze ba- teria elektronowych działek, która naładowywała dodatnio zewnętrzne powłoki statku, aż do napięcia milionów woltów. Teoretycznie, bom- bardujące kosmolot protony winny być odpychane przez ten olbrzy- mi, dodatni ładunek, a pole magnetyczne pojazdu ma trzymać z dala elektrony i neutralizować ładunki dodatnie. Pomniejszoną wersję tego systemu przetestowano na pokładzie satelitów krążących po wyśrodkowanych na Słońce orbitach sateli- tów bezzałogowych. - Jak długo będziemy musieli tutaj tkwić? - spytała Ilona Mala- ter. Siedziała między Tonym Rcedem i greckim biologiem z zapasowej ekipy, Dennisem ICsenophanesem. Jej długie palce ściskały krawędź ławy tak mocno, że aż pobielały jej kostki. - Dwanaście godzin, może więcej - odparł Ollie Zieman, amerykań- ski astronauta, będący zastępstwem dla Connorsa. - Może kilka dni. - O mój Boże! - Bez strachu - stwierdził Zieman, niemalże wesoło. - Poziom promieniowania jest tutaj prawie normalny. Schron wydawał się bardzo ciasny, czuć w nim było zapach tłu- mionego strachu. Jamie oparł się o przegrodę, zastanawiając czy pole magnetyczne, generowane przez nadprzewodzące druty kilka cali od jego ciała, nic wywiera żadnego wpływu na ich organizmy. Jeśli wie- rzyć konstruktorom systemu, pole ukształtowano tak, aby wnętrze schronu pozostawało od niego wolne. Rozchodziło się na zewnątrz, we wszystkie strony, ale sama kryjówka pozostawała pusta jak bańka. Wosnesenski i jego zastępca, Dmitri Iwszenko, stali przed ko- munikatorem, wbudowanym w przednią ścianę schronu, obok klapy. Michaił włożył na swe kręcone włosy słuchawki połączone z mikro- fonem. - Trudno jest komunikować się drogą radiową - oznajmił tak, aby słyszeli wszyscy, mimo że stał do nich odwrócony plecami. - Uży- jemy systemu laserowego. Jamie wiedział, że burza magnetyczna zakłóca przepływ fal ra- diowych, ale nie ma żadnego wpływu na promień laserowego światła. Czuł ucisk w dołku, niepokój, chociaż szkolono go na wypadek po- dobnych zagrożeń. Pomyślał, że na zewnątrz jest teraz prawie nieskoń- czenie wiele cząsteczek atomów, które ze wszystkich sił pragną wtar- gnąć do środka i ich pozabijać. Sąjak chmura demonów śmierci, wy- jących i skrobiących o drzwi. - Na Marsie 2 wszystko w porządku -oznajmił Wosnesenski. - Wszyscy bez trudu dostali się do schronu burzowego. Oni mają tam dodatkowego człowieka, pomyślał Jamie. Doktor Li musi cisnąć się w ich kryjówce jako trzynasty. Pete Connors podniósł się, stanął między Wosnesenskim i dru- gim Rosjaninem. - Wszystkie systemy statku działąjąbez zarzutu? - zapytał głośno. - Tak - Michaił wskazał świetliste prostokąty, pokazujące stan pozostałych części statku. Większość świateł była zielona.- Ekwipu- nek przygotowano tak, aby wytrzymał promieniowanie. To tylko my, kruche istoty z ciała i krwi, potrzebujemy osłony. Śmieszne, pomyślał Jamie. Bardzo śmieszne. Czternaście godzin później, poziom radiacji na zewnątrz schronie- nia nie spadł w żaden dostrzegalny sposób. Waterman przez jakiś czas drzemał, skulony na ławie pod ścianą pomieszczenia. Joanna i polski biochemik, będący zastępstwem dla Ilony, znaleźli na przeciwległej ławie tyle miejsca, aby jakoś się tam zwinąć i zasnąć. W ściany po- nad ławami wbudowano rozkładane łóżka, ale nikomu nie chciało się przy nich trudzić. Rozglądając się wokół zaspanymi oczyma, Waterman spostrzegł, że wszyscy czterej piloci siedzą nieopodal komunikatora i włazu. Pa- nele, ułożone tak, że przypominały bożonarodzeniowe drzewko, nadal w większości świeciły się na zielono, choć czerwone światła rozjarzy- ły się liczniej niż do tej pory. Po drugiej stronie pomieszczenia, tam gdzie w ścianę wbudowano dystrybutory wody i jedzenia, Tony Reed gawędził z Iloną i australijskim geologiem, George'em O'Harą. Jamie wstał, czuł się zesztywniały i otępiały. O'Hara miał rude włosy, grube kości i wzrost na tyle wysoki, że musiał się tu nieco schy- lać, chyba że stał dokładnie pośrodku pomieszczenia. Gdzie indziej za- haczał głową o krzywy sufit. Wyglądał na sympatycznego człowieka. Waterman nie spostrzegł u niego nawet śladu żalu o to, iż przez Na- waho musiał zostać na pokładzie kosmolotu, choć miał szansę zejść na powierzchnię zamiast Hoftmana. - ... w kopalniach Coober Pędy górnicy przez większość roku siedzą pod ziemią- opowiadał. - Na powierzchni panuje tak choler- ny upał, że nie da się żyć, zatem zbudowali sobie całe cholerne mia- sto w szybach i na galeriach. Mają tam baseny pływackie i w ogó- le wszystko. Na Ilonie nie zrobiło to wrażenia. - Jak długo jeszcze będziemy tutaj siedzieć? - Nie bądź taka chętna do wyjścia - powiedział Tony. - Teraz to najlepsze miejsce w całym Układzie Słonecznym, w jakim mo- głaś się znaleźć. - Oprócz Ziemi - dodał Jamie. - Ach, dobra - przyznał Reed. - Przecież nie możemy mieć wszystkiego, prawda? - Przypomina mi to tłoczenie się w środku pieprzonego odrzutow- ca - powiedział O'Hara, uśmiechając się szeroko do Ilony. - Pamię- tam, jak parę lat temu, na lotnisku w Waszyngtonie trzymali nas pięć cholernych godzin w pieprzonym samolocie, zanim wreszcie zezwo- lili na odlot. Podobno były jakieś problemy techniczne. Wychlaliśmy wszystko, co było na pokładzie i wciąż nic ruszyliśmy się nawet o pie- przony cal. Kiedy wreszcie polecieliśmy, było jak w zoo. - Mam wrażenie, że jestem w zoo -wymamrotała Ilona. - W klatce. - Spokojnie - powiedział Tony, z typową brytyjską flegmą. Ale Ja- miemu sam wydawał się spięty, jego uśmiech wyglądał na wymuszony. - Ile to jeszcze może trwać? -zza Watermana dobiegł zaspa- ny głos Joanny. Pytanie było retoryczne. Dziewczyna przecisnęła się między nimi i weszła do ubikacji. - Zastanawialiście się, dlaczego obok fontanny zawsze jest figur- ka sikającego chłopca? - rzucił O'Hara. - To pompa - oparł Jamie. - A może obieg zamknięty - zasugerował Reed. Nawaho przeszedł się wzdłuż pomieszczenia, chcąc nieco roz- prostować nogi i przyspieszyć krążenie, jak i dotrzeć do pilotów, sie- dzących obok komunikatora i wskaźników stanu kosmolotu. Katrin Diels, niemiecki fizyk, z poważną miną rozprawiała o czymś za po- średnictwem mikrofonu i słuchawek, umocowanych na jej płowych lokach. -Kiedy intensywność promieniowaniaosiągnie szczyt?- odezwa- ła się do umieszczonego przed jej ustami niewielkiego mikrofonu. Jamie prawie się uśmiechnął, widząc zawziętość malującą się na jej piegowatej twarzy o zadartym nosie. Była szczupła, włosy miała tak słomianożółte, a oczy tak niebieskie, jakby właśnie zeszła z plaka- tu reklamującego Oktobcrfest. Piloci ustąpili jej miejsca, a ona przy- cupnęła na skraju ławy, skąd mogła obsługiwać komunikator. Nagle zdjęła słuchawki i zerwała się na nogi. - Dobre wieści! — zawołała. — Obserwatorium na Księżycu mówi, że burza osiągnęła swój szczyt już godzinę temu. Rozległy się śmiechy, kiwano głowami. Wszyscy pomrukiwa- li z radością. - Zgodnie z orbitalnymi obserwatoriami magnetosfery - kontynu- owała Diels - burza skończy się za dwanaście, szesnaście godzin. Rozległy się jęki. - Jeszcze szesnaście godzin tutaj? Tony Reed podniósł ręce, prosząc o ciszę. - Nie narzekajcie. Póki działa toaleta, będzie znośnie. Ilonę wcale to nie bawiło. - Jeszcze szesnaście godzin. Uch! - Spróbuj się zrelaksować — zachęcał Tony. - Zdrzemnij się. - Może chcecie pograć w brydża? - zapytał grecki biolog. - Nie z tobą - rzucił O'Hara. - Brydż z tobą, to jak pływanie z cholernym rekinem. Ksenophanes roześmiał się, ale Jamie widział, że nadal jest spięty. - Nie musimy tu siedzieć bezczynnie przez następne czternaście godzin - stwierdził Wosnesenski. Ilona wykrzywiła już usta, aby rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, odezwał się Reed. - Co możesz zaproponować, Michaile Andriejewiczu? - spytał. - Radę pracowniczą- oparł Rosjanin. - Jesteśmy tutaj wszyscy. Żadne z nas nie musi wypełniać teraz żadnych obowiązków. Jest czas, aby dokonać samooceny. - Kolo jakości, coś jak u Japończyków - zainteresował się Tade- usz Śliwa, zapasowy biochemik. - Bardziej jak składanie samokrytyki - powiedziała Ilona. - Jak w syberyjskim łagrze. Mięsista twarz Wosnesenskiego lekko się zarumieniła, ale nic od- powiedział. Odezwał się za to Iwszenko, szczupły, czarniawy, jakby pochodził znad Morza Śródziemnego. - Samoanaliza - rzekł - może być bardzo pomocna w rozwiązy- waniu problemów międzyludzkich. Kilka osób zgłosiło wątpliwości, jednak Wosnesenski się uparł, a nikt nie potrafił przedstawić jakiejś rozsądnej alternatywy. Zatem dwanaścioro mężczyzn i kobiet siadło w końcu naprzeciwko siebie, na ławach. - Jak zaczynamy? - zapytał Ollie Zieman. - Ja zacznę - stwierdził Wosnesenski. - To był mój pomysł, za- tem ja będę pierwszym ochotnikiem. - To zaczynaj - powiedział Rccd, siedzący naprzeciwko Rosja- nina. Michaił zerknął na Ilonę, potem omiótł spojrzeniem osoby sie- dzące przed nim. - Czuję, że kilkoro z was żywi urazę, że to ja nimi dowodzę. Może urazę, że dowodzi nimi Rosjanin. - To chyba naturalne, prawda? - zapytała Katrin Diels. - Zawsze czuje się jakąś urazę w stosunku do dowódcy. Rozpoczęli dyskusję. Jamie popatrzył na nich w milczeniu. Za- uważył, iż Ilona siedzi odchylona do tyłu, niczym kotka, jej oczy po- dążają od jednego mówcy do następnego, usta wykrzywiają się nieco w grymasie mogącym być uśmiechem. Nic zabierała jednak głosu. To jest jak zebranie samorządu studenckiego, pomyślał Jamie, przypominając sobie swe akademickie czasy. Ci, którzy najwięcej mówili, zwykle byli też tymi, co dowodzili. A ci, którzy naprawdę czegoś potrzebowali, zazwyczaj siedzieli cicho i gnietli swoją złość gdzieś w sobie. Minęła prawie godzina. Wtedy O'Hara powiedział coś, co zanie- pokoiło Jamiego: - Dobra, jeśli już obnażamy swoje dusze, czy jakoś tak, to po- wiem, że nieszczególnie mi się podoba to, że będę siedział na orbicie przez cały nasz pobyt na Marsie, podczas gdy mój szacowny kolega - wskazał kciukiem na Watermana - spędzi całe siedem tygodni na powierzchni. Nie sądzę, żeby to było fair. - Zgadzam się z tobą- powiedział Jamie. - To nie fair. - Ale po- tem dodał cichszym głosem, iż sprawy tak się mają, bowiem właśnie tak zaplanowano misję. Biadolenie O'Hary wszczęło kolejną, godzinną rozmowę o tym, dlaczego wyprawę urządzono właśnie tak, a nie inaczej i czy mogliby zwrócić się do doktora Li, aby zmieniono procedurę i zapasowe zało- gi też mogły spędzić nieco czasu na powierzchni. - To nic nie da - szczerze odparł Wosnesenski. -Wszystkie te procedury bardzo uważnie sprawdzano przez długie lata. Jedna załoga zostaje na powierzchni, a zapasowa ekipa zostaje na orbicie. To nie zostanie zmienione. Wiem to na pewno. - Zgadzam się z George'em - mruknął Ollie Zieman. -To nie jest w porządku. - Ale jest bardziej wydajne - oparł Rosjanin tonem, z którego wynikało, że uznaje temat za zamknięty. - Dlaczego dowódcą każdej ekipy musi być Rosjanin? - zapytała Ilona, gardłowym i mruczącym, niemalże sennym głosem. Wszyscy na nią spojrzeli. - Chodzi mi o to, że w misji biorą udział ludzie pochodzący ze wszystkich stron świata. A mimo to, każdym z czterech zespołów do- wodzi Rosjanin. Co więcej, rosyjski mężczyzna. Przez dłuższą chwilę panowała zupełna cisza. Jamie słyszał elek- tryczny pomruk urządzeń statku i cichy syk pomp powietrznych. -Mogę to wyjaśnić - odezwał się Pete Connors. - Proszę - zachęciła Ilona. Czarnoskóry astronauta siedział obok Wosnesenskiego, który przy boku miał też drugiego kosmonautę, lwszenkę. Connors uśmiech- nął się do nich nieznacznie, potem zwrócił ku Ilonie. - Po pierwsze - uniósł swój długi palec - dowódcą każdej z grup musi być pilot. Wojskowy, przyzwyczajony do wydawania i słuchania rozkazów. Nawykły do otrzymywania rozkazów od zwierzchników i do ich wykonywania. Bez dyscypliny wszyscy moglibyśmy zginąć. To nie jest weekendowa wycieczka za miasto. - Powiedziałeś, że wojskowy - przerwała Katrin Diels. - A dla- czego nie wojskowa? Connors wzruszył ramionami. - Zgaduję, że nie mogli znaleźć kobiety o odpowiednich kwali- fikacjach. Wszystkie trzy kobiety parsknęły. Większość mężczyzn zaśmia- ła się. Kiedy się już uspokoili, Pete kontynuował: - Po drugie, Federacja Rosyjska zaopatrzyła tę misję w silniki pomocnicze oraz sprzęt podtrzymujący życie. Rosyjscy kosmonauci mają większe doświadczenie w lotach kosmicznych, niż ktokolwiek inny na Ziemi. Na litość boską, oni już od 1971 roku odbywają dłu- goterminowe loty na pokładzie swoich stacji kosmicznych. - Bo wy, Amerykanie, czekaliście dwadzieścia pięć lat, zanim zbudowaliście stałą stację orbitalną- skwitował Ksenophanes, uśmie- chając się złośliwie. - Tak, racja - zgodził się Connors. - Dlatego, kiedy zaczęliśmy planować lot na Marsa, amerykański rząd zgodził się, aby dowódców załóg wybrano spośród pilotów wojskowych, którzy mieli najwięcej doświadczenia w lotach kosmicznych. - Czyli spośród Rosjan. - Na to wyszło. Śliwa żachnął się. - Rosjanie wykołowali was na samym początku programu. Za- wsze byli cwani podczas negocjacji. - Wątpię, żeby można było powiedzieć, iż Michaił albo Dmitri są tutaj, bo jakiś rosyjski polityk wyślizgał swojego kolegę - zaopo- nował Connors. Śliwa przygarbił się. Wosnesesnki spojrzał na Polaka. Iwszenko zerknął na swego ziomka, potem rzekł: - Federacja Rosyjska też musiała się trochę poświęcić, aby zyskać ten przywilej dowodzenia. Do ekipy lądującej nie wybrano żadnego rosyjskiego naukowca, chociaż mamy wielu wysokiej klasy specjalistów od nauk planetarnych. - Tak samo jest ze Stanami - dodał Connors. - Mamy astronau- tów we wszystkich czterech zespołach, ale żadnego naukowca w lą- dującej ekipie. Poza Jamiem. Wszyscy spojrzeli na Watermana, który zmusił się do milczenia. Jestem tutaj przypadkiem, pomyślał. Wszyscy o tym wiedzą. A w Sta- nach jestem tylko na wpół Amerykaninem, jakby na to nie patrzeć. - Może powinniśmy zmienić temat - zaproponował Rced. - Ta- kie spory zaprowadzą nas donikąd. Jamie miał ochotę poprosić Brytyjczyka, aby wyjaśnił, w jaki sposób mógłby dodać do ich jedzenia i picia środki osłabiające pociąg płciowy. Ale pomyślał, że może lepiej tego nie robić. Nie ma sensu wszczynać prawdziwej kłótni. Zatem siedział cicho, podczas gdy inni zerkali po sobie, nie mogąc albo nie potrafiąc znaleźć nowego tema- tu rozmowy. - Dobra, no to może powinniśmy się trochę zdrzemnąć - oznaj- mił Reed. Wosnesenski pokiwał energicznie głową. - Tak. Dobry pomysł. Za mniej więcej dziesięć godzin poziom ra- diacji powinien być na tyle niski, abyśmy mogli wyjść ze schronienia. Potem dokładnie sprawdzimy systemy statku i cały nasz ekwipunek, aby zobaczyć, jakie uszkodzenia spowodowała burza. A potem je na- prawić. Teraz śpijmy. To był rozkaz, nie propozycja. Nikt nic protestował, nawet Ilona. Soi 8: Wieczór Jamie i Wosnesenski ruszyli, gdy tylko blask poranka oświetlił okolicę. Cały dzień na zmianę kierowali łazikiem, pędząc na złamanie karku poprzez zniszczony, skalisty krajobraz i kierując się na północny wschód, daleko od uskokowych kanionów Noctis Labirynthus, daleko od bazy. W przypadku łazika, „na złamanie karku" znaczyło z pręd- kością niecałych czterdziestu kilometrów na godzinę - prawie że naj- wyższa, z jaką można było jeździć w okolicy szkoły. Jednak, kiedy słońce wreszcie schowało się za poszarpanym ho- ryzontem za ich plecami, a mroczne, zimne cienie skryły, wehikuł, obaj czuli się wyczerpani. Dwa dni nieprzerwanej podróży, w więk- szości spędzonej na objazdach wzniesień zbyt stromych, aby się na nie wspiąć i rozpadlin za głębokich, aby przez nie przejechać, wy- czerpały zarówno ciała, jak i umysły. Skąpą kolację wędrowcy zjedli w ponurej ciszy; potem Wosnesenski połączył się z doktorem Li i ba- zą. Pod kopułą wszystko było w porządku, a ku niesłabnącemu za- skoczeniu Jamiego i jego radości, doktor Li wciąż pie wydawał im rozkazu powrotu. - Kontrolerzy lotu nie sprzeciwili się naszej wycieczce - powie- dział, opierając się o ławę, którą później miał rozłożyć, aby stała się jego koją. Naprzeciwko siedział Wosnesenski, między nimi był wąski, rozkładany stół. - Jeszcze nie - powiedział kosmonauta, niczym skazaniec czeka- jący na uderzenie topora. Jamie, czując coś pomiędzy zmieszaniem, a poczuciem winy, odezwał się do Rosjanina: - Przepraszam, że musiałem załatwiać to ponad twoją głową. Wosnesenski wzruszył swoimi szerokimi ramionami. - Miałeś prawo tak zrobić. Popatrzył Jamiemu w oczy i dodał: - Mój obowiązek to trzymać się planu misji, póki zwierzchnik nie zmieni planu. Tylko wypełniałem rozkazy. Nie protestowałem z przyczyn osobistych. Przez ciało Watermana przeszła fala ulgi. - To znaczy, że nic jesteś zły? - Dlaczego miałbym być? Myślisz, że tylko wy, naukowcy, macie monopol na ciekawość? James uśmiechnął się szeroko. - Wspaniale! Bałem się, że zrobiłem ci przykrość. Rosjanin odwzajemnił uśmiech. - Nie. Kiedy doktor Li wziął odpowiedzialność za zezwolenie na zmianę trasy, mój sprzeciw znikł. Też chciałbym zobaczyć Wiel- ki Kanion. Jamie spał tej nocy głęboko, marząc o Mesa Verdc i swoim dziadku. Po trzeciej nocy spędzonej w łaziku obudzili się, gdy tylko zajaśniały pierwsze, niesamowite światła brzasku: niezwykle delikatny, blady i błysz- czący róż wzdłuż płaskiego, wschodniego widnokręgu. Jamie wciągnął kombinezon, potem rozłożył stolik między kojami i wstawił do mikrofa- lówki dwa zestawy śniadaniowe. Wosnesenski siedział w ubikacji. Kiedy Jamie ruszył do toalety, Rosjanin był już przy stole, w swoim brunatnym kombinezonie i miękkich skarpetach, zajadając parującą owsiankę. Waterman, myjąc się, usłyszał okrzyk Michaiła. - Jamie! Popatrz na to! Wygramolił się z wąskiej ubikacji i zobaczył, że kosmonauta sie- dzi w kokpicie. Pospieszył tam, przepychając się obok stołu. Rosjanin zsunął okrywę termiczną. Bąbel z piastiglasu migo- tał lekko połyskującymi drobinkami światła, które mrugały i znika- ły niczym robaczki świętojańskie. Jamie poczuł, że braknie mu tchu. - Krople rosy - oznajmił Wosnesenski. - Poranna rosa. - Kondensuje się na szybie - Jamie wyciągnął rękę, aby dotknąć bąbla, jednak tu, od wewnętrznej strony był suchy. Geolog widział jak zakładka pojawia się i migocze więcej maleńkich kropelek, po czym od razu wyparowuje, znika tak szybko, że mógłby je przeoczyć, gdyby inne nie zaczynały właśnie swej migotliwej egzystencji. Niczym malut- kie diamenty, błyszczały przez jedno uderzenie serca, a potem już ich nie było. Po kilku minutach znikły wszystkie. Jamie uświadomił so- bie, że nigdy nawet by nie podejrzewał ich istnienia, gdyby nie zo- baczył tego na własne oczy. Michaił dostrzegł je naprawdę w odpo- wiedniej chwili. - Tutaj jest wilgoć w powietrzu - rzekł Rosjanin. - Przynajmniej trochę. - Szron - wymamrotał Jamie. - Musiały być tu cząsteczki lodu, któ- ry powstał w nocy w powietrzu. Stopiły się na ciepłej powierzchni. -1 natychmiast wyparowały. - Skąd pochodzi ta wilgoć? - zapytał Waterman. Odwrócił się do Wosnesenskiego. - Michaił, jak daleko jesteśmy od kanionu? - Godzinę jazdy, może nieco więcej -kosmonauta wślizgnął się w fotel pilota i na centralnym monitorze pulpitu sterowniczego wyświetlił mapę. - Tak, około godziny. - Ruszajmy! Naprzód! Ja poprowadzę... - Ja poprowadzę - twardo powiedział Rosjanin. - Ty jesteś zbyt podniecony. Mógłbyś jechać jak kowboj, nie jak Indianin. Potem zarechotał z własnego dowcipu. Jamie ze zdumieniem spojrzał na Rosjanina. Michaił żartuje? To zdarzało się chyba jeszcze rzadziej niż poranna rosa na Marsie. Teraz łazik szarpał się i chwiał, a Wosnesenski krążył nim między skałami i jechał ponad przepaściami, każdy gram swej uwagi skupia- jąc na prowadzeniu. Wcisnął gaz do dechy. Podzielony na segmen- ty wehikuł pokazywał właśnie, na co go stać, pędząc rdzawą pusty- nią. Dla Jamiego, siedzącego z prawej strony Rosjanina, łazik zdał się wielką, metalową gąsienicą, pełznącą po powierzchni Marsa. Py- listy, czerwony grunt był usłany skałami, zresztą tak jak wszędzie, chociaż zdawało się, iż tu było mniej kraterów niż na zachodzie. Tu i ówdzie leżały głazy wielkie jak domy, kusząc Watermana do wyj- ścia i obejrzenia ich. Jednak obaj pozostali w łaziku, w wygodnych kombinezonach, z niewielką prędkością jadąc ku Wielkiemu Kanionowi Marsa. Geolog wciąż sobie przypominał o wilgoci, która była tu rano w powietrzu. Musiała pochodzić z kanionu. Musiała. Gdzieś w głębi duszy obawiał się, że zgoda na zmianę trasy, wy- dana przez doktora Li, może zostać odwołana przez kogoś z Ziemi, znajdującego się wyżej w łańcuchu dowodzenia. Jeśliby dotarła do niego taka informacja, chciałby być już wówczas u celu - albo blisko niego - tak, że przed powrotem daliby radę wykonać choć kilka ba- dań. Jamie pomyślał, że Michaił chyba również tego chce. Na własny sposób czuł się równie podekscytowany, co geolog. - Nigdy wcześniej nie spotkałem Indianina - nagle odezwał się Wosnesenski, nie odrywając oczu od kierunku jazdy. - Nie za bardzo jestem Indianinem - oparł Jamie. - Wychowano mnie na białego. - Ale nie jesteś biały. - Nie, nie całkiem -łazik podskoczył na niewielkiej fałdzie, podrzucając Jamiego na fotelu. - W Stanach mieszkają ludzie ze wszystkich stron świata, wszystkie narodowości Europy, Azjaci, Afrykanie... - Słyszałem o problemach z czarnymi. Uczyliśmy się w szkole, jak tłamsił ich wasz rasistowski system. Geolog wzdrygnął się. - Dlaczego jedyny czarny na Marsie to Amerykanin? Dlaczego państwa Afryki nie biorą udziału w ekspedycji? - Bo są biedne - oparł Rosjanin, zgrabnie manewrując wokół krateru, wyglądającego na całkiem świeży, a mającego rozmiary base- nu pływackiego. - Nie mogą sobie pozwolić na takie luksusy, jak ba- dania kosmosu. Ledwie mogą wyżywić swoich obywateli. - Michaił, czy to naprawdę luksus? Sądzisz, że podróże w ko- smos to strata pieniędzy? - Nie - odpowiedź Wosnesenskiego była natychmiastowa i sta- nowcza, pozbawiona cienia wątpliwości. Waterman zadumał się, przypominając sobie zniszczone puebla i rozsypujące się, stare domy z glinianej cegły, które widział w No- wym Meksyku. - Zastanawiam się. Czasem myślę, że lepiej byłoby użyć pienię- dzy na pomoc ubogim. Rosjanin rzucił mu krótkie spojrzenie, potem wrócił do prowadze- nia. Przez dłuższą chwilę milczał, a James patrzył na czerwony, pu- stynny kraj, przez który przejeżdżali, na jego skały, zniszczone wąwo- zy, kratery, niewielkie wydmy z naniesionego przez wiatr piasku. Zo- baczył wir pyłu, pędzący ku horyzontowi jak czerwony diabeł, kręcą- cy się na tle różowego, porannego nieba. - To co robimy, pomaga ubogim - powiedział Wosnesenski. - Nie odbieramy im chleba. Zwiększamy przestrzeń życiową rasy ludzkiej. Historia pokazała, że każde poszerzenie ludzkiej przestrze- ni życiowej przynosi zwiększenie bogactwa i podniesienie standardu życia. To fakt obiektywny. - Ale biedni wciąż są wśród nas - stwierdził Jamie. W głosie Rosjanina pojawiło się lekkie rozdrażnienie. - Sama tylko Federacja Rosyjska wydała tysiące miliardów na pomoc dla biednych narodów. Stany Zjednoczone jeszcze więcej. Ta wyprawa na Marsa nie godzi w interesy ubogich. To, co wydajemy tu- taj, jest niczym w porównaniu z tym, co oni dostali. I co im to dało? Zrobili więcej dzieci, nowe pokolenia biedaków. Liczniejsze pokole- nia. To nie ma końca. - Zatem oni nie głodują dlatego, że jesteśmy na Marsie? - Na pewno nie. Brak dyscypliny, to właśnie jest ich problem. W Rosji, w ciągu jednego pokolenia wydźwignęliśmy się z poziomu zacofanego społeczeństwa rolniczego i staliśmy się potężnym krajem przemysłowym. Tak, pomyślał Jamie, ze Stalinem za kierownicą. On nie dbał o to, ile milionów ludzi umiera z głodu, kiedy budował fabryki i elektrownie. - Powiedz mi, jak to było dorastać w Nowym Meksyku? Czy to blisko Teksasu? - Tak. Między Arizoną i Teksasem. - Byłem tam. W Houston. - Nowy Meksyk nie jest taki jak Houston - zaśmiał się Jamie. - Zresztą, dorastałem głównie w Berkeley, w Kaliforni. Tam wykłada- li moi rodzice, na uniwersytecie. Kiedy tam się przeprowadziliśmy, byłem jeszcze dzieciakiem. Ale wiele razy spędzałem wakacje w San- ta Fe, razem z dziadkiem. To był ciężki dzień. James miał prawie siedemnaście lat, kończył liceum i bardzo martwił rodziców, bo nic wiedział dokładnie, co chce studiować w college'u. Rodzice polecieli z nim do Santa Fe, gdzie spędził lato. Dziadek właśnie oznajmił, że załatwił Jamiemu stypendium na uniwersytecie w Albuquerque -jeśli chłopak tego zechce. Byli w jadalni domu Ala, wysoko na wzgórzach na północ od Santa Fe. Dawno już skończyli kolację, jednak nadal siedzieli i roz- mawiali przy wielkim, dębowym stole zastawionym resztkami pie- czonego koźlęcia. Jadalnia miała spore rozmiary, panował w niej chłód. Wysoko ponad podłogą z błyszczących ochrą płytek, wznosił się skośny, bel- kowany sufit, a przez szerokie okno Jamie widział zbudowane z ce- gły domy, rozsiane po opadających ku miastu zboczach. Większość z nich należała do Ala; budynki do wynajęcia, zimą dla narciarzy, a przez cały rok dla turystów kupujących prawdziwe, indiańskie pa- miątki. Słońce podążało już ku pociemniałym górom. Wkrótce kolej- ny, oszałamiający zachód słońca pomaluje niebo nad Nowym Mek- sykiem. Jamie łapczywie jadł cabrito, rozkoszując się przyprawami, któ- rych szczodrze używał kucharz Ala. Matka, osoba bez wahania potra- fiąca jeść lapin, a nawet żabie udka, ledwie tknęła swoją porcję. Ojciec Jamiego zjadł kolację bez trudu, jednak teraz nieświadomie gładził się po torsie, jakby przyprawy okazały się dla niego za ostre. - Al, jestem pewna, że chcesz dobrze — odezwała się Lucille, przywołując na usta najsłodszy, najbardziej przekonujący uśmiech małej dziewczynki. -Ale my uznaliśmy, że Jamie zostanie w domu i pójdzie na Berkeley. - Chłopcu dobrze zrobi, jeśli zyska szerszy pogląd na różne spra- wy - powiedział Al, wyciągając z kieszeni koszuli paczkę cienkich, ciemnych cygaretek. - Właśnie tym powinno zajmować się w szko- le, prawda? Edukacją? Edukacja znaczy więcej niż książki i nauka w klasie, prawda? Lucille zmarszczyła brwi, kiedy jej teść zapalił cygaretkę i wypu- ścił ku belkowanemu sufitowi chmurę szarego dymu. Posłała mężowi znaczące spojrzenie. Chrząknąwszy lekko, Jerome Waterman powiedział: - Tato, chłopak jeszcze nie zdecydował się, co chciałby studio- wać, nie rozmawiajmy więc o tym, gdzie będzie się uczył. Mówią tak, jakbym mógł sam o czymkolwiek zadecydować, po- myślał Jamie. A jeszcze nawet nie zapytali mnie, co o tym myślę. Ojciec kontynuował: - Zważywszy na jego oceny i wyniki testów... -Ach, to całe gówno, to jakieś pierdoły! - rzucił Al. Potem wy- krzywił się swoim najbardziej przymilnym z uśmiechów i zwrócił do synowej: - Lucille, przepraszam za przekleństwa. Aleja nie sądzę, aby ci psycholodzy potrafili znaleźć skunksa w swoim klozecie, nie mówiąc już o tym, aby pomogli siedemnastoletniemu chłopcu w znalezieniu drogi, którą chce iść przez życic. - Nie chcę, żeby Jamie zmienił się w Indianina - odparła wprost Lucille. Al roześmiał się głośno. Jamie wiedział, że dziadek robi tak wte- dy, gdy chce zyskać chwilę na zastanowienie się nad odpowiedzią na trudne pytanie. - Lucy, co ci chodzi po głowie? Czy ty myślisz, że ja chcę, aby on pracował w moim sklepie, czekając na turystów z Beverly Hills albo Nowego Jorku? Myślisz, że ja chcę, żeby marnował życie w jakimś zasranym pueblo, przez resztę życia hodując owce i chlejąc piwo? - Objawił uzdolnienia do pracy naukowej - zauważył Jerry. - To pozwólcie mu się tym zajmować. WAlbuquerque mają świetnych naukowców. Najróżniejszych geologów i takich innych. Geologia. Jamie spędził długie godziny, zbierając skały po- śród suchych wzgórz i parowów. AL zabrał go do Kolorado, żeby zobaczył klify Mesa Verde i do Arizony, nad Wielki Kanion i kra- ter meteorytu. -W Berkeley sąnąjlepsi z najlepszych naukowców świata- su- cho odpowiedziała Lucille. - Na samym tylko wydziale fizyki... Stary Waterman przerwał jej. - Do diabła, rozmawiamy tu o przyszłości tego chłopca, jakby go tutaj nie było. Jamie! Co o tym myślisz? Co masz do powiedzenia? Chłopak przypomniał sobie Wielki Kanion. Ogromną rozpadli- nę, głęboko wrzynającą się w Ziemię. Różnobarwne, kolejne warstwy skał. Cała historia świata zaklęta w skale, historia sięgająca niewiary- godnie dalej w przeszłość niż całe dzieje ludzkości. - Lubię geologię - powiedział. - Myślę, że mógłbym studiować geologię. Minęła już ponad godzina, odkąd ruszyli. Łazik wspinał się na zbocze kolejnego wzniesienia, gramoląc się po stromiźnie, usianej ka- mykami i okruchami skał. Czerwone podłoże wydawało się piaszczy- ste, miałkie. Jamie słyszał, jak elektryczne silniki poruszające każdym kołem jęczą mozolnie. Wosnescnski jeszcze zwolnił, więc wehikuł jechał w żółwim tem- pie. Spoglądając przed siebie, Jamie widział tylko zbliżający się szczyt wzniesienia, a za nim różowe niebo. Nie było na nim żadnej chmury, było tak czyste i puste, jak to znane mu z Nowego Meksyku. - Nie możemy jechać trochę szybciej? - ponaglił geolog. - Za- nim dojedziemy, wilgoć wyparuje... Nagle Wosnesenski zahamował. Jamie poleciał przed siebie, wy- ciągniętymi rękoma odbił się od pulpitu. Zaczął narzekać, a potem zer- knął na to, co widać było za plastiglasowym sklepieniem. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił Rosjanin. To, co Waterman brał za wzniesienie, okazało się brzegiem kanio- nu. Za nim była już tylko wielka, ogromna, ziejąca pustka. Znajdowali się na skraju klifu, opadającego w dół na wiele mil. Kilka stóp da- lej, a łazik zleciałby z krawędzi skały i chyba przez wieczność leciał w przepaść. - Jezu Chryste - westchnął Jamie. Wosnesenski mruknął coś pod nosem. Waterman podniósł się z fotela, wychylając się i spoglądając tak daleko, jak tylko mógł, w przepastne głębiny Tithonium Chasma. Aż kręciło mu się w głowie, a świadomość, że ta gigantyczna szczelina była tylko jedną z odnóg Vailes Marineris, której doliny rozciągały się na ponad trzy tysiące kilometrów na wschód, sprawiła, iż wręcz tracił zmysły. Wtedy poczuł, jak zamiera mu serce. - Michaił - to tutaj, to mgła... Przez wielki kanion sunęły rzadkie, szare pasma mgły, niczym rzeka duchów płynąca przed ich zdumionymi oczyma. - Światło słońca nie sięgnęło jeszcze w głąb kanionu - powie- dział Wosnesenski. - Taaak! - Jamie wstał z fotela, ruszył ku śluzie i skafandrom kosmicznym. - Chodź, musimy to nagrać, zanim wyparuje. Michaił, tam na dole jest wilgoć! Woda! - Drobiny lodu -powiedział Rosjanin. Ruszył za Watermanem ku schowkowi ze skafandrami. - Topnieją i zamieniają się w ciekłą wodę. -1 parują. - A następnej nocy znów zastygają— geolog wciskał się w dol- ną część swego skafandra. - Wilgoć nie uchodzi. Zostaje w dolinie, przynajmniej na chwilę. Jeszcze nigdy nie założył skafandra tak szybko. Najpierw dolna część, potem buty (tak było znacznie łatwiej), następnie tors, wreszcie hełm. Wosnesenski pomógł mu założyć plecak i sprawdził wszystkie łą- cza. Tymczasem Jamie drżał, niczym pies, który właśnie złapał trop. Kiedy sięgał po kamerę wideo, Rosjanin zawołał surowo: - Rękawice! Myśl, zanim wyjdziesz na zewnątrz. Postępuj we- dług planu, niezależnie od tego, jak bardzo jesteś podniecony. - Dzięki -powiedział Jamie, czuł się zmieszany. - Szczerze mówiąc - powiedział Wosnesenski, przekręcając mu hełm na głowie i zatrzaskując łącze na karku - to im bardziej jesteś podekscytowany, tyra bardziej musisz zmuszać się do tego, aby przy- stopować i działać według procedury, punkt po punkcie. - Masz rację - niecierpliwie rzucił Waterman. Rosjanin uśmiechnął się do niego szeroko, niczym wielki nie- dźwiedź szczerzący zęby. - Jeśli się tutaj zabijesz, będę miał straszne problemy z doktorem Li i kontrolerami w Królewcu. Jamie odwzajemnił uśmiech: - Michaile, wiedz, że nie chciałbym przysporzyć ci kłopotów. - Dobra. Teraz jesteśmy gotowi do wyjścia. Nazwanie tego, co ujrzeli, kanionem, było dla tego fenomenu krzywdzące. Geolog nie mógł dojrzeć drugiej ściany, która znajdowała się już hen, za horyzontem. Gigantyczna otchłań Tithonium Chasma budziła taki respekt, że wpierw Jamie tylko spoglądał na nią, zdrę- twiały z zachwytu i pełen wręcz nabożnej czci. W jego umyśle, nieproszone, pojawiły się słowa, usłyszane w dawno już zapomnianym dzieciństwie. Oto słowa Zmieniającej się Kobiety, Mądrość, którą przekazała Świętemu Ludowi: jedynym Celem dla człowieka jest piękno, a piękno można Odnaleźć jedynie w harmonii. - Kamera - usłyszał głos Wosnesenskiego. - Mgła zaczyna wy- parowywać. Jamie wzdrygnął się wewnątrz skafandra i wziął się do pracy. Na- kręcił panoramę doliny, od góry do dołu, a potem od krawędzi skały, na której stali, aż do zasnutego mgłami widnokręgu. Tam, gdzie pa- dały promienie słońca, obłoki znikały, rozpuszczały się w rzadkiej at- mosferze. Jamie pomyślał, że to przypomina duchy z legend, znikają- ce po wschodzie słońca. - To nie w porządku, nazywać to doliną- mamrotał, trudząc się z kamerą. - To tak, jakby nazwać Pacyfik sadzawką. - Jeśli będziesz tutaj przez chwilę -powiedział Wosnesenski - to ustawię czujnik. - Dobra - powiedział Jamie. - Tak będzie w porządku. Przez kilka godzin patrzyli na mgły, rozpływające się w miarę, jak blade słońce wznosiło się coraz wyżej na różowym niebie. Na dole, w najgłębszych skalnych szczelinach, musiały być miejsca, gdzie opa- ry unosiły się stale, gdyż nie sięgało tam światło. Małe oazy, z ciekią wodą i ciepłem skał, ogrzanych słońcem. Niewielkie nisze, w których mogło skryć się życie. Do południa geolog zużył trzy kasety i wkładał właśnie do kame- ry czwartą. Mgły prawic całkiem już znikły, mógł za to dojrzeć forma- cje skalne, stojące niczym dumne, starożytne mury obronne, ciągnące się w obu kierunkach od miejsca, w którym stał. Dno rozpadliny znaj- dowało się zbyt daleko, widział tylko jego kawałek, zaginający się za horyzont. Tam, wśród skał wciąż jeszcze czaiły się mgliste cienie. - Michaił, skały są tu zróżnicowane - powiedział Jamie do mi- krofonu w hełmie. - Ułożone są warstwowo. Był tutaj kiedyś ocean albo olbrzymia rzeka. Spójrz na te warstwy. Wosnesenski, znów stojący u jego obok, stwierdził: - Wszystkie skały wyglądają na czerwone. - A na Ziemi wszystkie drzewa wglądają na zielone - zaśmiał się Jamie. - Michaił, ale sąjeszcze odcienie. Wskazał linię klifów. - Popatrz tam. Ta górna warstwa jest spękana pionowo, uległa całkiem sporej erozji. Ale warstwa pod nią jest gładsza i znacznie ciemniejsza. - Ach tak - powiedział Wosnesenski. - Teraz widzę. - A warstwa pod nią ma smugi jakiś żółtych intruzji. Może to boksyt lub coś w tym rodzaju. Kiedyś, dawno temu, musiało tu być znacznie cieplej. - Tak sądzisz? Dlaczego? James miał już odpowiedzieć, kiedy spostrzegł, że właśnie za- czął wpadać w pułapkę myślenia życzeniowego. - Michaił, dobre pytanie. Jeszcze zrobimy z ciebie naukowca. W słuchawkach usłyszał rechot Rosjanina. -Nie sądzę. Jamie spojrzał na słońce. - Dobra, ustawmy kołowrót. Chcę... -Nie tutaj! - Tylko pierwsze trzy warstwy - powiedział Waterman. - Wiem, że nie zdołamy dotrzeć do dna ani nawet w jego pobliże. Ale mogę co najmniej sięgnąć warstwy z żółtawymi intruzjami. Dalej, słońce za- czyna już grzać tę stronę rozpadliny. - Bez obiadu? - Możesz zjeść obiad, jak rozstawisz kołowrót. Ja jestem za bar- dzo nakręcony, żeby jeść. W swój beznamiętny, niewzruszony sposób, Wosnesenski do- bitnie stwierdził, że zanim rozstawią kołowrót i nałożą uprząż, zje- dzą obaj. - Jedzenie jest ważne - nalegał Rosjanin. - Wiele błędów popeł- niono właśnie z głodu. James uśmiechnął się mimowolnie. - Michaił, brzmisz jak reklama płatków śniadaniowych. W łaziku żaden z nich nie kłopotał się zdejmowaniem czegoś więcej niż hełm i rękawice. Zjedli gorący posiłek, siedząc na krawędzi na wpół złożonych koi, w niewygodnych, kosmicznych skafandrach. Rosjanin wyjął z małej apteczki buteleczkę z witaminami. - Zapomnieliśmy o tym przy śniadaniu - powiedział, wręczając buteleczkę Jamiemu. - Racja - Waterman wytrzasnął jedną z pomarańczowych pasty- lek. - Muszę przecież urosnąć duży i silny. Wosnesenski skrzywił się, zdziwiony. - To nie żarty. W naszej diecie brakuje witamin; do naszej skóry nie dociera światło słońca. Witaminy są konieczne. - A poza tym - zażartował Jamie - tak zapisano w regulami- nie misji. Geolog wrzucił pastylkę do ust i popił resztką kawy z kubka. Boże, co ja bym dał za filiżankę prawdziwej kawy, a nie tego gów- na z torebek! Potem zobaczył, że światło słońca wpada do łazika poprzez skle- pienie kokpitu. - Chodź Michaił, tracimy czas. Trzeba było czterech rąk, aby włożyć uprząż na plecak i nogi Ja- miego, a potem zapiąć ją na piersi. Rosjanin stanął przy kołowrocie, zaś geolog zaczął ostrożnie schodzić w dół, po stromej ścianie klifu Daleko, daleko pod nim, kilka macek mgły wciąż wisiało na skałach, były szare i przypominały duchy. Powoli wznosiły się i opadały, ni- czym długie, oceaniczne fale albo mroźny oddech śpiącego giganta. Nie widać było drugiej ściany kanionu, znajdowała się za dale- ko, za linią horyzontu. Nie wróciło wrażenie schwytania w pułapkę, jak w Noctis Labirynthus. Teraz, schodząc po skalnej ścianie, geolog czuł się jak u siebie w domu. Po największej, cholernej ścianie, którą ktokolwiek widział, pomyślał, zerkając w stronę dna, odległego o ca- łe mile. Jeśli tu byłby Nowy Meksyk, to drugi kraniec tego kanionu znajdowałby się na Nowej Fundlandii. Jamie zmuszał się do odłupywania próbek skał. Pracując zastanawiał się, jak wygląda dno tego największego kanionu w Układzie Słonecznym. Nie spodziewaliśmy się mgły latem, nie sądziliśmy, że będzie tu wystar- czająco dużo wilgoci. Na dole, w Hellas Basin, tak. Ale nie spodziewali- śmy się tego tutaj. Może zdołamy wziąć jakieś próbki. Może to kryształ- ki lodu. Ale to nie wygląda jak lodowa mgła. Chociaż, jak to stwierdzić? Tutaj panują inne prawa; a przynajmniej inne są warunki geofizyczne. Na dole, przy dnie rozpadliny musi istnieć ekosystem zupełnie odmienny od tego na powierzchni. Może powietrze jest tam gęstsze. Bardziej wilgotne, cieplejsze. Może jest tam życie, kryjące się w małych, ciepłych niszach, tak jak nasi praprzodkowie, mieszkający w jaskiniach. Tam właśnie powinniśmy założyć bazę, a nie na tej nudnej rów- ninie. Teraz możemy stracić sporo czasu na badanie rozpadliny. Ta stara wyrwa ma nam więcej do powiedzenia niż jakiekolwiek inne miejsce na Marsie. Kołysząc się w uprzęży, kilka metrów od brzegu kanionu i wiele kilometrów od zasnutego mgłami dna, Jamie spostrzegł, że klify tu- taj zupełnie różnią się od tych w Noctis Labirynthus. Tam ściany były jednolitym kawałem rdzawego kamienia. Te skały miały zaś wyraźne warstwy, jedną na drugiej, tak zwietrzałe i popękane, jak na Ziemi. Ni- czym zapisane karty skamieniałej księgi, opowiadającej całą historię tego świata tym, którzy potrafili i mieli czas ją odczytać. Najwyższa warstwa klifu, zaraz pod nawisem skalnym, była prawie miękka. Kruche odłamki odłupywało się bez tnidu. Na Ziemi, w geologicz- nym mgnieniu oka poradziłby sobie z nimi wiatr i deszcz. Ale na suchym, spokojnym i łagodnym Marsie, mogły przetrwać eony, nie niepokojone, chyba że ciepłem słońca i chłodem nocy, które w końcu doprowadziłyby do ich popękania. Mimo to Jamie mógł się założyć, że w tej warstwie nie było wody, nawet wiecznej zmarzliny. Gdyby bowiem była, ciągłe zmiany jej objętości podczas nocy i dni, bez trudu rozsadziłby kruchy kamień. Następna warstwa składała się już z mocniejszego materiału, o barwie głębokiej czerwieni. Więcej żelaza, zgadywał Jamie. To shergottyt*, tak jak w tym meteorycie, który znalazłem na Antarkty- dzie. Waterman kilka razy walnął oskardem, aż na drugą, wolną dłoń nie spadły mu luźne okruchy skały. Drobniejsze kawałki, stukocząc poleciały w dół, daleko poza zasięg wzroku i słuchu, ku odległemu dnu kanionu. Jamie, chowając próbki skał do torby, spostrzegł, iż spo- cił się z wysiłku. Wentylatory buczały głośno, jakby wściekłe, że tak je męczy. Wciągnął haust powietrza z butli, ostrożnie wsadził kilof *shergottyt - meteoryty SNC odnalezione na Ziemi, wybite z po- wierzchni Marsa przez uderzenia innych meteorytów, noszą nazwy miejscowości, koło których zostały znalezione, m. in. Shergotty w In- diach. El Nakla w Egipcie czy Chassigny we Francji (przyp.red.). w pętlę u pasa, a potem wyciągnął długopis (podobno działający na- wet w warunkach zerowej grawitacji) i dokładnie opisał próbkę: data, czas, odległość od krawędzi. To ostatnie znał dzięki Wosnesenskiemu, który odczytywał wskazania kołowrotu. - Nie zostało dużo dziennego światła - głos Rosjanina wydał mu się tak daleki i beznamiętny, jak dźwięk komputera. Jamie zerknął w górę, a potem oparł się stopą o skalną ścianę, aby obrócić się w uprzęży. Poczuł, jak nogę kłuje mu milion szpile- czek. Kiedy wisiał na linie, zdrętwiały mu obie nogi. Jamie mruczał i klął pod nosem, masując je i ruszając palcami u nóg, aby przywrócić krążenie. Czuł się, jakby mięśnie gryzła mu cała kolonia mrówek. - Co jest? - glos Michaiła brzmiał ponaglająco. - Wszystko z to- bą w porządku? - Zdrętwiały mi cholerne nogi - wyjaśnił geolog. - Podniosę cię. - Nie... Za minutę albo dwie wszystko będzie w porządku. Chcę dotrzeć do tej trzeciej warstwy, gdzie są te żółte pasma. - Czas się nam kończy. - Czyż tak nie jest zawsze? - Jamie spojrzał na olbrzymią roz- padlinę i ujrzał skradające się ku niemu cienie. - Mamy jeszcze co najmniej godzinę. - Jedną godzinę - stwierdził Wosnesenski, tonem nie cierpiącym sprzeciwu. - Tak, dobra. Jamie schował torebkę z próbką do torby przyczepionej na pra- wym biodrze, obok fetysza, a potem sięgnął do klawiatury na piersi, służącej do sterowania kołowrotem. I zamarł. Spostrzegł ciemną szczelinę w ścianie klifu, na lewo od niego, kilometr albo trochę więcej, poziomą rozpadlinę o płaskim dnie, nad którą górował lekko wybrzuszający się nawis. Przypominała rozpadli- nę w Mesa Verde, tam gdzie dawni ludzie zbudowali wioskę z wysu- szonych, mułowych cegieł. W tej szczelinie również były domy. Waterman poczuł, że gwałtownie wypuszcza powietrze, zapada się w środku, jak gdyby nagle został zepchnięty z najwyższej góry we wszechświecie. Tu nie mogą stać żadne budynki, upierała się część jego umysłu. Jednak patrząc na skałę, rozpoznawał prostokątne kształty domów, ściany, wieże. Nic nie przyćmiewało tego widoku; powietrze było kryształowo przejrzyste. Grzebiąc przy pasie i nie odrywając wzroku od tego, co zobaczył, Jamie wymacał przypiętą tam kamerę, wyszarpnął ją. Uderzył nią w wizjer hełmu, głowa odskoczyła mu do tyłu. Potem chwycił ją już pewniej i ustawił teleskopowy obiektyw. Ręce tak mu drżały, że wpierw zobaczył jedynie zamazany nieskład- ny obraz. Brutalnie warcząc gdzieś w środku siebie samego, Waterman zmusił się do zachowania rozpaczliwego spokoju, niczym przerażony czło- wiek, wiedzący, że musi dobrze wycelować swoją broń albo zginie. Ciemna rozpadlina w skałach uspokoiła się i pojawiła w ostrym zbliżeniu. Głęboko w niej, daleko pośród cieni nawisu, geolog ujrzał płaskie powierzchnie i linię białawych skał. Teraz ogarnął go lodowaty spokój. To są skały, mówił sobie. Nie budynki. Po prostu formacja skał, która wygląda z grubsza jak mury i wieże, stworzone przez istoty rozumne. A jednak. Jamie ustawił obiektyw na najsilniejsze powiększenie, a potem naciskał włącznik kamery, póki cichy pisk nie oznajmił mu, że skoń- czyła się kaseta. Dopiero wtedy odsunął okular. - Wracam na górę -krzyknął, chociaż mikrofon wbudowany w hełm miał ledwie kilka centymetrów od swoich ust. Wosnesenski wydawał się zaskoczony. - Coś nie tak? - Nie, Michaił, nic nie jest nie tak. Za to coś jest tak. - Co? Co powiedziałeś? Unoszenie kołowrotem do krawędzi kanionu trwało dłużej niż piętnaście minut. Jamie nawet nie wiedział, że opuścił się tak nisko. Większość tego czasu spędził na próbach dokładniejszego przyjrzenia się rozpadlinie, próbując przekonać samego siebie, że nic popuścił za bardzo wodzów wyobraźni. Starał się też odzyskać spokój, aby roz- mawiając z Rosjaninem, nie paplać trzy po trzy. Z krawędzi kanionu nie widać było tej rozpadliny. Kiedy zsunął z siebie uprząż, szybko oznajmił Wosnesenskiemu. - Michaił, schodź na dół. Prędko! Tam jest coś, co musisz zo- baczyć. - Ja? Dlaczego? - Nie ma czasu na dyskusje - ponaglał Jamie, zakładając uprząż na płomiennoczerwonym plecaku Rosjanina i zapinając mu ją na piersi. Zdziwiony Wosnesenski niechętnie zacisnął paski i zatrzasnął je na torsie w mechanizmie blokującym. Jamie zmienił kasetę w ka- merze. - Co to jest? - zapytał kosmonauta. - Co znalazłeś? - Sadzę, że to jakiś miraż - powiedział Jamie. - Ale może... Szybko opisał szczelinę i kształty, które w niej ujrzał. Kosmonau- ta nic nie powiedział, tylko zaparł się o krawędź kanionu, po czym zaczął schodzić. - Czekaj! -krzyknął Jamie. Dał Michaiłowi kamerę, zawiesił mu ją na pasie z wyposażeniem. - Używaj jej jak teleskopu. Ale nagraj tę całą cholerną kasetę. Filmuj, póki taśma się nie skończy. - Gdzie mam patrzeć? - zapytał kosmonauta, schodząc. Przypo- minał Watermanowi staroświeckiego nurka, ruszającego w morskie głębiny. Jamie nie przestawał wyrzucać z siebie poleceń, a motor kołowro- tu buczał cicho, zaś Rosjanin opadał coraz niżej. - Widzę to! - po raz pierwszy od chwili, gdy geolog spotkał Ro- sjanina, głos Wosnesenskigo zdawał się naprawdę podekscytowany - Tak, w środku są ciekawe formacje skalne... - urwał. - Co o tym sądzisz? - zapytał Jamie. Przez wiele minut nie padła żadna odpowiedź. A potem Water- man usłyszał: - To nie może być miasto, wygląda jak formacje skalne. - Tak - Jamie nerwowo chodził tam i z powrotem, wzdłuż kra- wędzi kanionu. A wiszący niżej Rosjanin milczał. - Taśma się skończyła - oznajmił wreszcie. - Wracam na górę. - Czy to istnieje naprawdę? - zapytał Jamie, kiedy kołowrót za- czął znowu jęczeć z wysiłku. - Tak, naprawdę. Ale to nie jest sztuczne. Nic mogłoby być. - Nieważne, czym to by mogło albo nic mogło być. Co to jest? - Nietypowe formacje skalne. Ale naturalne, nie stworzone przez człowieka. - Przez Marsjanina. - Przez niego też nic. Jamie wiedział, iż powinien się z nim zgodzić. To nie mogło być sztuczne, wioska zbudowana przez rozumnych Marsjan. To nie mogli być przodkowie jego przodków, mieszkańców Mesa, Verde oraz in- nych ukrytych w klifach osiedli w Anasazi. Wiedział, że to nie mogli być oni. Ale zanim Rosjanin znów stanął obok niego i zaczął ściągać uprząż, Jamie już paplał jak najęty: - Musimy podjechać łazikiem do tamtego miejsca na krawędzi, żebyśmy mogli przyjrzeć się temu z bliska. Jesteśmy za daleko, z te- go dystansu nie mamy pewności, a jeśli jest jakaś szansa, w ogóle ja- kaś najmniejsza szansa, że znaleźliśmy pozostałości po rozumnych formach życia, to słodki Jezu, Michaił, to byłoby największe odkry- cie w dziejach świata! Wosnesenski pozostał dziwnie cichy, jak znudzony nauczyciel, przyzwyczajony do wybuchów entuzjazmu swoich młodych uczniów. Jamie mówił i mówił, zaś Rosjanin milczał. Rozmontowali kołowrót, schowali go do łazika, do modułu na wyposażenie, a potem wgramo- lili się do śluzy. Kiedy znaleźli się już w przestrzeni mieszkalnej i zdjęli hełmy, Jamie spostrzegł, że Wosnesenski wygląda poważnie, niemal jakby był czymś urażony. Masywne szczęki pokrywał mu kilkudniowy zarost, co czyniło twarz Rosjanina jeszcze bardziej ponurą niż zazwyczaj. Waterman uświadomił sobie, że zachowuje się jak szalony. - Dobra, możemy tam jechać jutro rano, o brzasku, co? Rosjanin pokręcił głową. - Nie. Rozkazano nam wracać do bazy. - Rozkazano? Kto rozkazał? Kiedy? - Dzisiaj, kiedy schodziłeś w dół kanionu. Rozkaz przyszedł na częstotliwości zarezerwowanej dla dowództwa; słyszałem go w swo- im skafandrze. Doktor Li osobiście rozkazał nam wracać do bazy. Był wypadek. Orbita Marsa: Dejmos - To wygląda całkiem apetycznie - zażartował Lconid Tołbuchin. - Jak wielki ziemniak. Isoruku Konoye milczał. Japoński geochemik czuł się dziwnie spięty, kiedy wraz kosmonautą zbliżał się do niezgrabnej, bezkształtnej bryły marsjańskiego księżyca, Dejmosa. Dla Rosjanina wyglądał on może jak apetyczny kąsek, ale jemu wydawał się zwalistą masą ciem- ności, złą i niebezpieczną. Mars miał dwa księżyce, małe okruchy skały nazywane Fo- bos i Dejmos, trwoga i strach, odpowiednie towarzystwo dla boga wojny. Na pierwszy rzut oka wyglądały raczej jak sponiewierane karto- fle. Żaden z nich nie był okrągły. Miały zbyt małe rozmiary, aby ulec wpływowi sił, które kupę kamienia i metalu zmieniają w sferyczny glob. Oba nosiły głębokie ślady uderzeń meteorów. Powierzchnię Fo- bosa przecinały niewiadomego pochodzenia smugi, rowy wyglądające prawie tak, jakby skalisty księżyc podrapały pazury jakiejś gigantycz- nej bestii. Dejmos, mniejszy z tej dwójki, miał rozmiary mniej więcej takie jak Manhattan: około dziesięć na dwanaście i na szesnaście kilome- trów. Ale jego orbita znajdowała się już dwadzieścia tysięcy kilome- trów ponad powierzchnią Marsa. Z planety wyglądał niczym bardzo jasna gwiazda, wisząca na nieboskłonie przez dwa i pół solą, a potem chowająca się za widnokręgiem. Fobos miał dwadzieścia na dwadzieścia trzy i dwadzieścia osiem kilometrów oraz orbitę znacznie bliższą planecie, wędrował mniej niż sześć tysięcy kilometrów nad jej powierzchnią. Przemierzał marsjań- skie niebo w ciągu zaledwie czterech i pół godziny, mknąc z zachodu na wschód, niby jakiś sztuczny satelita (o bycie którym zresztą go po- dejrzewano) i pojawiał się znowu, mniej więcej sześć i pół godziny później. Uważano, że Fobos i Dejmos to dawne asteroidy, może z wielkie- go pasma kawałków skały i metalu, krążących pomiędzy Marsem a gi- gantycznym Jowiszem. Przed eonami zawędrowały tak blisko planety, iż schwyciło je pole grawitacyjne i stały się satelitami. Zatem badania Fobosa i Dcjmosa pozwolą nam dowiedzieć się więcej o innych asteroidach. Astcroidami była pierwotnie większość meteorytów, które uderzy- ły w Ziemię. Księżyce Marsa przypominały zaś typ meteorytów nazy- wany przez astronomów „chondrytami węglistymi". Odkryto, że takie meteoryty zawierają nie tylko związki węgla, ale nawet wodę, w che- micznych kombinacjach noszących miano hydratów lub wodzianów, a uwięzionych w skalnym materiale meteorytu. Jeśli księżyce Marsa były bogate w hydraty oraz związki węgla, nawet jeśli woda nie znajdowała się w stanie ciekłym, to biologowie i tak będą chcieli je zbadać, szukając śladów życia albo jego prekur- sorów. Poza tym, hydraty są niezwykle cenne dla astronautyki. Mogą dostarczać życiodajnej wody i tlenu. Co więcej, ową wodę można roz- bić na tl^n i wodór, co zapewni paliwo dla rakiet i o połowę zmniejszy tonaż statków wysyłanych na kolejne marsjańskie wyprawy. Maleńkie księżyce czerwonego globu mogły więc stać się oazami dla kosmicz- nych wędrowców, gdzie uzupełnialiby zapasy oraz pobierali paliwo dla silników rakietowych. Jeśli oczywiście zawierały hydraty. Wła- śnie dlatego japoński geochemik i rosyjski kosmonauta opuścili sta- tek Mars 2, aby własnoręcznie badać Dejmosa. - Pięć minut do kontaktu - powiedział Tołbuchin do mikrofonu w swoim hełmie. - Uzbrajam penetrator. Była to napędzana rakietowo kotwica, mająca wbić się w podziu- rawioną powierzchnię Dejmosa i utrzymywać przy nim obu ludzi. Nie zaczepiwszy się, badacze mogli odlecieć z maleńkiego księżyca już po pierwszym kroku - grawitacja na nim była minimalna. Konoye milczał, nie oglądał już wyłaniającego się przed nim ciemnego kształtu Dejmosa - zamiast tego przypatrywał się wiszą- cemu im nad głowami, olbrzymiemu cielsku czerwonej planety. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Obaj mężczyźni opuścili Marsa 2 przed godziną, mając na sobie skafandry kosmiczne i cylindryczne, metalowe struktury z jednostka- mi mobilnymi, otaczające ich ciała. Wyglądali niczym jaskrawo poma- lowane, grube roboty, wepchnięte do środka metalowych konstrukcji z przecinających się, pionowych i poziomych prętów. Jednostki mo- bilne zawierały osobisty ekwipunek, systemy podtrzymywania życia oraz silniki odrzutowe i paliwo, które pozwoliły im opuścić statek i ru- szyć na księżyc Marsa. Ten, który swoją nazwę zawdzięczał greckie- mu słowu oznaczającemu „strach". Połączone ze sobą statki Mars I i Mars 2, z wolna obracające się kilka kilometrów od nich, wyglądały jak miniaturowe modele, białe i ciche, pozbawione życia i rozpaczliwie dalekie. W oczach Konoye, Dejmos był brzydką, nieregularną i ciem- ną bryłą podziurawionego kraterami kamienia, zasłaniającego gwiaz- dy, zajmującego połowę nieba. Ogromnego. Złowieszczego. Zaś sam Mars zdawał się przerażająco wielki, jakby przytłaczający. Z tej per- spektywy ogrom czerwonej planety, wiszący mu nad głową, zgniatał, wyciskał oddech z płuc. Trzy olbrzymie wulkany na Tharsis i jeszcze większa kaldcra Olympus Mons wyglądały, jakby się weń wpatrywały, cztery monstrualne, okrągłe oczy demona, spoglądające złowrogo. Japoński geofizyk przygotowywał się do tej chwili ponad trzy lata. Przeszedł na Ziemi wszystkie symulacje, doświadczył długich tygodni zerowej grawitacji na pokładzie stacji orbitalnych. Starannie ćwiczył, aby móc przeprowadzić bezpośrednie badania księżyców Marsa. Za nim czekali w kolejce rosyjski geolog i amerykański geo- fizyk. Ale on, Japończyk był pierwszy. Jednak Konoye nie liczył się wówczas z ogromem czerwieni, gó- rującym nad nim jak potężna, groźna siła. Teraz nie był w symulatorze. Nad jego głową wisiał Mars, czuł prawie, jak go naciska; wielooki de- mon patrzył, wściekły i pożądliwy. W naukowcu obudził się jakiś lęk z dzieciństwa, zaczął w nim krzyczeć. Jakiś dawno zapomniany kosz- mar targnął jego umysłem. Musiał uciec. Uciec! Konoye po omacku włączył silniki. Ogarnięty paniką uciekał od przytłaczającego go Marsa. - Czekaj! - krzyknął Tołbuchin. - Co robisz? Konoye odlatywał od Marsa, od Dejmosa i kosmolotu, w którym spędził ponad dziewięć miesięcy. Jego dłonie ściskały kurczowo ma- netki silników, niczym u katatonika albo zastygłego trupa. - Stój! - wrzeszczał Tołbuchin, tak zdenerwowany, że przeszedł na rosyjski. - Ty kretynie, zabijesz się! Ale Konoye uciekał, ogarnięty paniką, niezdolny do odpowiedzi. Kosmonauta włączył własne silniki i ruszył za nim, a w słuchawkach wybuchły mu wściekłe rozkazy załogi Marsa 2, oglądającej całe zaj- ście. Za sprawą bezlitosnej i nieczułej natury Konoye zamienił się w miniaturową asteroidę. Na pełnym ciągu szybko skończyło mu się paliwo. Pośród pozbawionej tarcia próżni leciał dalej, w tym samym kierunku, prosto ku bezmiarom pustki między światami. Tołbuchin nigdy nie dałby rady go złapać. W ciągu kilku sekund Rosjanin uspo- koił się, dał znać o sobie jego trening - wspomagany rozbrzmiewa- jącymi mu w słuchawkach okrzykami ekipy monitorującej. Zawrócił 1 ruszył z powrotem ku bezpiecznemu Marsowi 2. Dotarcie do Konoye zabrało ekipie ratunkowej nie więcej niż dwie godziny. Poruszała się jednym z pojazdów transferowych, prze- znaczonych do wykorzystywania w nagłych wypadkach, a przez wszystkich nazywanych holownikami. Japoński naukowiec wciąż miał w butli zapas powietrza na kilka godzin. Ogrzewanie skafandra oraz urządzenia podtrzymujące życie nadal były sprawne. A jednak Konoye był martwy. Sekcja, którą na pokładzie Marsa 2 od razu przeprowadził doktor Li, wykazała, iż zgon nastąpił wsku- tek wylewu krwi do mózgu. Tołbuchin, słysząc werdykt, potrząsnął głową. - On umarł z przerażenia - wymamrotał Rosjanin. - Umarł przez deimos, strach. Soi 9: Wieczór W takim razie umarł z przyczyn naturalnych - stwierdził Ja- mie. Wosnesenski wzruszył ramionami. -Ale czy umarłby, gdyby pozostał na Ziemi? Albo gdyby nie opuścił pojazdu? Teraz Waterman wzruszył ramionami. - Nigdy się nie dowiemy. Siedzieli w ciasnej śluzie, powoli, mozolnie ściągając skafandry, znużeni całym dniem pracy i przygnębieni wieściami z orbity. - Wciąż nie rozumiem, dlaczego Li rozkazał nam wracać do bazy - burknął Jamie. - Czy on nie rozumie, co my tutaj znaleźliśmy? - Co znaleźliśmy? - Wosnesenski uśmiechnął się pobłażliwie. - Złudzenie optyczne? - Dobra... być może - zgodził się geolog. - Kiedy wrócimy do bazy, będziemy mogli poprosić załogę na orbicie o komputerową obróbkę tych taśm. Jeśli jest jakaś szansa, że te formacje skalne są dziełem ludzkich...ee, marsjańskich rąk -na pewno tutaj wrócimy. - Michaił, nie tylko o to chodzi. Ten kanion jest jak otwarta księ- ga z napisaną historią tej planety. Powinniśmy zbadać to, co skały mają nam do powiedzenia. Joanna i specjaliści od nauk związanych z ży- ciem powinni być tam na dole, gdzie przez cały dzień wisi mgła. Tam k mają największą szansę na znalezienie życia. Wosnesenski rozebrał się do samej bielizny, poprzetykanej rurka- mi z wodą. Jamie wciąż miał na sobie spodnie od skafandra, schylał się do przegrody śluzy, aby ściągnąć but. Rosjanin spojrzał na czerwony pył, okrywający obuwie Waterma- na i głośno pociągnął nosem. - On pachnie inaczej niż ten z Księżyca. -Co? - Po księżycowym spacerze twój skafander pachnie tak, jakby ktoś strzelał w nim z rewolweru. Księżycowy pył, który przyczepia się do skafandra i butów, pachnie spalenizną. A ten - wskazał cien- ką warstwę rdzawego pyłu na skafandrze - marsjański piach pach- nie inaczej. Jamie zmarszczył nos. - Teraz, kiedy o tym wspomniałeś, to pachnie tak samo, jak pod kopułą, prawda? Kiwając głową, Wosnesenski podniósł rękaw swojego skafandra; uniósł się z lekko syczącym dźwiękiem, wydanym przez śliskie, te- flonowe przeguby. - Pachnie. Jamie powąchał metaliczny rękaw. Woń była ostra. Mocna. Potem wyjął rękawice ze schowka, gdzie upchnął je przed chwilą. Gdzieś, w da- lekich pokładach pamięci pojawił się obraz nadchodzącej burzy, niesamo- witego, dziwnego blasku popołudnia, ciężkiego i nieruchomego letniego powietrza. Błyskawic migoczących wśród zbliżających się chmur. - Tak. Dziwny zapach. Prawie jak... czy to może być ozon? Wosnesesnski przetarł oczy. - Tak, myślę, że masz rację. Ozon. - Gleba pełna nadtlenków — stwierdził Jamie. -A w panującej tutaj, wysokiej temperaturze, rozpadają się, wy- palają z piachu. Teraz i Jamiego zapiekły oczy. Śluza łazika była znacznie mniej- sza od tej pod kopułą. - Może powinniśmy stąd wyjść. Jamie zakończy! zdejmowanie butów i wiercąc się, zsuwał spodnie skafandra. Dokładnie odkurzyli swoje skafandry, jednak w śluzie pozostał ostry zapach. Potem geolog ruszył za Wosnesenskim przez klapę, prowa- dzącą do głównych pomieszczeń przedniej części łazika. - Rety, czuję się tutaj jak w śródmieściu Houston - stwierdził Jamie, mrugając. - Ozon zaraz się rozłoży - odparł Rosjanin. - Stanie się cząstecz- kami tlenu. Niegroźnymi. Przeglądając półki ze starannie poukładanym ekwipunkiem, Ja- mie wymamrotał: - Mamy gdzieś tutaj GCMS*, prawda? Nie ma go w module z wyposażeniem. Rosjanin wskazał najniższą półkę. - To prostokątne urządzenie. Magnetyczny jest w module z wy- posażeniem. - Ten wystarczy. Jamie przykucnął, aby zdjąć instrument z półki. Spektrometr ma- sowy służył do analizy chemicznego składu materii, dosłownie atom po atomie. Leżał, starannie zapakowany w szare pudełko z tworzywa sztucznego, zadziwiająco lekki. Logo producenta zdradzało, iż urzą- dzenie pochodzi z Japonii. - Chcę sprawdzić poziom ozonu w śluzie. Zobaczyć, jak się roz- pada i jakie jeszcze gazy mogą powstawać z gleby. - Dobra - odparł Wosnesenski. * (GCMS — spektrometr masowy z chronometrem gazowym — przyp.red.). - Ustawię to w śluzie i połączę z drugim ekranem w kokpicie. A ty zajmij się kolacją, umieram z głodu. Rosjanin lekko zmarszczył ciemne brwi. - Wydajesz mi rozkazy? Ja tu jestem dowódcą. Jamie zabierał się właśnie za otwieranie klapy od śluzy, na bio- drze opierał trzymany pod ręką spektrometr. Zza ramienia spojrzał na kosmonautę. - Jankesie, to ja wydaję rozkazy - stwierdził Michaił. - Ustawisz GCMS, a ja przygotuję posiłek. - Tak jest, szefie - z uśmiechem odparł Waterman. Joanna spoglądała na ekran, kiedy Wosnesenski, a potem Jamie Waterman składali swoje wieczorne raporty. Siedziała na taborecie o cienkich nóżkach, przy stole w pracowni biologicznej, otoczona jak kokonem zwałami wyposażenia. W laboratorium czuła się prawie jak w domu; mikroskopy, szczelne pudełka oraz półki ze szklanymi na- czyniami sprawiały, że było jej tu wygodniej i bezpieczniej niźli w pu- stej, ciasnej kabinie, służącej za sypialnię, Podłączyła laboratoryjny komputer do systemu komunikacyjnego bazy tak, iż mogła odbierać raporty z wyprawy na osobności. Twarz Watermana była poważna, ale zadowolona. Nie uśmiechał się, ale kie- dy opisywał dokonane tego dnia obserwacje, w jego oczach lśniło pod- niecenie, którego wcześniej nic widziała. - To jest właśnie miejsce, gdzie powinniśmy wylądować - mó- wił, spoglądając z ekranu, tak jakby wiedział, że jego wzrok spotyka jej oczy. - Tam jest wilgoć i mógłbym się założyć, że temperatury na dole, przy dnie dolny są znacząco wyższe niż u góry, na równinie. Mówił dalej, a w jego oczach migotały iskry, gdy opisywał for- macje skalne, które przypominały mu osadę, widzianą w klifie połu- dniowozachodniej Ameryki. - Przystojny jest ten czerwonoskóry diabeł, co? Joanna obróciła się na stołku. Za nią stał Tony Reed, oparty ramie- niem o przezroczystą, plastykowąprzykrywę pustego pojemnika. Pod bru- natnym kombinezonem miał czarną koszulę ze stójką. Kącik ust wykrzy- wił w dziwnym, sardonicznym uśmieszku. Brazylijka spoglądała na nie- go przez pcłnąmilczenia chwilę. Wyglądał, jakby jego twarz rozpękła się na dwie połowy -jedną śmiejącą się, drugą poważną. - Jamie podał poważne powody do dalszego badania tego kanio- nu - powiedziała. - Szansę znalezienia żywych organizmów albo na- wet skamielin wymarłych organizmów... Reed podszedł bliżej, wyciągnął drugi stołek i usiadł na nim okrakiem. Wskazując na monitor, powiedział: - Nasz przyjaciel Indianin chyba myśli, że znalazł ruiny starożyt- nej osady. Co za bzdura! W Joannie zapłonęła nagła złość. - Skąd ty możesz wiedzieć, co jest bzdurą? Jak możemy powie- dzieć cokolwiek o tym świecie, póki go całkiem nie zbadamy? Reed uśmiechnął się szerzej. - Nie lubię hazardu, ale postawię wiele, że na Marsie nie ma sta- rożytnej cywilizacji. - Tak, a półtorej wieku temu mógłbyś się założyć, że Schliemann nigdy nie odnajdzie ruin mitycznej Troi. - Boże, nie denerwuj się! - roześmiał się. Joanna odwróciła się z powrotem do komputera, ale teraz na ekranie widniała toporna, posępna twarz Wosnesenskiego. Wyłączy- ła monitor. - Masz rację, oczywiście - śmiało dodał Reed. - Tak czy inaczej, zawsze można się mylić. Joanna uznała to za przeprosiny. - Jamie robi kawał dobrej roboty, prawda? - Tony spytał reto- rycznie. - Cieszę się, że udało nam się wywalczyć dla niego miej- sce w załodze. - Jest cennym nabytkiem w ekipie - zgodziła się Brumado. - Lepszym niż Hoffman, choć zastanawiam się, jak poszłoby tu- taj ojcu DiNardo. - Co masz na myśli? Reed, opierając łokcie na znajdującym się za nim laboratoryjnym stole, wyglądał teraz na tak odprężonego, jakby właśnie siedział w lon- dyńskim pubie. - No, DiNardo ma tę swoją wspaniałą reputację, wiesz o czym mówię. Gdyby to on zobaczył te skały w Wielkim Kanionie, to zasta- nawiam się, czy jego prestiż wystarczyłby, aby skłonić nas do prze- niesienia tam obozu. - Całej bazy? Reed skinął lekko głową, jego chłopięcy lok płowych włosów opadł mu na czoło. - Jeśli Jamie ma rację i ten kanion to najlepsze miejsce, w którym można szukać życia, to powinniśmy przynajmniej rozbić tam drugi obóz, nie sądzisz? Powoli kiwając głową, Joanna odparła: - Ale nie możemy przemieścić całej kopuły. - Teraz, gdy zabił się ten głupi Japończyk - stwierdził Tony - kontrolerzy lotu pewnie nie pozwolą nam zrobić niczego, co choć milimetr odbiega od oficjalnego harmonogramu. - Ale harmonogram miał być elastyczny! Nie mogą zmusić nas do wykonywania ustalonych wcześniej, rutynowych zadań, jakbyśmy byli marionetkami. - Myślisz, że nie? Wciąż mi się jednak wydaje, że gdyby był tu- taj DiNardo, to pracowalibyśmy już nad planem umieszczenia obozu na dnie tamtego kanionu. - Właśnie tego chce Jamie, prawda? - Chyba. Ale on ma kłopoty ze swoimi politykami, wiesz, przez te głupoty w języku Nawaho, które wygadywał po lądowaniu. Wątpię, żeby na górze zatwierdzili jego wnioski. Joanna przyglądała się twarzy angielskiego lekarza. Już się nie śmiał. Wydawał się całkiem poważny. - Mogę porozmawiać o tym z ojcem - zaproponowała. - Jestem pewna, że on już wie o tej możliwości - albo się dowie, gdy tylko dzi- siejszy zapis dotrze do kontrolerów misji. - Tak, twój ojciec na pewno może pomóc. Ale bardziej myślałem o DiNardo. Sądzę, że gdybyśmy zdołali uzyskać jego poparcie dla pomysłu rozbicia drugiego obozu w kanionie, to ogromnie by nam to pomogło. Joanna poczuła ogarniające ją podekscytowanie. - Tak! Oczywiście! Trudno byłoby im nie zgodzić się z ojcem DiNardo. - No, ciężko - stwierdził Reed. - Sama się z nim skontaktuję - powiedział Joanna. - I zasugeruję też ojcu, żeby pozyskał jego pomoc. -To jest pomysł. - Wyślę wiadomość. Zaraz. - Znakomicie - rzekł Reed. Rozprostował się i wstał ze stołka, potem, nachylając się ku Brazylijce, wyszeptał: - Możemy dokonać niezłych rzeczy, ty i ja, tak działając cicha- czem. - O tak. Dziękuję ci. Jestem ci wdzięczna za pomoc. - Nie ma sprawy, moja droga pani. Jednak później, kiedy Reed swobodnym krokiem zmierzał do swojej kajuty, rozmyślał: Ona leci na Jamiego, to pewne. Teraz trzeba tak to wszystko rozegrać, żeby Waterman został w Wielkim Kanionie, a ona tutaj. Tysiąc kilometrów rozłąki da mi wystarcza- jące pole do działania. Będę ją miał, wcześniej czy później. Potrze- buję tylko cierpliwości. I odrobiny pomocy, którą ona sama mi za- pewni. Jak miło! Pogwizdując pod nosem, przeszedł przez mesę, gdzie przebywa- ła teraz większość badaczy, niczym grupka dzieciaków rozprawiając 0 wydarzeniach dnia. Tony nie zwrócił na nich uwagi i ruszył ku swe- mu łóżku i swoim snom. Jamie i Wosnesenski siedzieli w kokpicie łazika, składając swój wieczorny raport. Kiedy skończyli wypełnianie oficjalnych obowiąz- ków, Connors opowiedział im o reakcjach na wypadek Konoye. Jamie, patrząc na zmartwioną twarz kosmonauty, widoczną na monitorze w centrum pulpitu, kątem oka zerknął też na drugi ekran. Błyszczące krzywizny wykresu wskazywały, iż poziom ozonu powstałego z mar- sjańskiego pyłu zmniejszył się prawie do zera. - Ten wypadek wszystkich zdołował - mówił zatroskany astro- nauta. - Doktor Li od paru godzin gada z Królewcem. Bóg wie, jakie będą rozkazy. - Ale przecież sprzęt działał prawidłowo - odparł Waterman. - Kosmonauta i reszta zespołu działali tak, jak ich wyszkolono. Ko- noye po prostu miał wylew. - Albo z jakiegoś powodu spanikował, a potem dostał wylewu - ponurym głosem dodał Wosnesenski. Connors był bardzo przygnębiony. - Cokolwiek to było, politycy wariują. Nie jest dobrze, jak ktoś ginie... - On nic zginął - przerwał Jamie. - On umarł. - Myślisz, że to kogoś obchodzi w Tokio? Albo w Waszyngtonie? - warknął astronauta. - Nie, domyślam się, że nie. -Wyruszy my jutro o świcie, tak jak polecono - odezwał się Wo- snesenski. - Tymczasem wyślę do ciebie wszystkie nagrania wideo 1 inne dane, które zgromadziliśmy. - Dobra. Ustawię komputer, żeby odebrać twój przekaz. Nawet nie wspomniał o osadzie w klifie, uświadomił sobie Ja- mie. Ani słowa. - Mogę rozmawiać z doktorem Patelem? - zapytał Connorsa. - Jest tam? - Jasne. Po kilku chwilach oblicze astronauty zastąpiła okrągła, śniada twarz hinduskiego geologa. Jamie zauważył, że obaj geologowie bio- rący udział w misji to w pewnym sensie Indianie. Nie rozśmieszyło go to. Zawinił Kolumb i jego kiepskie wyczucie kierunku. Ciemna skóra Patela zawsze zdawała się połyskiwać, jakby po- kryta cienką warstewką potu albo dopiero co nasmarowana oliwą. Oczy miał duże i lśniące, przez co przypominał małe dziecko, bliskie wybuchu płaczu. - Rava - powiedział Watennan - będę wdzięczny, jeśli poprosisz O'Harę, żeby zajął się tymi nagraniami wideo. Tymi, które dzisiaj na- graliśmy. Żeby obrobił je komputerowo. - Jest tam coś szczególnego, co chciałbyś, żebym obejrzał? Jamie stwierdził, że jego kolega po fachu pewnie nie słyszał dzi- siejszego raportu. Może był zbyt zajęty rozprawianiem o wypadku Konoye. -Zobaczysz taką dziwną formację skalną, w szczelinie, w ścianie klifu - wyjaśnił. I po chwili wahania dodał: - Ona prawie wygląda jak budynki. Ciemne, lśniące oczy Hindusa stały się jeszcze większe. - Budynki? - pisnął Patel. - Czyjeś budowle? James zmusił się do zachowania spokoju. - Równie dobrze jak ja wiesz, że szansę na to, aby były jakimiś sztucznymi tworami są bardzo małe - nabrał powietrza. -Ale napraw- dę przypominają mi osadę, którą widziałem kiedyś na południowym zachodzie Stanów. Patel zamrugał. Potem stwierdził: -Tak, oczywiście. Obejrzę te nagrania jak najdokładniej. Poproszę doktora O'Harę, żeby przepuścił je przez program, który je obrobi. - Dzięki - odparł Jamie. W głębi ducha poczuł irracjonalny strach, że zniekształcą dane, pomajstrują przy obrazach, a osada w kli- fie będzie wyglądała jak zwietrzałe, stare skały. Wreszcie wczołgał się na koję. Wosnesenski zgasił wszystkie światła, poza tymi na pulpicie w sterówce. - Spij dobrze, Jamie - powiedział Rosjanin, ziewając i przecią- gając się na koi przy przeciwległej ścianie. - Ty też, Michaił. Cichy, marsjański wiatr omiatał nocą nieruchomy łazik, uderzając w jego metalowy pancerz, kilka cali od uszu Jamiego. Nawaho próbo- wał wyłapać w tym wietrze jakiś ślad głosu, jakieś zawodzenie cieni dawno umarłych Marsjan. Niczego jednak nie usłyszał. Nocą nie wyją tutaj żadne duchy, sennie pomyślał Jamie. Poczuł się rozczarowany. Śmierć Czerwony świat nie tylko znajdował się dalej od Ojca Słońca niż błękitny - był też znacznie bliżej niewielkich planetoid, krążących wśród ciemnej pustki, oknichów pozostałych z czasów początku. Czę- sto spadały one na czerwony świat, wyjąc niczym potwory, pozosta- wiając na bladym niebie demoniczne ogony płomieni. Czerwony świat był niewielki, chłodny, bombardowany przez diabły z niebios, wciąż ubywało zeń powietrza i wody. Jeśli tliła się na nim jakaś iskierka życia, musiała ciężko walczyć, by nie zagasnąć. A nawet wtedy śmierć uderzała nagle i bez miłosierdzia. Jeden z największych pośród owych demonicznych światów zbliżył się do czerwonej planety na tyle, aby poczuć jej przyciąganie. Była to wiel- ka góra skał, mknąca przez kosmiczne ciemności, tysiąc razy większa od skały, który wybiła Krater Meteorytowy na południe od ziem Ludu. Przez tysiące tysięcy lat niespiesznie odprawiała wokół czerwonego globu swo- istą ceremonię, zbliżając się do niego, a potem odchodząc w dalsze głębiny pustki. Niczym rytualni tancerze Ludu, oboje poruszali się zgodnie z ryt- mem wieczności. Za każdym razem, kiedy demoniczny świat zbliżał się do czerwonej planety, odległość między nimi stawała się coraz mniejsza. Masa skał przemykała tuż obok, darowując czasowe ułaskawienie i dając zapowiedz tego, co miało nastąpić. Wreszcie runęła na czerwony świat, wyjąc niby wszystkie demo- ny piekieł. Ów straszny upadek sprawił, że skały stopiły się niemal do samego rdzenia globu. Ogromna chmura płonącego pyłu wytrysnęła w atmosferę i szybko rozpostarła się od bieguna do bieguna. Uderze- nie wstrząsnęło całym ciałem udręczonego, czerwonego świata, uno- sząc jego skorupę po drugiej stronie w ogromne wybrzuszenie. Cała atmosfera niemal się wypaliła. Czerwony glob okryły ciemności. Nie było dnia, tylko ciemna noc. Wody zamarzły, a potem przykrył je czerwony pył, opadający z żałośnie rzadkiej teraz atmosfery. Skorupa planety znów zastygła, ale głęboko pod nią, skały pozostały rozpalone do białości, płynne. Od tamtego czasu jeszcze przez tysiące stuleci wybuchały wulkany. Kiedy niebo wreszcie stało się przejrzyste, czerwony świat przedsta- wiał obraz kompletnego zniszczenia. Morza znikły. Atmosfera stała się tyl- ko żałosnym widmem. Ląd zrobił się jałowy. Nigdzie nie sposób było do- strzec życia, jeśli w ogóle na tym globie kiedykolwiek istniało. Ziemia NOWY JORK: Kiedy nad głową Alberta Brumado zapaliły się światła, zmrużył powieki. Ile swojego życia spędziłem w studiach te- lewizyjnych? Razem to musiały być całe lata. Pierwszy raz odkąd pamiętał, denerwował się czekającym go wy- wiadem. Nie dlatego, że to była amerykańska sieć telewizyjna. Nie dlatego, że musiał stawić czoła trójce doświadczonych dziennikarzy z najbardziej prestiżowych dzienników, magazynów i sieci telewizyj- nych w Stanach Zjednoczonych. Miewał już z takimi do czynienia. Niepokój ściskający jego serce wynikał z tego, iż jego rozmówcy zwęszyli krew. Śmierć doktora Konoye zwabiła rekiny, które zaczęły krążyć wokół tego, co uznały za zraniony i krwawiący Projekt Mar- sjański. Podczas tego wywiadu nie będzie uprzejmości, nie będzie cac- kania się. Brumado wiedział, że czeka go ciężka przeprawa. Personel techniczny zachowywał zwykłą, zawodową uprzejmość. Elegancka, umalowana kobieta śmiała się i gawędziła z nim, klepiąc wacikami opaloną skórę Brazylijczyka. Wciąż jeszcze siedział na fo- telu w charakteryzatorni, kiedy przybył producent. Wyglądał na zmę- czonego. Stanął za Albertem i przemówił do jego odbicia w ogrom- nym, ściennym lustrze. Zapewniał go, że wszystko co ma robić, to być naturalnym, być sobą, a „widownia go pokocha''. Młodsza asystent- ka producenta, młodsza od Joanny, zrobiła wszystko co mogła, aby Brumado się rozluźnił. Przyzwyczajona do uśmiechniętych polity- ków, udzielających wymijających odpowiedzi oraz dziarskich gwiazd showbiznesu, kryjących swoje lęki pod płaszczykiem luzu, zapropo- nowała Brumado kawę, lekkie drinki, a nawet Krwawą Mary. Z ner- wowym uśmiechem poprosił tylko o wodę. Teraz znalazł się w studio, razem z kamerzystami ukrytymi za swoim sprzętem i technikiem, przypinającym mu bezprzewodowy mi- krofon do krawata, zaraz pod brodą. Prowadzący program wszedł po dwóch przykrytych dywanem stopniach na rzęsiście oświetlone podium i skierował się do fotela, nieopodal tego, na którym siedział Brazylijczyk. - Proszę nie wstawać, doktorze Brumado - powiedział, wyciąga- jąc ku niemu rękę. - Dobrze, że tak szybko pan tutaj przybył. - Chcę rozwiać wszelkie wątpliwości, które może mieć opinia publiczna względem tej tragedii - odparł Alberto, kiedy prowadzący usiadł. Mikrofon dziennikarza tkwił już na swoim miejscu, ledwie widoczny na tle granatowego krawata. Mężczyzna miał też wetkniętą w ucho maleńką słuchawkę o cielistej barwie, nieco przypominającą aparat słuchowy. - Dobrze - powiedział prowadzący nieobecnym głosem, swoją uwagę skupił teraz na tekście przesuwającym się po ekranie, wbudo- wanym w niewielki stolik przed nimi i tak ustawionym, aby monitor pozostał niewidoczny dla kamer. Troje inkwizytorów przybyło razem, uśmiechając się i gawędząc. Dwóch mężczyzn i kobieta, której włosy, barwy kości słoniowej, lśniły niczym stalowy hełm. Wymieniono uściski dłoni. Brumado miał wra- żenie, jakby uczestniczył w preludium bokserskiej walki. Teraz wszy- scy idą do swoich narożników i zaraz zaczną się bić. Kierownik planu wbiegał i wybiegał z cienia przy kamerach. Wielki zegar za ekranie monitora mierzył ostatnie sekundy, jego większa wskazówka zauważalnie przystawała na każdej kresce cy- ferblatu. Kierownik planu wskazał na prowadzącego. - Dzień dobry, witamy w programie Twarzą do ludzi. Dzisiejsze- go ranka mamy przyjemność gościć doktora Alberto Brumado... Kiedy prezenter przedstawiał trzech „wybitnych dziennikarzy", mających zadawać pytania, Brumado poczuł, jak przyspiesza mu tętno. - Na samym początku - oznajmił prowadzący, odwracając się ku Brazylijczykowi - chciałbym zadać panu podstawowe pytanie: jakie znaczenie dla Projektu Marsjańskiego ma śmierć doktora Konoye? Brumado wykrzywił wargi w ojcowskim uśmiech, tak jak zawsze robił, udzielając wywiadów. - Dla badań Marsa będzie miała niewielkie znaczenie . Misję od początku planowano, mając na uwadze to, iż badanie odległej planety może okazać się niebezpieczne. To właśnie dlatego każdy naukowiec i astronauta ma swojego zastępcę. Załoga będzie oczywiście zdolna do kontynuowania badań Marsa, a nawet pracy na Pejmosie i Fobo- sie, pierwotnie wyznaczonej doktorowi Konoye... - Mówi pan, że ludzka śmierć nic dla pana nie znaczy? - prze- rwał jeden z dziennikarzy, marszcząc brwi niczym maszkaron. - Oczywiście, że wiele dla mnie znaczy - odparł Brumado. - Wiele znaczy dla każdego z nas, a szczególnie dla żony doktora Konoye i jego dzieci. Ale nie zatrzyma ona badania Marsa oraz jego księżyców. - Doktorze Brumado, co poszło źle? - zapytała kobieta. Była reporterka telewizyjną, miała na sobie elegancką, czerwoną spódnicę i męską, białą bluzę. -Nic nie poszło źle. Doktor Konoye dostał wylewu. Przypuszczam, że to samo mogło mu się przytrafić w biurze w Osace. Albo w domu. -Ale przytrafiło się na Marsie. - Przytrafiło się podczas pobytu w przestrzeni kosmicznej - za- uważył jeden z dziennikarzy. - Czy to miało jakiś wpływ na wylew krwi do mózgu? Czy nieważkość miała jakieś znaczenie? Brumado pokręcił głową. -Nieważkość nie miała z tym nic wspólnego. Jeśli już, tomikro- grawitacja ma wręcz dobroczynny wpływ na układ krwionośny. - Jak to się mogło stać, że przyjęto go do wykonywania tej nie- bezpiecznej pracy, skoro miał problemy z układem krwionośnym? - Nie miał problemów z układem krwionośnym. - Ten człowiek umarł na wylew! - Nie miał żadnych kłopotów zdrowotnych. Został dokładnie przebadany i poddany różnym testom, podobnie jak wszyscy pozostali uczestnicy misji. Przeszedł wszystkie lata treningu i badań, nie przy- sparzając najmniejszych problemów. Miał tylko czterdzieści dwa lata. Nawet dane medyczne jego rodziny nie wskazują na istnienie jakiś problemów z krążeniem. - W taki razie, jak pan wyjaśni ten wylew? -Nikt nie jest w stanie tego wyjaśnić. Tak się po prostu zdarzyło. To nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Bardzo smutny. - Ale nie zatrzyma pan misji ani w żaden sposób nic zmieni jej działań? Brumado znowu się uśmiechnął, tym razem, aby ukryć wście- kłość. - Na początek przypomnę, że nie mam żadnej oficjalnej władzy na Projektem Marsjańskim. Jestem tylko doradcą. - Niech pan da spokój. Cały świat zna pana jako serce Projektu Marsjańskiego. - Nie uczestniczę w rutynowych działaniach związanych z Pro- jektem. I nic pełnię w nim żadnej oficjalnej funkcji. W rzeczywistości mój wpływ skończył się, kiedy statki wyruszyły na Marsa. - Chce pan powiedzieć, że jeśli pójdzie pan do kontrolerów lotu w Houston... - Królewcu - poprawił Brumado. - Nieważne, gdzie. Gdyby poszedł pan do nich i doradził im, aby zamknęli Projekt i ze względów bezpieczeństwa sprowadzili tych lu- dzi do domu, nie posłuchaliby pana? - Mam nadzieję, że nie. Jeśli dałbym im taką radę, mam nadzieję, że byliby na tyle rozsądni, aby ją zignorować. - Nie dba pan o bezpieczeństwo tych ludzi, którzy znajdują się teraz na Marsie? Brumado zawahał się na ułamek sekundy, wystarczająco długo, aby przypomnieć sobie, że nie może im pozwolić, aby zmusili go do wydawania oświadczeń, których nie chciał. - Musi pan pamiętać, że to nie był wypadek ani awaria wyposażenia, ani nawet wynik jakiegoś mankamentu naszych planów. Ten człowiek do- stał wylewu. Kiedy to się stało, znajdował się sto milionów kilometrów od Ziemi, ale to samo mogło przytrafić mu się we własnych łóżku. - Odwra- cając się prosto do kamery, na której płonęła czerwona lampka, Brumado kontynuował: - Mamy wstrzymać badania Marsa z powodu śmierci jed- nego człowieka? Czy Amerykanie przerwali podbój Dzikiego Zachodu dlatego, że na pograniczu umierali ludzie? Czy badanie świata przerwano dlatego, że zatonęło kilka statków? Gdybyśmy ze strachu przed niebezpie- czeństwem przestali iść do przodu, to wciąż siedzielibyśmy w jaskiniach, drżąc przy każdym huku gromu. Prowadzący uśmiechnął się szeroko i powiedział. - Będziemy kontynuować, zaraz po tej ważnej wiadomości. Światła nad ich głowami przygasły. Brumado sięgnął po szklankę wody ze stolika. - Dobry czas. Idzie bardzo dobrze - oznajmił prezenter. - Proszę tak trzymać. Następna część programu przypominała pierwszą: dziennikarze prawie bierni, Brumado broniący Projektu Marsjańskiego przed ich niezbyt subtelnymi insynuacjami, dotyczącymi jego rzekomej bezsen- sowności albo czyjejś niekompetencji. -1 mimo tego, co się stało - atakował prasowy maszkaron - napraw- dę nie sądzi pan, że tam jest zbyt niebezpiecznie dla istot ludzkich? Alberto zagrał swoim asem z rękawa. - Jedną z tych istot ludzkich jest moja córka. Gdybym sądził, że wisi nad niąjakaś groźba niemożliwa do zaakceptowania, zrobiłbym wszystko co w mojej mocy, aby sprowadzić zespół badawczy w bez- pieczne miejsce. Proszę mi wierzyć. W trakcie kolejnej przerwy na reklamy prezenter oznajmił: - Dobra, mamy jeszcze cztery minuty do końca. Nie spytaliśmy jeszcze o coś, o co powinniśmy spytać? - Nie powiedzieliśmy jeszcze ani słowa o tym, co do tej pory od- kryto na Marsie - łagodnie zauważył Brumado. - Dobra, może być - prowadzący spojrzał na troje dziennikarzy, którzy mu przytaknęli, bez zbytniego entuzjazmu. Kierownik planu wskazał na prezentera, czerwone światło kame- ry wycelowało w niego, mrugając. Zanim jednak zdołał otworzyć usta, reporter z dziennika szybko zapytał: - Chciałbym wiedzieć, jakie właściwie mamy korzyści z tej wyprawy? Czy naukowcy znaleźli na Marsie coś, wartego pięćset miliardów dolarów? Brumado znów się uśmiechnął. - Ta suma jest znacznie zawyżona. I oczywiście, te koszta po- noszą wspólnie ponad dwa tuziny państw; Stany Zjednoczone nie dźwigają tego ciężaru samotnie. -Tak, ale... - Dokonaliśmy na Marsie znaczących odkryć - nie przerywał Brumado. - Bardzo ważnych odkryć. Lądujące ekipy są na powierzch- ni niewiele dłużej niż tydzień, a już odnalazły wodę - eliksir życia. - Zakopany pod ziemią i zamarznięty - stwierdziła reporterka telewizyjna. - Ale żadnych oznak samego życia - dodał dziennikarz . - Jeszcze nic. - Spodziewa się pan, że na Marsie zostanie odnalezione życie? - Jestem teraz większym optymistą niż przed tygodniem - odparł Brumado, jego uśmiech stał się teraz szczery. - Wygląda na to, że ist- nieją wielkie obszary wiecznej zmarzliny. A zgodnie z raportem geo- loga, który wyprawił się do Valles Marineris, Wielkiego Kanionu Mar- sa, każdego ranka unoszą się tam mgły. To oznacza wilgoć. Na dnie doliny temperatura może być znacznie wyższa, niż gdziekolwiek in- dziej. Tam może istnieć życie. Dziennikarz wlepił w Brumado swoje błyszczące oczy. - Proszę się przyznać, pan potrzebuje odkrycia na Marsie życia, aby usprawiedliwić ten niesamowicie kosztowny Projekt. Pan musi być optymistą, nieprawdaż? - Oczywiście, chcę, aby program eksploracji Marsa trwał nadal. Ale odkrycia pierwszej wyprawy to już więcej niż potrzeba, by uspra- wiedliwić wysłanie kolejnej misji. - Wydanie kolejnych pięciuset miliardów? - W żadnym wypadku takiej sumy. Większość kosztów związa- nych z badaniami i budową rozmaitych urządzeń już poniesiono. Na- stępna wyprawa będzie kosztować ułamek tego, co pierwsza. Prawdę mówiąc, to następne misje zamortyzują koszty, które już ponieśliśmy i dadzą nam zyski przewyższające inwestycje. -1 po tej wypowiedzi - powiedział prezenter, schylając się mię- dzy Brumado a dziennikarzami - pora nam się żegnać z państwem. Nasz czas dobiegł końca. Chcę podziękować... Brumado rozparł się w fotelu i odprężył. Później obejrzy nagra- nie wywiadu, ale teraz miał wrażenie, że całkiem nieźle mu poszło. A oni ani razu nie podnieśli kwestii amerykańskiego Indianina oraz jego wpływu na sytuację polityczną w Stanach. Możemy za to podziękować Konoye. Nie umarł na próżno. Światła pod sufitem zgasły i Brumado pozwolił technikowi, aby odpiął mu mikrofon. Trójka dziennikarzy posłała mu kilka obowiąz- kowych uśmiechów, pohałasowała nieco i szybko ruszyła do małego baru na tyłach studia. - Zasłużył pan na drinka - oznajmił prezenter, zwracając się do Brumado. - Dziękuję. Chętnie wypiłbym jednego. Brumado zamierzał wykorzystać te kilka luźnych minut na to, aby zaznajomić swych rozmówców z naturą poruszanych dziś proble- mów. W trakcie podobnych, nieformalnych spotkań, już setki reporte- rów nieświadomie dało się przekabacić na stronę Alberta. Z dziennikarzami rozmawiała właśnie jakaś młodsza od nich ko- bieta, żwawa blondynka o typowym, amerykańskim wyglądzie. Przed- stawiła się jako Edie Elgin, nowa osoba w dziennikarskim światku No- wego Jorku oraz przyjaciółka Jamesa Watermana. Nazwisko „Waterman" sprawiło, iż w głowie Brumado zapaliły się ostrzegawcze lampki. - Co u niego? - zapytała Edith. - Nie pozwolili mi z nim rozma- wiać, od kiedy wylądował na Marsie. - Jest pani reporterką? - spytał Brumado. Dziewczyna przywołała na usta swój najpiękniejszy, teksański uśmiech. - Jestem konsultantem w dziale informacyjnym. Prawdę mówiąc, doktorze Brumado, to szukam pracy. - Znała pani doktora Watermana w Houston? - Byliśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. A teraz oni nie pozwa- lają mi nawet z nim porozmawiać. Jej ciepły uśmiech stopił w Brumado podejrzenia. - Nie chce pani robić z nim wywiadu? - Chcę tylko pogadać z nim kilka chwil, zobaczyć, czy nic mu nie jest i... wie pan, zobaczyć, czy on jeszcze... - Edith zamilkła w pół słowa. Administratorzy misji nie mogą odcinać tego człowieka od świa- ta zewnętrznego, pomyślał Brumado. Uśmiechnął się do Teksanki. - Zobaczę, co da się zrobić. - Och, dziękuję! Jest pan najmilszym, najsłodszym człowiekiem w całym Projekcie Marsjańskim! WASZYNGTON: Albertowi Brumado spodobało się, że ta ład- na, młoda kobieta uznała go za miłego i słodkiego. I wpływowego. Ale tak naprawdę, nie sądził, aby był jakimś VIP-em. - Nie ma ludzi niezastąpionych - mawiał często. - Jeśli nie dam rady poprowadzić Projektu Marsjańskiego, zrobi to ktoś inny. Ale z drugiej strony, japoński i rosyjski kierownik misji bez żad- nych oporów zgodzili się przybyć do Waszyngtonu na spotkanie ze swoim amerykańskim partnerem oraz doktorem Brumado - i to tylko dlatego, aby uchronić Alberta od kolejnej, międzykontynentalnej po- dróży. Nie mieli przecież do omówienia jakichś nie cierpiących zwłoki spraw. Naddźwiękowe samoloty mogły w ciągu dwóch godzin prze- być połowę globu, ale ich pasażerowie mimo to odczuwali zmęcze- nie wywołane różnicą czasu. Rosyjski oraz japoński kierownik misji zdecydowali więc, jednocześnie i niezależnie od siebie, że tym razem uchronią swego szacownego mentora od podobnego znużenia. Zaraz po wywiadzie udzielonym w Nowym Jorku Brumado po- leciał do Waszyngtonu. Tam miał spotkać się z szefostwem Projektu Marsjańskiego, w biurze amerykańskiego kierownika misji, starej sie- dzibie głównej NASA, na Independence Avenue. Jak zwykle w bu- dynkach rządowych, warunki były skromne: pomieszczenie jedynie na tyle duże, aby zmieścić w nim prostokątny stół konferencyjny, na kształt litery T przysunięty do szerokiego, mahoniowego biurka. Ścia- ny zdobiły liczne mapy i zdjęcia z Marsa oraz fotografie rakiet, wzno- szących się z wyrzutni pośród płomieni i dymu. Za biurkiem kierow- nika były też bardziej osobiste zdjęcia, na których uwieczniono go w towarzystwie wielkich tego świata: prezydentów, ministrów, na- wet gwiazd telewizji. Amerykański kierownik misji kiedyś, wiele lat temu, zasłynął jako znakomity inżynier. Później został wyśmienitym politykiem, umiejącym przetrwać w waszyngtońskiej dżungli i dbać o to, by pie- niądze na realizację projektu płynęły nieprzerwanym strumieniem. Nie wyglądał jak typowy, anonimowy biurokrata. Miał na sobie cał- kiem wygodne, kowbojskie buty ze skóry węża oraz szary, bizneso- wy garnitur i staromodny, niebieski krawat. Jego mięsista twarz była rumiana, włosy gęste, wciąż ognisto rude, mimo pasm siwizny. Oczy, skryte za pozbawionymi oprawek szkłami, błyszczały z zaaferowania; wciąż przejmował się tym, co robił. Mars nie był dla niego jakimś tam Projektem, był dziełem jego życia. - Jestem zaszczycony, że zawitaliście do mojego skromnego królestwa - oznajmił pozostałym. W poważnym głosie zagrał teksań- ski akcent, którego nie zdołały wymazać nawet lata wystąpień przed Kongresem. Odchylił się w fotelu, wręcz niebezpiecznie daleko. Siedział po jednej ze stron stołu konferencyjnego, z nogami na blacie i z rozluź- nionym krawatem. Obok niego Brumado. Rosjanin oraz Japończyk zajęli miejsca naprzeciwko. Żaden z nich się nic uśmiechnął; obaj nosili starannie skrojone garnitury oraz schludnie zawiązane krawaty; na tym jednak kończyły się podobieństwa. Rosjanin był łysy, o ziemistej cerze, szczupły i po- nury. Przypominał Brumado pewnego melancholijnego aktora z cza- sów jego młodości, który zawsze odtwarzał role emigrantów usycha- jących z tęsknoty za Matuszką Rosją. Z kolei Japończyk wyglądał jak wiązka ledwie powstrzymywanej energii, jego ciemne oczy łypały nie- mal we wszystkich kierunkach, a palce nerwowo bębniły po stole. - Jak wszyscy wiecie - oznajmił Amerykanin, opierając brodę o pierś i podnosząc ze stołu kartkę papieru - mamy problem z naszą przemiłą, niebieskooką wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. - Myślę, że na początku powinienem też oznajmić - przerwał Ro- sjanin - że w Federacji Rosyjskiej podniosły się znaczące głosy sprze- ciwu, odnośnie tak szybkiego wysyłania drugiej ekspedycji. - Śmierć profesora Konoye nie osłabiła japońskiego entuzjazmu do następnych wypraw - szybko powiedział Japończyk. - Moi ziom- kowie uważają, że powinniśmy pracować dalej, aby w ten sposób uczcić jego pamięć. Były Teksańczyk zerknął na Brumado, a potem na swych pozo- stałych kolegów. - Powiedzcie wprost. Co wy sami sądzicie o następnej misji? - Oczywiście, jestem za nią - od razu odparł Rosjanin. - Sam bym poleciał, gdyby mi pozwolili! Japończyk uśmiechnął się szeroko. - Za, oczywiście. - Tak jak to widzę - łagodnie oznajmił Brumado - mamy tu prawdziwie święte przymierze. Projekt Marsjański nie może się za- kończyć jak Projekt Apollo. Musimy kontynuować badania planety i jej księżyców. Amerykanin odsunął swój fotel. Mebel zgrzytnął po gołej pod- łodze. - Dobra - powiedział, gwałtownie wstając. - Jesteśmy zgodni co do tego, czego chcemy. Teraz musimy ustalić, jak to osiągniemy. Obszedł biurko i powoli się schylając, otworzył szafkę, z której wyjął cztery szklanki oraz butelkę whisky z Kentucky. - Paliwo dla rozumu - oznajmił, a na jego czerwonawej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Trzy godziny później butelka stała pusta, a Brumado, który ledwie umoczył usta w swojej szklaneczce, podsumowywał spo- tkanie: - Wiceprezydent powiedziała mi osobiście, że wyda oświadcze- nie popierające dalsze badanie Marsa, jeśli nakłonimy doktora Water- mana do wydania oświadczenia, popierającego jej kandydaturę. - Lepiej weź to od niej na piśmie - zrzędliwym głosem odezwał się Amerykanin. - ! zdobądź ten papier, zanim w ogóle pozwolisz In- dianinowi otworzyć usta. - Nie jestem pewien, czy doktor Watennan zgodzi się na wydanie takiego oświadczenia - przyznał Brumado. - No to musisz go przekonać. Użyj swojej siły perswazji. Sam bym to zrobił - rzekł dawny Teksańczyk - ale jeśli ktoś na Kapitolu, by się o tym dowiedział, to przybiliby mi jaja do muru, a Projekt Mar- sjański spuścili w kiblu w ciągu pół minuty. Japończyk odwrócił się w stronę Rosjanina: - Jak zareaguje Federacja Rosyjska, jeżeli Stany Zjednoczone poprą wysyłanie kolejnych wypraw? Rosjanin wzruszył ramionami. - Myślę, że mając po swojej stronie zarówno USA, jak i Japonię, zwolennicy postępu staliby się wystarczająco silni, aby powstrzymać obstrukcjonistów. Amerykanin uniósł krzaczastą brew. - To znaczy tak czy nie? Obaj wybuchnęli śmiechem. - Tak - oznajmił Rosjanin. - Zdecydowanie tak. Potem trzej kierownicy misji spojrzeli na Brumado. - Zatem liczymy teraz na ciebie, Alberto, stary druhu - rzekł Amerykanin. - Żaden z nas nie może tego zrobić. To ty musisz prze- konać tego czerwonoskórego, żeby poparł wiceprezydent. - Mam nadzieję, że to zrobi - powiedział Alberto. - Zrobi tak albo nasz program skończy się w dniu ich powrotu na Ziemię. Brazylijczyk pokiwał głową. - Czy Watermanowi nie pozwala się na osobiste rozmowy? - do- dał po chwili. -Czy od kiedy znalazł się na Marsie, trzyma się go w izolacji? Trzej kierownicy misji niepewnie spojrzeli po sobie. - Od kiedy amerykański rząd odmówił zgody na publikację taśmy z wywiadem, doszliśmy do wniosku, że nie powinien kontakto- wać się z mediami - oznajmił Rosjanin. - O ile wiem - powiedział Amerykanin - to nie narzekał. Nawet nie prosił o wysłanie jakiejś osobistej wiadomości. - W ogóle żadnych prywatnych wiadomości? - zapytał Brumado. - Ani do rodziny, ani do przyjaciół? Rosjanin wzruszył ramionami. - Najwyraźniej nikt nie próbował się z nim skontaktować ani też on nie starał się z nikim skontaktować. - Nawet jego rodzice? - Najwyraźniej nie. - Dlaczego pytasz? - zagadnął Japończyk. - Widziałem się z młodą kobietą, która mówiła, że jest przyja- ciółką Watermana - odparł Brumado - i że odmówiono jej pozwolenia na rozmowę. Amerykanin znów rozparł się w fotelu. - Nie wiem, dlaczego ona nie miałaby mu nagrać kasety, tak jak robią przyjaciele i krewni wszystkich pozostałych badaczy. Potem Wa- terman może zadecydować, czy chce jej odpowiedzieć, czy też nie. Tak właśnie postępujemy z prywatnymi wiadomościami, w związku z opóźnieniami i napiętym harmonogramem zadań, jakie mają ci lu- dzie na powierzchni planety. - To ma sens - stwierdził Brumado. - Powiem jej o tym. Soi 13: Poranek - Komputerowe wyostrzenie obrazu pokazało, że ta twoja „wio- ska" to nic innego, jak naturalna formacja skalna - oznajmi! Ravavi- shnu Patel. Jamie z uporem pokręcił głową. - Wyostrzenie obrazu niczego takiego nie udowadnia. - Obawiam się, że muszę stanąć po stronie Ravy - stwierdził Ab- dul al-Naguib. - Wyciągnąłeś błędny wniosek. Trzej mężczyźni - dwóch geologów oraz egipski geofizyk, w napię- ciu wpatrywali się w ekran monitora w pracowni geologicznej, siedząc przed nim na smukłych stołkach. Pomieszczenie było oddzielone od resz- ty kopuły. Na półkach leżały próbki rdzeniowe oraz zamknięte pojemni- ki, wypełnione czerwoną glebą. Przy jednej ze ścian stał długi stół, zawa- lony sprzętem do analiz oraz software'em, ekrany komputerów żarzyły się pomarańczem i błękitem, pokazując krzywe oraz wykresy danych z całej sieci czujników - zmieniające się co kilka chwil. - Patrzcie - powiedział Jamie. - Komputerowe wyostrzenie ob- razu z taśmy pokazuje dobrze powiększony widok tejże formacji. Nie mówię, że jest ona sztuczna; mówię jedynie, że ten obraz wcale nie udowadnia, iż jest naturalna. - Ale ona nie może być sztuczna! - naciskał Patel. - Nawet ojciec DiNardo w Rzymie zgadza się, że to musi być naturalna for- macja skał. Waterman spojrzał na niego surowo. - Rava, nauka nie polega na zbieraniu opinii. Zdobywamy wie- dzę poprzez obserwację, poprzez badanie. Na litość boską, kiedy Ga- lileusz po raz pierwszy oznajmił o istnieniu plam na Słońcu, w Rzy- mie byli księża, którzy uważali, że te plamy muszą być skazana jego teleskopie, bowiem jak wszyscy wiedzą, Słońce jest doskonałe. Naguib uśmiechnął się po ojcowsku. Starszy od pozostałych dwóch geologów uważał się, w tej pełnej emocji rozmowie, za głos rozsądku. - Obserwowaliśmy to - spokojnie powiedział Egipcjanin. - Zba- daliśmy. Najlepsze przyrządy, jakie mamy, powiedziały nam, że ta formacja jest pochodzenia naturalnego. To skały i nic poza tym. - Ta panorama wcale na to nie wskazuje - rucił Jamie. - Patrzysz na to, od razu zakładając, że nie ma sztucznego pochodzenia. - A ty patrzysz na to od razu zakładając, że na pewno nie jest po- chodzenia naturalnego - odparował Patel. - Co moim zdaniem dowodzi, że trzeba to zbadać - stwierdził Jamie. - Ale jak to mogłoby być sztuczne? - zapytał Naguib. Sugerujesz, że jakieś inteligentne istoty żyły kiedyś na Marsie i zbudowały sobie wioskę. I to w taki sam sposób, jak twoi przodkowie budowali osiedla w klifach. To jest tak niezwykłe, że aż prosi się, aby uznać za twój wytwór wyobraźni. - Jeśli stawiasz jakąś wielką tezę, to musisz poprzeć ją mocnymi dowodami - dodał Patel. - Racja! - odparł Jamie. - Zgadzam się! Musimy wrócić do Ti- thonium Chasma i zobaczyć tę formację z bliska. Dotknąć jej naszymi dłońmi. Hinduski geolog patrzył na Watermana, jakby ten mówił bluź- nierstwa. - Iść tam! A co z moją wyprawą do Pavonis Mons? Uważasz, że ta twoja niby „wioska" jest ważniejsza niż wulkany Tharsis? - Jeśli ta „wioska" jest naprawdę sztucznego pochodzenia, to oczywiste, że jest ważniejsza, ważniejsza niż wszystko inne razem wzięte - wyrzucił z siebie Jamie. -Wiesz co, następną rzeczą, jaką teraz będziesz chciał zrobić, to pewnie obejrzeć „Twarz" na równinie Acidalia! Na fotografiach zrobionych przez pierwsze pojazdy orbitujące wokół Marsa odkryto wizerunek formacji skalnej, która, gdy pod od- powiednim kątem padało na nią światło słońca, bardzo przypominała ludzką twarz. - Może powinniśmy to zrobić - odparował Waterman. - Ale naj- pierw chcę sprawdzić, czy ta „wioska" jest pochodzenia naturalnego czy sztucznego. Naguib uniósł dłonie w pojednawczym geście. - Każdy, kto oglądał wyostrzony obraz wideo, przyznawał, iż ta formacja musi być naturalna. Tak jak „Twarz". - Nauka nie polega na zliczaniu głosów - odparł Waterman, czu- jąc jak wzrasta w nim złość. - Jedyny sposób rozwiązania problemu, to powrót tam i obejrzenie tego na własne oczy. - To może zniweczyć nasz harmonogram - powiedział Patel. - Zupełnie niepotrzebnie. - Do diabła z harmonogramem. - Do diabła z twoją „wioską"! -krzyknął Patel. -Do diabła z twoimi fantazjami! Jamie wziął głęboki oddech, starając się opanować kipiący w nim gniew. - Słuchajcie, obaj - powiedział wreszcie. - Nasza robota to szu- kanie prawdy, a nie obawa przed jej znalezieniem. Musimy wrócić do kanionu. - Nie - powiedział Patel, jego ciemna twarz skrzywiła się z wście- kłości. - Obawiam się, że muszę się zgodzić z Ravą - niechętnie przy- znał Naguib. - Nasze zadania tutaj zostały ściśle określone. Jesteśmy pierwszymi traperami, nasze zadanie to dokonać wstępnego rekone- sansu. Wedle harmonogramu, zanim minie nasze czterdzieści dziewięć dni tutaj, musimy wyprawić się jeszcze do dwóch innych regionów. Następni przybędą, aby badać planetę bardziej szczegółowo. Nie je- steśmy tu po to, aby chapnąć wszystko w jednym kęsie. Jamie łypnął na swoich rozmówców. Patel, zmartwiony, że jego wyprawa do tego cholernego wulkanu może stanąć pod znakiem zapy- tania. Naguib, chcący pozostawić sławę innym. Waterman pomyślał, że Egipcjanin miał już wystarczająco dużo lat, aby po powrocie na Ziemię znaleźć posadę w administracji. Jego kariera jako aktywnego naukowca dobiegała już końca. Wróci do Egiptu, będzie sławny, do- stanie prestiżowe stanowisko na uniwersytecie i będzie nieźle ustawio- ny na resztę życia. Czym, do diabła, ma się przejmować? - Co sprawia, że jesteście tak cholernie pewni, że będą następne misje? - zapytał Jamie. - Jeśli ci pieprzeni politycy dopną swego, to jest pierwsza i ostatnia ekspedycja na Marsa. Naguib i Patel spojrzeli po sobie, zdumieni, jak gdyby nigdy cze- goś takiego nie brali pod uwagę. Jamie skrzywił się i nieco obrócił na stołku. Monitor wciąż ukazywał powiększony obraz formacji skalnej: proste ściany, pod nimi nieco gruzu. Wszystko dobrze usadowione w skalnej szczelinie, chronione masywnym nawisem z intensywnie czerwonego, bogatego w żelazo kamienia. - Dobra -powiedział ze spokojem. -Jeśli nie chcecie, żebym tam wrócił, po prostu osobiście poproszę o to doktora Li. Obaj mężczyźni mruknęli z dezaprobatą. Mimo warkotu wirówki Ilona Malater słyszała, że sprzeczka miedzy geologami staje się coraz gwałtowniejsza. Ach, powiedziała w duchu, Jamie wreszcie pokazał trochę uczu- cia. Joanna Brumado, stojąca kilka stóp od Ilony, przy swoim stanowi- sku w laboratorium biologicznym, też słyszała kłótnię. Wyglądała na zmartwioną, prawie wystraszoną warczącymi na siebie mężczyznami. Ona boi się o Jamiego, pomyślała Żydówka. Przejmuje się tym India- ninem bardziej, niżby chciała. Może bardziej, niż sobie uświadamia. Uśmiechając się w duchu, Żydówka wróciła do swojej warczącej wirówki i pracy, którą usiłowała skończyć. Niczym najbardziej kon- serwatywny chemik na świecie, z nużącą, pochłaniającą mnóstwo cza- su starannością, uważnie oddzielała wodę z rdzeniowych próbek, po- branych z powierzchni Marsa. Spędziła nad tym kilka ostatnich dni. Na początek tylko pół tuzina. Pozostałe próbki zostawiła ścisłe od- izolowane, bezpieczne w swych ochronnych pojemnikach. Były gru- pą kontrolną eksperymentu. Wieczna zmarzlina oddawała wodę bez większego oporu. Z po- mocą Moniąue Bonnet, Ilona zbadała ciecz, przeanalizowała ją każ- dym dostępnym w laboratorium instrumentem. To była woda, bez wąt- pienia. Mocno nasycona dwutlenkiem węgla oraz minerałami, takimi jak żelazo i krzem. Jamie się zmienia, pomyślała Ilona, patrząc, jak ramiona stojącej na blacie wirówki rozmazują się w szybkim ruchu. My wszyscy się zmieniamy. To Mars nas zmienia. Nawet Tony jest teraz inny. Stara się zachować angielską flegmę, ale wiedziała, że coś się w nim zmie- niło, głęboko w środku. Nie był już tym samym człowiekiem, co na pokładzie kosmolotu. Coś go gryzło. Czyżby Joanna? - zastanowiła się. Czy Tony naprawdę tak się przejmuje zaciągnięciem naszej brazylijskiej księżniczki do łóżka? Joanna, jakby wyczuwając myśli Malater, spojrzała na nią ponad swym pulpitem, prosto w oczy. Izraelka poczuła, że płonąjej policzki, jakby złapano ją na gorącym uczynku. Ale zaraz potem wirnik skoń- czył bieg i zaczął zwalniać, jego warkot zrobił się cichszy, ramiona powoli opadały, jakby wyczerpane pracą. Joanna zsunęła się ze stołka i ruszyła wzdłuż pracowni, aby sta- nąć przy Ilonie. - Potrzebujesz pomocy? - spytała. Malater, patrząc jak centryfuga coraz bardziej zwalnia, aż wresz- cie zatrzymuje się, odpowiedziała: - Teraz powinna być tutaj Monique. - Wyszła zająć się swoimi sadzonkami. Niektóre właśnie zaczy- nają kiełkować. - Tak, wiem - wirówka trwała w bezruchu. - Jeśli wszystko pój- dzie dobrze, będę mogła dać jej marsjańską wodę do podlania tych cennych kiełków. Joanna patrzyła, jak Ilona wyjmuje z centryfugi fiolkę i podnosi ją ku jaśniejącemu nad głową światłu. Zawartość naczyńka podzielona była na dwie części: u góry znajdowała się przejrzysta ciecz, u dołu coś znacznie ciemniejszego. - Widzisz? Woda jest teraz czysta. Oddzieliłam ją od rozpusz- czonych minerałów. - Wygląda, jakby miała bąbelki. - To wchłonięty z atmosfery dwutlenek węgla. Jeśli stopiłaby się cała wieczna zmarzlina, to nie tylko pokryłaby połowę Marsa wodą^ ale także uwolniła wystarczająco dwutlenku węgla, by wytworzyć at- mosferę prawie tak gęstą, co ziemska. Ilona przelała czystą wodę do plastykowej menzurki. - Będziesz ją analizować? - zapytała Joanna. - Spektrometr masowy znowu nie działa. - Myślałam, że Abell... - Paul powiedział, że go naprawił, ale ja nie ufam kalibracji, od kiedy tego dotykał. Powinnam zająć się tym osobiście, ale nie miałam czasu. - Pracownia geologiczna ma spektrometr masowy - zauważyła Joanna. Ilona uśmiechnęła się. - Niezły pomysł - stwierdziła. Kiedy obie kobiety minęły przegrodę i weszły do laboratorium geologicznego, mężczyźni wciąż się spierali, niemal krzyczeli. Kłótnia urwała się, zapadła cisza. - Potrzebujemy waszego spektrometru, na kilka minut - oznaj- miła Malater. - Macie coś przeciwko? - Nie. Oczywiście, że nie - powiedział Naguib. - Czy to co ma- cie, to miejscowe wody gruntowe? -Tak. - Nie chronione? - zapytał Patel. - Bez pokrywy? - Rava, to tylko woda. Nie może ci zaszkodzić. - Poddaliśmy ją wszystkim możliwym testom - dodała Joanna. - Nie ma w niej organizmów. Jest całkiem sterylna. - Teraz już nie - zauważył Patel. - Wystawiłaś ją na działanie naszego powietrza, naszych mikrobów. Ilona wzruszyła ramionami, jakby słowa Hindusa zupełnie nic dla niej nie znaczyły i podeszła do spektrometru masowego, stojącego na pul- picie laboratoryjnym między zbiorem niewielkich kamieni i plikiem in- strukcji. Po drugiej stronie instrukcji stał laptop, ekran miał wygaszony. - Muszę połączyć się z doktorem Li - oznajmił Jamie, wstając ze stołka. - Nie idź jeszcze -powiedziała Ilona -To zajmie jedną, dwie chwile. Jamie zawahał się, zerknął na obu mężczyzn, potem na Joannę. - Proszę, zostań - nalegała Joanna. Przez chwilę nie wiedział co zrobić, potem wskazał Brazylij- ce stołek. Przeprowadzane przez Malater testy wody trwały dłużej. Wkrót- ce zjawiła się Moniąue Bonnet, przepraszając, że tak zamarudziła w ogrodzie. - Rośliny strączkowe zaczynają rozwijać listki - oznajmiła. Nikt poza nianie wydawał się tym szczególnie zainteresowany. Tony Reed przechodził w pobliżu pracowni i zobaczył całą gru- M- - Co się dzieje? Jakiś spisek? Ilona podniosła wzrok znad ekranu komputera, na którym wy- świetlały się teraz dane ze spektrometru. - Chodź Tony, chodź. Przy tym eksperymencie powinien być obecny lekarz. - Eksperymencie? - zdziwił się Brytyjczyk, wchodząc do pra- cowni. - Jakim eksperymencie? - Zamierzamy skosztować miejscowego wina - oznajmiła Mo- niąue. Reed ujrzał kubeczek z wodą, stojący na pulpicie i natychmiast pojął, o co chodzi. - Nie ma w tym żadnych szkodliwych substancji, prawda? - Jeśli wierzyć wskazaniom spektrometru masowego, to jest tylko woda z rozpuszczoną odrobiną dwutlenku węgla i ledwie wy- krywalnymi, śladowymi ilościami kilku minerałów. Tony podszedł i obejrzał dane z monitora. - Widziałem gorsze rzeczy w wodzie z londyńskich wodociągów. Znacznie gorsze. - Mogę więc użyć miejscowej wody do podlewania sadzonek? - zapytała Moniąue. - Po ostatecznym teście - rzekła Ilona. 1 uniosła menzurkę do ust. Gdy wypiła, zapadła zupełna cisza. Przez chwilę nad czymś się zastanawiała, przejechała koniuszkiem języka po wargach, następnie wręczyła menzurkę Tony'emu. - Zobaczymy, co ty o tym myślisz - oznajmiła. Reed wziął od niej kubeczek, dla żartu obejrzał jego zwartość pod światło i powąchał, jakby miał w rękach dobre wino. - Zupełnie bez bukietu - oznajmił. Nikt się nie uśmiechnął. Lekarz pociągnął łyczek, oddał menzurkę Ilonie. - Właściwie, to smakuje jak woda sodowa. Moniąue wypiła szybko. - Mon dieu, to jest jak Perrierl Wszyscy wybuchli śmiechem. Wszyscy poza Jamiem, który, jak spostrzegła Malater, zdawał się spięty niczym pantera uwięziona w klatce. - Marsjańska woda sodowa - oznajmił Reed. - Możemy to butel- kować i sprzedawać. Jaką by to wzbudziło sensację na Ziemi! - Milion dolarów za uncję - powiedział Naguib ze śmiechem, kiedy upił nieco wody, potem z czcią podał menzurkę koledze, jakby zawierała wino mszalne. - Może w ten sposób będziemy mogli sfinansować następną eks- pedycję - oznajmił Patel, kiedy pociągnął swój łyczek. Kubek trafił do Jamiego. Zbliżył go do ust, potem oddał Ilonie z dwornym skinięciem głowy. - Muszę już iść do komunikatora. Przepraszam - oznajmił. Li Chengdu stwierdził, że na orbitujących kosmolotach wreszcie zapanowały jakieś pozory porządku. Personel naukowy wrócił do swo- ich rutynowych obowiązków, a astronauci skończyli dokładne spraw- dzanie wszystkich systemów statków, czego żądali kontrolerzy lotu w Królewcu. To taki rytuał oczyszczający, pomyślał Li. Śmierć dok- tora Konoyc została wyegzorcyzmowana poprzez sprawdzenie każ- dego elementu obu kosmolotów, wszystkich systemów, zapasów oraz całego wyposażenia. Konoye nie umarł z powodu awarii ekwipunku, ale kontrolerzy w Królewcu i Houston nalegali, aby mimo to zrobić ów bezsensowny przegląd. Teraz jest nas dwanaścioro, uświadomił sobie Li, nie trzynaścio- ro. To powinno wyleczyć nas z przesądów. Mnie też. Uświadomił so- bie, że zawsze czuł się trochę nieswojo, kiedy przypominał sobie, iż na pokładzie Marsa 2 przebywa trzynaście osób. Teraz wszystko wróciło do normy. Rosjanie i Amerykanie umie- ścili na Marsie swój sprzęt do wypróbowania ich pomysłu na pozyski- wanie wody ze skał. Badania powierzchni planety przebiegały bez za- kłóceń. Zespoły naukowe na pokładzie kosmołotu otrząsnęły się z szo- ku po śmierci Konoye i zajęły się pracą. Westchnął głęboko. A James Waterman jak zwykle robi proble- my. Li rozparł się w swoim fotelu i skupił wzrok na jedwabnym malowidle, przedstawiającym zamglone góry oraz pełne wdzięku, ukwiecone drzewa. Waterman chciał wrócić do Valles Marineris, aby przyjrzeć się temu, co uważał za osiedle w klifie. Zupełna bzdura. Nie znaleźli jeszcze żadnego śladu życia, a ten Waterman myśli, że istniała tam cywilizacja. Śmieszne. Chociaż, z drugiej strony, gdybyśmy znaleźli coś naprawdę spek- takularnego, politycy mogliby zapomnieć o śmierci Konoye. Pozosta- łości wymarłej cywilizacji. To byłoby niesamowite. Li zmarszczył brwi. Ale, załóżmy też, iż Wateronan poprowa- dziłby tam kilku naukowców i ostatecznie niczego by nie znaleźli. Politycy by się wściekli. Załóżmy, że pozwoliłbym im tam wyruszyć i jeden z nich zostałby ranny. Albo zginął. Gwałtownie wyprostował się w fotelu. Nie. To nie może się zda- rzyć. Nie wolno pozwolić, aby Waterman zniweczył tę misję. Interkom na biurku Chengdu zabuczał, zamigotał żółtym świa- tłem, oznaczającym przyjście wiadomości. Azjata wyciągnął długie, chude ramię i wdusił przycisk aktywujący urządzenie. - Doktorze Li - usłyszał głos astronauty dyżurującego przy module dowodzenia. - Otrzymaliśmy przekaz dla pana, od dokto- ra Brumado. Chengdu polecił przesłać go do siebie. Na monitorze laptopa pojawiła się przyjacielska, nieco zmęczona twarz Alberta Brumado. Li podszedł do biurka i wbił wzrok w ową twarz. A potem uświadomił sobie, że Brazylijczyk mówi coś o Water- manie i wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. Li poczuł, jak z jego barków spada ciężar odpowiedzialności. Odsunął fotel i zasiadł w nim przed ekranem, uśmiechając się niczym kot z Cheshire. W kopule przygaszono światła, ustawiając je na poziom nocny. Nie słychać było żadnych głosów, żadnej muzyki z kaset, tylko spokoj- ne buczenie elektrycznego wyposażenia i leciutki szum wiatru, omia- tającego pociemniałą bazę. Jamie przechadzał się wzdłuż obwodu kopuły, jego miękkie skarpety bezgłośnie dotykały grubej, plastykowej podłogi, oczy przy- zwyczajaly się do ciemności, a w głowie wciąż na nowo rozważał te same argumenty. Wiesz, że to naturalna formacja skał, to nie mogą być budynki. Dlaczego, do cholery, jesteś taki uparty? Ale to jednak może być sztucznego pochodzenia. Co, do diabła, tak naprawdę wiemy o tym świecie? Czego marsjański naukowiec do- wiedziałby się o Ziemi, jeśli wylądowałby na Saharze i przez kilka ty- godni rozglądał się po okolicy? Szansa na to, że te skały okażą się jakimś osiedlem, wynosi jeden do biliona. Dlaczego wszystkich do siebie zrażasz? Co próbujesz udo- wodnić? Czego oni się obawiają? Na rany Chrystusa, jesteśmy tutaj po to, aby badać tę planetę, aby zobaczyć jaką jest naprawdę. Nie da się tego zrobić, kurczowo trzymając planu ułożonego w Królewcu. - Jamie? To ty? Rozejrzał się wokół, stał obok mesy. A tam, wśród ciemności siedziała Joanna Bnimado. Jedynym źródłem światła były lekko fos- foryzujące jarzeniówki umieszczone w podłodze oraz czerwone oko, jak zwykle czynnej maszyny do patrzenia kawy. Podszedł do stołu, przy którym siedziała, oplatając dłońmi wielki, parujący kubek kawy. - Co tu robisz, o tej porze? - zapytał Jamie, siadając obok niej. -Nie mogę spać. - I dlatego pijesz kawę? -To brazylijski środek uspokajający - odparła. W jej głosie usły- szał śmiech, jednak twarz dziewczyny skrywała głęboka ciemność. - Potrzebuję ciepła. Tu zawsze jest mi zimno. Szczególnie nocą. Waterman, zamiast standardowego kombinezonu, miał na sobie nie- bieskąbluzę z dyskretnym, ozdobionym rakietą emblematem Brytyjskiego Towarzystwa Międzyplanetarnego oraz lekko sprane dżinsy. W przyćmio- nym świetle dostrzegł, że Joanna założyła workowaty golf i sztruksy. - Dlaczego nie możesz spać? - Mogłabym cię zapytać o to samo. Chciał się roześmiać, ale nie było w nim wesołości. - Pierwszy cię spytałem. Poza tym, ty wiesz, czemu się przecha- dzam - Czekasz na odpowiedź od doktora Li. Skinął głową, uświadomił sobie, że pewnie nie dostrzegła tego w ciemności, więc wymamrotał jeszcze: -Aha - Jesteś pewien, że to co widziałeś, naprawdę było wioską? - Do diabła, nic! O to właśnie chodzi. Nie mam pewności. To właśnie dla- tego powinniśmy tam wrócić i przyjrzeć się temu z bliska. Dotknąć tego. Po- czuć tego zapach. Cały ten wyszukany sprzęt którego używamy, to tylko na- rzędzia, mające dostarczyć nam sensorycznych infonnacji. Zanim zdecyduje- my, czym tak naprawdę to jest, potrzebujemy więcej informacji. Upiła niewielki łyk kawy. - Jeszcze nie powiedziałaś mi, co nie pozwala ci zasnąć - łagod- nie przypomniał Jamie. - Och... Wiele rzeczy. Choćby samotność. Leżę na swojej koi, słucham szumu wiatru dobiegającego z zewnątrz i przypominam so- bie, że jesteśmy miliony kilometrów od domu. -To cię przeraża? - Nie, tylko sprawia, że czuję się samotna. To dziwne. Za dnia jesteśmy zajęci, kopuła zdaje się czasem zatłoczona. Ale nocą... - Wiem - powiedział Jamie. - Tutaj albo kręci ci się nad głową zbyt wielu ludzi, albo jesteś samotny. To dziwaczne uczucie. - Też to masz? Skrzywił się, skryty wśród mroku. - Joanno, ja jestem samotny. Jestem tutaj wyrzutkiem. - Nie, wcale tak nie jest. - Dla mnie tak to wygląda. Nie chodzi tylko o tę sprawę z osadą w klifie. Jestem zastępstwem, uzupełnieniem zrobionym w ostatniej chwili. Nikt tak naprawdę nie uznaje mnie za część zespołu. - Zdziwił się, że mówi jej takie rzeczy. Przez dłuższą chwilę Joanna milczała. W przyćmionym świetle nie widział wyrazu jej twarzy. - Myślałem - odezwał się Jamie, bardzo cicho, niemal szepcząc - że chciałaś, bym wziął udział w misji przez to, co stało się w McMur- do. Teraz widzę, że chodziło ci raczej o pozbycie się Hoffmana. -Jamie... - W porządku - powiedział szybko. - Potrafię zrozumieć, jak się czułaś. Wiem, że Hoffman cię niepokoił. Złapała za mankiet jego bluzy i lekko nim potrząsnęła, jak nauczy- ciel, próbujący zwrócić na siebie uwagę zamyślonego studenta. - Jamie, mogłam zarekomendować jeszcze pięciu innych geo- logów. Wszyscy mieli wyśmienite kwalifikacje. Ja poprosiłam ojca, żeby wziął ciebie. - Przez to, że pomogłem ci w McMurdo. - Przez ciebie samego. Bowiem jesteś utalentowanym, upartym, czułym, samotnym człowiekiem. Bo byłeś dla mnie miły, a nie zły. Bo kiedy od ciebie uciekłam, pozwoliłeś mi uciec i mnie nie ścigałeś. Nagle Jamie poczuł się zmieszany. - Pozwoliłem ci uciec... - To co zdarzyło się między nami w McMurdo, mogło obrócić się przeciwko tobie, gdybym się nie opamiętała. Nie powinniśmy się ze sobą wiązać, tworzyć par. Wiesz o tym! Ale mimo to poleciłam cie- bie do misji, mimo tego niebezpieczeństwa. - Wyczuwasz niebezpieczeństwo? - Jamesie Watermanie, jesteś niesamowicie atrakcyjnym męż- czyzną- oznajmiła Joanna. - Może, kiedy ta misja się zakończy i bez- piecznie wrócimy na Ziemię, będziemy mogli zacząć zachowywać się względem siebie tak, jak zwykle zachowują się kobiety i mężczyźni. Teraz jednak musimy odsunąć od siebie takie uczucia. Jamie wreszcie zrozumiał, że wspomnieniem Joanny z McMurdo była ta jego nieudolna próba pocałowania jej, wieczorem po ich pierw- szej wyprawie na lodowiec. Uświadomił sobie, iż to zdarzenie wiele dla niej znaczyło. A ja myślałem, że ją rozzłościłem. Ona zaś wzięła to za dowód, że się w niej zakochałem. A czy się zakochał? Przypomniał sobie Edith, uśmiechniętą, pięk- ną blondynkę z Teksasu, miliony mil stąd. Chryste, od dwóch dni w mojej kabinie leży taśma z wiadomością od niej, a ja jeszcze nie odpowiedziałem! Joanna była całkiem inna. Piękna w bardziej złożo- ny sposób. Poważna. Bardzo poważna. A potem zastanowił się, czy ona wie o Ilonie. Co by pomyślała, gdyby się dowiedziała? Dłoń kobiety wciąż zaciskała się na mankiecie jego bluzy. James przykrył ją swoją ręką. - Joanno, myślę, że masz rację. Miałaś rację w McMurdo i masz rację teraz. Jesteśmy daleko od domu. Może pewnego dnia będziemy mogli stanąć przed sobąjak zwyczajni ludzie i uświadomić sobie, co właściwie możemy wzajemnie dla siebie znaczyć. Ale teraz... - za- brakło mu słów, więc lekko wzruszył ramionami, czego zresztą ona pewnie nie dostrzegła pośród tych ciemności. - Teraz - dokończyła za niego Joanna, głosem tak cichym, że le- dwie ją słyszał - możemy być przyjaciółmi. Jamie, to będzie dobre, mieć przyjaciela. Dobre dla nas obojga. - Tak. Jasne. - To jedyne wyjście. Nie możemy się ze sobą wiązać. Nie tutaj, nie w tym... akwarium. Przytaknął, nie dbając, czy dziewczyna to widzi. - Zastanawiałeś się kiedyś - zapytała Joanna - co będziesz robić, kiedy wrócimy do domu? Niemalże parsknął, że tu właśnie jest jego dom. Tu, na Marsie. Jednak zamiast tego, odpowiedział łagodnie: - W sumie to nie. A ty? Westchnęła. - Narodowe Towarzystwo Geograficzne poprosiło już mojego ojca o to, by napisał do ich magazynu artykuł o tej wyprawie. Myślę, że tak naprawdę, to większość tekstu napiszę mu ja. Pisywałam mu przez wiele lat. - To nie potrwa długo. - Potem, jak myślę, wykłady. Z ojcem. Na całym świecie. I oczy- wiście książka. - Myślę, że wybiorę sobie jakiś uniwersytet i spędzę następnych kilka lat na analizowaniu próbek, które ze sobą przywieziemy. I zgro- madzonych przez nas danych. - Możesz spędzić nad tym resztę życia. - Być może. Zamilkła. - A co z następną wyprawą? - spytał Jamie. - Czy twój ojciec zamierza starać się o wysłanie następnej misji? - On już to robi. Choć, jak zrozumiałam, politycy, zanim zgodzą się na następną wyprawę, chcą najpierw zobaczyć efekty tej. Nawaho pochylił się ku niej, poczuł nagle, że szybciej krąży w nim krew. - Joanno, nie widzisz, że to ważne, aby wrócić do kanionu i sprawdzić tamte ruiny? Jeśli będziemy mogli wrócić z dowoda- mi na to, że na Marsie istniała kiedyś cywilizacja, że były tu istoty rozumne, budujące osiedla w klifach... Chryste Panie, nikt nie zdoła powstrzymać kolejnej ekspedycji. I trzeciej, dziesiątej, setnej! Wyczuł, że dziewczyna uśmiecha się pośród ciemności. - A załóżmy, że twoja wioska okaże się niczym więcej, jak tylko naturalną formacją skalną. Co wtedy? W jej głosie zabrzmiał smutek. Waterman nie odpowiedział. Szybowanie Pete Connors czuł się rozluźniony, pierwszy raz od chwili, gdy ekspedycja opuściła orbitę Ziemi. Rozparł się na fotelu w kokpicie i spojrzał na różowe oraz czer- wone krajobrazy, rozciągające się prawie dziesięć mil niżej. Mały szybowiec leciał jak marzenie, stery wdzięcznie reagowały na dotyk pilota, niczym ukochana kobieta. Był to niewielki, leciutki aeroplan z plastykowym ożebrowaniem i mylarową powłoką. Jego najcięższy element stanowił miniaturowy, elektryczny silnik poruszający leniwie obracającym się śmigłem. Mo- tor zasilały baterie słoneczne z plastyku oraz krzemu, przymocowane do szerokich i długich skrzydeł. Zmieniały obfitość marsjańskiego światła w prąd elektryczny, spokojnie, bezgłośnie, podczas gdy po- jazd sunął przez jasną i rzadką atmosferę czerwonego globu. Oficjalna nazwa szybowca brzmiała RPV-1. W ładowni jednego z bezzałogowych transporterów znajdował się jeszcze RPV-2. Miał złożone skrzydła i cierpliwie czekał na swojąkolej. Connors nadał jed- nak samolocikowi jeszcze jedno imię. Dla niego stał się on Ślicznotką. I tak właśnie o nim myślał - a raczej o niej. Ślicznotka wzbudzała w nim prawdziwy zachwyt. Rozkoszował się dotykiem jej sterów, trzymanych w dłoniach, szerokim kokpitem z pięknym widokiem na marsjańskie krajobrazy. Nagle, fragment wi- doku zniknął. Uniósł się za to ekran wideo, na którym pojawiła się wyłupiastooka twarz Paula Abella. Astronauta zastanawiał się nad czymś, marszcząc czoło. - Nie będziesz na lunchu? - spytał. Connors pokręcił głową. - Nie, za dobrze się z nią bawię. Możesz zrobić mi kanapkę? Abell zerknął na pulpit sterowniczy i pozostałe ekrany wideo, pokazujące obrazy dalekich, marsjańskich pustkowi. - Dobra. Aleja też czekam na swojąkolej. - Później - wymamrotał Connors. - Będziesz mógł nią polecieć z powrotem. Abell zdawał się w to wątpić, ale zamknął ekran. Pete Connors znów był sam, jakby rzeczywiście szybował ponad Chryse Planitia, Złotą Równiną, a nie siedział pod kopułą bazy w makiecie kokpitu przeznaczonej dla teleoperatora. W sensie elektronicznym, astronauta naprawdę latał Ślicznotką. Był tak ściśle połączony ze zdalnie kierowanym samolocikiem, iż czuł każde drgnięcie jego delikatnego kadłuba, każdy powiew wia- tru, omiatający leciutkie skrzydła. Pojazd od pilota dzieliło prawie tysiąc kilometrów, jednak Connors kontrolował RPV-1 tak, jakby ów samolocik naprawdę niósł go w przestworzach. Inżynierowie nazywali to teleoperacją, techniką elektronicznego połączenia człowieka i maszyny, znajdujących się w całkiem różnych miejscach. Dzięki niej, szybowiec mógł pokonywać dystans tysięcy ki- lometrów ponad powierzchnią Marsa, bez konieczności dźwigania lot- nika oraz systemu podtrzymywania życia. Pilot zaś mógł bezpiecznie siedzieć na stałym gruncie albo na statku orbitalnym, podczas gdy jego maszyna mierzyła się z niebezpieczeństwami nieznanego globu. Connors doświadczał właśnie odwrotności zespołu adaptacji grawita- cyjnej. W stanie nieważkości uszy wręcz krzyczą, że spadasz, a oczy mó- wią, iż siedzisz bezpiecznie w kabinie statku kosmicznego. Lecąc Ślicz- notką, Pctc widział, jak szybuje na wysokości dziesięciu mil, ale jego tyłek i cała reszta zmysłów mówiły mu, że twardo siedzi na stołku operatora. Nieważne. Uśmiechnął się, niczym mały chłopiec. To było tak samo dobre, jak prawdziwe latanie nad tą pordzewiałą planetą. Tyle mu wystarczało. Całkiem nieźle, jak na syna pastora. Przypomniał so- bie swój pierwszy lot ponad falującymi łanami pszenicy w Nebrasce, na tylnym siedzeniu leciwego dwupłatowca służącego do opylania pól. Na dole wszystko było podzielone na prostokąty, schludne, pre- cyzyjne. Ale jałowe pustkowie, które teraz rozciągało się pod astro- nautą, nigdy jeszcze nie zaznało ludzkiego porządku. Abell gwałtownie otworzył klapę i wsunął do środka niechlujnie zrobioną kanapkę, prosząc znów o rundkę za sterami. Connors zbył go ponownie i zamknął się w kokpicie. Daleko, w dole zobaczył ślad ciemniejszej czerwieni, z wolna przesuwający się poprzez pustkowia. Delikatnie przechylił samolocik, aby lepiej przyjrzeć się powierzchni planety. Burza piaskowa. Duża. Szybowiec musi być kilkaset kilometrów przed nią. Connors wiedział, że cokolwiek spostrzegąjego kamery, jest automatycznie przekazywane do statków na orbicie i za ich pośrednic- twem, na Ziemię. W myślach dokonał paru kalkulacji, w końcu ode- zwał się do mikrofonu połączonego ze słuchawką. Toshima będzie wdzięczny za wszelkie informacje, jakie dostanie. Japoński metero- log starał się zbudować sieć czujników oplatającą cały glob. - To wygląda jak duża burza piaskowa, pędząca z północne- go zachodu na południowy wschód. Jej czoło ma szerokość trzech, czterech klików. Zerknął na ekran nawigacyjny, na prawo od pulpitu. - Współrzędne: długość około sześćdziesięciu, szerokość około trzydziestu, trzydziestu jeden stopni. Nadciąga z szybkością od pięć- dziesięciu do stu kilometrów na godzinę. Potem uśmiechnął się i dodał: - Spętajcie wielbłądy. Poza zwyczajnym zestawem czujników, RPV-I niósł w swoim kadłubie pewien specjalny ładunek: małe, podłużne pudełko z alumi- nium. Do środka schowano tabliczkę ze stali nierdzewnej, tak małą, że zmieściłaby się w ludzkiej dłoni. Widniał na niej napis: PAMIĘCI TIMA MUTCHA, KTÓRY DZIĘKI SWEJ WY- OBRAŹNI, ZAPAŁOWI I UPOROWI WNIÓSŁ OGROMNY WKŁAD W DZIEŁO BADANIA UKŁADU SŁONECZNEGO Connors nigdy nie spotkał się zThomasem A. Mutchem. Ten naukowiec NASA zginął w wypadku, podczas górskiej wspinaczki, ledwie kilka lat po tym, jak w 1976 roku na Marsie wylądował pierw- szy pojazd bezzałogowy. Wkrótce ten prymitywny statek kosmiczny, pierwotnie nazywany Viking I, przemianowano na Pomnik Thomasa A. Mutcha. Plakietkę zrobiono, kiedy Connors był jeszcze dziecia- kiem, dopiero zaczynającym latać nad farmami hrabstwa Cheyenne w Nebrasce. Teraz kierował zdalnie sterowaną Ślicznotkę w stronę miejsca o długości geograficznej 49°97' i 22°49' szerokości północnej, gdzie wciąż, od ponad trzydziestu lat, stał stary Viking. Connors miał wylądo- wać tam swoim samolocikiem, wsunąć do środka pudełko z tabliczką, a potem czekać do rana, aby odlecieć i wrócić do bazy. Na plakietce z nierdzewnej stali była jeszcze jedna linijka, która brzmiała „UMIESZCZONO" i miała wolne miejsce z lewej strony. Pierwsi ludzie, którzy dotrą do Vikinga winni tam wpisać datę swego przybycia. Zadania tego nie umieszczono jednak w harmonogramie pierwszej wyprawy. Connors lekko się strapił. Chciałby naprawdę polecieć tym szy- bowcem, rzeczywiście siedzieć za jego sterami. Móc wylądować, przyczepić plakietkę do starego próbnika i wydrapać na niej datę. Soi 14: Poranek Tutaj nie ma miejsca w którym można porozmawiać na osobno- ści, pomyślał Jamie, siadając za pulpitem komunikatora. Obok był Wo- snesenski, za plecami Tony Reed, Naguib i Monique Bonnet. Na monitorze, w środku komunikatora ukazała się twarz Alber- ta Brumado, okolona schludnie przystrzyżoną brodą. Włosy miał jak zwykle nieco rozczochrane, uśmiech nieco smutny. Przez większość dnia rozważali argumenty za i przeciw powro- towi do Tithonium Chasma i zbadaniu „wioski" Jamiego. Tak jak wszyscy inni, Brumado był temu przeciwny. - Wszystkie dostępne nam wyniki badań - wyjaśniał łagodnym, ojcowskim tonem - wskazują, że mamy do czynienia ze zjawiskiem naturalnym. Nie możemy robić w harmonogramie misji zamieszania kolejną, nieplanowaną wyprawą. Słowo „kolejną" napełniło Watermana goryczą. Gdyby nie to, że nalegałem na tę wyprawę, to w ogóle nie zobaczylibyśmy tej wio- ski. Potem Brumado zaskoczył wszystkich, mówiąc: - Jeśli mogę, chciałbym porozmawiać z doktorem Watermanem na osobności. Jamie poczuł, że wśród stojących obok kolegów zapanowało po- ruszenie. Zerknął na Wosnesenskiego, który zacisnął wargi tak, że aż biła od niego podejrzliwość, - Oczywiście - powiedział jednak Rosjanin, jakby Brumado mógł go usłyszeć od razu, nie odczekując kamiennych dziesięciu mi- nut. Odwrócił się do Jamiego: - Możesz rozmawiać z doktorem Brumado w swojej kwaterze. Zadbam, aby nikt inny nie korzystał z tej częstotliwości. - Dzięki, Michaił. Jamie pospieszył do swojej kabiny, zastanawiając się, ile już go- dzin, które można było poświecić na pracę, strawiono prowadząc tę dyskusję. Zdjął swojego laptopa z małego biurka i rozłożył na koi. Nie było pewnego sposobu utajnienia rozmowy. Jeśli ktoś chciałby ją pod- słuchać, wystarczyło tylko, aby nastawił się na tę samą częstotliwość. Jednak pozostali naukowcy zajęli się swoimi sprawami, już nie zwią- zanymi z harmonogramem, a Wosnesenski pilnował głównego pulpitu komunikatora z zaciętością godną kozaka, strzegącego cara. Przynamniej taką Jamie miał nadzieję. Na niewielkim ekranie komputera pojawiła się twarz Brumado. Waterman poczuł się wręcz zabawnie. Nareszcie sam! Zamiast tego oznajmił: - Może pan zaczynać, doktorze Brumado. Nikt inny nie korzysta z tej częstotliwości. Potem z wolna mijały minuty. Każda wymiana zdań zawie- rała w sobie ponad dwudziestominutową przerwę. Jamie uważnie przypatrywał się Brazylijczykowi: mężczyzna spokojnie siedział, spoglądając w ekran, z cierpliwością godną prawdziwego Indiani- na. Waterman pomyślał, że może Brumado, czekając na transmisję z Marsa, używa jakiegoś obrazu swojej osoby, a sam w tym czasie przegląda inne dane. Jamie wstał z koi, znalazł w szufladzie biurka kabel od słuchawek i wsadził wtyczkę do laptopa. Przynajmniej u Brumado nikt nie zdoła pod- słuchać tej rozmowy, pomyślał, ponownie sadowiąc się na łóżku. Powinienem odpowiedzieć na wiadomość od Edith, przypomniał sobie. I wysłać coś mamie i tacie. Nie oczekiwali pewnie, że ich syn spróbuje się z nimi skontaktować. Zawsze tak było. Dlaczego na Mar- sie miałoby być inaczej? No i Al. Co mogę mu takiego powiedzieć, żeby zawrzeć w tym wszystko, co pragnę przekazać? Wszystkiego najlepszego, chciałbym, żebyś tutaj był? Jamie uśmiechnął się szero- ko. Al puszczałby to nagranie w swoim sklepie. To byłby jedyny sklep na plaży, który otrzymałby pozdrowienia z Marsa. Wreszcie twarz Brumado ożyła, z wolna pojawił się na niej uśmiech. - Dziękuję, Jamie. Nic masz nic przeciwko, że będę do ciebie mówił Jamie? Joanna powiedziała mi, że wolisz, jak się tak ciebie nazywa. - Jasne, może być. Znów oczekiwanie. Jamie zmniejszył wizerunek Brumado do rozmiarów niewielkiego okienka, które umieścił w kącie monitora. Włączył harmonogram misji. Czytał go uważnie, szukając zadań, które dałoby się opóźnić albo usunąć, by znaleźć czas na kolejną wyprawę do Wielkiego Kanionu. - Muszę porozmawiać z tobą o polityce - odezwał się wreszcie Brazylijczyk. -Mimo opóźnień przekazu, proszę, wytrzymaj ze mną i wysłuchaj tego, co mam do powiedzenia. Kiedy skończę, możesz mi powiedzieć, co sądzisz o mojej propozycji. Jamie skinął głową. - Dobra - wymamrotał, choć Brumado nie czekał na odpo- wiedź. - Rozmawiałem osobiście z twoją wiceprezydent - ciągnął Bra- zylijczyk - i wiele razy z jej ważniejszymi asystentami. Ona chce ofi- cjalnie zobowiązać się do kontynuacji badań Marsa, pod warunkiem, że ty wygłosisz oświadczenie popierające jej kandydaturę do Białego Domu w przyszłorocznych wyborach. Waterman poczuł, jak brwi unoszą mu się ze zdumienia. Ja? Ja mam ją poprzeć? Dlaczego ja? Dlaczego oni uważają, że cokolwiek co mam do powiedzenia, może być tak ważne? - To, czego ona chce, to twoje pisemne oświadczenie - mówił Brumado, -które zatrzyma sobie do chwili, gdy wasza ekspedycja wróci na Ziemię. Wówczas, kiedy znajdziesz się bezpiecznie w domu, oczekuje od ciebie, że swoje oświadczenie ogłosisz publicznie. A ona oficjalnie poprze dalsze wyprawy na Marsa. Zasugerowałem jej, żeby wygłosiła tę mowę z okazji pięćdziesiątej rocznicy wystrzelenia pierw- szego amerykańskiego satelity. Sądzę, że się na to zgodzi. Jamie czuł się zmieszany. 1 to wszystko przez kilka słów w ję- zyku Nawaho, które powiedziałem po wylądowaniu? Jak do cholery z tych trzech słów mogły wyniknąć aż takie intrygi? Brumado zamilkł. Wyczekująco spoglądał na monitor. Jamie wziął głęboki oddech. -Nic rozumiem, co się dzieje albo co wywołało taki obrót spraw. Na pewno chcę kolejnych wypraw na Marsa, ale nie wiem, jaki zwią- zek ma z tym moje polityczne poparcie. Przez dwa tygodnie, które Jamie spędził na Marsie, tylko raz po- proszono go o udzielenie wywiadu, drugiego dnia po lądowaniu. Ze wszystkimi pozostałymi badaczami rozmawiano od tej pory już po dwa razy. Geolog przypuszczał, że wiąże się to z kwestiami narodowo- ściowymi: na powierzchni globu znajdowało się już dwóch obywateli USA, dlatego administratorzy Projektu nie chcieli denerwować Ro- sjan, stawiając w centrum zainteresowania jeszcze trzeciego Amery- kanina. Teraz zastanawiał się, czy owo rozumowanie nie było naiwne. Brumado, sądząc po obrazie z monitora, zaczynał czuć się coraz bardziej nieswojo, patrząc, jak na twarzy Jamiego odbijają się drę- czące go wątpliwości. Zanim odpowiedział, przejechał palcami po zadbanej brodzie. - Cieszę się, że ta rozmowa nie jest podsłuchiwana - powiedział z niepewnym uśmiechem. - Przez pierwszych kilka dni po waszym lądowaniu, amerykańskie media oszalały na punkcie tego, że jesteś rdzennym Amerykaninem. Czcrwonoskóry na czerwonej planecie: to było najłagodniejsza rzecz, jaką o tobie mówiono. Jamie uświadomił sobie, że kontrolerzy misji faktycznie cen- zurowali wieści dochodzące z Ziemi. Po raz pierwszy zrozumiał, iż Królewiec oraz Houston tną wiadomości z domu. - Wiceprezydent jest bardzo wrażliwa na niuanse polityczne - ciągnął Brumado. - Uważa, że radykalny odłam grup działaczy etnicznych w Stanach może wykorzystać ciebie jako broń przeciwko niej. Chciała usunąć cię z ekipy przebywającej na powierzchni. Ale doktor Li na to nie pozwolił, powiedział sobie w duchu Ja- mie. Kontrolerzy lotu nie znieśliby tak jawnej, politycznej ingeren- cji. - Próbowałem przekonać ją, że mógłbyś stać się cennym nabyt- kiem podczas jej kampanii prezydenckiej. Pod warunkiem, że poprze następne misje na Marsa, zamiast się im przeciwstawiać. W głowie Jamiego aż wirowało. Zanim jeszcze Brumado skoń- czył mówić, powiedział: - Zatem zawarł pan taki układ, że ja wydam oświadczenie, w którym ją poprę, a potem ona wyda oświadczenie popierające dalsze ekspedycje. Brumado mówił o tym, ile trudności może przysporzyć wice- prezydent, jeśli będzie nalegać, aby usunięto Jamiego z ekipy na powierzchni. Chociaż to uszczęśliwi Australię, bo, jak zaznaczył, Jamiego zastąpiłby 0'Hara. Potem usłyszał odpowiedź Watermana. Zatrzymał się na chwilę, wymamrotał: - Czekaj... Geolog uświadomił sobie, że Brumado ma na swoim pulpicie urządzenie do powtarzania zapisu. Patrzył więc na Brazylijczyka, wy- słuchującego jego słów. -Ach, tak. To jest układ. Wyślesz mi oświadczenie popierające wiceprezydent. Ja zatrzymam je, póki ona publicznie nie ogłosi swo- jego poparcia dla dalszych wypraw na Marsa. Potem ogłoszę twoje oświadczenie. Kiedy wrócisz na Ziemię, poprzesz jej kandydaturę. Każdy dostanie to, czego chce. Każdy będzie zadowolony. Niezupełnie każdy, pomyślał Jamie. Potem rzekł: -Jest jeszcze jedna sprawa. Chcę takiej zmiany harmonogramu, abyśmy przed odlotem ruszyli jeszcze raz do Tithonium Chasma. Albo nici z układu. Alberto Brumado poczuł, że opada mu szczęka. Przyzwyczaił się do żądań i kontrżądań wysuwanych przez polityków, nawet naukow- ców kierujących uniwersytetami. Jednak usłyszeć coś podobnego od tego szczeniaka, było niemalże szokiem. - Zmienić harmonogram misji? Ależ to niemożliwe. Obserwował beznamiętną, szeroką twarz Watermana, a jego słowa leciały na Marsa z prędkością światła. Zdawało się, iż trwa to wiecznie. Wreszcie geolog odpowiedział: - Albo wrócimy do Tithonium Chasma i dobrze przyjrzymy się tamtejszym formacjom skalnym, albo nici z układu. Wiem, że ona żą- dała, aby usunąć mnie z ekipy na powierzchni i zastąpić mnie O'Harą. Dobra. Jeśli tak zrobi, to kiedy wrócimy na Ziemię, znów dam o so- bie znać. Powiem mediom, że usunięto mnie z ekipy na powierzchni, bo jestem rdzennym Amerykaninem, a ona sprzeciwia się pełnym pra- wom politycznym dla mniejszości etnicznych. Brumado poczuł, jak z czoła spływa mu pot. - Stawiasz mnie i całe kierownictwo w bardzo trudnej sytuacji. Odpowiedź Watermana brzmiała: - Nic się na to nie da poradzić. Ta sprawa jest ważna, znacznie ważniejsza od tego, kogo wybiorą w przyszłym roku. Wrócimy do kanionu. - W porządku - niechętnie zgodził się Brumado. - Zobaczę, co mogę zrobić. Czekał przez długie, długie minuty, aż wreszcie ujrzał przyzwa- lający uśmiech Watermana. Układ został zawarty. Teraz trzeba udać się do kierownictwa Projektu, aby to zaakceptowało, potem jeszcze załatwić całą sprawę z asystentami wiceprezydent. 1 upewnić się, że nie będzie mogła się z tego wycofać. Brumado zakończył rozmowę .Wstał z fotela, zmęczony, wyczer- pany i dość zaniepokojony. Czuł się jak atleta, który zużył ostatnie siły i teraz czeka na werdykt sędziego. Musi być druga ekspedycja na Mar- sa. Musi być, przynajmniej jeszcze jedna. Co najmniej. Spoglądając w dół, na pusty, szary ekran na pulpicie komunika- tora, uświadomił sobie, że Waterman to jednocześnie cenny nabytek, jak i spory kłopot. Błędem było pozwolić mu na mieszanie się w po- litykę. On nie myśli jak polityk, wszystko na czym mu zależy, to na- uka. Gorąco pragnie dokonać największego z marsjańskich odkryć. Tak bardzo, że potrafiłby zniweczyć przez to wszystko inne. Dzięki Bogu, iż mogliśmy rozmawiać na osobności. Już przez te przerwy trudno było dojść do jakiegoś porozumienia. A stałoby się ono niemożliwe, gdyby jeszcze przysłuchiwał się nam ktoś trzeci. Ponad sto pięćdziesiąt milionów kilometrów dalej, Tony Reed spoglądał w zamyśleniu na wygasły ekran swojego laptopa. Z centrum komunikacyjnego bazy poszedł do swego gabinetu, zamknął harmo- nijkowe drzwi i od razu nastawił komputer na częstotliwość rozmo- wy Jamiego z Brumado. Jako lekarz oraz psycholog załogi mam pełne prawo wiedzieć dokładnie, co się dzieje, pomyślał. Do cholery z tajemnicą! Nie mają prawa niczego przede mną ukrywać. Teraz wyjął słuchawkę z ucha i wyszarpnął cienki jak włos kabel, łą- czący go z komputerem. Zatem Jamie zmusił ich do wysłania go z powro- tem do Tithonium Chasma. Świetnie. To nie nastąpi zbyt szybko. Soi 14: Popołudnie Tony uznał, że Jamie był podczas lunchu wyjątkowo cichy i w złym humorze. Nawet jak na stoickiego Indianina, wydawał się bardzo milczący, zamknięty w sobie. Reed siedział przy biurku w swoim gabinecie, zastanawiając się nad rozmową Jamiego z Brumado. Ten facet ma tupet, pomyślał Tony, prawie z podziwem. Jakiekolwiek targają nim różne demony, to ma czelność stawiać warunki samemu Brumado. I wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. Uśmiechając się do siebie, Anglik pomyślał, że jeśli Nawaho się nie poszczęści, to wygnają go do orbitującego kosmolo- tu i zostawi mu Joannę. Mrucząc pod nosem, Reed stukał w klawiaturę komputera, spraw- dzając rozkład zajęć na dzisiejsze popołudnie. Sześciu z siedmiu na- ukowców miało nadal zajmować się nużącym mapowaniem głęboko- ści i zasięgu podziemnej, wiecznej zmarzliny. Toshima, siódmy na- ukowiec, pozostawał pod kopułą, pracując przy instrumentach mete- orologicznych. Reed nie miał żadnych zadań poza kopułą. Powiedział sobie, że to jedna z zalet bycia lekarzem pokładowym. Tony przywołał na ekran swój rozkład zajęć i ujrzał, że nadszedł czas cotygodniowej inwentaryzacji lekarstw. Ledwie tłumiąc jęk znu- dzenia, zaczął sprawdzać zapasy środków przeciwbólowych oraz wita- min. Potem przyszła kolej na środki pobudzające i uspokajające. Z ni- mi musiał być szczególnie ostrożny. Ci ludzie nie mogli przecież uza- leżnić się od narkotyków. Puk! Podskoczył, słysząc ten dźwięk. Co to było? Reed nadstawił uszu, ale nie usłyszał nic więcej, tylko zwykły szum maszynerii oraz odległe, przytłumione głosy pozostałych badaczy. Wzruszając ramio- nami, wrócił do swych zajęć. Ze znużeniem przeglądał komputerowe zapisy dotyczące środ- ków przeciwbólowych. Trzeba było zaksięgować każdą tabletkę aspi- ryny. Nikt nie mógł sam wziąć choćby jednej; tylko lekarz pokładowy miał uprawnienia do wydawania pigułek i musiał przy tym dokładnie notować, co komu daje. Oczywiście, każdy brał witaminy. Reed wysunął z półki pojem- nik z buteleczkami pełnymi witamin i postawił je na biurku. Każda z nich dostarczała jednemu człowiekowi całodziennej porcji witamin; zabranie na Marsa dwóch tysięcy takich pigułek było przesadą, zresz- tą typową dla owej misji. Reed, używając pióra świetlnego, zaznaczał kody paskowe wydrukowane na zakrętce każdego pojemniezka, niczym pracownik supermarketu sprawdzający artykuły spożywcze. Cholerna, głupia ro- bota, mruknął do siebie. Jeśli komputer nie wykaże, iż wyposażenie sprawdzono dokładnie, buteleczka po buteleczce, to Wosnesenski bę- dzie oburzony. Rosjanin uważał, że należy wypełniać wszystkie za- dania związane z misją, niezależnie od tego, jak bardzo są trywialne i nudne. Wtedy Anglika uderzyła nowa myśl. Jeśli Jamie doprowadzi do swej wyprawy i wróci nad Wielki Kanion, to zapewne będzie chciał zabrać ze sobą Joannę. Jest ona w końcu biologiem misji. Niech go cholera! Reed warknął cicho. To miał być przecież sposób na to, aby odsunąć tego bez- czelnego czerwonoskórego od brazylijskiej księżniczki, nie odwrotnie. Trzeba mieć nadzieję, że jednak wypędzą go na orbitę. Puk! Znowu ten sam dźwięk, tyle że tym razem słabszy. Co to może być? Reed zastanawiał się, jednocześnie odkręcając pierwszą z butelek witamin. Trzeba je przełożyć do mniejszych pojemników. Tony przeklął pod nosem niekompetencję ekspertów zajmujących się logistyką misji. Przeoczyli fakt, że te wielkie butle nie mieszczą się na półkach w gabinecie. Musiał własnoręcznie przesypać kapsułki z wi- taminami do mniejszych flaszeczek. Zupełny bezsens. Puk! Puk! Reed gwałtownie wstał, przewracając otwartą buteleczkę. Wita- minowe pigułki rozsypały się po biurku, potoczyły na podłogę. - Wszyscy do skafandrów! - pod kopułą zagrzmiał mocny głos Wosncsenskiego. - Natychmiast! Do skafandrów! I to już! *** Kosmonauta Leonid Tołbuchin pełnił właśnie służbę w centrum dowodzenia Marsa 2, kiedy usłyszał pierwsze, świszczące odgłosy. Zesztywniał na fotelu. Nad górną wargą wystąpiły mu krople zimne- go potu. Mój Boże, to pewnie przez mnie, pomyślał. Jestem Jonaszem, przynoszę pecha. Najpierw Konoye, a teraz to. Kiedy przez głowę błyskawicznie przebiegały mu podobne myśli, jego ręce poruszały się równie szybko. Włączył obraz z radaru i prawie natychmiast, z szyb- kością warunkowego odruchu, włączył alarm. - Meteory! Lecimy w rój meteorów! - wrzasnął przez mikrofon interkomu statku, tak zdenerwowany, że powiedział to po rosyjsku. Przy komunikatorze siedział właśnie Will Martin, amerykański geofizyk, pochłonięty wstukiwaniem długiego raportu, przeznaczone- go do wysłania na Ziemię. - Co jest? - zawołał, przekrzykując hałas alarmu. - Mów po angielsku, do cholery! - Meteory! -odkrzyknął Tołbuchin. -Natychmiast zakładaj skafander! Wosnesenski był w centrum dowodzenia kopuły, zajęty poważną rozmową z Mironowem i Abellem. Rozprawiał o kwestiach logistycz- nych, związanych ze zbliżającą się wyprawą do Pavonis Mons, jedno- cześnie udając, że cały czas monitoruje naukowców przebywających na zewnątrz, pod dowództwem Pete'a Connorsa. Nie usłyszał pierw- szego uderzenia meteorytów w zewnętrzną powłokę kopuły. Zarówno baza, jak i kosmolot, miały podwójne ściany: statki z metalu, baza z plastyku. Choć marsjańska atmosfera była wedle ziemskich standardów niezwykle cienka, wystarczała, by większość nadlatujących meteorów płonęła w drodze ku powierzchni planety. Wedle specjalistów planujących misję, największe zagrożenie stanowiły meteoryty spadające pionowo; one mogły mieć najwięcej energii, najprawdopodobniej wytrzymać żar lotu przez atmosferę, a co za tym idzie, dotrzeć do Marsa i stanowić realne niebezpieczeństwo. Meteory lecące pod ostrzejszym kątem dłużej przebywały w powie- trzu i w związku z tym dłużej płonęły. Dlatego podwójne ściany ko- puły wypełniono w jej górnej części gąbczastym plastykiem, który miał wchłaniać energię uderzenia. Ostrzeżenie Tołbuchina zagrzmiało nie tylko na orbitujących stat- kach, ale i w głośnikach marsjańskicj bazy. Wosnesenski przerwał w pół słowa i ryknął: - Wszyscy do skafandrów! Natychmiast! Do skafandrów! I to już! Rzucił się do schowków ze skafandrami przy śluzie i zaraz po tym poczuł strach, zaciskający się w jego piersi niczym stalowa pięść. Connors wpierw spostrzegł niewielki obłoczek kurzu, który wy- strzelił znad powierzchni gruntu, tak jakby uderzył w nią karabinowy pocisk. Astronauta zamrugał, patrząc jak pył z wolna osiada. Dobrze, że nikogo nie trafiło... Kolejny obłoczek, dziesięć metrów dalej... - Jezu Chryste! - wrzasnął do mikrofonu w swoim hełmie. - Me- teory! Wszyscy wracać pod kopułę! Jak najszybciej! Cała szóstka geologów i biologów zdążyła się do tej pory rozejść po równinie na obszarze kilkuset metrów, próbując szczegółowo zmie- rzyć głębokość rozciągającego się pod nią permafrostu. Mapowanie trwało długo, jako że wykonywali je pieszo. Wszystkie wyprawy na łazikach wstrzymywano, póki kontrolerzy lotu nie zdecydują, gdzie te pojazdy wykorzystać. Jamie trzymał tykę z wiertłem, której zębaty koniec wrzynał się w grunt. Podskoczył, słysząc ostrzegawczy krzyk Connorsa. Wiertło zatrzymało się szybko, gdy tylko odziana w rękawice dłoń geologa puściła przełącznik. Drąg wykrzywił się w dziurze. Waterman szybko zerknął, gdzie są pozostali naukowcy. Connors stał po prawej, w połowie drogi między nim, a śluzą kopuły. Joanna znacznie dalej, zmagając się ze swoim próbnikiem rdzeniowym. - Teraz! Szybko! Szybko! - wrzeszczał Connors tak głośno, że Watermana aż bolały uszy. - Dalej! Pod kopułę! Jamie ruszył ku Joannie, spoglądając na inne odziane w skafan- dry postaci, zaczynające niezgrabnie powracać, niczym stadko jaskra- wych hipopotamów. Niedaleko dziewczyny pojawił się obłoczek ku- rzu, ale chyba go nie zauważyła. Nawaho biegł do niej tak szybko, jak tylko potrafił, czując się jak ślamazarny żółw. Jednocześnie maj- strował przy konsoli radia na nadgarstku, chcąc ściszyć ponaglający głos Connorsa. Dotarł do Joanny, kiedy dziewczyna wreszcie zaczęła zmie- rzać do bazy. Zwalniając do jej tempa, Jamie wiedział, że z nią nie porozmawia, bo Connors swoje krzyki nadawał akurat na częstotli- wości przeznaczonej do porozumiewania się między badaczami. Za- miast tego, dotknął więc ramienia Brazylijki. Poprzez zaciemniony wizjer hełmu nie widział twarzy, nie mógł dostrzec, czy jest wystra- szona. Potem uświadomił sobie, że sam się boi, spływa zimnym po- tem, wszystko drży mu w środku. Grunt wybuchł obłoczkami pyłu, jakby strzelała do nich cała dru- żyna snajperów. Coś uderzyło w tył jego hełmu, w rzeczywistości je- dynie puknęło, jednak przestraszył się tak bardzo, jakby właśnie go postrzelono. Spojrzał w górę i zobaczył, że kopuła gdzieniegdzie ugi- na się lekko, tam gdzie w jej powierzchnię uderzają meteory. O mój Boże, jeśli któryś ją przebije... Jeden przebił. Jamie zobaczył, jak przejrzysty materiał niż- szej części kopuły zmarszczył się na chwilę, a potem w suche, rzad- kie powietrze wystrzelił gejzerem mgiełki, podobnym do oddechu wieloryba. - Kopuła przebita! - ktoś zawołał. Dziura powiększyła się do rozmiarów stale poszerzającego się rozdarcia, pełne wilgoci powietrze wysączało się do marsjańskiej at- mosfery, a plastyk kopuły zaczął się wyraźnie zapadać. Po pierwszej chwili, kiedy otarł się o panikę, Wosnesenski stał się lodowato spokojny. Kiedy inni dalej pędzili do swoich skafandrów, on gwałtownie skręcił w bok, ku wewnętrznym peryferiom kopuły, sprawdzając, czy łatki do jej reperacji znajdują się na swoim miejscu. Kontrolował to ledwie wczoraj, w ramach swoich rutynowych, regu- larnych inspekcji. Teraz jednak sprawdzał jeszcze raz, podczas gdy nad głową rozlega! się delikatny stukot puk, puk, niemal zagłuszany pełnymi strachu głosami Toshimy oraz lotników usiłujących założyć swoje skafandry. Nie dostrzegł przedziurawienia kopuły. Meteoryt, który przebił dwie warstwy plastyku, był niemal mikroskopijnym ziarnem pyłu. Usłyszał za to jakiś nowy dźwięk, coś jakby nagły wdech, podobny do odgłosu, który wydaje człowiek ugodzony w pierś. Poczuł powiew powietrza spod kopuły. Pędziło w stronę dziury. Trzepotały strony otwartych książek, a luźne kartki fruwały pod sklepieniem niczym stadko spłoszonych ptaków. Syczący od- głos stawał się coraz głośniejszy, był już jękiem, szybkim potokiem powietrza. Wosnesenski obrócił się i ujrzał tuzin lekkich łatek, podnoszą- cych się z podłogi, aby przyssać się do ściany kopuły. Rozpłaszczyły się na dziurze, ich krawędzie trzepotały szaleńczo, kiedy obok prze- latywało powietrze uciekające z bazy. Plastikowa ściana zaczęła za- padać się między sztywnymi żebrami konstrukcji. Powierzchnia owej ściany rozdzierała się szybciej, niż pokrywały ją te łatki. Michaił, z zatkanymi uszami i walącym jak młot sercem, rzucił się do miejsca przebicia, nachylił się po więcej łatek i przylepiał je do powiększającego się otworu. Ześlizgiwały się, nie chciały trzymać się na miejscu. Wciąż trzepotały, a kosmonauta usłyszał teraz, że powie- trze w bazie wyje, z impetem zmierzając ku niemalże próżni, która panowała na zewnątrz. W ciągu kilku minut mogło ulecieć całe. Siła powiewu ciągnęła Rosjanina ze sobą, próbując go wyssać ku śmier- ci na otwartej przestrzeni. Bez słowa, nie wołając nikogo, zebrał siły i z wysiłkiem ruszył z powrotem, do centrum kopuły, uchylając się pod naporem wichru, zataczając się niczym pijany, z bólem brnąc poprzez stanowiska pracy naukowców i omijając krzesła w mesie, porozrzucane na podłodze. Uszy rozrywał ból, jakby ktoś wtykał mu w nie lodowe sople. Sprzęt podtrzymujący życie. Pompy, dmuchające w suche i chłod- ne marsjańskie powietrze. Separatory, które pobierały z tutejszej at- mosfery rzadki azot i jeszcze rzadszy tlen. Kolejne pompy, tworzące mieszankę azotu i tlenu na tyle gęstą, aby mogli nią oddychać ludzie. Butle z zapasowym tlenem, pozostawione na wypadek awarii. Musiał dotrzeć do tlenu. Wosnesenski ruszył wzdłuż rzędu zielonych, wysokich jak człowiek zbiorników z tlenem i przekręcał ich zawory do oporu tak szybko, jak tylko potrafił. Chciał zapobiec spadkowi ciśnienia dawką czystego tlenu. Trzeba wpuścić tlen pod kopułę, jak najszybciej uzu- pełnić stracone powietrze. To był wyścig, a on nie miał zamiaru go prze- grać. Wyższe ciśnienie mogło sprawić, że łaty dokładniej zakryją otwór. A co najmniej mogło im to dać jeszcze kilka minut. Nawet pośród syku uciekającego tlenu, słyszał wciąż puk, puk. Przedzierał się z powrotem do rozdarcia w ścianie, pośród zamie- ci papierów. Kiedy zdołał dotrzeć do miejsca, gdzie wbił się meteor, Abell stał już tam w swoim białym skafandrze, rozpryskując na łat- kach klej epoksydowy, z takim spokojem, jak malarz pokrywający farbą ścianę sypialni. - Włączyłem zapasowy tlen - oznajmił Wosnesneski. Prawie nie mógł oddychać, wnętrze piersi mu płonęło. - Dobra - odparł Abell. To była przecież standardowa procedura ratunkowa. Wiatr ucichł. Tak samo pisk uciekającego powietrza. Michaił dy- szał, jednak bardziej ze strachu i wyczerpania niż przez brak tlenu. - Czy wszyscy pozostali są w skafandrach? Abell odwrócił się w jego stronę. Wyglądał jakpozbawiony twa- rzy robot, w tym swoim białym stroju, poplamionym rdzawą czerwie- nią. -Aha. Ty też powinieneś być, Mikę. - Tak, tak. - Wosnesenski zobaczył, że łatki już nie trzepo- czą. Pewnie przywarły do zakrzywionej ściany. - Co z ludźmi na zewnątrz? - Przechodzą przez śluzę. Z tego co wiem, nikt nic jest ranny. - Dobrze. Jeśli znów nie oberwiemy... - Powinieneś założyć skafander - przypomniał mu Ameryka- nin. - Tak, oczywiście. Jednak zanim Rosjanin zdołał wdziać swój kosmiczny strój, uci- chły odgłosy uderzeń meteorytów w powłokę kopuły. Niezgrabnie pogramolił się do komunikatora i na ekranie zobaczył, że Tołbuchin wciąż wypełnia swoje obowiązki na orbicie i jest tylko w kombinezo- nie. Tylko pod pachami miał ciemne plamy od potu. Doktor Li wyciągnął nogi tak daleko, jak tylko zdołał, rozmy- ślając o pulsującym w nich bólu i pokręcił gołymi palcami stóp, póki skurcz w jego lewej łydce nie zaczął ustępować. Dwie godziny w ska- fandrze kosmicznym, który zresztą nigdy dobrze nie leżał na jego tycz- kowatym ciele, to było więcej, niż potrafił znieść. Jęknął, próbując przeciągnąć się na lotniczym fotelu. Pił herbatę w jednej z tych delikatnych, porcelanowych filiżanek, które przywiózł ze sobą. Spoglądał na jedwabne malowidła zwisające ze ścian kwate- ry. Czekał, aż ogarnie go ich uspokajająca magia. Po raz setny przypomniał sobie, że nikt nie został ranny. Wszyst- kie procedury awaryjne zadziałały dokładnie tak, jak zaplanowano; całe awaryjne wyposażenie funkcjonowało prawidłowo. Przetrwali- śmy deszcz meteorów, nie odnosząc nawet strat w ekwipunku, z wy- jątkiem jednego małego przedziurawienia kopuły, które prędko zała- tano i jednego uderzenia w główną antenę komunikacyjną Marsa /, którą astronauci naprawią podczas spaceru kosmicznego. Na Ziemi starannie wyliczono ryzyko zagrożenia ze strony mete- orytów; wynosiło mniej więcej jeden do tryliona. A zatem ten szczegól- ny deszcz gwiezdnych kamieni był zupełnym wyjątkiem, nieznanym i nie zarejestrowanym - póki nagle w nich nie uderzył. Przynamniej, pomyślał Li, mamy teraz z tym spokój na najbliższe sto milionów lat, czy coś koło tego. Niemal się uśmiechnął na myśl, że przecież mógłby ogłosić teraz odkrycie nowego roju meteorów, tak nieznacznego i małego, iż z Zie- mi go nie dostrzeżono. Jednak tutaj wcale nie był taki mały i nieznacz- ny. Nie, wcale nie... Wszyscy jesteśmy na Marsie wrażliwi na ciosy, uświadomił sobie Li. Niezmiernie wrażliwi. Polecił, aby podczas orbitowania wokół Marsa regularnie prze- czesywano radarami okoliczną przestrzeń. Nie możemy uniknąć metc- orów, ale jeśli znowu pojawi się jakiś rój, możemy wcześniej wysłać ostrzeżenie. A przy okazji zbierzemy dane odnośnie liczby meteorytów w pobliżu Marsa; to ucieszy astronomów na Ziemi. Potarł kark, wciąż próbując rozluźnić się po długim, strasznym i pełnym napięcia dniu. Nikt nie zginął, powiedział sobie jeszcze raz. Nawet nikt nie został ranny, wyjąwszy ten cholerny skurcz mięśnia. Poza anteną brak uszkodzeń wyposażenia. Ekipie na powierzchni nic się nie stało, najpoważniejsze problemy, z którymi musieli się upo- rać, to drobne przedziurawienie powłoki oraz rozsypana buteleczka witamin. Teraz pora, aby o wszystkim powiadomić Królewiec. Sprzątanie pod kopułą zabrało kilka godzin. Mironow i Connors wyszli poza bazę, aby załatać rozdarcie na zewnętrznej ścianie, zaś Wosnesenski z Abellem sprawdzali każdy centymetr kwadratowy we- wnętrznej ściany, szukając jakichś uszkodzeń. Niczego nie znaleźli. Teraz cała dwunastka siedziała w mesie, wyczerpana fizycznie i psychicznie. Ustało już działanie zastrzyku adrenaliny, który wszyscy dostali tego szalonego popołudnia. Wedle harmonogramu, nadeszła pora kolacji, jednak nikt nie myślał o jedzeniu. Zamiast tego Wosne- senski przyniósł ze swojej kwatery butelkę wódki, której nie tykał od ich drugiej nocy na Marsie. - W celach leczniczych - oznajmił, kiedy Tony Reed ze zdziwie- niem uniósł brew. Pozostali natychmiast popędzili do kabin, aby wy- szperać własne, zachomikowane butelki. Pierwszy toast wzniesiono ku czci Wosnesenskiego. - Za naszego nieustraszonego dowódcę! - oznajmił Paul Abell, ze wniesioną wysoko ręką-który nie dbając o własne bezpieczeństwo, odkręcił butle z tlenem i uchronił kopułę przed zawaleniem. - Bardzo ryzykując swoim życiem - dodał Toshima. - A jeszcze bardziej ryzykując złamaniem przepisów dotyczą- cych bezpieczeństwa - zażartował Connors. Rosjanin lekko zmarszczył brwi. - Musimy przerobić butle z tlenem tak, aby ich zawory otwierały się automatycznie, gdy ciśnienie pod kopułą opadnie poniżej pewne- go poziomu. - Nie sądzę, żebyśmy mieli odpowiedni sprzęt do takiego grze- bania w ich mechanizmach - zauważył Connors. - Sprawdzę spis inwentarza - zgłosił się Mironow. - Może mamy tutaj albo w kosmolocie coś, czym dałoby się to zrobić Wosnesenski skinął głową, usatysfakcjonowany. Jednak z jego twarzy nie znikał ponury grymas. - Michaile Andriejewiczu, wciąż boli? - zapytał Reed. Rosjanin wyglądał niemalże na zaskoczonego. - Mnie? Już nie. Z uszami mam wszystko w porządku. - Jesteś pewien? Nie sądzę, żeby popękały ci bębenki, ale może powinienem obejrzeć je jeszcze raz? - Nie. Wszystko ze mną w porządku. Nic nie boli. Siedzieli znużeni przy stołach mesy, z wolna uspokajając się po meteorytowej grozie. Joanna zaproponowała Jamiemu, że podzieli się z nim swoją połową butelki chilijskiego wina. -To ostatniajakąmam, zanim nie wrócimy do kosmolotu - przy- znała się. - Schowałam tam butelkę szampana, na dzień, w którym wyruszymy do domu. Jamie, wdzięczny, pociągnął łyk alkoholu. Swój hełm poło- żył przed sobą na blacie. Na zakrzywionej, tylnej powierzchni ka- sku widniało cienkie, długie wyżłobienie. Było poczerniałe, jak ślad po muśnięciu przez miniaturowy pocisk zapalający. Geolog wiedział, że gdyby trafił go nieco większy kamyk, mający więcej energii, to mógł zdmuchnąć mu głowę z karku. Waterman patrzył na draśnię- ty hełm, teraz pusty w środku. Wystarczyłby tylko odrobinę więk- szy odłamek... - Jesteś szczęściarzem, Jamie - zawołał Wosnesenski z drugiego końca stołu. - Wielkim szczęściarzem. - Dobra, dobra - odezwał się Pete Connors - skafandry zbudowa- no przecież tak, aby mogły wytrzymać drobne uderzenia meteorytów. Jamiemu tak naprawdę nic nie groziło. Niewiele, pomyślał Waterman. Michaił uśmiechnął się, co rzadko mu się zdarzało. - Nie miałem na myśli tego, że jest szczęściarzem, bo nic mu się nie stało. Wiem, że skafandry chronią przed takimi rzeczami. On ma szczęście, że został trafiony! Czy wiecie, jak mała jest szansa trafie- nia przez meteoryt? Fantastycznie mała! Astronomiczne mała! Two- je zdrowie, Jamie! Rosjanin znów uniósł swoją plastykową szklaneczkę, zaś pozo- stali zachichotali z pobłażaniem. - Może powinieneś zagrać na irlandzkich wyścigach? - zasuge- rował Reed. Jamie potrząsnął głową. - Nie, dzięki. Jeden taki fart już mi wystarczy. - Pomyśl o swych szansach - wymamrotał Wosnesenski. - Czasem zdarzają się takie niesamowite rzeczy - dodał Miro- now. - Jak myślicie, jakie były szansę, że jedyny słoń w leningradzkim zoo zginie od pierwszego armatniego pocisku, jaki hitlerowcy wystrze- lą na miasto podczas Wielkiej Wojny? A dokładnie tak się stało. - Zabili słonia? - upewniła się Monique. - Dokładnie tak. -Nie! - To fakt historyczny. - Jak długo będziemy musieli jeszcze oddychać czystym tlenem? - zapytał Naguib. — Chyba boli mnie od tego głowa. Bolą mnie za- toki. - Dzień albo dwa - odparł Wosnesenski.- Ulotnił się nasz cały azot. Musimy poczekać, aż pompy nie zgromadzą wystarczająco dużo azotu z zewnątrz, żeby przywrócić normalny stan naszej mieszanki powietrznej. - Pozwól, że cię zbadam - zaproponował Reed. Rosjanin nagle zrobił się niechętny i ostrożny. - O nie, to nic takiego. Po prostu mały ból głowy. Pewnie przez to napięcie. - Ale - powiedział Reed -jeśli jutro się z nim obudzisz, to le- piej będzie, jeżeli cię zbadam. Jamie wskazał na wgniecenie z tyłu swojego kasku. Nie było zbyt głębokie, nie tak duże, aby zagrozić konstrukcji kasku. Jeśli byłoby trzeba, mógł go założyć. Ale wolał skorzystać z zapasowego hełmu. Katrin Diels poleciła, aby uszkodzony kask odłożyć i w drodze po- wrotnej na Ziemię dać jej do zbadania. To samo stwierdzili kontrole- rzy lotu, kiedy tylko dowiedzieli się o całym zdarzeniu. Konstruktorzy skafandrów mogliby zechcieć obejrzeć wgniecenie, aby sprawdzić, jak dobrze hełm chronił swojego użytkownika. Będziesz sławny, powiedział Jamie do kasku. Umieszczą cię w Smithsonian Institute. Pomyślał, jak wnętrze hełmu wyglądałoby, gdyby meteoryt przeszedł na wylot. 1 zadrżał. - Ale ja jestem zbyt cenny, żeby ryzykować i spacerować na ze- wnątrz - mówił Tony Reed. Unosząc wzrok, Waterman dostrzegł, ze Ilona właśnie drażni się z Anglikiem. - Tony, nie byłeś na zewnątrz od naszego drugiego dnia tutaj - powiedziała, uśmiechając się do niego przebiegle. - Ktoś mógłby pomyśleć, że boisz się wychodzić. - Bzdura! - rzucił Reed. - Jestem lekarzem pokładowym. Jestem potrzebny tutaj, w moim gabinecie. - Bezpiecznie zabarykadowany za swoimi pigułkami i instrumen- tami - Malater dalej wbijała mu szpile. - A ty w dodatku rozsypałeś tam wszystkie pigułki, prawda? - Tylko jedną buteleczkę - odparł Tony, zesztywniały. - Na podłodze leży pięćset kapsułek z witaminami. - Tylko kilka spadło mi na podłogę! Większość została na moim biurku. I zapewniam, że jest ono tak czyste, że można z niego jeść. - Tak - kpiąco odparła Żydówka. - Zapewne takie jest. Po prostu chciałam się upewnić, że nic nakarmisz nas brudnymi pigułami. Jamie dostrzegł, że pozostali śmiali do rozpuku, przysłuchując się tej rozmowie. Bawiła ich ta niezwykła sytuacja. Zwykle to Rccd szydził z innych. Cholernie się zmieszał, kiedy z napastnika zmienił się w ofiarę. Joanna odsunęła krzesło i wstała. - Myślę, że na chwilkę się położę. Wdzięczny jej za to, iż daje mu sposobność ucieczki spod skal- pela Ilony, Reed szybko zapytał: - Źle się czujesz? - Och, jestem po prostu zmęczona - odparła Joanna. - Chyba spróbuję zasnąć. - Bez kolacji? - zapytał Wosnesenski z końca stołu. - Wątpię, żebym zdołała coś teraz przełknąć. Może później. Rosjanin zerknął na Tony'ego, ale nic nie powiedział. Kiedy Brumado odeszła od stołu, Reed odwrócił się do Jamiego. - Myślę sobie - powiedział - że powinniśmy nazwać ten rój imieniem Jamiego. Przecież wygląda na to, że leciał prosto na niego. „Rój Jamesa F. Watermana". Rava Patel mówił już na poważnie: - Doktor Diels i doktor Li zabierają się za nakreślnie jego orbity. Ten rój to najwyraźniej pozostałość jakiejś dawnej komety. - Najwyraźniej - powtórzył Brytyjczyk. - To jednak będzie dosyć trudne zadanie - kontynuował Patel, - ustalić orbitę, mając tak niewiele danych. Rój jest tak mały, że nawet nie odbija dobrze impulsów radaru. Tony'emu wróciło dawne poczucie humoru. - Może powinniśmy znów wystawić Jamiego na zewnątrz. Mete- ory chyba go lubią. Może wrócą, jeśli stanie na otwartej przestrzeni, jak sygnalizator świetlny? -A może to ty wyjdziesz? - zaproponowała Ilona. - O nie, nie ja - odparł Reed. - Niech Jamie to zrobi. W ten spo- sób amerykańscy Indianie po raz pierwszy wnieśliby znaczący wkład w rozwój astronomii. - Nie po raz pierwszy - sprostował Waterman. - Och? Naprawdę? - Aztekowie i Inkowie byli świetnymi astronomami. Budowa- li obserwatoria... - Nie miałem ich na myśli - przerwał Reed. - Oni byli nieco ucywilizowani. Myślałem o twoim ludzie. Jamie. O dzikusach z Ame- ryki Północnej. Nawaho spostrzegł, że teraz wszyscy na niego patrzą. Zatem, po- myślał, Tony wyjął wbitą mu przez Ilonę szpilę i próbuje przekazać jąjemu. - Moi przodkowie patrzyli w gwiazdy - odparł, ważąc słowa. - Oczywiście, że patrzyli - powiedział Reed. - Na pustyni, gdzie mieszkali, po zachodzie słońca nie mieli nic innego do roboty. Ale co zdziałali, poza plemiennym umba - makumba? Jamie wahał się chwilę długą jak uderzenie serca, a potem od- parł: - Na przykład zanotowali wielki wybuch supernowej z 1054 roku. Wyżłobili to na skałach. Nawet ozdabiali ceramikę rysunkami pokazującymi, gdzie i jak pojawiła się ta supernowa. - Naprawdę? - Naprawdę - Watennan zwrócił się też do pozostałych. - Super- nowa z 1054 roku to ta, która stworzyła Mgławicę Kraba; możecie ją dziś obejrzeć przez teleskop. Wyjąwszy moich przodków, jedynymi astronomami, którzy jej się wówczas przyglądali, byli Chińczycy. - Japończycy też - poprawił Toshima. James z powagą skłonił przed nim głowę. - Także Japończycy. Jednak najwyraźniej w Europie nikt nie zwrócił na nią uwagi. - Pewnie była to pochmurna noc - stwierdził Reed. - Supernowa była widoczna gołym okiem przez dwadzieścia trzy dni - odparował Nawaho. - Wynika to z zapisków Chińczyków. Na to samo wskazują rysunki wykonane przez moich przodków. Nawet w Anglii przez jakiś czas musiało wtedy być czyste niebo, ale chyba nikt tam sobie nic zawracał głowy patrzeniem na nie. A może znano się tam na gwiazdach tak słabo, że nikt nie zauważył, że na niebie błyszczy jeszcze jedna gwiazda. Ilona lekko gwizdnęła. Naguib cicho zachichotał. Inni uśmiechali się szeroko i kiwali głowami. Tony Rced wstał powoli i lekko skłonił się przed Jamiem. - Strzał w dziesiątkę - powiedział. - A teraz, jeśli nikt nic ma nic przeciwko, to zajmę się kolacją. Jeden po drugim badacze wstawali i zabierali się do przygotowy- wania wieczornego posiłku. Jamie siedział samotnie przy stole, wpa- trując się w uszkodzony hełm i zastanawiając się, dlaczego ludzie, aby zdobyć szacunek, muszą wzajemnie robić sobie przykrość. Przylot na Marsa Przez wszystkie miesiące, spędzone w ciemnej pustce między światami, członkowie wyprawy widzieli, jak Mars powoli rośnie, z ja- skrawej, czerwonej gwiazdy zmieniając się w rdzawy dysk, wreszcie w trójwymiarowy glob, wiszący przed ich oczyma niczym olbrzymia nagroda, czekająca, aż ktoś po nią sięgnie. Kiedy oba kosmoloty weszły na orbitę wokół planety, Jamie spę- dzał długie godziny w pomieszczeniu obserwacyjnym, patrząc na obcy świat pełen czerwieni: rdzawej, ceglanej i prawie krwistej. Okno naje- żone było teraz instrumentami, jednak spoglądając między nimi, Wa- terman widział Marsa, przesuwającego się przed jego zachwyconymi oczami, powoli, w miarę obrotów kosmolotu. James widział masyw- ne stożki wulkanów, wystające niczym szypułkowate oczy jaszczu- rek, jakby patrzące nań niespokojnie. Ogromne, powyginane rozdar- cie Valles Marineris przywoływało wspomnienie wyżłobionych rze- kami kanionów, które oglądał w rodzinnych stronach. Zobaczył burze piaskowe, które pojawiwszy się znikąd, omiatały ćwierć globu, a potem nikły równie tajemniczo, jak się pojawiały. Uj- rzał olbrzymie kratery, wyżłobione uderzeniami dawnych meteorów; niektóre z tych uderzeń wyrzucały w górę mniejsze meteoryty, które w końcu dotarły na Ziemię, gdzie odnajdywano je w lodach Antark- tydy, Francji, Indiach czy Półwyspie Arabskim. - Jesteś gotów na to, aby tam zejść i pracować? Jamie, zanim jeszcze odwrócił głowę, poznał gardłowy głos Bony Malater. Przytaknął z powagą. -A ty nie? Uśmiechnęła się chłodno. - Po dziewięciu miesiącach w tym obozie koncentracyjnym, mo- głabym biegać po wydmach na golasa. Waterman zaśmiał się. W odbitym, czerwonawym blasku Marsa, wyniosła twarz Ilony wyglądała tak, jakby miała prawie ten sam, miedziany kolor, co ob- licze Jamiego. Krótko obcięte, złote włosy Żydówki, pobłyskiwały jak płomie- nie. - Zachowałeś celibat? - zapytała, kąciki jej ust lekko wygięły się w uśmiechu. Geolog pomyślał, że to było raczej wyzwanie niż pytanie. Jesz- cze raz skinął głową. - Musisz mieć ciekawe sny - powiedziała. Poczuł, jak twarz pali mu przypływ nagłej złości. - Wiesz Ilona, że masz tutaj opinię miejscowej scksteraupetki. Uśmiechnęła się szerzej. - A dlaczego by nie? Tony Reed zapewnia mnie, że nikt na pokła- dzie nie ma żadnej choroby gorszej niż to przeziębienie, które wszyscy od ciebie złapaliśmy. Dlaczego nie uprzyjemniać sobie życia? - Może to i uprzyjemnianie, jednak powoduje wiele napięć. - Naprawdę? - Ilona uniosła brew. - Myślałam, że seks łagodzi napięcia między nami. - Nie u Rosjan. - A, oni! Niech walą sobie konia. Waterman westchnął, rozeźlony i odwrócił się od niej. - Och, Jamie, nie bądź taki pruderyjny -powiedziała Małater, nadal się uśmiechając. - Pomyślałam sobie, że jeśli będziemy upra- wiać seks, to się zrelaksujesz, ale ty nie jesteś z tych, którzy uprawiają przypadkowy seks, prawda? - Właśnie po to tutaj jesteśmy - odparował, przez okno wskazu- jąc palcem na wiszące w przestrzeni, rdzawe cielsko Marsa. - Po to, żeby badać tę planetę. Anie po to, by bawić się tak, jakbyśmy byli w liceum. - Mój Boże, ale ty jesteś poważny! - Ilona, mamy poważną misję do wykonania. Bardzo poważną. -Nikogo nie ranie. Szczerze mówiąc, myślałam, że na pokładzie tego więzienia powstaną jeszcze gorsze napięcia - z rozbawieniem przewróciła oczyma. - Tony zgadza się ze mną; mówi, że mój wkład w morale załogi był nieoceniony. - Powiedz to Michaiłowi i Dimitrowi. - Jamie, zróbmy to jeszcze raz. Mógłbyś się trochę odprężyć. - Nie, dziękuję. - Pomyśl o tym, jako o badaniu naukowym - podjudzała go Ilo- na. - Myślę, że tak naprawdę nie sposób poznać człowieka, póki nie zobaczy się go bez majtek. Przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu. A potem spytał: - Czy Katrin i Joanna myślą tak samo? - Chodzi ci oto, czy robią to samo, co ja? Miał już odpowiedzieć, kiedy usłyszał głosy, zbliżające się od strony korytarza. Tony Rccd i Joanna Brumado wyszli zza rogu i wkroczyli do pomieszczenia obserwacyjnego. - Ilona, tak sobie właśnie myślałem, że to ty - uprzejmie zauwa- żył Reed. - Wszędzie poznałbym ten zmysłowy głos. Jamie złapał się na tym, iż wpatruje się w Joannę. Z trudem ode- rwał od niej spojrzenie. Cała czwórka zaczęła rozmawiać o jutrzejszym lądowaniu na Marsie. Poruszali jedynie tematy ściśle związane z ekspedycją. Reed, jak zwykle, sprawiał wrażenie rozluźnionego. Joanna, też jak zwykle, była poważna, jej ciemne oczy wpatrywały się w czerwony glob, jak- by po raz pierwszy uświadomiła sobie, że naprawdę wyruszą na po- wierzchnię obcego świata. Waterman czuł się jak automat. Odpowiadał na zadawane mu py- tania; mówił słowa, jakie należało i zabierał głos w odpowiednich mo- mentach. Jednak w głowie buzowało mu od przeróżnych myśli. Przy- pominał sobie krótkie chwile zwierzęcego żaru, które dzielił z Iloną, potem smutną, poważną twarz Joanny, kiedy ją pocałował, zastana- wiał się również, dlaczego nie miałby się odprężyć, zabawić z Iloną i zapomnieć o wszystkim innym. - Muszę wracać do swojej kwatery - cicho, prawie że nieśmiało oznajmiła Joanna. - Za kilka minut zadzwoni do mnie ojciec. Tony Reed podał jej ramię. - Odprowadzę cię, jeśli można. Zerknęła na Jamiego, potem na Anglika. - Oczywiście. Dziękuję. Ilona patrzyła, jak wychodzą, na jej ustach gościł zagadkowy uśmieszek. Kiedy oddalili się poza zasięg głosu, odwróciła się do Watermana. - Odpowiedź na twoje pytanie jest taka, że Katrin jest ode mnie znacznie bardziej dyskretna. A mała Joanna, o ile wiem, jest zupełnie cnotliwa. Czy to cię zadowala, Jamie? Skinął głową, starając się, aby twarz nie zdradziła jego emocji. - Ale zauważyłeś - dodała Malater z diabelskim uśmiechem - że Tony wciąż za nią chodzi? Geolog zamrugał, zdziwiony. - Naprawdę? - Obserwuj go - powiedziała. - Chodzi za nią, jak pies za suką podczas cieczki. Ten cwany, uśmiechnięty sukinsyn, pomyślał Waterman. Ciekawe, kto mu robi pogadanki o seksie? Kto mu dosypuje coś do żarcia? - Tony'ego nie zadowalam tylko ja albo Katrin - ciągnęła Żydów- ka. - Pragnie tego, co niedosiężne. Tak jak ja, uświadomił sobie Jamie. Tak jak ja. Soi 15: Popołudnie - Edith, jest trochę ciężko - Jamie powiedział w stronę kamery. Siedział na koi w swojej kabinie, a przed nim na niewielkim biurku leżała kamera wideo, z obiektywem skierowanym na jego twarz. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił tego ranka, jeszcze nim zajął się pracami z harmonogramu, było wyjście na zewnątrz i zrobienie kilkuminutowych, panoramicznych ujęć skał, wydm oraz odległych gór wokół kopuły. A teraz siedział na łóżku, zastanawiając się, co ma powiedzieć Edith. - Wczoraj trochę się wystraszyliśmy. Jeszcze nie wszystko wró- ciło do normy. Zabłąkany meteoryt przedziurawił nam kopułę. Taka mała dziurka. Nigdzie go nie znaleźliśmy, musiał być tak mały, że wyparował od energii uderzenia. Ale przez niego wyciekło nam trochę powietrza i przeżyliśmy kilka minut niezłego strachu. Spojrzał do góry. Kopuła była skąpana w świetle słońca. Pompy i wentylatory jak zwykle mruczały cicho. Jamie słyszał głosy badaczy i nosowy głos kowboja z jakieś piosenki country, puszczanej na ma- gnetofonie. - Wciąż jeszcze oddychamy tutaj czystym tlenem. Chodzimy na paluszkach i zachowujemy maksymalną ostrożność. W atmosferze składającej się z czystego tlenu najmniejsza iskra może podpalić całą kopułę. Separatory gromadzą azot z zewnątrz, ale jeszcze przez dzień albo dwa nie będziemy mieli normalnego powietrza. - Nie było żadnych uszkodzeń, wyjąwszy to przebicie, które Wo- snesenski i Paul Abell załatali w kilka minut. Kiedy to się stało, by- }em na zewnątrz i jakiś inny mikrometeoryt zarysował mi hełm. A tak, i jeszcze Tony Reed wywrócił całą buteleczkę pełną witaminowych pigułek. Śmieją się z niego, że jest takim ofermą. Jamie odwrócił się od kamery z pilotem w ręku i potężnie ziewnął. Atmosfera z czystego tlenu miała chyba jakiś wpływ na jego uszy. Czuł, że mu się zatykają. Pomagało na to ziewanie, ale nie do końca. Ponownie włączył kamerę i mówił dalej. - Meteory były pewnie ostatnimi pozostałościami ze starożyt- nej komety. Po prostu trochę rozsypanych kamyków wędrujących po Układzie Słonecznym, które poleciały akurat tam, gdzie stoi baza. Coś podobnego nie zdarzy się przez następny milion lat. Jamie zawahał. Niewiele miał już do powiedzenia - Naprawdę jestem wdzięczny za nagranie, które mi przysłałaś. I cieszę się, że awansujesz. Przenosiny do Nowego Jorku pewnie wy- magały sporej odwagi. Jeśli jest coś, w czym mogę pomóc, na przy- kład wywiad albo jakieś podstawowe informacje o naszej pracy, tutaj na powierzchni, po prostu ślij prośbę przez kierownictwo misji i chęt- nie opowiem ci wszystko, co będziesz chciała wiedzieć. Jamie jeszcze raz zatrzymał kamerę. Zastanowił się. Ile tak na- prawdę mogę jej powiedzieć? Co pozwoląmi powiedzieć szefowie mi- sji? Postanowił zająć się teraz kwestiami naukowymi i trzymać z dala od polityki i spraw osobistych. - Okazało się, że mamy tutaj pod powierzchnią znacznie więcej wody, niż wskazywały badania robione przez bezzałogowe ładowniki. Oczywiście, jest zamrożona. Siedzimy na oceanie wiecznej zmarzliny, który prawdopodobnie rozciąga się aż do Valles Marineris - Wielkiego Kanionu Marsa. Może i dalej, ale nie przekroczyliśmy kanionu i nie badaliśmy tego, co jest za nim. Jamie mówił Edith o krótkiej wyprawie do kanionu i swych na- dziejach, że dadzą mu tamjeszcze wrócić. Przemilczał jednak sprawę wszczętych przez siebie kłótni i dyskusji na ten temat. Starannie unikał też słowa „wioska". Będzie jeszcze na to czas, pomyślał, kiedy dosta- niemy ostateczny dowód, w taki albo inny sposób. Zamiast tego po- wiedział o skale z pasmem zzieleniałej miedzi. A potem nie miał już nic więcej do opowiedzenia. Nerwowo wdusił przycisk pilota, ale potem jeszcze raz włączył kamerę. - Cieszę się, że ucichły te wszystko brednie o mojej przemowie w języku Nawaho. Przynajmniej zdaje mi się, że tak jest. Nie dochodzi do nas wiele wiadomości, szczególnie tych z BBC. Znów wyłączył kamerę, oblizał wargi, zastanawiając się, co jesz- cze mógłby dodać. - Dobra, teraz może o tym. Nie znaleźliśmy jeszcze żadnych śladów życia, organizmów ani skamielin, ale może warunki panujące w Wielkim Kanionie okażą się bardziej sprzyjające. Monique Bonnet ma ładny ogródek, rosnący na marsjańskiej glebie, podlewa go mar- sjańską wodą. Chociaż nie wiem, co te kilka dni spędzonych wśród czystego tlenu zrobi z jej roślinami. Wszyscy tam chodzimy i oddy- chamy nad nimi, żeby zapewnić im trochę dwutlenku węgla. Edith, miło z twojej strony, że się do mnie odezwałaś. Następnym razem po- rozmawiam z tobą dłużej. Na dobre wyłączył kamerę. Zamyślił się. Mogę zmontować to nagranie jeszcze dla Ala i rodziców i poprosić kontrolerów totu, żeby im je przesłali. Zrobię im niespodziankę. Może rodzice nawet wyślą mi jakąś odpowiedź. Seji Toshima w milczeniu przysłuchiwał się wszystkim kłótniom między Watcrmancm i resztą ekipy. Ich bój nie miał z nim nic wspól- nego, a od najmłodszych lat uczono go, iż należy powstrzymać się od wyrażania swojej opinii, chyba że ktoś o nią się do niego zwróci. Ale teraz Waterman pytał go nie o jego opinię, ale pragnąc sko- rzystać z jego wiedzy. To było coś innego. Toshima z przyjemnością podzielił się nią z Indianinem. Wszak taki był przecież powód wypra- wy na Marsa, prawda? Gromadzenie wiedzy. A cóż warta jest wiedza, jeśli nie obdarowuje się nią innych? Jamie Waterman usiadł na plastykowym krześle o cienkich nogach, stojącym pośrodku laboratorium Japończyka. Pracownię Toshimy bada- cze ochrzcili „centrum meteo". Była najmniejszym ze wszystkich labora- toriów i tak schludnym oraz błyszczącym czystością, jak gdyby co pół go- dziny odkurzała je i myła cała brygada robotów—sprzątaczy. Pracownia przypominała wystawę sklepu z elektroniką. Stoły za- gracały szklane pojemniki oraz instrumenty badawcze - zaś u Toshimy stał cicho pomrukujący rząd komputerów, ich monitory pokazywały różne wykresy i krzywe. Na końcu tego rzędu, tam, gdzie stół pod ką- tem prostym wyginał się w rogu pomieszczenia, znajdował się skaner, który mógł przetwarzać obrazy, w tym z kaset wideo, na pliki kompu- terowe. Toshima siedział w drugim kącie, na chybotliwym taborecie. Jamiemu dał swoje najlepsze krzesło, jedyne z oparciem, Od śmierci Isoruku Konoye Toshima czuł, że na jego barkach nie- spodzianie spoczął wielki ciężar odpowiedzialności. Od Sejiego żale- żały honor i duma Japonii, nawet tu, na tym obcym świecie. Wiedział, iż pozostali badacze pomniejszają wszystko co japońskie; widział to w ich oczach, kiedy z nim rozmawiali, okazując trudną do zniesienia wyższość -jak Antony Reed albo przesadną uprzejmość, jak Amery- kanie i Rosjanie. Na Ziemi Japonia była siłą, z którą należało się liczyć. Bez jej wkładu, funduszy i technologii, Projekt Marsjański umarłby, zabi- ty sprzeczkami oraz liczeniem kosztów przez Europejczyków, Ro- sjan i Amerykanów. Jednak wśród pierwszej ekipy lądującej na pla- necie nic znalazł się żaden Japończyk. A jedynym człowiekiem, któ- ry zginął podczas tej ekspedycji, był z kolei znakomity japoński geo- chemik, Konoye. Seji Toshima urodził się w rodzinie robotniczej, ale w jego piersi biło serce samuraja. Obronię honor Japonii. Sprawię, że ci obcy będą ją szanować. Zrobię wszystko, aby cały świat poznał wkład Japonii w badania Marsa.. Nagle uświadomił sobie, dokąd prowadzą go takie myśli. Tak nie można, pomyślał. Jesteśmy naukowcami. Wiedza jest ważniejsza od na- rodowości. Jestem częścią zespołu, a nie średniowiecznym egoistą. - Możemy użyć centralnego procesora - mówił James Waterman, odruchowo schylając się, aby klepnąć komputer, stojący w kącie labo- ratorium. Ten Waterman był dziwny; spokojny i zamknięty w sobie, niemal jak Japończyk. Toshima pomyślał, że to człowiek, który zna za- sady dobrego zachowania, a jednak chce walczyć o to, w co wierzy. - Możesz dostać się stąd do archiwów geologicznych? A mo- że ja mógłbym wejść do komputera geologicznego i skopiować je na dysk? - pytał Jamie. - Powinienem móc się do nich dostać - odparł Toshima, jego okrągła, płaska twarz była poważna i skupiona. Po chwili Azjata lek- ko się uśmiechnął. - Chyba, że opatrzyłeś ten zapis jakimś specjalnym kodem dostę- pu, żeby trzymać go w tajemnicy. Jamie pokręcił głową. -Nie. Wcale nie. Meteorolog położył sobie klawiaturę na kolanach i zaczął śmigać po niej swoimi krótkimi palcami. Waterman zobaczył, że stojący przed nim monitor komputera na chwilę zgasł, a potem pokazał kolorową mapę Marsa, zmontowaną ze zdjęć wykonanych z orbity. Toshima zamruczał coś po japońsku i na ekranie nagle zjawiła się mapa meteorologiczna, nałożona na zmontowane fotografie. Jamie rozpoznał symbole frontu zimna, obszarów wysokiego i niskiego ci- śnienia a także nieregularne, powykrzywiane pętle izobarów. - Tak wygląda obecna sytuacja - oznajmił Scji. - A tu masz kompu- terową prognozę na dzisiaj. Symbole nieco się przesunęły; cyfry wskazu- jące temperaturę pokazały wartości niższe o sto, nawet więcej jednostek -A teraz jutro, w południe naszego czasu. -Front atmosferyczny znów nieco się przesunął. Temperatura gwałtownie wzrosła. Na ich szerokości geograficznej sięgnęła nawet powyżej temperatury zamarzania. W głosie Toshimy zabrzmiała duma, kiedy dodał: - Mogę pokazać nawet szybkość wiatru i jego kierunek na więk- szości obszaru planety. - W jaki sposób? - zainteresował się Jamie, kiedy na mapie po- jawiły się strzałki wektorów. Pokazywały kierunek wiatru; cyfry na ich chorągiewkach oznajmiały, jaką ma szybkość. - Sieć zdalnie sterowanych stacji obserwacyjnych, umieszczona na planecie - wyjaśnił Japończyk. - I oczywiście, balony. Balony meteorologiczne miały genialnie prostą konstrukcję. Wła- ściwie, to były tylko długimi, wąskimi tubami z niezwykle cienkiego i wytrzymałego mylaru, napompowanymi wodorem. W miarę potrze- by wystrzeliwano je z orbitującego kosmolotu, spadały w marsjańską atmosferę w maleńkich kapsułach i nadmuchiwały się automatycznie, po dotarciu na odpowiednią wysokość. Fruwały potem nad czerwo- nym globem, wyglądając jak wielkie, białe cygara. Pod każdy balonem dyndał „wąż" - długa, wąska rura z metalu, zawierająca czułe instrumenty, radio, baterie oraz grzejnik chroniący całe wyposażenie przed zimnem. Za dnia balony unosiły się wysoko w atmosferze, mierząc tem- peraturę (niską), ciśnienie (niższe), wilgotność (jeszcze niższą) oraz badając chemiczny skład powietrza. Wysokość, na której znajdował się każdy balon, zależała od ilości wypełniającego go gazu. Za dnia wiatry unosiły białe cygara ponad czerwonymi piaskami, niczym za- rodniki dmuchawca. Nocą, kiedy temperatura spadała tak nisko, iż nawet wodór w ba- lonach zaczynał się kondensować, wszystkie opadały, podobne gru- pie dygających baletnic. „Węże" dotykały gruntu i przekazywały do- kładne informacje o warunkach, jakie po zmierzchu panowały na po- wierzchni, zaś same balony chybotały się na wietrze, ledwie utrzymu- jąc się nad zasypanym kamieniami Marsem. Nie wszystkie przetrwały. Większość dryfowała nad planetą przez długie dni, opadając ciężko każdej nocy i unosząc się znowu, gdy tylko ogrzewało je światło słońca - ale część nadmuchiwanych cygar prze- chyliła się ku powierzchni tak bardzo, że rozdarły je ostre skały. Nie- które utkwiły na górskich zboczach. Jeden przepadł gdzieś w wielkim kraterze Hcllas Planitia i nie potrafiły go odnaleźć nawet kamery krą- żących wokół Marsa satelitów. Jednak większość balonów latała w ciszy i bez wysiłku, dosto- sowując się do cyklu miejscowych dni i nocy, i dokładnie raportując o warunkach panujących na wielkim obszarze, rozciągającym się po- między biegunami. - Jak możesz zobaczyć - powiedział Toshima, prawie niezauwa- żalnie kiwając głową w stronę monitora- tutaj, na północnej półkuli, sytuacja pogodowa jest całkiem stabilna, wręcz nudna. - Jak to latem - zamruczał Jamie. Toshima ucieszył się, że geolog wie trochę o marsjańskim klima- cie. Także na południowej półkuli, gdzie trwała zima, pogoda była spo- kojna, wolna od większych niepokojów. Żadnych dużych burz piasko- wych, nawet porządnych cyklonów, które dałoby się zbadać i czegoś się dzięki nim dowiedzieć. - Możemy zrobić zbliżenie na Tithonium? - zapytał Waterman, przyglądając się mapie meteorologicznej. - Tak, oczywiście - odparł Toshima. Głębokie rozdarcie wielkiego uskoku zdało się teraz pędzić ku Jamiemu - aż wreszcie rozpadlina Tithonium, wraz ze swą po- łudniową towarzyszką, rozpadliną Ius, całkiem wypełniły ekran. Przez chwilę Waterman nie zwracał uwagi na geologiczne sym- bole pokrywające obraz; widział tylko wysokie na wiele mil kli- fy i olbrzymie osuwiska, gdzieniegdzie rozsiane na zboczach ka- nionu. - Tutaj jest anomalia - powiedział Japończyk. Meteorolog przysunął swoje krzesło bliżej Jamiego. Ich głowy prawie się stykały, kiedy wspólnie spoglądali na ekran. Nawaho oglą- dał gigantyczną siatkę pęknięć gruntu, zaś Toshima ze zmrużonymi oczyma studiował dane meteorologiczne. -Anomalia? - Powinienem rozpoznać ją już parę dni temu, ale przyszło tyle nowych danych... Lekko wzruszył ramionami, zarazem przepraszając i usprawiedli- wiając się. - Śledziliśmy nawet trasę spadochronów odczepionych od naszych ładowników, kiedy niosły je marsjańskie wiatry. - Co to za anomalia? - dopytywał się Jamie. - Nad tą częścią Wielkiego Kanionu leciały tylko dwa balony - powiedział Toshima. przesuwając palec po widocznym na ekranie wizerunku Tithonium. - Oba raportowały o znacznie wyższej tempe- raturze powietrza niż nasz satelita meteorologiczny. Jamie spojrzał na Japończyka. Satelita meteorologiczny mówił nam, że temperatura w kanio- nie jest niższa od tej, którą podają instrumenty z balonu? - Dokładnie tak - powiedział Toshima. - Jakiego rodzaju czujników one używają? -Na satelicie są, rzecz jasna, czujniki podczerwieni. To jedyny sposób, aby uzyskiwać dane na odległość. Balony mają różne termo- metry. Mierzą temperaturę bezpośrednio. -1 balony wskazują, że powietrze na dole w kanionie jest cieplej- sze niż wedle wskazań satelitów? Toshima skinął głową, niemal lekko się ukłonił, oczy miał za- mknięte. - Jakieś inne anomalie? Japończyk uśmiechnął się słabo. - Sądziłem, że zapisy odnośnie wilgotności są bezużyteczne. Wy- glądało na to, że czujniki się zablokowały. - Zablokowały? - Pojawiły się na nich maksymalne wskazania, co trwało przez cały okres ich pobytu w kanionie. Trwało to kilka godzin. Nie mieli- śmy jak kontrolować ich kierunku oraz szybkości, sam rozumiesz. - Tak, wiem. Toshima oderwał wzrok od Jamiego, spojrzał na monitor. -Teraz jednak, kiedy powiedziałeś mi o tym, że widziałeś mgły w kanionie, myślę, że potrafię wyjaśnić, co się stało. Waterman czekał na ciąg dalszy. - Czujniki są skalibrowane odpowiednio do bardzo niskiego po- ziomu wilgotności, takiego, jakiego oczekiwaliśmy na Marsie. Jeżeli balony przeleciały przez mgły, o których mówiłeś, napotkały znacznie większą wilgotność, niż przewidywano przy kalibracji. No i czujni- ki się zablokowały. - Dobra, to brzmi przekonywująco. - Z drugiej strony, mamy też przyczynę różnic we wskazaniach temperatury - Toshima uśmiechnął się szeroko. - Spójrzmy: czujniki na podczerwień w satelicie nie spoglądają głęboko w kanion, kiedy są w nim mgły. Czujniki widzą mgłę i raportują o jej temperaturze. Jamie zrozumiał. - A jeśli mgła składa się z kryształków lodu... - Albo nawet kropelek wody - powiedział Japończyk - to czuj- nikom na podczerwień może się ona wydać znacznie chłodniejsza niż powietrze pod mgłą. - Mgła działa jak zasłona, izolując ciepłe powietrze na dnie kanionu! - Właśnie tak. A czujnik przelatujący przez mgły podaje prawdzi- wy odczyt z dna kanionu. Póki nie powiedziałeś mi o tych mgłach, to nie miałem pojęcia, że istnieją. - Zatem balony podają prawdziwszą temperaturę niż satelity - stwierdził James, czując narastające podniecenie. Wszystko zaczy- nało mu się składać w logiczną całość. - Tak właśnie interpretuję te dane - odparł Toshima, szczerząc zęby w uśmiechu. - Dobra, pokaż teraz dane geologiczne - nalegał Waterman. Z trudem zachowywał spokój, tak bardzo czuł się podekscytowany. Toshima postukat w klawiaturę, wciąż spoczywającą na jego ko- lanach. - Czego szukasz? - zapytał. - Ciepła - odparł Jamie. - Czegoś, co sprawia, że kanion jest cie- piejszy niż otaczająca go równina. Cieplejszy, niż mamy prawo ocze- kiwać. Może to jest ciepło pochodzące z wnętrza planety. -Ach! Gorące źródła. Albo wulkan. - Nic aż tak dramatycznego - powiedział Waterman. z niecier- pliwością wpatrując się w ekran, czekając, aż pojawią się na nim dane geologiczne. - Na Marsie są przecież olbrzymie wulkany - zamruczał Toshi- ma, jego palce śmigały po klawiaturze. - Tysiąc kilometrów od Tithonium. 1 wygasłe od milionów lat. Może nawet od miliardów. Japończyk na wpół wyszeptał: - Teraz. Swoim grubym palcem wskazującym ostentacyjnie nacisnął przycisk ENTER. Na ekran wyskoczył ciąg jaskrawoczerwonych symboli. - Możemy cofnąć się z tego zbliżenia i zobaczyć region pomię- dzy naszą bazą, a krawędzią kanionu? - spytał Waterman. - Oczywiście - powiedział Toshima. To były odczyty z czujników, które Jamie rozmieścił podczas wy- prawy z Wosnesenskim, podawane w czasie rzeczywistym. Symbole formowały się w pojedynczą ścieżkę, wiodącą z bazy do pustkowi Noctis Labirynthus, potem ku krawędzi Tithonium i wreszcie z powro- tem do kopuły. Każdy zestaw czujników zawierał instrumenty mie- rzące przepływ ciepła. Na Ziemi taki sprzęt służył do mierzenia cie- pła płynącego ku powierzchni z płynnej magmy, znajdującej się głę- boko pod skorupą planety. - Cholera, nie jest tego dużo, prawda? - mruknął Jamie, wlepia- jąc wzrok w maleńkie czerwone numerki, tak jakby myślał, że przypa- trując się im wystarczająco intensywnie, zdoła je ożywić. Toshima milczał. Siedział z dłońmi ułożonymi na kolanach. - Ta planeta jest zimniejsza niż mrożony kartofel - burknął Ja- mie. - Z jej wnętrza nie wypływa nawet tyle ciepła, żeby podgrzać fi- liżankę herbaty. - Żadnego przepływu ciepła w kanionie? Nieświadomie gniotąc uda ze złości, Waterman odparł: - O to właśnie chodzi: nie mamy żadnych instrumentów na dnie kanionu. To może być jedyne miejsce, gdzie ciepło rzeczywiście wy- pływa ze środka globu, ale nie mamy tam żadnych czujników, żeby to sprawdzić! Japończyk znów lekko skłonił głowę, tym razem, aby pokazać, że rozumie, o co chodzi geologowi. - Widzę. Musimy umieścić czujniki na dnie kanionu, jeśli chce- my zrozumieć, skąd się biorą mgły. - Nie tylko czujniki - odparł Jamie niecierpliwym głosem. - Musimy sami tam zejść. Jakoś musimy wysłać ekipę na dno tego kanionu. Li Chengdu uśmiechnął się nieznacznie do trzech osób, które pojawiły się przed nim na monitorze. To była tak ważna decyzja, że chcieli porozmawiać o niej wszyscy trzej kierownicy projektu. Mogę za to podziękować Watennanowi, pomyślał Chengdu. Gdyby nie on, wszystko szloby ściśle według harmonogramu. - ...dlatego poleciliśmy kontrolerom lotu - mówił rosyjski kierow- nik o ponurej twarzy - aby przygotowali plan wyprawy do regionu Ti- thonium, mającej, między innymi, w miarę możliwości bezpośrednio zbadać dno kanionu. Zrealizowanie tego planu zajmie co najmniej dwa tygodnie, dlatego... Udało mu się, myślał Li, jednym tylko uchem słuchając buczące- go głosu Rosjanina. Waterman skłonił ich do całkowitego rozwalenia harmonogramu misji i zgody na wyprawę do Tithonium. Dowódca ekspedycji zerknął na dwóch pozostałych kierowni- ków, podczas gdy Rosjanin nadal przekazywał formalne instrukcje. Japończyk ze wszystkich sił starał się zachować spokój, jednak Li do- strzegł w jego ciemnych oczach błysk podekscytowania. Amerykanin, weteran waszyngtońskich walk, pozwolił, aby na jego mięsistej, ru- mianej twarzy błąkał się dobrotliwy uśmieszek. - ...Ojciec DiNardo będzie przewodził zgromadzonej ad hoc komisji, która przygotuje plan wyprawy. Doktor Brumado będzie uczestniczył w spotkaniach tej komisji, z urzędu... -Rosjanin mru- czał i mruczał, jak stary pop, starannie recytujący modlitwę. Ale kręcą! - pomyślał Li. Najwyraźniej amerykańska wiceprezy- dent zgodziła się na zmianę w harmonogramie. Brumado musiał ja- koś na nią wpłynąć. Ona nie próbuje już zniszczyć Watermana, Bra- zylijczyk uczynił tych dwoje sprzymierzeńcami. Naprawdę potrafi czynić cuda. Wyprawa do Tithonium Chasma... Możemy podrzeć ostatnie cztery tygodnie harmonogramu, musimy teraz wszystko przerobić. Będę musiał ograniczyć wyprawę Patela do Pavonis Mons. Biedak chyba dostanie apopleksji. Przecież do badań Pavonis Mons przygo- towywał się pół życia. A teraz trzeba będzie to skrócić. Możemy nic mieć na to wystarczająco dużo czasu ani zapasów. Nawet prace tutaj, na orbicie, trzeba zreorganizować, aby wspoma- gały wyprawę do Tithonium. Szczególnie wściekły będzie O'Hara - nie skrywał się zbytnio ze swoimi nadziejami na to, iż amerykańscy polity- cy w końcu wyślą go na powierzchnię, aby zastąpił Watermana. Teraz już nie miał na to szans. W jakiś sposób Waterman stał się teraz rzeczywistym przywódcą ekipy przebywającej na Marsie. Ukradł Bogom ich gromy. Teraz przyćmił nawet mnie samego. Jednak mimo wszystko Li uśmiechał się spokojnie, patrząc na monitor z obliczami trzech kierowników. Wyprawa na dno Wielkiego Kanionu! Jako naukowiec był pod- ekscytowany tym, co mogła ona przynieść. Ciepło i wilgoć. Może na- wet życie. Życie! Ależ to by było znalezisko! Mogłoby nawet zacząć w dziejach całą nową epokę. Jednak, z drugiej strony, martwił się trudnościami związanymi ze zmianą harmonogramu, niebezpieczeństwami wynikającymi ze śmia- łego wtargnięcia na nowe terytorium, ryzykiem, które zawsze ciąży nad każdym krokiem w nieznane. Waterman, pomyślał. Gdyby nie on, wszystko poszłoby gładko 1 bezpiecznie, zgodnie z planem. Uśmiech Li lekko się poszerzył. Ależ wtedy byłoby nudno! Poza tym, jeśli coś pójdzie źle, to przecież on to odczuje, nie ja. Ziemia NOWY JORK: Edith siedziała na obitym skórą krześle, cała spię- ta. Apartament Howarda Francisa był znacznie mniejszy, niż się spo- dziewała, niewiele większy od gabinetu. Tak zwana „sypialnia" zaj- mowała tylko kąt pokoju, opatrzony lustrami, aby wydawał się więk- szy. Kuchenka mieściła się we wnęce ze zlewem, mikrofalówką i pa- roma szafkami. Wiceszef stacji nonszalancko rozsiadł się na sofie. Zdjął buty i krawat, głowę miał odchyloną do tyłu, oczy przymrużone. Patrzył na wielki ekran telewizyjny. Telewizor był tu największym z mebli. Przez na wpół zasunięte zasłony jedynego okna apartamentu Edith widziała ciemne szyby budynku siedziby stacji. Denerwowała się nie tylko dlatego, że nagranie odtwarzane teraz na ekranie mogło zaważyć na jej przyszłej karierze; martwiła się, że jej szef nalega), by obejrzeć taśmę tutaj, w jego pokoju, a nie w biurze po drugiej stro- nie ulicy. Ubrała się tak skromnie, jak tylko się dało: rozciągnięta bluza i stare, workowate spodnie. Powitał ja w drzwiach, boso, z rozpiętym kołnierzykiem i kieliszkiem białego wina w dłoni. Nagranie rozmowy z Jamiem trwało krócej niż dziesięć minut. Kiedy się skończyło, telewizor automatycznie przełączył się na ka- nał z wiadomościami. Szef ściszył dźwięk i skierował ku niej swe zaspane oczy. Edith pomyślała, że wygląda jak naćpany szczur. - Nie za dużo, prawda? - stwierdził znudzonym głosem. Szczerze się zdumiała. - Nie za dużo? On nam powiedział więcej o tym trafieniu mete- orem niż Królewiec i Houston razem wzięte. I pokazał, co się dzieje w ich bazie. Powiedział nam, co odkryli... - Większość tego jest w oficjalnych raportach. No i jest tam też lepszy materiał filmowy. - Dobra, ale Jamie mówi nam, że chce wrócić do Wielkiego Ka- nionu. Tego nie ma w harmonogramie misji. Sprawdziłam to. Francis nieco się wyprostował. - Możliwy konflikt z kontrolerami lotu? - Właśnie! Szerzej otworzył oczy. - Naukowiec indywidualista kontra rosyjski beton. Może coś w tym jest. Edith uśmiechnęła się. - To więcej, niż zdobył ktokolwiek inny. - Może, a może nie. Nie chcę, żebyśmy teraz wystawiali głowy, a potem je stracili. Potrzebujemy więcej niż tylko słowa tego jednego faceta. - Mogę to sprawdzić u kilku ludzi w Houston. 1 zawsze mogę dostać się do Brumado... - Mogę się założyć, że możesz - powiedział, uśmiechając się lubieżnie. Edith zerwała się na nogi. - Powinnam się tym zająć od razu. - Jutro rano - powiedział, wyciągając rękę, aby ją ściągnąć na sofę. Uchyliła się. - Brumado jest teraz w Waszyngtonie, ale nie na długo. Lepiej tam pójdę od razu. Zmarszczył brwi, patrząc na nią. - Na litość boską, w nocy o tej porze nie latają żadne samoloty. Wyluzuj się. Napij się wina. - Płacisz mi za przygotowywanie wiadomości - powiedziała Edith, wciąż się uśmiechając. — Pozwól mi więc zarabiać na życie. - Możesz zarobić na życie... Ale ona kierowała się już w stronę drzwi. - Wynajmę samochód i zadzwonię do ciebie z Waszyngtonu, z ekskluzywnym wywiadem z Brumado. A może nawet z panią wi- ceprezydent! Edith znalazła się za drzwiami, zanim zdążył wstać z sofy. Za- wsze tak jest, pomyślała. Faceci zawsze myślą jajami. Lata temu poznała, dzięki przykrym doświadczeniom, podsta- wową zasadę: nie idź z facetem do łóżka, póki nic dostaniesz od nie- go tego, czego potrzebujesz. On chce seksu. Ja chcę stałej pracy, a nie posadki konsultanta. Teraz mój tyłek jest dla niego niedostępny. Niech pozwoli pokazać mi historię Jamiego walczącego z kierownictwem Projektu. Wtedy dostanę stałą pracę, a on będzie mógł uprawiać ze mną seks, żeby przypieczętować cały układ. Może. Dossier: James Fox Waterman Młody James Waterman stał się studenckim przywódcą za spra- wą neurotycznego docenta i funkcjonariusza stanowej policji. Tamto zdarzenie wciąż nawiedzało jego sny. A miało miejsce, kiedy Jamie uczył się na drugim roku w Albuqu- erque. Był cichym studentem, samotnikiem, który chodził na zajęcia i robił to, co do niego należało, nie przyjaźniąc się z kolegami z gru- py. Większość nauczycieli, jeśli w ogóle go pamiętała, kojarzyło na- zwisko Watennan z poważnym, młodym człowiekiem o szerokiej twa- rzy, Indianinem, który rzadko odzywał się podczas zajęć, choć czyty- wał poważne gazety. Jamie z większości przedmiotów dostawał bar- dzo dobre oceny, jednak nie cieszył się szczególnym uznaniem ani ze strony rówieśników, ani wykładowców. Mieszkał poza kampusem, z przyjaciółmi dziadka: rodziną Na- waho prowadzącą sklep z modną odzieżą na starówce Albuquerque. Jeździł na używanym skuterze i zarabiał kilka dolarów, pomagając weekendami w sklepie. Choć mało kto to zauważał, Jamie był niemal wzorowym stu- dentem. Niemal — bo na drugim roku miał problemy z zajęciami Shakespeare'a. Na pierwszym roku nieźle dawał sobie radę z angielskim; podo- bały mu się te pierwsze spotkania z bogactwem literatury, zaczynające się od Beowulfa, poprzez kolejne stulecia zmierzające do Eliota i Ba!- larda. Początkowo wzdragał się przed Kiplingiem, przez jego „brze- mię białego człowieka". Jednak oczarowały go zachwycające przy- gody opisane w wierszach i książkach tego autora. Zajęcia z Shakespeare'a na drugim roku były już czymś innym. Docent Fcrraro nauczał, stając na biurku i czytając na głos kwestie wszystkich postaci ze sztuk Barda. Deklamował przy tym z wielkim dramatyzmem, tnąc powietrze obfitą gestykulacją. Minął ledwie ty- dzień, a Jamie już domyślił się, że ów niewysoki pan w średnim wieku był po prostu sfrustrowanym aktorem, który zmieniał salę wykładową w swoją prywatną scenę. Kłopoty Watermana z Ferraro zaczęły się w połowie roku. Nauczy- ciel nie odpytywał, nie kazał pisać referatów, po prostu oczekiwał od studentów, że będą z uwagą oglądać jego biurkowe występy. A potem bić brawo. Kiedy zaś James spytał, dlaczego Otello - przypuszczalnie inteligentny człowiek o zdolnościach przywódczych - tak zupełnie dał się omotać łatwym do przejrzenia intrygom Jagona, Ferraro spojrzał tyl- ko i kazał mu czytać sztukę tak długo, póki jej nie zrozumie. Kiedy Wa- tennan, szczerze zaciekawiony, spytał czy Rosenkranza i Guildensterna uważano za homoseksualistów, Ferraro odparł zimno: - Nie pozwolę, aby moje zajęcia zmieniły się w cyrk. Oczywiście, Waterman większość czasu spędzał, ucząc się innych przedmiotów, geologii, chemii, wyższej matematyki, histo- rii. Jednak czuł, że do semestralnego egzaminu z Shakespeare'a był przygotowany tak dobrze, jak nikt z jego grupy. Czytał sztuki i oglądał taśmy wideo. Zajrzał do analiz krytycznych, wymienionych w sporzą- dzonym przez Ferraro programie zajęć. Dlatego też przeżył wstrząs, kiedy docent przeczytał oceny i oznajmił, iż James Waterman otrzy- muje niedostateczny. Jamie, wstrząśnięty do głębi, został po zajęciach, aby spytać, czy może powtórzyć ten test. Ferraro od razu odmówił. Waterman dostrzegł na biurku wykładowcy stos prac i zapytał, czy choć może obejrzeć swoją, przeanalizować ją z nauczycielem, by zobaczyć jakie błędy popełnił. - Nie może pan obejrzeć swojej pracy - stwierdził Ferraro. Choć nosił buty na grubej podeszwie, to aby spojrzeć Jamiemu w twarz, mu- siał zadzierać głowę. - Ale to przecież mój test - stwierdził Nawaho. Ferraro położył dłoń na stosie papierów. -Te prace egzaminacyjne są własnością uniwersytetu, a nie stu- dentów. Nie może pan zabrać swojej, zabraniam panu. Potem odwrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom. Uznał rozmo- wę za zakończoną. W Jamiem nagle zawrzała złość. Przetrząsnął stos testów i zna- lazł swój. Szybko go przejrzał. Żadnych adnotacji. Nic, poza wielkim, czerwonym stopniem niedostatecznym, nagryzmolonym na okładce. - Co pan robi? - zaskrzeczał Ferraro z korytarza. - Proszę to odłożyć! Waterman, ściskając w dłoni swoją pracę, ruszył ku niewysokie- mu wykładowcy. - Pan nawet nie przeczytał mojego testu! Pan po prostu mnie ob- lał, kiedy tylko zobaczył moje nazwisko! - Ta praca jest własnością uniwersytetu! - wrzasnął nauczyciel, celując w Watermana drżącym palcem. - Nie może pan wynieść jej z sali! To kradzież! Jamie przepchnął się obok docenta, mocno trzymając pracę i wściekle zaciskając zęby. - Zabiorę to do samorządu studenckiego - krzyknął przez ramię. - Zabiorę to do dziekana! Ruszył przez hali, nie zwracając uwagi na spojrzenia osłupionych studentów. Ferraro wrzeszczał: - Złodziej! Łapać złodzieja! Jednak nikt nie spróbował zatrzymać Watennana. Indianin wsiadł na swój motocykl i wrócił do domu sklepikarza, gdzie wynajmował pokój. Policjant przyjechał, kiedy cała rodzina siadała do kolacji. Ktoś zadzwonił do drzwi, jedna z córek gospodarza poszła otworzyć. Wró- ciła z ponurą twarzą i przestraszonymi oczyma. -To policja. Jamie, przyszli po ciebie. Waterman, zastanawiając się, czy jadąc na skuterze, złamał jakiś przepis drogowy, ruszył w stronę drzwi. Policjant, w swoim mundurze, lustrzanych ciemnych okularach i szerokoskrzydłym kapeluszu zda- wał się mieć jedenaście stóp wzrostu. Pistolet w kaburze na jego bio- drze też zdawał się olbrzymi. - James Waterman? - zapytał głosem automatu. Jamie skinął głową, przez którą przebiegały mu teraz najróżniej- sze myśli. - Zostaliśmy powiadomieni, że ukradł pan własność rządową. - Co? - pod chłopakiem ugięły się kolana. Sklepikarz wyjrzał zza pleców Jamiego i opiekuńczym gestem położył mu dłoń na ramieniu. - Wygląda na to, że jesteś oskarżony o kradzież jakichś dokumen- tów z uniwersytetu - oznajmił stróż prawa. - Młody człowieku, sto- isz na skraju przepaści. - To jest moja praca egzaminacyjna - wymamrotał James. - Mój wykładowca nie chciał mi oddać mojej własnej pracy. Policjant zsunął powoli okulary. Jego twarz od razu stała się ludzka. - To o to właśnie chodzi? Jamie przytaknął. - Jest w moim pokoju. Moja praca semestralna. -Ten chłopak nie jest złodziejem - powiedział sklepikarz. - Jest stu- dentem na uniwersytecie. Nigdy w życiu nie miał kłopotów z prawem. - Test? Twoja własna praca? - policjant wyglądał, jakby nie wie- rzył własnym uszom. - Mogę ją panu pokazać. Zabrałem ją, żeby jutro pokazać samo- rządowi studenckiemu. Wykładowca mnie oblał, nawet nie czytając, co napisałem. Policjant wypuścił powietrze z nadętych policzków. - W porządku. Jutro rano, pierwszą rzeczą, jaką masz zrobić, to ruszyć swój tyłek na uniwersytet i oddać test profesorowi. Rozumiesz? Pierwsza rzecz jutro. Inaczej on pewnie zażąda, żeby wydano cho- lerny nakaz aresztowania i będziemy musieli posłać za tobą choler- ny list gończy. - Tak jest. Pierwsza rzecz jutro. Policjant założył okulary i ruszył w dół schodów, ku swemu po- tężnemu samochodowi. Pod nosem mruczał coś o niebezpiecznych kryminalistach i wielkiej kradzieży. Po bezsennej nocy James oddał pracę docentowi. Ale wcześniej ją skserował. Jedną kopię dał dziekanowi, drugą przewodniczącemu samorządu. Po dwóch, pełnych napięcia dniach, dziekan wezwał Ja- miego do gabinetu. Fcrraro już tam był, mała, spięta kulka na krześle wyglądającym jakby było dwa razy za duże. Dziekan siedział na wygodnym obrotowym fotelu, za szero- kim biurkiem. Wskazał Jamiemu drewniane krzesło za biurkiem. Był miłym, dobrotliwym człowiekiem o różowych policzkach, mającym reputację osoby unikającej wszelkich kłopotów. - Myślę, że panu Ferraro należą się od pana przeprosiny. Jamie milczał. Ferraro też milczał. - Pańska praca jest własnością uniwersytetu. W zasadzie nic miał pan prawa, aby ją zabierać. Gardło Watermana było suche i ściśnięte. - Miałem prawo zobaczyć, co w niej jest. Miałem prawo dysku- tować o tym z wykładowcą. Kiwając głową, dziekan powiedział: - Właśnie dlatego tu jesteśmy. Aby podyskutować o pana teście. Panie Ferraro, czy może pan wyjaśnić, gdzie ten młody człowiek my- lił się, pisząc na temat Otella? Jamie powoli zaczynał rozumieć, że dziekan nic ma wcale zamia- ru zajmować się jego „kradzieżą". Ferraro mamrocząc wyjaśniał, o co chodziło z pracą Watermana; główny zarzut stanowił brak szacunku dla dzieł Shakespeare'a. Docent skończył po kilku minutach. Dziekan skinął głową i uśmiechnął się. Złożył ręce na biurku, mówiąc: - Myślę, że doszło tu do nieporozumienia. Proszę pozwolić, że zaproponuję kompromis. Pan Waterman dostanie zaliczenie kursu, bez dodatkowych zajęć. Czy to was obu zadowoli? Ferraro zerknął na Jamiego, potem odwrócił wzrok. - Jaką dostanę ocenę? - zapytał Waterman. - Myślę, że sprawę załatwi dżentelmeńska czwórka - odparł dziekan. Jamie potrząsnął głową. - To obniży mi średnią. Dziekan uśmiechnął się szerzej. - Sądzę, że pańska średnia jakoś przetrzyma tę czwórkę. - Zważywszy, że dotychczasowa ocena w ogóle nie zalicza panu testu - odezwał się Ferraro - powinien pan być wdzięczny za czwór- kę. - Nie zalicza, bo pan nie przeczytał mojej pracy. -To kłamstwo! -Ale, ale - uspokajająco powiedział dziekan. - Panie Waterman, jeśli nie jest pan zadowolony z czwórki, zezwalam panu powtórzyć kurs w następnym semestrze. Więcej nie zamierzam robić. Jamie pogodził się z czwórką tylko do najbliższych wyborów do samorządu studenckiego. Po raz pierwszy w życiu miał powód, aby walczyć - lekceważące potraktowanie przez wykładowcę i admi- nistrację. Musiał otworzyć się przed swymi kolegami, nauczyć się do nich uśmiechać i ich odprawiać, słuchać ich i opowiadać im o swoich własnych sprawach. Jego „kradzież" stała się sensacją kampusu i ła- two zapewniła mu miejsce w samorządzie. Nienawidził każdej chwili kampanii wyborczej, nienawidził fałszywych uśmiechów i nieszcze- rych pozdrowień, nienawidził uścisków dłoni osób, które kilka tygo- dni wcześniej całkiem go ignorowały. Jednak zgrzytał zębami i wytrzymał to. I wygrał. Kiedy Jamie znalazł się już w samorządzie, okazało się, że jest znacznie więcej problemów do rozwiązania niż tylko sprawa z Ferra- ro. Zakwaterowanie studentów, jakość jedzenia na stołówce, dostęp studentów do komputerów — to były prawdziwe i niecierpiące zwłoki sprawy. Zapomniał o Ferraro. Prawie. Stał się najciężej pracującym członkiem samorządu. Na starszym roku Jamesa wybrano na stanowisko przewodniczą- cego samorządu studenckiego. Kiedy dowiedział się, że jego najlepszy przyjaciel ma zajęcia z Ferraro i będzie pisał pracę z Otella, Waterman bardzo dyskretnie poprosił go, aby skopiował jego starą pracę z Sha- kespeare'a i wręczył jako swoją własną. Student dostał pięć z plusem. Jamie odwiedził docenta w jego ciasnym, zawalonym książkami gabi- necie i pokazał mu to. O całej sprawie nie wiedział nikt z wyjątkiem Ferraro, Jamiego i jego zaufanego studenta. Czwórkę Jamiego podwyższono na bardzo dobry z plusem. Ukoń- czył studia z wyróżnieniem. Wszyscy przyjaciele mu gratulowali, jed- nak Jamie nie radował się swoim zwycięstwem. Wspomnienie o tej sprawie wciąż powracało w sennych koszmarach. Rzym Spotkanie było hałaśliwe, prawie chaotyczne. Sześć tuzinów najlepszych uczonych świata, specjalistów od geologii, biologii, fi- zyki, chemii i astronomii, zachowywało się niczym sześć tuzinów niegrzecznych dzieci. Ojciec DiNardo przesunął dłoniąpo ogolonej głowie, jakby usiło- wał zamknąć uszy przed gwarem spierających się głosów. Istotnie, ze- branie nadzwyczajne, pomyślał. To spotkanie robiło się nadzwyczajne na swój własny sposób. Nawet Brumado nie potrafił zapanować nad tym tłumem. Spotkanie odbywało się w auli, udostępnionej Projektowi Mar- sjańskiemu przez Włoski Instytutu Aeronautyki. Okna wielkiej sali za- słaniały teraz ciężkie kotary, jednak DiNardo znał Rzym tak, iż niemal przenikał je wzrokiem. Za Via Praetoriano był dworzec kolejowy, za tym pomnikiem dziewiętnastowiecznej architektury wznosiło się sie- dem starych, umęczonych wzgórz, ze starożytnym Forum Romanum i Koloseum, dowodami dawnej potęgi Romy. Watykan znajdował się na drugim końcu wielkiego miasta, chyba tak daleko od Instytutu Ae- ronautyki, jak tylko się dało. DiNardo tęsknił za spokojem Watykanu. Nawet mimo tłumu tury- stów, kłębiącego się na Placu Świętego Piotra, panowały tam większy spokój i porządek niż tu, gdzie prawie dochodziło do zamieszek. Chociaż, z drugiej strony, większość z tych ludzi przerwało swoje zwykłe zajęcia, aby jak najszybciej przybyć do Wiecznego Miasta. DiNardo zastanawiał się, czy on sam potrafiłby zachować spokój, gdyby nagle wezwano go na pilne zebranie, musiał spędzić dziewięć, dziesięć godzin w samolocie, a po- tem jeszcze więcej czasu pocąc się na posterunku celnym. Jęknął w duchu, kiedy jakiś rumiany mężczyzna, jak wynika- ło z plakietki, Kanadyjczyk, próbował przekrzyczeć zapalczywego, młodego astronoma z Chile, który przerwał mu wypowiedź. Alberto Brumado, stojący pośrodku długiego stołu, umieszczone- go na podwyższeniu, nagle walnął pięścią o blat tak mocno, że sześć osób z obu jego stron aż podskoczyło. - Siadajcie obaj! - krzyknął Brumado do umieszczonego przed nim mikrofonu. - Siadać. Ale już! W sali nagle zapadła cisza. Chilijski astronom opadł na krze- sło. Rumiany geolog patrzył na niego przez chwilę, po czym także usiadł. Brumado przejechał dłonią po rozczochranych włosach. - Zdrowy rozsądek przegrywa u nas z emocjami - powiedział, nieco normalniejszym tonem. - Zrobimy piętnastominutową przerwę. Kiedy wrócimy, proponuję, żebyśmy pamiętali, że jesteśmy naukowca- mi, a nie politykami czy jakimiś domokrążcami. Oczekuję rzeczowych dyskusji, podczas których będą ścisk przestrzegane zasady porządku i dobrego wychowania. Uczeni, niczym ponurzy, skarceni studenci, wyszli z audytorium. DiNardo wiedział, że wszyscy są najlepszymi specjalistami w swo- ich dziedzinach. Badaczami światowej klasy. Wedle rachunków księ- dza, było wśród nich co najmniej czterech noblistów. Prawdziwa eli- ta elit. Ruszył do męskiej toalety, piętro niżej. Musiał przepchnąć się przez tłum obok bufetu, przy okazji zerknął, przedstawiciele jakich narodowości ustawiają się po herbatę, a jakich po kawę. Oczywiście, Amerykanie zazwyczaj wybierali chłodne napoje. Z lodem. Tak jak można było się spodziewać, Walentin Greczko stał już przy jednym z pisuarów. O rosyjskim fizyku mówiono, że ciągle pije herbatę i gania do toalety. Kiedy Greczko ruszył ku umywalkom, za- pinając rozporek swoich granatowych spodni, DiNardo udał, że już kończy. Greczko uśmiechnął się na widok jezuity, odsłaniając swoje brą- zowe od herbaty zęby. Dwaj mężczyźni stanęli obok siebie, nachylając się, aby umyć ręce. Ksiądz zobaczył w lustrze nad zlewem, że przed tym zebraniem powinien się ogolić. Szczękę i głowę pokrywała mu ciemna szczecina. Potem zerknął ma twarz Greczki. Dyrektor rosyjskiego Instytutu Badań Kosmicznych miał już do- brze po sześćdziesiątce, resztki włosów całkiem mu posiwiały. Ma- rynarka jego czarnego garnituru wisiała na nim luźno, jakby nagle schudł. DiNardo zastanawiał się, czy Rosjanin nie jest przypadkiem chory. Zagadkowy uśmiech Greczki wciąż był na swoim miejscu; zda- wało się, że Rosjanin cały czas chodzi oczarowany tym, co wokół sie- bie widzi. A przecież wdrapał się na sam szczyt hierarchii rosyjskiej nauki, stając się członkiem ich akademii nauk oraz głową instytucji kierującej badaniami przestrzeni kosmicznej. Kiedy wspólnie wyszli z męskiej ubikacji, Greczko zapytał: - Wyzdrowiał pan już po operacji? - O tak - powiedział DiNardo, odruchowo gładząc się po boku. - Póki uważam na to, co jem, czuję się świetnie. Rosjanin skinął głową. DiNardo spostrzegł, że ich garnitury mają niemal taki sam odcień. Gdyby nie moja koloratka, pomyślał, to ktoś mógłby pomyśleć, że kupiliśmy ubrania w tym samym sklepie. - Spotkania jak to, przyprawiają mnie o wrzody żołądka - wy- mamrotał Greczko, idąc w stronę kolejki do herbaty. - Nawet Bruma- do nie potrafi utrzymać tu porządku. - Musimy podjąć bardzo ważną decyzję, zdecydować, czy wysłać do Wielkiego Kanionu jeszcze jedną wyprawę. Jeśli się na to zdecy- dujemy, będziemy musieli skrócić wszystkie inne wyprawy. - Albo je wszystkie wyeliminować. - Co pan o tym sądzi? - spytał DiNardo. - Od strony naukowej, to nie mam jakieś wyraźnie ustalonej opi- nii - odparł fizyk. Ściszył głos tak, że DiNardo musiał nachylić się, aby usłyszeć go pośród gwaru. - Ale mogę powiedzieć panu, że nasze kierownictwo misji już przekonało polityków, aby pozwolili Amery- kaninowi wrócić do Tithonium. - Naprawdę? Greczko przytaknął, jego wieczny uśmiech nagle zniknął, zastą- piony grymasem bliskim nabunnuszeniu. DiNardo zastanowił się: - Ciekawe, co sądzą o tym Amerykanie? - Jest tu Brownstein, możemy go zapytać. Murray Brownstein był o kilka cali wyższy od włoskiego księdza i rosyjskiego fizyka, jednak chodził tak zgarbiony, że zdawał się nie- malże mały i drobny. Miał na sobie szarą marynarkę oraz kremowe, bawełniane spodnie. Twarz Amerykanina była po kalifornijsku opalo- na, ongiś płowe włosy siwe i tak rzadkie, że zaczesywał je do przodu, aby zakryć tyle wysokiego czoła, ile się dało. DiNardo przypominał ogorzałego, podstarzałego zapaśnika, Greczko zamyślonego, starsze- go pana, zaś wokół Brownsteina unosiła się aura wiecznego niezado- wolenia, jakby świat składał się z samych rozczarowań. Zobaczył idących ku niemu Greczkę oraz DiNardo i jego wzrok od razu wskazał pusty kąt, na końcu korytarza. Bez słowa, cała trójka wyszła z tłumu cisnącego się przy bufecie - Greczko ze szklanką her- baty, Brownstein z puszką dietetycznej coli, a DiNardo z pustymi rę- koma. - Co panowie o tym wszystkim sądzą? - odezwał się Brownstein, kiedy dotarli w kąt. Głos miał cichy, mówił ostrożnie, jak konspirator lękający się, że ktoś go podsłucha. DiNardo odpowiedział, obficie gestykulując, jak na Włocha przystało: - Brumado dał naszym kolegom szansę, aby nieco ochłonęli, ale teraz nawet on zaczyna tracić cierpliwość. - To cholerna strata czasu -z goryczą stwierdził Brownstein. - Nasz rząd już podjął decyzję. - Nie jest pan zadowolony? - spytał Grcczko. - Nie lubię, kiedy naukowe decyzje podejmuje się w Waszyngto- nie, a potem zmusza się mnie, żebym je zaakceptował. - Ale może ta decyzja jest dobra - odparł DiNardo. - Jakby na to nie spojrzeć, ten kanion jest niezwykle ciekawym miejscem. Jeśli do mnie należałaby decyzja, załogi od razu lądowałyby na jego dnie. - Za duże ryzyko jak na pierwsza misję - stwierdził Greczko. - Wtedy się z tym nie zgadzałem i teraz się też nie zgadzam - stwierdził jezuita, w jego głosie nic było śladu złości. - Pod względem naukowym to może być całkiem w porządku - powiedział Brownstein. - To politycy mnie wkurzają. Jeśli pozwoli- my politykom unieważniać nasze decyzje... DiNardo przerwał mu: -Ale właśnie po to zwołano to spotkanie. Żeby naukowcy mogli podjąć własną decyzję i potem poinformować o niej polityków. -To nieważne, co postanowimy. Ten cholerny Indianin ruszy do Tithonium niezależnie od tego, czy nam się to spodoba, czy nie. - Ma pan na myśli doktora Watermana, nie doktora Patela? - Tak, Watermana. - Ale jeśli celem tego spotkania jest sprzeciw wobec zmiany planu misji - powiedział Greczko - to skłoni polityków do zastano- wienia. - Nie, nie skłoni. Japończycy zgadzają się na ten nowy plan. - Zgadzają się? Brownstein przytaknął, z ponurą miną. - Tanaka leciał tym samym samolotem, co ja. Kiedy głoszono ze- branie, akurat był w CalTechu. Powiedział mi, że Tokio zgodziło się z Waszyngtonem, by pozwolić na wyprawę do Tithonium. - Nie konsultując tego z własnymi naukowcami albo kierownic- twem misji? - Greczko wyglądał na zaszokowanego. - Wszystko zostało już postanowione - stwierdził Brownstein. - To co tutaj robimy, to tylko s/opka. DiNardo lekko uniósł brwi. - Chyba że - dodał Amerykanin - postanowimy walczyć. - Nie - odparł ksiądz. Pozostała dwójka spojrzała na niego. Brownstein prawie że warknął: - Chce pan pozwolić, aby jakaś zbieranina ignoranckich polity- ków mówiła nam, co mamy robić? - W tym akurat wypadku, tak. Amerykanin potrząsnął głową, bardziej ze złości niż zmartwie- nia. - Dlaczego? - zapytał Greczko. - Są co najmniej dwa poważne powody, aby nie sprzeciwiać się tej decyzji. - Niech mnie cholera, jeśli znam choć jeden - powiedział Brown- stein. - Jeżeli pozwolimy politykom teraz zwyciężyć, to następną rze- czą, jaką nam powiedzą, będzie, jak mamy sznurować nasze pieprzone buty! - Jako geolog - stwierdził DiNardo, nieco krzywiąc się na ordy- narne słowa - zgadzam się z Watermanem. Kanion to najlepsze miej- sce, do którego można iść, biorąc pod uwagę związane z tą misją li- mity czasu, wyposażenia oraz zapasów . - I mamy zupełnie ominąć wulkany? -zapytał Greczko. Jego uśmieszek zdawał się denerwować Brownsteina. - Jeśli musielibyśmy zdecydować się na jedno albo drugie, to tak, powiedziałbym, aby ominąć wulkany. Jednak mam nadzieję, że zdołamy przynajmniej zrobić wstępne oględziny Pavonis Mons. Co najmniej kilkudniowe. - To jest pana opina jako specjalisty, prawda? - spytał Brown- stein. -Tak. Jako geolog, zgadzam się z politykami. - Mówił pan o dwóch powodach - dopytywał się Greczko. - Drugi powód wiąże się z polityką. W sumie - mówił ksiądz, zmuszając się, aby uśmiechnąć się do Brownsteina - to mikstura na- uki i polityki. Wahał się z bardziej konkretną odpowiedzią, póki Amerykanin nie spytał niecierpliwie: -Dobra, co to jest? - Nie sadzę, żeby było mądrze walczyć z politykami, kiedy pod- jęli decyzję rozsądną od strony naukowej. - Zanim ktokolwiek z pozo- stałej dwójki zdołał się odezwać, DiNardo kontynuował: - Poza tym miejsce w którym nasza ekipa może najprawdopodobniej natknąć się na ślady życia, to właśnie ów kanion. Chcę dać im szansę, żeby coś tam znaleźli. Coś, co skłoni polityków do zgody na kolejne misje. Brownstein już miał potrząsnąć głową, kiedy Greczko zaczął się zastanawiać: - Z pewnością wygląda na to, iż kanion to lepsze miejsce dla ży- cia niż wulkany. To tak, jakby porównać dżungle Brazylii z górami Tybetu, prawda? - Tak, to ich marsjańskic odpowiedniki - zgodził się DiNardo. - Wciąż mi się to nie podoba - mruknął Brownstein. - Jeśli teraz poddamy się politykom, otworzymy puszkę z robalami, które na dłuż- szą metę wszystko zeżrą... -Nie musimy wyglądać tak, jakbyśmy poddawali się politykom - powiedział jezuita. - Musimy przekonać naszych kolegów, aby na- legali na wyprawę do Tithonium; przy jednoczesnym zachowaniu tak wielu elementów starego planu misji, jak to tylko możliwe. Brownstein skrzywił się. - To trudne zadanie. - Można to zrobić - spokojnie odparł DiNardo. - Jestem pewien, że Brumado będzie zadowolony. Greczko uśmiechnął się szerzej. - No to możesz brać się do roboty i próbować przekonać do tego resztę. DiNardo odwzajemnił uśmiech. - O nie. Ja przekonam Brumado. Potem on przekona całą resztę. - Mówi pan jak prawdziwy jezuita - zauważył Greczko. Brownstein parsknął, ale niczego nie powiedział. Uczestnicy zebrania zaczęli wchodzić po schodach. Trzech męż- czyzn ruszyło w stronę auli. Boże, daj mi siłę, aby mi się udało, powiedział w duchu DiNardo. A potem pomyślał jeszcze: Boże, pozwól Jamesowi Watermanowi na udane łowy na Marsie. Soi 22: Popołudnie Ravavishnu Patel spoglądał na masywny, dostojny stożek Pavo- nis Mons. Wulkan górował nad okolicą niczym odpoczywający Bud- da albo śpiący Sziwa, niszczyciel i odnowiciel światów. - Szkoda, że nie ma z nami Toshimy - spokojny głos Abdula a]-Naguiba wyrwał Patela z niemal hipnotycznego transu. Obaj mężczyźni nachylali się nad konsolami w kokpicie łazi- ka Jamie i kosmonauta Mironow znajdowali się teraz na zewnątrz, umieszczając na skalistym gruncie Marsa geologiczno-meteorologicz- ne czujniki. - Toshima? - spytał Patcl, nieco zdziwiony. Naguib uśmiechnął się: - To przypomniałoby mu Fudżijamę, nic sądzisz? - Och. Tak, może. Chociaż ten wulkan jest znacznie większy. I na szczycie nie ma śniegu. I zbocza są całkiem inne. - Inna grawitacja - powiedział Egipcjanin, jakby to wyjaśniało wszystko. - Tak. Oczywiście. Po całym dniu podróży, noclegu na równinie i poranku jazdy przez wyboje, ich łazik wciąż znajdował się ponad sto kilometrów od podnóża Pavonis Mons. Góra okazał się zbyt wielka, aby z tej odle- głości dało się ją zobaczyć całą. Pełny zarys stawał się widoczny do- piero, gdy obserwator znalazł się naprawdę daleko. Tak jak wulkany z Hawajów, giganty zTharsis były wulka- nami tarczowymi, wysokimi stożkami, wyrastającymi z szerokich płaszczyzn zastygłej lawy. Pavonis Mons wznosił się jako środko- wy z trzech takich wulkanów, najbliżej bazy. Pozostałe dwa pię- trzyły się dalej, wystając zza widnokręgu. Jeszcze dalej pysznił się najpotężniejszy - i najwyższy - wulkan w całym Układzie Słonecz- nym: Olympus Mons. Pavonis Mons, w porównaniu z mocarnym Mons Olympus, należa- ło do wagi średniej. Podstawa Pavonis miała szerokość około czterystu ki- lometrów, mniej więcej tyle co stan Ohio. Szczyt sięgał prawic dziesięciu mil ponad wyżyną, na której stał teraz łazik. Wieńczył go krater, tak sze- roki, że zmieściłoby się w nim Delhi albo Kalkuta. Zbocza olbrzymiego wulkanu sprawiały złudne wrażenie łagod- nych. Nie przypominały stromych, ostrych ścian Himalajów; kąt na- chylenia stoku wynosił jakieś pięć stopni. Patel pomyślał, że spokojnie można by wdrapać się na szczyt na piechotę - pod warunkiem, że miałoby się na to kilka dni - a potem zajrzeć do przepastnej kaldery. Czy wulkan naprawdę był wygasły? A może są tam fumarolc* dające upust parze albo strumieniom innych gazów, gotujących się do kolcj- *Fumarole - gorące wyziewy gazów wulkanicznych (przyp.red) nej erupcji? Niebo wyglądało stąd na przejrzyste, pozbawione chmur. Ale co odnalazłby, gdyby wdrapał się na szczyt? Patel pokręcił gło- wą, niemal zalewając się łzami i odezwał do Naguiba. - Pomyśleć, że mamy na to wszystko tylko trzy dni. Trzy krótkie dni! Samo rozpoznanie terenu zajęłoby przecież miesiące! Wyprawa do Pavonis Mons, jako pierwsza padła ofiarą wymuszo- nego przez Jamiego powrotu do Wielkiego Kanionu. Wedle pierwot- nych założeń harmonogramu pobyt w regionie wulkanów miał trwać tydzień. Teraz skrócono go do trzech dni. Naguib ojcowskim gestem poklepał Hindusa po plecach. - Nawet trzy lata to byłoby za mało. Człowiek mógłby spędzić całe życie tylko na badaniu tej bestii. - To nie w porządku! - wybuchnął Patel, uderzając pięścią w pusty fotel pilota. - Jedynym powodem mojego przylotu na Marsa było badanie tych wulkanów tarczowych na Tharsis, a teraz ten...ten ważniak... - Spokojnie, przyjacielu - powiedział Naguib. - Spokojnie. Po- gódź się z tym, czego nie możesz zmienić. Rava wstał i przeszedł przez moduł łazika, aż do włazu w śluzie. Potem zawrócił ku Egipcjaninowi. Obaj mężczyźni stali w ciszy, spo- glądając na siebie poprzez wąskie wnętrze pojazdu. Szczupły Hindus 0 wilgotnych oczach, którego ciemna twarz błyszczała, jakby spoco- na; starszy, mocniej zbudowany krępy geofizyk, siwiejący na skro- niach, o zmarszczkach w kącikach oczu i ust. - Zaraz powiesz mi, że taka jest wola Allaha - rzucił Patel. - Jestem ateistą- odparł Naguib, uśmiechając się lekko. -Ale zdaję sobie sprawę, że nasz przyjaciel Nawaho zdołał przeciągnąć na swoją stronę kierownictwo misji i Amerykanie kontrolują teraz plan misji. Nic z tym nie możemy zrobić. Usłyszeli, że dwaj pozostali uczestnicy wyprawy gramolą się do śluzy. Szczupłe dłonie Patela zacisnęły się w pięści, a Naguib przez chwilę pomyślał, że ten człowiek, gdyby mógł, to chętnie zabiłby Wa- termana. Kiedy trzech geologów badało wulkany, troje biologów zajmowa- ło się planowaniem zbliżającej się wędrówki do Tjthonium. Kobiety siedziały przy stole w mesie, zawalonym teraz mapami 1 fotografiami, zrobionymi z orbitujących kosmolotów. Oglądały też nagrania wykonane przez Jamiego, tak długo, że znały je na pamięć. - Czy to możliwe, aby ta formacja mogła być jakimiś budynka- mi? - spytała Monique Bonnet. Tony Reed, który dołączył do trzech kobiet, gdy zobaczył, że nio- są do mesy fotografie i mapy, odrzucił ten pomysł: - To projekcja umysłu Jamiego, dobrze znane zjawisko psycho- logiczne - powiedział. - Widzimy to, co chcemy zobaczyć. Słyszymy to, co chcemy usłyszeć. Właśnie na tym zbijają fortunę ludzie wróżą- cy z ręki, mówią swoim klientom to, co oni chcą usłyszeć, nieważne, jak bardzo może to być dziwaczne. Coś w podświadomości Jamiego chciało zobaczyć osadę w klifie i voilf! Zobaczył ją! Ilona odchyliła się na krześle. Reedowi przypominała jaguara, prężącego się na gałęzi. - Ta formacja skalna istnieje naprawdę. Nie jest wytworem wy- obraźni. Kiedy do niej dotrzemy, sami zobaczymy, czy jest naturalna, czy sztuczna - odparła, a jej zachrypnięty głos brzmiał, jakby była już znudzona całą sprawą. - Musimy teraz zadecydować, kto z nas ruszy z Jamesem na wyprawę. Joanna skłoniła głowę, zgłaszając swoją kandydaturę i odwróciła się ku Moniąue. - Ty jedziesz — powiedziała francuska geochemiczka. - Wy obie pojedziecie. Ja zostanę tutaj i będę opiekowała się roślinami. Ilona zmarszczyła brwi. - Nie chcesz ruszyć z nami? - spytała Joanna. Moniąuc wzruszyła ramionami. - Chcesz tego bardziej niż ja. Sensowniej będzie, jeśli pojadą nasz biolog i biochemik. -Ale ty też jesteś częścią naszego zespołu biologów - zaznaczyła Ilona, przeciągając się na krześle. - Podczas badań gleby z dna kanio- nu będziemy potrzebować twojej specjalistycznej wiedzy. - Możecie przynieść te próbki do mnie. - A co ze skamielinami? - spytała Joanna. Wyglądała na strapioną. - Ty najlepiej znasz się na paleontologii. My możemy coś przeoczyć. Moniąue zaśmiała się cicho. - Jeśli są tam jakieś kości albo czaszki, to jestem pewna, że znaj- dziecie je równie łatwo, co ja. - A mikroskamieliny? - zapytał Reed. Zwróciła ku Anglikowi swoją uśmiechniętą, zdobną dołeczkami twarz. -Tony, przejrzałam każdą próbkę gleby, jaką przynieśliśmy. Roz- bijałam kamienie i wsadzałam pod mikroskop ich plasterki, odcięte mikrotomem. Tam nie ma skamielin. Nie ma mikrobów, czy to ży- wych, czy od dawna martwych. Lekarz pogładził swój przystrzyżony wąsik. -Zatem... - Ale, Moniąue - odezwała się Brumado - załóżmy, że znajdzie- my na dnie kanionu skamieliny, ale ich nic poznamy? Nie rozpoznamy marsjańskich organizmów. Skąd będziemy wiedzieć, że patrzymy na skamieliny? - A skąd niby ja mogłabym to wiedzieć? -odparła Moniąue. - Skąd mogłoby wiedzieć którakolwiek z nas? Joanna popatrzyła niepewnie na swego kolegę i koleżanki po fa- chu, siedzących przy stole. Reed uśmiechnął się szeroko. - Klasyczny problem, prawda? Jak rozpoznać rzecz, której się jeszcze nigdy w życiu nie widziało? Trzy kobiety nie wiedziały, co można na to poradzić. Jamie czuł, że z każdym kilometrem przejechanym ku Pavonis Mons, w ciasnym wnętrzu łazika gęstnieje wroga mu atmosfera. Tego wieczora kolację zjedzono praktycznie w milczeniu. Nawet Mironow, zazwyczaj pogodny, tym razem nie miał nic do opowiedze- nia, żadnego dowcipu. Patel, nerwowy niczym ptak, przysiadł na kra- wędzi ławy, po drugiej stronie wąskiego stołu niż Waterman i nie pa- trzył na niego. Naguib próbował złagodzić napięcie. - Jutro dojedziemy wreszcie do strefy rozpadu - powiedział, cien- kim kawałkiem chleba wycierając ostatnie resztki posiłku z talerza. Jamie wdzięczny starszemu naukowcowi, że przerwał krępującą ciszę, dodał: - Racja. I zaczniemy zbierać kompletne dane o wieku wylewów lawy. Patel odłożył widelec. - Mamy trzy dni na pracę, na którą pierwotnie przeznaczono cały tydzień.' - Rava, chcę przez trzy dni pracować na dwie zmiany - oznajmił Jamie. - Wiem, że ty... - Nic nie wiesz! -rzucił Hindus. -Nie wiesz nic poza swoim szalonym pragnieniem, aby jeszcze raz zejść do kanionu i stać się naj- większym bohaterem tej ekspedycji. - Bohaterem? - Wiesz, ile lat spędziłem, badając wulkany Tharsis? Nie trzy. Nie pięć. Nie dziesięć - Patel drżał ze wściekłości. - Piętnaście lat! Zanim jeszcze skończyłem studia w Delhi! Przez piętnaście lat oglą- dałem zdjęcia tych wulkanów, badałem pomiary zrobione przez statki kosmiczne. A teraz, kiedy wreszcie tutaj jestem, ty skróciłeś mój czas do trzech nędznych dni. Jamie nie czuł złości. Doskonale wiedział, co czuje Patcl. Pamię- tał, jak sam się czuł, kiedy z powodu śmierci Konoye Wosnesenski skrócił badania kanionu i „wioski" w klifie. - Masz rację, Rava - powiedział wolno, głosem spokojnym i nie- wzruszonym. - Tylko trzy dni. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pomóc ci dowiedzieć się tak dużo, jak tylko się da, podczas całego na- szego pobytu w Pavonis. Ale po trzech dniach wracamy. - Żebyś mógł sobie pojechać do kanionu. -Tak. -1 szukał tej swojej absurdalnej osady w klifie. - Szukał życia. -Phi! Bzdura! Zupełna bzdura! - Rava, gdyby to ode mnie zależało, to zostalibyśmy na Marsie rok albo dłużej. Przybyłyby nowe ekipy. Przy badaniach tej planety opieralibyśmy się na racjonalnych, naukowych podstawach. Ale to ode mnie nie zależy. Od nikogo z nas. - Od ciebie zależy więcej niż ode mnie - mruknął Patel. Jamie skinął głową. - Tak, racja. Ale jeśli chcesz któregoś dnia wrócić na Marsa i spę- dzić na badaniu tych wulkanów tyle czasu, ile chcesz, musimy przy- nieść politykom coś, czego nic mogą zignorować. Rava, nie mogą zi- gnorować dowodu na istnienie życia. A miejsce, w którym najpraw- dopodobniej można odnaleźć życie - choćby ślad wymarłego życia - to dno Tithonium Chasma. - Sąinne miejsca - powiedział Naguib - równie prawdopodobne, na przykład Hellas... - Podczas tej misji nie zdołamy dotrzeć tak daleko - wyjaśnił Waterman. - To pół globu od nas. Kanion leży jeszcze w naszym za- sięgu, ale i tak ledwie starczy nam czasu. - Potrafisz być perfekcyjnie racjonalny, kiedy dostajesz to, czego chcesz, prawda? - powiedział Hindus. - Rava, nie zamierzam się z tobą kłócić - odrzekł Jamie. - Wiem, jak się czujesz. Czułbym się tak samo, gdybym znalazł się na twoim miejscu. - Tak, jasne. Nawaho wyślizgnął się zza wąskiego stołu i wstał. Spoglądając w dół, na Patela, oznajmił: - Jeśli mój wypad do kanionu zostałby skreślony, żeby przedłu- żyć twój pobyt przy wulkanach, to czułbym się rozżalony jak cholera. Ale pogodziłbym się z tym i starał ze wszystkich sił, aby moja wypra- wa zakończyła się sukcesem. Patel odwrócił się od niego. Mironow, który już dawno się nie uśmiechał, choć zwykle bywał pogodny, oznajmił ze spokojem: - Proponuję zmienić temat rozmowy. Plan misji jest już ustalony. Najbliższe trzy dni spędzamy nieopodal Pavonis Mons, a potem wra- camy do bazy. I koniec z dalszymi sporami. James skinął głową, ruszył w stronę kokpitu. Naguib lekko wzru- szył ramionami na znak, iż zgadza się z Rosjaninem. Patel skrzywił się i gdy spoglądał w ślad za Watermanem, jego ciemne oczy płonęły. Kiedy Tony Reed próbował zasnąć, słyszał nocny, marsjański wiatr, wyjący na zewnątrz kopuły. Hałas go niepokoił. O mały włos nie zabiło nas wszystkich jedno uderzenie niewielkiego meteoru, pył- ku tak małego, że nie został po nim żaden ślad. Och, łatwo jest teraz Wosnesenskiemu i innym zapewniać, że wszystkie zabezpieczenia działają prawidłowo i tak naprawdę nie groziło nam żadne niebezpie- czeństwo. Do jasnej cholery! Przecież mogliśmy się wszyscy udusić. Nie, zginęlibyśmy nawet wcześniej, zagotowałaby się w nas krew i płyny ustrojowe. Popękalibyśmy jak przegotowane kiełbaski, jak przekłute balony. Zadrżał pod swoim cienkim kocem. Nie jestem tchórzem. Niemal powiedział to na głos. Wyobraził sobie ojca, stojącego nad jego łóżkiem i patrzącego nań spode łba. Nie jestem tchórzem. To nie tchórzostwo lękać się w obliczu prawdziwe- go niebezpieczeństwa. Wciąż balansujemy tutaj na krawędzi śmierci. Każdy nasz oddech może okazać się ostatnim. Zacisnął powieki i spróbował zmusić się do snu. Nagle przypo- mniał sobie matkę: to, jak pozwalała mu wgramolić się do swojego łóżka, kiedy wystraszył go huk gromu albo jakiś inny hałas. Chciał, żeby matka była tu teraz i go ukołysała. Ilona przestała z nim sypiać, od kiedy wylądowali na Marsie. A gdyby coś podobnego zaproponowałby Moniąue, ta uśmiechnęłaby się, poklepała go po po- liczku i odeszła, cicho chichocząc. Był tego pewien. Joanna. Gdyby tylko Joanna mogła do niego przyjść i go ukoły- sać. Potrzebował jej ciepła na tej planecie pełnej chłodu i zagrożeń. Tęsknił za jej ramionami, oplatającymi go i dającymi poczucie bez- pieczeństwa. Dossier. Antony Norville Reed Tony Reed miał cztery lata, leżał w szpitalnym łóżku, czując się bardzo mały i bardzo wystraszony. Ojciec krzątał się obok, opatulony w ciężki, ciemny płaszcz oraz szalik w czerwone i szare paski. Nos i policzki miał różowe od zimowego chłodu, który malował mrozem okna. - Jak się czujesz, młody człowieku? -zapytał ojciec, siadając na krawędzi posłania. Tony nie mógł mówić. Nie czuł bólu, ale gardło miał jakby zmrożone, odrętwiałe. Ojciec był mężczyzną imponującej postu- ry, o mocnym, stanowczym głosie, roztaczającym wokół siebie aurę wiecznego pośpiechu. Tony bardzo bał się taty. Obaj nigdy nic byli ze sobą blisko. Mały Reed, choć jedynak, nigdy nie mógł jeść kola- cji z rodzicami, gdy ojciec był w domu. Dopiero gdy tata wychodził, siadał z mamą przy wielkim stole w jadalni. - Powiedzieli mi, że płakałeś całą noc - surowo oznajmił oj- ciec. Dzieciak nie mógł odpowiedzieć, ale do oczu napłynęły mu łzy. Zostawili go samego w obcej, szpitalnej sali, bez mamy, nawet bez niani. - Antony, słuchaj mnie teraz - oznajmił stary Reed. - Ludzie ze szpitala są moimi kolegami. Podziwiają mnie i szanują. Nie powinni myśleć, że mój syn to mazgaj, prawda? Powoli, niechętnie, Tony skinął głową. - No to skończmy już z tym płaczem, co? Głowa do góry, dzielny chłopcze. Rób, co ci każą i nie sprawiaj pielęgniarkom więcej proble- mów. W porządku? Antony przytaknął. - Dobrze! Tak trzymać. Teraz popatrz, co ci przyniosłem. Ojciec wyjął z kieszeni płaszcza małe zawiniątko. Było opako- wane w błyszczący, złoty papier. - Otwórz to, dalej. Dzieciak nie potrafił poradzić sobie z papierem. Uśmiech na twa- rzy ojca zmienił się w grymas rozpaczy. Chwycił zawiniątko w swe wielkie dłonie o zwinnych palcach i zręcznie je rozpakował. Potem otworzył małe pudełeczko i pokazał synowi, co spoczywa w środku. Miniaturowy telewizor, mieszczący się w dłoni! Dzieciak wyba- łuszył nań oczy. Wyjął go z pudełeczka i obracał w swoich drżących palcach, póki nie znalazł ekranu wielkości znaczka pocztowego i czer- wonego guzika włączającego całe urządzenie. Nacisnął ów guzik, mo- nitor od razu ożył. Ojciec pokazał mu, jak wyciągnąć słuchawkę, ukrytą w prawie niewidocznym schowku. Tony wetknął ją w lewe ucho. Obraz na ekranie pokazywał czerwoną planetę, Marsa. Głos, któ- ry słyszał chłopiec, należał do młodego brazylijskiego naukowca, Al- berta Brumado, mówiącego z miękkim, portugalskim akcentem: - Któregoś dnia ludzkość wyruszy na Marsa i odkryje sekrety jego czerwonych piasków... Ojciec poczochrał synowi czuprynę i zostawił Tony'ego, by oglą- dał w samotności miniaturowe obrazy Marsa. Rodzice małego Reeda żyli całkiem osobno, choć pod jednym da- chem swojego domu w Chelsea. Tony, kiedy podrósł, zaczął rozumieć, że ojciec odwiedza gdzieś w Londynie wciąż nowe kochanki. Zmie- niał je mniej więcej raz na rok, tak jak ubrania na wiosnę. Nigdy jed- nak nie pozostawał długo bez jakiejś flamy. Prawie nie zwracał uwagi na Tony'ego; ten wielki, szorstki w obejściu mężczyzna zawsze wydawał się czymś zajęty, zapracowa- ny, zawsze był poza domem. A kiedy już dostrzegał istnienie syna, to mówił mu coś w tym stylu: - Tenis? To cholerna, głupia gra. Kiedy byłem w twoim wieku, grałem tylko w piłkę. To jest zabawa! I nie zwracał uwagi na to, iż Tony jest szczupły i zwinny, w prze- ciwieństwie do swego wielkiego, masywnego ojca. - Tenis - wściekał się starszy mężczyzna. - Gra dla cudzoziem- ców i zniewieściałych bubków. Tony za to łatwo zwracał na siebie uwagę posiwiałej matki. Była milą kobietą, jakby z białej porcelany, o gracji pięknej, chińskiej lalecz- ki. Wyglądała na kruchą, cierpiącą, ale młody Reed wiedział, że obro- ni go przed zimnym, surowym ojcem. Każdy, kto ją spotkał, kochał ją, a Tony kochał ją najbardziej ze wszystkich. By zwróciła na niego uwagę, wystarczyło udawanie, że jest chory. Kaszel albo kichniecie od razu sprawiały, że zaczynała się przy nim krzątać. Tony, zanim skoń- czył dziewięć lat, nauczył się już, jak udawać gorączkę, wsadzając termometr pod kran z ciepłą wodą. Gdy trochę podrósł, zaczął podej- rzewać, że mama zna te jego wszystkie sztuczki i wszystkie mu prze- bacza. Zazwyczaj siedział w domu. Miał tam matkę tylko dla siebie, póki nie zjawiał się ojciec. Młody Reed po kryjomu lękał się chwili, gdy będzie musiał stam- tąd odejść i ruszyć na uniwersytet, szybko jednak okazało się, iż stu- denckie życie to niezła zabawa. Okazało się, że wręcz śmiesznie ła- two można stać się centrum uwagi, bezdyskusyjnym liderem grupy. Inni studenci przeważnie zdawali mu się nudni, nadający się jedynie do tego, żeby płatać im figle albo z nich szydzić. Im bardziej ich po- niżał, tym bardziej się przed nimi płaszczyli, chciwi jego względów. Zmieniali się w lokajów, aby go nie drażnić. Tony czuł się nieco zaskoczony, że tak bardzo lgną do niego ko- biety. Dawały się zwieść jego kamuflażowi, złożonemu z pewności siebie i zadufania. Młodego Recda bawiło, iż, jak się okazało, kobie- ty dawały sobą manipulować jeszcze łatwiej niż mężczyźni. Jedyną osobą na studiach, która nie biła pokłonów przed An- tonym, był uparty, twardo stojący na ziemi syn robotnika z Man- chesteru. Nie brał udziału w życiu studenckim, pełen tępego upo- ru wciąż siedział z nosem w książkach. Wydawał się człowiekiem całkiem pozbawionym wyobraźni i ostrożnym, jak to chłopak ze wsi - ale nigdy nic dał się omotać żadnej z uknutych przez Reeda intryg. Zawsze dostrzegał kubeł z wodą, balansujący na szczy- cie uchylonych drzwi. Oparł się wszystkim dziewczynom, które Tony posyłał, aby go uwiodły. Kiedy odkrył, że jego łóżko obla- no piwem, cierpliwie, bez narzekania przewrócił materac na dru- gą stronę, zmienił bieliznę i następnego dnia przyszedł na zaję- cia, jak gdyby nigdy nic. Tony ukończył studia z drugą lokatą. Syn robotnika, jakimś cu- dem zajął lokatę pierwszą. Wściekało to Reeda, mimo że przez cztery lata collcge'u zamienili ze sobąjedynie tyle słów. ile nakazywały im zasady dobrego wychowania. Tony potem już nigdy więcej go nie wi- dział i cieszył się z tego. - Podróż do Indii? -ojciec niemal dostał apopleksji. -Mło- dy człowieku, ty idziesz na Akademię Medyczną! Zostaniesz przy- jęty na moją starą uczelnię i, do cholery, tam właśnie masz iść i nig- dzie indziej! -Ale nie sadzę, żebym był gotów... - Ba! Już ja ciebie znam, intrygancie. Przestraszyłeś się, że bę- dziesz musiał usiąść i uczyć się. Boisz się ciężkiej pracy, o to właśnie chodzi. Trochę ciężkiej pracy ci nie zaszkodzi. Idziesz na Akademie Medyczną, mój chłopcze. Nie chcę słyszeć o niczym innym. I Tony poszedł na Akademię Medyczną. Ojciec miał rację. Bał s'ę. Ale już na miejscu młody Reed odkrył, iż było tam jeszcze weselej niż na uniwersytecie. Niemal otwarcie sprzedawano gotowce i testy. Jednak po kilku pierwszych miesiącach Antony odkrył, że naprawdę zaczyna go ciekawić nauka o ludzkim ciele. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, zaczął lubić naukę. Zaczął naprawdę ciężko pracować. Chciał być najlepszy. No i zawsze był jeszcze Mars, czekający gdzieś głęboko w umy- śle czerwony punkt, wiszący nad horyzontem. Mógł zapominać o nim na długie miesiące, nawet na lata, a potem nagle, w dzienniku poka- zywali kolejną rakietę unoszącą się pośród dymu i płomieni, aby za- wieźć na czerwony glob bezzałogowy ładownik. Albo na uczelni zja- wiał się jakiś gość z wykładem o kwestiach medycznych związanych z niską grawitacją, panującą na stacji kosmicznej i wspominał, że z po- dobnymi problemami trzeba będzie się borykać podczas wyprawy na Marsa. Czasem w telewizji pojawiał się Alberto Brumado, teraz już siwy, ale nadal tryskający młodzieńczą energią, występował w pro- gramie o pochodzeniu życia na Ziemi i z tęsknotą w głosie pytał, czy to możliwe, aby istniało też ono na Marsie. Kiedy Tony odmówił przejęcia rodzinnej praktyki, ojciec był zszokowany i wściekły. Stary Reed, o czerwonej twarzy, otyły po latach wygodnego ży- cia, prychał ze złości i ryczał: - Spędziłem całe życie na tworzeniu tej praktyki! Musisz ją przejąć! Jego syn uśmiechnął się zimno, starając się ukryć przerażenie, które zawsze wzbudzał w nim gniew ojca. - Tato, to na nic. Nie zamierzam iść w twoje uświęcone tradycją ślady. - Co z tobą? - krzyczał stary Reed. - Boisz się widoku krwi? O to chodzi? Przez chirurgię serce podchodzi ci do gardła, co? Cho- lerny, płaczliwy tchórz! Tony nadal stał przy swoim. - Na Boga, ja w twoim wieku zszywałem rannych na statku szpitalnym, w samym środku zimowych sztormów, na południowym Atlantyku. - Tato, wiele razy już opowiadałeś nam o swych wspaniałych czynach podczas wojny o Falklandy. - Jesteś tchórzem! Cholernym, drżącym, małym tchórzem! - star- szy mężczyzna odwrócił się ku żonie. - Wychowałaś go na tchórza. Antony poczuł, jak krew gotuje mu się w żyłach. - Nie znęcaj się nad nią! Ojciec patrzył na niego przez dłuższą chwilę, potem warknął z rozpaczą i gwałtownie wyszedł z pokoju. Tony spojrzał na matkę, siedzącą w milczeniu. Oboje usłyszeli, jak otwierają się drzwi wejścio- we domu, a potem trzaskają z hukiem. - Nie uważasz mnie za tchórza, prawda? - zapytał mamy. - Oczywiście, że nie, kochanie. Dwa dni później Tony zgłosił się do rządowego, brytyjskiego programu badań kosmicznych. Po dwóch tygodniach otrzymał zawia- domienie, że został wstępnie zaakceptowany; miał się zgłosić do cen- trum szkoleń na testy i oględziny. Kiedy przyszedł ten list, ojca nie było w domu. Był tylko on i matka. - Potrzebują tam lekarzy - powiedział, wciąż pełen urażonej dumy. - Jeśli Wielka Brytania dołączy do programu lotu na Marsa, mogą mnie wybrać do zespołu przygotowującego się do tej wypra- wy. Spodziewał się, że matka się przerazi, wybuchnie płaczem, bę- dzie go prosić, aby zrezygnował. Ta jednak uśmiechnęła się, pocało- wała go w czoło i powiedziała, iż jeśli czegoś naprawdę chce, to po- winien to zrobić. Ostatecznie Tony został przyjęty do Projektu Marsjańskiego, a kiedy ojciec poszedł na emeryturę, jego lukratywną praktykę kupił jakiś obcy człowiek. Matka zaciągnęła starego męża do Nassau, gdzie już pierwszego roku dostał wylewu, który uczynił go zupełnie bezrad- nym i całkiem zdanym na łaskę tak długo zaniedbywanej żony. Antony bardzo się cieszył, iż uczestniczy w Projekcie Marsjań- skim. Większość pozostałych kursantów było astronautami, naukowca- mi, głupawymi technikami albo badaczami tak skupionymi na swych zajęciach, że właściwie nic nie wiedzieli o wielkim świecie, sztuce i życiu towarzyskim. Reed świetnie się tam bawił, bo za sprawą swe- go wyrafinowania, stale pozostawał w centrum uwagi. Kiedy inni prawie dostawali histerii na punkcie selekcji, Tony nigdy nie wątpił, że zostanie wybrany do lotu na Marsa. Jeśli obawiał się przemierze- nia milionów mil w kosmosie i pobytu na pustym, surowym i niego- ścinnym świecie, trzymał te obawy dla siebie. Ze swymi lękami mie- rzył się tylko w snach, gdzie zawsze przybierały kształt ojca, górują- cego nad nim jak straszliwy, żarłoczny olbrzym. Matka płakała wte- dy bezradnie. Tony na jawie zrobił dotąd tylko jedną rzecz, którą mógł uznać za pomyłkę. Pomógł Joannie pozbyć się Hoffmana i zabrać Nawaho na Marsa. To był błąd. Indianin znalazł się w centrum powszechnej uwagi. Nawet Joanny. Szczególnie Joanny. Soi 24: Południe Aleksander Mironow nucił coś pod nosem i sprawdzał plecak Ja- micgo. W ciasnej śluzie starczało ich dwóch, aby robiło się tłoczno. Mironow był w czerwonym, prawie strażackim skafandrze, Jamie w swoim błękitnym, z szarym zapasowym hełmem, którym zastąpi! kask trafiony meteorytem. Mironow miał uniesioną zasłonę i Jamie, gdy Rosjanin wygra- molił się przed niego, spostrzegł, iż kosmonauta się uśmiecha. Twarz Mironowa zdawała się wielka i mięsista, niemal ściśnięta przez hełm, jakby wepchnięto ją do zbyt małego pudełka. Kosmonauta miał szero- kie policzki i zadarty nos, trochę czerwonawy, a także niebieskie oczy i brwi tak jasne, że prawie niewidoczne. Skórę znaczyły mu niezbyt liczne piegi. - Rękawice? - zapytał Mironow. - Aleks, są tutaj, na moim pasie -Jamie uniósł je. Rękawice stanowiły najbardziej zaawansowany technologicznie element wypo- sażenia, używanego podczas misji. Były tak cienkie, że bez trudu da- wało się poruszać schowanymi w nich dłońmi i nie traciło zmysłu do- tyku. Jednocześnie chroniły przed atmosferą Marsa, niewiele różniącą się od próżni. - Zasłona w dół - polecił Mironow. Dopiero kiedy obaj zamknęli hełmy, włączył pompy. - Wyglądasz na zmęczonego - zauważył kosmonauta, mówiąc do wmontowanego w kask radia. Jamie, zaskoczony, odpowiedział zasłoniętemu złotawym wizje- rem towarzyszowi. - Czuję się dobrze. - Wczoraj byłeś na zewnątrz cztery godziny, potem długo nie kładłeś się spać. Byłeś też na zewnątrz cały dzisiejszy ranek, a teraz znów wychodzisz. Pompy zatrzymały się. Światło na wskaźniku błysnęło czerwie- nią. Mironow popchnął klapę. - Mamy tylko trzy dni - odparł Jamie, przeciskając się włazem i po krótkiej drabinie schodząc na poczerniałą, chropow atą powierzch- nię Marsa. - Musimy wykorztystaćje najlepiej, jak się da. - Masz poczucie winy przez Patela. Watcrman wzruszył ramionami wewnątrz skafandra, zapomina- jąc, że Rosjanin przecież nie dostrzeże tego gestu. Podrażnił sobie tyl- ko otartą pachę. - Nie wolno ci tak harować - kontynuował Mironow. - Kiedy jesteś zmęczony, popełniasz błędy. Błędy mogą zabić. - Nic mi nie będzie. Pozostali też ciężko pracują - odparł Wa- terman. - Powiedziałem im to samo, co tobie - powiedział Rosjanin. - W jego głosie raczej brzmiało rozczarowanie niźli zmartwienie. -I co? Mironow wycelował palec ku dwóm sylwetkom: maślanożóltej Patela i zielonej Naguiba. - Zignorowali mnie, tak jak właśnie ty mnie ignorujesz. Hindus i Arab odłupywali właśnie próbki czarnej, bazaltowej ska- ły, rozciągającej się wokół aż po horyzont. Jamie wiedział, że to stary wylew lawy. Pavonis Mons wybuchał raz za razem, rozpalona do czer- woności magma płynęła we wszystkich kierunkach. Jak dawno temu? Próbki, które właśnie zbierają, powinny dać im na to odpowiedź. Po- stanowili, że swe drogocenne dni spędzą u podstawy tarczy wulkanu, zbierając tyle próbek z różnych miejsc, ile tylko się da. Zdecydowali też, że ich analizę rozpoczną w drodze powrotnej do bazy. Jednak żaden z naukowców nie potrafił tak długo powstrzymy- wać się od badań. Ostatniej nocy ślęczeli nad próbkami do późnej nocy, zaś Mironow wciąż przypominał im o harmonogramie misji, jak nieporadny wychowawca z kolonii. Ich przenośny chromatograf gazowy i spektrometr masowy w laboratoryjnym module łazika prze- analizował chyba z tuzin próbek. Spektrometr masowy wykazał, że w skład skał wchodzi bogaty w żelazo bazalt, liczący nie więcej niż pięćset milionów lat - zważyw- szy na stosunek potasu do argonu. - Ale argon mógł się ulotnić - ostrzegał James. - Część mogła ulecieć do atmosfery. - Racja, może brakować większości argonu - zgodził się Nagu- ib. - Co oznacza, że próbki mogą być starsze - stwierdził Water- man. Patel, wciąż unikając wzroku Nawaho, powiedział do Egipcja- nina: - Rozstrzygające testy przeprowadzimy w bazie, tam gdzie bę- dziemy mogli napromieniować próbki w reaktorze energetycznym. Naguib przytaknął i powiedział: - Tak. Jeśli nadal działa system zdalnej manipulacji. Był wyłą- czony... - Pete powiedział, że do naszego powrotu go włączy - odparł Jamie. - Astronauta Connors! - Patel niemal parsknął. - Cały czas tylko lata na szybowcu, zamiast dbać o sprzęt. - Pete na pewno zrobi tak, żeby system zdalnej manipulacji już działał - powtórzył Waterman. Wreszcie rozłożyli koje, aby położyć się spać. Patel i Naguib na wyższych, pod nimi Mironow i Jamie. Nawaho zasnął szybko, ale wkrótce obudziło go jakieś pojękiwanie, prawie szloch. Dźwięk do- chodził z góry. Zrozumiał, że jednemu z jego towarzyszy śni się kosz- mar. Odwrócił się ku wygiętej ścianie łazika i znów zaczął zasypiać. Ostatnią jego trzeźwą myślą było spostrzeżenie, iż metalowa powło- ka wehikułu jest zimna. Na zewnątrz, mniej niż cal od niego, czeka- ła mroźna, marsjańska noc. Po śniadaniu uzgodnili, że najlepiej będzie pracować wzdłuż linii szczelin i zapadlisk, ciągnącej się z jednej ze stron masywnej podstawy wulkanu. Planowali pójść zboczem tak wysoko, jak tylko zdołają. Miro- now miał za nimi jechać łazikiem, aby nie przekroczyli wyznaczonej usta- leniami misji odległości, pozwalającej na bezpieczny powrót. Wszystkie trzy wulkany siedzą okrakiem na tym wielkim uskoku, pomyślał Jamie. Wyglądają, jakby z mozołem wyciosano je z czarnego bazaltu. Spoglądając za siebie, ku łazikowi, zobaczył Mironowa, usta- wiającego kolejny czujnik. To nie była łatwa praca; grunt składał się tu z prawdziwej skały, a nie piachu, ciężko było wbić weń podstawę urządzenia. Cienka pokrywa czerwonego pyłu skrywająca skałę, da- wała się łatwo odgarnąć. Waterman zastanawiał się, czemu wiatr cał- kiem jej nie zdmuchnął. Wewnątrz skafandra Nawaho nie czuł żadnego wiatru, na łososio- wym niebie nie widział też żadnych chmur, pozwalających dostrzec ruch powietrza. Jednak instrumenty meteorologiczne ztzujników po- kazywały, iż wieje dosyć spokojna bryza, o prędkości ponad czterdzie- stu mil na godzinę, sunąca po długim, łagodnym zboczu wulkanu, aż do jego odległego wierzchołka. Nocą kierunek wiatru zmieniał się na przeciwny, do podstawy góry, a podmuch zwalniał do nieco ponad dwudziestu mil na godzinę. Jamie wiedział, że na Ziemi czterdzieści mil na godzinę było- by niezłą wichurą. Jednak w rozrzedzonej atmosferze Marsa wiatr najwyraźniej nie miał w sobie dość siły, żeby zerwać ze skał war- stwę piachu. Waterman oparł dłonie o kolana i pozwolił, by wentylatory ska- fandra przez chwilę go chłodziły. Wzmożony wysiłek sprawił, iż zaczy- nał mu parować wizjer. Odczekał więc chwilę, oglądając rozciągające się wokół jałowe pustkowia. Martwe skały, tak szorstkie i nagie jak najgorsze bezludzia widziane przez niego w Nowym Meksyku. Po- rozwalane i poznaczone kraterami meteorów. Niektóre dziury miały rozmiary piłkarskiego boiska, jednak zazwyczaj nie były większe niż ślad, jaki cios młotka zostawiłby na masce samochodu. W stwardnia- łej lawie ziały rozpadliny, wijące się od jednego krateru do drugiego. Podłoże unosiło się, prawie niezauważalnie, ku odległemu kraterowi kaldery, tak dalekiemu, że aż skrytemu za horyzontem. Dziwne, ale wokół nic leżało zbyt wiele luźnych odłamków. Stopiony bazalt musiał zepchnąć je niżej, w dół zbocza. Jamie wy- obraził sobie, jak kiedyś musiało wyglądać to czarne, kamieniste pole, na którym stali: szeroki, wzbierający potok rozżarzonej do czerwoności lawy, wypływającej z rozpadlin i schodzącej powo- li w dół, ku równinie, topiąc lub spychając wszystkie kamienic na swojej drodze. Waterman doszedł do wniosku, że ciepło musiało wydobywać się z uskoku. Stamtąd bezustannie płynęła magma, budując te wiel- kie stożki i rozlewając się w tarcze. Ale w takim razie co z Olympus Mons, wulkanem wznoszącym się jakieś tysiąc pięćset kilometrów na północny zachód? Nie leży na uskoku, w każdym razie tego nie widać. Ale jest prawdopodobnie młodszy od tych trzech ślicznotek. Czyż- by pod powierzchnią kryło się jakieś gorące miejsce, które stworzy- ło wulkan Pavonis i jego dwóch towarzyszy, a potem ruszyło na pół- nocny zachód, by zbudować Olympus? James poczuł, że od schylania się w niewygodnym skafandrze rozbolały go plecy. Wyprostował się zastanawiając, czy na Marsie, tak jak na Ziemi, istnieją płyty tektoniczne? Nie sądził, by tak było. pla- neta była za mała, a w jej wnętrzu przypuszczalnie brakowało energii, żeby poruszać całymi kontynentami. Jednak istniało ciepło, wystarcza- jące do stworzenia tych gór. Skąd pochodziło? Czy nadal istniało? Spojrzał w górę stoku, jego wzrok zmierzał przez poszarpany, ciemny krajobraz, wspinając się ku różowemu niebu. Pavonis, mój przyjacielu, kiedy ostatni raz miałeś czkawkę? Całkiem wystygłeś, czy też pewnego dnia jeszcze bryźniesz lawą? Nagle zaalarmował go jakiś ruch, spostrzeżony kątem oka. Gdy odwrócił głowę w tamtym kierunku, niczego już nie było. Co widział? Cień sunący po ziemi? Jakby przelatywał nad nim ptak...? Jamę spojrzał do góry i zobaczył srebrzysty kształt niewielkiego szybowca, połyskujący w blasku słońca, wysoko u góry. Po tym na- głym zastrzyku adreanaliny serce waliło mu jak młot. Poczuł się głu- pio. Nie krążyły tu żadne marsjańskie jastrzębie; po prostu Connors próbował zrobić fotograficzną mapę kaldery Pavoms. Miejmy nadzie- ję, że to uszczęśliwi Patela. - Kontrola radiowa - ze słuchawek dobiegł chłopięcy tenor Mi- ronowa, Waterman wzdrygnął się, zaskoczony. Rozejrzał się wokół i zobaczył swój cień, ciągnący się daleko po gruncie. Słońce zbliżało się do horyzontu. - Zgłasza się Patel. Łazik zatrzymał się mniej więcej sto metrów od nich, w dole zbo- cza, między kraterem meteorytowym, większym od niego ze dwa razy i zygzakowatą szczeliną, która kiedyś mogła stanowić ujście lawy. Rava, miałeś rację, pomyślał Jamie. Te wulkany mają nam mnóstwo do powiedzenia, a my nie będziemy tu nawet tak długo, aby zacząć rozumieć ich opowieść. - Waterman, w porządku - powiedział geolog. Kontrola radiowa należała do standardowej procedury bezpieczeństwa, stosowano ją, kiedy naukowcy znajdowali się poza zasięgiem wzroku astronauty, odpowiedzialnego za zespół. A na tym nierównym gruncie po prostu nie dało się obserwować wszystkich trzech badaczy na raz. Potem nastała długa cisza. - Naguib? — głos Mirinowa zabrzmiał ostro. - Doktorze al-Na- guib, kontrola radiowa. Żadnej odpowiedzi. - Doktorze al-Naguib? - On był za tamtą szczeliną - Patel wskazał w górę* zbocza. - Może ukształtowanie terenu blokuje przepływ fali radiowych. Jamie usłyszał jakąś cichą, gardłową mamrotaninę. To Mironow klął po rosyjsku. Podążając wzrokiem za wyciągniętą ręką Hindusa, skrytą w żółtym rękawie skafandra, Waterman odezwał się do swoje- go mikrofonu: - Rava, chodźmy się rozejrzeć. Może on ma kłopoty? -Nie, nie sądzę, aby... - Zostań, gdzie jesteś. Szukanie go należy do moich obowiąz- ków! — krzyknął Mironow. — Nie chcę, żebyście obaj zaginęli. Ale Jamie szedł już w górę zbocza tak szybko, jak tylko dał radę w niewygodnym skafandrze. Stok był łagodny, buty bez trudu znaj- dowały oparcie, jednak wyboisty grunt bywał zdradliwy. - Rava - zawołał - gdzie ostatni raz go widziałeś? Maślanożólta posiać me poruszyła się. - Z twojej prawej strony - usłyszał głos Patela. - Może dwadzie- ścia, trzydzieści metrów dalej w górę. Nawaho przedzierał się dalej, omijając stożkowąjamę, ślad ude- rzenia meteorytu, w porównaniu z bardziej zwietrzałymi kraterami wyglądający na całkiem świeży. Dostrzegł rozpadlinę, ciągnącą się w poprzek czarnej skały, na tyle szeroką, by mógł do niej wpaść czło- wiek. A jak była głęboka? Bardzo głęboka, co zobaczył, kiedy z trudem się nad nią nachylił. Ciemna i głęboka jak diabli. Włączył lampę na hełmie, ale promień światła ledwie jaśniał w tej stromej czeluści. - Doktorze Naguib! - zawołał. Nadal żadnej odpowiedzi. Jeśli utknął w tej rozpadlinie, pomyślał Jamie, to powinien odbierać sygnały radiowe, pomyślał Jamie. Jeśli jest przytomny. Jeśli żyje. - Czekaj tam, gdzie jesteś - polecił Mironow. - Nadchodzę. Mam szukacz kierunkowy. Jamie musiał całkiem się obrócić, żeby zobaczyć Rosjanina, po- dążającego ku niemu w swoim strażackim skafandrze. Kosmonauta trzymał w ręce czarne pudełko rozmiarów małego telewizora. Patel wciąż stał bez ruchu; opuścił tylko ramię. Watcrman pomyślał, że szukacz na wiele się tu nie zda. Jeśli Na- guib nas słyszy, a my nie możemy usłyszeć jego, to oznacza brak sy- gnału radiowego, na który można się kierować. - Musi być po drugiej stronic tej rozpadliny - Jamie oznajmił Rosjaninowi, nieświadomie podnosząc głos, jakby musiał krzyczeć z powodu dzielącej ich odległości. Zanim Mironow odpowiedział, Indianin cofnął się kilka kroków, potem pobiegł i skoczył nad rozpadliną W niskiej grawitacji okazało się to łatwe, nawet w tym niewygodnym, ciążącym mu skafandrze. - Czekaj! - wrzasnął kosmonauta - To rozkaz! Jamie przeszedł jeszcze kilka kroków, rozglądając się tu i tam, tak daleko, jak tylko pozwalał na to hełm. On musi gdzieś tutaj być. Poza zasięgiem naszego wzroku. Poza zasięgiem radia. To znaczy... Po lewej stronie nierówne podłoże zdawało się nagle kończyć, jakby opadało stromo. Jamie ruszył tam, w słuchawkach słysząc zzia- jany oddech Mironowa. - Chyba trzeba iść tędy - zawołał Watennan, zmierzając ku prze- paści. Zobaczył, że jest to wąwóz. Całkiem strony. Naguib leżał tam, dziesięć metrów niżej, twarzą do ziemi. Wąwóz miał około dwudziestu metrów szerokości, był poszarpanym, nieregu- larnym rowem, wyrżniętym w solidnym bazalcie. Egipcjanin, okry- ty swoim ciemnozielonym skafandrem, wyglądał na dnie rozpadliny niczym zepsuta, wyrzucona zabawka. Nie ruszał się, nogi miał po- wyginane. - Widzę go! - krzyknął Jamie, odwróciwszy się na tyle, aby zo- baczyć Mironowa, pędzącego obok szczeliny. - Chodźcie. Będziemy potrzebować liny. Nawaho zaczął ostrożnie schodzić po stromym zboczu wąwozu. Wszystko skrywał cień, słońce opadało już za horyzont, nadal jednak było tyle światła, żeby widzieć nierówności, za które można było się złapać i opierać na nich stopy. Jamie usłyszał, jak Mironow zwraca się do Patela: - Wracaj do łazika i przynieś kołowrót. Kiedy głowa Watermana znikła za krawędzią rozpadliny, dobie- gający przez radio głos wyraźnie osłabł. Miał wrażenie, że szedł do Naguiba równą godzinę. Na dole było ciemno; ostatnie kilka metrów przebył z zapaloną na hełmie lampką. Usłyszał, że Egipcjanin nieregularnie oddycha. Żył. Jego skafan- der był szczelny. Wreszcie zdołał dotrzeć do geofizyka. Plecak naukowca był cały powgniatany. W świetle lampki nie dawało się określić, jak poważne są to uszkodzenia. - Czy on żyje? - głos Rosjanina zabrzmiał tak głośno, że Water- man aż się wzdrygnął. - Tak. Będziemy go musieli wyciągać na linie. - Zaraz będzie. Powoli, delikatnie James odwrócił Naguiba na plecy. Zobaczył, że jego cholerny hełm też w coś uderzył. Zajrzał w wizjer, odgarnia- jąc skrywający go piasek. Egipcjanin zamrugał. Twarz miał umaza- ną krwią. Zakaszlał. Jamie sprawdził jego plecak, obserwując wskaźniki na nadgarst- ku kolegi. Chryste, kończy mu się powietrze! Teraz oddycha już chyba swoimi wyziewami. Dzięki odruchom, wyrobionym przez długie godziny szkolenia, Jamie szybko sięgnął do boku własnego plecaka i odczepił awaryjny przewód powietrzny. Spojrzał na wskaźniki ze swego nadgarstka. Nie miał dużego zapasu; wszyscy byliśmy tak cholernie długo na zewnątrz, że filtry regeneratora prawie się zatkały. Wcisnął drugi koniec węża do awaryjnego gniazda w metalowym kołnierzu Naguiba, włączył mechanizm wyzwalający i pozwolił, aby powietrze z jego butli popłynęło do sponiewieranego kasku Araba. Egipcjanin wziął głęboki oddech, jego ciało lekko się wygięło. Potem zakasłał. - Spokojnie - powiedział James. - Zachowaj spokój, a wszystko będzie dobrze. Naguib, kaszląc jak człowiek, który za długo siedział pod wodą, z wysiłkiem zapytał słabym głosem: - Waterman? To ty? - Tak. Alex i Rava rozwijają linę z kołowrotu. Za kilka minut cię wyciągniemy. - Ja... Poślizgnąłem się. Schodziłem na dół... skała ustąpiła pod moim ciężarem i zacząłem spadać. - Możesz usiąść? - Chyba tak. Waterman ostrożnie pomógł mu usiąść. Skafander sprawił, że przypominało to zginanie sztywnej, plastykowej rury. - Jak się czujesz? - Nawaho nie słyszał teraz ani Mironowa, ani Patela. Domyślił się, że przełączyli się na inną częstotliwość. - Chyba mam złamany nos. Nie mogę przez niego oddychać. - Żebra? Ręce, nogi? Naguib chwilę milczał, a potem stwierdził: - Zdaje się, że cała reszta w porządku. Chyba mogę stanąć. - Jeszcze nie. Po prostu się odpręż. - Spoglądając do góry, Jamie spo- strzegł, że skrawek nieba ponad wąwozem wciąż jest jasny. Nadal było tam nieco dziennego światła, ale wiedział, że za kilka minut otuli ich noc. Nie chciałbym ugrząźć tu po zmroku, z rannym człowiekiem, po- myślał, stukając w przyciski swego radia. W słuchawkach nagle roz- legł się głos Mironowa, męczącego się przy ustawianiu kołowrotu. Mruczał i przeklinał po rosyjsku. - Aleks! - zawołał Waterman. Kosmonauta od razu umilkł, choć Jamie wciąż słyszał jego sapanie. - Wygląda na to, że Naguib jest cały, wyjąwszy to, że upadając mógł złamać nos. Ale ma zepsuty regenera- tor. Dzielę się z nim powietrzem. Cisza. Potem zabrzmiał głos Patela, wysoki, przestraszony. - W żadnym z regeneratorów nie zostało nam już dużo powietrza. Całe popołudnie byliśmy na zewnątrz. - Wystarczy nam -oznajmił Mironow. -Możemy się dzielić, gdy was wyciągniemy. Lina z kołowrotu zaczęła pełznąc w dół, uprząż do wspinacz- ki zwisała na niej jak pusta kamizelka. Jamie włożył ją na ramiona Naguiba i zaczął zapinać paski. - Mój licznik scyntylacyjny... - odezwał się Egipcjanin - ...zaczął się świecić. Tutaj może być żyła uranu, odsłonięta przez ten wąwóz. - To dlatego schodziłeś? - spytał Jamie, zaciskając paski. - Zacząłem schodzić... potem spadłem. Musiałem stracić przy- tomność. -- Nic ci nie będzie. Tylko oszczędzaj powietrze. Nie musisz teraz mówić. Poczekaj, aż wrócimy do łazika. Wkrótce dwaj mężczyźni, stojący u góry wąwozu, za pomocą kołowrotu unieśli odzianego w zielony skafander geofizyka. Jamie słyszał, jak Mironow rozkazuje Patelowi podzielić się z Naguibem powietrzem. Po chwili Rosjanin zaczął na nowo opuszczać linę. Water- man szybko wślizgnął się w uprząż, krzyknął, że jest gotów i pozwolił, aby motor kołowrotu pociągnął go do góry. Potem zaczęli maszerować w stronę łazika. Jamie niósł koło- wrót, Mironow i Patel podtrzymywali Naguiba. Waterman dostrzegł, że z rannym dzieli się teraz powietrzem Rosjanin. Kiedy dotarli do szczeliny, nad którą wcześniej wszyscy przeskakiwali, słońce dotyka- ło już horyzontu. Na wschodzie niebo było już tak ciemne, że skrzyły się na nim gwiazdy. - Możemy ją obejść - zasugerował Patel, mówiąc takim głosem, jakby chciał, aby ktoś mu zaprzeczył. - To za długo potrwa -powiedział kosmonauta. -Ta szczelina jest długa na wiele kilometrów. Musimy ją przeskoczyć. - Nie jestem pewien, czy dam radę - stwierdził Egipcjanin. - Będę cię trzymał za ramiona -odparł Mironow - i wszyscy trzej skoczymy jednocześnie. Przy tej grawitacji to nie będzie trud- ne. - Nie wiem, czy dam radę - powtórzył Arab. - Moje nogi... Jamie zobaczył, że Patel puszcza ramię Naguiba i powoli, prawie ukradkiem idzie w stronę brzegu rozpadliny. Tymczasem Rosjanin nadal dzielił się powietrzem z rannym. Waterman opuścił kołowrót i podszedł do Egipcjanina z daigiej strony. Chwycił go za wolne ra- mię i oparł je na swych barkach. - Przez ciebie znaleźliśmy się w tej sytuacji - oznajmił spokoj- nie. - Więc ty pomożesz nam się z niej wydostać. Patel zaczął protestować, ale usłyszał, że Naguib chichocze, cicho, gardłowo. - Prawda. Aż za bardzo, James. Postaram się najlepiej, jak mogę. Jamie uśmiechnął się za szybą hełmu. - Dobrze. Nie powinno sprawić ci to kłopotu. Dalej Aleks, we- źmy rozbieg. Patel, milcząc, przeskoczył szczelinę jako pierwszy. Potem Jamie i Mironow spróbowali przenieść Naguiba ponad przepaścią. Pierwsza próba niemal zakończyła się katastrofą. Egipcjanin ruszył wolniej niż oni, cała trójka niemal spadła, hamując tuż przed krawędzią rozpadli- ny. Watcrman usłyszał, jak Mironow klnie pod nosem, a wystraszony Egipcjanin ciężko oddycha. Odczepił się przewód powietrzny, łączą- cy go z Rosjaninem. Jamie przyłączył mu własny. Waterman, piąte przez dziesiąte przypomniał sobie indiański mit o ptakach pomagających bohaterowi Nawaho przekroczyć jakąś nie- przebytą przepaść. A może szli tam po tęczy? Pomyślał, że przydałaby się im teraz jakaś pomoc. Pozostało już niewiele cennego, dziennego światła. Jamiego po- woli ogarniał chłód nocy. Waterman wiedział, że Naguibowi musi być jeszcze zimniej, robił się coraz bardziej skostniały. Znów się cofnęli. Mironow zaproponował, żeby zacząć od lewej nogi i biec równo. - Będę podawał krok - oznajmił. - Odin... dwa... tri... czietyrie -odliczał kosmonauta. —Odin... dwa... Cała trójka wzniosła się ponad rozpadliną, niczym opancerzone hipopotamy i wylądowała po drugiej stronie, ślizgając się w chmurze czerwonego pyłu. Ledwo zdołali utrzymać się na nogach. -To lepsze niż Balet Bolszojl - rozpromienił się Mironow, kiedy szli ku łazikowi, wciąż z obu stron podpierając Naguiba. - Szkoda, że tego nie nagraliśmy - zażartował Jamie. Egipcjanin milczał. Patel szedł z przodu, lampa na jego hełmie była włączona, tworząc jasny punkt pośród ciemności, kiedy jej wła- ściciel podążał do bezpiecznego wnętrza pojazdu. Kiedy przeszli śluzę, posadzili rannego na jednej z ław i pomo- gli mu wydostać się ze skafandra. Jamie oczyścił zakrwawioną twarz Egipcjanina, Patel odkurzył skafander, zaś Mironow ruszył do kokpitu złożyć meldunek bazie. - Wątpię, żebyś miał złamany nos - powiedział Watennan. - Już nawet nie krwawi. - Walnąłem nim o wizjer, kiedy spadłem - wyjaśnił Naguib. - Mogłeś się zabić - powiedział Patel. Jego wielkie oczy były ponure. Kosmonauta wrócił zasępiony. - Reed chce z tobą rozmawiać - oznajmił Egipcjaninowi. - Zba- da cię na odległość. Jamie zaproponował Naguibowi, że pomoże mu przejść do kok- pitu, jednak Egipcjanin sam wstał na nogi. - Dam radę - powiedział. - Myślę, że masz rację. Nic nie mam złamanego. Patel bez słowa ruszył do mesy i wyciągnął dla siebie tacę zje- dzeniem. Rosjanin skrzywił się na ten widok. - Aleks, nie ma się czym martwić - Waterman odezwał się do kosmonauty. - Z Abdulem wszystko w porządku. To tylko krwotok z nosa, nic poza tym. Mironow parsknął i zerknął na Ravę. Reed potwierdził, że nos Naguiba prawdopodobnie nie jest złamany. Czterech mężczyzn rozłożyło więc składany stół i siadło do kolacji. - Mamy w magazynie tylko dwa zapasowe plecaki - mruknął Mironow, kiedy jedli. - Proszę, bądźcie jutro ostrożniejsi. - Myślałem, że na dnie tego wąwozu może być odsłonięta żyła uranu - tłumaczył Naguib, jednocześnie usprawiedliwiając się i prze- praszając. - Mój licznik scyntylacyjny zarejestrował wysoki poziom promieniowania. - Uran? - zainteresował się Patel. - Jeśliby nam się udało ustalić stosunek uranu i ołowiu, moglibyśmy wydatować to pole lawy z wiel- ką dokładnością. - Nigdzie indziej nie wykryliśmy poziomu radioaktywności, odbiegającego od normy. - Coś tam jest, na dnie wąwozu - rzekł Naguib. - To wrócimy tam jutro i weźmiemy kilka próbek - zapropono- wał Jamie. Mironow uniósł swoje prawie niewidoczne brwi. - Wrócimy? - Aleks, wrócimy z kołowrotem - odparł Waterman. - Możemy nawet położyć rozsuwaną drabinę nad tą rozpadliną, którą musieliśmy przeskakiwać. Rosjanin milczał, jednak spojrzał ponad stołem na Patela. - No to postanowione - stwierdził Jamie. - Rava i ja wrócimy, by pobrać próbki z dna wąwozu. Mironow nagle wyślizgnął się zza stołu i ruszył do kokpitu. Pa- trzyli się na niego, jak wychodzi. Patcl zamrugał kilka razy, potem wrócił do rozmowy, jakby nic się nie wydarzyło. - Stosunek ołowiu i uranu pozwoli nam dokładnie wydatować ten szczególny segment wylewu lawy... - Przepraszam - odezwał się Jamie, przesuwając się wzdłuż ławy i wstając. Hindus mówił nadal do Naguiba. Mironow siedział na fotelu kierowcy, jego palce przeskakiwały po pulpi- cie. Sprawdzał wszystkie systemy łazika. Jamie usiadł na fotelu obok. - Aleks, coś złego się stało? Rosjanin wziął głęboki oddech. Za pleców słyszeli głos Patela. - Twój kolega geolog, gdyby decyzja należała do niego, to zosta- wiłby Naguiba, żeby tam sobie umarł. - Co? Rava? - Kazałem mu przynieść kołowrót. Doniósł go do rozpadliny, ale odmówił skakania przez nią. Rzucił nim nad szczeliną i zaczął wracać do łazika, Jamie milczał, rozważając to oświadczenie. Doszedł do wniosku, że Rava wpadł pewnie w panikę. No i Aleks jest teraz na niego zły jak cholera. - Ale w końcu skoczył - powiedział wreszcie. - Przeszedł i nam pomógł. - Po tym, jak zagroziłem, że połamię wszystkie kości w tym jego chudym ciele - burknął Mironow. - Ten żółty kolor skafandra świetnie do niego pasuje.* Musiałem go nawet zmusić, aby podzielił się po- wietrzem z Naguibem. - Musiał się cholernie wystraszyć - stwierdził Waterman. - Nie można na nim polegać. Nie w sytuacjach awaryjnych. Nie pozwolę ci wychodzić tylko z nim. Indianin wzruszył ramionami. - No to, Aleks, będziesz musiał wychodzić razem z nami. Jeżeli w tym wąwozie naprawdę jest żyła uranu, w ogóle cokolwiek radio- aktywnego, to dla nas strasznie ważna sprawa. Rosjanin skłonił się szorstko. - Pójdę. Naguib może zostać w środku i obsługiwać radio. - Dobra. Teraz spróbuj się uspokoić. Patel może spanikował, ale obrażanie się tu nic nie da. - Tak. Wiem. Ale wciąż mam ochotę skręcić mu kark. * Nieprzetłumaczalna gra słów; „yellow " znaczy żółty i tchórz- liwy (przyp.tłumacza). Jamie spróbował się roześmiać. Poklepał Mironowa po ramieniu i powiedział. - Noszenie w sobie urazy może zaszkodzić równie wiele, co pa- nika. Aleks, spróbuj na to spojrzeć z dystansu. Kosmonauta burknął. Jamie wstał z krzesła i ruszył do stołu, gdzie wciąż jeszcze rozmawiali Naguib i Patel. - Dobra - oznajmił Waterman. - Jutro wracamy do tego wąwozu. Rava, Aleks i ja. - A co ze mną? - zapytał Egipcjanin, kiedy Jamie wsuwał się za drugą stronę wąskiego stołu. - Ty zostaniesz w środku i odpoczniesz. Możesz analizować próbki, które dzisiaj przynieśliśmy. -A kto ci pozwolił wydawać rozkazy? - rzucił Hindus. - Kto cię wybrał na kapitana ekipy? Jamie zamrugał ze zdziwienia. - To chyba wynika samo z siebie. Jestem pewien, że jutro Abdul będzie czuł się zesztywniały i obolały. W takim razie zostajesz ty, ja i Aleks. Nozdrza Patela zadrżały. - Tak, oczywiście. Ty, ja i nasz kierownik kosmonauta. A potem, następnego dnia, wracamy pod kopułę - rzucił ze złością. - I tak za- kończą się nasze trzy dni tutaj. James odchylił się na ławie, spoglądając na Patela ponad zagraco- nym stołem. Zdziwił się, że oczekiwał, iż ten człowiek go zrozumie. Albo przynajmniej będzie uprzejmy. Soi 34: Poranek Jamie zbudził się ze snu. Przez długie chwile leżał na swojej koi tak cicho, jakby nie żył. Patrzył na wygięty plastyk kopuły, który właśnie za- czynał jaśnieć w blasku nowego poranka. Najpierw pomyślał, że znowu siedzi w łaziku, ale potem przypomniał sobie, iż z wyprawy do Pavonis Mons wrócili już tydzień temu. Miał jakiś dziwny, niepokojący sen. W su- mie to go nie przestraszył, ale sprawił, iż czuł się teraz nieswojo. Usiadł na łóżku. Śniło mu się, że wrócił do szkoły. Potrząsnął głową. Co jak co, ale to już mu na pewno nie groziło. Był na Marsie. Dziś mieli ruszyć do Wielkiego Kanionu. Kiedy pierwszy, różowy blask świtu wypełniał wnętrze kopuły, Jamie wyszorował się, ogolił, a potem pospiesznie zjadł gorącą owsian- kę, popił parującą kawą i zażył obowiązkową kapsułkę witamin. Po ja- kimś czasie w mesie zaczęli pojawiać się inni członkowie ekipy. Ruszył do szafek ze skafandrami, po drodze przywitał się z kilko- ma badaczami Pod kopułą było teraz inaczej. Od kiedy pierwszy raz pod nią weszli, bardzo się zmieniła. I chodziło o coś więcej niż pro- ste następstwo faktu, iż od trzydziestu czterech dni mieszkało i praco- wało pod nią tuzin ludzi. Prawie pięć tygodni temu owa kopuła zda- wała się obca, przerażająca: nowe, nieznane trzewia z plastyku i zim- nego metalu. Teraz stała się domem, bezpiecznym i ciepłym, zapach kawy dolatywał nawet do szafek ze skafandrami. Niemalże pięć tygo- dni pracy i planowania, sporów i żartów, jedzenia i spania- wszystko nadało bazie charakteru prawdziwej, ludzkiej siedziby. Podłogę po- rysowały buty, Jamie czuł też przesycające powietrze emocje. To nie była już dawna, sterylna kopuła załadowana ekwipunkiem. Już nie. Nadaliśmy temu miejscu duszę, pomyślał. A dzisiaj je opuszczamy, żeby ruszyć do kanionu. Nic dziwnego, że miałem niespokojne sny. Minął niewielką szklarnię, gdzie w jaskrawym blasku lamp Mo- nique Bonnet klęczała obok grządek, opiekując się roślinami, niczym kochająca matka dziećmi. Przez ściany kopuły sączyły się promienie słońca, jednak i tak cały dzień dodatkowo poddawali ogród działaniu światła o pełnym spektrum. Przejrzysty plastyk zatrzymywał bowiem większość podczerwieni i cały ultrafiolet. - Jak tam gospodarstwo?- zapytał James. Moniąue spojrzała w górę sponad wielkich tac, ścierając z policzka czerwoną smugę. - Całkiem nieźle. Widzisz? Wskazała małe, zielone kiełki wystające z różowego gruntu. - Zanim wrócimy na Ziemię, będę mogła zrobić wam la sala- de verte. - Wciąż podlewasz je Perrierem'? - Oczywiście. A czymże innym? Jamie uśmiechnął się, a Bonnet odwzajemniła uśmiech. Zajmowa- ła się ogródkiem, dając roślinom marsjańską wodę i matczyną opiekę. Ilona i Joanna pozostawiły to zadanie na barkach Francuzki, wbrew ustaleniom z planu misji. Mars dobrze jej służy, pomyślał Jamie. Mo- nique wyglądała na szczuplejszą, niż kiedy tutaj wylądowali. Czy ona naprawdę wygląda lepiej, zastanowił się geolog, czy to po prostu ja jestem napalony? Nie czuł się jakoś specjalnie wyposzczo- ny. Pewnie Tony, wbrew temu, co obiecywał, dodaje nam do jedzenia środki osłabiające popęd płciowy. Może to i dobrze. Spoglądając na długie tace, wypełnione czerwonawą ziemią, po- cętkowaną zielonymi kiełkami, Jamie uświadomił sobie, że jeśliby musieli, to mogliby przebywać na Marsie niemal bez końca. Korzysta- jąc z marsjańskiej wody i pobierając z tutejszego powietrza tlen oraz azot, daliby radę założyć regularne uprawy. Zdołaliby wyhodować tyle jedzenia, aby przetrwać pod tą kopułą, zamienić ją w prawdziwą bazę. Stały dom. Następna misja. Właśnie to musimy zrobić. Przywieźć wystarcza- jąco dużo nasion, aby założyć samowystarczalną farmę. Używać miej- scowych surowców. Możemy to zrobić. Teraz to już wiemy. W trakcie pięciu tygodni spędzonych na Marsie, zmieniły się też stosunki między badaczami. Jamie pozostał outsiderem, samotnikiem, aie teraz dlatego, iż grupa milcząco zgodziła się, aby został jej lide- rem. Już nie był dodatkiem, zastępstwem z ostatniej chwili. Większość pracy pozostałej jedenastki miała teraz na celu sukces zbliżającej się wyprawy do Tithonium Chasma. Patel pozostał opryskliwy i wściekły, że skrócono jego badania Pavonis Mons. Pracowicie analizował próbki, które zebrali podczas owego wypadu. Datowanie za pomocą stosunku uranu i ołowiu nie zgadzało się z pomiarami wynikającymi ze stosunku potasu do argonu. Hindus i Naguib wciąż starali się dowiedzieć, dlaczego. Wosnesenski, początkowo niezbyt zadowolony z powodu dużej zmiany w harmono- gramie, stopniowo zapalał się do całego pomysłu. W trakcie ostatnich dwóch tygodni stał się niemalże jowialny. Jamie spostrzegł, że pod tym pancerzem odpowiedzialności krył się wesoły człowiek. Toshima ścisłe współpracował z Watermanem, starając się wycią- gnąć każdą cząstkę informacji z danych gromadzonych przez czujniki geologiczno-meteorologiczne w rejonie kanionu. Connors, Mironow oraz Abell na zmianę latali nad doliną szybowcem, mapując ją z do- kładnością do kilku centymetrów Joanna i Ilona zajmowały się przygotowywaniem eksperymen- tów biologicznych, które mogłyby przeprowadzić pod mgłami, gdzie było ciepło oraz istniała nadzieja na znalezienie życia. Obie miały po- jechać łazikiem z Jamiem i Connorsem. Moniąue zostawała w bazie. Jamie zastanawiał się, jak to będzie, podróżować z lipną i Joanną w ta- kich warunkach. Teraz lubiły się wystarczająco, aby móc tak wędro- wać, ale jakie problemy mogą się pojawić, gdy przyjdzie im przez dziesięć dni gnieść się wewnątrz pojazdu? Jamie rozmawiał też z Malater o jej niechęci do Rosjan. Odpowie- działa mu uniesieniem brwi i wyniosłym uśmieszkiem. - Ilona, mówię serio. Musisz przestać drażnić Michaiła. 1 Aleksa też. Trzeba z tym skończyć. - Panie dowódco, czy to rozkaz? -jej oczy lśniły. - Chciałbym móc wydać taki rozkaz - odparł. - Chciałbym móc jakoś zmienić twoje zachowanie. - Nie możesz. Nikt nie może - Ilona wzięła płytki oddech i wy- dała znaczące westchnienie. - Nawet ja nie mogę. Był jeszcze Tony. Jamiego martwiło zachowanie Anglika. W mia- rę upływu kolejnych tygodni Reed zdawał się robić... Jaki? Jak to opi- sać? Ponury, zamknięty w sobie. Może mi się tylko wydaje, pomyślał Waterman. Brytyjczyk wyglądał przecież tak jak dawniej: elegancki, przystojny, nawet w kombinezonie. Ale nie był już taki, jak po wy- lądowaniu. Zrobił się spokojniejszy, mniej mówił. Jakby opuściła go dawna żywiołowość. Coś jest nie tak. Tony zrobił się taki zdystanso- wany, chłodny. Prawie mu wrogi. Czy Ilona znów dokuczała mu przez to, że nie wychodzi na ze- wnątrz? Potrząsnął głową. Może to przeze mnie. A może mi się tylko wydaje. Jestem tak zajęty przygotowaniami do misji, że po prostu brakuje mi czasu, aby spędzać go zTonym. A może on nie czuje się dobrze. - Pomóc ci? Jamie uniósł wzrok i zobaczył stojącego nad nim Wosncsenskie- go, rozluźnionego i uśmiechniętego. Michaił golił się co rano, choć jego czarnego zarostu nigdy nie dawało się do końca usunąć. - Dzięki. Myślę, że dam sobie radę. Waterman, ubierając się rano w swojej kabinie, włożył już ocie- planą, oplecioną rurkami bieliznę. Teraz wsuwał nogi w dolną połowę skafandra. - Dlaczego idziesz na zewnątrz? - zapytał Rosjanin, zaczyna- jąc zdejmować ubranie. Jego dawna, koralowa czerwień wyraźnie zblakła. - Przez ponad tydzień nie wychodziłem z kopuły - odparł Jamie. - Całe to planowanie wyprawy zmieniło mnie w prawdziwego apa- ratczyka. - To cena, jaką musisz płacić za bycie przywódcą - szeroko uśmiechnął się Wosnesenski; najwyraźniej uznał to za dowcip. Roze- brany do slipów, schylił się po swoją ocieplaną bieliznę. - Dobra - mruknął Jamie pod nosem, wciągając buty - ten oto Przywódca, zamierza wziąć tego ranka wolną godzinę, żeby po prostu Przespacerować się wokół kopuły i podziwiać krajobraz. I myśleć. W oczach Wosnesenskiego pojawiła się dawna srogość. - Wiesz, że nie wolno ci samemu wychodzić spod kopuły. - Michaił, tylko spacerek dookoła bazy. -Nie wolno. - Potrzebuję odrobiny czasu tylko dla siebie. - Wciąż ja tutaj dowodzę - powiedział Rosjanin, zapinając przód ocieplacza. Wyglądał teraz jak hydrant pożarniczy, opleciony rozgo- towanym spaghetti. Jamie, wciąż siedząc na ławce, uśmiechnął się do niego. - Tak, wiem, że to ty dowodzisz, Michaił. 1 masz rację, przepisy misji mówią, że nikomu nie wolno samodzielnie wychodzić na ze- wnątrz. Czy będziesz więc tak miły i wyjdziesz ze mną? Rosjanin uśmiechnął się szeroko. - Ja? Dowódca grupy? Myślisz, że człowiek tak zajęty jak ja, rzuci wszystko tylko po to, żeby z tobą pospacerować? - Byłbym wdzięczny. Opierając pośladki o szafkę, żeby wciągnąć sztywne, metalowe nogawice skafandra, Wosnesenski dalej się przekomarzał: - Dowódca jest dla grupy zbyt ważną personą, aby przechadzać się po pustyni dla zachcianki podwładnego. O wiele za ważną. Jamie wstał i ruszył do wieszaka z torsem swego błękitnego skafandra: pustym, o wiszących ramionach, podobnym do bezgłowej i beznogiej zbroi. - Jednakowoż - stwierdził Rosjanin, unosząc gruby palec —jako twój kolega, z przyjemnością z tobą wyjdę. Waterman wcisnął się w górną część skafandra, wysunął głowę przez metalową obrożę i uśmiechnął się do Rosjanina. - Jako twój kolega, bardzo ci dziękuję. - Ale tylko godzina - zastrzegł Wosnesenski, poważniejszym głosem. - Przed nami pracowity ranek. - W porządku. Po kilku następnych minutach, byli już całkiem ubrani w kosmicz- ne stroje. Sprawdzili sobie nawzajem plecaki, połączyli się z Mirono- wcm, który tego dnia siedział przy monitorach i weszli do śluzy. Gdy wyszli na czerwony piach i Waterman znów,spój rżał na roz- pościerający się nad nimi róż, uświadomił sobie, że jego niebieski ska- fander wcale nie ma tu koloru nieba. Najbliższe błękitne niebo znajdo- wało się ponad sto pięćdziesiąt milionów kilometrów stąd. Rosjanin szedł kilka kroków za nim, a on wolno spacerował do- okoła kopuły, tam, gdzie nie widać było ładowników i otaczających je stosów ekwipunku. Właśnie stąd najbardziej lubił oglądać Marsa - pustynia aż poza bliski horyzont, w oddali pomarszczona, czerwona linia klifów. Mrugnął oczami i widział Nowy Meksyk, z wątłymi, kolczasty- mi krzakami i kępami suchej trawy rozrzuconymi na piachu i wśród kamieni. Kolejne mrugnięcie - znów widział Marsa, zimnego, jało- wego. Czy kiedyś byłaś żywa? - Jamie spytał się planety. Czy w kanio- nie znajdziemy dusze twoich zmarłych? Czy jesteśmy pierwszymi, którzy przekroczyli dzielącą nas przepaść, czy też twoi dawni miesz- kańcy eony temu dotarli do naszego świata? Czy właśnie wróciłem do domu? Łagodny wiatr nie przyniósł Nawaho odpowiedzi. Duchy Mar- sa, jeśli jakiekolwiek tu były, trzymały swe sekrety dla siebie. Ja- mie westchnął głęboko. No to dobra. Muszę sam pójść i was odna- leźć. Wreszcie odwrócił się i uśmiechnął do odzianego w czerwony strój Rosjanina. Wiedział, że Wosnescnski nie zobaczy jego twarzy za przyciemnioną zasłoną hełmu. - W porządku Michaił, wracajmy do środka. - Zrobiłeś wszystko, co chciałeś? - Miałeś rację. Jest tu wiele pracy. Lepiej zabierajmy się do roboty. Jamie czuł, że Rosjanin stara się wzruszyć ramionami. Kiedy wlekli się z powrotem do śluzy, Nawaho spróbował sobie przypomnieć szczegóły swojego snu. Coś o szkole, coś, co go niepokoiło. Uznał, że to przez podekscytowanie i zapomniał o całej sprawie. Tony Reed również śnił. Angielski lekarz ruszył ze swej kabiny prosto do ambulatorium, wlekąc się po twardej, plastykowej podłodze, mając na sobie tylko parę wełnianych skarpet oraz postrzępiony szlafrok frotte barwy kobal- towego błękitu, na lewej piersi ozdobiony herbem klubu jego ojca. Reed nie mógł sobie przypomnieć tego snu, choć obudził się zla- ny zimnym potem, szczęśliwy, że nawiedzające go wizje znikły po otwarciu oczu, jak obraz z telewizyjnego ekranu. Ostrożnie zasunął harmonijkowe drzwi gabinetu i zaczął przygotowywać swój poranny rozbudzacz. - Kocham kawę, kocham herbatę - nucił sobie pod nosem, bez jakieś określonej melodii. -Ale najbardziej kocham ciebie. Znakomity poranny napój. Akurat tyle amfetaminy, żeby dobrze zacząć dzień, ale nie tyle, żeby zaszkodziła. Albo dało sieją zauwa- żyć. Trochę tego i trochę tamtego. Dobra rzecz na początek kolejnego dnia na Marsie. Zrujnowanym Marsie. Niebezpiecznym Marsie. Nud- nym, wyblakłym, martwym Marsie. Reed spojrzał pod światło na mały plastykowy kubeczek, upew- niając się, że płynu jest dokładnie tyle, ile powinno być, a potem wy- pił go ze smakiem. No! Teraz, gdy skończę poranne ablucje, będę miał już tak spo- kojne ręce, żeby się ogolić. Wszedł do mesy jako ostatni. Nie było tam nikogo poza Moni- que i Iloną. - Widzę, że wszystkie pszczółki już pracują - zawołał wesoło, kierując się w stronę lodówki. - Ja też muszę iść - oznajmiła Ilona, wycierając usta i wstając od stołu. Schowała tackę do przetwarzacza, a Recd wsadził swoją do mi- krofalówki. - Będziesz za mną tęsknić? - zapytał Żydówkę, na tyle cicho, aby nie słyszała go Moniąue. Malater wyglądała niemal na zaskoczoną. - Będziemy się widywać codziennie przy składaniu raportu me- dycznego. - To nie to samo, co bycie razem, prawda? Posłała mu wyniosły uśmiech. - Nie byliśmy ze sobą blisko, odkąd wylądowaliśmy. - Tak. Też żałuję. - Tęsknisz za mną? - Oczywiście. - A ja myślałam, że to Joanna jest tą, którą się interesujesz. Reed spojrzał w jej ciemne oczy. - Ach, to była tylko zabawa. Gra. - Gra, którą przegrałeś. - Ta gra się jeszcze nie skończyła - stwierdził Reed, zirytowany. Ilona zaśmiała się. -Jeśli zdołasz zaciągnąć jądo łóżka, po tym jak wróci, spędziw- szy dziesięć dni z naszym czerwonoskórym... Reed przerwał jej. -A co ty będziesz robić przez najbliższe dziesięć dni? I nocy? Wyprostowała się, wzrostem niemal dorównywała Recdowi. - Zamierzam być dobrym naukowcem i zachowywać się porząd- nie. Tony, wyprawa w teren, to nie czas na zabawę. - Nie. Przypuszczam, że nie. - Zdecydowanie nie. Odeszła, wychodząc z mesy, zostawiając Tony'cgo Reeda przy mi- ofalówce, oznajmiającej piskiem, że śniadanie jest już gotowe oraz z Mo- nique, usilnie starającej się pokazać, że ich nie podsłuchuje. Obie mnie zostawiają, pomyślał Brytyjczyk, przenosząc tackę na stół. Ilona i Joanna. 1 Nawaho. Wszyscy mnie zostawiają. Moniąuc uśmiechnęła się w matczyny sposób, ukazując swoje dołeczki, a potem przeprosiła go i wyszła. Reed zasiadł do posiłku w samotności, apatycznie grzebiąc w jedzeniu, czując się tak opusz- czony i samotny jak wtedy, gdy w dzieciństwie zostawiono go w szpi- talu, na czas zabiegu usunięcia migdałków. Soi 34: Popołudnie Pete Connors siedział w łaziku, za pulpitem sterowniczym i marszczył brwi, mówiąc do małego mikrofonu, przymocowanego do jego słuchawek. - Te cholerne wentylatory wciąż nie chodzą na stuprocentowych obrotach. Na monitorze w centrum pulpitu widniała twarz Wosnesenskie- go- - Jakie mają osiągi? - Osiemdziesiąt, osiemdziesiąt dwa. Jamie, siedzący obok astronauty, starał się ukryć przed innymi przepełniający go niepokój i zniecierpliwienie. Nie możemy odłożyć wyjazdu przez to, że wentylatory nie chodzą na pełnych obrotach. To nie jest powód, żeby opóźniać wyprawę. Wzrok Wosnesenskicgo powędrował na widniejącą przed nim listę kontrolną. - Osiemdziesiąt procent mieści się w dopuszczalnych limitach - stwierdził z powątpiewaniem. - Mikę, nie sądzę, żeby były przez to jakieś problemy - powie- dział Connors. - Wentylatory zawsze trochę nawalały. - Dobra. Niech będzie. Jesteśmy gotowi. Connors wyglądał na śmiertelnie poważnego, pełnego determina- cji. Jamie pomyślał, że od przybycia na Marsa astronauta wyszczuplał. Jego twarz zdawała się chudsza, prawie wymizerowana. Domyślał się, że podobnie działo się ze wszystkimi. Ilona stała za fotelem Watermana, ręce trzymała na oparciu. Jo- anna była za Connorsem, w napięciu zaciskając usta. Dalej, szepnął James. Ruszajmy. Twarz Wosnenskiego stężała, zmarszczył brwi. Odetchnął głębo- ko, było to bardziej parskniecie niż westchnienie. - Bardzo dobrze - stwierdził wreszcie. - Możesz ruszać. Jamie też odetchnął, kiedy Connors skinął głową i odpowie- dział: - Dobra. Ruszamy. - Da swidanja. Powodzenia. - Dzięki Mikę - odparł astronauta. Oblizał wargi, potem nacisnął pedał gazu. Łazik potoczył się przed siebie. Jamie wyłączył ekran ko- munikatora na wypadek, gdyby Rosjanin zmienił zdanie. - Ruszyliśmy - wymamrotała Ilona. - Następny przystanek, Tithonium - oznajmił Connors, starając się, aby jego głos brzmiał wesoło. Wedle planu wyprawy mieli zmierzać prosto do Tithonium, za- trzymywać się dopiero o zachodzie słońca i ruszać dalej o poranku. Po drodze nie przewidywano żadnych spacerów na zewnątrz pojazdu, żadnych przystanków na wychodzenie z łazika i badania. Cel stano- wiło Tithonium i nic poza tym. Jamie chciał, aby zachowali tyle cza- su i tak dużo jedzenia, wody oraz innych środków spożywczych, ile tylko zdołają. Improwizowane mapy, złożone z fotografii zrobionych przez zdalnie sterowane samoloty, pokazywały, iż możliwe będzie zjecha- nie na dno kanionu po stoku starożytnego osuwiska, które częściowo wypełniło fragment klifu. Jednak, w najlepszym wypadku, i tak mia- ła to być ciężka jazda. Większość starych osuwisk opadła poniżej kra- wędzi doliny, pozostawiając między sobą, a jego brzegiem przestrzeń zbyt stromą, żeby łazik sobie z nią poradził. Jednak to jedno osuwisko zdawało się akurat odpowiadać potrze- bom wyprawy, a także znajdowało się w zasięgu łazika. Nie było za strome, sięgało od krawędzi urwiska do dna kanionu, pozostawiając jednak na nim skrawek wolnej przestrzeni. W porównaniu z innymi było wąskie, miało ledwie kilometr szerokości. Ale dla podróżników miejsca starczało aż nadto. Żeby tylko gruz okazał się na tyle stabil- ny, by dało się po nim jechać i nie grzęznąć. Żeby tylko ten stok był tak łagodny przez całą drogę w dół. Zdjęcia robione z powietrza nie pokazywały wszystkich szczegółów osuwiska. Dla Jamiego stok wy- glądał na dosyć świeży, młodszy od skał tworzących ściany rozpa- dliny- „Świeże", jak wiedział, znaczyło, że mogło mieć ledwie kil- ka milionów lat. - Chyba mamy ładny dzień - zażartował Connors. Niebo jak zawsze było bezchmurne, o barwie delikatnego, łoso- siowego różu. - Nie do końca - odparł Jamie. - Może padać w ciągu najbliż- szych stu tysięcy lat, lub coś koło tego. - Cholera. A ja zostawiłem parasol w Houston! Joanna, wciąż stojąc za fotelem kierowcy, powiedziała całkiem poważnie: - Toshima mówił, że dalej na północy jest zwykle dużo burz pia- skowych. - Z czym on to porównuje? - zainteresowała się Ilona. - Przypuszczam, że z danymi zebranymi przez satelity w ciągu ostatniej dekady. - Ale żadnych burz nie było tak blisko równika - stwierdził Jamie. - Do tej pory - odparła Joanna. - Nic wiemy, co wywołuje bu- rze. -Ani z jakiego powodu tak nagle się kończą- dodała Ilona. - Do diabła - odezwał się Connors. - My nawet nie wiemy, co wywołuje burze na Ziemi, a meteorologia bada je przecież od czasów Bena Franklina. Ściśle trzymali się planu wyprawy, zawsze zatrzymując się, gdy słońce dotykało czerwonego horyzontu i łączyli się z Wosnesenskim, który został pod kopułą. Kiedy cała czwórka jadła kolację, do duszy Jamicgo znowu za- czął wkradać się niepokój. Jesteśmy w samym środku mroźnej pustyni, otoczeni powietrzem, którym nie możemy oddychać, o temperaturze, w której nasza krew zamarzłaby w ciągu kilku sekund. Jak bezpiecz- na i zaciszna wydawała się teraz kopuła! Siedzieli na obitych miękką materią ławach, które rozkładały się w koje, po jednej z każdej strony wąskiego stołu, dwie dla mężczyzn i dwie dla kobiet. Jamie zajął się sprzątaniem. Connors wrócił do kok- pitu, aby przed snem sprawdzić wszystkie systemy łazika, zaś kobiety wsunęły stół do niszy pod prawą, niższą koją. Jakiś czas rozmawiały, a potem po kolei udały się do łazienki. Kiedy rozłożono wszystkie cztery łóżka, w łaziku zrobiło się nie- miłosiernie ciasno. Kobiety wzięły wyższe łóżka, Jamie i Connors mu- sieli wsunąć się na niższe, jak kanalarze wchodzący do tunelu. Water- man słyszał, że Ilona i Joanna szepczą nad jego głową, niczym para pensjonarek. Chociaż może nie, bo nie chichotały. Zdawały się być całkiem poważnie - czymkolwiek było to, z czego się zwierzały. Jamie nagle pomyślał, że może Żydówka opowiada koleżance o tym, jak się z nim kochała podczas lotu z Ziemi! Cholera! Nie chciał, żeby Joanna się o tym dowiedziała. Doszedł jednak do wniosku, że Ilona chyba nie zrobiłaby czegoś takiego. Po co miałaby o tym mówić? I to Joannie? To przecież mogło nieźle namieszać w naszych wzajemnych stosunkach, gdy jesteśmy ściśnięci w tej aluminiowej puszce. Malater ma chyba tyle rozsądku, żeby zdawać sobie sprawę, iż nie powinna tego robić. Ale w sumie, to przecież jest z niej niezłe ziółko. Cechowało ją dosyć szczególne poczucie humoru. Może uznać, że to byłoby nawet zabawne. Jamie wytężył słuch, ale nie usłyszał już nic poza wiatrem jęczą- cym na zewnątrz łazika. Kobiety zasnęły. Albo przynajmniej przestały rozmawiać. Długo jeszcze trwało, zanim Watermana też ogarnął sen, jak poprzednio pełen niespokojnych wizji szkoły. Li Chengdu czuł się odprężony, po raz pierwszy odkąd weszli na orbitę Marsa. Przetrwaliśmy polityczne burze, pomyślał. I zrobiliśmy kawał dobrej, naukowej roboty. Mimo tragicznej śmierci Konoyego, Amery- kanie i Rosjanie pokazali, że naprawdę mogą wydobywać wodę z mar- sjańskich księżyców. Następna ekspedycja będzie mogła napełnić tutaj zbiorniki paliwa i uzupełnić większość zapasów. Obejdzie się bez wie- zienia takich ilości wody, powietrza i paliwa, aby starczyło na podróż w obie strony. Następnym razem wszystko pójdzie łatwiej. Na Fobo- sie zdołamy nawet zorganizować magazyn z zaopatrzeniem. Rozparł się w swoim wygodnym fotelu i patrzył na szeroką, su- rową twarz Wosnesenskiego, widoczną na ekranie komunikatora. Ro- sjanin składał właśnie wieczorny raport. U tego człowieka, pomyślał Li, jedyny wyraz twarzy to chyba naburmuszona mina. Nie wierzę, bym kiedykolwiek miał go zobaczyć uśmiechniętego. Wosnesenski mówił, że wszystko jest w porządku. Wyprawa od- bywa się zgodnie z harmonogramem; ekipa Watermana dotrze do kra- wędzi kanionu jutro przez zachodem słońca. Patel i Naguib zanalizo- wali próbki lawy, które przywieźli z Pavonis Mons. Monique Bonnet testowała inne próbki skał z Pavonis, szukając w nich życia. Znalazła tam kilka interesujących, mikroskopijnych form, ale żadnych związ- ków organicznych. Toshima trapił się serią burz piaskowych na północy, prawie na krawędzi topiącej się czapy lodowej. Japoński meteorolog twierdził, że takie sztormy o tej porze roku są czymś niezwykłym i trzeba je uważ- nie obserwować. Szczególnie w sytuacji, kiedy na otwartej przestrze- ni znajduje się ekipa jadąca do kanionu. Li Chengdu, zamyślony, ski- nął głową. Zgadzał się z tym absolutnie. Trzeba obserwować burze. Ale niewiele więcej można było zrobić. Wreszcie Wosnesenski podniósł wzrok znad notatek, z których czytał meldunek i oznajmił: - Na tym kończy się mój raport. Li odezwał się do twarzy na ekranie: - Wszyscy są zdrowi? Rosjanin odpowiedział burkliwie, ze skinięciem głowy. - Tak, na to wygląda. Mogę polecić doktorowi Reedowi, żeby przekazał dane z cotygodniowych badań. - Te informacje są przekazywane do naszego komputera, praw- da? - Tak. Automatycznie. - Zatem mogę, w razie potrzeby, dotrzeć do nich, nie zawracając głowy doktorowi Reedowi - Li zawahał się, przez czas równy jed- nemu uderzeniu serca. -Ajak każdy z was czuje się pod względem emocjonalnym? Jak ocenia pan psychiczne samopoczucie członków grupy? Wydało mu się, że na mięsistej twarzy Wosnesenskiego pojawił się grymas zaskoczenia, potem Rosjanin zamyślił się. - Jak dla mnie, wszystko jest w porządku - powiedział, po kilku chwilach przerwy. - Zaraz przed wyruszeniem wyprawy panowało wyraźne podniecenie, ale teraz wszystko wróciło do normy. Dokładnie to chciał usłyszeć Li. - Znakomicie - powiedział. - Cieszę się, że jesteście zadowoleni ze swojej pracy. Michaił Wosnesenski ponuro przytaknął wizerunkowi Chengdu, oglądanemu przezeń na ekranie komunikatora. Dowódca wyprawy zrobił jeszcze kilka, teraz już bardziej uprzejmych spostrzeżeń, a po- tem życzył kosmonaucie dobrej nocy. Rosjanin spoglądał na monitor jeszcze długo po tym, jak znikł na nim obraz. Nie kłamał, w każdym razie nie do końca. Po prostu, przedstawił dowódcy ekspedycji tylko jedną stronę medalu. W sumie, to przecież każdy wyglądał na zadowolonego ze swojej pracy. Choć to nie była cała prawda. Nie wszystko gra, pomyślał Wosncsenski. W powietrzu wisi ja- kieś napięcie, coś, czego nie czuło się jeszcze kilka tygodni temu. Nic, co dałoby się jednoznacznie określić, żadnych oczywistych starć albo jawnych animozji. Nic tak rażącego, jak złośliwości Ilony Malater albo marudzenie Patela, niezadowolonego ze zmiany harmonogramu misji. Ale coś się działo. Coś. Większość członków grupy przebywającej na Marsie wyraźnie schudła. Stało się to szczególnie widoczne mniej więcej w ostatnim tygodniu. Recd powiedział jednak, że czegoś takiego można się było spodziewać. Wszystkie dane fizjologiczne wędrowały od razu do eks- pertów medycznych na Ziemi. Jeśli coś by ich zaniepokoiło, to czyż nic daliby nam już o tym znać? A może bali się nas wystraszyć, zmniejszyć naszą wydajność? Jakby na to nie spojrzeć, zostało im już niewiele ponad trzy tygodnie pobytu na Marsie. Może jednak trzeba porozmawiać o tym z Reedem, pomyślał, wstając od komunikatora. On jest w końcu naszym lekarzem. 1 psy- chologiem. Może wszystko wyjaśni. Wosnesenski wzruszył swoimi szerokimi ramionami i póki co, postanowił się dobrze wyspać. Jeśli jutro dalej się będę martwił, to mogę pogadać z Reedem. Soi 35: Wieczór - Kto by pomyślał - powiedziała Ilona - że można tak się zmę- czyć, przez cały dzień nie robiąc nic poza siedzeniem? Ciemnoczerwone cienie na marsjańskim gruncie wydłużyły się. Jamie widział, że słońce zajdzie za godzinę, dwie. - Nicnierobienie może bardziej zmęczyć niż ciężka praca fizycz- na - zgodziła się Joanna. Obie kobiety przez cały dzień albo siedziały na rozkładanych ła- wach, albo stały w kokpićie za fotelami mężczyzn, zaś łazik toczył się przez usłane głazami pustkowie, dalej i dalej, w stronę Tithonium. Ja- mie prowadził wehikuł na zmianę z Pete'em Connorsem. Głowa go bolała od ciągłego napięcia. Nawet kiedy nie siadał za kierownicą, wychylał się do przodu, w skupieniu obserwując drogę, z niepokojem wypatrując skał zbyt dużych, by dało się na nie wgramolić albo krate- rów za stromych, żeby dało się przez nie przejechać. Okolica, którą przemierzali, była wyboista, rdzawo czerwona, usłana niskimi pagórkami o płaskich szczytach. W oddali, na horyzon- cie, widzieli poszarpany mur górskiego pasma. Wygląda zupełnie jak formacja Chinle w Arizonie, pomyślał Jamie, w zdumieniu potrząsając głową, zaskoczony podobieństwami między obydwoma światami. Przypomniał sobie, że na Ziemi, w ta- kich czerwonych piaskach znaleziono kości dinozaura. - Coś nie tak? - zapytał Connors. Jamie wzdrygnął się, wyrwany nagle z zadumy. Astronauta szcze- rzył do niego zęby w dobrodusznym uśmiechu. - Tak się krzywiłeś, jakbyś miał za ciasne buty - wyjaśnił. - Po prostu rozmyślałem o geologii - odparł Waterman. - I co, to boli? Indianin roześmiał się i pokręcił głową. Kilka minut później spytał: - Pete, co znaczy to „T" w twoim nazwisku? Dlaczego nie uży- wasz pierwszego imienia? Pociągła twarz Connorsa skrzywiła się. - Tyrone - wymamrotał. - Tyrone? - Nie mów nikomu. - Dlaczego nie? To ładne, irlandzkie imię. Connors znowu się uśmiechnął, ale teraz jakby smutno. - Białe dzieciaki w Nebrasce tak nie sądzą. Wpakowałem się przez to w cholernie dużo bijatyk. A synowi pastora nie pasują poob- cieranie kostki u rąk. Łatwiej żyć, kiedy ma się na imię „Pete". Ciekawe, zastanowił się Jamie, ile takich dodatkowych walk mu- siał on stoczyć w lotnictwie. I w agencji kosmicznej. Kiedy odległe, blade słońce tonęło za czerwonym horyzontem, wciąż jeszcze jechali. Connors mamrotał do mikrofonu komunikato- ra, spoczywającego na jego krótko obciętych włosach. Waterman nie miał na sobie słuchawek, ale wiedział, że astronauta sprawdza ich po- zycję na stworzonej przez satelity fotomapie i kontaktuje się z Wo- snesenskim. Zgodnie z tym, co wyświetlało się na ekranie pulpitu sterownicze- go, byli niecałe pięć kilometrów od kanionu. Geolog zerknął na swój zegarek. Zostało jeszcze jakieś piętnaście minut dnia. Connors skręcił wehikułem prawie o dziewięćdziesiąt stop- ni i stanął. Generatory prądu, zasilające silniki poruszające kołami, zaczęły nisko buczeć. - Dobra, to tyle na dzisiaj - oznajmił. Zanim Jamie zdążył zapytać astronauty, dlaczego zjechał z kursu, Pete krzyknął przez ramię do kobiet: - Chodźcie popatrzeć na zachód słońca! Zgromadzili się w kokpicie i w ciszy oglądali dziwnie małe słońce, opadające za urwisko. Skała zmieniła kolor z różu na płomienną czerwień, a potem przeszła w całkowitą czerń. Jamie wytężył wzrok, żeby dostrzec blask zorzy, jednak albo była zbyt delikatna i przez to niewidoczna zza ściemnionego plastiglasu, albo też w ogóle jej nie było. Pomyślał, że może występuje ona tylko w okresie wzmożonej aktywności słońca. Żaden z podróżników nawet się nic poruszył. Wszyscy milczeli. Jamie czuł chłód marsjańskiej nocy, sączący się zza przejrzystej ściany kokpitu. Powoli, w miarę jak oczy przyzwyczajały im się do mroku, badacze Marsa dojrzeli kilka najjaśniejszych gwiazd, przeświecają- cych przez wybrzuszony plastiglas. - To musi być Ziemia - stwierdziła Ilona swoim zmysłowym głosem. - Właśnie że nie, to Syriusz - poprawił Connors. - Zgodnie z efe- merydami, Ziemia jest już za horyzontem. - W ogóle jej nic możemy zobaczyć?- spytała Joanna. - Nie, dopóki nie stanie się gwiazdą poranną. Do tego czasu bę- dziemy już w drodze do domu. Waterman wpatrywał się w ciemne, nocne niebo. Widział tylko nieliczne gwiazdy. Niebo wydawało się osamotnione, porzucone. Connors sięgnął nad głowę i zasunął na przejrzyste sklepienie osłonę termiczną. - Dacie mi się przecisnąć do tyłu? - zapytał. - Muszę wziąć aspirynę. - Ból głowy? - zapytała Ilona. - Tak, za dużo godzin za kółkiem. Znacznie łatwiej lata się sa- molotem. - Mnie też boli głowa - powiedziała Maiater. - Pójdę z tobą i też wezmę aspirynę. Jamie zastanowił się, czy Ilona przypadkiem nie planuje zabawić się z astronautą. Nie, nie tutaj, pomyślał. Za duży ścisk, za duże ry- zyko. Wtedy uświadomił sobie, że i jemu pulsują skronie. To był mę- czący dzień, pełen bezustannej jazdy. Kiedy skończyli kolację, wszyscy wyglądali, jakby poczuli się już lepiej. Connors opowiadał o czasach, kiedy latał w amerykańskim zespole akrobacyjnym lotnictwa wojskowego, Thunderbirds. - ...robiliśmy właśnie pętlę, skrzydło przy skrzydle, a moja cho- lerna osłona kabiny otwarła się. Cisnęło mną przyspieszenie siedmiu g i mieliśmy prawie jednego macha, a ja nagle znalazłem się w samym środku regularnego huraganu i to we własnym kokpicie! Mówiąc to, Pete robił swoją czarną twarzą najróżniejsze miny i obficie gestykulował, demonstrując rękoma pozycje myśliwców. Obie kobiety słuchały go z przejęciem, wpatrując się weń szeroko otwartymi oczyma. Waterman słuchał go tylko jednym uchem, myśla- mi błądząc wokół zadania, które czekało ich o poranku. Musieli zna- leźć stok pozwalający na bezpieczny zjazd w dół osuwiska. Czy pod- łoże będzie na tyle stałe, aby ich utrzymać? Czy nie będzie zbyt ska- liste, jak na koła tego łazika? Przebywający na orbicie podwładni Li wystrzelili do kanionu swoje ostatnie cztery próbniki geologiczne. Te całkowicie zautomaty- zowane pojazdy zbliżyły się do Marsa, odrzuciły swoje tarcze chronią- ce przed przegrzaniem, a potem, na rozdętych spadochronach miękko spadły na powierzchnię planety. Ale tylko jeden z nich wbił uzbrojo- ną instrumentami badawczymi kotwicę miedzy kamienie osuwiska. Pozostałe trzy nie trafiły w cel, pudłując z rozrzutem od kilkudziesię- ciu metrów, po kilometr. To właśnie urządzenia z tego próbnika wysłały raport, z którego wynikało, iż osuwisko jest na tyle zwarte, by dało się po nim jechać. Ale badały zaledwie jedno miejsce. Co będzie, jeśli na stoku znajdo- wały się jamy wypełnione lotnym piaskiem? Co, jeśli utkną w poło- wie drogi? Dotrzeć tak blisko, a potem musieć zawrócić, to byłoby coś naprawdę okropnego... Spostrzegł, że Connors zakończył już opowieść i wrócił do kokpitu, aby przed snem po raz ostatni zameldować się bazie. Ilo- na poszła za nim, usiadła w fotelu, który przez większość dnia zaj- mował Jamie. Joanna wsuwała stół w szczelinę pod koją, naprzeciwko Water- niana. - Wszystko z tobą w porządku? - zapytała. - Hmmm? Tak, jasne. Czuję się dobrze. - Wyglądasz, jakbyś trzymał się od nas z dala. - Rozmyślałem. Uśmiechnęła się lekko. - W sumie, to niezłe zajęcie dla naukowca. Od czasu do czasu. - A jak ty się czujesz? - spytał. - Och... zmęczona. I chyba się martwię. - Martwisz? Czym? Siadając na skraju składanej koi, obok Jamiego, powiedziała szeptem: - Załóżmy, że wszyscy tamtędy pojedziemy, załóżmy, że dotrze- my na dno kanionu - a tam nic nie będzie? Żadnego życia. Waterman wzruszył ramionami. -To właśnie dlatego tam jedziemy: żeby sprawdzić, czy na dole jest życie, czy też go nie ma. - Ale załóżmy, że nic tam nie znajdziemy? - w jej oczach było coś, czego Jamie nie pojmował, coś więcej niż tylko niepokój. Więcej niż naukowa ciekawość tego, co przyniosą zbliżające się badania. - Jeśli tam nie ma żadnego życia - powoli mówił Waterman - to samo w sobie będzie ważnym odkryciem. Będziemy musieli po prostu szukać go gdzie indziej. i Joanna pokręciła głową. s - Jeśli pod tymi mgłami nie ma życia, to czego możemy się spo- dziewać po reszcie tej zamrożonej pustyni? Wtedy byśmy przegrali, Jamie. Nigdy nie będzie kolejnej wyprawy na Marsa. - Hej, nie dołuj się tak - powiedział, delikatnie chwytając ją za ramię. - Przecież gdyby na Marsie nie było życia, to nie byłaby twoja wina. - Ale wtedy całą tę podróż odbylibyśmy na marne. - Nie. Nic na marne. Jesteśmy tutaj, żeby dowiedzieć się wszyst- kiego, co Mars ma nam do przekazania. To właśnie na tym polega na- uka. To nie jest gra, w której zbiera się punkty. Chodzi o gromadze- nie wiedzy. Negatywne wyniki są tak samo ważne, jak pozytywne. Może nawet bardziej. Grymas na jej twarzy bliski był przygnębieniu. - Jesteśmy tutaj, aby poznać prawdę - powiedział Jamie, niecier- pliwym szeptem - a nie, żeby bać się tego, co odkryjemy, cokolwiek to jest. Joanna milczała. - Nie ma się czego bać - powtórzył. - Niezależnie od tego, co znajdziemy albo czego nie znajdziemy. Brazylijka odwróciła się, wstała z na wpół złożonej koi i ruszyła do łazienki. Jamie uświadomił sobie, że Joanna zamknęła się tam, aby płakać. Zrobiło mu się jej żal. I zdziwił się. Waterman leżał na plecach, pośród ciemności panujących teraz w łaziku i wsłuchiwał się w łagodny szum marsjańskiego wiatru, do- biegający zza metalowej okrywy pojazdu. Zastanawiał się, dlaczego Joanna tak bardzo się martwi tym, co znajdą w kanionie. Ona jest biologiem, pomyślał. Jeśli znajdzie życie na Marsie, to jej nazwisko przejdzie do historii. Ale jeśli nie znajdzie, to wciąż bę- dzie się zastanawiać, czy aby czegoś nie przeoczyła. Cały świat za- cznie się zastanawiać, że może jednak tutaj jest życie, ale ona po pro- stu nie zrobiła odpowiednich testów lub nie szukała go we właściwym miejscu. To ja zmusiłem ją do wędrówki na dno kanionu. Może powinni- śmy spróbować dotrzeć do krawędzi pokrywy lodowej. Na pewno jest tam mnóstwo pary wodnej. Ale, cholera, wylądowaliśmy za daleko od lodowej czapy. Ona musi poczekać na następną ekspedycję. Connors chrapał na swojej koi, sześć cali obok Jamiego. A tylko kilka cali nad nim wisiała koja Joanny. Wyczuwał, że dziewczyna nie śpi, jest spięta, zmartwiona i przestraszona. Przestraszona. Watcrman zamknął oczy i przypomniał sobie swoje pierwsze spo- tkanie z Joanną Brumado. Wtedy też była przestraszona. Wszyscy kur- sanci musieli zaliczyć kurs przetrwania na wodzie. - Istnieje szansa, choć niewielka, że powrót na Ziemię skończy się awaryjnym lądowaniem w morzu - mówił im siwawy bosman, wy- pożyczony z zespołu płetwonurków marynarki wojennej USA. Choć ich lot powrotny planowo miał zakończyć się na stacji kosmicznej, krążącej po niskiej ziemskiej orbicie, to jeśli coś poszłoby źle, człony dowodzenia kosmolotów mogły zostać odłączone, wejść w atmosferę i wodować w oceanie, podobnie jak kiedyś pojazdy Apollo. - Możecie spędzić na tratwie od kilku godzin po kilka dni - wesoło stwierdził wojskowy. — Moim zadaniem jest was do tego przygotować. I dlatego właśnie spędzili trzy dni na otwartej tratwie ratunkowej, kilka mil od wybrzeża największej wyspy Hawajów. Ośmioro ludzi, li- cząc ogorzałego marynarza. A jednym z nich była Joanna. Jamie przy- pomniał sobie teraz, że cały czas męczyły ją nudności i strach, twarz miała bladą, pięści zaciśnięte tak mocno, iż paznokcie wrzynały się we wnętrze dłoni. Przez pierwszych kilka godzin Waterman też cierpiał z powo- du choroby morskiej, huśtając się bezustannie na czarnych, wysokich falach. Między ich grzbietami nie dostrzegał niczego poza niebieską wodą i bladym niebem. Kiedy docierali na szczyt fali, horyzont drgał i przechylał się w sposób przyprawiający o mdłości. Każdy miał na sobie grubą kamizelkę ratunkową, w której pod upalnym słońcem było za gorąco, a nocą zimno. Bosman nie pozwolił im podwinąć rękawów ani nogawek kombinezonów. Musieli też no- sić kapelusze o giętkich rondach. - Udar słoneczny - wyjaśnił marynarz. Nikt nie protestował. - Byłoby cholernie głupio przebyć całą drogę na Marsa i z powro- tem, a potem utopić się przy lądowaniu - stwierdził jeden z kursantów, uśmiechnięty i opalony blondyn z Kalifornii, o posturze ciężarowca. - No, akurat w tym momencie - odparła jedna z kobiet - to nie miałabym nic przeciwko topieniu się. To by dało choć trochę ulgi. Bosman każdemu z nich rozkazywał prześlizgnąć się ponad okrą- głą burtą tratwy i przez godzinę siedzieć w wodzie. - Nie utoniecie, nie z nadmuchaną kamizelką ratunkową. Jedyne, czym musicie się martwić, to rekiny. Jamie odsiadując swoją godzinę w wodzie, martwił się więc o re- kiny, zaś marynarz wyjaśniał, jak należy obserwować wodę, wypatru- jąc ich charakterystycznych płetw grzbietowych. - Jeśli jakiś podpłynie z głębiny, nie zobaczymy go, póki już przy- puszczalnie nie będzie za późno. Niewiele można na to poradzić. Na początku woda zdawała się ciepła, jednak wraz z upły- wem kolejnych minut, geolog czuł, jak ciepło uchodzi z jego ciała. Ogrzewam Ocean Spokojny, pomyślał. Mam nadzieję, że rekiny to docenią. Joanna weszła do Pacyfiku niedługo przed zmierzchem. Wydawa- ła się wręcz sparaliżowana strachem, ale udało jej się jakoś przełożyć sztywne nogi przez muskaną falami krawędź tratwy i ześlizgnąć pro- sto w ocean. Zawisła w wodze niczym trup, nie ruszając nogami, z na- piętymi i rozpostartymi ramionami, wybałuszając oczy oraz zwiera- jąc usta w wąską, bezkrwistą linię. Dryfowała przy tratwie, zbliżając się i oddalając, nie podejmując nawet najmniejszego wysiłku, aby ku niej płynąć. Bosman krzyczał na nią, ale za każdym razem wszystko kończyło się na ciągnięciu liny, aby dziewczyna znalazła się bliżej pontonu. Kiedy Jamie leżał na swojej koi w zaciemnionym łaziku i śpiewał mu marsjański wiatr, oczyma wyobraźni raz jeszcze zobaczył Joannę w tym zimnym, czarnym morzu, wystraszoną, znoszącą zaniepokoje- nie pozostałych kursantów i rozpaczliwe wrzaski marynarza, tak dłu- go, aż instruktor nie wciągnął jej z powrotem na pokład tratwy. Bra- zylijka, drżąc, owinęła się kocem i zaszyła w kąciku tratwy. Skuliła się w pozycji embrionalnej, nie mówiąc nikomu ani słowa. Po co ona naraża się na ten cały strach? - zastanowił się Water- man. Dlaczego zmusiła się do przetrwania wszystkich trudów treningu i przylecenia na Marsa? Wtedy przypomniał sobie ich wyprawę na lodowiec w McMurdo i w końcu dotarło do niego, czego tak naprawdę lęka się Joanna. Ona lęka się swojego ojca! Boi się go rozczarować. Ona bar- dziej boi się tego, iż zawiedzie Brumado, niźli rekinów, zamarznię- cia albo śmierci sto milionów kilometrów od domu. Ona nie martwi się ewentualnością własnego niepowodzenia. Martwi się, że sprawi zawód jemu. On naprawdę posiadł jej duszę. Wypełnił całe jej życie. Waterman śnił tej nocy o chatach Nawaho, rozsianych po jałowej, marsjańskiej pustyni i o wspaniałych, pierzastych bogach schodzących z niebios na kolumnach ognia. Najpotężniejszy z owych bogów wy- glądał dokładnie jak Alberto Brumado i spoglądał na Jamiego wście- kle błyszczącymi, orlimi oczyma. Ziemia WASZYNGTON: Harvey Todd był na tyle niski, iż można go było porównywać z Alexandrem Hamiltonem. Tak jak Hamliton, ni- gdy w życiu nie sprawował obieralnego urzędu. Miał chłopięcą, miłą twarz, modnie ścięte, płowe włosy oraz reputację osoby energicznej i bezwzględnej. Nie skończył jeszcze trzydziestu pięciu lat, jednak pracował dla administracji i rządu już w czasie studiów w college'u, był bowiem jednym z owych niestrudzonych młodych ludzi, którzy podczas kampanii w New Jersey wynieśli pewną piskliwą i rozhiste- ryzowaną nauczycielkę do godności członka Kongresu. Teraz owa nauczycielka stała się wiceprezydentem Stanów Zjed- noczonych, zaś Harvey Todd jej doradcą do spraw nauki i technologii. Większość czasu spędzał obecnie na przygotowywaniach do przyszło- rocznych wyborów wstępnych. Siedząc po drugiej stronie stolika, naprzeciwko Alberto Bruma- do, zdawał się całkiem swobodny. Tłum gromadzący się na lunchu w Jefferson Hotel był cichy, spokojny, jakby przy każdym stoliku zbierali się ludzie szepczący o swych własnych sekretach. Tak bar- dzo kulili się na głębokich, pluszowych sofach, że prawie nie dawało się stwierdzić, kto z kim siedzi. Brumado uniósł kieliszek o kształcie tulipana, pociągając łyk portugalskiego vinho verde. Ledwie wyczuwał jego smak, tak skupił się na słuchaniu Todda. - Przyniosłem kopię przemówienia - doradca pani wiceprezydent wyciągnął z kieszeni marynarki maleńki dysk i położył go na ada- maszkowym obrusie. — Myślę, że pana zadowoli. - Uznaje konieczność następnych misji na Marsa? - zapytał Bai- mado, lekko wychylając się ku rozmówcy. - Jednoznacznie. - Cudownie - Brazylijczyk sięgnął po dyskietkę. Todd przykrył jego rękę swoją dłonią. - Czy Indianin napisał oświadczenie popierające panią wicepre- zydent? - Jeszcze nie. Był bardzo zajęty. Harvey przesunął dysk z powrotem ku sobie. - No to kiedy będzie mógł mi pan pokazać pisemne oświadcze- nie, to ja będę mógł pokazać panu przemówienie. - Rozumiem. - Termin przemówienia wyznaczyłem na rocznicę NASA, zgod- nie z pańską propozycją. Pański Indianin nie ma za wiele czasu, aby przesłać nam to swoje oświadczenie. - Prześle. Gdy tylko wróci z wyprawy do Tithonium. - Gdzie? - Do Wielkiego Kanionu Marsa. - Ach, tak, oczywiście. Naukowy żargon zawsze sprawiał mi kłopoty. Brumado uśmiechnął się ze zrozumieniem. W chłopięcej twarzy Todda tkwiły oczy o badawczym, poszukującym spojrzeniu oportu- nisty. - Rozumie pan oczywiście, że jeśli przydarzy się jakieś nieszczę- ście, między dniem dzisiejszym, a datą przemówienia, to wszystkie umowy przestają obowiązywać. Nie mogę pozwolić, żeby ona posta- wiła na złego konia. - Wiem - powoli odpowiedział Alberto - że żaden polityk nie chce, aby go kojarzono z porażką. - Z drugiej strony, jeśli misja odniesie niezwykły sukces... jeśli znaj- dą tam coś żywego, to wiceprezydent gwarantuje pełne poparcie. - Właśnie teraz szukają tam życia. - To byłoby niezłe, gdyby coś tam znaleźli. Tylko drobny ślad, coś co pozwoli podać informację, że znaleźli coś wyglądającego na życie lub życie, które kiedyś tam istniało. To mogłoby być nawet lep- sze od odnalezienia prawdziwych, żywych Marsjan. - Znajdą to, co znajdą - stwierdził Brumado, Todd uśmiechnął się szeroko. - Racja. Są przecież naukowcami, prawda? Oni nigdy nie kolo- ryzujątych swoich raportów, co? Brazylijczykowi nie spodobała się ani ta implikacja, ani przebie- gły wyraz twarzy jego rozmówcy. Nachylając się ku Albertowi, ściszając głos, Todd mówił dalej: - Wie pan, bo jeśli znajdą coś spektakularnego, jak starożytne miasto albo coś w tym stylu, to pański Indianin może zacząć działać na własną rękę. - Tym czego on chce, jest poparcie wiceprezydent dla dalszych misji. Harvey, niecierpliwie machając dłonią, stwierdził: - Nie to miałem na myśli. Chodziło mi to, że on mógłby praco- wać ze mną, mógłby nawet starać się o jakiś urząd. - Sądzę, że to ostatnia rzecz, jaka chodzi mu po głowie. Todd odchylił się w krześle i popatrzył w sufit. - Wie pan, że wiceprezydent nie dostanie nominacji od partii au- tomatycznie. Będzie musiała zmierzyć się z opozycją w osobie Ma- stersona i jego koalicji. - Nie znam się zbyt dobrze na amerykańskiej polityce - mruk- nął Brumado. Młody człowiek powiedział, prawie sennych głosem: - Niech pan powie swojemu Indianinowi, że jeśli znajdzie tam coś naprawdę ciekawego, to może po powrocie sam na tym sporo zy- skać. Może przesądzić o równowadze sił na zjeździe krajowym, wie pan? Brumado nie był pewien, czy dobrze usłyszał. - Mówi pan, że mógłby pan opuścić wiceprezydent, jeśli to panu wyda się korzystne? - O nie, oczywiście, że nie! - Todd uśmiechnął się niczym kobra. - Ale jakby na to nie patrzeć, najważniejszą sprawą dla partii jest no- minowanie takiej osoby - mam na myśli kandydata - który może wy- grać listopadowe wybory. Prawda? Brumado nie nocował w Jefferson Hotel. Uznał, że jest tam dla niego za drogo. Podczas tygodni spędzonych w Waszyngtonie miesz- kał w domu przyjaciela, w Georgetown. Tenże przyjaciel bawił te- raz w południowej Afryce, załatwiając sprawy departamentu stanu. Dom, przytulny, zbudowany z czerwonej cegły w kolonialnym sty- lu, był pięknie urządzony, a nawet zatrudniano w nim kucharza oraz kamerdynera. Edith Elgin też tam mieszkała. Prawie. Gdy tylko zjawiła się w Waszyngtonie, w głowie Brumado zapa- liła się lampka alarmowa. - Doktor Waterman odpowiedział pani, prawda? - zapytał dzien- nikarkę. Edith nie odstępowała go, od kiedy stawił się przed komisją Kon- gresu. Szła z nim z Kapitolu i wzdłuż Maryland Avenue, w stronę sie- dziby NASA. Drzewa wciąż były zielone i pełne liści, słońce grza- ło, a niebo miało kolor czystego błękitu. Jednak w powietrzu dało się wyczuć specyficzny, wyraźny posmak, pierwszą zapowiedź jesien- nych chłodów. - Och tak, oczywiście, że odpowiedział. Chociaż to była bardzo bezosobowa wiadomość - uśmiechnęła się lekko. - Bardziej przypo- minała raport naukowy niż wiadomość od przyjaciela. Nie zatrzymując się, Brumado przyjrzał się jej uważnie. - Myślę, że byliście dla siebie kimś więcej niż przyjaciółmi. Odwzajemniła jego spokojne spojrzenie. - Tak, byliśmy. Ale oboje wiedzieliśmy, że to się skończy, kiedy on poleci na Marsa. - Rozumiem. Szli powoli. Dla przechodniów wyglądali niemal jak ojciec i cór- ka, chociaż bywalcy okolic Kapitolu przyzwyczaili się już do widoku starszych mężczyzn w towarzystwie młodych, ładnych kobiet. Albcr- to miał na sobie staromodny garnitur w prążki, szary i dwurzędowy. Edith - nie za bardzo obcisłą spódnicę, beżową bluzkę i blezer w ko- lorze kardynalskiej czerwieni. - Zastanawiałam się - powiedziała dziennikarka - czy mogłabym zrobić z panem wywiad i poruszyć w nim kilka spraw, o których mó- wił mi Jamie. - Wywiad dla pani stacji? - zapytał Brumado. - Pomogłoby mi to w otrzymaniu stałej pracy. Zatrzymali się na światłach. Alberto widział ten przekaz, jaki wy- słał jej Waterman. Nie istniało coś takiego, jak prywatne transmisje z Marsa. Urzędnicy Projektu sprawdzali wszystko. - Chce pani opowiedzieć wspaniałą historię o tym, jak Watennan chciał zmienić plan misji i zrobić wyprawę do Wielkiego Kanionu Przytaknęła od razu. - Użyję tylko materiału z taśmy od Jamiego, jeśli będę musiała. Ale wolałabym, żeby pan i może paru kierowników Projektu, przed- stawili całą sprawę ze swojego punktu widzenia. Światła się zmieniły. Kiedy w pośpiechu przechodzili przez ulicę, Brumado złapał Edith za ramię. Intensywnie myślał. Ta kobieta mo- gła wszystko popsuć. Mogła sprowadzić wiceprezydent z powrotem na wojenną ścieżkę. - Mam dla pani propozycję - powiedział, kiedy już bezpiecznie dotarli na drugą stronę skrzyżowania. - Propozycję? - uśmiechnęła się Edith. - Propozycję pewnego układu - powiedział Brazylijczyk. - Może pani ze mną tu zostać i dostawać wszystkie informacje o ekspedycji, jakie tylko pani zechce. Jednak pod warunkiem, że przyrzeknie pani, iż nie będzie ich rozpowszechniać, póki załoga nic wróci bezpiecznie na Ziemię. Dziennikarka zmarszczyła brwi, zdziwiona. - Nie jestem pewna, czy rozumiem... - Może pani zostać nieoficjalnym biografem misji na Marsa. Chodzić tam, gdzie ja chodzę. Wszystkie drzwi będą przed panią otwarte. Zobaczy pani wszystko i spotka się z każdym. - Ale nie mogę tego rozpowszechniać, póki nie zakończy się mi- sja? O to chodzi? - Właśnie o to. Brumado spostrzegł, że wciąż trzymają za ramię. Nie puścił. Rozmyślając o Howardzie Francisie, którego pozostawiła w No- wym Jorku, Edith odpowiedziała: - Nie wiem, czy moja stacja pójdzie na taki układ. Brumado, uśmiechając się najcieplej jak potrafił, zaczął ją na- mawiać: - Oni mają tuziny reporterów zajmujących się tąmisją. Ale wszy- scy patrzą na to z zewnątrz. Jeśli zgodzi się pani pracować ze mną, to znajdzie się pani w środku -jeszcze żaden inny reporter nie otrzymał tego przywileju. - Ale nic będę mogła robić żadnych reportaży... - Nie, dopóki nie zakończy się misja. Potem opowie pani całą hi- storię, widzianą od środka. Będzie miała pani informacje i wywiady, których prawdopodobnie nie uzyska żaden inny reporter. Wyglądała na zamyśloną. - Zapytam w Nowym Jorku. Nowy Jork oczywiście przystał na taki układ. Howard Francis od razu zaczął snuć wizje specjalnych wydań wiadomości, których nie zdoła skopiować żadna inna stacja. - A jeśli będziemy musieli - powiedziała Edith - to zawsze mo- żemy ich wyślizgać i nadać wiadomości o czymś naprawdę wielkim, zanim inni korespondenci w ogóle dowiedzą się, że to się stało! 1 tak oto, już od tygodni Brumado praktycznie mieszkał z Edith Elgin. Gdziekolwiek razem nie poszli, przedstawiał ją jako nieoficjal- nego biografa Projektu. Pozostałe sieci narzekały; prasa wyła z zazdro- ści. Ale Edith została z Brumado. Wspólnie podróżowali, jedli, razem spędzali każdy dzień. Z wyjątkiem tego lunchu z Harveyem Toddem. Doradca wicepre- zydent nalegał, aby spotkanie odbyło się w cztery oczy. Samotnie wracając taksówką do Georgetown, Alberto zastana- wiał się, jak długo jeszcze zdoła nakłaniać Edith do milczenia. Ten układ między nimi, kiedy go zaproponował, wydawał się całkiem prosty. Jednak teraz sytuacja robiła się coraz bardziej skomplikowa- na. Jedną z owych komplikacji była wiceprezydent. Inną-Harvey Todd oraz jego zamiar popierania zwycięskiego kandydata, wbrew ostentacyjnie okazywanej lojalności. A największych komplikacji przysparzała sama Edith. Była wszak młoda, całkiem miła i bardzo atrakcyjna. Brumado nie mógł się jednak zdecydować, jak powinien się wobec niej zachowywać. Czy poszłaby z nim do łóżka, czy też go odrzuciła? A gdyby chciał się z nią kochać, to czy bardziej by to ją z nim związało, czy też od niego odepchnęło? Uśmiechnął się do swoim myśli. Taksówka wlokła się wąską, za- korkowaną Wisconsm Avenue. Jeśli nie spróbuję jej zaciągnąć do łóż- ka, to może odejdzie. Może ona właśnie oczekuje, że się z nią prze- śpię. Potrząsnął głową. Nie. Nie, jest na to za inteligentna. I za nie- bezpieczna. Taksówka zatrzymała się w Georgetown, przed domem z czerwo- nej cegły. Edith miała pokój w pobliskim Four Seasons Hotel i otrzy- mywała pokaźną delegację. Sama płaciła obecnie za większość posił- ków i wszystkie swoje podróże. Brumado zachichotał, wszedł po schodach i sięgnął do kieszeni po klucz. Dlaczego by się z nianie przespać? I tak wszyscy myślą, że to robię. Skoro mam opinię playboya, to czemu by na nią naprawdę nie zasłużyć? Soi 36: Poranek Podróż w dół zbocza okazała się wręcz przerażająca. - Spokojnie - mamrotał Connors. Mocno trzymał kierowni- cę łazika, jego stopy tańczyły na hamulcu i pedale gazu, tak zgrab- nie, jak u pianisty naciskającego pedały instrumentu. Na głowie miał komunikator: słuchawkę i mały mikrofon sterczący mu przed ustami na wygiętym pałąku. Jamie czuł się tak, jakby i on prowadził. Był cały spięty, siedział w fotelu po prawej stronie, wpatrując się w stromiznę osuwiska. Zda- wało się, że biegnie pionowo w dół. - To jest jak lądowanie starym promem kosmicznym - żartował Connors. - W ciągu dziesięciu minut trzeba przejść tym kawałem zło- mu z prędkości ponaddźwiękowej do miękkiego lądowania. Spokojna głowa. Wnętrzności Jamicgo podskakiwały i skręcały się z każdym szarpnięciem łazika. Waterman spojrzał za siebie, na obie kobiety. Były przypięte pasami do siedzeń ro/tożonych w przegrodzie, zaraz za kokpitem. Joanna blada i spocona, Ilona chyba równie zdenerwo- wana, zdobyła się jednak na słaby uśmiech. Cała czwórka ubrała się w regulaminowe, brunatne kombinezo- ny, choć Malater obwiązała sobie talię kolorową szarfą. Póki nie znaj- dą się bezpiecznie na dnie kanionu, gotowi do wyjścia z łazika, nie było potrzeby, aby zakładali skafandry kosmiczne. Na tę wyprawę zmieniono wyposażenie środkowego modułu po- jazdu. Z magazynu przyrządów i ekwipunku zrobiono miniaturowe la- boratorium, gdzie troje naukowców mogło badać skały, próbki gleby i dokonywać wstępnych analiz. Z przedniego modułu mogli dostać się poprzez śluzę. Moduł logistyczny wypakowano metanowym paliwem do generatora elektronicznego oraz ogniw paliwowych, a także innymi dobrami: zapasowym tlenem, dodatkową wodą i jedzeniem. Connors zdawał się być całkiem spokojny, choć dłonie kurczowo zaciskał na kierownicy. Powoli manewrował wokół krateru, ziejącego przed nimi jak dziura wyrwana przez pocisk artyleryjski, przeprowa- dzając łazik między jego wzniesioną krawędzią, a niebezpiecznie bli- skim skrajem osuwiska. Jamie pomyślał, że ta skarpa jest na tyle sta- ra, iż już bywała trafiana sporymi meteorytami. - Gdzie są te mgły, które widziałeś? - zapytał Connors. - Powie- trze jest przejrzyste jak szkło. - Nie wiem. Może zjawią się później. - Z oparami jest śmieszna sprawa. Jak patrzysz pod jednym kątem, to wszystko zdaje się przejrzyste, ale kiedy spoglądasz pod innym, ze słońcem w innej pozycji, to mgła może ci zakryć wszystko, jak zasłona dymna. Ale teraz nie było żadnych oparów. Jamie poczuł pełzający strach. Może mgła, którą widział razem z Michaiłem, była tylko ja- kimś rzadkim zjawiskiem, czymś, co ogląda się raz w życiu. Może zaciągnąłem nas tutaj, goniąc za złudzeniem. Zbocze usłane było skałami i kamykami, ale żaden z nich nie do- równywał rozmiarami głazom, jakie widzieli u góry. Waterman nie do- strzegł przy tych skałach nagromadzenia piasku. Wiatr tu wieje, do- myślał się, albo wieje tak mocno, że unosi stąd cały pył. Przeciwślizgowe, metalowe koła łazika były, każde z osobna, na- pędzane własnymi silnikami elektrycznymi, co dawało wehikułowi znakomitą przyczepność. Mimo tego, od czasu do czasu, Jamie czuł, jak usuwa się spod nich grunt, słyszał, że silnik poruszający kołem jęczy, zanim dotknie luźnego żwiru. Connors bez przerwy mamrotał coś pod nosem, tak cicho, że nawet siedzący obok niego Waterman nie wiedział, czy to przekleństwa, czy modlitwa. Może i jedno, i dru- gie, pomyślał. Minęli jedyny próbnik geologiczny, który wylądował na zbo- czu. Jego masywny, biały korpus wystawał z czerwonawego gruntu i skał, niczym jaskrawa reklama, umieszczona w samym środku Sa- hary. Przynajmniej było wiadomo, że grunt nieopodal tego próbnika jest stabilny i łatwy do przejechania, zbocze zaś wyraźnie łagodniejsze niż do tej pory. - Chyba teraz będzie łatwiej - stwierdził Connors. Jamie spostrzegł, ze osuwisko robiło się teraz bardziej płaskie i gładkie. Nie dostrzegał żadnych kraterów. - Dobrze - powiedział przez zaciśnięte zęby. Przez kokpit przemknął jakiś cień, dokładnie w chwili, kiedy Ilona krzyknęła: - Patrz! Przeleciał nad nimi jeden z szybowców, na tyle nisko, aby Jamie zobaczył błyszczące oczy obiektywów kamery, umieszczone w brzu- chu pojazdu. Jeszcze wyżej krążył drugi szybowiec, obserwujący całą okolicę. Pilotował go Paul Abell. Niższy samolocik badał teren leżą- cy przed nimi. Sterujący nim Mironow, minuta po minucie raporto- wał Connorsowi co widział. Pete odbierał te meldunki przez słuchaw- kę komunikatora. - Zaraz zbliżymy się do końca - wymamrotał Pete, jednak Wa- terman nie wiedział, czy owe słowa bardziej kierował do Mironowa, czy też do reszty pasażerów łazika. Właśnie wtedy wehikułem silnie zarzuciło, poleciał z jednej strony na drugą, nieuchronnym, zwolnionym ruchem jak w sennym koszmarze, przednia sekcja pojazdu nagle została odciągnięta na bok, poprzez złożenie się cięższych segmentów, środkowego i tylne- go. Silniki zaskrzeczały i coś huknęło. Podskoczyli i odbili się, Con- nors z trudem utrzymał kierownicę podczas tego wstrząsu, a potem jeszcze kolejnego. -Trzymajcie się! Jamie mocno oparł się nogami i wyciągał ręce, żeby oprzeć je na pulpicie sterowniczym. Wehikuł rąbnął w kolejny głaz, wykręcił się pod dziwacznym kątem, aż wreszcie zatrzymał z chrupotem. Przez długie chwile w kokpicie panowała cisza, przerywana je- dynie przestraszonymi oddechami czwórki oblanych potem ludzi oraz skrzypieniem i brzękiem przegrzanego metalu. Connors przełknął ślinę, tak głośno, że wszyscy go usłyszeli. Po- tem oznajmił: - To musiał być jakiś stary krater, wypełniony luźnym gruzem. - Albo pyłem - ponurym głosem dodał Jamie. -To bardziej przypominało jakiś piasek. - Ugrzęźliśmy? Connors potrząsnął głową. - Może będziemy musieli odłączyć tę sekcję od pozostałych dwóch, ale myślę, że damy radę. - Bez paliwa i laboratorium? - spytała Ilona. - Daj mi najpierw spróbować... Tak delikatnie, jak matka piastująca dziecko, Connors dotknął pedału gazu czubkiem stopy. Elektryczne silniki zahuczały cicho. Jamie poczuł, że łazik drgnął, a nawet delikatnie przesunął się o cal do przodu. - Trzeba wyprostować wszystkie trzy części, inaczej zaczniemy się znowu ślizgać - mamrotał Connors. - To jest jak kierowanie ti- rem... Wolno, bardzo wolno pełzli do przodu. Na pociągłej, poważnej twarzy astronauty stopniowo wykwitał niepewny uśmieszek. Elek- tryczne motory zajęczały wyższym dźwiękiem, łazik ruszył pewniej, a uśmiech astronauty poszerzył się, aż wreszcie zaczęli jechać całkiem normalnie. Wtedy wyszczerzył radośnie swe błyszczące zęby. - Gracia a dios - usłyszeli zdyszany głos Joanny. Jeszcze kilka niewielkich podskoków i Jamie zobaczył, że zna- leźli się na równej powierzchni. - To jest to! -radośnie oznajmił Connors. -Jesteśmy na dnie kanionu. - Dobra robota - stwierdził Waterman. - Było trochę ciężko. -Gadanie! Planowali zatrzymać się u podstawy osuwiska, wyjść z łazika i pobrać próbki skał oraz gleby, a potem do wieczora jechać wzdłuż północnej ściany klifu. Z kolei rankiem, pierwszą rzeczą będzie zgro- madzenie jeszcze większej ilości próbek, następnie ruszą ku miejscu, gdzie Jamie widział swoją „wioskę". Zobaczą, czy dadzą radę wspiąć się do szczeliny, w której znajduje się ta tajemnicza formacja skalna. W najgorszym razie zrobiąjej więcej zdjęć i spróbują z oddali zrobić analizę spektralną. Spalą laserem odrobinę skały i sfotografują spek- trum powstałego przy tym obłoku gazu. - Pójdę z tobą na pierwszy spacer poza łazikiem - oznajmiła Joanna, po tym jak zjedli szybki posiłek na zimno. Jamie był przy śluzie, na tylnym końcu przedniego modułu po- jazdu. Connors wrócił do kokpitu, żeby sprawdzić wszystkie systemy i zdać raport Wosnesenskiemu. Wedle harmonogramu powinna teraz iść Ilona - zauważył. - Ona źle się czuje - odparła Brazylijka. Jamie zerknął na Malater. Żydówka siedziała na krawędzi skła- danej koi, blada i drżąca. Watermanowi wciąż jeszcze przewalały się bebechy po tej wyczerpującej jeździe w dół, był cały spocony. Jednak Ilona wyglądała na naprawdę chorą. - Dobra - powiedział Joannie. - Ubieraj się. Przeciskając się do środkowego modułu, Jamie pochylił się nad Żydówką. Spojrzała na niego. Oczy miała załzawione, twarz pokry- wały kropelki potu. - Dlaczego nie pójdziesz do przodu i nie poprosisz Pete'a, żeby pozwolił ci pogadać z Tónym? Chyba potrzebujesz porady lekarza. - Nic mi nie będzie -odparła słabym głosem. -Czuję się jak idiotka. - Połącz się z Tonym; dostosuj się do jego porady. Przytaknęła. Jamie przecisnął się do śluzy. Czul, że ma obolałe, trzęsące nogi- Sądził że to efekt stresującej jazdy po stoku. Chryste, mam nadzieję, że niczego nie złapaliśmy. Jeśli ktoś z nas ma grypę, wszyscy zacho- rujemy i to będzie koniec wyprawy. Brumado już do połowy ubrała się w skafander, a Jamie zaczął mo- zolne wciąganie swojego stroju. Zdało mu się, że trwa to godzinę, ale w końcu oboje się ubrali, przyłączyli plecaki, zasunęli wizjery hełmów. Connors przyszedł do śluzy i sprawdził ich oboje. Trzy osoby stworzyły nieznośny tłok, choć astronauta miał na sobie tylko kombinezon. - Pozostawajcie w polu widzenia - ostrzegł Pete. - Kiedy założę swój skafander, będę na was patrzył z kokpitu. Tego wymagała standardowa procedura. Zawsze musiała być jed- na, zapasowa osoba, ubrana w strój kosmiczny i gotowa do wyjścia w razie nagłej potrzeby. Pozwolenie na wyjście naukowców bez towa- rzyszącego im astronauty stanowiło nagięcie zasad, ale Królewiec zgo- dził się na tę zmianę procedury - tylko podczas tej jednej wyprawy. - Nie wychodzimy na długo - oznajmił Jamie. - Wygląda na to, że wokół leży wiele odłamków skał. Joanna je pozbiera, a ja zrobię kilka odwiertów. - Tylko nie przesadzajcie i nie przepracujcie się - powiedział Connors. Dopiero kiedy Pete wyszedł ze śluzy, Jamie uświadomił sobie, że astronauta też jest spocony. Kiedy śluza opróżniła się z powietrza i otwarła się zewnętrzna klapa, Waterman zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że Connors potrafił z całkowitym spokojem siedzieć za kierownicą łazika, a teraz, gdy już bezpiecznie znaleźli się na dnie ka- nionu, tak obficie się pocił. - Michaile Andriejewiczu, muszę porozmawiać z tobą na osobno- ści - powiedział Mironow po rosyjsku, niemal szeptem. Wosnesenski uniósł wzrok znad ekranu komunikatora, przy któ- rym spędził ostatnią godzinę, patrząc jak Waterman i Brumado pra- cują na dnie kanionu. Twarz Mironowa, zazwyczaj wesoła, teraz wydawała się bardzo poważna. - Co się stało? - zapytał Michaił, też po rosyjsku. Kosmonauta, przysuwając sobie jedno z delikatnych, plastyko- wych krzeseł, oznajmił: - Nie czuję się dobrze. Czuję się chory. - Mówiłeś o tym Reedowi? - Jeszcze nie. Chciałem zapytać ciebie, czy powinienem. To nie wyglądałoby dobrze, gdyby jeden z nas się rozchorował. Wosnesenski zmarszczył brwi. - W takim razie najwyraźniej nie czujesz się aż tak źle, żeby iść do lekarza. Mironow zdawał się bardzo zatroskany. - Cały jestem obolały. Czuję się słaby. Jakbym przechodził grypę- - Niech Reed cię zbada. Nie możemy pozwolić, żeby cała grupa zaraziła się jakąś chorobą zakaźną. - Ale co powiedzą na to w Królewcu? Ściszając głos, Wosnesenski odparł: - Jeśli jesteś chory, to nie twoja wina. Najgorsze, co może się zdarzyć, to że Królewiec nakaże przewieźć cię do kosmolotu na orbi- cie i wyśle na twoje miejsce Iwszenkę. Mironow jęknął. - Właśnie tego się boję. - Jeśli tak będzie trzeba zrobić, to trudno, zrobi się. Dla dobra misji. Wosnesenski wyciągnął rękę i śmiejąc się, poklepał go po ra- mieniu. - Poza tym, doktor Yang lepiej opiekuje się chorymi niż ten Anglik. - Tak myślisz? - Kiedyś podczas szkolenia odbyłem z nią ciekawą dyskusję na temat stosunków rosyjsko - chińskich, że tak powiem, horyzontalnie. Gwarantuję ci, znajdziesz u niej sympatię i troskliwą opiekę. Znękana twarz Mironowa wyraźnie poweselała. - Przypuszczam, że pewnie wszystko, czego mi potrzeba, to trochę aspiryny. - Zobaczymy, co ci zaleci Reed. Wiem, że nie chcesz opuszczać ekipy, ale jeśli będzie trzeba - to będziesz miał przynajmniej jakąś rekompensatę. Kosmonauta wstał z krzesła z wyraźnym wysiłkiem, odetchnął głęboko i ruszył w stronę gabinetu lekarskiego. Wosnesenski znów spojrzał na ekran. Przesunął palce wzdłuż wewnętrznej strony kołnie- rzyka, a potem włączył na monitorze dane dotyczące warunków pa- nujących w bazie. Wedle ukazujących się cyfr, wszystko działało nor- malnie, wyjąwszy jeden z wentylatorów, który wyłączono, żeby pod- dać konserwacji. Temperatura pod kopułą była tylko odrobinkę niż- sza od normalnych dwudziestu jeden stopni Celsjusza. Dziwne, po- myślał Wosnesenski, jest mi jakoś cieplej niż zwykle. Jamie czuł się zupełnie wyczerpany. Rozsiadł się w fotelu w kok- picie i sięgnął ku włącznikowi komunikatora. - Boże, okropnie wyglądasz - zauważył Connors. - Czuję się podle. Tak jakbym miał siłę tylko na to, aby wyleźć ze skafandra. - Za długo byłeś na zewnątrz. - Może. - Ciepły posiłek i porządny sen, to wszystko czego ci potrzeba. Jamie niemal się roześmiał. - Mówisz jak moja matka. Connors, odwzajemniając uśmiech, powiedział: - Jeśli tak o tym myśleć, to mówię jak moja matka. Watennan zerknął na komunikator. Na małym monitorze zjawiła się surowa twarz Wosnesenskiego. - Chryste, Michaił, czy ty w ogóle sobie nie robisz przerwy? Rosjanin burknął: - Podczas drogi do domu będę mógł sobie odpoczywać całe dzie- więć miesięcy. - Masz rację - przyznał Jamie. Wziął głęboki oddech i mówił da- lej: - Dobra, oto nasz wstępny raport z dzisiejszego spaceru. - Jestem gotowy, nagrywanie włączone. - Przynieśliśmy na pokład osiem próbek skał do przetestowania. Doktor Malater i doktor Brumado teraz je sortują w części laboratoryj- nej. Trzy spośród tych skał mają pomarańczowy nalot, którego wcze- śniej nie widzieliśmy. Widzieliśmy też podobne pomarańczowe pa- sma biegnące po ścianach klifu. Wzięliśmy ich próbki. - Schmit znalazł pomarańczowe zabarwienia na Księżycu. Jakiś rodzaj szkła, jeśli dobrze pamiętam. - To nie szkło - odparł Jamie. - Jestem pewien. - W takim razie, co to jest? - Nie wiem. Może jakiś związek siarki. Musimy to poddać ana- lizie. Wosnesenski machnął ręką, aby pokazać Watennanowi, że może dalej składać meldunek. - Zrobiłem cztery odwierty, na głębokość dziesięciu metrów. Wy- gląda na to, że pod dnem doliny nie ma permafrostu, a jeśli jest, to na większej głębokości niż dziesięć metrów. - Co z głębszymi odwiertami? - Chcemy zrobić jeden podczas jutrzejszego spaceru, po tym jak przeniesiemy się w następne miejsce. Głęboki odwiert zabiera więcej czasu, używa się do niego cięższego sprzętu i tak dalej. Po prostu nie mamy dziś na niego czasu. Nie możemy pojechać tak daleko, żeby trafić w miejsce całkiem różne pod względem geologicznym, dlatego jeden odwiert powinien wszystko załatwić. Rosjanin zamrugał powoli i skinął głową. - Ilona i Joanna wyślą ci wideo z próbkami skał. Oczywiście, widzieliśmy też próbki gleby. Tutaj jest mnóstwo sypkiego regolitu, gaiba pokrywa, grubsza niż dwa metry. Ustawiłem zdalnie sterowany czujnik. Wstępne dane, jakie z niego otrzymamy, pokażą nam, czy przepływ ciepła spod powierzchni gruntu jest wyraźnie wyższy na dnie kanionu niż u góry, na równinie. - Wyższy przepływ ciepła? Co to znaczy? - Nie wiem. Jeszcze nie - mówiąc to, Waterman zapomniał o swoim zmęczeniu. - Wszystko, co do tej pory widzieliśmy, zdaje się świadczyć, że wnętrze Marsa jest zimne; a jeśli jednak ma płynne wnętrze, tak jak Ziemia, to jest ono bardzo małe i bardzo głęboko. Kie- dyś to wnętrze musiało być większe i gorętsze. Te wulkany z Tharsis nie mogą mieć więcej niż pół miliarda lat, najwyżej. Ale wnętrze globu chyba już całkiem wystygło. Żadnych oznak dryfu kontynentalnego... nawet niczego, co by wyglądało jak kontynenty. - Ale spod dna kanionu wychodzi ciepło? - Bardziej niż w innych miejscach, które badaliśmy - przyznał Jamie. - Pod tym kanionem jest coś ciepłego. To stąd wzięły się te mgły i para wodna. -Co jeszcze? - Gęstość powietrza i temperatura zgadzają się z tym, co zna- lazły próbniki. Cały kanion zdaje się mieć swój własny mikrokli- mat, jest cieplejszy i ma wyższe ciśnienie powietrza niż reszta pla- nety. Może w depresji Hellas występuje to samo zjawisko. Musimy to sprawdzić. - Nie podczas tej misji! - Wiem o tym. Musimy tutaj wrócić. Michaił, to jest jak badanie Afryki. To może zająć dziesięciolecia, może wiek albo dłużej, zanim wszystkiego się dowiemy. Wosnesenski uśmiechnął się, co rzadko mu się zdarzało. - Jamie, czego jak czego, ale ambicji to ci nie brakuje. Indianin zdumiał się. -Ambicji? Mnie? Jednak Rosjanin przeszedł już do następnej sprawy. - Jak się czujesz? Nie chcesz porozmawiać z Tonytn? Jesteś zdrowy? Jamie zawahał się. - Jestem zmęczony, ale reszta w porządku. Ilona jest chora, ale chyba reszta dobrze się czuje. Zapytam każdego z osobna; jeśli będą jakieś problemy, to się odezwiemy. - Na pewno. Jamie zakończył transmisję i rozłączył się. Dziwne, że Michaił pyta się o zdrowie. Ten skurczybyk to chyba telepata. Potem uświa- domił sobie, że Ilona musiała rozmawiać z Tonym, kiedy byli na ze- wnątrz. A Michaił zobaczył, że na spacer poza łazik wychodzi ze mną Joanna, a nie Malater. Ależ on podejrzliwy. Jak to Rosjanin. Orbita Marsa Li Chengdu zmarszczył brwi, spoglądając na ekran. Siedział w członie dowodzenia statku Mars 2, przy urządzeniach kontrol- nych, za dwoma fotelami pilotów. Tołbuchin i amerykański astronau- ta, Burt Klein, odwrócili się ku niemu tak, że teraz wszyscy zgroma- dzili się jakby na małej sali konferencyjnej. Obok Li siedziała doktor Yang, wskazując na dwie listy, wyświe- tlone po obu stronach ekranu. -Widzicie? Waterman i Brumado wykonali tylko połowę zadań wyznaczonych na ten spacer. Paznokieć Yang był długi, czerwony i starannie wypielęgnowany. Li zastanawiał się, czemu lekarka zawraca sobie głowę malowaniem paznokci. Stwierdził, że Chinka nie była szczególnie ładną kobietą, szczerze mówiąc, to raczej brzydką, o płaskim nosie i za grubych war- gach. Figurę miała nijaką. A jednak ozdobiła swój brunatny kombine- zon pasem z błyszczącej, złotej siatki, założyła naszyjnik oraz kilka bransolet, które stukały jedna o drugą niczym miniaturowe cymbały. Na twarz nałożyła szminkę i cień do oczu. Wystroiła się tak dla mnie? - zastanowił się Chengdu. A mo- że ona chce zrobić wrażenie na naszych pilotach? Li jęknął w duchu. Póki nie zacznie sprawiać mi problemów, to nie będę się wtrącał. Ale złapał się na tym, że zastanawia się, czy kobieta polakierowała sobie też paznokcie u nóg. - Wygląda na to, że ich wydajność znacznie spadła - powiedziała Yang cicho, ale stanowczo. Li otrząsnął się, przestając myśleć ojej życiu intymnym. - Mająza sobą męczącą podróż na dno kanionu. Może potrzebują więcej odpoczynku. Zgodził się z nim Burt Klein: - Nie można oczekiwać, że będą ściśle trzymać się tego harmono- gramu, który ustalił Waterman, plan jest za bardzo napięty. Nie mają wystarczająco dużo czasu, żeby zrobić wszystko. - Może - powiedziała doktor Yang. Nachyliła się dosyć blisko Li i zaczęła stukać w klawiaturę komputera. Poczuł zapach perfum. Jaśminowych. Na monitorze pojawiła się seria barwnych wykresów. - Te wykresy ukazują parametry wydajności całego personelu pozostającego na powierzchni, w oparciu o ich własne raporty o wy- konanych zadaniach - powiedziała Yang. - Możecie zobaczyć, że wy- dajność każdego z nich spada. Li pogładził się po wąsie. - Tak, widzę. - Taki spadek jest normalny - odezwał się Tołbuchin. - To samo dzieje się z personelem na powierzchni Księżyca a nawet na pokładzie stacji kosmicznych. Yang przytaknęła szorstko, ale powiedziała: - Są na powierzchni już pięć tygodni i owszem, można oczeki- wać jakiegoś spadku wydajności. Ale proszę zobaczyć, jak gwałtownie opadają te krzywe. - Hm - mruknął Li. - Największy spadek rozpoczął się ledwie kilka dni temu. Jeżeli ich wydajność nadal będzie spadać w takim tempie, to do końca ty- godnia wszyscy zrobią się bezsilni! Parsknięcie Tołbuchina jasno wyraziło, co sądzi ojej obawach. Jednak Klein niespokojnie poruszył się na krześle. Li też poczuł się zmartwiony. - Może w programie komputerowym jest jakiś błąd? Może to ja- kiś zbieg okoliczności? Na umalowanej twarzy Yang pojawił się uparty grymas. - To niemożliwe. Do analizy używałam standardowego progra- mu. A personel na orbicie nie wykazuje tego samego spadku formy, niczego w tym rodzaju. - Hm - mruknął Li. - Bez wątpienia dzieje się coś złego. - To wybiega poza zwyczajowy poziom zmęczenia? - zapy- tał Klein. - Znacznie. - Jak myślisz, co to może być? Yang wzruszyła szczupłymi ramionami. - To się może wiązać z psychiką. Albo z fizjologią. Albo może być połączeniem obu tych rzeczy. Tołbuchin uśmiechnął się do niej. - Bierzesz pod uwagę wszystkie możliwości i ostatecznie nie mówisz nam niczego, co by się przydało. Li rzucił kosmonaucie ostre, pełne niezadowolenia spojrzenie. Potem odezwał się do doktor Yang: - Sprawdziła pani te profile fizjologiczne, jakie wysłał nam dok- tor Reed? -Tak. To była pierwsza rzecz, jaką się zajęłam. Wszystko wyglą- da normalnie. Według nich załoga na powierzchni cieszy się dobrym zdrowiem. - A raporty psychologiczne? - Też wygląda na to, że wszystko jest w normie, chociaż w tym wypadku łatwiej ukryć jakiś problem niż w przypadku badań fizjolo- gicznych. - Rozmawiała pani o tym z doktorem Reedem? - Jeszcze nie. Przepisy misji jasno mówią, że mam najpierw po- informować o tym problemie pana, a dopiero potem skontaktować się z kimkolwiek z ekipy przebywającej na powierzchni. - Ach, tak, przepisy. Dobra, oboje porozmawiajmy z doktorem Reedem. Natychmiast. Tołbuchin z powątpiewaniem uniósł brew. Klein wyglądał na zmartwionego. Soi 36: Wieczór - Nie, nie dostrzegłem żadnego nagłego pogorszenia ich kondycji fizycznej - powiedział Tony Rced do wizerunku Li, na ekranie jego komunikatora. Krzywiąc się, zerknął na Wosnesenskiego. - Wszyscy wydają się być w dobrym zdrowiu. Naguibowi goją się już otarcia i siniaki. Recd był w swoim gabinecie. Obok harmonijkowych drzwi, poza zasięgiem kamery wbudowanej w komunikator, siedział na taborecie Wosnesenski. Wyglądał jak strażnik więzienny, ramiona skrzyżował na szerokiej piersi. - W takim razie, co powiesz na ten spadek ich wydajności? - za- pytała dokor Yang, zza ramienia Li. Anglik uśmiechnął się słabo. - Muszę się temu przyjrzeć. Pierwszą rzeczą, jaką zrobię, będzie kilka szybkich badań, żeby się upewnić, że nie zainfekowały nas żad- ne zarazki. - A w jakiej kondycji psychicznej jest załoga? - spytał Azjata, a jego pociągłą, ziemistą twarz poznaczyły zmarszczki zatroskania. - Żadnych poważnych problemów. Każdy wygląda na zadowolonego ze swojej pracy. Nawet Patel przestał marudzić i zajął się robotą. - Dlaczego na spacer poza łazikiem poszła z Watermanem Bra- mado, a nie Malater, jak było w harmonogramie? - zapytała Yang. - Punkt dla ciebie - odparł Rced, opierając się chęci ponownego spojrzenia na Wosnesenskiego. - Muszę ich zapytać. Li przez długą chwilę spoglądał w milczeniu z ekranu, wpatru- jąc się w Reeda, zmarszczki wokół jego oczu i ust powoli układa- ły się w jakby nieco podejrzliwy grymas. Przynajmniej tak zdawa- ło się Tony'emu. - To jest bardzo poważna sprawa - w końcu odezwał się Cheng- du. - Wedle raportów, które pan wysyła, z personelem na powierzchni nie dzieje się nic .złego, ani pod względem psychicznym ani fizycz- nym, chociaż jego wydajność spada w alarmującym tempie. Musi pan się dowiedzieć, co się dzieje. Jeśli się panu nie uda, to będę musiał od- wołać całą ekipę i skrócić badania powierzchni Marsa. - Nie ma potrzeby nawet o czymś takim myśleć! - żarliwie zapewnił Reed. - Jeśli naprawdę dzieje się coś złego, w co wątpię, je- stem całkowicie zdolny znaleźć przyczyny owego problemu i podjąć kroki konieczne do jego złagodzenia. Li przytaknął, wciąż zdawał się coś podejrzewać. - Proszę codziennie kontaktować się z doktor Yang. Jak będzie trzeba, to częściej niż raz dziennie - powiedział. - Tak, oczywiście. - Coś jeszcze? - Li zapytał doktor Yang, nieznacznie odwracając się przez ramię. - Chciałabym zejść na powierzchnię - nagle stwierdziła Chinka - żeby asystować doktorowi Reedowi. Wosnesenski gwałtownie potrząsnął głową. - To nie jest konieczne - stwierdził Tony. - Jeśli istnieje tu jakiś problem, to sam umiem sobie z nim poradzić. A jeżeli będę potrzebo- wał pomocy, to bądź pewna, poproszę cię o nią. Li zerknął na Reeda, potem na Yang, potem jeszcze raz uważnie spojrzał na Brytyjczyka. Nawet przez monitor Tony czuł podejrzli- wość, sączącą się z tych migdałowych oczu. - Przeniesienie personelu z orbity na powierzchnię to poważne przedsięwzięcie, a mamy tylko dwa powrotne ładowniki. Muszę za- chować je na wypadek nagłej potrzeby. - Zapewniam, to nie jest konieczne - powtórzył Reed. - Proszę szybko zrobić badania - powiedział Li. - To sprawa nie cierpiąca zwłoki. - Tak, rozumiem. - Bardzo dobrze. Proszę kontaktować się z doktor Yang. - Będę się kontaktował. Na pewno. Li, wreszcie spokojny, choć najwyraźniej nie usatysfakcjonowa- ny, zakończył rozmowę i rozłączył się. Reed przez kilka długich chwil patrzył na wygasły ekran, jednak widział tylko odbicie swej własnej, zmęczonej twarzy. - Bardzo dobrze - stwierdził Wosnesenski. - Świetnie to rozegrałeś. - Tak - odparł Reed. - Ale nie jestem pewien, czy dobrze, że to rozegrałem. - Nie trzeba nam tutaj jeszcze jednego lekarza. To tylko narobi- łoby problemów. Słyszałeś, co mówił Li: on już zastanawia się nad skróceniem misji. -Ale Michaile Andriejewiczu,jeśli zaczynamy chorować... - Ty tu jesteś lekarzem pokładowym - Wosnesenski wycelował w Anglika swój gruby paluch. - Odkryj, co jest nie tak i poradź sobie z tym. Jeden doktor mi tu wystarczy. Odwrócił się i odsunął harmonijkowe drzwi, kończąc dyskusję. Reed został sam w gabinecie, bębniąc palcami o blat biurka. Coś tu na pewno nie gra, wiedział o tym. Mimo pozytywnych wyników badań lekarskich, coś było nie tak. Tydzień temu Wosnesenski nigdy by tak nie zareagował. Tak bardzo dbał o sprawy bezpieczeństwa, że czasem bywało to aż śmieszne. A teraz odmówił zgody na sprowadze- nie Yang, żeby mi pomagała. Czy wszyscy jesteśmy czymś zarażeni? Czy wszyscy popadamy w szaleństwo? Wosnesenski, skrzywiony, szedł przez mesę, prosto do swej pry- watnej kabiny. Dopiero tam pozwolił sobie na to, by ciężko westchnąć i spocząć na koi. Nadmuchiwany materac jęknął, tak samo jak przed chwilą Rosjanin. Kosmonautę bolały nogi. Czuł się rozdrażniony, pra- wie wściekły. Ci lekarze, mruknął do siebie. Im bardziej badają, tym wię- cej złych rzeczy w tobie znajdują. Czymś się zaraziliśmy, jakimś rodzajem grypy, a Li już myśli o skróceniu misji. Szaleństwo! Zu- pełne szaleństwo. - Źle się czujesz? - spytał Jamie. Ilona spojrzała na niego zaczerwienionymi oczyma. - Nic wiem, co to jest. Strasznie bolą mnie ręce i nogi. Wydaje mi się, że w ogóle nie mam siły... - Co powiedział Tony? Zawstydziła się. - Nie kontaktowałam się z nim. Nie chciałam ryzykować, że przeze mnie każe nam wracać do kopuły. Siedzieli w module laboratoryjnym. Ilona stała obok małej, diamen- towej piły, której używali do cięcia skał na drobne kawałki, potrzebne do badań. Jamie stał obok Żydówki, w wąskim przejściu między szafkami ze sprzętem i pulpitem służącym do pracy. Joanna siedziała kilka stóp dalej, przy mikroskopie, spoglądając na nich z uwagą. - Może powinnaś odpocząć - zaproponował Jamie. Ilona z uporem potrząsnęła głową. - Nie, to nie pomoże. A jest praca do zrobienia. Jamiego bolała głowa. Czuł, że Ilona powinna się położyć, a on powinien skontaktować się z Tonym Reedem i powiadomić go ojej chorobie. Ale wiedział też, iż Malater się temu sprzeciwi, a on nic miał siły na spory. - Do rana wydobrzeję, jestem tego pewna - zapewniła Ilo- na, zmuszając się do uśmiechu. - Muszę się porządnie wyspać, to wszystko. - Wszyscy musimy - rzekła Joanna. - Nie czułam się tak źle, od kiedy wszyscy się przeziębiliśmy po przybyciu na pokłady marsjań- skich kosmolotów. - Ty też? - spytał Jamie. - Może jest coś nie tak z filtrem powietrza? - sugestia Joanny brzmiała jak pytanie. - Może nie oczyszcza odpowiednio powietrza z dwutlenku węgla? Waterman przytaknął, przez co głowa zaczęła boleć go jeszcze mocniej. - Sprawdzę to. Ruszył do włazu, potem odwrócił się ku Ilonie. - Odpręż się, nie przemęczaj. - Tak, coś jest nie w porządku, na pewno - powiedział Connors, kiedy Jamie wszedł do kokpitu. - Czuję się tak, jakby mnie ktoś sfle- kował. - Lepiej skontaktuję się z Tonym - stwierdził Waterman. - To robi się poważne. Jednak gdy Jamie sięgał do komunikatora, Connors złapał go za nadgarstek. - Poczekaj do jutra rana - powiedział astronauta. Nawaho spojrzał na niego zdziwiony. - Nigdy nie wzywaj lekarza, póki nie będziesz absolutnie musiał tego robić - wyjaśnił Pete. - Wszyscy ci pigularze już wiedzą, jak wmówić ci, że masz wrócić do domu, aby mogli powbijać w ciebie swoje igły. -Ale coś jest nie w porządku, sam mówiłeś. - Ty i ja sprawdzimy system przetwarzania dwutlenku węgla. To może być to. Potem zjemy dobrą, gorącą kolację i porządnie się wy- śpimy. Jeśli jutro rano wciąż będziemy się tak gówniane czuć, to mo- żemy wzywać pogotowie. Jamie zgodził się, choć niechętnie. *** Seji Toshima miał wrażenie, że w całej ekipie badawczej jest je- dynym, który naprawdę ma do czynienia z całym Marsem. Waterman i reszta załogi łazika podniecali się wyprawą do kanio- nu. Patcla i Naguiba pochłonęły badania gigantycznych wulkanów. Astronauci oraz kosmonauci zajmowali się konserwacją wyposażenia kopuły, angielski lekarz dbał o ich zdrowie, zaś mała Monique opie- kowała się ogródkiem i badała skały. Tylko ja zajmuję się całą planetą. Powoli przekręcił swoje skrzypiące, plastykowe krzesło i obejrzał rząd monitorów. Widział na nich cały glob. Trzy ekrany pokazywały Marsa od bieguna do bieguna, tak jak widziały go trzy satelity umiesz- czone na synchronicznych orbitach. Na pozostałych monitorach wid- niały dane zbierane przez satelity, wędrujące balony oraz czujniki umieszczone wśród piaszczystych bezmiarów czerwonej planety: gęstość powietrza, temperatura, szybkość i kierunek wiatru, wilgot- ność, a nawet skład chemiczny atmosfery. Głupek ze mnie, pomyślał Toshima, że nic domyśliłem się, iż w Tithonium Chasma może być tyle wilgoci, by nawet w środku lata powstawały tam mgły. Uznał tę pomyłkę za wyłącznie swoją winę. Wiedziano, że dno kanionu znajduje się dwa, trzy kilometry niżej od otaczającej go równiny. Wiedziano, z danych dostarczonych przez próbniki, że gęstość powietrza na dole była nieco wyższa niż gdzie indziej. Oczywiście, że powietrze mogło być nieco cieplejsze i zdolne do utrz3'mywania większej wilgoci. Mogłem to przewidzieć. Powinie- nem to przewidzieć. Roztrząsanie dawnych błędów nie ma jednak teraz sensu. Na naj- większym z ekranów, tym, który znajdował się dokładnie przed fote- lem Japończyka, widniał majstersztyk Toshimy: szczegółowa mapa meteorologiczna całej planety. Składając do kupy przychodzące doń wszystkie dane, nakreślił wyże i niże, zaburzenia wywołane cyklo- nami, wzory przepływu mas powietrza dla całego czerwonego świa- ta. Teraz wystarczyło tylko postukać w klawiaturę, aby pokazać, jaka pogoda była wczoraj, dwa tygodnie temu albo przewidzieć, jaka bę- dzie jutro czy za dwa tygodnie. Prognozy wybiegające dalej w przyszłość miały już mniejszą szansę na sprawdzenie niźli te sięgające dwudziestu czterech godzin. Nawet na planecie tak nudnej pod względem meteorologicznym, pozbawionej oce- anów i o małej wilgotności, czyli bez tego, co mogło komplikować warun- ki pogodowe, z trudem dawało się przewidzieć coś wybiegającego dalej niż czterdzieści osiem godzin do przodu. Ale cały czas się jej uczył i co- raz dalej przesuwał granice swoich przepowiedni. Pomasował pulsujące skronie, uważnie wpatrując się w mapę. Fascynowały go burze piaskowe, wirujące na północ od równika. Po- ruszane energią oddawaną do atmosfery przez topniejącą pokrywę lo- dową, pojawiały się i znikały jak duchy. Póki co, nie dawało się ich przewidzieć. Toshima wiedział, że wiosną takie sztormy mogą się ze sobą łączyć, stapiać w jedną gigantyczną burzę, przez kilka tygodni omiatającą całą planetę. Nie obawiał się, że z tymi małymi burzami stanie się coś podob- nego. Tym, co go martwiło, był zimny front, zmierzający na południe przez szeroką płaszczyznę Chryse Planitia. Jak na Marsa, ten front zawierał całkiem sporą energię. W połu- dnie temperatury po ciepłej stronie frontu sięgały prawie dwudziestu stopni Celsjusza. Zaś po drugiej stronie, nawet w samo południe, po- zostawały bliskie punktu zamarzania. W nocy front miał przejść przez wschodni kraniec Wielkiego Kanionu. Waterman i pozostali znajdo- wali się ponad tysiąc kilometrów na zachód od tamtego miejsca, ale Japończyk wciąż się o nich martwił. Nie rozumiał tylko, dlaczego. Warunki pogodowe w żaden spo- sób nie zagrażały łazikowi. Czwórka podróżników była przygotowana do tego, aby zmierzyć się z temperaturami sięgającymi stu pięćdzie- sięciu stopni poniżej zera. Cóż znaczył dla nich spadek o trzydzieści stopni? Toshima czuł jakieś wewnętrzne drżenie, prawie że podobne do erotycznego podniecenia. W danych przed jego oc/yma było coś waż- nego, czego wciąż nie dostrzegał. Wiedział o tym. Czuł to przez skó- rę. Jego podświadomość starała się coś mu powiedzieć, obudzić go, żeby to zobaczył, odkrył Zacisnął wargi i zamknął oczy, ze wszyst- kich sił starając się skupić. Na próżno. W głowie pulsował mu tępy ból. Znowu rozmasował sobie skro- nie, potem kark. Otwierając oczy, wziął głęboki oddech, próbując złagodzić napię- cie ścięgien na karku i skurcz mięśni ramion. Obracając się powoli na skrzypiącym stołku, przyglądał się monitorom, jednemu po drugim. Tutaj jest informacja, tuż przed oczyma. Wiedział o tym. Choć nie po- trafił uchwycić tego, co podpowiadała mu podświadomość. Odpręż się, powiedział mu dawno zapomniany głos mnicha, któ- ry nauczał go w dzieciństwie. Nie staraj się przymuszać swojej duszy, ona obroni się przed twymi naciskami i jedynie będziesz cierpiał. Od- pręż się i opróżnij swój umysł. Medytacja jest kluczem do zrozumie- nia, pomostem do wszechświata. Toshima ponownie zamknął oczy, tym razem łagodnie, spokoj- nie. Skrzyżował ramiona na piersi, otworzył usta. Dla kogoś patrzące- go z zewnątrz, Japończyk wyglądał, jakby drzemał. Starał się oczyścić umysł, przywołując obraz świętej góry Fu- dżijama na tle czystego, zimowego nieba, przepięknych proporcji jej pokrytego śniegiem stożka. Jego myśli wędrowały powoli, leniwie, od jednego wspomnienia do drugiego. Przypomniał sobie, jak to pierw- szy raz był w USA, w Bostonie, wspominał, jak chłodny był zimowy wiatr, wiejący tam na lotnisku, mknący znad zmrożonych wód zato- ki. I jak przenikliwy był ten wiatr nawet w mieście, przy hotelu, gdzie odbywał się światowy kongres meteorologiczny. Mówiono, że wieże bostońskiego Prudentiala wzniesiono w przy- padkowo stworzonym tunelu powietrznym. Wszyscy meteorolodzy nie mogli się nadziwić temu zjawisku. Bo nawet gdy wokół panowała ci- sza, przy Prudentialu wiatr tworzył na ozdobnych sadzawkach i wo- kół fontann fale z białymi grzywami. Toshima nagle otworzył oczy. Tunel powietrzny! Przysunął krzesło do klawiatury, pod swoją wspaniałą mapę i za- czął jak szalony stukać w przyciski. Jaki będzie efekt dużej różnicy ci- śnień w wąskim, długim korytarzu Valles Marineris? Jak ten zbliżający się zimny front podziała na wiatry w Tithonium Chasma? Trwało to do późnej nocy, jednak w końcu Japończyk znalazł odpowiedź. Sprawdził wyniki, potem sprawdził jeszcze raz. Tak, wszystko się zgadzało. Znów zadrżał, tym razem z radości zwycięstwa. I ze strachu. Do- konał wielkiego odkrycia. Dzięki niemu wiedział też, że Waterman i pozostali znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy pod kopułę zaczął sączyć się blask świtu, Toshima z zaczer- wienionymi oczyma ruszył obudzić Wosnesenskiego. - Trzeba ostrzec tych w łaziku - mamrotał do siebie. - Nie ma czasu do stracenia. Długa zima Niebieski świat miał znacznie więcej szczęścia niż czerwony. Był bliżej Ojca Słońca, był większy, miał też głębokie oceany i chroniący go płaszcz powietrza. Kwitło na nim życie. Oczywiście, nie bez przerwy. Nie obyło się bez katastrof. Morza, lądy, nawet powietrze opanowywały wielkie istoty, tylko po to, aby po- tem doszczętnie wyginąć. Czasem ręka śmierci tak skrupulatnie wy- miatała życie z niebieskiego świata, że niemal całkiem zanikało. Jednak zawsze powracało, raz jeszcze zasiedlając ów glob nowy- mi, najróżniejszymi stworzeniami. Z biegunów ruszyły na południe wielkie lodowe połacie. Zwały zmrożonej wody zeszły z gór, miażdżąc wszystko na swojej drodze, okrywając całe krainy warstwą grubą na mile. Tak wiele wody z oce- anów zamieniło się w lód, że aż przesunęła się linia brzegowa, odsła- niając połacie lądu. Niebieski świat stał się biały i błyszczący w pro- mieniach bladego słońca, podczas zimy, która trwała sto tysięcy lat, może nawet dłużej. Chłód dotarł też do czerwonego świata. Mars nie ochłonął jeszcze po wielkim kataklizmie sprzed wie- ków. Jednak powstało tam nowe, rozległe morze, którego błyszczące wody pokryły niemal połowę globu. Pod skorupą czerwonej planety wciąż była energia, wystarczająca do tego, aby stworzyć najwyższe góry w układzie planetarnym. Tak jak zawsze, tam gdzie była woda i energia, istniała też szansa na powstanie życia. Woda, energia i czas: tego właśnie potrzebowało życie. Ale wtedy swe śmiercionośne dzieło rozpoczął chłód. Wielkie morze, rozciągające się na całą półkulę zastygło i znikło pod gruntem. Wulkany umilkły. Na czerwonej planecie zaczęła się długa zima, któ- ra trwa do dziś. Soi 37: Poranek Jamie stał nago pod gorącym słońcem Marsa, pot spływał mu po żebrach i nogach, zaś wokół niego gromadzili się bogowie. W lędź- wiach czuł przyjemny ból pożądania. Z tęsknotą wyciągał przed sie- bie puste ręce. Ziemia była tak czerwona jak krew, niebo miało tak jaskrawy odcień błękitu, że gdy spoglądało się w górę, to raził w oczy. Przez piaszczystą pustynię jechali bogowie na swych ognistych rydwanach, jeden za drugim. Gdy dotykali marsjańskich skał, te od razu zmienia- ły się w przepiękne kwiaty. Wkrótce cała pustynia mieniła się kolo- rami i nawet urwiste klify widoczne w oddali uległy przemianie, sto- piły się, stając miastami z cegieł i drewna. Jamie widział smugi dymu unoszące się z ich kominów. Bogowie nosili pióra i błyszczące paciorki. Twarze mieli takie, jak ich totemy: lisią, orlą, psią, węża. Ich ciała były wspaniałe, strze- liste i wysokie jak wyniosłe sosny, pięknie umięśnione i błyszczące niczym polerowany brąz. Zgromadzili się wokół Jamiego, uroczyście, w milczeniu, otacza- jąc go tak, że w ich przytłaczającej obecności czuł się jak małe dziec- ko. Jamie zaś wskazał palcem totem, który dał mu dziadek; niedźwiedź był jego obrońcą i przewodnikiem. - Wróciłem do was - Waterman oznajmił bogom. - Wróciłem do waszego królestwa. Bogowie milczeli. Nie mówiąc ani słowa, spoglądali w dół na Ja- miego, a lekki wiatr Marsa śpiewał swą poranną pieśń. - Przybyłem z bardzo daleko - mówił Nawaho, wskazując poje- dynczą gwiazdę, która świeciła nawet na dziennym niebie. - Przyby- łem tu z Ziemi. Bogowie zbliżyli się, przytłaczając Jamiego, sprawiając, że czuł się mały, słaby, wystraszony. Drżały mu kolana. Pocił się obficie. - Przyniosłeś ze sobą całe zło białego człowieka - oznajmił głos bogów. - Przyniosłeś śmierć do naszego domu. - Nie! - zaprzeczył Jamie. - Przynoszę wam życie. - Przynosisz śmierć. Unieśli swe ręce. Każdy ściskał w dłoni jakiś wielki przedmiot. U jednych była to grzechotka z gigantycznej tykwy, pomalowana w krzykliwe barwy. U innych - maczuga, czarna i w kolorze złowiesz- czej czerni. Unieśli maczugi, zatrzęśli grzechotkami. 1 znikli. Bogowie znikli, zmienili się w nicość, a świat wokół nich utracił życie. Kwiaty oraz piękne ceglane miasta stopiły się i znikły, zostało tylko marsjańskie pustkowie, rozciągające się tak daleko, jak sięgał wzrok. Pozostało buczenie - natarczywe, groźne, przed którym nie da- wało się uciec. Jamie uświadomił sobie, że to brzęczyk komunikatora. Otworzył oczy, przechodząc ze snu do jawy z taką samą niechęcią, jak czło- wiek, który odchodzi od ciepłego ogniska, żeby zmierzyć się z zi- mową burzą. Był w łaziku. Osiemnaście cali nad głową miał szary spód łóż- ka Joanny. Jeszcze bliżej, z lewej strony, leżał Connors, opatulony kocem. Twarz astronauty pokrywały krople potu, wyglądała na zbolałą i wy mi zerowaną. Ten cholerny komunikator w kokpicie wciąż natarczywie brzę- czał. Zdawało się jednak, że nikt inny go nie słyszy. Jamie ostroż- nie wyczołgał się ze swojej koi i podreptał w skarpetkach do sterów- ki. Drżał. Kombinezon miał przesiąknięty zimnym potem. W głowie łupało mu tak, jakby męczy! go kac. Opadając ciężko na fotel z prawej, wyciągnął palec ku przycisko- wi uruchamiającemu komunikator. Drugą ręką zaczął obracać niewiel- kim kółkiem, odsuwającym z kabiny osłonę termiczną. Na zewnątrz, na dnie kanionu wciąż było ciemno. Jedyne światło w kokpicie po- chodziło od wskaźników. Na niewielkim ekranie pojawiła się twarz Sejiego Toshimy. Był równie wymięty i miał tak samo zaczerwienione oczy, jak Wa- terman. - Przepraszam, że cię tak wcześnie budzę - powiedział meteoro- log, nie bawiąc się w żadne wstępy - ale muszę was ostrzec przed burzą piaskową, która tego ranka może rozpętać się tam, gdzie jeste- ście. - Burza piaskowa? - wymamrotał Jamie. - Co? - Burza piaskowa! Wiatr o szybkości dwustu węzłów. Widocz- ność zmniejszona prawie do zera. Tyle piasku w powietrzu, że może uszkodzić niezabezpieczony sprzęt! Musicie się przygotować! - Poczekaj... - Jamiemu szumiało w głowie. - Zwolnij. O czym ty mówisz? - System kanionów działa jak tunel powietrzny - szybko tłuma- czył Toshima. - Zbliżający się chłodny front pośle rozpadliną taką falę energii, która wywoła bardzo gwałtowną burzę piaskową. Musi- cie się na nią przygotować! Ona może uszkodzić sprzęt. Ci, co będą akurat na zewnątrz, mogą stracić orientację. Pył może być taki gęsty, że bardzo zmniejszy widoczność. Może nawet wpłynąć na komuni- kację radiową. - Ale myślałem, że burze o tej porze roku nie docierają tak dale- ko na południe - powiedział Jamie, kiedy zaczęło do niego docierać, co mówi Japończyk. Meteorolog zwolnił więc i wyjaśnił, dlaczego uważa, że cały ze- spół kanionów może stać się wielkim tunelem powietrznym, wypełnio- nym rozpędzonym piachem. - Mogę co godzinę podawać ci świeże wiadomości - powie- dział. - Porosiłem Ulanowa i Diels na orbicie, żeby tego ranka skupili wszystkie instrumenty na kanionie. Na szczęście nad tą półkulą sta- le unoszą się kosmoloty. Jamie usłyszał zza pleców, że jego towarzysze wstają z koi. - Odradzałbym dziś każdy spacer na odległość większą niż kilka minut drogi od pojazdu - powiedział Toshima. - Przy prędkości wia- tru wynoszącej dwieście węzłów burza może was ogarnąć, zanim się obejrzycie. - Cholera - mruknął geolog. - A co, jeśli przejedziemy łazikiem dalej na zachód? Mieliśmy jechać gdziekolwiek, zrobić duży odwiert i dokonać w nim badań. Japończyk uniósł brwi. - Burza ogarnie was niezależnie od waszej pozycji. - Jeśli w ogóle się rozpęta - zauważył Jamie. Meteorolog na chwilę zamknął oczy. - Tak - syknął. - Jeśli moja prognoza jest prawdziwa. Jamie opadł na oparcie krzesła, czując się już wyczerpany. - Dobra. Dzięki za ostrzeżenie. Daj nam godzinę, żebyśmy mogli to przedyskutować i zjeść śniadanie. Potem się odezwiemy. Pod kopułą Toshimę odepchnął Wosnesenski. Rosjanin wyglądał na jeszcze bardziej ponurego niż zazwyczaj. - Jamie, razem z doktorem Li przeanalizowaliśmy całą sytuację. Prognoza Toshimy jest niepewna, ale na tyle poważna, żeby ją brać... no, na poważnie. - Tak. Zrozumiałem. - Żadnych spacerów ani jazdy łazikiem bez uprzedniego kontaktu ze mną - dodał Wosnesenski. Jamie przytaknął. - Daj mi teraz porozmawiać z Connorsem. Jamie z wysiłkiem obrócić głowę i spojrzał w tył modułu. - On jest teraz w kiblu - wyjaśnił Rosjaninowi. - Kiedy wyjdzie, powiem mu, żeby się z tobą skontaktował. - Dobra. Jak tylko wyjdzie. Minęło prawie pół godziny, zanim cała czwórka umyła się i ubra- ła w swoje dziennie kombinezony. Jamie czuł się taki zmęczony, że nawet nie miał siły się ogolić. Kolejna zaleta indiańskich korzeni, po- myślał, spoglądając na lustro zmęczonymi oczyma. Słaby zarost. Kie- dy wyszedł z łazienki, spostrzegł, że Connors też się nie ogolił. Bro- dę miał siwiejącą, sprawiała, iż wyglądał starzej. W ciszy złożyli koje i siedli na ławach, na stole między nimi parowa- ły cztery porcje jedzenia, stała też zwyczajowa buteleczka z witaminami. - Michaił nie chce, żebyśmy się stąd ruszali, póki nie zobaczą, czy naprawdę rozpęta się ta burza piaskowa - wyjaśnił Connors, grze- biąc w jajecznicy z proszku na sojowym bekonie. -1 tak mi wszystko jedno - powiedziała Ilona. - Nie sądzę, żeby- śmy dali radę wiele dziś zrobić. - Wciąż się źle czujesz? - zapytał Jamie. - Okropnie. A ty? - Też paskudnie. Ale myślę, że powinniśmy wyjść na zewnątrz, chociaż po więcej próbek. Joanna, a jak z tobą? Brazylijka wyglądała kiepsko: blada, o zaczerwienionych i prze- krwionych oczach. Ilona wyglądała jeszcze gorzej: wymęczona, z za- padniętymi policzkami. Jamie wiedział, że jego własna twarz też jest wymizerowana. - Nie ma co - stwierdził Connors. - Musimy powiedzieć o tym Reedowi. Jamie przytaknął niechętnie. - A co z głębokim odwiertem, skoro tu ugrzęźliśmy? - Nie ma sensu rozpakowywać wiertarki silnikowej. Kiedy ude- rzy burza, będziemy musieli zaraz składać ją z powrotem. Zresztą i tak nie nadajemy się dzisiaj do ciężkiej pracy. -A jeśli nie będzie burzy, to stracimy cały cholerny dzień - Jamie spostrzegł, że zaczyna mówić tak jak Patel. I z tego samego powodu: kradziono mu cenny czas, którego potrzebował, aby wykonać swo- je zadanie. - W ciągu godziny albo dwóch powinniśmy wiedzieć, czy nadej- dzie ta burza - oznajmił Connors. - Może - odparł Jamie. - A może Toshima po prostu dramaty- zuje. - Chcesz, żebym zapytał Michaiła? Jamie wiedział, iż Wosnesenski po prostu powtórzy to, co już po- wiedział: zostańcie w bezpiecznym wnętrzu łazika i nie ryzykujcie. Joanna z uporem kończyła śniadanie, nabierając na łyżkę ostatni kęs mrożonego deseru z owoców. - Ja przynajmniej mogę spędzić ten dzień na analizie skał i pró- bek gleby, które wczoraj przynieśliśmy - powiedziała. - Będę ci asystować - wymamrotała Ilona. Myślę, że dam radę. Te kawałki z pomarańczowym nalotem wyglądają bardzo ciekawie. -Tak jak zielona skała Jamiego'? - Joanna zmusiła się do uśmie- chu. Ilona odwzajemniła uśmiech. - Te są pomarańczowe. - Byłbym wdzięczny - odezwał się Waterman - gdybyście naj- pierw przeanalizowały próbki gleby. - Nie skały? Chciał potrząsnąć głową, ale ten ruch wywołał nowy ból. - Spod powierzchni wydobywa się ciepło, a także pod jakąś po- stacią woda, przez co tworzą się te poranne mgły. Myślę, że próbki gleby powiedzą nam więcej niż kolorowe skały. Joanna lekko przechyliła głowę. - Jak sobie życzysz - powiedziała, niezbyt przekonana. - Połączę się z Reedem - oznajmił Connors, wyślizgując się zza stołu. Aja będę siedział tu jak idiota, nie mając nic do roboty, pomyślał Jamie. Moduł laboratoryjny jest za mały, żeby pracowały tam jedno- cześnie trzy osoby. - Jak przypuszczam, na mnie spada sprzątanie? Kobiety powoli ruszyły do śluzy, a z niej do laboratorium. Con- nors siedział już w kokpicie i wzywał Rceda. Jamie został przy wą- skim stole, zawalonym resztkami śniadania. Czuł tępy ból w stawach i łupanie w głowie. To nie może być grypa, pomyślał. Gdyby to była grypa albo ja- kaś inna choroba zakaźna, to by nas powaliła już miesiące temu. To jest coś, co złapaliśmy na Marsie. To nie może być nic innego. Przypomniał sobie swój sen i zadrżał. Wreszcie wyciągnął kota z worka, pomyślał Tony, przyglądając się twarzy Pete'a Connorsa, widocznej na ekranie swojego komunika- tora. Czy mi się tylko wydaje, czy też jego cera zrobiła się ziemista? Reed bez trudu spostrzegł, iż astronauta mocno się pocił. Miał też przekrwione oczy i mówił wolniej niż zazwyczaj. I meldował, że wszyscy w łaziku są chorzy. Wosnesenski nie zdoła ukryć tego przed Li. Niezależnie jak Michaił Andriejewicz bardzo będzie się starał, to Connors już się wygadał. - Mówisz, że wszyscy czworo czujecie się tak samo? - spytał Brytyjczyk. - Mniej więcej - odparł Connors. - Wygląda na to, że najgorzej jest z Iloną. Najlepiej trzyma się Jamie: albo przynajmniej najmniej narzeka. Ten stoicki Indianin. On pewnie nie pisnąłby słowa skargi nawet, gdyby smażył się na stosie. - Strata apetytu? - zapytał głośno. Astronauta zmarszczył brwi, zastanawiając się. - Nie, na to nie wygląda. Ale jesteśmy wszyscy tak cholernie zmęczeni, że trudno to określić. - Hmmm, tak - Reed na chwilę przygryzł wargę. - A bierzecie swoje witaminy? - Tak jest. Widzę, że co rano wszyscy biorą pigułki. - Jesteście poza bazą dopiero dwa dni - wymamrotał Reed -w takim razie nie powinno to wynikać z jakichś niedoborów die- ty... - Mam wrażenie, jakbyśmy wszyscy przechodzili grypę albo coś w tym rodzaju - stwierdził Connors. - Rozumiem. - Reed podrapał się po brodzie, pogładził swój szeroki jak ołówek wąsik i płowe włosy. Takie same objawy mieli chorzy pod kopułą. - Trudno mi zrobić coś dla ciebie tak na odległość - powiedział Connorsowi. - Obawiam się, że najlepiej będzie, jeśli wrócicie, zanim wasz stan się pogorszy. - Ale my dopiero tu przyjechaliśmy! Mieliśmy być w kanionie przez tydzień... - Nie, jeśli wszyscy będziecie chorzy. Wosnesenski będzie musiał przyznać, że to było konieczne, po- myślał Reed. Jakby na to nie spojrzeć, jako lekarz pokładowy mam prawo nakazać im powrót do bazy. Nawet jeśli Rosjanin się sprzeci- wi. - Może starczy nam porządna dawka antybiotyków? - Wątpię, żeby to pomogło. - Daj nam przynajmniej jeszcze jeden dzień. Jeżeli uderzy burza, dzisiaj nigdzie nie wyjdziemy. Pozwól nam zobaczyć, jak sytuacja roz- winie się w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Reed dostrzegł, że twarz Connorsa jest poważna, pełna napięcia. Pcte wyraźnie go prosił. Jestem lekarzem pokładowym, powinienem wiedzieć, co mam robić. Powinienem umieć się z tym zmierzyć. Jeśli rozkażę im teraz wracać do bazy, Wosnesenski wpadnie w szał. Pew- nie pomyśli, że zrobiłem mu na złość. - Wiesz, że będę musiał zameldować o tym Wosnesenskiemu? - powiedział. - Tak, wiem. - Ta transmisja jest automatycznie monitorowana przez statki na orbicie. 1 Królewiec. Connors przytaknął z ponurą miną. Reed, zaciskając wargi, jakby coś ostrożnie rozważał, zapropo- nował w końcu: - Zalecę Wosnesenskiemu, żebyście zostali tam jeszcze dwa- dzieścia cztery godziny. Nie zaszkodzi wam też dawka antybiotyków o szerokim zakresie działania. Wyślę komputerem szczegółowe, pi- semne instrukcje. Jutro rano zobaczymy, jak się czujecie. - Dobra! Świetnie! -astronauta ucieszył się jak dziecko. Reed zakończył rozmowę, potem odwrócił się do swojego komputera me- dycznego i wstukał receptę na antybiotyk. Powoli i niechętnie podniósł się z krzesła. Muszę teraz zmierzyć się z Wosncsenskim, pomyślał, chociaż na swoich warunkach. Jednak nadal bał się tej konfrontacji. Rosjanin siedział w jadalni, nad kubkiem parującej herbaty, rozmawiając ściszonym głosem z Mironowem w swoim ojczystym języku. Lekarskie oko Reeda od razu spostrzegło, że obaj są chorzy. Mieli bladą, ziemistą cerę. Nawet ich kombinezony wyglądały na wy- mięte w porównaniu do schludnych sprzed kilku dni. Cokolwiek to jest, oni też to złapali. I pozostali. Wszyscy poza mną. 1 może jesz- cze poza Toshimą. Reed czuł się wręcz absurdalnie dobrze: zdrowy i silny. Umysł miał jasny i czujny. Przestał pić poranny koktajl z amfetaminy, chcąc sprawdzić, czyjego dobre samopoczuciem nie jest złudzeniem wywo- łanym przez chemikalia. Obaj Rosjanie spojrzeli na niego, a Tony przysunął sobie krzesło i usiadł z nimi. - Załoga łazika też to złapała - spokojnie oznajmił. - Cokolwiek to jest. - To znużenie - natychmiast odparł Wosnesenski. - Psychiczne znużenie. Widziałem coś takiego podczas długotrwałych misji orbi- talnych. - Ledwie po trzydziestu siedmiu dniach? - Tony niemalże uśmiechnął się drwiąco. - Byliśmy w kosmosie przez prawie rok. - Ach tak - przyznał Brytyjczyk. - Prawda. - Stres związany z tym otoczeniem... - zaczął Mironow, ale słaby głos zamarł mu w gardle. - Mars nie jest bardziej stresujący niż Księżyc albo stacja ko- smiczna na orbicie - stwierdził Reed. - Tak naprawdę to sądzę, że nawet mniej stresujący. - W takim razie, co to jest? - warknął Wosnesneski. - Co się z nami dzieje? Tony potrząsnął głową. - Cokolwiek to jest, każdy ma te same objawy: zmęczenie, bóle kończyn, bóle głowy... - To grypa - powiedział Mironow. Spoglądając nań i unosząc brew, Reed stwierdził: - W jaki sposób wszyscy mogliśmy złapać infekcję grypy prawie rok po opuszczeniu Ziemi? Wirus grypy nie przyczaja się na tak długo. Gdyby to była grypa, choroba dopadłaby nas znacznie wcześniej. Chyba, że to lentiwirus, pomyślał nagle. Coś jak choroba legio- nistów. Mironow wciąż nie wyglądał na przekonanego. -Ale przecież nie chorują na orbicie - zauważył Tony, spierając się bardziej sam ze sobą niż z kosmonautą. - Marsjańska grypa - na wpół zażartował Wosnensenski. - To ewidentnie niemożliwe, zarazić się chorobą, pochodzącą z pla- nety, na której nie ma życia - rzucił Reed, niemal wściekle. - Tutaj nie ma wirusów, które mogłyby nas zainfekować. A jeśli nawet istniałyby jakieś marsjańskie mikroby, to by się nie przedostały do naszych komórek. Mars mógłby być nawet pokryty najróżniejszymi zarazkami, ale żaden z nich nie powinien nas martwić. Nie byłyby w stanie. - To tylko lekarska teoria - ponuro burknął Mironow. - Może to w ogóle nie jest choroba zakaźna. - Zakaźna? - Górnicy mają pylicę - zauważył Wosnesenski - nie przez za- razki, ale przez wdychanie pyłu węglowego. Tony popatrzył na niego. Rubaszny czerep tego kosmonauty na- prawdę skrywał mózg! - Może w marsjańskim pyle jest coś, co nam nie służy - stwier- dził Rosjanin. - Ale przecież bardzo starannie odkurzamy nasze skafandry i trzymamy je z dala od pomieszczeń mieszkalnych - zaznaczył Reed. - Pył jest bardzo drobny. Może nie jesteśmy wystarczająco ostrożni. - Nie pomyślałem o tym - przyznał Brytyjczyk. - Możemy sprawdzić powietrze w bazie, zobaczyć, ile pyłu w nim wisi - zaproponował Mironow. - Tak - stwierdził Wosnensenski. - Musimy to zrobić. Tony miał już coś powiedzieć, kiedy do stołu przybiegł Toshima. Oczy miał szeroko otwarte, był cały zaaferowany. Jeśli złapał „mar- sjańską grypę", to nie dał po sobie nic poznać. - Burza piaskowa! - niemal krzyknął. - Zaczęła się! Soi 37: Popołudnie Ugrzęźli. Jamie czuł się jak niegrzeczny nastolatek, któremu rodzice dali właśnie szlaban na wyjście z domu. Łazik był w doskonałym stanie i Nawaho, choć osłabiony i z bolącą głową, nie pojmował, czemu ma nie jechać przed siebie, bliżej tej upragnionej „wioski". To właśnie tam powinniśmy się udać, wciąż sobie powtarzał. Może nawet dam radę się wspiąć, kiedy dotrzemy już do podstawy ściany pod tą szczeliną. Mógł się nawet założyć, że z dna kanionu do „wioski" prowadzi jakaś naturalna ścieżka. A może nawet są schody, wykute w skale? Wyglądało na to, iż pogoda na zewnątrz jest wyśmienita, mimo zapewnień Toshimy, że burza piaskowa pędzi już kanionem i zaraz ich obejmie. Wcześnie rano widzieli mgły, szare smugi oparów unoszące się w porannym chłodzie i znikające powoli, kiedy słońce docierało w dół doliny. Jak duchy dotknięte promieniem świtu, pomyślał geolog. Jeżeli mgły znikają i następnego ranka formują się na nowo, to albo wilgoć pozostaje w kanonie, albo odnawiana jest za sprawą ja- kiegoś źródła pary wodnej, pod ziemią. Albo w klifach. Chryste, tyle mamy tu do zbadania, a oni uwięzili nas w tej alu- miniowej puszce! Czterdziesty raz tego dnia przemaszerował całą długość członu dowodzenia, od bulwiastego kokpitu, przez niewielką kuchnię i wąskie przejście między składanymi łóżkami, aż do szafek z wyposażeniem i wreszcie śluzy na końcu. - Chyba się zaczyna - krzyknął Connors z kokpitu. Jamie spiesznie postawił dziewięć kroków, potrzebnych mu na pokonanie całej długości modułu i wychylił głowę za przegrodę. Za bulwiastą kopułą okolica wyglądała tak samo, jak poprzednio. - Spójrz w niebo - poradził astronauta. Waterman wślizgnął się na puste miejsce obok astronauty i popa- trzył w górę. Różowe niebo wyglądało normalnie. Prawie. - W ciągu ostatnich pięciu minut zrobiło się z dziesięć razy ciem- niejsze - stwierdził Connors, unosząc kartę porównawczą kolorów. - Naprawdę nadciąga burza. -No. - Lepiej pójdę do tyłu i powiem dziewczynom. - Możesz. Nic innego nie możemy zrobić - mówiąc to Connors nałożył słuchawkę i mikrofon, po czym sięgnął do włącznika komu- nikatora. Joanna i Ilona siedziały w module laboratoryjnym, tak blisko sie- bie, iż prawie stykały się ramionami. Było tam niewiele światła, wię- cej pochodziło z wykresów, jaśniejących na ekranach komputerów, niż z przyćmionej, sufitowej jarzeniówki. Kiedy Jamie przeszedł przez śluzę, żadna z kobiet nie podniosła nawet wzroku. Obie nachylały się na stołem. - Zaczyna się burza - oznajmił geolog. Joanna delikatnie obróciła głowę, spoglądając na niego pracz ra- mię. W półmroku nic widział wyrazu jej twarzy, dostrzegał jedynie, że jest straszliwie blada. - Dane odnośnie próbek gleby są na tym monitorze - powiedzia- ła, klepiąc buczący za nią komputer. - Coś interesującego? - Sam zobacz - odparła, wracając do pracy. Jamie lekko skrzywił się na to niegrzeczne zachowanie. W labo- ratorium nie było więcej krzeseł, zatem schylił się nad ekranem i za- czął czytać kolumny liczb. Niezbyt różniły się od wartości uzyskanych przy badaniu innych próbek. Z tym wyjątkiem, że tutaj w próbce nie było lodu, żadnej wiecznej zmarzliny. W takim razie, skąd pochodzi woda? - zastanowił się Jamie. Włączył wykresy porównawcze, ukazujące dane zebrane podczas badań gleby z okolic kopuły i próbek zebranych tutaj, w kanionie. Ma- lutkie różnice, znacznie mniejsze, niż oczekiwał. Wyjąwszy wodę. Tu było mniej wody niż u góry, na równinie. Mniej! Bez sensu! Na zewnątrz hulał wicher. Prostując się, Jamie poczuł sztywność w plecach. Pochylał się dłużej, niż mu się zdawało. Wiatr wokół nich wył. Jednak w module laboratoryjnym nie było okien, żadnej możli- wości, by zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Joanna i Ilona wciąż trudziły się nad swoimi próbkami. Diamen- towa piła brzęczała krótko, jęczała, przerzynając skałę. - Idę do przodu, zobaczę jak tam burza - oznajmił. - Dobra - odparła Joanna, nie unosząc głowy. Zdziwiony zapytał: - Nad czym do diabła pracujecie, że aż tak was to wciągnęło? - Jamie, idź do przodu i zostaw nas same. Zawołamy cię, kiedy będziemy mogły rozmawiać. Ech, mam was gdzieś, mruknął do siebie Jamie. Potem przy- pomniał sobie, jak władcza zrobiła się Joanna, kiedy znalazł skałę z zieloną smugą. Na wpół zakłopotany, na wpół wściekły, ruszył do kokpitu. Con- nors wciąż tam siedział, żując batona. W uchu miał słuchawkę, chociaż odsunął mikrofon od ust. - Toshima mówi, że będzie tak przez resztę dnia - obwieścił ponuro. Jamie wyjrzał na zewnątrz. Wiatr brzmiał jak rozhisteryzowany bachor, wysokim, piskliwym tonem. Na zewnątrz zrobiło się całkiem ciemno, niesa- mowicie, zmieniając się w mrok inny niż w nocy, mimo że światła było mniej więcej tyle, co po zachodzie słońca. Owa ciemność przypominała tę, która po- wstaje, gdy zasłoni się głowę kocem. Widok budził grozę, wyciągał przycup- nięte głęboko lęki. Watennan ledwie dostrzega! klif, choć znajdował się on le- dwie pięćdziesiąt metrów przed łazikiem. Niebo znikło. Zasiadł w fotelu w kokpicie i spojrzał na główny ekran tablicy przyrządów. Connors ustawił go tak, aby pokazywał satelitarny widok okolicy. Jamie nie widział dokładnie całego kompleksu kanionów, bo wnętrze tego labiryntu aż po brzegi wypełniały kłębiące się chmury czerwono-szarego pyłu. Miękkie, pofałdowane niczym oceaniczne fale, na tyle gęste, że nieprzenikliwe dla wzroku. - Wosnesenski jest wkurzony, że nie zasłoniliśmy sklepienia - powie- dział Connors. - Boi się, że piasek porysuje i uszkodzi plastyk. - A może porysować? Connors wolno potrząsnął głową. - Póki co, trudno powiedzieć. Nie słyszysz żadnego drapania, prawda? - Ziarna piasku mają mikroskopijne rozmiary. - Tak, ale są chropowate. - Nie możemy nic zrobić, tylko czekać - stwierdził Waterman. - Jak one sobie radzą? Jamie prychnął. - Są tak zajęte, że nawet nie zwracają uwagi na burzę. - Stracą niezłe widowisko. Znowu zastanowił się nad brakiem wody w próbkach gleby. Coś było nie tak. Coś przegapiamy. - Jeśli zakryjemy kabinę, też nie będziemy mogli tego oglądać - powiedział Pete. Głos miał zmęczony. - A co z kamerami? - Działają automatycznie. Dostaniemy kompletny zapis burzy, chyba że piach uszkodzi soczewki. - Mamy na pokładzie zapasowe soczewki, prawda? - Jasne - ciężko westchnął Connors. - Ale i tak nie miałbym siły, żeby je wymienić. - Wciąż źle się czujesz? - Gorzej. A ty jak? - Dosyć podle. - Myślisz, że powinniśmy pogadać z Reedem? - Jeśli miałby coś nam do powiedzenia, to by się odezwał — stwierdził Jamie. - Tak, racja. Waterman odchylił się w fotelu i patrzył na żywioł kłębiący się na zewnątrz. Był spocony, zmęczyło go nawet to, iż cały dzień nie miał nic do roboty. Instrumenty na pulpicie wskazywały, że wiatr ma sta- łą prędkość dwustu dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, w po- rywach do prawie dwustu dziewięćdziesięciu. Słyszał piskliwe wycie wichru. Choć łazik nie był zaczepiony o podłoże, pozostał stabilny, nawet nie drgnął. Jamie wiedział, iż rzadkie powietrze Marsa uderza z bardzo małą siłą. Wiatr pędzący niemal trzysta kilometrów na godzi- nę miał silę ziemskiego zefira o prędkości dwudziestu mil. Połączył się z nimi Toshima i spytał, ile wynosi temperatura na zewnątrz łazika. - Podnosi się - oznajmił Connors, zaskoczony. - Podskoczyła do góry o całe dziesięć stopni. Jamie przeliczył to w myślach na pięćdziesiąt stopni Fahrenhe- ita. Toshima wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ruch cząsteczek pyłu ogrzewa atmosferę. Mogą pojawić się błyskawice. - Błyskawice? -To jest możliwe. Upewnijcie się, że cały ekwipunek jest zabez- pieczony. Connors jęknął. - Wszystko schowane, tylko antena komunikatora sterczy na wie- trze, jak piorunochron. - Jest uziemiona, prawda? - Jasne, ale ile amperów może mieć taka błyskawica? Toshima milczał. Jamie przypomniał sobie, że Japończyk, kiedy czegoś nie wie, to po prostu nic nie mówi. - Dobra - stwierdził Connors. - Będę składał antenę między ko- lejnymi transmisjami. - Astronauta spojrzał na komputerowy zegar na pulpicie. - Połączę się z tobą za czterdzieści osiem minut, dokładnie o piętnastej zero zero. Meteorolog skinął głową. - Jeżeli będziecie musieli nagle się z nami połączyć, róbcie to przez zwykłe radio albo przez komputer. Te anteny są tuż przy dachu. Jeśli będziemy musieli, możemy też łączyć się przez modem. - Rozumiem. Connors rozłączył się, potem zwrócił ku rzędowi przełączników po swojej prawej stronie. Wśród wycia wiatru Jamie usłyszał delikat- ne kliknięcie przycisku, a potem pomruk elektrycznego silnika nad głową. -Ta antena jest dokładnie nad kokpitem. Jeśli uderzy w nią pio- run, to możemy się wszyscy usmażyć. Buczenie motoru zmieniło się w zgrzytliwy warkot. - Ech. Zacięło się. Pieprzony piach musiał się dostać do przegu- bów - Connors kilka razy przesuwał włącznik w górę i w dół. Luz astronauty znikł, pojawiła się wściekłość. Silnik jęczał i rzęził. Pete potrząsnął głową i powiedział: - Mechanizm zaciął się w połowie. Nie możemy połączyć się z satelitą, a jednocześnie może przyciągać pioruny. Cholerna, bezuży- teczna kupa złomu! - walnął pięścią w pulpit. - Ale jest uziemiona - stwierdził Jamie, na wpół zadając pytanie i jednocześnie stwierdzając fakt. - Tak, ale kto wie, jaką marsjańską błyskawicę to wytrzyma? Spoglądając na ciemne chmury przewalające się nad kokpitem, Waterman mruknął: - Mam nadzieję, że się o tym nie przekonamy. - Ciekawe, co jeszcze rozwalił ten cholerny piach. Jamie uniósł brwi. - Na przykład jeszcze koła - burknął Connors. - Może będziemy musieli zasuwać do kopuły na piechotę. Waterman uważniej przyjrzał się astronaucie. Narzekanie i go- rycz nie pasowały do Pete'a. Twarz astronauty błyszczała od potu. Po- liczki miał zapadłe, oczy podkrążone i nabiegłe krwią. - Może powinniśmy wziąć kolejną dawkę tego antybiotyku - za- proponował Jamie. Connors, stukając w elektroniczny zegar, odparł zniecierpliwio- nym głosem. - Nie przed siedemnastą. Tak radził lekarz. Obaj w tej samej chwili usłyszeli kroki i obrócili fotele. Joanna niemal biegła ku nim. Migdałowa twarz Brazylijki była wymizerowa- na, ale kwitł na niej największy uśmiech, jaki Jamie kiedykolwiek u niej widział. - Znaleźliśmy to! - powiedziała, niemal gubiąc oddech. - Żywe organizmy! W skałach! Waterman błyskawicznie, jakby miał refleks wojskowego pilota, wygramolił się z fotela. Gardło Indianina było ściśnięte tak, że nie po- trafił wykrztusić ani słowa. Popędził za Joanną przez moduł i przeci- snął się śluzą. Connors zaraz za nim. Ilona garbiła się nad mikroskopem optycznym, jego światło było jedynym w całym module. W owym jaskrawym, białym bla- sku wydawała się teraz znużona, kompletnie wyczerpana, jak kobie- ta w połogu. Uśmiechnęła się do Jamiego. Słabo. - Wewnątrz skały - oznajmiła Brazylijka, ściszając głos. - Tak jak mówiłeś w McMurdo... Jamie złapał się na tym, iż przypatruje się Ilonie. Wyglądała na straszliwie słabą. - To jest coś jak ziemskie porosty - tłumaczyła Joanna, nie zwra- cając uwagi na swoją koleżankę. - Mają twarde, krzemowe osłony chroniące je przed zimnem, ale ta skorupa przepuszcza wodę. Są też okienka wpuszczające światło słońca. Niemal szeptała: - Myślimy, że te okienka są przejrzyste głównie dla podczerwie- ni, ale najwyraźniej przepuszczają tez promieniowanie widzialne. Do pewnego stopnia. Zdaje się, że ich wewnętrzna woda jest zmieszana z jakąś formą alkoholu, naturalnym antyfryzem. Muszą zapadać nocą w letarg albo wtedy, gdy ich temperatura spada do takiego poziomu, że krystalizuje się nawet ich antyfryz. Robią się znów aktywne, kie- dy temperatura podnosi się na tyle, aby antyfryz stał się znowu ciekły. To jest pewne. To istnieje naprawdę! Sami zobaczcie! Ilona zdołała nieco przesunąć krzesło, żeby Jamie mógł nachylić się nad mikroskopem. Zobaczył kolorowe cętki, jakieś okrągłe purpu- rowe plamy, łączące się ze sobą nićmi o jaśniejszym, niebieskawym kolorze. - Myślałem, że one były pomarańczowe. - Są - spokojnie wyjaśniła Ilona. - Zabarwiły je do badań pod mikroskopem. - Przyjmują barwnik tak samo, jak ziemska tkanka - Joan- na wciąż była podekscytowana, rozradowana. - Polaryzują światło w podobny sposób do ziemskich organizmów! Muszą być oparte na tym samym rodzaju kwasów nukleinowych i protein! - Jeszcze za wcześnie, żeby coś takiego stwierdzić - pohamowała ją szeptem Malater. Jamie wciąż patrzył w okular mikroskopu. Marsjańskic organi- zmy. Żywe istoty z Marsa. - One są jak plecha z Antarktydy - mówiła mu Joanna, wprost do ucha. - Widzisz zewnętrzną powłokę, a potem skupiska alg? - To purpurowe coś? - Tak - zaśmiała się słabo. -To purpurowe coś. To jest żywe, Jamie. Wyprostował się i dał Connorsowi zajrzeć w okular mikrosko- pu. - To jest życie, Jamie - oznajmiła Joanna, zmęczona, ale triumfu- jąca. - To tylko jakiś rodzaj porostu i przez większość czasu pozostaje w letargu. Ale to jest żywe i pochodzi z Marsa. - Zrobiliśmy to! -mimo wyczerpania głos Ilony był wesoły. - Znaleźliśmy życie na Marsie. - Tak, myślę, że znalazłyście - odparł Jamie. Wewnątrz cały drżał. Czuł się oszołomiony tym odkryciem. Pete uśmiechnął się do kobiet. - No, dziewczyny, dostaniecie za to Nobla. - Tak, tak - powiedziała Joanna. - Przypuszczam, że dostaniemy. Ale jakie to ma znaczenie? Teraz nic nie ma znaczenia. Znaleźliśmy to, po co tu przybyliśmy. Nieważne, co się teraz będzie działo. Ilona nagle oparła się o ramię Jamiego. Waterman czuł, jak kobie- ta wiotczeje, osuwa się po nim. Na zewnątrz burza piaskowa śpiewała swoją pieśń. Ziemia WASZYNGTON: Kiedy zadzwonił telefon, Edith stała obok Aberta Brumado. Właśnie wrócili do ceglanego domu po kolacji w Georgetown. Dziennikarka czuła, że ten mężczyzna coś knuje. Jeszcze tylko nie wiedziała, jak powinna zareagować. Brumado był miły, inteligentny, łagodny, nawet grzeczny, w taki nieśmiały, chłopięcy sposób. Jaki byłby w łóżku? Złapała się na tym, iż zastanawia się, czy Jamie sypia z jego córką. Telefon zadzwonił, kiedy Brumado napełniał dwa kieliszki bran- dy Osborne. Przeszedł przez salon zastawiony półkami z książkami i uniósł słuchawkę. -Tak, to jest on... O, cześć, Jeffrey, jak się.... Nagle twarz Brazylijczyka zbladła. - Co? Znalazła to? To jest pewne? Potem zaczął wyrzucać z siebie gwałtowny potok portugalskich słów. Opamiętał się i wrócił do angielskiego, prawie tracąc dech. - Tak, tak, tak. Zaraz będę. Jak tylko złapię taksówkę. Tak. Dzię- ki! Dzięki za telefon! Będę tam, na pewno! Gdyby Brumado nie uśmiechał się od ucha do ucha, Edith mogła- by pomyśleć, że badaczom Marsa przytrafiło się jakfeś nieszczęście. Alberto spojrzał na dziennikarkę. - Znaleźli na Marsie żywe organizmy. Moja córka je odkryła! Edith wydała z siebie teksański okrzyk wojenny, a następnie podbiegła do Brazylijczyka i zarzuciła mu ramiona na szyję. On ob- jął ją w talii i pocałowali się tak, jak robi się to w nowojorskiego sylwestra. - Muszę zamówić taksówkę - powiedział Brumado. - Czekają na nas w siedzibie NASA. - Muszę powiadomić szefa - oznajmiła Edith. - Zostaną poinformowane wszystkie media - oznajmił Brumado, drżącą ręką wystukując numer na telefonie. - O północy zwołują kon- ferencje prasową. Kiedy Alberto nerwowo chodził po brunatnym dywanie, nie mo- gąc doczekać się taksówki, Edith zadzwoniła do wiceszefa swojej sta- cji, do jego apartamentu na Manhattanie. - Dodzwoniłeś się do.... - opowiedziała jej elektroniczna sekre- tarka. Dziewczyna przez chwilę czuła złość, potem zaczęła się śmiać. Kiedy usłyszała pisk automatu, krzyknęła do słuchawki: - Tu Edie Elgin, jestem w stolicy z Albertem Brumado i gdy tyl- ko przyjedzie taksówka, jedziemy do siedziby NASA. Chłopie, odkryli życie na Marsie! A ciebie nie ma w domu, żeby odebrać telefon! Potem zadzwoniła do biura sieci. Redaktor informacji już wy- szedł, a kobieta, która o tej godzinie pełniła dyżur, nigdy nie słyszała o żadnej Edie Elgin. - Jestem konsultantką wiceszefa stacji - wyjaśniła Edith. -1 co z tego? - Mam ważne wiadomości! Muszę dostać się na antenę z biura w Waszyngtonie. To sprawa najwyższej wagi! - O co chodzi? - To największa sensacja w dziejach tego biznesu, skarbie! - Czyżby? - głos kobiety stał się podejrzliwy. Nagle Edith się zawahała. Ukradną mi to, pomyślała. Poinformu- ję ich, a oni wezwą redaktora prowadzącego i pieprzonego prezentera. A ja zostanę na lodzie. - Może mi pani podać prywatny telefon redaktora informacji? -Nie. - To ważne, do cholery! - Jeśli to jest takie ważne, to proszę mi lepiej powiedzieć, co to jest. Edith wzięła głęboki oddech. - No to dobra - powiedziała słodkim głosikiem. - Tylko wspo- mnijcie jutro ten telefon, kiedy was wszystkich wyleją. Odłożyła słuchawkę i spytała Brumado: - Czy jest już taksówka? Mogę na chwilę pójść do łazienki? W ciągu półtorej godziny, które minęło między ich przybyciem do siedziby NASA, a oficjalnym rozpoczęciem konferencji prasowej, Edith zużyła trzy kasety swego miniaturowego magnetofonu, rozma- wiając z ludźmi, którzy zgromadzili się, aby napić się szampana i za- palić cygara. Na tym zaimprowizowanym przyjęciu nie była jedyną kobietą, ale za to jedynym przedstawicielem mediów. Konferencja prasowa odbyła się w największej sali budynku, równo o północy. Ekipy telewizyjne biły się o miejsca z przodu. Światła błyszczały oślepiająco jasno, jednak nikt nie zwracał na to uwagi. Rzędy mikrofonów i magnetofonów stanęły na długim stole, przy którym siedzieli uśmiechnięci pracownicy NASA, wymieniając między sobą uściski dłoni i wręcz promieniując samozadowoleniem. Między nimi, w samym środku, zasiadł Alberto Brumado. Edith przycupnęła na rozkładanym krzesełku, przy bocznej ścia- nie, obok wyjścia awaryjnego. Uśmiechała się do swoich myśli. Miała już niezłą historię i teraz mogła zająć się zbieraniem szczegółów do- tyczących ludzkiej strony tej fantastycznej nocy - nawet jeśli skończy się to na tym, że wyląduje z Brumado w łóżku. Pomyślała, iż byłby to nawet niezły sposób na ukoronowanie wieczoru. Niezwykłą wiadomość oficjalnie przekazali zdumionym reporte- rom telewizji ociężali kierownicy NASA, jednak ostatecznie, najwię- cej mówił Alberto Brumado. Dusza Projektu Marsjańskiego miała te- raz swoją godzinę chwały. Obraz jego uśmiechniętej, pełnej triumfu twarzy i dźwięk jego głosu dotarły do ludzi na całym świecie. Życic na Marsie. Kiedy Brumado odpowiadał dziennikarzom na mnóstwo pytań i we- soło się z nimi przekomarzał, nikt nie spostrzegł, że lekarz zajmujący się całym przedsięwzięciem od strony medycznej, siedzący na samym końcu stołu, jest zmęczony i ponury. Nikt nie zadał mu pytania. Nikt nie zwró- cił na niego w ogóle uwagi. Co było nawet dobre, bowiem ów człowiek zmuszał się do tego, aby zachować całkowity spokój, bez względu na to, co się stanie. Nie należał do osób pchających się na afisz.Soi 37: Wieczór Doktor Yang Meilin prychnęła, oglądając dane pojawiające się na monitorze. Odsunęła krzesło od małego biurka, wstała i otwarła har- monijkowe drzwi do swego gabinetu. Doktor Li siedział oczywiście w sekcji dowodzenia, zajęty trój- stronną rozmową z ekipą w Tithonium Chasma i kontrolerami lotu z Królewca. Zatem odnaleźli życie na Marsie, pomyślała doktor Yang. I wszyscy są chorzy, może nawet umierający. Czy to ma jakiś związek? Nie, niemożliwe. Korytarz był pusty, cichy, jeśli nie brać pod uwagę szumu maszy- nerii. Wszyscy mieszkańcy statku znajdowali się teraz w członie do- wodzenia. Nikt nic zwracał uwagi na te naglące, medyczne problemy. Nikt nie zwraca żadnej uwagi na mnie. Kiedy dotarła do członu dowo- dzenia, doktor Li nadal siedział przy komunikatorze. Wszystkie osoby widoczne na monitorach wyglądały na zadowolone. Z głównego ekra- nu promieniował radością Alberto Brumado, zobaczyła też różne gru- be ryby z Królewca, Houston i tego, co wyglądało na Tokio. Wszyscy byli mężczyznami. Z powodu burzy nie było połączenia telewizyjnego z ekipą na dnie kanionu, ale Joanna Brumado rozmawiała przez radio, starając się odpowiedzieć na grad zadawanych jej pytań. Ona jest piękna, pomyślała Yang. I jest córką Alberta Brumado. Teraz znalazła życie na Marsie. Stała w centrum powszechnej uwa- gi, powszechnego pożądania. A ja jestem nikim, tylko nijaką lekarką, przynoszącą złe wieści. Nic dziwnego, że mnie ignorują. Czy Brumado wiedział, że jego córka jest chora? Chinka sądziła, że nie. Oczywiście, kontrolerzy lotu wiedzieli, ale póki co, nie uwa- żali niedyspozycji, która dotknęła ekipę na Marsie, za poważniejszą niż atak grypy. A Yang była pewna, że to coś więcej niż grypa. Co będzie, jeśli w powietrzu są marsjańskie organizmy? Wirusy albo mikroby tak maleńkie albo tak różne od wszystkiego, co znają, że nie wykrywają ich zwykłe testy. Co, jeśli one mogą zainfekować ludzkie komórki? Potrząsnęła głową, ten ruch sprawił, że jej prosta grzywka pole- ciała na boki. Nonsens! Obce organizmy nie są w stanie zaatakować ziemskich komórek. Ich metabolizm za bardzo się różni. A jednak z tego, co z trudem zdołała się dowiedzieć o porostach znalezionych przez Brumado i Malater, były one wyraźnie podobne do ziemskich organizmów. Oni muszą zrobić badanie DNA, pomy- ślała Yang. 1 szczegółową analizę chemiczną. Marsjańska zaraza. Już sam ten pomysł zdawał się zbyt dziwacz- nym, aby brać go na poważnie. To było tak nieprawdopodobne, jak... jak - poczuła, że przebiega ją dreszcz - tak nieprawdopodobne, jak trafienie meteorytem. Stała w luku, unosząc się na palcach, aby wyjrzeć ponad ramio- nami zgromadzonych przed nią kolegów, cisnących się wokół dowód- cy, któremu szefowie Projektu Marsjańskiego gratulowali odnalezienia życia pozaziemskiego, pierwszego takiego zdarzenia w dziejach ludz- kości. Co można uznać za dziwaczne? Co w końcu jest prawdopodob- ne, a co nieprawdopodobne? Na jakich szczęśliwych wszyscy teraz wyglądali. Nawet Li, ten strach na wróble, który nigdy nie pozwalał sobie na odrobinę luzuT) Chengdu uśmiechał się radośnie do jaśniejących przed nim licznych monitorów. Wszyscy sobie gratulowali, przypominali podstarzałą eki- pę lekkoatletów, która odniosła właśnie nieoczekiwane zwycięstwo. Wierzyli, że to odkrycie zapewni im wspaniałą przyszłość. Jednak tak się nie stanie, gdy personel na powierzchni Mar- sa umrze. To wszystkich przerazi. A oni przecież umierają. Mimo zapewnień Reeda dane pokazywały, że coś z nich wysysa siły. Słab- ną. Umierają. To był wielki dzień. Mimo zmęczenia i bólu czwórka pasażerów łazika spędziła całe popołudnie, rozmawiając przez radio z kopułą, Li oraz pozostałymi naukowcami na orbicie, a także kontrolerami lotu w Królewcu, a potem w Houston, wreszcie z kierownikami Projektu w Moskwie, Waszyngtonie, Tokio i sześciu innych stolicach. - Wiadomo, właśnie teraz ta cholerna antena musiała nawalić - burknął Connors. Antena wciąż była zablokowana i bezużyteczna. Działało jednak zapasowe połączenie głosowe przez radio, choć burza piaskowa spra- wiała, że odbiór sygnałów nadawanych z orbity był pełen zakłóceń. Joanna, za pośrednictwem komputerowego modemu i połączone- go z nim faksu, przekazywała wszystkie szczegółowe dane dotyczące porostów oraz ich fotomikrografie, to, co zdołała zgromadzić, pracując z Iloną. Sama Malater odpoczywała na swojej koi; po tym, jak prawic zemdlała Jamiemu w ramionach, Waterman rozłożył jej łóżko i namó- wił, żeby spróbowała się przespać. Było już dobrze po zachodnie słońca, kiedy zakończono wszyst- kie połączenia radiowe. Rozmowy trwałyby dłużej, jednak Waterman stwierdził, że muszą wreszcie coś zjeść i się wyspać, żeby jutro być wypoczętymi. Doktor Li szybko pojął aluzję. - Będę się zajmował wszystkimi sprawami związanymi z komu- nikacją, póki nie będziecie gotowi do porannych zajęć - oznajmił. Rozmawiającym z nimi szefom Projektu, łączącym się z różnych miast, nie wspominali o swojej chorobie. Tak samo kontrolerzy lotu, którzy o ich stanie zdrowia wiedzieli to samo co Li. Nikt nie chciał psuć radości tej chwili. Teraz czwórka badaczy zebrała się przy wąskim stole, siedząc jak zwykle, mężczyźni na jednej ławie, kobiety na drugiej. Po kilku godzinach snu Ilona wyglądała nieco lepiej; wciąż jednak była blada i znużona. Joanna miała ziemistą cerę, podkrążone oczy i zapadnięte policzkami Zdawała się cała spięta. Connors był wesolutki, jakby nie ważył się okazywać innych uczuć niż dobry humor. Jamie odniósł wrażenie, że astronauta porusza się wolniej niż zwykle, z wysiłkiem i ciężko oddycha. - Powinniśmy wznieść toast - oznajmił Pete, wstając z ławy i kierując się do lodówki, wbudowanej w przegrodę kuchenną. - To- ast za odkrycie życia pozaziemskiego. Jamie czuł się otępiał, zbolały. Denerwował go wymuszony en- tuzjazm Connorsa. Jednak milczał. - Cholera. Nie ma niczego, czym można wznieść toast - mruk- nął astronauta, przeglądając zawartość lodówki. - Jest tam sok pomarańczowy? - zapytała Joanna. - Tak. Jest jeszcze pół kwarty. - No to go weźmy - powiedział Jamie. - Sok pomarańczowy? - Udajmy, że jest w nim wódka. Spełnili więc toast sokiem, bez większego entuzjazmu. Za Ilonę i Joannę. Za odkrycie życia na Marsie. Za jednoznaczny dowód na to, że Ziemia nie jest jedynym żywym światem. Za Nagrodę Nobla, któ- rą dostaną obie badaczki. - Och, nic sądzę, żebyśmy dostały za to Nobla - stwierdziła Joanna. - Żartujesz? - spytał Connors. - Za odkrycie życia pozaziem- skiego? - Nie ma na to kategorii -zaznaczyła Brumado. Potem doda- ła, zastanawiając się na głos: - Chyba, że szwedzka Akademia Nauk zechce poszerzyć definicję medycyny i fizjologii. - Albo chemii - dodał Jamie. - Może zrobią nową kategorię- z nadzieją w głosie zasugerował Connors. Ilona uśmiechnęła się do niego słabo i powiedziała: - Peter, nie znasz Szwedów. Jedli wolno, niespiesznie grzebiąc w swoich tackach z kolacją. Jamie spostrzegł, że znów dopada ich znużenie. Reakcja na wielkie podekscytowanie, wywołane odkryciem i sukcesem. No to znaleźliśmy życic na Marsie, pomyślał. Mogę się założyć, że jutro w telewizji będzie pełno kawałów o Marsie. Nogi bolały go tak, jakby biegał cały dzień. Czuł się osłabiony. Schylając się pod przegrodą, obitą miękką materią, Jamie zastanawiał się, jak bardzo w rzeczywistości są chorzy i kiedy wyzdrowieją. Zda- wało się, że ich stan wciąż się pogarsza. Wtedy zabrzęczał komunikator w kokpicie. W Jamesie wszystko podskoczyło. - To na pewno Wosnesenski - odezwał się Connors. - Ja odbio- rę. Oddech astronauty cuchnął. Co on do cholery dzisiaj żarł, zastano- wił się Waterman. I dlaczego nie wyłącza tego cholernego brzęczykd? Dźwięk był równie nieprzyjemny, co odgłos dentystycznego wiertła. Geolog wstał i milcząc, zaczął zbierać tacki, pozostałe po kolacji. Spostrzegł, że nikt nie zjadł więcej niż połowę posiłku, chociaż opróż- nili cały dzbanek z sokiem. Wznieśliśmy mnóstwo toastów, pomyślał. Dobrze, że nie było wódki. Joanna przyszła mu pomóc. Ilona leżała na koi, oczy miała na wpół szkliste. Z nią naprawdę jest źle, stwier- dził Jamie, przyglądając się bladej twarzy Żydówki. Na zewnątrz wiatr wył i jęczał, niczym duch porzuconej kochanki. Czy umrzemy tutaj? Ta nagła myśl poruszyła Watermanem. Ale potem stwierdził, że w sumie, co z tego? To nie jest złe miejsce do umierania. Wykonaliśmy swoje zadanie. Może Mars zażąda naszego życia jako zapłaty za oddanie nam swej największej tajemnicy. Uczci- wa cena, życie za życie. Ale przecież Mars to łagodny świat, powiedział sobie cicho. Z początku wygląda surowo i nieprzyjaźnie, ale naprawdę jest spo- kojny, delikatny. Głos w jego głowie dodał: póki nie skończy ci się po- wietrze. Albo nie pęknie skafander. Wtedy zobaczysz, jaki to łagodny świat. Connors wrócił do stołu, kiedy Jamie wsuwał tacki do szafki. - Michaił mówi, że jutro rano weźmiemy udział w konferen- cji prasowej. Wielkiej, międzynarodowej. Chce z nami rozmawiać każdy pieprzony dziennikarz na Ziemi. Pierwszą rzeczą, jaką mamy zrobić, to wyjść na zewnątrz i rozprostować antenę telewizyjną. Chcą nas zobaczyć. - O Boże, tylko nie to -jęknęła Ilona. - Powiedz im, że nie możemy naprawić anteny - powiedział Jamie. Pete miał już pokręcić głową, ale rozmyślił się. - Możemy spróbować to naprawić. Zresztą i tak muszę jutro wyjść, żeby zobaczyć, ile zgromadziło się wokół nas piasku i czy są jeszcze jakieś inne uszkodzenia. - To znaczy, że ja też wychodzę - stwierdził Jamie. - Nie. Ale dobrze będzie, jeśli włożysz skafander. Jeśli będzie potrzeba, to będziesz mógł szybko wyskoczyć na zewnątrz. -Ale przepisy... - Przepisy pozwalają astronaucie wychodzić samotnie, pod wa- runkiem, że ma pod bokiem kogoś w skafandrze i gotowego do po- mocy w razie problemów. To tylko biedni, mali naukowcy nie mogą wychodzić samodzielnie. Connors starał się zachowywać jowialnie, ale Jamie w duchu zło- rzeczył na astronautę. -Ach, tak - dodał Pete. - Reed chce dodatkowych badań: tempe- ratury, ciśnienia krwi, pulsu - i najlepsze zostawiłem na koniec - wię- cej próbek krwi. - Nie, znowu- zaprotestowała Ilona. - Teraz, skoro wiemy, że są tutaj marsjańskie organizmy, to moż- liwe jest, że złapaliśmy marsjańskie zarazki - stwierdził astronauta. - To nowe zmartwienie do kompletu. - Pójdę pierwsza - oznajmiła Joanna, starając się wyjść zza stołu. - Pomogę ci - zaproponował Jamie. Na pokładzie łazika nie istniało coś takiego jak prywatność, ale przynajm- niej testy medyczne przeprowadzić mogli w module laboratoryjnym, podczas gdy Ilona i Connors siedzieli nieopodal kokpitu. Już tylko ich dwoje robiło w pracowni tłok. Nad głowami świeciła się tylko jedna jarzeniówka. Używa- ny dziś tutaj sprzęt rzucał łagodne cienie, zmiękczając bruzdy na zmęczonej, bladej twarzy dziewczyny. Wiatr wył piskliwie, jednak tutaj, w laboratorium, razem z Joanną, było niemal przytulnie. Jamie posadził Brazylijkę i zaczął grzebać w apteczce, szuka- jąc sprzętu do mierzenia ciśnienia, termometrów-pasków i strzyka- wek podskórnych. Ostrożnie zmierzył jej temperaturę, ciśnienie krwi i puls. Wszystko powyżej normy. Kiedy wacikiem przemywał dziewczynie zgięcie ramienia, przy- gotowując miejsce pod igłę, powiedział: - Nie myślałem o tym wcześniej, ale jeśli są marsjańskie porosty, to muszą też istnieć inne marsjańskie organizmy. Joanna przytaknęła z powagą, poruszając ramieniem w górę i w dół. - Tak. Porosty mogą zdawać się nam prymitywną formą życia, ale są bardzo złożone w porównaniu z pierwotniakami albo nawet ko- loniami alg. Jamie nienawidził igieł. Prawie że robiło mu się słabo, kiedy patrzył, jak je w kogoś wbijają. Musiał naprawdę się starać, aby nie drżały mu dłonie i za pierwszym razem udało mu się wbić igłę w na- brzmiałą żyłę dziewczyny. - No to naprawdę istnieją marsjańskie mikroby - stwierdził Wa- terman, pobierając jej krew. - Zarazki, wirusy i cała reszta. - Muszą być. Porosty nie mogą byćjedyną formą życia na tej pla- necie. Muszą tu być przynajmniej prymitywne organizmy. - W takim razie, dlaczego żadnych nie znaleźliśmy? - powoli odciągał tłok strzykawki. Joanna patrzyła, jak pojemnik napełnia się ciemną krwią. -Albo nie ma ich poza kanionem, albo widzieliśmy je, tylko nic rozpoznaliśmy w nich mikrobów. Kładąc na ranę samoprzylepny opatrunek, Jamie złapał Joannę za nadgarstek i zgiął jej rękę. - Mówisz, że te wszystkie testy powietrza, próbek gleby i skał, które robiłaś... Ale Brazylijka mówiła już o czymś innym. - Jamie, na Ziemi istnieją pokłady tlenku żelaza, wytworzone przez pradawne bakterie. Jak myślisz, czy to możliwe, żeby tlenki żelaza na powierzchni były rezultatem jakiejś aktywności biologicz- nej? Zamrugał, słysząc ten nowy pomysł. - Cały ten pył, na całej planecie? - Sprzed milionów lat. Setek milionów. - To by wyjaśniało, dlaczego żelazo wciąż jest na powierzchni - Jamie zastanawiał się na głos. - Dlaczego całe nie zsunęło się niżej, w stronę jądra planety, dlaczego ta planeta nie jest tak zróżnicowana jak Ziemia. Popatrzył w jej ciemne, zmęczone oczy. - To by może wyjaśniało mnóstwo rzeczy. Nigdy nie pomyśla- łem, że biologia może mieć tutaj wpływ na geologię. - Może tak jest - powiedziała. - Może. Wtedy sobie uświadomił, że w uniesionej ręce wciąż trzyma strzykawkę pełną krwi. Ostrożnie, Jamie wstrzyknął krew do szczel- nej rurki w automatycznym analizatorze. Urządzenie stało na drugim końcu pulpitu laboratorium. Nierdzewna stal i szklane fiolki, całość mniejsza od maszyny do parzenia kawy, którą mieli w bazie. Aparat wciąż lśnił nowością. Nie spodziewali się, że w ogóle będą musieli z niego korzystać - Jak się czujesz? - zapytał, wstukując na klawiaturze komputera medycznego nazwisko Joanny. Spróbowała się uśmiechnąć. - Będę żyć. Tak myślę. Jej oddech też cuchnął, Jamie domyślał się, że jego własny rów- nież nie pachnie fiołkami. Odsunął się od dziewczyny i zapytał: - Co to jest, do diabła? Na co chorujemy? - Tony się tego dowie — powiedziała łagodnie. — Jest znakomi- tym lekarzem. - Skończy się na tym, że nazwiemy to Marsjańską Gorączką Reeda. - Ale my nie mamy gorączki - spokojnie zauważyła Joanna. - Nieprawda, ty masz - powiedział. - Niewielką, ale temperatura jest powyżej normy. Jamie wprowadził dane z badania do laboratoryjnego komputera, który automatycznie przesłał je do kosmolotów na orbicie i pod ko- pułę. Wrócił do analizatora. Po maszynie w ogóle nie było widać, że pracuje. Wiedział, że to co znajdzie w próbce krwi, także zostanie au- tomatycznie przesłane komputerowym łączem. Joanna, nie unosząc się z krzesła, pociągnęła Jamiego za rę- kaw. - Teraz twoja kolej. Spojrzał na nią. - Czujesz się już dobrze...? - Jamie, nic wykrwawię cię na śmierć - powiedziała. - Wciąż mogę wykonywać różne proste czynności, jak choćby wbicie ci igły w rękę. Waterman ociągając się podwinął rękaw. Zakładała mu opaskę od aparatu do mierzenia ciśnienia, a Jamie przyłożył sobie do czoła pasek termometru. - Pytanie brzmi - powiedziała, niemal sama do siebie - czy ten porost to najwięcej, na co stać Marsa, czy też może tylko on ocalał, a bardziej złożone formy życia wymarły? Jamie oparł się o krawędź pulpitu laboratoryjnego, zaś dziew- czyna oglądała pokazujące się na wyświetlaczu wskazania ciśnienia krwi. - Może tamta formacja skalna to naprawdę wioska? - zapytał. - Jamie, nie widzieliśmy żadnych dowodów istnienia inteligent- nych form życia. Ja tylko sugeruję... - Jest jeszcze ta twarz wyrzeźbiona w skale, w regionie Acidalia. - Och, James, chyba w to nie wierzysz! Wzruszył ramionami. - Teraz, kiedy wiemy, że na Marsie jest życie, kto wie, w co wierzyć? - W to, że kiedyś istnieli inteligentni Marsjanie? - sięgnęła po nową strzykawkę. Odwracając wzrok od połyskującej igły, Jamie powiedział: - Ta planeta ma dwa miliardy lat. To wystarczająco dużo czasu, żeby rozwinęło się inteligentne życie, a potem wyginęło, kiedy zmie- nił się klimat. Joanna potrząsnęła głową. Nad łokciem Jamicgo zawiązała gu- mową rurkę. -Ale nie ma żadnych dowodów, żadnych pozostałości cywiliza- cji, żadnych ruin. - Wszystko zasypały burze piaskowe - zgiął ramię. - Z wyjąt- kiem mojej „wioski", tutaj w klifie. Może jest więcej... au! - Przepraszam. Nie trafiła w żyłę. Próbowała trzy razy, zanim wreszcie zdoła- ła pobrać krew. - To wszystko zmienia, prawda? -zapytał Jamie. - Odnalezienie życia. Jesteś teraz sławną kobietą. Będziesz slawniejsza od swojego ojca. Zamrugała. - Nie pomyślałam o tym. Kiedy wrócimy... - Po tym wszystkim nie będziemy mogli wieść normalnego ży- cia. Przynajmniej ty nie będziesz mogła. - Ani ty - odparła Joanna. - Gdyby nie ty, nigdy byśmy tu nic przyjechali. - Spełniłaś największe oczekiwania ojca — powiedział Water- man, tak łagodnie, jak tylko potrafił. - Nie musisz się już o niego martwić. - Nie martwię się o ojca! - Miałem na myśli to, że on teraz będzie musiał dać ci więcej swobody. Przez dłuższą chwilę spoglądała na jego twarz, zakłopotana, niepewna. - Ja też będę musiała dać mu więcej swobody. - Tak - Jamie skinął głową, która go przy tym zabolała. Żadne z nich się nie uśmiechnęło. Ilona i Connors na zmianę pracowali w laboratorium, Brumado zaś ruszyła do łazienki, przygotować się do snu. Waterman, zbyt pod- ekscytowany, aby w ogóle myśleć o spaniu, poszedł do kokpitu. Na ze- wnątrz nadal wyła burza, sprawiając, iż ta noc była najczarniejszą ze wszystkich, jakie spędzili na Marsie. Uniósł osłonę termiczną, zoba- czył, że za nią nie ma niczego ciekawego i zasunął ją z powrotem. Nie obawiał się kłębiącego wokół pyłu. Dla Jamiego był on niewiele więcej niż miękkimi chmurami waty, które ich otulały; nie czuł jakoś tych chropowatych ziarenek piasku, które mogły podra- pać i szlifować metal. Gdybym musiał, pomyślał, to spokojnie dał- bym radę wyjść na zewnątrz, nawet w samym środku burzy. To chy- ba nawet byłoby fajne. Kiedy to się skończy? Może trzeba połączyć się z Toshimą i za- pytać go o prognozę. A potem stwierdził, że właściwie nie ma po co. To i tak się skończy wtedy, kiedy przyjdzie pora, niezależnie od opinii meteorologa. Dotknął kojącego, gładkiego kamienia amuletu w kształ- cie niedźwiedzia, który spoczywał w jego kieszeni. Powiedział so- bie w duchu, że głupio jest tak się przejmować. Szczególnie rzecza- mi, nad którymi nie ma się władzy. Trzeba przeczekać burzę. Prze- czekać wszystkie burze. Czuł się zmęczony, straszliwie zmęczony, choć jednocześnie zbyt zaaferowany, aby już kłaść się spać. Był jak dziecko przed Bożym Na- rodzeniem. Tak cholernie zmęczony, że ledwo trzymał otwarte oczy, a zarazem tak podekscytowany, iż nie zdołałby zasnąć. Connors i Ilona siedzieli w laboratorium już dosyć długo. Czyżby ona znów próbowała swoich starych sztuczek? Dobra, jeśli Pete zdo- łałby z nią figlować, czując się tak źle, jak wygiąda, to tylko należało- by go podziwiać. A Ilona -prawie się roześmiał - ona jest jak stara, dobra poczta: nie powstrzyma jej ani deszcz, ani ciemna noc. Potarł swój zarośnięty podbródek. Może powinienem się ogolić? Jeśli naprawimy antenę i jutro będę w telewizji, warto, abym chociaż spróbował porządnie wyglądać. Z drugiej strony, może gorzej wyglą- dam ogolony niż z czterodniowym zarostem. Może. Li nie chce, żeby media wiedziały, iż jesteśmy chorzy. Brumado na pewno zdaje so- bie sprawę z tego, co dzieje się z jego córką i resztą nas, ale jesteśmy pewni jak cholera, że woli, aby dziennikarze tego nie zniuchali. Wte- dy by ześwirowali. Marsjańska Gorączka. Wszystko czego dokona- liśmy, ległoby w gruzach - gdyby tylko zaczęli podejrzewać, że drę- czy nas coś więcej niż katar. Uświadomił sobie też, że na Ziemi mogą być ludzie bojący się jakiegokolwiek marsjańskiego życia. Bo istnienie życia na innych pla- netach zniszczyłoby ich wygodne samozadowolenie, zaatakowało po- glądy religijne, zdruzgotało ich widzenie wszechświata. Albo jeszcze gorzej. Ufomaniacy kompletnie by oszaleli! Zaczęto by co najmniej oczekiwać inwazji z Marsa. Ta myśli sprawiła, że aż się wzdrygnął. I bardzo się nią zasmucił. Wciąż się nad tym wszystkim zastanawiając, pochylił się przy pulpicie sterowniczym i włączył przednie reflektory łazika. Znowu uniósł osłony termiczne. Zobaczył miękkie, rozproszone i szarawe światło, które niczego nie ukazywało, tylko bezkształtną poświatę, po- dobną do grubej, kłębiącej się mgły. Marsjański wiatr śpiewał swoją niekończącą się pieśń, choć Jamiemu wydało się, że brzmi ona teraz 0 ton niżej. Nie wiedział, czy to dobry, czy zły znak. Wiedział, że jutro każą im wracać. Nawet nie zbliżą się do „wioski" w klifie. Powiedzą im, iż są zbyt chorzy na kontynuowanie ekspedycji. Zarządzą powrót do bazy. Geolog wiedział, że tak nale- żało zrobić. Przecież chodziło o życie czworga ludzi. Wpatrywał się w perłowe chmury, unoszące się nad kokpitem. Zastanawiał się, czy istnieje jakiś sposób na to, aby nakłonić je, żeby go przepuściły, nie zmuszały do cofnięcia się. Mógłbym przez nie przejść, pomyślał. Mógłbym sam tam pójść 1 zobaczyć, wspiąć się na klif i położyć na tym ręce. Mógłbym to zro- bić. A potem umrzeć. Nic byłoby sposobu, aby stamtąd wrócić. Ska- fander nie utrzyma go tak długo przy życiu. Ale przynajmniej mógł- bym tam pójść i zobaczyć to, tylko dla siebie. To nic byłoby złe miej- sce na śmierć. Może o to właśnie chodziło w moim śnie. Tony Reed też nie spał. Oczywiście, kiedy na czas nocy światła automatycznie przygasły, wrócił do swojej kabiny, tak jak siedmiu pozostałych mieszkańców ko- puły. Wosnesenski nalegał, aby jak najściślej trzymać się harmonogra- mu misji, z wyjątkiem jakichś zupełnie nagłych przypadków. W miarę postępów choroby Michaił Andriejewicz robił się jeszcze większym pedantem niż zazwyczaj, zrzędził i marudził. Kiedy tylko Anglik usłyszał potężne chrapanie Rosjanina, przy- pominające odgłos jeżdżącego traktora, Reed wstał z koi i na palusz- kach, w swoich grubych skarpetach, ruszył do gabinetu lekarskiego. W ciemnościach kopuła zdawała mu się chłodna. Antony, przecho- dząc obok ciemnych pracowni, nie odważył się zapalać górnego świa- tła. Dotarł do gabinetu i zasunąwszy za sobą drzwi, po omacku szu- kał krzesła, stojącego obok biurka. Kiedy usiadł, sięgnął do kompu- tera. Wyczuł przełącznik, wdusił go. Niewielki ekran rozbłysnął po- marańczem, jak wesoło trzaskające ognisko. Reed wiedział, że oni umierają. Oni wszyscy umierają i liczą na to, że ich uratuję. A ja nie wiem, co mam robić! Przeglądał dane z ostatnich badań. Nic nowego. Nic, co tu widział, nie dawało nawet najmniejszej wskazówki, czym się mogli zarazić. Tony, patrząc na monitor, potrząsnął głową. Sam czuł się dobrze. Trochę zmęczony, oczy piekły go z przepracowania, ale poza tym, wszystko w porządku. Żadnego z objawów, które mieli pozostali. Jak to możliwe? Przecież wszyscy jemy to samo, oddychamy tym samym powietrzem. A mimo to oni zachorowali. Wszyscy w łaziku i tutaj, pod kopułą. A ja nie. Odchylając się w swoim delikatnym, plastykowym krześle, Reed przymknął oczy i splótł na piersi długie palce. Myśl człowieku, myśl, warknął do siebie. Użyj mózgu, który masz pod czaszką i myśl. Po pierwsze: złapała to zarówno załoga łazika, jak załoga tutaj, pod kopułą, cokolwiek to jest. W takim razie, źródłem infekcji nie mogą być formy życia, odnalezione przez załogę łazika. Tak, to prawda. Ale czy jakieś zarazki unoszą się w powietrzu? Nawet jeśli, teoretycznie, marsjańskie pasożyty nie są w stanie atako- wać gości z innej planety, to może w powietrzu jest jakiś wysoce ada- ptywny wirus? Wiemy już, że na Marsie istnieje życie. A jeśli istnie- ją też organizmy krążące w powietrzu? Tony potrząsnął głową, starając się odrzucić od siebie ten pomysł. Brali przecież próbki powietrza. Moniąue przebadała je każdym sprzę- tem, jaki tylko ma. Wosnesenski sprawdzał oczyszczacze powietrza. Nic nie znaleźli. A powietrze tutaj jest ziemskie, nie marsjańskie. Każ- dy marsjański organizm umarłby z nadmiaru tlenu. Chociaż - nie mamy wszak mikroskopu elektronowego. Jakiś wi- rus mógł prześlizgnąć się mimo testów Francuzki, szczególnie, że nie wiemy, czego wypatrywać. A może one lubią tlen. A my nie jesteśmy przecież konsekwentni; bardzo uważamy, aby nie skazić próbek mar- sjańskiej gleby albo powietrza naszymi zarazkami, prawda? A w drugą stronę? Jeśli grube ryby rzeczywiście wierzą swojej teorii, to dlaczego mieliby się przejmować, że możemy zarazić czymś Marsa? To nie ma sensu, pomyślał. Jeżeli zainfekował nas marsjański organizm, to dlaczego ja się nie zaraziłem? Dlaczego jestem zdrowy, a inni umierają? Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, Tony Reed czuł się winny. I bezużyteczny. Straszliwie się też bał. Ale tego akurat uczucia doświadczał przez całe życie. Doktor Yang Meilin spała, jednak niezbyt dobrze. Miała złe sny. Koszmary. Znów była stażystką w swoim rodzinnym mieście, Wuxi. Całą prowincję dręczyła wielka zaraza. Na ulicach leżało tyle trupów, iż noszono perfumowane maski z gazy, aby nie wdychać smrodu gni- jących ciał. Doktor Yang miała dyżur w szpitalu, na oddziale pełnym wrzesz- czących dzieci. Chude ręce i nogi, wydęte brzuszki. Choć te dzieci karmiono racjami żywnościowymi, dostarczanymi przez Międzyna- rodowy Czerwony Krzyż, nadal umierały. Kochała się z przystojnym lekarzem z Pekinu, ale nie potrafiła oddać mu się cała, bowiem przez cienkie zasłony, które zaciągnęli wo- kół łóżka, wciąż słyszała pełen bólu płacz tych wszystkich malców. Następnego ranka lekarz wrócił do Pekinu, nawet się z nią nie poże- gnał. A dzieci wciąż kwiliły, piszczały. I umierały. Doktor Yang wiedziała, że nie umierają dlatego, iż są źle żywio- ne. A gdy o tym pomyślała, sen zmienił się: dzieci stały się astronau- tami, zaś szpital kopułą na czerwonej powierzchni Marsa. Czuła się zupełnie bezsilna. Dlaczego oni umierają? Moim obowiązkiem jest ich ocalić, pomóc im, utrzymać ich przy życiu i sprawić, aby wrócili do zdrowia. Moim obowiązkiem jest pamię- tać. Pamiętać. Gwałtownie podniosła się na koi, na pokładzie Marsa 2 i natych- miast oprzytomniała. Ale nie mogła sobie przypomnieć, co ten sen miał jej przekazać. Ziemia WASZYNGTON: Edith mocno przyciskała słuchawkę do ucha, spoglądając przez okno swego hotelowego pokoju. - Jesteś zwolniona, Edie - powiedział Howard Francis, wście- kłym, zgrzytliwym głosem. Pierwszą myślą, jaka przemknęła jej przez głowę, była sprawa rozliczenia kosztów. - Dlaczego ja? - zapytała Edith. - Próbowałam się z tobą skon- taktować... - Miałaś tę pieprzoną wiadomość półtorej godziny wcześniej niż ktokolwiek inny - zaskrzeczał Francis - i po prostu usiadłaś na lau- rach! Mogliśmy nadać to przed jakąkolwiek inną stacją, nawet przed CNN, gdybyś tyłko dobrze zrobiła swoją robotę! - Starałem się dostać do was wszystkich. Próbowałam dostać się do re- daktora informacji, ale jakaś gówniana, mała zdzira mnie nie przepuściła. - Na rany Chrystusa, to była asystentka redaktora informacji! Po- winnaś była jej powiedzieć! - I co, miała mnie wyrolować? - Co takiego? Nasza stacja mogła pierwsza podać najważniejszą informację w historii! Pieprzyć naszą stację, pomyślała Edith. A na głos powiedziała' - Próbowałam jej powiedzieć, jak bardzo to jest ważne. Ona mi po prostu nie uwierzyła. Mogę się założyć, że nawet jeśli bym to jej powiedziała, to by uznała, że to jakiś kawał. - O mój Boże, Edie, tu chodzi o moją własną dupę. Będę miał szczęście, jeśli mnie po tym nie wyleją. - To byłoby, faktycznie, straszne - stwierdziła dziennikarka, głosem drżącym ze złości. Mam nadzieją, że wyleją was wszystkich, sukinsyny, dodała w myśli, kiedy odkładała słuchawkę. Później tego ranka, gdy Bmmado wstąpił po nią po drodze do siedziby NASA, Edith przekazała mu smutną wiadomość. - Dobra - powiedział, rozglądając się po cichym, wytwornym hotelowym lobby. - Myślę, że możesz przeprowadzić się do mnie. Edith uniosła brwi ze zdumienia. Bmmado uśmiechnął się, w ten swój chłopięcy sposób. - Na piętrze jest pokój gościnny. Możesz tam się cieszyć pełną prywatnością. Niczego ci nie sugeruję. Edith odwzajemniła uśmiech. - Jestem ci wdzięczna, Alberto. Naprawdę potrzebuje jakiegoś kąta, póki nie znajdę pracy. - Może w tym też będę mógł ci pomóc. Mam wielu znajomych wśród osób zajmujących się mediami. Edith zdumiała się, jak Brumado trzeźwo patrzył na świat. Rozu- miał, że te osoby związane z mediami to tylko jego znajomi, nie zaś przyjaciele. Soi 38: Poranek Jamie obudził się na długo przed świtem. Wiatr ucichł! Geolog leżał bez ruchu na koi, nasłuchiwał. Burza musiała się już skończyć. Nie słuchać było wiatru, zresztą w ciemnym wnętrzu łazika w ogóle nic nie było słychać, z wyjątkiem niespokojnego chrapania Connorsa i cichego szelestu, kiedy Joanna obracała się z boku na bok, na łóżku u góry. No i był jeszcze ten bezustanny szmer elektryczności i wen- tylatorów. Powoli, cicho, Jamie wyślizgnął się z koi i ubrany w skarpety oraz kombinezon, ruszył do kokpitu. Odsunął zasłony termiczne. Na zewnątrz wciąż było ciemno. Mars nie znał czegoś takiego jak mocne, księżycowe światło. Jego dwa satelity były zbyt małe, aby odbijać na powierzchnię planety aż tyle blasku. Waterman uruchomił reflektory na przedzie łazika. Powietrze było przejrzyste. Widział ścianę klifu, szarą i zniszczoną, niczym widmo jakiegoś pradawnego starca. Szybko zgasił reflektory, zasunął osłony i wrócił do swojej koi, zadowolony, iż burza naprawdę się skończyła. Wczołgał się pod cienki koc i na nowo zasnął. Śnił o Joannie, o tym, że wędruje z nią przez pustynię. Mieli na sobie zwykłe ubrania. Nie wiedział, czy to pustynia ziemska, czy też marsjańska. Na horyzoncie jaśniało miasto. Białe i błyszczące w go- rących promieniach słońca. Niezależnie od tego, ile przeszli, miasto ciągle pozostawało daleko. Wlekli się już od wielu godzin, zmęczeni, spragnieni, ociekający potem, jednak migotliwe wieże wcale się nie zbliżały. Stawali się coraz słabsi. Joanna osunęła mu się w ramiona, nagle okazało się, że jest naga. Oboje zatonęli w palącym piachu, umierający, zbyt słabi, aby iść dalej. Jamie trzymał w dłoni swój amulet, jednak mały kamienny niedźwiedź stopił się w tym straszliwym żarze i wypłynął spomiędzy jego palców. Sięgał po niego, grzebiąc w piasku, chciał go - i nagle się obu- dził. Stwierdził, że właśnie szarpie prześcieradło, które splątało mu się między nogami. Zmieszany, wstał z koi i ruszył do łazienki, nie czeka- jąc, aż zbudzi się ktoś jeszcze. Ogolił się, po raz pierwszy od opusz- czenia kopuły. Zdawało mu się, że ostrze tnie skórę, chociaż nie zo- baczył krwi. Pewnie nie została mi już ani kropla, stwierdził ponuro. Szczypało, kiedy polewał zranione miejsce płynem po goleniu, ale to uczucie było nawet miłe, po tych dniach tępego, męczącego bólu. - Dzięki - wymamrotał Jamie do odbicia swej świeżo ogolonej twarzy, spoglądającego nań z metalowego lusterka. -Tego mi było trzeba. - Oblicze, na które patrzył, było wymizerowane, o przekrwio- nych oczach i zapadłych policzkach. Zaczynasz się zamieniać w praw- dziwą bladą twarz, mruknął do siebie. Joanna też wyglądała gorzej, a Ilona ledwie zdołała podnieść się z koi i odwiedzić łazienkę. Gdy w ponurych nastrojach zjedli śniada- nie, Jamie ruszył z Connorsem na zewnątrz, mimo słabych protestów astronauty. -1 tak nie będzie konferencji prasowej, póki nie naprawimy anteny - zauważył Waterman. - Nie ma powodu, żebym zostawał w środku. Miał wrażenie, że Pete jest za słaby i zbyt chory, aby się z nim spierać. Sam Jamie też czuł się wymięty i zmęczony. Sen nie pomógł mu odzyskać sił. Bóle, które męczyły go już od dwóch dni, teraz jesz- cze się nasiliły; czuł każdy mięsień. Kiedy opuścili śluzę, w powietrzu unosiły się ranne mgły. Macki szarawych oparów wiły się powoli, wyglądały jak duchy. Skąd się bie- rze ta wilgoć? - zastanawiał się Jamie. Jest tu każdego dnia. Niknie, dotknięta promieniami słońca, a następnego ranka powstaje jej jesz- cze więcej. W jaki sposób? Dlaczego? Connors nie kłopotał się o mgłę. - Wygląda na to, że czeka nas sporo kopania. Od nawietrznej łazik był niemal po dach zasypany piachem, tak drobnym i sypkim, że kiedy go dotknęli, buchał pyłowymi chmura- mi. - Dobrze, że właz jest po osłoniętej stronie - stwierdził Water- man. - Wątpię, żeby ten piach był na tyle ciężki, by zablokować wyj- ście - zauważył astronauta, kiedy wędrowali przez pyliste zaspy, każ- dym krokiem wzniecając tumany kurzu. - Założę się, że moglibyśmy je bez trudu otworzyć. Być może, pomyślał Jamie. Connors powoli, z trudem gramolił się po drabince, przymoco- wanej do ściany łazika - zaraz za przeszklonym kokpitem. Zaczął przyglądać się antenie mikrofalowej. - Dokładnie, jak myślałem - Waterman, czekający u dołu drabi- ny, usłyszał głos Pete'a. - Cholerny piach dostał się pod uszczelkę... O cholera, wprost nie wierzę, że to zrobiłem! - Co? Wszystko w porządku? - Tak. Po prostu popełniłem głupotę, to wszystko. Próbowałem wydmuchnąć pył z uszczelki. Connors mruczał coś pod nosem. Wtedy Jamie zrozumiał, o co chodziło. - Z hełmem na głowie! - Nieźle sobie zaparowałem wizjer. - Włącz nawiew. - Właśnie włączyłem. Para już znika. Astronauta zszedł na dół i ruszył do zewnętrznego schowka na sprzęt przy module laboratoryjnym. Wyjął stamtąd narzędzia: delikatną szczotkę drucianą i szufelkę. W ciągu kilku minut oczyścił szczyt anteny z piachu. Przez radio poprosili Joannę, aby sprawdziła teraz połączenie telewizyjne. Zobaczyli, że ramię anteny się rozgina; potem jej talerz obraca się powoli, kierując na kosmoloty, orbitujące nad równikiem. Wreszcie znieruchomiał. Joanna zameldowała, że nawiązała kontakt z bazą. - Wosnesenski mówi, że konferencja prasowa zacznie się za go- dzinę, jeśli do tej pory będziemy gotowi - oznajmiła. - To nic musimy się przy tym pocić - stwierdził Connors. Jamie mruknął pod nosem, że szczerze mówiąc, to bardzo się już spocił w swoim skafandrze. Był pewien, że astronauta także. - Wchodź do środka - astronauta polecił Watermanowi. - Ja pój- dę na drugą stronę i odkopię jedno koło, a ty sprawdź, czy damy radę ruszyć, nie odkopując pozostałych. - Mogę ci tu pomóc. - Nic, tak będzie dobrze. Ten piach jest tak lekki, że można by go zmieść zwykłą szczotką do kurzu. Jak będę potrzebował pomocy, to cię poproszę. Może po konferencji wszyscy czworo będziemy mu- sieli brać się za łopaty. - Na pewno dasz sobie radę? - Jamie, nie zgrywam bohatera. Jak będą potrzebował pomocy, to o nią zawołam, nic ma strachu. Waterman niechętnie ruszył do łazika. Odkurzanie piachu ze ska- fandra zabrało mu więcej czasu niż zazwyczaj. Zostawił hełm w śluzie, przegramolił się przez człon dowodzenia do kokpitu. Joanna siedziała na miejscu pilota, przemawiała do monitora. Jamie rozpoznał na nim twarz Burta Kleina, amerykańskiego astronauty z Marsa 2. Klein, widząc Indianina, uśmiechnął się szeroko - No, chłopaki, naprawiliście sobie antenę? - powiedział. Jamie wymamrotał coś potwierdzająco, potem odezwał się przez radio do Connorsa. - Wszystko w porządku, mamy na ekranie obraz z Marsa 2. - Świetnie - wysapał Connors. - Wszystko gra. Niemal już oczy- ściłem prawe przednie koło. Przenosząc spojrzenie ze zmęczonej twarzy Joanny na wesołe, zdrowe oblicze Kleina, Jamie uświadomił sobie, jak źle musi być z ich czwórką. On ma różową skórę, pomyślał geolog. Na ekranie pojawił się doktor Li i zaczął wydawać polecenia związane z konferencją prasową, mającą zacząć się za godzinę. Popro- sił Watermana, aby przed jej rozpoczęciem zawołał Connorsa do środ- ka pojazdu. Geolog porównał wskazania swojego zegarek z wyświetla- czem w kokpicie, następnie zostawił Joannie obsługę komunikatora. Na ekran powrócił Klein. Dziewczyna gadała z nim tak, jakby razem ze starym kumplem rozprawiała o pogodzie. Jamie zobaczył, iż Brumado włożyła świeży kombinezon o bar- wie koralowego różu, zrobiła też sobie makijaż. Doszedł do wniosku, że usiłuje ukryć swojąbladość, chce dobrze wyglądać przed dzienni- karzami. I przed ojcem. Cisnąc się z powrotem do śluzy, w swoim niewygodnym skafan- drze. Jamie przeszedł obok Ilony. Malater siedziała na ławie, wygląda- ła na wyczerpaną. Ona także zrobiła sobie makijaż, ba, nawet na koł- nierzu kombinezonu zawiązała jaskrawą chustę w kwiaty. Wciąż jed- nak była okropnie blada i słaba. Waterman spróbował ją rozweselić. - Jesteś gotowa na sławę? Uśmiechnęła się słabo. Żaden makijaż nie zdołałby ukryć jej wymizerowanej twarzy, przekrwionych oczu. Ale może i dobrze wy- padnie przed kamerami. Dzisiaj najważniejsze będzie odkrycie życia na Marsie, a nie nasze zdrowie Łączne opóźnienie w przekazie informacji między Ziemią i Mar- sem wynosiło teraz ponad dwadzieścia pięć minut, więc niemożliwe było przeprowadzenie wywiadu na żywo. Dlatego przedstawiciele me- diów i kontrolerzy lotu wymyślili coś innego. Spośród tłumu reporte- rów, którzy pojawili się w Królewcu, Houston, Waszyngtonie i innych stolicach, wybrano dwunastu dziennikarzy. Każdy z owej dwunastki znajdował się w innym miejscu Ziemi. Każdy też mógł zadać pyta- nie jednemu z badaczy Marsa. Miało nie być ciągów pytań. Alberto Brumado, przebywający w Waszyngtonie, miał wypełnić czas między pytaniem, a odpowiedzią, gawędząc i komentując wszystko wspólnie z kontrolerami misji, kierownikami projektu oraz z politykami zebra- nymi w Królewcu i w innych miejscach. Wielu polityków przybyło, aby osobiście stanąć przed kamerami, pragnąc grzać się w blasku wielkiego odkrycia i pozwolić światowym mediom na przeprowadzenie z nimi wywiadów w globalnej telewi- zji. Jamie zastanawiał się, czy pośród osób zadających pytania zna- lazła się Edith. Uznał, że pewnie nie. Ona dopiero zaczyna pracę dla stacji, jeszcze nie zaszła tam na tyle wysoko. Obie kobiety usiadły na fotelach w kokpicie, Jamie oraz Connors stanęli za nimi. Przez ostatnią godzinę Pete ledwie zdążył odkopać jed- no z kół łazika i wgramolić się do środka. Zdjął tylko górną połowę skafandra i zajmując miejsce obok geologa, wciąż miał na sobie bu- ciory i liliowo białe spodnie ubrudzone czerwonym pyłem. Choć pró- bował go odkurzyć, nadal roztaczał ostrą woń ozonu. Pod kopułą, przed ekranem komunikatora siedział Wosnesenski, na orbicie doktor Li. Ludzie na Ziemi mogli więc rozmawiać z każ- dym zespołem marsjańskiej ekspedycji. Przed oficjalnym rozpoczęciem konferencji na ekranie zjawił się Brumado. Pogratulował córce, a Joanna podziękowała mu pełnym mi- łości głosem. Jamie poczuł się niemal zazdrosny o ciepły uśmiech, jaki podarowała ojcu. Kiedy transmisja dotarła do Brumado, Alberto nie dał po sobie poznać, aby był zszokowany czy choć zatroskany stanem swojej córki; uśmiechała się, nie wspominając o tym, jak się czuje. On pewnie jest zbyt podekscytowany, żeby to w ogóle zauważyć. Może za bardzo się nad sobą użalamy. Jeśli tego nie widać w telewizji, to w takim razie, jak źle jest z nami naprawdę?Kolejność, w której re- porterzy zadawali pytania, była całkiem przypadkowa, wylosował ją komputer kontroli lotu z Królewca. Wszyscy uznali, że jest to właśnie odpowiedni, naukowy sposób na rozwiązanie kwestii pierwszeństwa. Jako pierwsza zjawiła się zatem dziennikarka z Hongkongu, oszała- miająca urodą kobieta o skórze jak porcelana i migdałowych oczach, potrafiących natchnąć poetę". - Na wstępie chciałam pogratulować pani największego odkrycia ery kosmicznej - powiedziała z nienagannym brytyjskimi akcentem. Jej głos brzmiał srebrzystym sopranem, niemalże śpiewała. - A mo- je pytanie brzmi: kto z was naprawdę dokonał odkrycia i jak się czu- liście, kiedy po raz pierwszy uświadomiliście sobie, że znaleźliście życie na Marsie? Joanna obróciła się i niepewnie spojrzała na Ilonę, siedzącą obok. Twarz kobiety z Hongkongu zastąpiło tymczasem oblicze Brumado, na czas, jaki ich odpowiedź potrzebowała, aby dotrzeć do Królewca. Dźwięk ściszył się automatycznie, do prawie niesłyszalnego pozio- mu. - Ja odpowiem - oznajmiła Ilona, zmuszając się do uśmiechu. - Doktor Brumado pierwsza zorientowała się, że to, co oglądamy pod mikroskopem, jest żywe. Ona jest naszym biologiem i to ona jest tą osobą, która dokonała tego odkrycia. Joanna dodała: - Była ze mną doktor Malater. Obie badałyśmy próbki zebra- ne tego ranka. Tylko przypadkiem to ja pierwsza oglądałam je pod mikroskopem, ale wspólnie pracowałyśmy przy zbieraniu i przygo- towywaniu tych próbek. Można powiedzieć, że razem dokonałyśmy tego odkrycia. Ilona znów się odezwała, jej gardłowy głos brzmiał o oktawę ni- żej niż u Joanny. - A co do tego, jak się wtedy czułyśmy - to był najbardziej pod- niecający moment mojego życia. To było lepsze niż seks. Brazylijka, choć blada, zarumieniła się. - To było naprawdę ekscytujące - zgodziła się. - Myślę, że w pierwszej chwili żadna z nas nie mogła w to uwierzyć. Potem, kie- dy wreszcie przekonałyśmy się, że to dzieje się naprawdę, że próbka pod mikroskopem to naprawdę jakaś forma życia, spojrzałyśmy po sobie i nie mogłyśmy wykrztusić ani słowa. - Co u mnie jest czymś bardzo niezwykłym - rzuciła Ilona. - Uświadomiłyśmy sobie, że to jedno z najdonioślejszych odkryć w historii nauki. Czułam się... jak to będzie po angielsku? Oszołomiona. Tak, właśnie. To była oszałamiająca chwila. Napraw- dę oszałamiająca. - Czułam się, jakbym tańczyła - powiedziała Malater. Ale byłaś zbyt zmęczona i słaba, żeby tego spróbować, dodał w myślach Jamie. - Wszyscy musimy pamiętać - dodała Joanna, już poważniej- szym głosem - że tego odkrycia nie dokonała tylko doktor Malater i ja. To doktor Waterman był tym, który uznał, że rów tektoniczny to najbardziej prawdopodobne miejsce, w którym można znaleźć życie. Są też jeszcze pozostali naukowcy i astronauci. Bez nich nigdy byśmy tu nie dotarli. Wszyscy ludzie biorący udział w tej wielkiej ekspedycji, wszyscy ludzie wspomagający naszą misję z Ziemi, każdy z nich ma swój udział w tym odkryciu. Jesteśmy zespołem, który rozlokowany jest na przestrzeni ponad dwustu milionów kilometrów i obejmuje dwa światy. Każdy z nas odegrał w tym swoją rolę. Ona naprawdę jest rodzoną córką swojego ojca, pomyślał Jamie. Może zrobić kiedyś niezłą karierę przy organizowaniu i prezentacji badań naukowych. Pytania były zwykle powierzchowne. Jakiś Francuz, wyglądający na znudzonego, spytał Connorsa, jak się czuje, będąc jedynym czar- noskórym człowiekiem na Marsie. Astronauta uśmiechnął się szero- ko i odpowiedział jednym słowem: - Okropnie. Ale kiedy na ekranie znów pojawił się Brumado rozmawiający z jakimś politykiem, Connors mruknął: - Pieprzony dupek. Kiedy przyszła kolej na Jamiego, amerykański reporter zapytał go, jak się poczuł, kiedy okazało się, że słusznie walczył o zmianę pla- nu misji i wysłanie wyprawy do Wielkiego Kanionu. Waterman żałował, że Edith nie miała takiej siły przebicia, aby dostać się na konferencję. Zatęsknił do jej jasnych włosów i wesołego uśmiechu. - Nie było nigdy żadnej walki - wyjaśnił mężczyźnie o chy- trej twarzy. - Mieliśmy plan misji, ale ułożono go na Ziemi, na dłu- go przed tym, jak tu przylecieliśmy. Na szczęście kontrolerzy lotu i dowódca ekspedycji, doktor Li, a także kosmonauta Wosnesenski oraz moi koledzy naukowcy, wszyscy dostrzegli sens takiej zmiany planów, dzięki czemu mogliśmy dokonać tego znaleziska. Musieli- śmy wykazać się elastycznością i zmienić plan, co doprowadziło do tych odkryć. Jamie dostrzegł właśnie kolejną, wspaniałą zaletę przebywania na Marsie: rozmówca nie mógł ci przerywać. Ani powstrzymać cię przed udzieleniem odpowiedzi tak drugiej i szczegółowej, jak sobie tylko życzyłeś. - Inną sprawa jest to - dodał jeszcze, na chwilę zapominając o znużeniu - że odkryliśmy coś więcej niż tylko zwykły porost. Ży- cie nigdy nic występuje tylko w jednej postaci, wierny to z Ziemi. Musi być tutaj marsjański system ekologiczny, łańcuch żywych orga- nizmów. Na pewno są organizmy będące w hierarchii niżej niż porost, który odnaleźliśmy. Ale naprawdę ciekawe jest to, czy istnieją jakieś organizmy znajdujące się od niego w tym łańcuchu wyżej? Albo czy w przeszłości były takie wyższe organizmy? Zerknął w dół, na Joannę, która uśmiechała się zachęcająco. Con- nors poklepał go po ramieniu. -Tutaj, w Wielkim Kanionie odkryliśmy formację skalną, która może nie być pochodzenia naturalnego. To oczywiście mówienie bar- dzo na wyrost, ale może kiedyś mieszkali tu jacyś inteligentni Marsja- nie. Mamy sposobność - tak naprawdę, to obowiązek - aby powrócić na Marsa z ekspedycją, wyposażoną tak, by zostać tu dłużej i znaleźć odpowiedzi na te pytania. Jamie z satysfakcją ujrzał błysk oczu Alberto Brumado, kiedy ta przemowa dotarła na Ziemię. Następny reporter poniechał przygotowanego wcześniej pytania. - Czy to znaczy - powiedział - że na Marsie mogły żyć isto- ty rozumne? Na jego twarzy widać było niedowierzanie. - Tak. Choć nie wiemy, czy naprawdę istniały. Szansę na to wy- dają się spore, ale - po prostu nie wiemy wystarczająco dużo o Marsie, aby to stwierdzić, w ten czy inny sposób. Obraz na monitorze zamazał się, każdy chciał dowiedzieć się cze- goś o inteligentnych Marsjanach. Dopiero Brumado przywrócił porzą- dek, wykrzykując wśród tego harmidru nazwisko następnego dzien- nikarza wylosowanego przez komputer. Wszystkie następne pytania dotyczyły „prawdziwych, żywych Marsjan". Większość z nich zadano Jamiemu, który doszedł do wnio- sku, że są one w większości banalne i wtórne. Przypomniał sobie swo- jego kolegę, prawnika, który na zbędne jego zdaniem pytania odpo- wiadał szorstkim ,jak wyżej". Joanna przerwała im wreszcie, mówiąc: - Chcę się upewnić, czy wszyscy dokładnie rozumieją, co znaleź- liśmy tutaj na Marsie. Odkryliśmy żywe organizmy, przypominające ziemskie porosty. Nie znaleźliśmy żadnego dowodu na istnienie ro- zumnych Marsjan, nawet takich, którzy wymarli wieki temu. Jamie przytaknął. - To prawda. Moje spekulacje na temat rozumnych Marsjan są niczym więcej, jak tylko spekulacjami, których źródłem jest pewna formacja skalna, widziana przez nas z daleka. Wreszcie Brumado oznajmił, iż wypowiedziało się już wszyst- kich dwunastu dziennikarzy. - Teraz musimy przełączyć się do Białego Domu. Prezydent i wiceprezydent Stanów Zjednoczonych chcą powiedzieć naszym badaczom kilka słów. Obraz zamigotał, a potem ukazał się na nim prezydent, szeroko uśmiechnięty. Siedział na obitym skórą fotelu, przy marmurowym ko- minku. Za nim wsiał portret Thomasa Jcffersona. - Chciałbym dołączyć się do gratulacji i życzeń dla was, badaczy Marsa - powiedział prezydent, swoim najmilszym tonem. - Dokona- liście wspaniałej rzeczy i cały naród, cały świat jest podekscytowany waszym odkryciem. Na ekranie ukazała się szersza panorama. Po drugiej stronie wy- gasłego kominka, na mniejszym fotelu siedziała wiceprezydent, ubra- na w ciemnozielony żakiet, który świetnie pasował do jej upiętych, ja- snych włosów. Na stole, po prawej stronie wiceprezydent, stało brą- zowe popiersie Jeffersona. - Chcę osobiście złożyć wam wszystkim gratulacje, a także za- pewnić was, że rząd uczyni wszystko, co w jego mocy, żeby poprzeć dalsze badania Marsa. Na chwilę skromnie spuściła wzrok, ale jej głos pozostał mocny i ostry, gdy dodała: - A jeśli obywatele tego wielkiego kraju wybiorą mnie, abym przewodziła nowemu rządowi, będziemy wspierać misję na Marsa, a także rozwój ekonomiczny obszaru wewnątrz orbity Księżyca. Connors parsknął: - Ciekawe, czy ona wie, co to znaczy „obszar wewnątrz orbi- ty Księżyca"? - Wie to jeden z jej asystentów -powiedział Jamie. -Na teraz to wystarczy. Na ekranie ponownie zjawiła się twarz Brumado, ogłaszającego, że teraz kilka słów powie prezydent Federacji Rosyjskiej. Zabrzęczało radio. Jamie nachylił się między kobietami, wy- łączając dźwięk w przekaźniku telewizyjnym i naciskając przycisk pozwalający na odebranie rozmowy. - Tutaj Li Chengdu - z głośnika zabrzmiał słaby głos dowódcy ekspedycji. - Obawiam się, że jest jeszcze długa kolejka polityków czekających na to, aż pojawią się w telewizji. Będzie lepiej, jeśli za- miast słuchać tych przemów, przygotujecie łazik do opuszczenia do- liny. Nagramy to wszystko, więc będziecie mogli to sobie obejrzeć, jak będzie czas. Jamie spojrzał na Connorsa, który kiwnął głową na znak zgo- dy. - Tak jest - powiedział astronauta. - Skontaktujemy się z kopu- łą, kiedy będziemy gotowi do drogi. - Bardzo dobrze. Ilona powoli wstała z fotela po prawej stronie i przeciągnęła się niczym kotka. - Zawołajcie mnie, kiedy przyjdzie kolej na premiera Izraela. Waterman zaśmiał się i sięgnął, aby wyłączyć radio. - Jeszcze jedno pytanie - głos Li sprawił, że wszyscy zamarli bez ruchu. - Jak się czujecie? Spoglądając na zmęczone, wychudłe twarze swych towarzyszy, Jamie odpowiedział: - Cokolwiek to jest, wszyscy to złapaliśmy. Bóle, osłabienie - bardzo nas to przyhamowuje. - Postanowiłem, że wyślę pod kopułę doktor Yang. Przybędzie za kilka godzin, żeby pomagać doktorowi Reedowi. Koniecznie musi- cie wrócić do bazy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, żeby uzyskać opiekę lekarską. - Ale co to jest? - spytał Jamie. - Co nam jest? Przez dłuższą chwilę z głośnika dobiegały tylko słabe trzaski za- kłóceń. Wreszcie Li powiedział: - Jeszcze nie wiemy. Ale w związku z pogorszeniem waszego zdrowia, bardzo pilną sprawąjest to, żebyście szybko dotarli pod ko- pułę i uzyskali pomoc lekarską. Tak szybko, jak tylko zdołacie. Jamie chciał już zapytać, co by się stało, gdyby nie udało im się dotrzeć do bazy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, ale ugryzł się w ję- zyk. Tak naprawdę, nie chciał znać odpowiedzi. Ziemia WASZYNGTON: Gdy tylko z pokoju wyszedł ostatni członek ekipy telewizyjnej, uśmiech wiceprezydent od razu zniknął. Tłum przedstawicieli mediów, tłoczących się w biurze wiceprezy- dent, nie stanowił czegoś nadzwyczajnego, ale to był przecież bardzo nadzwyczajny dzień. Konferencja prasowa prosto z Marsa. A ten cho- lerny Indianin wykręcił się ze swojej części umowy. Spojrzała na dwóch swoich asystentów, którzy zostali w pokoju. Jej doradczyni medialna stała przy niewielkiej szafce, służącej jako barek. Z kolei Harvey Todd, doradca do spraw nauki i technologii, niespokojnie przechadzał się pod oknami, na które zasunięto kotary. Musiał się nieźle zdenerwować, pomyślała. Podniosła się z niewiel- kiej sofy, na której siedziała podczas rozmów z reporterami i ruszyła do biurka. To było małe, misternie wymodelowane biurko z ciemne- go, połyskującego różanego drewna, pięknie dopasowane proporcja- mi do drobnej pani wiceprezydent. Doradczyni medialna podała jej kieliszek zimnej wódki z sokiem cytrynowym, a ona usiadła za biurkiem, na bordowym, obrotowym krześle. Upiła mały łyk lodowato zimnego drinka, a potem zapytała Todda: - No i co? Wyglądał na zaskoczonego. Był niewysokim, nerwowym człowie- kiem i choć dopiero niedawno skończył trzydziestkę, przerzedzały mu się już włosy. Wyglądał na mięczaka, jednak w rzeczywistości ostro- ścią dorównywał brzytwie. Ukończył nauki polityczne i zarządzanie na Princeton, a z pisarzy najwyżej cenił Nicola Machiavcllego. Z trudem przełknął ślinę i spróbował się uśmiechnąć. - Tak sobie myślę, że ta konferencja przebiegła bardzo dobrze, prawda? - nieco rozpaczliwie spytał doradczyni medialnej. Przytaknęła, ale bez uśmiechu. - Ten cholerny Indianin nie powiedział nawet słowa poparcia dla mnie - warknęła wiceprezydent. - Specjalnie dla niego wyrwałam się ze swoim oświadczeniem, a on tylko gadał o tych pierdolonych Mar- sjanach, - Cóż, on jest naukowcem... - Gówno prawda! Doradczyni medialna siedziała teraz na sofie, którą opuściła jej szefowa, sztywno założyła nogę na nogę. - Mamy jego pisemne oświadczenie — oznajmiła. — Możemy je ogłosić, kiedy tylko pani będzie chciała. - Powinien powiedzieć, że będzie mnie popierał - wiceprezydent uparcie obstawała przy swoim. - Nic jestem pewien, czy akurat teraz była odpowiednia chwila, aby wygłaszać takie oświadczenie - nieśmiało wtrącił Todd, palcem wskazującym drapiąc swój okrągły podbródek. - Czego do diabła uczyli cię w tym Princeton? - krzyknęła wi- ceprezydent. - Jaka chwila mogłaby być lepsza od tej, niż kiedy cały jebany świat oglądał transmisję? Poparcie prosto z Marsa, na litość boską! Co innego mogłoby zrobić większe wrażenie na wyborcach, ty imbecylu o papkowatym mózgu? Todd usiłował wytrzymać wściekłe spojrzenie szefowej, ale nie zdołał. Odwrócił wzrok i skupił go na malowidle, którym kazał ozdo- bić biuro: oryginalny obraz Bonestella, z wyobrażeniem kosmosu. Do- radczyni ruszyła w stronę barku. - Myślę, że będzie lepsza chwila na to, żeby ogłosił swoje popar- cie - powiedziała, wlewając burbona do szklanki pełnej kostek lodu. - Myślisz? - Lepsza chwila nastąpi, kiedy wylądują z powrotem na Ziemi. Wszyscy będą to oglądać. I nie będzie pani musiała walczyć z Marsja- nami o uwagę mediów. Wściekły grymas na twarzy wiceprezydent złagodniał, zmienia- jąc się w zamyślenie. Upiła łyk swojego drinka. Todd spojrzał na do- radczynię ze szczerą wdzięcznością. Uśmiechnęła się do niego i wy- szeptała: - Jesteś teraz moim dłużnikiem. Soi 38: Popołudnie - I co, nie mówiłem? - sapnął Connors. - Lekki jak piórko. Astronauta i Jamie usuwali łopatami czerwony piach, który zgro- madził się z boku łazika. Waterman pomyślał, iż ów pył jest tak lekki, że po prostu mogli włączyć elektryczne silniki i koła przeszłyby przez niego jak przez masło. Ale Petc nalegał, by nie ryzykowali bez po- trzeby. Zatem obaj kopali, pomimo zmęczenia, bólu rwącego im ra- miona i nogi, mimo narastających mdłości, które przelewały się przez wnętrzności Jamiego gorącymi, ohydnymi falami. Poranna mgła znikła niemal zupełnie, jeszcze tylko kilka falują- cych pasm kłębiło się tam, gdzie nie sięgały promienie słońca. Piętrzy- ły się nad nimi klify, wielkie, szorstkie ściany, przysłaniające pół nieba i biegnące za horyzont, zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Pomarańczowe smugi porostów na tle czerwonych skał były zna- komicie widoczne. Jamie zastanawiał się, czy ich znajdujące się ni- żej kolonie mająjakiś sposób usuwania z siebie pyłu, który pokrywał teraz dno kanionu na głębokość kilku cali. Nie będziemy tutaj na tyle długo, aby to sprawdzić. I nie mamy zdalnie sterowanej kamery, żeby to oglądała za nas. Cholera. Piach, w który wbili łopaty, uniósł się tumanami, przedziwnie miękkimi, wolno płynącymi obłokami, które sennie dryfowały na wietrze, łagodnie wiejącym w kanionie. Jamie zobaczył, że skafan- der Connorsa umazany jest rdzawym pyłem niemal po pachy. Spojrzał w dół i spostrzegł, iż jego niebieski strój wygląda podobnie. - Jedyna zaleta - dyszał astronauta - tego czegoś... To, że... nie przyczepia się... do wizjera. Waterman skinął głową wewnątrz hełmu. - Na Księżycu.... cholerny kurz się przyczepia... jest.... nałado- wany.... elektrycznością statyczną. - Oszczędzaj oddech - powiedział Jamie. -Tak... Obie kobiety zostały w środku, przygotowując moduł laboratoryj- ny do podróży. Cenne preparaty z porostów zostały bezpiecznie scho- wane do szczelnych pojemników. Ilona martwiła się, że te organizmy mogą umrzeć z braku słonecznego światła, ale Joanna przypomnia- ła, iż najprawdopodobniej potrafią przetrwać długie okresy ciemno- ści, zapadając w letarg. Robią to, kiedy burze piaskowe okrywają ska- ły na całe dni albo nawet tygodnie. - Myślę... że to.... wystarczy - wydyszał Connors, kiedy Jamie kopał przy kole na samym tyle modułu z zaopatrzeniem. - Myślisz, że będziemy mieli... wystarczającą przyczepność? - Waterman też dyszał. - Tak... Wygląda na to, że jest w porządku. - Sprawdźmy to. Powlekli się do śluzy, okropnie zmęczeni i wgramolili się do środ- ka pojazdu. Jamie chciał zostawić swoją łopatę na zewnątrz, ale Con- nors nalegał, żeby wsadzili oba szpadle na ich miejsca w zewnętrznym schowku na sprzęt, przy module laboratoryjnym. Dobrze, że chociaż Pete nie zaniedbuje szczegółów, pomyślał Jamie. To pewnie zasługa jego astronautycznego wyszkolenia. Wydobycie się ze skafandrów oraz ich odkurzenie zajęło im po- nad godzinę, chociaż pomagały im Joanna i Ilona. Malater zresztą na wiele się nic przydała; była zbyt osłabiona. Musimy teraz żałośnie wy- glądać, stwierdził geolog. Dobrze, że Michaił nas nie widzi. - Zjedzcie coś - poleciła Brazyiijka, sama blada jak ściana. Jamiemu jednak przewalały się wnętrzności. - Wątpię, żebym zdołał cokolwiek utrzymać w żołądku. - Przynajmniej baton energetyczny. Glukoza dobrze ci zrobi. Ilona opadła ciężko na ławę w środkowej części łazika, oczy miała przymknięte. Connors zajrzał do lodówki. - Może jakiś sok... Czuję się, jakbym miał kaca. I to giganta. - Sok podniesie ci poziom cukru we krwi - stwierdziła Joanna. - To może być niezłe. Okazało się, że sok pomarańczowy już się skończył. W lodówce nie było żadnego innego, poza pomidorowym. Pete chwycił plastyko- wy pojemnik i zdjął zakrętkę. Uniósł go do ust, pociągnął cztery wiel- kie łyki i podał Jamiemu. Waterman stwierdził, że nawet jeśli to, na co chorują, jest zakaźne, to i tak już wszystko jedno. Wychylił więc pojemnik niemal do dna. - W zamrażalniku są jeszcze koncentraty soków - słabym gło- sem zawoła Ilona. - Wystarczy nam do nich wody? - spytał geolog. - Tak, powinno — odparła Joanna. - Sprawdzę. Connors powlókł się do kokpitu. Nie dotarł jednak dalej niż do ławy, stojącej w połowie drogi. Opadł na nią, naprzeciwko Ilony. - Moje... nogi... Jezu... nie mam siły. Jamie przepchnął się obok Joanny, spiesząc ku astronaucie, po- budzony nagłym zastrzykiem adrenaliny. Connors wyglądał na prze- straszonego, Brazylijka - na przerażoną. - Pete, co się dzieje? -Nie mogę... Po prostu czuję... taka cholerna słabość... - Dobrze już, dobrze. Po prostu siedź tutaj. Odpocznij. -Ale my mamy... - Ja mogę poprowadzić. -Ty? - Potrafię. Wiem jak. -Tak... ale... Jamie uśmiechnął się szeroko, aby wszyscy widzieli. - To jest jak jazda półciężarówkąpo Nowym Meksyku. Nie ma strachu. Waterman pomyślał, że chciałby naprawdę być tak pewnym siebie. Poszedł do kokpitu i usiadł na miejscu kierowcy. Oczywiście szkolono go w obsłudze łazika, jako zastępczego kierowcę. Przez wie- le długich godzin przypatrywał się też, jak prowadzą Wosnesenski i Connors. Kierował pojazdem, ale pod ich czujnym spojrzeniem. Dam teraz radę zrobić to wszystko sam? Tak, do cholery. Mu- szę. Nie spiesząc się, z rozmysłem robiąc wszystko powoli i ostroż- nie, Jamie dokładnie obejrzał pulpit sterowniczy. Potem uruchomił silniki. Elektryczny generator pod jego siedze- niem zabrzmiał wyższym tonem. Jakie to śmieszne, pomyślał geolog, że nawet nie wiesz, iż jakieś urządzenie buczy, póki ten dźwięk się trochę nie zmieni. Albo nie ucichnie. - No to jazda! - zawołał przez ramię. Ilona uśmiechnęła się sła- bo. Joanna siedziała obok Connorsa, trzymając w ręku plastykowy kubek. Zmieniła się teraz w pielęgniarkę, istną Florence Nightingale, zauważył Jamie. Czy Pete wyzdrowieje? Czy Ilona z tego wyjdzie? Boże, oni oboje mogą umrzeć. Wszyscy możemy umrzeć. Łazik ruszył przed siebie, skręcił gwałtownie w lewo, potem wy- prostował kurs, kiedy Waterman zdjął nogę z pedału gazu i mocno chwycił kierownicę. - Jedziemy! - krzyknął. - Ruszyliśmy! Trójka chorych za jego plecami nie powiedziała ani słowa. Jedziemy w złym kierunku, pomyślał geolog. Do wioski w klifie jedzie się w drugą stronę. Zostawiamy ją za sobą. Mimo własnego bólu i straszliwego osłabienia, które wysysało mu z ciała ostatnie siły, Michaił Wosnesenski z ponurąminąprzywdzie- wał skafander kosmiczny. Pomagali mu Abell i Mironow, jednak ża- den z nich nie wyglądał lepiej niż dowódca. To ten pył, pomyślał Michaił, to musi być pył. Starał się odrzucać pomysł, że nęka ich jakaś straszna, marsjańska infekcja, uznawał go za zbyt nieprawdopodobny, aby w ogóle go rozważać. Jednak w głę- bi duszy bał się, że mimo wszystko złapali tu jakiś obcy zarazek, na który nie ma lekarstwa. Choć doktor Li mówił, że Wosnesenski może zostać w kopule, kiedy przybędzie ładownik, jednak Rosjanin cytował mu przepisy tak długo, aż dowódca ekspedycji niechętnie zgodził się na jego asystę w trakcie przylotu POL-a. Może jestem chory, mówił sobie w duchu Rosjanin, ale wciąż znam swoje obowiązki. Według regulaminu, w pobliżu lądowania po- winien przebywać kosmonauta ubrany w skafander i gotów do pomo- cy. Ta zasada ma swój sens i póki mogę stać na nogach, nie pozwo- lę, aby została złamana. Chwiejąc się, przekroczył przez właz śluzy i stanął obok kopuły - postać w czerwonym skafandrze na rdzawej powierzchni Marsa. Do- kładnie według harmonogramu, na różowym niebie zjawił się POL, przemknął po nim i rozwinął spadochrony. Nadęły się, tworząc per- fekcyjne, białe półkule, pod którymi dyndał ładownik przypominający filiżankę na spodku. W precyzyjnie określonym momencie spadochro- ny odczepiły się i uruchomiono silniki hamujące. Pojazd pilotował ko- smonauta Dimitr Josifowicz Iwszenko i jego zastępca, Oliver Zieman. Wylądowali w odległości około dwustu metrów od bazy. Ładownik wiózł tylko jednego pasażera, doktor Yang Meilin, a także ładunek lekarstw, spakowany do plastykowych pudeł.Nie mi- nęło pół godziny, a już malutka doktor Yang naradzała się z Tonym Reedem w gabinecie lekarskim pod kopułą. Ciężko zgadnąć, co skrywa się za tymi skośnymi oczyma, po- myślał Brytyjczyk, pokazując jej dane z badań lekarskich całego personelu bazy. - Wygląda na to, że najgorzej czują się ci z łazika - mówił Tony. - Ale między Bogiem, a prawdą, z większością osób obecnych pod kopułą też jest całkiem kiepsko. - Jak mogłeś dopuścić do czegoś takiego? - zapytała lekarza Chinka. Głos miała niski, jedwabisty. Ale pytanie zdumiało Reeda. - Pozwolić? -Jego głos brzmiał piskliwie, słabo, nawet w je- go uszach. - Jak można walczyć z chorobą zakaźną, jeśli nie ma się jasnej diagnozy? - Nie masz pomysłu, na co mogą chorować twoi koledzy? - Żadnego - rzucił. - A ty? Jej twarz była nieprzeniknioną maską człowieka Wschodu. - Nie nic mogę powiedzieć, dopóki nie zrobię kilku badań. Tony odgarnął z czoła nesforny kosmyk płowych włosów. - W takim razie proponuję, żebyśmy zabrali się do twoich ba- dań. - Owszem. Zauważyłam, że ty nie zachorowałeś. Dlatego, jeśli pozwolisz, użyję ciebie jako punktu odniesienia. - W porządku. - Świetnie - stwierdziła doktor Yang. Potem od razu poleciła, tonem profesjonalistki: - Proszę, podwiń rękaw. Reed posłusznie obnażył lewe ramię. Przyleciałaś tu świeża, peł- na zapału, pomyślał, jesteś pewna, że odkryjesz to, czego ja nie mogę dostrzec. Może ci się uda. Może będziesz miała więcej szczęścia ode mnie. Albo więcej sprytu. To moja wina. Coś przeoczyłem. Coś zrobi- łem źle. Albo nie zrobiłem czegoś, co powinienem. A ona o tym wie. Wszyscy o tym wiedzą. Wszyscy mają do mnie pretensje. Kiedy Chinka głęboko wbiła igłę w jego żyłę, Tony pomyślał jeszcze: Ale to nie ja. To ten zniszczony, obcy świat, na którym jeste- śmy. Nic tu po nas. Tracimy grunt pod nogami. Ja tracę grunt pod no- gami. Nie powinienem nigdy przylatywać na Marsa. Żadne z nas nie powinno. Mars mnie pokonał. Mars pokonał nas wszystkich. Jamie wpierw myślał, że traci ostrość widzenia, ale szczypanie uświadomiło mu, że to tylko pot zalewający oczy. Zamrugał i przetarł je jedną ręką, a drugą mocno chwycił kierownicę. Łazik trzęsąc się, jechał ze stałą prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, kierując się w stronę osuwiska, po którym zjeżdżał dwa dni temu. Może zdołamy to zrobić przed zmierzchem, pomyślał Jamie. Jeśli uda nam się przed zachodem słońca wjechać po zboczu i dotrzeć na równinę, będziemy mogli podróżować całą noc. Pojedziemy własnymi śladami. Jeśli nie zasypał ich piasek. I jeśli zdołamy dotrzeć na górę. Connors usiadł na fotelu z prawej strony. Sprawiał wrażenie wy- cieńczonego. Siedział tak, jakby jego kości nie mogły go unieść. Gło- wa niemal opadła mu na ramiona. - Jak ci idzie? - miał zachrypnięty głos. - Jak na razie, w porządku. - Ile jeszcze do osuwiska? Jamie wskazał podbródkiem mapę, wyświetloną na centralnym monitorze pulpitu sterowniczego. - Pół godziny, może trochę więcej. - W takim razie dostaniemy się na szczyt jeszcze za dnia. -No. - Świetnie. - Jak tam nasze kobiety? - zapytał Waterman. - Ilona śpi. Joanna przy niej czuwa. Chociaż sama też dobrze nie wygląda. - Śpi? Czy zemdlała? Connors spróbował wzruszyć ramionami. - Trudno powiedzieć. - A co z tobą? Jak się czujesz? - Jak kawał gówna, po którym przebiegło stado słoni. A ty? - Niewiele lepiej. Ale za to łatwo kieruje się tym pojazdem, to prawie odpręża. - Tylko nie zaśnij za kółkiem. - Przecież nie trzeba się tu martwić innymi samochodami. - Tak, ale niektóre dziury na drodze są tak duże, że moglibyśmy w nie wpaść w całości. Choć Pete wyglądał fatalnie, Jamiemu jakoś było raźniej, kiedy miał go przy sobie. Nieco mocniej nacisnął pedał gazu i wskazania na wyświetlaczu elektronicznego szybkościomierza wzrosły do trzydzie- stu pięciu; trochę powyżej dwudziestu mil na godzinę. Przypomniał sobie Li, mówiącego mu: „bardzo pilną sprawą jest to, żebyście szyb- ko dotarli pod kopułą i uzyskali pomoc lekarską. Tak szybko, jak tyl- ko zdołacie". Grunt zdawał się wznosić. Najpierw Jamie tego nie zauważył, ale wkrótce spostrzegł, iż pojazdem zaczyna bardziej trząść. - Myślę, że prawie jesteśmy... hej! To właśnie to! Przez plastiglasowe ściany ujrzeli ciemnoczerwony stok starożyt- nego osuwiska, wznoszący się z lewej strony, niczym schody do nieba. Górujące nad nimi klify przykryło piękne, łagodne zbocze, wiodące w górę aż do skalnego nawisu i równiny, ciągnącej się aż do ich mar- sjańskiego domu. Na ciemnej twarzy Connorsa pojawił się szeroki, odsłaniający zęby uśmiech. Pete obrócił się na fotelu, ale nic nie powiedział. Potem wymamrotał do Jamiego: - Obie tam śpią. - W porządku. Wjedźmy na to zbocze i skierujmy się do domu, zanim zajdzie słońce. Stok był usłany skałami i głazami. Jamie nie widział śladów po ich zjeździe na dół, burza piaskowa zakryła nawet głębokie koleiny w miejscu, gdzie łazik na pewien czas ugrzęznął w pyle. - Tylko znowu nie wjedźmy w ten grząski piach - ostrzegł Connors. - Nie, jeśli dam radę. - Zwolnij trochę, ale jedź przed siebie. - Dobra. Astronauta oblizał wargi. Jamie wiedział, że Connors chciałby sam usiąść za kółkiem i poprowadzić wehikuł. Jednak Pete pozostał na siedzeniu z prawej. Zmiana kierowców wiązałaby się teraz z koniecz- nością zatrzymania pojazdu, a żaden z nich nie miał ochoty dla zamia- ny przystawać na kamienistym żwirze tej pradawnej lawiny. - Nieźle ci idzie - wymamrotał astronauta. - Po prostu uważaj na tę depresję po prawej. Waterman ominął krawędź czegoś, co wyglądało na stary krater, częściowo wypełniony piachem. Przejechał obok niego, przy okazji wymijając głaz, wielki jak łazik. - Dobrze, dobrze - mamrotał Pete. - Tak trzymać. Czas płynął wolno. Wehikuł stopniowo wspinał się po zboczu. Ja- mie, poprzez kierownicę połączoną z kołami czuł żwirowatą, wyboistą powierzchnię, którą przemierzali. Cały spływał potem. Connors wy- dawał polecenia z boku. Geolog miał kark zesztywniały od napięcia, ramiona bolały go od wysiłku, jaki wkładał w kierowanie tym zwa- listym pojazdem. Wtem Jamie poczuł, że przód łazika zaczyna się zapadać, jakby zsuwał się po jakiejś stromiżnie. Od razu wcisnął hamulec, ale wielki, tęponosy wehikuł wjeżdżał już prosto w jezioro miałkiego, grząskiego piachu, wyrzucając do góry rdzawoczcrwoną falę pyłu, który okrył plastiglasową osłonę. - Uważaj! - krzyknął Connors, o wiele za późno. Nieubłaganie, jakby w zwolnionym tempie, w strasznym śnie, ła- zik zakopywał się coraz głębiej w luźnym pyle, podobny do ryjącego kreta. Jamie poczuł, że koła trzęsą się bezsilnie, wciągając ich coraz głębiej w wypełnioną piachem jamę. - Zatrzymaj! Zatrzymaj wszystko! Kiedy Connors krzyknął, Waterman już zwolnił. Pył tak szczelnie oblepił sklepienie kokpitu, że prawie nie wiedzieli, co się dzieje na zewnątrz. Łazik zatrzymał się, ślizgając. Jamie poczuł, jak serce wali mu w piersi, a w uszach mu huczy. Spojrzał na Pete'a który wyglądał na zewnątrz. Usta miał otwarte, ciężko łapał oddech. - Myślę, że tylni moduł się w to nie wpakował - powiedział Wa- terman. - Spróbuj ruszyć jego kotami, na wstecznym. - Dobra. Może się stąd wydostaniemy. Silnik zajęczał i usłyszeli cichy zgrzyt kół, obracających się bez dotykania podłoża. Jamie zatrzymał je, zanim zatarły się łożyska. - Ugrzęźliśmy - powiedział. Nabiegłe krwią oczy Connorsa były wybałuszone ze strachu. - Tak, na to wygląda. Soi 38: Zachód słońca Wosnesenski został poddany badaniom jako ostatni. Rosjanin nie miał nastroju, żeby lekarze robili mu teraz dziu- ry w skórze. Connors zameldował właśnie, że łazik utknął w poło- wie zbocza. Będzie trzeba wysłać do nich ekipę ratunkową. Ale jak? Kto pojedzie? Doktor Li zabronił robić cokolwiek przed zasięgnię- ciem opinii kontroli lotu w Królewcu. Tymczasem nadchodziła noc, a czworo ludzi w łaziku czuło się jak zbite psy. Zresztą, z tymi pod kopułą było nie lepiej. Toshima nagle zasłabł w swojej pracowni, musieli zanieść go do łóżka. Patel, Naguib, nawet Abell i Mironow mogli jedynie siedzieć i jęczeć. Moniąue Bonnet, która przez ostatnie dwa dni pielęgnowała ich niczym matka, ledwie powłóczyła nogami, oczy miała zapadnięte z wyczerpania. - Jak się ogólnie czujesz? - doktor Yang spytała Wosnesenskiego, kiedy zasiadł na niewielkim, białym stołku w gabinecie lekarskim. Rosjanin spojrzał na nią wilkiem. - Mam ważne rzeczy do zrobienia - powiedział. - Przechodzi- my kryzys... Chinka była niewiele wyższa od siedzącego Wosnesenskiego. Jednak przystopowała go krótkim spojrzeniem swoich migdałowych oczu. - Nie zdołasz nic zrobić z tym twoim kryzysem, jeśli twój stan nadal będzie się pogarszał - oznajmiła. Nie unosiła głosu, ale w jej słowach dźwięczała zimna stal. - Teraz, proszę, odpowiadaj na moje pytania i rób, co ci mó- wię. Rosjanin zerknął na Reeda, opartego o kozetkę w rogu malutkie- go gabinetu. Brytyjczyk zdawał się być w świetnej kondycji, twarz miał zaróżowioną. Przynajmniej zniknął ten jego przeklęty, pełen wyższości uśmiech. Teraz zmarszczył brwi, sfrustrowany i zakłopo- tany. - Im wcześniej zaczniesz współpracować, tym wcześniej skoń- czymy - oznajmiła Yang. Wosnesenski skapitulował. - Co muszę zrobić? - Podwiń lewy rękaw i powiedz mi, jak się czujesz. Dokładnie jak się czujesz. Rosjanin wziął głęboki oddech i rozpiął mankiet kombinezonu. - Jestem osłabiony, bolą mnie nogi, nic mam apetytu. - Czy kiedyś już się tak czułeś? - na głowie Yang świeci- ła lekarska lampka, w której blasku lśniła igła trzymanej przez nią strzykawki. - Nie pamiętam. - Kaszlesz albo kichasz? Odczuwasz bóle w klatce piersiowej? Rosjanin pokręcił głową, potem się skrzywił. Igła weszła gładko; Chinka trafiła w żyłę za pierwszym podejściem. - Jakieś dreszcze? - zapytała. Wosnesenski, patrząc, jak strzykawka wypełnia się ciemną krwią, odpowiedział: - Nie. Nie zauważyłem. Chinka wyjęła igłę i zakleiła rankę samoprzylepnym opatrun- kiem. Reed patrzył na to w milczeniu, założył ramiona na piersi. Ma- leńka pani doktor poprosiła kosmonautę, żeby teraz rozebrał się do pasa. Bez słowa, Rosjanin zsunął z siebie górę kombinezonu i przez głowę zdjął podkoszulek. Yang obejrzała jego plecy. - Żadnych dreszczy - wymamrotała. - Czy to ważne? - spytał Wosnesenski. - Może - spojrzała na Brytyjczyka, który wymamrotał do Rosja- nina, jakby nieobecnym głosem: - Możesz już iść. - Dziękuję - kosmonauta włożył na siebie kombinezon i mi- mo obolałych nóg, szybko wyszedł z gabinetu. Podkoszulek ściskał w ręku. Jamie wymacał, skrytą w rękawicy dłonią, swój amulet o kształ- cie niedźwiedzia. Chociaż te rękawice były takie elastyczne, wciąż nie dawało się przez nie poczuć ciepła wypolerowanego kamienia. Stał na dachu modułu laboratoryjnego, padały na niego ostatnie promienie zachodzącego słońca. Razem z Connorsem z trudem zdo- łali otworzyć właz; potem astronauta opadł na podłogę śluzy, zbyt sła- by, aby się dalej ruszyć. Jamie zostawił go tam, siedzącego na kopcu pyłu, który wsypał się do środka. Sam zaś wgramolił się po drabince, przyczepionej do boku łazika, chcąc ocenić sytuację. Nie odważył się wejść na piasek, bojąc się, że zapadnie się w nim szybciej, niż zdoła się oswobodzić. Regulamin misji nic o czymś takim nie wspomina, pomyślał Ja- mie, kiedy wolno i ostrożnie wchodził po drabinie. Robił to tak, jak- by wspinał się w górach, zawsze był zaczepiony w trzech miejscach. Przesuń rękę w stronę kolejnego szczebla. Złap go, potem porusz dru- gą ręką. Złap, nisz nogę, upewnij się, że dobrze opiera się o szczebel, następnie podźwignij drugą nogę. Bał się tego otaczającego go pyłu, wyobrażał sobie, iż w nim ugrzęźnie, jak nieszczęśnicy wstępujący na lotne piaski. Wreszcie dotarł na dach. Jeśli potrafisz nam jakoś pomóc, powie- dział cicho do amuletu, to przyszła pora, żebyś zadziałał. - Jak to wygląda? - w słuchawkach usłyszał głos Connorsa. - Niedobrze - odparł Jamie, przyglądając się otoczeniu pojazdu. - Zakopał się aż ponad piasty kół, na całej długości, poza ostatnią połową tylniego modułu. Nie mamy przyczepności, żeby stąd wy- jechać. Pete milczał, jednak Waterman słyszał jego nierówny oddech. - Jak się czujesz? - W porządku. Po prostu nie mogę podnieść swojej pieprzonej dupy, to wszystko. Jamie miał zawroty głowy. Bolało go całe ciało i czuł się tak zmę- czony, że aż go kusiło, żeby położyć się gdzie stoi i zasnąć. Kanion był na tyle szeroki, że mogli nawet oglądać zachód słońca; klify po drugiej stronie, choć wysokie, znajdowały się za daleko, żeby je było stąd widać. Przez jakiś czas patrzył, jak słońce dotyka skalistego hory- zontu, czuł sięgające ku niemu cienie śmiertelnie zimnej nocy. Zadrżał w swoim skafandrze, niemal jak pies starający się otrząsnąć z wody. Spojrzał w dół, na maleńkiego kamiennego niedźwiadka, na którego padały ostatnie promienie dnia. Skórzany rzemień, z maleń- kim grotem strzały i piórem, został troskliwe zawiązany przez jego dziadka. To orle pióro, pomyślał Jamie. Symbol siły. Przydałoby mi się jej teraz trochę. - Mogę już schodzić - powiedział do mikrofonu wewnątrz heł- mu. - Nie ma tu nic, co mogę zrobić, a słońce właśnie zachodzi. Jamie, wpychając amulet z powrotem do kieszeni na prawej nogawce skafandra, zaczął z wolna schodzić po drabinie. Kiedy w bólach udało mu się wejść do śluzy, na zewnątrz zapadł już zmrok. Connors siedział na kupie piachu, biały skafander miał pobrudzony czerwonym pyłem. - Wyglądasz jak śniegowy bałwanek na stosie rdzy- Jamie sta- rał się, aby jego głos brzmiał wesoło. - Czuję się jak cholerny śniegowy bałwanek, tyle że w lipcu - burknął Connors. Powoli, niczym dwaj artretyczni starcy, wysypali łopatkami więk- szość piachu na zewnątrz i i zamknęli zewnętrzny właz. - Musimy oczyścić skafandry - wymamrotał Pete. - Najpierw to musimy postawić cię na nogi - stwierdził Water- man. Potem wydawało się, że przez godziny podciągali się i pchali, aż wreszcie Connors stanął na nogi i odkurzyli pył ze skafandrów. Jed- nak kiedy z trudem je zdejmowali, wciąż były umorusane czerwonym pyłem. W śluzie tak bardzo cuchnęło ozonem, że oczy Jamiego pie- kły i łzawiły. Wreszcie powlekli się przez drugi właz i wręcz opadli na ławy, w środkowej części pojazdu. Obie kobiety były w kokpicie. Na gę- stych, czarnych włosach Joanny spoczywała słuchawka komunika- tora. - Wosnesenski chce z wami rozmawiać - zawołała Brumado, ochrypłym, znużonym głosem. - Ruska świnia nie ufa kobietom na tyle, żeby przekazywać im ważne wiadomości - wymamrotała Ilona. Jamie stracił cierpliwość. - Jezu Chryste, Ilona, przestań już czepiać się tych Rosjan! Mamy wystarczająco dużo problemów bez twoich pierdoł! Ledwo się uśmiechnęła. -A czy to ważne? Wszyscy i tak umieramy, więc nie ma różnicy, co mówię, prawda? Joanna złapała ją za ramię: - Nie, nie umieramy! Jamie nie da nam umrzeć! Spojrzał na kobiety, kiedy z trudem szedł do kokpitu. Choro- ba je zmienia. Malater przestała być już wyniosłą, władczą pięknością, która za nic miała wszelkie zwyczajowe reguły. Jej policzki zapadły się, wokół oczy pojawiły się ciemne obwódki. Po twarzy widać było, iż jest bli- ska paniki. Wszak prawie stała już nad nią śmierć. Oczy Joanny z ko- lei płonęły, błyszczały, Wciąż wyglądała jak mały, zmoknięty ulicz- nik, jednak w jej oczach pojawiło się teraz coś, czego Nawaho wcze- śniej tam nie widział: siła, wytrwałość, jakiej nawet się u niej nie do- myślał. Może Brazylijka sama o niej nie wiedziała. Patrzyła tymi oczy- ma prosto na Watermana natarczywie, wyczekująco. - Nie, nie pozwolę nam umrzeć - powiedział Jamie, na wpół szepcząc. Przynajmniej nie bez walki, dodał w duchu Doktor Li zaczynał czuć się bezsilny. - Królewiec twierdzi, że Iot ratunkowy jest wykluczony - oznaj- mił. Dowódca ekspedycji miał ochotę wstać i zacząć się przechadzać, jakoś zużyć adrenalinę pompowaną mu przez zdenerwowanie. Ale w ograniczonej przestrzeni członu dowodzenia, przy tych niskich su- fitach, musiał pozostać w wąskim, miękkim fotelu. Napinał tylko mię- śnie nóg, zaciskał i rozwierał pięści. - Ale oni tam przecież utknęli! - odparł Burt Klein. Li pokręcił głową. - Królewiec mówi, że ostatniego ładownika można użyć tylko w chwili największej potrzeby. - To, że czworo naszych ludzi może umrzeć, to nie jest najwięk- sza potrzeba? - kąśliwie zapytał Leomd Tołbuchin. Kosmonauci szybko zgłosili się, że ruszą ostatnim POL-em do kanionu, ratować towarzyszy uwięzionych w łaziku. - Możemy go posadzić w promieniu pięćdziesięciu jardów od ła- zika - z pewnością w głosie stwierdził Klein - a potem przywieźć ich prosto tutaj. Nic trudnego. -Bułkaz masłem- potwierdziłTołbuchin,a idiom, wypowiedzia- ny niskim głosem Rosjanina, zabrzmiał dziwnie i nienaturalnie. - Królewiec mówi nie. Wy dwaj jesteście jedynymi pilotami, którzy zostali na orbicie. - Niech pan sprowadzi z powrotem Iwszenkę i Ziemana - zasu- gerował Tołbuchin. - Potem ja i Burt polecimy do kanionu. - Właśnie! Wciąż ma pan dwa POL-e i czterech pilotów pod kopułą. Wystarczy ich, żeby przywieźć wszystkich, jak przyjdzie na to pora. Twarz Li była wręcz obrazem cierpienia. - Iwszenko i Zieman nie mogą tutaj wrócić bez Yang. Nie może- my zostawić pod kopułą obu naszych lekarzy. Co da przywiezienie tu załogi łazika, jeśli nie mamy lekarza, który mógłby się nimi zająć? Rosjanin przytaknął niechętnie. - Jest jeszcze coś -powiedział Chengdu. -Zespół medyczny w Królewcu podniósł kwestię kwarantanny. - Kwarantanny? Li czuł się fatalnie, kiedy powiedział: - Nie wiemy, co zainfekowało załogę na powierzchni, dlatego boją się, że cokolwiek to jest, możemy się tym zarazić już na orbicie, jeśli sprowadzimy tutaj ekipę z powierzchni. - Niech to szlag - wymamrotał Klein. - Chcą, żebyśmy ich tam zostawili? Tołbuchin poszedł jeszcze dalej: -To znaczy, że nie pozwolą nam wrócić na Ziemię, jeśli nic znaj- dziemy źródła tej choroby? - Tak - przyznał Li. - Mogą nas poddać kwarantannie na ziem- skiej orbicie. - Jeśli pożyjemy tak długo, żeby tam dotrzeć - stwierdził Ro- sjanin. -Alternatywą jest porzucenie ekipy przebywającej na powierzch- ni i powrót na Ziemię bez niej. - To morderstwo! - rzucił Klein. - Ale uratowanie ich i przywiezienie na orbitę mogłoby z kolei zabić nas wszystkich. Przez długą chwilę astronauci milczeli. Wreszcie odezwał się Amerykanin: - Dobra, ale musi pan coś zrobić. Li wiedział, że on ma rację. Ciężar odpowiedzialności spoczął wprost na jego barkach. Czy ma pozwolić, aby ta czwórka w łazi- ku umarła, czy też zaryzykować życiem wszystkich - w tym i załogi na orbicie - pozwalając jedynym zdrowym pilotom lecieć na ratunek ostatnim ładownikiem? Porzucić personel przebywający na Marsie czy ryzykować zarażeniem się ich chorobą i śmiercią wszystkich? Li Chengdu czuł spoczywający na nim ciężar odpowiedzialności za dwa tuziny ludzkich istnień. Ciężar dwóch światów. Po zakończeniu ostatnich badań Tony Reed spytał Yang Meilin: - Jak myślisz, co znajdziesz? Nie podnosząc się z krzesła, rzuciła mu ostre spojrzenie. - Przyczynę epidemii. Reed rzadko ruszał się z kąta gabinetu, gdzie przyglądał się, jak Chinka bada wszystkich mieszkańców kopuły. Teraz wzruszył ramionami. - Wosnesenski myśli, że to może być ten marsjański pył, który wdychaliśmy - oznajmił. Migdałowe oczy Yang przyglądały mu się bacznie, spod równo przyciętej grzywki. - Wierzysz w to? - Nie, nie wierzę. Sprawdzaliśmy powietrze po kopułą. Póki co, jest czystsze niż w Londynie. Wstała z krzesła - drobna Chinka o nieszczególnej figurze oraz zupełnie nijakiej, płaskiej i okrągłej twarzy - z wyjątkiem tych oczu. Reed pomyślał, że ona patrzy na niego oskarżycielskim wzrokiem. Czemu by nie? Dlaczego nie miałaby winić mnie o tę katastrofę? To moja wina, na mnie spoczywa odpowiedzialność. Wysłano mnie tutaj, żebym zadbał o zdrowie tych ludzi. Zadbał! - Dobra - zapytał - co o tym sądzisz? Lekko potrząsnęła głową. - Nic potrafię powiedzieć. Wszystkie wyniki badafj, które zrobi- liśmy, są właśnie analizowane przez komputer medyczny Marsa 2. Póki nie dostaniemy wyników, nic nie mogę zrobić. Tony jęknął z rozpaczą. - To nic nie da. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, kiedy oni zaczę- li się czuć źle, było przepuszczenie wszystkich danych medycznych przez komputerowy program diagnostyczny. Wyszły mi z tego jakieś bzdury. - Może teraz, z większą ilością danych... - Wątpię. Komputer może ci tylko powiedzieć to, co już wie, a my mamy tutaj do czynienia z czymś nowym, bez precedensu. - Może wcale nie. To może być coś zwyczajnego, tyle, że nie- oczekiwanego. W komputerze drzemie wielka siła, oglądu spraw nie zaćmiewają mu ludzkie oczekiwania i emocje. Analizuje wszystkie symptomy i raporty, które zgadzają się z naszymi danymi. - Tak - Reed pociągnął nosem, czując, jak rodzi się w nim prawdzi- wa wściekłość. - Powiem ci, co pokaże nam ten przeklęty komputer. Za- sugeruje, że ta choroba może być odmianą grypy, którą nie jest, bo w prób- kach krwi nie znaleźliśmy wirusów grypy; że to malaria, co jest wręcz śmieszne, bo najbliższy moskit jest dwieście milionów kilometrów stąd; albo że jest to choroba popromienna, czym to też nie jest, bo dozymetry pokazują, że napromieniowanie każdego członka ekipy nie wykracza poza normę; że jest to niedobór witamin, co jest śmiechu warte, bowiem dbam o to, aby każdy dostawał te cholerne witaminy. - Może lentiwirus? - zapytała Yang. - Może infekcja taka, jak choroba legionistów? - Myślałem o tym - rzucił Reed. - Objawy się nie zgadzają. Chinka coś wymamrotała, za cicho, aby Brytyjczyk ją usłyszał. Nie zwracając na nią uwagi, mówił dalej: - Ta cudowna analiza komputerowa sugerowała też możliwość salmonellozy, gruźlicy albo tyfusu - jednak, rzecz jasna, z niewielkim prawdopodobieństwem. Umilkł bez tchu, zionąc wściekłością, z której istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy. - Dlaczego jesteś na mnie zły? - zapytała Yang, z twarzy znikła jej beznamiętna maska. Wyglądała na zaszokowaną, urażoną. Tony patrzył na nią, w środku cały się aż gotował, zacisnął pięści. Wziął głęboki oddech, potem wrócił do swego biurka. - Przykro mi. Przepraszam. Tu nie chodzi o ciebie. Przypusz- czam, że tak naprawdę to jestem wściekły na siebie samego. To coś: w życiu nie dowiem się, co to jest! - uderzył pięścią w cienki blat. - Właśnie dlatego potrzebujemy pomocy komputerowego pro- gramu. Reed uśmiechnął się cynicznie. - Nie powie nam, co to może być za choroba - wyjaśniła Yang - ale pomoże zdecydować, czym ona na pewno nie jest. Chinka spróbowała się uśmiechnąć. - Czy to nie któryś z tych waszych angielskich pisarzy powie- dział, że kiedy wykluczysz to co niemożliwe, to cokolwiek zosta- nie, niezależnie od tego, jak wydaje się nieprawdopodobne, musi być prawdą? Reed zamrugał, zdziwiony. - Arthur Clarke? Najuprzejmiej jak tylko potrafiła, Yang odparła: - Myślę, że to był Conan Doyle. Ziemia KRÓLEWIEC: W pozbawionej okien sali konferencyjnej, w cen- trum kontroli lotu, dwudziestu ludzi z sześciu krajów głowiło się nad problemem, który dopadł ich z odległości niemal dwustu milionów ki- lometrów. Prostokątny stół konferencyjny zawalony był pobazgranymi papierami, okruchami kanapek, wykresami, plastikowymi kubkami i popielniczkami ze stosami niedopałków. Niektórzy ze zgromadzonych garbili się nad blatem, przytłoczeni troską i zmartwieniem, głowy chowali w dłoniach. Dawno już zdjęli marynarki i wysoko podwinęli rękawy koszul. Kilku innych przechadzało się bez celu wzdłuż dusznej, zadymio- nej sali. Niedawno krzyczeli na siebie, aż ochrypli i nie doszli przy tym do żadnych konkretnych wniosków. U szczytu stołu siedział szef kontroli lotu, szczupły, rudowłosy Rosjanin o szpiczastej bródce i czerwonych brwiach, wyglądających jak odwrócone litery „V". Stukał palcami o imitującą drewno mate- rię blatu. Pośród przepełniającej salę ponurej ciszy wszyscy obecni zwrócili ku niemu głowy. - Nie możemy po prostu siedzieć tak i nie podjąć żadnej decyzji. Tutaj chodzi o ludzkie życie. O powodzenie całej misji! Jedna z kobiet, Szwedka, lekko chrząknęła i powiedziała: - Mamy jasny wybór - albo pozwolimy umrzeć załodze na wyprawie w łaziku, albo zaryzykujemy śmiercią innych członków ekspedycji, próbując ratować tamtych. - Nie możemy tak po prostu pozwolić im umrzeć! —zawołała druga kobieta. - Ale próba ratunku może zakończyć się niepowodzeniem i spo- wodować więcej ofiar śmiertelnych - zauważył Japończyk. - Połowa dziennikarzy na świecie wali nam do drzwi - ktoś sko- mentował zgryźliwie. - Musimy coś zrobić i to teraz! - Nigdy nie powinniśmy pozwolić na wyprawę do kanionu - bia- dolił Francuz. - Nie podczas pierwszej misji. Tego nie było w naszym pierwotnym planie. Ugięliśmy się przed rażącym naciskiem ze strony amerykańskich polityków. To właśnie wpędziło nas w te tarapaty. -Ale wśród tych osób, które utknęły, jest przecież córka Bruma- do! Nie możemy pozwolić, żeby umarła!! Kto odważy się spojrzeć mu w twarz i powiedzieć, że postanowiliśmy poświęcić jego córkę? - Jestem przekonany - odezwał się pucułowaty, łysiejący Rosja- nin - że jedyne, co możemy zrobić, to zawieźć tych ludzi spod kopu- ły do bezpiecznych kosmolotów na orbicie, a potem wysłać ostatni lą- downik do kanionu, żeby zabrać tamtą czwórkę z łazika. - I zakończyć ekspedycję dwa tygodnie wcześniej, niż przewi- duje harmonogram? - Harmonogram? - krzyknął Amerykanin. - Jaki harmonogram? A jaka to, do cholery różnica, co jest w tym haromonogramie? My tu rozmawiamy o ich życiu lub śmierci! Główny kontroler złożył dłonie, prawic jakby się modlił. - Obawiam się, że pańska propozycja to jedyne, rozsądne działanie, jakie możemy podjąć. Nawet jeśli niesie ono ze sobąjakicś ryzyko. - To znaczy, że ludzie w łaziku muszą czekać co najmniej dwa dni, nim ruszy po nich ładownik? - Wątpię, żeby udało nam się w ciągu zaledwie dwóch dni zakoń- czyć wszystkie działania pod kopułą i sprowadzić tych wszystkich, którzy tam są, razem ze sprzętem i próbkami. Harmonogram przezna- cza na opuszczenie kopuły cały tydzień. - To jest nagły wypadek! Zostawcie sprzęt i próbki. Zabierajmy ludzi i ruszajmy na ratunek, na litość boską! - Mamy wszystko zostawić? - Odzyskamy to podczas następnej misji. - Nie będzie następnej misji. Nie, jeśli porzucimy tę i uciekniemy z Marsa, jak złodzieje. - To najgłupsza metafora, jaką w życiu słyszałam! - To, że jest pani kobietą, nie upoważnia pani do... - Cisza! - wrzasnął główny kontroler. - Nie pozwolę, żebyście się kłócili, jak dzieci w piaskownicy! Kończymy misję, zabieramy ludzi spod kopuły tak szybko, jak się da, a potem wysyłamy ostat- ni ładownik po załogę łazika. Każdy, kto się temu sprzeciwia, niech podniesie rękę. Teraz. Nikt nie podniósł. - Zatem jest też zgoda na to - dodał Rosjanin - że żaden z człon- ków ekspedycji nie wróci na Ziemię, póki nie zostaną rozwiązane pro- blemy natury medycznej. Przejdą kwarantannę na orbicie. - Jeśli tam dotrą- dodał ktoś scenicznym szeptem. WASZYNGTON: Edith wyczytała z twarzy Alberta, że coś poszło źle. - Co się dzieje? - spytała. Siedzieli w kuchni domu w Gcorgetown, kończąc właśnie śnia- danie. Zaraz mieli jechać na na Kapitol. Brazylijczyka czekało tam spotkanie z podkomisją Kongresu, pracującą nad budżetem badań ko- smicznych na następny rok podatkowy. Z okien kuchni widać było piękny ogródek, otoczony murem z czerwonej cegły. O tej porze roku większość kwiatów już zwiędła, wyjąwszy małe, uparte niecierpki, które rosły wzdłuż krzywej, brukowanej dróżki, a ich różowe i białe kwiatki muskał lekki, poranny wiatr. - Co się dzieje? -jeszcze raz spytała Edith. Brumado stał obok zlewu, rozmawiał przez telefon. Twarz miał śmiertelnie bladą. - Moja córka... załoga na wyprawie... utknęli w kanionie. Ugrzązł ich łazik. Dziennikarka wstała zza stołu o szklanym blacie. Od razu zapo- mniała o śniadaniu. - Mają zapasowy łazik, prawda? Mogą ich zabrać? Ale Brumado potrząsnął głową. - Są chorzy. Cała załoga na powierzchni Marsa. Coś sprawiło, że są bardzo chorzy i osłabieni. - Jamie też? - Tak, on też. Edith poczuła, że brakuje jej tchu. Głośno przełknęła ślinę, po- tem spytała: - Co zamierzają zrobić? - NASA zaproponowała mi, żebym poleciał do Houston, do tam- tejszego centrum kontroli lotu. - Ale co z Jamesem i twoją córką? - Muszę spotkać się z podkomisją- mamrotał Brumado nieprzy- tomnie, jakby był w szoku. - Poproszą mnie, żeby tego nie ujawniać. Jeszcze nie. - Ale Jamie? Nagle spostrzegła, że stoi z Brazylijczykiem twarzą w twarz. - Edith, musisz mi dać słowo, że nie podasz tej informacji swo- jej stacji. - Hej, ja nie pracuję dla żadnej stacji. Jestem bezrobotna, pamię- tasz? A co z Jamiem? Czy on... -Nie wiem! - rzucił Brumado. Dziennikarka spostrzegła, że męż- czyzna z trudem stara się zachować panowanie nad sobą. Zobaczyła łzy błyszczące w kącikach jego oczu. - Może powinieneś odwołać spotkanie z podkomisją? - zapro- ponowała. - Nie - odpowiedział, łagodniej. - Nic, nic mogę tego zrobić. To wzbudziłoby podejrzenia. - Na litość boską, możesz im powiedzieć, że masz gorączkę. -A potem lecieć do Houston? - uśmiechnął się ponuro. - Wtedy następnym samolotem poleci połowa podkomisji. A przynajmniej jej współpracownicy. - Może tak być - przyznała Edith. - Przyrzekniesz mi, że do nikogo nie zadzwonisz, nie podasz tego do publicznej wiadomości? - Mogę polecieć z tobą do Houston? - Tak. Oczywiście. - Dobra. - Przyrzekasz, że z nikim się nic skontaktujesz, kiedy będę miał spotkanie z podkomisją? - Zawarliśmy przecież układ, prawda? W Houston, myślała jednak Edith, zobaczę jak jest naprawdę, w jak poważnych opałach znalazł się Jamie. Relacja z pierwszej ręki, od naocznego świadka, relacja o tym, jak Alberto Brumado ogląda za- łogę na Marsie próbującą ratować jego córkę, która ugrzęzła tysiąc ki- lometrów od bazy. I jest chora. Mogę zrobić dzięki temu karierę. Chora na co? Co im się stało? Co stało się Jamiemu? W duchu postanowiła, że będzie milczeć tylko tak długo, jak bę- dzie pewna, że oni robią wszystko, by uratować Jamiego i pozostałych. Muszę się dowiedzieć, jak wpakowali się w te kłopoty. Kiedy dowiem się, czyj to błąd, to wszystkie układy przestaną obowiązywać. Soi 38: Wieczór Tony Reed uśmiechnął się gorzko, kiedy na ekranie komputera przesuwała się lista, będąca efektem analizy programu medycznego. - Tak jak ci mówiłem - powiedział, zwracając się do doktor Yang. - Ta głupia maszyna nie ma nam nic nowego do powiedzenia. Yang Meilin, siedząca obok niego przy biurku, przejrzała krót- ką listę. Wyglądała przy tym jak zagubiony wędrowiec, wypatrują- cy oazy na pustyni. - Tutaj jest ta odpowiedź - powiedziała tak cicho, że Recd ledwie ją usłyszał. - Jestem tego pewna. Brytyjczykowi przeszła już złość. Yang nie miała wcale za- miaru go poniżać. Po prostu, tak samo jak on czuła się zmiesza- na i sfrustrowana. Prawie było mu jej żal. Żal ich obojga. Dwo- je znakomitych ekspertów od medycyny, pomyślał, równie bezrad- nych, co dwa szympansy. Niezłej selekcji dokonano przed wypra- wą, nie ma co. - Mam przeczucie - oznajmiła Chinka, płasko przyciskając dłoń do brzucha- że widzimy odpowiedź, ale jej nie rozpoznajemy. Reed cicho westchnął. - Przeczucia to jedna sprawa - powiedział, niemal łagodnie. - My potrzebujemy faktów. - Jedynym bezspornym faktem, który znamy - stwierdziła -jest to, że chorzy są wszyscy na powierzchni, oprócz ciebie. Tony poczuł się winny. - Tak. To właśnie jest w tym wszystkim cholernie zastanawiają- ce, prawda? - Co ty robisz takiego, czego nie robią inni? Potrząsnął głową. - Nie mam cholernego pojęcia. Oddychamy tym samym powie- trzem, jem razem z nimi... -Coś w jedzeniu? Odchylając się na krześle, Tony odpowiedział: - Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby w moim jedzeniu było coś, co chroni mnie od tego, na co zapadli pozostali. Albo na odwrót, że ich jedzenie jest jakoś skażone, a moje akurat nie. - Na liście z komputera jest niedobór witamin. - Tak, wiem - Brytyjczykowi zaczęła wracać dawna złość. - Ale przecież sprawdzaliśmy to wielokrotnie. Oni wszyscy biorą witaminy, jak ja. To nie może być to. - Bierzesz te same pigułki co oni? - Tak, oczywiście. - Codziennie? -Tak. Yang zamilkła i wróciła wzrokiem do monitora, jak gdyby sądzi- ła, że zdoła znaleźć jakąś odpowiedź tylko poprzez usilne wpatrywanie się w ekran. Reedowi zaczęło coś świtać, coś na skraju świadomości. Na jej peryferiach, samym krańcu. Tak jakby dotykali już rozwiązania, nic o tym nie wiedząc. Jak gdyby... To nie mogą być witaminy, pomyślał. Codziennie biorę te same pastylki, co oni. Każdego ranka pilnuję, by poł> Rali je przy śniadaniu. Oczywiście, czwórka w łaziku jest poza moim zasięgiem, ale przecież kontroluję ich codziennie. Czy może to być efekt napromieniowania? Tak subtelnego, iż dozymetry nie są w stanie tego wykryć? Każdy z nich był poza kopu- łą znacznie częściej niż ja. Zostawałem w bazie, kiedy oni zajmowali się swoją pracą. To nie może być to. Na Marsie nie ma żadnego obcego promie- niowania. Kiedy wylądowaliśmy, Naguib i pozostali mierzyli w oko- licy poziom radiacji. Abczzałogowe próbniki mierzyły ją całe lata przed naszym przybyciem. Nagle tknęła go myśl wydobyta z podśw iadomości. To coś z wi- taminami. Rced zamknął oczy i przeanalizował swoje codzienne zajęcia. Rano szedł do gabinetu i brał witaminy, potem do jadalni i upewniał się, że starczyło ich dla wszystkich i wszyscy zażyli je podczas śnia- dania. Nie robił już sobie porannego koktajlu; chciał, żeby w tej awa- ryjnej sytuacji jego głowa pozostawała absolutnie wolna od wpływu narkotyków. Osobiście doglądał tego, aby każdy co rano łykał pigułki, umykały mu tylko te ranne ptaszki, które zjadły śniadanie, zanim do- tarł do mesy. Ale odkąd zaczęła się epidemia, nikt nie wstawał wcze- śniej od Tony'cgo, nawet Wosncsenski. Nagle Brytyjczyk spojrzał na szafkę, w której stały butelki z witaminami. Każda z nich mieściła pięćset owalnych, pomarańczowych pastylek. - O nie -jęknął. Yang drgnęła, wyrwana z zamyślenia. - Co? Co mówiłeś? - Nie biorę witamin z tego samego słoja co inni. Spojrzała na niego uważnie. - Czy to robi jakąś różnicę? - Nie powinno... chyba, że... Yang Meilin patrzyła nań wyczekująco. Tony wręcz czuł niecier- pliwość, bijącą z jej napiętego ciała. - Ten pierwszy słój, tutaj - wskazał na przeszkloną szafkę - był otwarty, kiedy meteoryt przedziurawił kopułę. Pozostałe nigdy nie były otwierane; wciąż mają oryginalne plomby. Tony poczuł, jak krew uderza mu na twarz, poczuł się straszliwie winny. Kiedy meteoryt przebił kopułę i włączyły się alarmy, ta butel- ka stała otwarta na jego biurku. Przewrócił ją, gdy w pośpiechu wy- chodził z gabinetu, pędząc po skafander. Gdy wszystko się uspoko- iło, pozbierał pigułki rozsypane na biurku i włożył je do tej samej bu- tli, wyrzucając tylko te, które spadły na podłogę. Nic im się złego nie stało, myślał wtedy. Przesypał pastylki do mniejszych buteleczek, tych co pasowały do półek. Jego własne witaminy już wcześniej znalazły się w mniejszej butelce, bez- piecznie schowane w szafce, razem z amfetaminą i innymi specyfikami. Szaf- ka była nie tylko zamknięta. Była też całkiem szczelna. - Te pigułki były wystawione na działanie czystego tlenu - wy- mamrotał. Yang zakryła dłonią usta. - Tak - powiedział Reed, w miarę mówienia składając wszystko w logiczną całość. - Przez prawie trzydzieści sześć godzin wyrówny- wano ciśnienie pod kopułą czystym tlenem. Kilka dni zajęło nam ze- branie wystarczającej ilości azotu z zewnętrznego powietrza, aby na powrót zrobić tu normalną, ziemską atmosferę. -Czysty tlen... - Czysty tlen niszczy kwas askorbiowy - Reed oznajmił nieprzy- tomnym głosem, jakby przypominał sobie jakieś dawno zapomniane pytanie z testu egzaminacyjnego. - Pastylki, które zażywali, nie miały w sobie witaminy C. - Racja. Oni wszyscy mają szkorbut. - Szkorbut! - Yang od razu rzuciła się do komputera i przez kilka chwil, jak w amoku, stukała w klawiaturę. Maszyna zahuczała, a To- ny w środku wręcz skręcał się w mękach. Moja wina. Wszystko to moja wina, mojej głupoty. - Zgadza się - powiedziała Chinka, spoglądając na nowe dane, wyświetlane przez komputer. - Wszyscy mają objawy szkorbutu. Reed usiadł, czując się tak słaby i pusty w środku, jakby sam wła- śnie na coś takiego zachorował. Szkorbut. I to wszystko moja wina. Gdybym wcześniej wiedział. Oczywiście, że to musiało się tak od- być. Tlen, pigułki... Uniósł wzrok, zobaczył Yang przechodzącą przez drzwi gabi- netu. - Dokąd idziesz?- zawołał Tony, gramoląc się zza biurka. - Do świetlicy - odparła przez ramię. Choć niewielka, maszero- wała jak wyszkolony żołnierz, machała ramionami, jej buty stukały 0 plastykową podłogę. Reed popędził za nią. - Szukasz kogoś konkretnego? - spytał. - Dowódcy ekipy. Wosnesenskicgo. - Ach, oczywiście. - Masz jakieś butelki, które nie były otwierane? - zapytała Chin- ka. - Których nie popsuł tlen? - Tak - odparł. - Tysiąc pięćset pastylek, w trzech zapieczęto- wanych butlach. Moniąue Bonnet siedziała przy stole w świetlicy, razem z Paulem Abellem i Mironowem, wszyscy wyczerpani. - Gdzie dowódca? - zapytała Yang. Francuzka ciężko westchnęła, potem odparła: - Chyba jest przy komunikatorze. Yang od razu tam poszła, Reed w ślad za nią. W szpitalu musi być jak rozpędzony czołg, pomyślał Anglik. Niech Bóg ma w opiece tych, co wejdąjej w drogę. Wosnesenski wyglądał tak, jakby zaraz miał zasnąć. Półleżał na krześle, twarz miał opuchniętą, oczy zaczerwienione, mętne. Ciem- noskóre oblicze, widoczne na ekranie, nie wyglądało lepiej; szczerze mówiąc, to nawet gorzej. - Potrzebuję twojej pomocy - powiedziała Yang, nie bawiąc się w żadne wstępy. Rosjanin obrócił fotel, zaczął się podnosić, potem zrezygnował z tego 1 dalej siedział, niemal twarzą w twarz ze stojącą przed nim Chinką. - Musicie zacząć brać dużo witamin, teraz, od razu. - Witamin? - cicho powtórzył Wosnesenski. - Ale my bierzemy witaminy. Bierzemy je codziennie, regularnie. - One są niekompletne. Rosjanin spojrzał na Reeda. - To prawda, Michaile Andriejewiczu - rzekł Tony. - Po uderze- niu meteorytu skąpały się w czystym tlenie. Są praktycznie bezuży- teczne. -Ale co to ma...? - Szkorbut - oznajmiła Yang. - Szkorbut? - Właśnie - dodał Reed. - Wszyscy cierpicie na szkorbut, wywo- łany brakiem witaminy C. Przeze mnie, dodał w duchu. Dlatego, że wpadłem w panikę. Dlatego, że nie potrafiłem dostrzec prawdy. Jestem mordercą. Oto kim właśnie jestem. Soi 39: Poranek - Niedobór witamin? Te słowa obudziły Jamiego. Spał snem bez marzeń, kiedy do jego umysłu wdarł się piskliwie wypowiadający je głos Connorsa. Wygramoliwszy się spod cienkiego koca, Jamie zszedł z koi i ruszył w skarpetach prosto do kokpitu. W łaziku było bardzo zimno. Pete rozma- wiał z Wosnesenskim. Obaj mężczyźni sprawiali wrażenie wycieńczonych, ale na twarzy Rosjanina pojawił się dziwny, szeroki uśmiech. - Mamy szkorbut - oznajmił Michaił, niemal takim tonem, jakby opowiadał dowcip. - Szkorbut? - Na pewno. Nocą przeanalizowano testy wykonane przez Yang. Nasze pastylki witaminowe zostały skażone - nie, to nie jest dobre słowo. Witamina C w pastylkach została zniszczona przez to, że była wystawiona na działanie czystego tlenu po uderzeniu meteorytu. Bez odpowiedniej ilości witaminy C wszyscy zapadliśmy na szkorbut. Jamie usiadł na fotelu z prawej strony. - To znaczy, że spotkało nas to samo, co dawnych żeglarzy, kie- dy za długo przebywali na morzu? - To właśnie dlatego Brytyjczyków nazywano „cytryniarzami" -wyjaśnił Connors, w jego głosie wciąż brzmiało niedowierzanie. - Dlatego, że kiedy dowiedzieli się, co powoduje szkorbut, wozili na okrętach cytryny i inne świeże owoce. - Szkorbut - wymamrotał Jamie. - Szkorbut. - Zgodnie z tym, co mówi doktor Yang, wszystkie objawy znik- ną za kilka dni. - Co z nami? - zapytał Pete. Uśmiech Rosjanina zniknął tak nagle, jakby ktoś mu go wyłą- czył. - Póki co, Królewiec zabronił lotu ratunkowego z orbity. Nie będą podejmowane żadne działania, póki nie podejmą decyzji. - Jesteśmy tutaj uwięzieni, aż oni nie zmienią zdania? - spy- tał Connors, jakby to co usłyszał, było równoznaczne z wyrokiem śmierci. - Będziemy czuć się coraz gorzej, nie lepiej. Teraz ledwie stoimy na nogach - dodał Jamie. - Jest zapasowy łazik - powiedział Wosnesenski. -Ale kto nim pojedzie? - zapytał astronauta. - Jesteście tak samo chorzy, jak my. - Ja pojadę. - Nie możesz - stwierdził Watennan. - Za bardzo źle się czujesz, żeby to zaryzykować. Rosjanin znów się uśmiechnął, teraz słabo. - Pojadę łazikiem. Zjem kilogramy witaminowych pastylek. Do- trę do was w przeciągu nie więcej niż trzydziestu sześciu godzin. Mimo wyczerpania Jamie zrozumiał, dlaczego Michaił się uśmiecha. - Pod kopułą są teraz Iwszenko i Zieman - powiedział. - We- źmiesz ich ze sobą. Oni obaj są zdrowi. Rosjanin lekko skinął głową. - Tak, wezmę ze sobą Iwszenkę. Ruszymy wam na ratunek, jak kawaleria w waszych westernach. - A czy to tam przypadkiem nie służył Custer? - wymamro- ta! Connors. Wosnesenski podjął decyzję dopiero, kiedy ujrzał ich twarze. Connors był wymizerowany, niemal umierający. Szerokie kości po- liczkowe Watermana sterczały, mięśnie twarzy miał napięte, oczy przekrwione i mętne. Nic innego nie można zrobić, pomyślał kosmonauta. Pojadę do nich łazikiem i przywiozę ich z powrotem pod kopułę. Zawiozę im wi- taminy i jedzenie. Pojedzie ze mną Iwszenko, a Zieman zostanie tu- taj. Wszystko odbędzie się zgodnie z regulaminem misji; nie zostaną złamane żadne przepisy bezpieczeństwa. Kiedy już tak zdecydował, połączył się z doktorem Li na Marsie 2 i zawiadomił go o swoich planach. Azjata zdawał się zaskoczony. - Nie jest pan w odpowiedniej formie, żeby ruszać na taką wy- prawę. Wosnesenski odparł upartym głosem: - Iwszenko jest. A ja jestem zupełnie zdolny do tego, żeby sie- dzieć w wehikule i mówić mu, gdzie ma jechać. Odczepimy środkową część i zabierzemy jedynie człon dowodzenia oraz logistyczny. Bę- dziemy utrzymywać stałą łączność z doktor Yang i doktorem Reedem. Poddam się każdej kuracji, jakami zalecą. - Królewiec na to nie pozwoli - powiedziała z ekranu podobizna Li. - Postanowili, że ośmioro osób pod kopułą jest ważniejszych od czworga w łaziku. - Ta czwórka w łaziku ma ze sobą próbki marsjańskich organi- zmów - zaznaczył Rosjanin. Chengdu potrząsnął głową. - Postanowiono, że najpierw zostaniecie ewakuwowani spod ko- puły, a potem zobaczymy, czy da się uratować załogę łazika. - W takim razie - oznajmił Rosjanin - ruszę bez zgody Królew- ca, a nawet pańskiej. Li szeroko otworzył oczy ze zdumienia: - Jest pan świadomy, co pan mówi? Michaił, czując, jak w żyłach pulsują mu cała siła i wytrwałość, którymi obdarzyła go Matka Rosja, odparł: - Oczywiście, że jestem świadomy. Ale musi pan też być świa- domym, co pan mówi, doktorze Li. Jako na dowódcy ekspedycji spo- czywa na panu ogromna odpowiedzialność. Większa, niż ja zdołałbym unieść. Ale ja dobrowolnie nigdy nie pozwolę Królewcowi, nawet samemu Bogu na to, aby zmusił mnie do tego, abym spisał na straty czwórkę swoich towarzyszy. - Najważniejszą sprawą jest teraz bezpieczeństwo reszty pań- skich podwładnych. - Może tak. Jestem tylko dowódcą ekipy przebywającej na powierzchni. Nie muszę przejmować się kontrolerami lotu ani siedzącymi za nimi polityka- mi. Ja odpowiadam za tych ludzi, którzy są tutaj, na Marsie. Za ich wszystkich, łącznie z tymi czterema, uwięzionymi w kanionie. - Zaryzykuje pan swoim życiem i życiem tych, którzy z panem pojadą- powiedział Li. - Iwszenko chętnie zgłosi się na ochotnika, doktorze. Zajmę się tym, bez obaw. Nie złamiemy żadnego przepisu bezpieczeństwa. - Nie mogę udzielić na to pozwolenia. - Tak, rozumiem. To pański obowiązek. Ja mam obowiązek względem swoich towarzyszy. - Proszę mi pozwolić porozmawiać o tym z Królewcem. Wosnesenski niemal się roześmiał. - Kiedy kontrolerzy lotu wreszcie skończą się spierać, to my już dawno będziemy na emeryturze - albo w grobie. Nie, to trzeba zro- bić teraz, a nie za dwa dni od teraz. Li oblizał wargi. Na ekranie w kopule stał się nagle podobny do zaskoczonego królika, który bacznie spoglądał na kosmonautę, goto- wy do ucieczki. Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni spoglądali na siebie w milczeniu. - Powodzenia - powiedział wreszcie Li. Wosnesenski zebrał jedenaścioro mężczyzn i kobiet w świetlicy, po czym oznajmił im swoją decyzję: - Iwszenko i ja pojedziemy drugim łazikiem do kanionu i zabie- rzemy załogę Watermana. Nie będzie nas przez trzy dni, maksymalnie cztery. Pozostali milczeli. Stali przed kosmonautą w luźnym półko- lu. Niepewnie spoglądali po sobie, przestępowali z nogi na nogę, w oczach mieli pełno niezadanych pytań. Wreszcie odezwała się doktor Yang: - Nie jesteś na tyle zdrowy, żeby ruszać w taką podróż. - To mój obowiązek - odparł Wosnesenski. - Li oraz kontrolerzy misji chcą ewakuować nas na orbitę, zanim zaczną próbować ratowa- nia ekipy z łazika. Ja jednak postanowiłem zrobić co innego. Muszę jechać. Ja, osobiście. - Ale wciąż jesteś chory - zauważyła Chinka. - Objawy szkor- butu mogą ustępować przez wiele dni. Możesz być osłabiony i źle się czuć... - Całą robotę odwali za mnie Dimitr Josifowicz; mi pozostanie tylko chwała. Zaśmiali się nerwowo. - Pojadę z tobą- oznajmił Tony Reed. - Ty? Nie. - Muszę - nalegał Brytyjczyk. - Nic ma potrzeby, żebyś jechał - oznajmił Wosnesenski. - To niepotrzebne ryzyko. Reed wystąpił do przodu. - Jechać tam, to mój obowiązek - powiedział cicho. - Tak jak twój. Rosjanin z uporem potrząsnął głową. - Nie potrzebujmy w łaziku lekarza. Utrzymuj z nami łączność przez komunikator. - Czy ty nic nie rozumiesz? - wybuchnął Tony. Odwrócił się do pozostałych: - Czy wy wszyscy tego nie rozumiecie? To moja wina! To z mojej winy wszyscy jesteście chorzy! Przez to, co zrobiłem! To ja popsułem pastylki witaminowe. Potem nie potrafiłem odkryć, co się z wami dzieje! Owo wyznanie była najtrudniejszą rzeczą, jaką Antony Rccd zrobił w swoim życiu. Inni badacze spoglądali na niego ze zdumie- niem. - Ja muszę z wami jechać - błagał Tony, zwracając się z powro- tem do Wosnesenskiego. -Jamie i pozostali... kiedy tam dotrzemy, będzie im potrzebny lekarz. Michaił miał otwarte usta, jakby chciał się odezwać, ale nie bar- dzo wiedział, co ma powiedzieć. Pozostali też wyglądali na zmiesza- nych, nie mieli pojęcia, co winni zrobić. - On powinien jechać - stanowczo oznajmiła Yang. - Ma rację. Ta czwórka w łaziku, kiedy do niej dotrzecie, będzie potrzebowała na- tychmiastowej opieki medycznej. Wosnesenski pogłaskał się po szerokim podbródku. . - Rozumiem. - To weźmiesz go? - spytała Chinka. Rosjanin uśmiechnął się słabo. - Jako swojego osobistego lekarza? Yang nie uśmiechnęła się. - Jeżeli nadal chcesz ruszyć na wyprawę w takim stanie, to bę- dziesz musiał zabrać ze sobą lekarza. - Dobra - niechętnie przytaknął Wosnesenski. - Dziękuję ci! - zawołał Reed. Zobaczył wyraz twarzy kosmo- nauty oraz uczucia malujące się na twarzach pozostałych. Oczekiwał wściekłości albo przynajmniej wstrętu wobec jego głupoty. Jednak wszyscy zdawali się mu współczuć, nawet ci, którzy czuli się najgo- rzej. Nie obwiniają mnie, uświadomił sobie Brytyjczyk, czując tak wielki przypływ wdzięczności, że prawic upadł na kolana. Nie ob- winiają mnie! Po raz pierwszy w życiu przyznał się do błędu, pogodził się z konsekwencjami swoich czynów, wyznał własną winę przed inny- mi ludźmi. Przypuszczał, że będzie to bolało gorzej niż wypruwanie sobie flaków. I faktycznie tak bolało. Jednak przetrzymał ów ból. Był niczym samobójca, który zmierzył się z najgorszą rzeczą, jaką mógł sobie wyobrazić i wyszedł z tego cały i zdrowy. Wosnesenski z ulgą opadł na najbliższe krzesło. Miał tak słabe nogi, że nic zdołałby już dłużej na nich ustać. Dobrze, że przez całą drogę do kanionu będę mógł siedzieć, pomyślał. Mam tylko nadzie- ję, że dam radę jechać tym cholernym łazikiem i nie zemdleję jak nie- dołężna babcia. Jamie znów siedział w kokpicie, obok niego Joanna. Connors wyciągnął się na koi, jęcząc cicho przez sen. Ilona próbowała zasnąć, leżała na pryczy nad astronautą. Żadne z nich nie miało siły skła- dać posłań. Śniadanie zjedli w ponurych nastrojach, siedząc na kra- wędzi niższych łóżek, schylając się, aby nie uderzać głowami o te wyższe. - Niedobór witamin - odezwał się Jamie, zamyślonym głosem. - Ze wszystkich złych rzeczy, które mogły nas spotkać podczas tej mi- sji, spotkał nasz szkorbut. Normalnie, jak w prawach Murphy'ego. Joanna wyglądała na ledwie rozbudzoną. Ale powiedziała: - Kiedy już znam problem, to źle już dla mnie nie wygląda. Ba- łam się nieznanego. - To wciąż może nas zabić, niezależnie od tego, czy wiemy co to jest, czy nie. Uśmiechnęła się słabo. - Nic pozwolisz nam umrzeć, Jamie. Wiem, że nie pozwolisz. Dlaczego ona wrzuca mi na barki taki ciężar? - pomyślał, trochę rozeźlony. Jednak odpowiedział: - Żadne z nas nie może teraz zrobić więcej, niż czekać. Słaby uśmiech Joanny nieco się poszerzył. Zabrzęczał komunikator. Jamie włączył go, na ekranie pojawiła się żabia twarz Abella. Wyglądał tak samo źle jak oni i na równie znu- żonego. Zapadnięte policzki sprawiały, że jego wyłupiaste oczy zda- wały się jeszcze bardziej wystawać. - Z Królewca przyszła wiadomość dla Joanny. - oznajmił astro- nautą. - Da radę odebrać? - Jestem tutaj - zawołała Brazylijka, pochylając się w fotelu pilota tak, żeby Abell mógł ją zobaczyć przez miniaturową kamerę wbudowaną w kokpit i skierowaną teraz na Jamiego. - Och, dobrze. Powiem tym z Marsa 2, żeby kierowali to od razu do ciebie. - Jak się czujecie? - zapytał Waterman. Abell pokiwał głową. - Reed wpycha w nas tyle witaminy C, że czuję się, jakbym zmieniał się w drzewko cytrynowe. Jak potrząsam głową, to mi się już w niej nie kręci, ale wciąż czuję się jak puszkowane żarcie dla psów. Jamie uświadomił sobie, że on z kolei czuje się jak przetrawione żarcie dla psów. Abell nie pytał się go o zdrowie. - Dimitr i Ollie są na zewnątrz, szykują zapasowy łazik. Michaił nadzoruje ich przez kanał telewizyjny i uprzykrza im życie. Jest za słaby, żeby samemu wyjść z kopuły, dlatego dyktuje im każdy cho- lerny krok. - Ile jeszcze potrwa, zanim wyruszą? - spytał Waterman. - Godzina. Góra dwie. Z Michaiłem jedzie Dimitr. Ollie jest wściekły jak cholera. - Nie ma sensu bardziej nadstawiać karku, niż trzeba - stwier- dził Jamie. - Reed też jedzie. - Tony? Wychodzi na zewnątrz? - No. Mówi, że jak do was dotrą, to będziecie potrzebować le- karza. Tak, to naprawdę pocieszające - pomyślał Jamie. - Dobra - oznajmił Paul. Powiem im, żeby przesłali wam wia- domość z Królewca. Na chwilę z ekranu znikł obraz, monitor zamigotał. Potem poja- wił się na nim jakiś stary, zmęczony człowiek. Miał potargane, rude włosy, potarganą szpiczastą bródkę, koszulę rozpiętą pod szyją. Przed- stawił się jako szef kontroli lotu. - Mam wiadomość dla doktor Joanny Brumado, jest ona natury osobistej. Ale tak naprawdę jest to pytanie, na które doktor Brumado musi nam odpowiedzieć. Jamie obrócił niewielką, kulistą kamerę w stronę Joanny, a kontro- ler lotu milczał, jakby czekał na Watennana albo na jakąś odpowiedź. Potem wziął głęboki oddech i wyrzucił z siebie: - Doktor Brumado, to pytanie dotyczy pani ojca. Jak pani wie, miał dokładny wgląd w przebieg naszej misji. Oczywiście, został po- informowany o pani... kłopotliwym położeniu. Właśnie zmierza do Houston. Wyraźnie zakazałem mówienia komukolwiek spoza kontroli iotu o problemach, z którymi teraz się mierzymy, aż do czasu, kiedy zostaną rozwiązane. Ma to zapobiec wyolbrzymieniu całej sprawy przez media. Jasne jak cholera, że on by nie chciał, aby dziennikarze wiedzieli o naszym położeniu, pomyślał Jamie. Media wtedy by ich rozszarpały. - Jednak - kontynuował mężczyzna - wygląda na to, że pańskie- mu ojcu towarzyszy przedstawicielka amerykańskich mediów, mło- da dziennikarka telewizyjna. Nie zdołaliśmy dowiedzieć się, dla kogo pracuje, chociaż znamy jej nazwisko. - Rosjanin spojrzał w dół, naj- wyraźniej ku notatkom. Przeczytał twardym głosem: - Edith Elgin. Joanna zmarszczyła brwi. Jamie wzdrygnął się, zaskoczony. Edith? Z Brumado? Szef kontroli lotu wyraźnie czuł się nieswojo. - Pański ojciec, oczywiście, chce z panią rozmawiać. Najwyraź- niej ta dziennikarka, która z nim jest, chce dostać pozwolenie nagra- nia tej rozmowy, aby mocją wyemitować po zakończeniu kryzysu. Oczywiście, nagranie nie zostanie opublikowane bez pozwolenia ad- ministratorów Projektu Marsjańskiego. I oczywiście, bez pozwolenia pani ojca. Ona jakoś podłączyła się do Brumado, uświadomił sobie Jamie. Niech to szlag! A teraz chce nagrać ich rozmowę. Jaki z niej musi być zimnokrwisty geniusz! Jeśli tutaj umrzemy, będzie miała wstrząsające świadectwo ostatnich, wspólnych chwil ojca i córki. A jeśli przeżyje- my, to wciąż będzie miała wspaniały materiał, pokazujący wszystko od, jak ona to mówi, ludzkiego wymiaru. I nie prosiła o umożliwienie jej skontaktowania się ze mną. Wy- pięła się na mnie. Dlaczego by zresztą nie miała, do cholery. Przecież dorwała samego Brumado. - Czy będzie pani w stanie zamienić kilka słów z ojcem? - zapy- tał Joannę kontroler lotu - oczywiście biorąc pod uwagę długie prze- rwy miedzy transmisją i odbiorem przekazu. Dziewczyna spojrzała na Jamiego, a potem jakby urosła i wypro- stowała się na fotelu. - Doceniam to, że traktuje pan mnie i mojego ojca w specjalny sposób i dziękuję za to. Ale proszę się nie kłopotać urządzaniem dla nas specjalnego przekazu - powiedziała Joanna, głosem pewniejszym, niż Jamie kiedykolwiek wcześniej u niej słyszał. - Powtarzam, niech pan nic nawiązuje połączenia z Houston. Nie chcę żadnych szczegól- nych przywilejów. Jeśli uznaliście państwo za stosowne blokować mediom dostęp do informacji o naszych problemach, proszę nie ro- bić dla mnie wyjątku. Jamie wyłączył nadawanie. - Poczekaj chwilę - powiedział. - Czy twój ojciec nie może... Jej obwiedzione czerwienią oczy rzuciły mu płomienne spojrze- nie. - Nie jestem małą dziewczynką, która musi rozmawiać z tatu- siem, kiedy ma problem. Chcę być traktowana na równi z pozosta- łymi. -Ale to jest Alberto Brumado- stwierdził Jamie. -To nie ciebie chcą specjalnie potraktować. Tylko jego. Joanna spróbowała potrząsnąć głową. Skończyło się na tym, iż musiała złapać się pulpitu sterowniczego, zbielały jej kostki dłoni. - Nie, w jego obecności nie dam rady być twarda. Załamię się i zacznę płakać. Nie chcę, żeby ktoś to nagrywał. - Och, to rozumiem. Domyślałem się. - Jamie, jeśli my... jeśli stanie się jasne, że tutaj umrzemy... wtedy będzie mnóstwo czasu, aby rozmawiać z moim ojcem. Jestem pewna, że każde z nas nagra jakąś wiadomość dla rodziny. - Tak sądzę. A Edith puści to wszystko w cholernych wieczornych wiado- mościach. - Ale nie teraz. Nie tracę nadziei. Ty też nie tracisz nadziei, prawda? - Nie, do cholery - powiedział z zapałem, którego naprawę nie czuł. - No to włącz jeszcze raz komunikator. Uruchomił nadawanie. Joanna odetchnęła, w zamyśleniu przygła- dziła rękoma swe potargane włosy. - Doceniam pańską propozycję- powiedziała spokojnie, z wielką godnością -jednak zdecydowałam, że chcę być traktowana dokładnie tak samo, jak pozostali uczestnicy ekspedycji. Oczekuję, że będziecie państwo informować ojca o mojej sytuacji, a razem z nim tę dzienni- karkę. Bardzo panu dziękuję. Ona jest tak samo wściekła na Edith, jakja, zauważył Jamie. Jed- nak to odkrycie jakoś go nic pocieszyło. Dimitr Josifowicz Iwszenko siedział za sterami zapasowego łazika, a na jego szczupłej twarzy pojawił się chytry uśmiech. On się cieszy, pomyślał Wosnescnski, że jest na powierzchni i robi coś poży- tecznego, a nic gnije na orbicie. Reed siedział na jednej z ławek, w środkowej części pojazdu. Mi- chaił rozmyślał o Angliku. Jest z nami, bo czuje się winny. Chce od- pokutować za ten wypadek z witaminami. Czy nam pomoże, czy tyl- ko będzie zawadzał? Nie umie prowadzić łazika. Tak naprawdę, nie ma żadnego doświadczenia w spacerach kosmicznych. Wątpię, żeby od czasu wylądowania przebywał poza kopułą dłużej niż kilka godzin. Do czego może się przydać, w razie nagłej potrzeby? Rosjanin przekręcił się w fotelu i zerknął przez ramię na Reeda. Lekarz wydawał się pogrążony w myślach, prawie drzemał. Siedział na ławie, rękoma trzymając się jej krawędzi. Wosnesenski potrząsnął głową i od razu tego pożałował. Wciąż było mu niedobrze, czuł się okropnie słaby. To, mruknął do siebie, że mam na pokładzie swojego osobistego lekarza, w niczym nie popra- wiło mi zdrowia. Michaił znów spojrzał na Iwszenkę. Przypatrując się mu, po raz pierwszy uznał, że jego kolega w ogóle nie wygląda jak Rosjanin. Był szczupły, wiotki niczym wierzba, miał gęste, kręcone i kruczoczarne włosy. Czarne były też jego oczy. Do tego wąski, orli nos oraz jeszcze węższe usta. Skóra blada, mlecznobiała, choć Wosnesenski sądził, że słońce opaliłoby ją na brąz. Jest ode mnie młodszy, pomyślał Michaił, zazdroszcząc energii, która promieniowała z silnego, prężnego ciała Iwszenki. Młodszy i zdrowszy. Wosnesenskiemu łupało w głowie; bardzo bolały go ręce i nogi. Jeśli Reed ma rację, to te witaminy powinny mi pomóc, ale póki co, to w ogóle nie czuję się lepiej. Może nawet gorzej. - Powiedz mi, Dimitrze Josifowiczu - odezwał się Michaił gło- sem, który nawet dla niego brzmiał surowo i sucho. - Czemu zawdzię- czasz swój doskonały wygląd? Młodszy mężczyzna, niemal zdumiony, spojrzał na kolegę, a po- tem szybko wrócił do kierowaniem pojazdem. - Moja matka jest Ormianką, jeśli o to ci chodzi - wyjaśnił. -Ach, tak się zastanawiałem. Myślałem, że może płynie w tobie nieco tureckiej krwi. Nozdrza Iwszenki zadrżały. -Nie, ormiańskiej. - Rozumiem - powiedział Wosnesenski. -A jak tam twoje ży- cie uczuciowe na orbicie? Dimitr uśmiechnął się szeroko. - Niezłe, towarzyszu. Całkiem niezłe. Szczególnie kiedy ta nie- miecka fizyczka czuje się znudzona pracą. - Diels? Blondynka? - Nauczyła mnie takich rzeczy o fizyce, o których nic miałem pojęcia. - Człowiek uczy się przez całe życie — zgodził się z nim Wosne- senski. - Nauka to szlachetna rzecz. Michaił zaczął się śmiać, ale poczuł przez to ból w piersiach. Skończyło się na ataku kaszlu. - Michaile Andriejewiczu, bardzo źle się czujecie? - To nic takiego. Mała niedyspozycja. - Chcesz wracać? - Nie! - zagrzmiał Wosnesenski. - Jedziemy dalej. Niezależnie od tego, co się stanie, jedziemy dalej. Minęło kilka godzin. Na chwilę zatrzymali łazik i zamienili się miejscami, żeby Wosnesenski mógł poprowadzić. Iwszenko jednak cały czas uważnie mu się przyglądał. Młodszy kosmonauta jakoś nie miał ochoty, aby jego starszy towarzysz zabił ich obu. - Po zmierzchu ty poprowadzisz - oznajmił Michaił, czując pot spływający mu po twarzy, po plecach, przylepiający tył kombinezonu do oparcia fotela. - Będziesz spał? - Postaram się. - Przepisy bezpieczeństwa zabraniająjazdy łazikiem, jeśli zmien- nik nie jest całkiem przytomny i gotów do przejęcia kierownicy w ra- zie nagłej potrzeby. A kierowanie nocą... - Doskonale znam przepisy - rzucił Wosnesenski. - Pomagałem je układać. To jest sytuacja awaryjna; trochę nagniemy regulamin. - Trochę - mruknął Iwszenko. Dźgając kolegę palcem w pierś, Michaił oznajmił: - Jeśli będziesz czuł się samotny, kiedy będę spał, to możesz za- wsze poprosić naszego lekarza o towarzystwo. Iwszenko zrobił kwaśną minę. Skarlałe słońce nad kamienistą równiną zbliżało się już do hory- zontu. Sprawiło, iż każda skała tej jałowej pustyni rzucała teraz dłu- gi, krwistoczerwony cień. Wosnesenskiemu te cienie przypominały zakrzywione palce, wyciągane ku niemu przez trupa. Tony Recd siedział na ławie za kosmonautą, trzymał się kurczo- wo, czując każdy podskok i każde opadnięcie pojazdu To szaleństwo, myślał. Dlaczego zdecydowałem się jechać? Chciałem się pokajać? Naprawdę, trochę przesadziłem z tą pokutą. Ale siedział cicho, nie narzekał, starając się opanować narasta- jący w nim strach. Jesteśmy w samym środku marsjańskiej pustyni, w malutkim pojeździe. Jeśli coś pójdzie źle, cokolwiek, to wszyscy umrzemy. W kokpicie zabrzęczał komunikator. Iwszenko włączył go i na ekranie ukazała się długa, chuda twarz doktora Li. Doktor miał wykrzywione w podkowę usta, oczy zmęczone, pełne rezygnacji. - Spędziłem pół dnia, kłócąc się z Królewcem - oznajmił, za- chrypniętym głosem. - Kontrolerzy misji są nieugięci. Wosnesenski mruknął, ale dalej jechał przed siebie. - Nalegają, żeby ewakuować na orbitę ekipę spod kopuły, a do- piero potem ratować załogę łazika. - Powiedział im pan, że jesteśmy już w drodze do kanionu? Li pokręcił głową. - Nie. Powiedziałem im, że nie zgadzamy się z ich oceną sytu- acji, ani z ich decyzją. - Mimo to nalegali? -Tak. - Co pan zamierza zrobić? Dowódca ekspedycji nerwowo skubnął koniec wąsa. - Moim obowiązkiem jest rozkazać wam zawócić do kopuły, żebyście mogli wypełnić polecenia kontroli lotów. - W porządku - odparł Wosnesenski. - Spełnił pan swój obowią- zek. - Sięgnął do pulpitu i wyłączył komunikator. Potem zwolnił ła- zik i zatrzymał go. Iwszenko spojrzał na niego zmartwiony: - Chcesz zawrócić? Michaił, wzdychając ciężko i z boleścią, odparł: - Nie bądź idiotą. Poprowadzisz przez najbliższe dwie godziny, a ja się zdrzemnę. Jeśli będziemy jechać całą noc, dotrzemy do kanio- nu jutro w południe. Oliver Zieman wpatrywał się w ekran komunikatora. Siedział samotnie w centrum dowodzenia kopuły. Większość jej mieszkańców leżała, powalona chorobą. Doktor Yang była w gabine- cie lekarskim, wciąż przeprowadzając kolejne testy. Amerykanin po- drapał się w głowę, pod czaszką huczało mu od myśli. Nie spodziewał się kryzysu dowodzenia. Twarz Li na ekranie wyglądała na zbolałą, udręczoną. On chyba cały czas siedzi w członie dowodzenia, pomyślał Zieman. Dzień i noc. Wygląda prawie tak, jakby sam miał szkorbut. - Znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji - oznajmił dowódca ekspedycji - i chcę być pewny, że jest pan w pełni świadomy całego zamieszania. - Tak jest - przytaknął astronauta, prawie gorliwie. - Kontrola lotu wydała nakaz opuszczenia kopuły i powrotu na orbitę całego personelu bazy - powiedział Azjata. -Ale załoga łazika... Li uciszył Amerykanina, podnosząc swój długi palec. - Królewiec uważa, że musimy wpierw zadbać o zdrowie i bez- pieczeństwo większej grupy. Są gotowi porzucić bazę i ewakuować wszystkich, którzy są pod kopułą. To znaczy, pomyślał szybko Zieman, że będę musiał sam upako- wać ich na pokładzie POL-a. Osiem osób, wliczając mnie samego. Do jednego POL-a tylu się nie zmieści. Kto do cholery będzie kierował drugim ładownikiem? Mironow i Abell nie dadzą rady, a Dimitr po- jechał z Wosnesenskim i Reedem. - Kiedy personel kopuły znajdzie się bezpiecznie na orbicie - kontynuował Li - i będziemy mieli tutaj wszystkich astronautów i naukowców, wykorzystamy ostatni ładownik, żeby ratować czwór- kę z łazika. - W takim razie chce pan, żeby Wosnesenski zawrócił? - Wydałem mu takie rozkazy. Odmówił ich wykonania. Odmówił! Zieman poczuł uderzenie strachu. Nie można odmó- wić wykonania rozkazu! To szaleństwo! Cała misja rozpadłaby się na kawałki, gdybyśmy nie wykonywali rozkazów. Li odczekał chwilę aż to, co powiedział, w pełni dotrze do Ame- rykanina. Potem dodał: - Wosnesenski związał mi ręce. Nie mogę zarządzić ewakuacji kopuły, mając tutaj tylko jednego zdrowego astronautę. Nie mogę wy- słać tam Tołbuchina i Kleina, bowiem zabraliby ostatni ładownik. A to by oznaczało porzucenie załogi łazika. - Tak, racja. Wciąż czuł się oszołomiony tym, iż Wosnesenski okazał niepo- słuszeństwo. Ze wszystkich uczestników wyprawy jego ostatniego podejrzewałby o niesubordynację. Wosnesenski, największy obrońca regulaminu. - Gdyby był z panem Iwszenko, dałoby się zabrać personel dwo- ma ładownikami - Li przedstawiał oczywiste fakty. - Kiedy jednak on przebywa poza bazą, razem z Wosnesenskim, nie mogę zarządzić ewakuacji kopuły. -Takjest. Rozumiem. - To znaczy, że do powrotu Wosnesenskiego, pan dowodzi per- sonelem pod kopułą. Zieman pokiwał głową, zamyślony. Jeśli on w ogóle wróci. Jeśli wróci. Soi 40: Poranek Tak jak oczekiwał... nie, tak jak wiedział, stromą ścianę klifu zdo- biły wykute schody, które prowadziły do miasta, zbudowanego w gi- gantycznej szczelinie. Jamie stał oblany ciepłym blaskiem słońca Nowego Meksyku, chociaż niebo miało marsjański, delikatnie różowy kolor. Podniósł za- słonę hełmu, świadom, iż nie potrzebuje już ochrony skafandra. Wra- cał do domu, do prawdziwego domu, gdzie spotykały się i łączyły dwa światy, w jedności i równowadze, której podświadomie szukał od dzieciństwa. Pierwszy raz w życiu Jamie czuł, że jest w harmonii ze światem, z oboma światami, ze wszystkimi światami. Powoli wspiął się po schodach, prawie niechętnie, pragnąc, aby nie skończyło się to uczucie szczęśliwości, poczucie spokoju przepeł- niające ową chwilę. Jednak wiedział, że ci, których spotka u szczytu, czekają na niego i serdecznie go powitają. Niczym pradawny kapłan Starszych, z pełnym czci dostojeństwem wspinający się po schodach, Jamie swymi obutymi stopami z wolna przestępował ze stopnia na stopień. Wiedział, iż owe stopnic wykuto w żywej skale, wiele wie- ków temu; opierające się na nich stopy niezliczonych pokoleń wygła- dziły je i wytarły. Kiedy się wspinał, po kawałku znikał jego skafander. Naj- pierw hełm, co pozwoliło mu zanurzyć się w czystym, świeżym po- wietrzu jego prawdziwego świata. Potem buty, napierśnik, nogawi- ce. Gdy dotarł na szczyt, był już nagi i nie miał nic, prócz amuletu o kształtach niedźwiedzia, który dziadek podarował mu setki milio- nów kilometrów stąd. Pot ściekał mu po bokach, po nogach, po twarzy. Powietrze było chłodne, ale grzało go słońce, wypełniając życiodajną energią. Zbliżał się do końca schodów. Słyszał wzdychający wiatr, wezwa- nia drzew o gałęziach pełnych liści. Jeszcze tylko kilka stopni, synu, mówił głos dziadka. Jeszcze tylko kilka stopni. Jamie dotarł na szczyt. Ujrzał miasto, dokładnie takie, jak wie- dział, że powinno być. Wspaniałe. Proste, jasne mury ze świeżej cegły. Domy, rząd za rzędem wznoszące się do szczytu rozpadliny, gdzie skalny nawis osłaniał je niczym ramię opiekuńczego Boga. - To dobre - oznajmił Jamie. - Ya 'aa 'tey. Pojawił się przed nim dziadek, młody, silny i również nagi. - To dobre - powiedział. Z domów wyszli ludzie, gromadząc się na głównym placu, gdzie stali Jamie i jego dziadek. Śmiali się, śpiewali, nieśli wieńce z kwia- tów, którymi udekorowali głowę Watermana. Kobiety były piękne, mężczyźni silni i przystojni. Mimo to, Jamie odwrócił się do Ala i powiedział: - Nie mogę zostać. Potrzebują mnie ci, co tam zostali. - Wiem - odparł starzec. - Powodzenia, mój wnuku. Waterman nagle otworzył oczy. Ten sen był taki rzeczywisty, taki realny. Sięgnął do kieszeni kombinezonu i poczuł, że nadal tkwi tam amulet, ciepły, podnoszący na duchu okruch kamienia. Dopiero potem przeciągnął się i wstał z pryczy, aby zerknąć, jak wygląda ten nowy dzień. Bolało go całe ciało, tępe cierpienie odbierało siły. Łupało mu w głowie, w uszach pulsowało, jakby jakiś bęben wybijał żałobny rytm. Obok, Connors jęknął cicho przez niespokojny sen, jego od- dech lekko świszczał. Jamie po cichu ześliznął się z koi. Nogi miał tak słabe, że ledwo go niosły. Przez długie minuty trzymał się kurczowo łóżka Joanny, nie do końca pewien, czy zdoła przecisnąć się między posłaniami i do- trzeć do łazienki. Brazylijka zwinęła się w kłębek. Z kolei Ilona leża- ła na brzuchu, nie ruszała się. Przestraszył się, że umarła, ale ujrzał, jak powoli oddycha. Przepchnął się między kojami, łapiąc za wmontowane wewnątrz łazika uchwyty i zmierzając ku łazience. Z metalowego lustra ponad maleńką umywalką spojrzała nań twarz wymęczona, nieogolona, 0 podkrążonych oczach. Powoli, z ostrożnością kogoś, kto jest stary albo pijany, Jamie umył twarz i ręce. Kiedy czyścił zęby, na szczotecz- ce pojawiła się krew. Zęby ruszały mu się w dziąsłach. Zdjął swój noc- ny kombinezon i włożył dzienny strój. Spostrzegł, że oba ubrania nie- wiele się od siebie różnią. Były tak samo pomięte i cuchnące. Pozostali obudzili się dopiero, kiedy Jamie przygotował już sobie szklankę soku pomarańczowego z koncentratu i kubek parującej kawy. Zwlekli się powoli z łóżek, wyglądając na tak samo wyczerpanych 1 zbolałych, jak on. Wymizerowane twarze, czerwone oczy, drżące ręce, nogi niemal zbyt słabe, aby unieść ciało. Zamienili ze sobą ledwie kilka słów. Pomruki, jęki, westchnienia, zamieniające się w dyszenie, z trudem łapany oddech. Jamie przecisnął się obok nich, z kubkiem kawy w ręku i wszedł do kokpitu. Usiadł na fotelu z prawej strony i uruchomił komunikator, żeby połączyć się z kopułą. Na ekranie pojawiła się twarz Paula Abella. Uśmiechał się - sła- bo, ale się uśmiechał. Policzki i podbródek miał świeżo ogolone, lekko zaróżowione. Wyłupiaste oczy astronauty wyglądały na mniej mętne niż ostatnim razem. - Dzień dobry - Abell był niemalże wesoły. - Jak się czujesz? - zachrypiał Jamie. - Chyba witaminy od Yang nam pomagają - oznajmił raźno. - I dużo snu. Tego ranka czuję się najlepiej od kilku dni. Jeszcze nie w stu procentach dobrze, ale lepiej. - To świetnie. Abell nie spytał się, jak czuje się Jamie. Widział to. - Gadałeś już z Ruskimi? - Z kim? - Michaiłem i Iwszenką. Powinni już być przy brzegu kanionu. - Nie. Jeszcze nie miałem żadnego kontaktu. - Na pewno będą tego ranka - stwierdził Paul. - Tego ranka - powtórzył Waterman. *** - Teraz uważaj - wymamrotał Wosnesenski. - Horyzont jest tak blisko, że może cię zmylić. Iwszenko, siedzący teraz za kierownicą, rzucił mu ponure spoj- rzenie. - Michaile Andriejewiczu, spędziłem w symulatorach i na ćwi- czeniach tyle samo czasu, co ty, prawda? Prowadziłem tę bestię przez większą cześć nocy, prawda? Dlaczego więc ciągle... - Stój! -wrzasnął Wosnesenski. Dimitr wcisnął hamulec tak gwałtownie, że gdyby Michaił nie nalegał wcześniej, aby zapieji pasy, to obaj rozbiliby sobie głowy o plastiglasową szybę. Reed, który stał za fotelem Wosnesenskiego, nadział się na oparcie i jęknął z bólu. Przed nimi rozciągał się Wielki Kanion Marsa, jego krawędź dzieliło od pojazdu ledwie dwadzieścia metrów. Iwszenko patrzył się na to wybałuszonymi oczyma, szczęka mu opadła, pierś unosi- ła się ciężko. - Dobry Boże - wykrztusił Reed. - Właśnie przed tym próbowałem cię ostrzec - spokojnie oznaj- mił Wosnesenski. - To co początkowo wygląda na grzbiet kolejnego wniesienia, tak naprawdę jest już krawędzią rozpadliny. - Powinieneś... powinieneś tak od razu mówić. Michaił westchnął ciężko, jak nauczyciel rozczarowany swo- im uczniem. Kanion wypełniały mgły, kłębiąc się delikatnie w blasku poranka, tak gęste, że zdawało się, iż można by po nich chodzić. Z wnętrza ła- zika nie widzieli dna doliny - zresztą, nie dostrzegliby go nawet, gdy- by powietrze było całkiem przejrzyste, tak daleko się od nich znajdo- wało. Po lewej i prawej stronie, aż za horyzont, ciągnęły się ściany czerwonej skały, poszarpane nieprzeliczonymi eonami erozji, wyso- kie i dumne. Spoglądając poprzez kanion, Wosnesenski pomyślał, że chyba dostrzega wystrzępioną linię przeciwległej ściany, bladą i fa- lującą, przymgloną dystansem. Tak bardzo daleką. - Nie widzę osuwiska - stwierdził Recd. - Ani ja. W nocy musieliśmy zboczyć z kursu. Zaraz usta- lę nasze współrzędne. Dimitrze Josifowiczu, możesz skontaktować się z bazą i zameldować, iż dotarliśmy do kanionu. J że do niego nie wpadliśmy. Iwszenko wymamrotał coś pod nosem, schylając się lekko do przycisku komunikatora. Nie dostrzegł lekkiego uśmiechu na twarzy swojego dowódcy. W ciągu kwadransa ustalili swoją pozycję, dzięki jednemu z sa- telitów nawigacyjnych rozmieszczonych na orbicie. Ruszyli wzdłuż krawędzi uskoku, mając do przejechania jeszcze jakieś pięć kilome- trów na zachód. Wosnesenski siedząc na fotelu z prawej strony, czuł się niemal zrelaksowany. Iwszenko prowadził przez większość nocy, przespał się kilka godzin, a teraz znowu zasiadł za kółkiem. Wydawał się wypo- częty; zmysły miał wyostrzone. Michaił też czuł się lepiej, pierwszy raz, odkąd zapadł na szkorbut. Wciąż czuł się osłabiony, obolały; le- dwie spał tej nocy. Ciało ma wpływ na umysł, powiedział sobie, kiedy skrzypiąc, wlekli się przez kamienistą, czerwoną równinę, z prędkością dwudzie- stu kilometrów na godzinę. Kiedy ciało cierpi, umysł robi się zmę- czony, łatwo się pomylić, szybko popada się w rozpacz. Muszę o tym pamiętać. Muszę zachować jasność myśli, obojętnie co czuje moje ciało. - Chyba widzę zjazd. Słowa Iwszenki wyrwały Wosnesenskiego z zadumy. Podążył wzrokiem w kierunku wskazywanym przez palec kolegi i zobaczył stok, skryty wśród porannej mgiełki, wyglądający na szero- kie półkole, wycięte w krawędzi doliny, z rdzawoczerwonym stosem piachu, biegnącym od krawędzi w dół, do dna kanionu, hen, daleko. - Tak, to musi być to. Wosnesenski sprawdził współrzędne. - Nie chcesz jechać po tym stoku, prawda? - zapytał Iwszenko. - Przybyliśmy, żeby ratować załogę drugiego łazika - odparł Michaił. Ekran nawigacyjny pokazał, że znaleźli się we właściwym miejscu. Uwięziony pojazd był w jakieś dwie trzecie długości zbocza stąd. - Towarzyszu dowódco - odezwał się Iwszenko - co nam to da, jeśli ugrzęźniemy razem z nimi? - A co proponujesz? - warknął Wosnesenski, nagle czując się zniecierpliwiony zachowaniem kolegi. - Proponuję - Dimitr wypowiedział to słowo z ironiczną prze- sadą - żebyśmy zatrzymali się na krawędzi kanionu i pozwolili im tutaj przyjść. Tak będzie najbezpieczniej. - A jeśli oni są na to za słabi? Iwszenko przygryzł wargę. Wosnesenski czekał na jego odpo- wiedź. Jeśli powie, że powinniśmy wracać pod kopułę nie zjeżdżając na dół i nie zabierając tamtych, to wyrzucę go przez śluzę i to bez ska- fandra, pomyślał. - Jeśli oni są na to za słabi - powoli mówił Dimitr, - to sadzę, że my powinniśmy tam zejść na piechotę i im pomóc. -My? - Doktor Reed i ja - oznajmił Iwszenko. - Michaile Andriejewi- czu, ty powinieneś zostać w łaziku. Wosnesenski poczuł, że serce mu rośnie. Uśmiechnął się bardzo szeroko. - Dobrze powiedziane, Dimitrze Josifowiczu! Dobry pomysł! Ale ja wymyśliłem coś jeszcze lepszego. Mam nadzieję, pomyślał Tony Reed. Nie chcę, żeby ktoś mnie stąd wyciągał na zewnątrz! Soi 40: Południe Jamie przekręcił pokrętło lornetki; obraz pomarańczowego bez- miaru piachu stał się wyraźniejszy. - To musi być stary krater, wypełniony piachem - powiedział, bardziej do siebie niż do swych towarzyszy zgromadzonych w kok- picie. - Dlaczego wiatr nie wydmuchał tego piachu? - zapytała Joan- na. Odłożył lornetkę. Dziewczyna siedziała obok niego, na fotelu z prawej strony. Twarz miała bladą, włosy zmierzwione i poplątane. Jej oddech cuchnął. Mój też cuchnie, pomyślał Jamie. Connors zdawał się jeszcze bardziej zmęczony niż do tej pory. Siedział na podłodze, między fotelami. Kombinezon miał pomięty i ciemny od plam potu. Za nim stała Ilona, ciężko pochylając się nad oparciami krzeseł. Włosy też miała potargane; podobnie jak Joanna, nie miała siły, aby się uczesać. Jednak wszyscy, choć chorzy i znuże- ni, niecierpliwie wypatrywali łazika z Wosnesenskim. - Wątpię, żeby wiatr miał tutaj siłę na to, by kiedyś wymieść ten krater. Powietrze jest za rzadkie, nawet jeśli pędzi z szybkością dwu- stu węzłów. Krater ma pewnie strome ściany. Prawdopodobnie wybił go meteoryt, lecący prawie pionowo. - Wiatr z wolna wypełniał krater pyłem - domyślała się Joanna - a kiedy już się napełnił, takim pozostał. - Racja - powiedział Jamie. Mówimy o procesie trwającym mi- liony lat, dodał w myślach. Na Marsie nic nie dzieje się szybko. Za milion lat ten łazik pewnie nadal będzie tu tkwił. Znów spojrzał przez lornetkę. Jeśli obszar dziwnie pomarszczo- nego piachu jest właśnie terenem krateru, dziura miała ponad kilometr szerokości. Waterman bez trudu dostrzegałjej granice, szeroki okrąg pomarsz- czonego, czerwonego piasku, za którym grunt był już gęściej usiany skałami i kamieniami. Przypomniał sobie spór, jaki toczył z Naguibem na temat często- tliwości występowania takich, wypełnionych pyłem kraterów. Egip- cjanin nazywał je „kraterami-widmami" i sądził, że znajdują się na- wet w miejscach, gdzie podłoże wygląda na dosyć równe. Jamie się z nim nie zgadzał. Jednak Abdul miał rację; teraz wpadliśmy w taki krater-widmo. Powinienem dostrzec różnicę w wyglądzie podłoża, obwiniał się Jamie, powinienem minąć ten obszar. Gdybym tylko był wystarczająco bystry... - Tam są! Joanna niecierpliwie coś wskazywała, jej twarz nagle ozdobił uśmiech. Spoglądając w tamtym kierunku, Waterman ujrzał łazik, wznoszący się nad krawędzią zbocza. Wyglądał jak wielka, srebrzysta gąsienica o bul- wiastym, połyskliwym łbie, powolutku pełznąca przed siebie. - Ahoj, podróżnicy! - w głośniku na pulpicie sterowniczym zgrzytnął głos Wosnesenskiego. Dla ich czworga zabrzmiał jak aniel- ski śpiew. Jamie zerknął w dół, na ekran komunikatora. Kosmonauta wyglą- dał na osłabionego, wycieńczonego. Siedział w kokpicie drugiego we- hikułu i prowadził go w dół pradawnego osuwiska ostrożnie i cierpli- wie. Za nim garbił się Tony Reed, twarz miał ściągniętą, bladą. De- nerwował się. Obaj mężczyźni byli w kombinezonach. Znowu spoglądając przez lornetkę, Jamie ujrzał postać w jaskra- wym, czerwonym skafandrze kosmicznym, kroczącą wolno przed ła- zikiem, dźgającą podłoże długą tyką. Przypominała ślepca, który trafił w nieznane otoczenie albo alpinistę, szukającego ukrytych pod śnie- giem szczelin. Był to Iwszenko. Ciągnął za sobą mierzącą ponad dwadzieścia metrów linę, która łączyła jego talię z przodem łazika. Wehikuł jechał bardzo wolno, ale stale się zbliżał. Na pewno Michaił zadbał o wszyst- kie środki ostrożności, pomyślał Jamie. Czy on myśli, że Iwszenko mu odleci? Przez chwilę zdawało mu się, że kosmonauta holuje cały ciężki pojazd. - Nadchodzą - szeptem oznajmiła Ilona, krztusząc się. - Nad- chodzą, żeby nas uratować. - Hip hip, hura - słabym głosem powiedział Connors. Jamie został w kokpicie i patrzył na zbliżającą się pomoc. Minęła ponad godzina, zanim łazik przy wlókł się bliżej. Jechał niezwykle po- woli, a przed nim wciąż szedł Iwszenko, badając podłoże. Jak ślepiec prowadzący słonia, pomyślał Waterman. - Teraz bądźcie ostrożni - powiedział do kosmonautów. - Widzi- cie to miejsce, gdzie na piasku zaczynają się takie małe zmarszczki? Podobizna Michaiła na ekranie skinęła głową. Iwszenko odezwał się ze swojego hełmu: - Tak, widzę, około pięćdziesięciu metrów przede mną. - To właśnie tam zaczyna się krater, jestem tego pewny - oznaj- mił Jamie. - Wypełnia go bardzo drobny pył, prawie kurz. Musicie to objechać, chyba że też chcecie utknąć. Wosnesenski podejrzliwie wpatrywał się w zasypanąjamę. - Wygląda na całkiem duży. - Wiem. Ale możecie go objechać, prawda? - Może jadąc w dół. Zastanawiam się, czy nie pojechać znowu pod górę. Odezwał się Iwszenko: - Może najlepiej będzie zatrzymać łazik na skraju luźnego gruntu i pozwolić mi iść dalej na piechotę. Wtedy będziemy mogli przycze- pić do nich linę bezpieczeństwa i kołowrotem przeciągnąć ich do na- szego łazika. - Czy wszyscy czworo dacie radę założyć kombinezony? - spy- tał Michaił. - Tak - odparł Jamie. - Tak myślę. - Nie chcę ryzykować ugrzęźnięcia drugiego łazika. - Rozumiem. Ubierzemy się w skafandry i wyciągniecie nas po- przez ten miękki piasek, jeśli damy radę przeciągnąć linę z waszego łazika do naszego. - Doskonale. Tak właśnie zrobimy. Doktor Li Chengdu jeszcze nigdy w życiu tak długo nie ociągał się ze złożeniem meldunku. Wiedział, że ten raport mógł zrujnować wszystko. Niezbyt dobrze będzie świadczyć o moich zdolnościach przywódczych; zdruzgocze zespół kontroli lotu. Jeśli politycy i dzien- nikarze się o tym dowiedzą, odbierze to nadzieję na wysłanie nowych marsjańskich ekspedycji. Jednak musiał zawiadomić o szkorbucie i ciągu wydarzeń, który doprowadził do epidemii. Li nie mógł zrobić nic innego, jak po prostu przedstawić kierownictwu misji fakty. Uświadomił sobie, iż nie ma sposobu, aby to ukryć. Ani nawet nie wolno mu tego robić. Już samo myślenie o czymś takim było przestępstwem. Bez względu na wpływ, jaki to wszystko wywrze na moją karierę albo kariery innych. Szkorbut. Wszyscy członkowie ekipy przebywającej na Marsie o ma- ło nie umarli na szkorbut, bo zapomnieli, iż czysty tlen dezaktywuje nie- zbędną im witaminę C. Politycy dojdą do wniosku, iż załoga łazika utknę- ła, bo szkorbut odebrał jej siły i zdolność racjonalnego osądu sytuacji. A te- raz Wosncsenski, ostatnia osoba, po której można by spodziewać się nie- subordynacji, aby ich uratować odmówił wykonania rozkazów. Wosncsenski. Tylko czekać, aż kontrolerzy lotu zatopią w nim kły! Ależ nieszczęście, co za okropna, pogmatwana i katastrofalna sytuacja. Li wiedział, iż powinien przedstawić te fakty Królewcowi. Wciąż się jednak wahał. Przemierzał kabinę, na co starczały mu tylko trzy kroki, wciąż chodził tam i z powrotem, chyba z tuzin razy minął swój komputer, nawet nie myśląc o tym, by zasiąść do pisania raportu. Nawet gdybym chciał to jakoś zatuszować, to i tak by nic nie dało. Szybko by się dowiedzieli, że wbrew ich poleceniom kopuła wcale nie jest ewakuowana. Męczył się tak już od paru godzin. Jak zrobić najlepszą minę dotej złej gry? Jak przekazać wieści, żeby nie zaprzepaścić szans na kolejne misje? Jak przyznać się do swoich błę- dów, nie rujnując sobie kariery? To ważna sprawa. W jaki sposób przekazać straszliwe wieści, aby nie odbierać nam przyszłości. To sprawa najwyższej wagi. W praktyce wszystkie raporty zespołu z powierzchni Marsa były ustne i automatycznie przerabiane na wydruk przez komputery w ko- smolocie i w Królewcu. Z kolei Li, swoje regularne meldunki pisał osobiście. Ale co ja teraz mogę napisać? Jakimi słowami mam złago- dzić owe informacje? Chodził zatem tam i z powrotem, jak zamknięty w klatce gepard, szukający drogi i nie mogący jej odnaleźć. Wreszcie, ze straszliwą wręcz niechęcią, siadł przy swoim niewielkim biurku i długimi, wypie- lęgnowanymi palcami zaczął stukać w klawiaturę komputera. Dimitr Josifowicz Iwszenko miał wygląd i charakter typowego kosmonauty. Był szczupłej budowy ciała, o świetnym refleksie, choć jeszcze młody, to już mogący się pochwalić doświadczeniem pilota myśliwca i oblatywacza. Potrafił pić całą noc, rankiem otrzeźwić się tlenem, śniadanie zastąpić papierosem, puścić pawia pod hangarem, a potem zasiąść za sterami naddźwiękowego samolotu. Ale już w kok- picie stawał się opanowany i rozsądny, gotów do natychmiastowej oceny sytuacji i robienia właściwych rzeczy dokładnie we właściwym momencie, łącząc instynkt, trening oraz fenomenalnie szybki tok ro- zumowania. Nie uważał się za śmiałego pilota; śmiałkowie umierali młodo. Iwszenko był zaś ostrożnym pilotem, który latał niebezpiecz- nymi pojazdami. Kiedy przeniósł się do korpusu kosmonautów, pra- wie znudziła go tam newtonowska przewidywalność każdej misji ko- smicznej. Teraz się jednak nie nudził. Choć też specjalnie się nie martwił. Raczej był ostrożny. Nie trzeba się spieszyć, powtarzał sobie, kie- dy spokojnie wtykał drąg w pomarszczony piasek, metr od swoich butów. Jesteśmy tutaj, żeby uratować tych czworo rozbitków, a nie utknąć razem z nimi. Dźgnięty pył zadrżał. Tyka zanurzyła się w nim na kilka centyme- trów, potem zdało się, iż trafiła na stały grunt. Iwszenko kiwnął głową, zrobił krok do przodu, ciągnąc za sobą ubezpieczającą linę. - Jak tam jest? - zazgrzytał mu w słuchawkach głos Wosnesen- skiego. - Miękko, jak to w piasku. Kiepska przyczepność. - Bądź bardzo ostrożny. - Jestem ostrożny, Michaile Andriejewiczu. - W takim razie bądź podwójnie ostrożny. -Tak jest, towarzyszu dowódco - zachichotał Iwszenko i zrobił następny krok. Stopa zaczęła mu się ślizgać. Na wpół się obrócił, łapiąc obiema rękoma za drąg, ale on także zapadał się w piasek, nabierający kon- systencji miału. W powietrze wzbiły się kłęby różowego kurzu, a Iw- szenko nadal ślizgał się do przodu, nagle pozbawiony oparcia. Tonął w morzu czerwonego pyłu. Nic nie mówił. Nawet kiedy już się zapadał, odrzucił bezuży- teczną tykę i spróbował się okręcić, żeby sięgnąć za siebie, ku ostatnie- mu kawałkowi stałego lądu. Jednak w niewygodnym, sztywnym ska- fandrze zdołał przekręcić się ledwie o kilka stopni. Miotał się, machał rękoma, kopał nogami. To przypominało tonięcie w grząskim bagnie. Iwszenko wyobraził sobie, jak wsysają go lotne piaski. Dzięki swemu błyskawicznemu refleksowi i zdolności szybkiej oceny sytuacji, kosmonauta prędko zaniechał owej miotaniny, jeszcze zanim usłyszał w słuchawkach Michaiła, ryczącego: - Co się dzieje? Pod lewą stopą wyczuł coś twardego i spróbował przerzucić na to ciężar ciała. Jednak but ześlizgnął się i kosmonauta nadal się osu- wał w miałki, czerwony pył, powoli, nieubłaganie. Piach sięgał mu do piersi, po pachy, do dolnej krawędzi hełmu. - Zapadam się - oznajmił ponuro. Zasłonę hełmu obryzgiwał mu rdzawy kurz. Ramiona rozpostarł na powierzchni piachu, jak pływak starający się unosić się na wodzie. Bał się poruszyć, lękał się, iż wte- dy szybciej utonie. Wosnesenski klął po rosyjsku. - Zapadam się! -powtórzył Iwszenko mocniej, wyższym gło- sem. Miałki pył zaczynał już wspinać się w górę wizjera kasku. Michaił wahał się tylko przez chwilę. Wiedział, że będzie niebez- piecznie jechać pod górę na wstecznym, ale linę Iwszenki przyczepio- no do zwykłego pierścienia na przedzie łazika. Nie było żadnego ko- łowrotu, którym można by go wyciągnąć. - Siadaj - rzucił do Recda, wrzucając wsteczny bieg. Tony osunął się na fotel z prawej strony. Wybałuszając oczy, przypatrywał się temu, co się właśnie przed nim działo. Hełm Iwszen- ki niemal już zupełnie schował się pod piachem. Dimitr wrzeszczał coś po rosyjsku przez radio, jednak jego głos cichł, głuszony zakłó- ceniami. - Wyciągnij mnie, do cholery! - krzyczał Iwszenko do mikrofonu w kasku. Całkiem już zatonął w czerwonym pyle. I wciąż jeszcze opa- dał. To chyba nie miało dna. Wtedy lina naprężyła się. Iwszenko poczuł ten sam przypływ ra- dości i wdzięczności, co spadochroniarz, kiedy nad jego głową roz- wija się wreszcie czasza. - Dobra, dobra! Wyciągajcie mnie. Wiedział, iż Michaił przesuwał łazik powolutku, z nadzwyczajną uwagą i ostrożnością. Świetnie, pomyślał. Mam powietrza na dwana- ście godzin, może na dłużej. Masz czas Michaile Andriejewiczu. Masz tyle czasu, ile chcesz, tylko mnie stąd wyciągnij. Jego głowa wychynęła ponad piasek i niemal w tym samym mo- mencie usłyszał gwar różnych głosów: Reed, Wosnesenski, czwórka z pierwszego łazika, wszyscy mówili jednocześnie. - Nic mi nie jest - oznajmił. - Ciągnijcie dalej. Z piachu wyłoniły się jego ramiona, mógł już nimi machać. A po- tem lewy but zahaczył chyba o ten sam schowany kamień, który wcze- śniej mało nie ocalił go od zatonięcia. - Poczekaj, zaczepiłem się... Ale lina wciąż go ciągnęła. Lewa noga na pewno o coś się zacze- piła. Starał się ją uwolnić, jednocześnie krzycząc Wosnesenskiemu, aby zatrzymał się na chwilę. Linę wykonano z tych samych, lekkich kompozytowych włókien węglowych, z jakich zbudowano zworniki łączące marsjańskie ko- smoloty. Zakopana skała była zaś twarda i wytrzymała niczym granit. Mimo wycia Iwszenki, wehikuł jechał dalej, rozciągając kosmonautę jak przyrząd do tortur. To trwało zaledwie kilka sekund. Rosjanin poczuł, że strzela mu w kolanie, wzdłuż nogi pomknął rozrywający ból. Zaczął kląć na czym świat stoi, a lina nagle zwiotczała. Wosnesenski zawołał przez radio. - Co z tobą? - Właśnie złamałeś mi nogę, to wszystko - odpowiedział Iwszen- ko, głosem syczącym od bólu. - Co...? - Nieważne! Ciągnij! Znowu się zapadam! Iwszenko, choć przypłacił to straszliwą męką, uwolnił ranną nogę od trzymającego ją kamienia. Warcząc na Wosnesenskiego, poczuł, że lina znów się napręża. Noga pulsowała mu okropnym bólem. Umilkł, zacisnął zęby, a łazik dalej wyciągał go z piaszczy- stej jamy. Potem długie minuty leżał na stałym gruncie, dysząc i zaciskając oczy z bólu. W kokpicie Tony wpatrywał się w tę leżąca na brzuchu, czerwoną postać, a serce waliło mu jak młot. - Co mu się stało? - O coś zaczepił nogą- oschle wyjaśnił Wosnesenski. - Kiedy go ciągnęliśmy, noga się złamała. - Co robimy? - Idziemy na zewnątrz i go przynosimy. - Idziemy? Przecież ty nie możesz! - Ubieram się. - Twój stan zdrowia nie pozwala na to, żebyś wychodził - nalegał Rccd. - Od opuszczenia kopuły spałeś najwyżej dwie godziny. - Muszę. Jednak jego próba opuszczenia kokpitu zakończyła się niepowo- dzeniem. Nogi miał zbyt słabe, żeby go niosły. Rosjanin spróbował jeszcze raz; jedyne co zdołał zrobić, to przez chwilę stać niepewnie, a potem opaść z powrotem na fotel. - Nie patrz na mnie! - zawołał Reed, bliski paniki. - Nie mogę wyjść! Ja... Ja nie jestem przeszkolony do pracy na zewnątrz pojazdu. - Przestańcie się kłócić - przez radio odezwał się Iwszenko, głos miał zdyszany, słaby. - Dam radę dojść do włazu... tak sądzę. Kosmonauta zaczął się czołgać, podpierał się rękoma i ciągnął bezwładną, lewą nogę. - Jeśli jego skafander pęknie.... - Wosnesenski nie dokończył. Zwrócił spoconą twarz ku Reedowi i rozkazał: - Zakładaj skafander, doktorze. Natychmiast. -Aleja... - Nie musisz iść na regularny spacer kosmiczny -powiedział Rosjanin, głosem pełnym wzgardy. -Ale twój kolega będzie potrze- bował kogoś, żeby mu pomógł wejść do śluzy. Chyba tyle możesz zrobić, co? Tony był całkiem roztrzęsiony, drżały mu ręce. - Tak, oczywiście - odparł, rozpaczliwie starając się uspokoić. - Oczywiście. Mogę mu pomóc zdjąć skafander i zająć się jego nogą. -Anioł miłosierdzia - warknął Wosnesenski. Z kokpitu uwięzionego łazika Jamie oraz pozostali przypatrywali i przysłuchiwali się gehennie Iwszenki. Z narastającym przerażeniem patrzyli, jak ich niedoszły ratownik zapada się w piach, dotarło do nich jego wołanie o pomoc, widzieli jak drugi pojazd ostrożnie wyciąga kosmonautę, wzdrygnęli się, gdy wrzasnął z bólu. Teraz Jamie w ponurym nastroju spoglądał jak Dimitra, który cierpiąc katusze, czołgał się do śluzy drugiego łazika. I wiedział, że już wszystko przepadło, wszelka nadzieja ratunku. Chyba, że sam coś zrobi. Soi 40: Popołudnie Jamie prawie dwie godziny męczył się z założeniem skafandra. Choć wyczerpany i osłabiony chorobą, wiedział, że teraz on musi ru- szyć do drugiego wehikułu, zanieść tam linę ratunkową, która pozwoli jego towarzyszom przejechać nad kraterem pełnym zdradliwego pia- chu prosto do pojazdu ratowników. Wosnesenski uparcie się temu sprzeciwiał. - Jesteś za bardzo chory - mówił Rosjanin. - Tylko ja zachowa- łem jeszcze połowę sił... Jamie przerwał mu, unosząc rękę. - Michaił - spokojnie powiedział do kosmonauty, widocznego na ekranie komunikatora -jeśli ty też ugrzęźniesz, to już nie żyjemy. Jeśli ja utknę, to wciąż może spróbować do ciebie dotrzeć Pete albo jedna z kobiet. - Oni czują się jeszcze gorzej od ciebie! - Powinieneś zostać w swoim pojeździe - geolog mówił spokoj- nie, bez emocji, tak jakby odczytywał instrukcję. - To oczywiste. Re- gulamin mówi o tym całkiem jasno i ma też pod tym względem cał- kowitą rację. Wosnesenski skrzywił się, ale przestał się spierać. - Mam tyle sił, aby iść wzdłuż obwodu krateru - powiedział Jamie. - Przeciągnę linę i potem użyjemy jej, żeby przeprawić wszyst- kich nad jeziorem. - Jeziorem? - Kraterem wypełnionym piaskiem. - To raczej bagno, nie jezioro - mruknął kosmonauta. - Cokolwiek. Tak właśnie zrobimy - oznajmił Jamie. Wosnesenski mruknął coś po rosyjsku. - Jak się czuje Iwszenko? - zapytał Waterman. Rosjanin spochmurniał. - Reed zajmuje się jego nogą. Najwyraźniej nie jest złamana, ale kolano jest poważnie zwichnięte. On nie może chodzić. Nie może na- wet sam stanąć. - No to zostaw mi to zadanie. Po dwóch godzinach mozołu Jamie zakładał wreszcie hełm na kołnierz skafandra, starając się nie dopuszczać do głosu trapiących go wątpliwości. To tylko kilka kilometrów, pomyślał. Góra dwa, trzy kli- ki. Dam radę. Jednak ramiona miał zbyt ciężkie, aby je unieść, a no- gi były jak z waty. Connors chciał mu pomóc się ubrać, ale brakowało mu sił, żeby stać dłużej niż kilka minut. Indianinem zajęły się więc Joan- na i Ilona. Wargi miały zaciśnięte, milczały, zaś Pete odczytywał li- stę kontrolną. - To całkiem niezłe uczucie - zażartował astronauta - być ubie- ranym przez dwie takie super babki. Siedział na krawędzi koi, lista kontrolna drżała mu w dłoni, ale na zmęczonej, spoconej twarzy starał się wciąż utrzymywać uśmiech. Jamie, spoglądając przez otwarty właz śluzy, dostrzegł, że Connors od- dycha z trudem, jego pierś unosiła się ciężko. Usta miał otwarte. Z kobietami było nie lepiej. Poruszały się wolno, apatycznie. Ich twa- rze były znużone i blade. Ciekawe, ile popełniły błędów, zastanawiał się Jamie, czy właśnie mnie zabijają, bo z osłabienia tracąjasność myśli. Uprząż do wspinaczki, trójnóg i mechanizm kołowrotu, do tego spory bęben liny, wszystko w przegrodzie z boku śluzy. Kiedy geolog nałożył sobie uprząż i zapiął ją na piersi, pomyślał ze smutkiem: nie użyjemy tego, by wspiąć się po klifie i obejrzeć moją „wioskę". Nig- dy tam nie dotrę, nie zobaczę, czy to naprawdę domy. Wreszcie ubrał i wyekwipował się do końca, przyczepił plecak, został sprawdzony, uprząż miał gotową do połączenia z liną. Wszystko grało, chyba, że coś przeoczyli. - Dobra - stwierdził Jamie, czując już na swych drżących nogach ogromny ciężar skafandra, plecaka oraz odpowiedzialności. -Wy- chodźcie ze śluzy. Joanna wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka. - Najpierw zamknij hełm - powiedziała łagodnie. — I idź z Bogiem. Bóg? - pomyślał Jamie. Przypomniał sobie, że jego amulet wciąż spoczywa w kieszeni kombinezonu. Zamknięty w skafandrze, nie mógł sięgnąć i go dotknąć. Jest tam, powiedział sobie w duchu. Nie idę bez niego, jest tam, gdzie powinnien być. Ilona uśmiechnęła się słabo, a potem razem z Joanną wycofały się ze śluzy. Waterman zamknął właz, wcześniej lekko machając Con- norsowi. Kiedy już klapa zatrzasnęła się i uszczelniła, wyciągnął pal- ce, aby nacisnąć przycisk włączający wypompowywanie powietrza. I wtedy zobaczył, że nie założył rękawic. Serce podjechało mu do gardła. Sprawdzaliśmy wszystko we czwórkę, a te cholerne rękawice wciąż są w torbie, przy pasie. Cieka- we, co jeszcze schrzaniliśmy. Wciągnął rękawice i przyczepił do mankietów skafandra. Potem włączył pompy. Wydało mu się, że zmiana koloru światła kontrolki z czerwonego na zielony zajęła ledwie kilka sekund. Jamie głęboko odetchnął. W piersiach dziwnie go zakłuło, przypominało to uczu- cie, którego czasem się doświadcza, gdy w zimie wciągnie się w płu- ca mroźne powietrze. Klapa zewnętrznego włazu uchyliła się na kilka cali, potem zatrzymała. Do śluzy zaczęła wsypywać się stróżka czerwonawe- go pyłu. Każdy krok będzie prawdziwą walką, uświadomił sobie Jamie. Po prostu uważaj. Po prostu bądź cholernie ostrożny. Pchnął klapę i całkiem ją otworzył, opierając się o nią całym ciężarem, aby przezwyciężyć opór piasku. Czerwony miał wsypywał się coraz gwałtowniej, omiatając mu buty. Kiedy szedł, wzbijał lek- kie jak piórko tumany kurzu. Mimo niskiej grawitacji, urządzenie do wspinaczki i bęben ze szpulą liny były ciężkie, jakby ważyły całe tony. Szczególnie lina. Wszak ten bęben wymyślono do toczenia, a nie dźwigania. Nie było mowy, żeby utrzymać to jedną ręką. Czeka mnie kil- ka spacerów. Łapiąc złożony trójnóg, Jamie sięgnął wolną dłonią do szczebli drabiny, przyczepionej z boku łazika, zaraz za włazem. Stopniowo, po- woli wszedł na dach przedniego modułu i ustawił tam trójnóg. - Jamie, wszystko w porządku? - zapytała Joanna. - Jestem na dachu - wyjaśnił. - Muszę wykombinować, jak wcią- gnąć tu tę cholerną linę. Waży z tonę. Usłyszał jakąś mamrotaninę, niezrozumiałe głosy. Potem ode- zwał się Connors, słabo, niemal na wydechu: - Połącz linę z kołowrotem... zablokuj ją tak, żeby się nie kręci- ło... potem możesz... go włączyć i podciągnąć. Jamie skrzywił się wewnątrz hełmu. - Pewnie w końcu sam bym na to wpadł. Dzięki Pete. - Nie ma sprawy. Wszystko zdawało się trwać bardzo długo. Jamie spędził chyba pół życia, unosząc bęben z liną na dach łazika, potem wlokąc się na tył pojazdu i ostrożnie schodząc na pobliski, stały grunt. Potykając się, klnąc i pocąc się, ustawił trójnóg i przymocował do zaczepów służą- cych do mocowania wyposażenia, umieszczonych z boku każdego mo- dułu. Potem jeszcze raz zahaczył linę o kołowrót, teraz osadzony na stojaku. Odblokował szpulę, aby mogła swobodnie się obracać. - Dobra - wydyszał, prawie bez tchu. - Jestem gotów rozpocząć spacerek. - Powodzenia, stary - powiedział Connors. - Vai com deus - odparła Joanna. Znowu o Bogu, pomyślał Waterman. Którym Bogu? Złośliwym starcu Hebrajczyków? Pacyfistycznym Chrystusie? Albo o przewrot- nym Kojocie? To właśnie on knuje przeciw nam na Marsie. Stary prze- chera. Musi teraz pękać ze śmiechu, patrząc, jak utknęliśmy w tym głupim, suchym grzęzawisku. Z zamyślenia wyrwał go głos Wosnesenskiego. - Mówisz, że już do nas idziesz? - Tak, Michaił. Idę po waszej prawej, wzdłuż krawędzi krateru. - Nie widzę ciebie. - Zobaczysz za kilka minut... Będę tam za mniej więcej godzinę - powiedział Jamie, wiedząc, że to nad wyraz optymistyczne założe- nie. Choć szpula liny spoczywała na kołowrocie pewnie i łatwo się rozwijała, czuł się, jakby ciągnął cały łazik razem z zawartością. - Będzie dobrze, jeśli dotrzesz tu przed zachodem słońca- stwier- dził Rosjanin. Watennana coś tknęło. Na wpół się obrócił i zobaczył maleńkie, blade słońce, zbliżające się już do odległego, skalistego horyzontu. - Spróbuję - powiedział do mikrofonu w hełmie. - Jak się da, to na pewno nie zostanę tutaj po zmroku. Doktor Li zaczął pisać raport dla Królewca. Chciał wyrażać się precyzyjnie, przekazać kontrolerom lotu jak najdokładniejsze informacje. Wiedział, iż wieść o tym, że załoga przebywająca na powierzchni ma szkorbut, niczym błyskawica pomknie po łańcu- chu dowodzenia, trafiając do kierowników misji z różnych państw, a potem do polityków. Dlatego musiał zachować nadzwyczajną ostrożność. Godziny później, nadal siedział w swojej kabinie, wpatrując się w monitor komputera. Ekran był pusty. Doktor nie napisał nawet jed- nego słowa. A z Marsa dotarła do niego tylko wiadomość o tym, że Iwszenko uszkodził sobie kolano. Westchnąwszy z rozdrażnieniem, bardziej tym, iż zawodzą go nerwy niż czymkolwiek innym, zaczął stukać w klawisze, żądając ra- portu o obecnej sytuacji personelu na powierzchni planety. Na ekranie pojawiła się okrągła twarz Sejiego Toshimy. Po kilku japońskich ukłonach i westchnieniach, meteorolog wy- jaśnił, że pełni właśnie dyżur przy komunikatorze. Zieman obsługuje połączenie z Wosnesenskim, przebywającym w drugim łaziku. Li chciał spytać się o przebieg wyprawy ratunkowej, jednak za- miast tego powiedział: - Może mnie pan połączyć z doktorem Reedem? U Toshimy jedyną oznaką zdziwienia była chwila zawahania przez odpowiedzią, która brzmiała: -Takjest. Oczywiście. Potrwało to kilka minut, ale w końcu na monitorze pojawiła się twarz Anglika. Lekarz siedział w kokpicie łazika, spoglądał nieufnie. - Chciałbym dostać raport medyczny - oznajmił Li. Reed przesunął palcem po wąsie. - W porządku. Kiedy dotrzemy pod kopułę i będę miał do tego odpowiednie narzędzia, trzeba będzie włożyć Iwszence dren w kolano. Wosnesenski czuje się coraz lepiej, ale nadal jest wyczerpany i bar- dzo słaby. Dochodzenie do siebie po szkorbucie trwa kilka dni, nawet przy wysokich dawkach witaminy C. - A pozostali? - Trudno powiedzieć. Waterman widocznie czuje się na tyle dobrze, że może iść do nas ze swojego łazika, ale idzie okropnie wolno. Li nie wiedział, jak ma to powiedzieć. Siedział przed monitorem, starając się znaleźć jakiś uprzejmy sposób, możliwie najmniej bolesny, poruszenia kwestii, o której tak naprawdę chciał porozmawiać. - Właśnie sporządzam raport dla Królewca - oznajmił wresz- cie. - Tak... - odpowiedział Recd. - Zamierzam napisać, że to wyłącznie twoją zasługą było odkry- cie natury tej choroby i jej przyczyn. Anglik chyba zesztywniał. -1 tylko moją winą, jak powinienem sądzić, było to, że nie oka- załem się na tyle mądry, by domyśleć się tego wcześniej. -To nie jest wina... - Odpowiedzialność, wina, to chyba to samo, prawda? Ciążyła na mnie odpowiedzialność, byłem lekarzem pokładowym. Zawaliłem sprawę. Taka jest prosta prawda. - Nikt nic mógł przewidzieć, że uderzenie meteoru będzie miało takie następstwa. - Nie? - Rced prawie zaśmiał się szyderczo. - To w takim razie, co pan napisze w raporcie? Że stało się, bo Bóg tak chciał? - Że był to niemożliwy do przewidzenia rozwój wypadków - stwierdził Li. Anglik pokręcił głową. - To nie przejdzie. Podczas misji takiej jak ta nie można sobie pozwolić na nieprzewidziany rozwój wypadków. Kontrolerzy w Kró- lewcu i Houston chcą, żeby wszystko było zaplanowane w najdrobniej- szych szczegółach. Niemożliwe do przewidzenia wypadki nie mogą się zdarzać. Na litość boską, przecież właśnie dlatego nazywamy ich kontrolerami, prawda? - Nie chcę, żeby został pan kozłem ofiarnym. - Jak mogę tego uniknąć? - Wyolbrzymiając to, że odkrył pan przyczynę choroby - odparł Li - i podjął kroki niezbędne do tego, by ją wyleczyć. -1 umniejszając to, że jej przyczyną była moja niezdarność. Nie- zależnie od tego, jak pan napisze ów raport, ten fakt będzie zawsze wyzierał od spodu, jak światło latarni. Tak jak zresztą powinien. - Jest pan dla siebie zbyt surowy. - Nie tak surowy, jak będzie Królewiec. Moja kariera w Projek- cie Marsjańskim już się skończyła. Albo się skończy, kiedy wrócimy. Obaj o tym wiemy. Li przyglądał się twarzy Anglika. Reed się zmienił; wyglądał na star- szego. Wokół ust pojawiły mu się zmarszczki. Jednak Brytyjczyk nie zda- wał się zły ani jakiś nieszczęśliwy. W dziwny sposób Reed zdawał się za- dowolony z tego, iż zostanie obwiniony o wywołanie choroby. Zdawał się niemal czuć ulgę, że już nigdy nie pozwolą mu wrócić na Marsa. Ziemia HOUSTON: - Musi być źle - powiedział Alberto Brumado. - Bardzo źle. Joanna nie chciała ze mną rozmawiać. Tam musi dziać się coś strasznego. Brumado, po raz pierwszy odkąd Edith go spotkała, wyglądał na swoje sześćdziesiąt kilka lat. Na twarzy pojawiły się zmarszczki tro- ski, chłopięcy uśmiech zniknął, zamiast niego pojawił się ponury, lę- kliwy grymas. Usiadła obok niego na łóżku. - Myślisz, że ludzie od Projektu nie mówią nam wszystkiego? Wzięli sąsiadujące pokoje, w jednym z tuzinów hoteli stojących wzdłuż drogi biegnącej przez Centrum Kosmiczne Johnsona. Ani Bru- mado, ani Edith nie zdecydowali jeszcze nawet, kto będzie za to pła- cił. Kiedy się meldowali, dziennikarka zobaczyła, iż w holu jest wie- lu reporterów i ekip telewizyjnych. Wyczuli, że coś się stało i szyku- je się nowa, wielka sensacja. Był jakiś przeciek. Brumado załamał ręce. - Joanna jest uwięziona w łaziku i wszyscy są chorzy. Wygląda na to, że rozchorowali się przez niedobór witamin. - Dobry Boże! - westchnęła Edith. - Jak źle jest z nimi? - Właśnie tego nie wiem. Chciałem rozmawiać z Joanną, ale ona odmówiła. - Odmówiła? Dlaczego? - Nie wiem! - krzyknął. W głowie Edith huczało od myśli. W takim razie Jamie też musi być chory. Utknął na jakimś bezludziu i jest chory. Może umierający. A te pismaki już się tutaj zgromadziły. Jak myszołowy, krążące nad rannym jeleniem. - A szefostwo Projektu nadal nie chce podać tego do publicznej wiadomości? - spytała. Brazylijczyk skinął głową, twarz miał wykrzywioną zmartwie- niem. - Moje dziecko tam umiera i nawet nie chce ze mną rozma- wiać. - Alberto, blokada informacji nic nie dała. Dziennikarze już wie- dzą, że szykuje się coś dużego. To tyko kwestia czasu, aż ktoś puści farbę i będziemy mieli tutaj cyrk na kółkach. Spojrzał na nią uważnie, swoimi głębokimi, ciemnymi oczyma. - Chcesz zrobić o tym reportaż? - Jeśli nie ja, zrobi to ktoś inny. - Nasza umowa już nic dla ciebie nie znaczy? - Alberto, to moja wielka szansa. 1 twoja. - Moja? - Jesteś duszą Projektu Marsjańskiego. Wszyscy tak na ciebie mówią, prawda? Dobra, no to teraz właśnie nadszedł czas, żebyś wy- szedł przed te kamery i powiedział światu, co dzieje się na Marsie. Powiedz im to na swój własny sposób. Teraz ty będziesz przemawiał w imieniu Projektu. Teraz ty będziesz łącznikiem między nimi a resz- tą świata. - Nie mogę... kierownictwo Projektu nigdy by mi na to nie po- zwoliło. Oni mają swoich własnych ludzi do kontaktów z mediami, swoich własnych rzeczników prasowych... Edith potrząsnęła złotymi kędziorami. - To powinieneś być ty, Alberto. Wszyscy na świecie ciebie zna- ją i ci wierzą; oglądają cię w telewizji od ponad trzydziestu lat. Tak ciebie szanują, jak starego Waltera Cronkite'a, na litość boską. To ty powinieneś zmierzyć się z mediami. Wstał z łóżka i podszedł do zasłoniętego okna. - Alberto, możesz powiedzieć światu, co się dzieje. Powiedz im to na swój sposób, na odpowiedni sposób. Inaczej dziennikarze będą rwali ochłapy z przecieków i różnych poszlak i puszczą na antenie swoje własne podejrzenia i domysły. To będzie kompletne fiasko, naj- gorsza z katastrof, jakie mogą spotkać Projekt Marsjański. W telewi- zji pojawią się wszyscy wrogowie Projektu, będą wrzeszczeć i krzy- czeć. Wiesz, jak to działa. Jeśli nic pojawisz się przed kamerami i to cholernie szybko, to oni cię uprzedzą. -Ale moja córka... - Zrób to dla niej! -rzuciła Edith. -Chcesz, żeby tam umar- ła, a ludzie tutaj powiedzieli, że badania Marsa były jedną wielką pomyłką? Wielkim marnotrawstwem pieniędzy? - Nie wiem, czy potrafię to zrobić. - Nikt inny nie potrafi. Wciąż był zwrócony do niej plecami. Lekko uchylił zasłonę. - Mój Boże, na parkingu stoją trzy wozy transmisyjne - i właśnie wjeżdża jeszcze jeden. —— = Ktoś już puścił farbę - stwierdziła Edith. Brumado odwrócił się ku niej, twarz miał ponurą widać było na niej przepełniające go wątpliwości. - Mógłbym zadzwonić do Królewca. Jeśli oni nie mają nic prze- ciwko twojemu planowi... - Niezależnie od tego, czy mają, czy nie, powinieneś to zrobić. Nic jesteś urzędnikiem Projektu, nie mogą cię kontrolować. Spojrzał na nią tak, jakby chciał oponować, jednak zamiast tego ruszył do telefonu. - Zejdę na dół i powiem tym ludziom w holu, że masz im coś do powiedzenia - oznajmiła Edith. Brumado spojrzał na nią, wahał się przez ułamek sekundy i przy- taknął niechętnie. Edith wyszła na korytarz, niszyła do windy. Tak trzeba, powtarza- ła sobie w duchu. Niezależnie od tego, czy mi to pomoże, czy nie, tak trzeba. Może zdołam dotrzeć do Jamiego. Może pozwolą nam z nimi porozmawiać, kiedy już ogłosimy tę sensacyjną wiadomość. Soi 40: Zachód słońca Termometr, umieszczony pośród instrumentów wbudowanych w lewy rękaw skafandra Jamiego, pokazywał minus czterdzieści stop- ni Celsjusza. W tym jednym miejscu skale Celsjusza i Fahrenheita zgadzały się ze sobą: minus czterdzieści stopni w jednej odpowiadało minus czterdziestu stopniom w drugiej. Zimno, niezależnie od sposo- bu pomiaru. Słońce dotknęło już poszarpanego horyzontu, niezmiernie wy- dłużając wszystkie cienie. Jamie ujrzał, że jego własny cień ciągnie się niesamowicie daleko, sięga hen, przed niego. Ale wcale nie sądził, że jest za długi. Sunął przez zmarszczony piach, skrywający zdradziecki krater. Kiedy odwrócił się, aby spojrzeć na malutkie, pozbawione życia słoń- ce, zobaczył także swój łazik, zasypany w dwóch trzecich i rozczaro- wująco bliski. Już ponad godzinę wlókł się wzdłuż krawędzi krateru. Ale zdawało się, że ledwie rozpoczął swoją wędrówkę. Ciągnął za sobą linę, przyczepioną z tyłu jego uprzęży. Jej więk- sza część spoczywała na pofalowanym piachu. Im dalej idę, pomyślał, to tym więcej tej liny jest na piasku. Ale nie powinno być przez to żad- nych problemów. Wątpię, żeby były. Nie powinno w ogóle być żad- nych problemów. Lina nie zatonie w tym cholernym pyle. A jeżeli na- wet, to będziemy mogli napiąć ją kołowrotem, jeśli dotrę do łazika Wosnesenskiego. Nie jeśli. Kiedy. Kiedy dotrę. Szedł, nie robiąc żadnych przystanków, nawet kiedy się odwra- cał, to jego nogi nadal się poruszały, niosąc go ku celowi wędrówki: drugiemu pojazdowi, gdzie czekali na niego Wosnesenski, Reed oraz Iwszenko. Robiło się ciemno. I zimno. Jamie miał nogi jak z waty. Zimno odbierze ci siły. Idź. Szedł wolnym, stałym krokiem, którego nauczył się od dziadka, gdy wysoko w górach polowali na jelenie. - Po prostu znajdź swój rytm - powiedziałby Al - i bez proble- mu możesz iść cały cholerny dzień. Nie spiesz się. Nie pędź. Jeleń nie ucieknie daleko. Możesz iść jego śladem, póki nie straci sił i nie legnie ci u stóp. Tak. Racja, dziadku. Pod warunkiem, że jesteś zdrowy. Pod wa- runkiem, że nie brakuje ci żadnych witamin. Pod warunkiem, że od- dychasz prawdziwym powietrzem, a na zewnątrz nie ma czterdziestu stopni poniżej zera i nie robi się coraz chłodniej. Światła zaczynało być już za mało, aby dokładnie widzieć podło- że. Jamie wyciągnął rękę i włączył lampkę na hełmie. Nic chciał przez pomyłkę wdepnąć w luźny piach. Ciekawe, jakby tutaj, na Marsie, gra- ło się w golfa. Doły z piaskiem o szerokości dwóch kilometrów. Żad- nych przeszkód wodnych. Może następnym razem powinniśmy zało- żyć tutaj kluby golofowe. Może rozwinąć ruch turystyczny. Spędź wa- kacje na Marsie. Wejdź na najwyższą górę w Układzie Słonecznym. Wypij szklaneczkę marsjańskiego Perriera. Postaw stopę tam, gdzie nikt nie postawił jej przed tobą. - Jamie, słyszysz mnie? Od razu zaczął w skupieniu nasłuchiwać uporczywego głosu Wosnesenskiego. - Co? Co mówiłeś? - Mówiłem, żebyś zapalił lampę na hełmie. Robi się całkiem ciemno. - Tak, jest włączona. - Czy widzisz podłoże na tyle wyraźnie, żeby wiedzieć, gdzie masz iść? - Tak. Widzę. - Dobra. Potem Jamie uświadomił sobie, co oznaczało wezwanie od ko- smonauty. Wosnescnski nie widział światła na jego hełmie. Wciąż był zbyt daleko od drugiego łazika, żeby było go widać. Miał jeszcze do przejścia całe mile. Ciągle rozmawiali, Jamie, dwaj kosmonauci, nawet Connors i ko- biety. Waterman słyszał napięcie w ich głosach, nawet kiedy usiłowali żartować i przekomarzać się. Boją się. Wszyscy się boją. I ja też. Zapadł już całkowity zmrok. Jamie słyszał westchnienie omiata- jącej go, delikatnej bryzy Marsa. To łagodny świat, pomyślał. Gdybyś jeszcze nie był tak cholernie zimny. Stwórco Człowieka, dlaczego uczyniłeś go tak zimnym? Albo dlaczego uczyniłeś nas tak słabymi? Czy to może Kojot coś zepsuł? - Mów - odezwał się Wosnesenski. — Mów, Jamie, żebyśmy wiedzieli, że nic ci nie jest. - Robi się... cholernie zimno... za zimno, żeby gadać -powie- dział. Teraz dyszał, nogi miał obolałe, sztywne. - Włącz ogrzewanie na maksimum. - Właśnie to zrobiłem. - Upewnij się. - Dobra. Jamie dobrze wiedział, iż ustawił ogrzewanie na maksimum. Spróbował jeszcze ruszyć pokrętłem, ale ani drgnęło. Szkoda, że nie możemy ustawić temperatury tego globu. Powstrzymać jej spadku. Żeby zrobiła się przyjemna. Wlókł się dalej, noga za nogą. Dotrzymałbym kroku każdemu je- leniowi w tych górach. Gdybym musiał, mógłbym obejść Marsa do- okoła. Dziadku, pokaż mi, jak to zrobić. Prowadź mnie. Jamie przypomniał sobie o amulecie, wetkniętym do kieszeni kombinezonu. Chciałby uwolnić rękę i sięgnąć do niego. Wiedział, że jego moc by go ogrzała, dodała mu sił. Lina nagle naprężyła się, zwalając Watermana z nóg. Runął na plecy i walnął o podłoże. - O jasna cholera - wymamrotał. -Co? - Co jest? Co się stało? Wosnesenski mówił mu w jedno ucho, Joanna w drugie. - Lina się zablokowała - wyjaśnił Jamie. Uniósł się na kolana, przytrzymywany liną. - Chryste, to wygląda jakby... - musiał pospiesz- nie nabrać powietrza -jakby zamarzł silnik kołowrotu. - To niemożliwe - rzucił Michaił. -Jasne. Mów mi jeszcze. - Nawaho ponownie szarpnął liną, na- pierając na nią całym ciężarem. Nieco się przesunęła, potem na chwilę znowu się zablokowała, a następnie poleciała swobodnie. Poleciał do przodu, machając rękoma, by złapać równowagę. Z jego ust wyciekł potok takich przekleństw, jakimi nie ciskał od czasów studiów. - Jamie! - Joanna pisnęła ze strachu, niemal krzyknęła. - W porządku... Nic mi nie jest... - wydyszał. - Lina znowu jest luźna. - Silnik kołowrotu ma swoje ogrzewanie - wyjaśnił Wosnesen- ski, jakby chciał udowodnić, że to co się stało, musiało się stać. Jasne, silnik ma własne ogrzewanie. Tylko przy jakiej tempera- turze? Minus pięćdziesiąt? Minus sto? Minus sto pięćdziesiąt. Jamie nie chciał nawet patrzeć na termometr. Było zimno. Czuł, jak życiowe ciepło wysącza się z jego ciała w rzadkie i ostre powietrze nocy. Stop- nie. Stopnie odrętwienia. Mróz, chłód i odrętwienie. Miał wrażenie, że stopy już do niego nie należą. Były zziębnięte, sztywne, bez czucia. Nadal wlókł się do przodu, przynajmniej nogi słuchały jeszcze upartych komend, wydawanych przez jego mózg. Za- parł się w uprzęży i wciąż ciągnął linę. Jeśli silnik kołowrotu się ze- psuje, to już naprawdę ugrzęznę. Ta cholerna lina jest za ciężka, że- bym ją rozwijał bez wspomagania silnika. Usłyszał w słuchawkach jakieś mruczenie, rytmiczne, monotonne. -Co... to jest? - Pieśń wołżańskich burłaków - wśród mroków zabrzmiał poważ- ny głos Rosjanina. - Przez wieki śpiewali ją ludzie ciągnący barki po Wołdze. Pomyślałem, że to ci pomoże. - Brzmi jak... marsz pogrzebowy. Wosnesenski wyłączył swoje pomruki. - Jeżeli nie podoba ci się moja muzyka, to mów do mnie. Chcę cię słyszeć. - Brakuje mi tchu, żeby rozmawiać. - To weź głęboki oddech. Chcę wiedzieć, czy jesteś przytomny i czy idziesz. - Przecież możesz słuchać mojego dyszenia - Tak, ale - czekaj! Widzę twoje światło, jesteś tak blisko, że wi- dzę światło na twoim hełmie! Gdzie jest ta lornetka? Tak, to lampa na twoim hełmie! Zbliżasz się! Wosnesenski chyba sobie żartował. Jakie inne światło mogło zja- wić się na tym zmrożonym, pustym stoku? - Idź, Jamie - odezwał się Tony Reed. -Nie zatrzymuj się te- raz. - Nie zatrzymuj się -powtórzył Wosnesenski, z jeszcze więk- szym podnieceniem w głosie. - Co mi... zrobisz... jeśli się zatrzymam? Wyjdziesz... po mnie? - Gdybym miał obie nogi w porządku - powiedział Iwszenko. - Chętnie bym wyszedł ci na powitanie. Waterman potrząsnął głową, choć wiedział, iż nie dostrzegli- by tego ruchu, nawet gdyby stali tuż obok, w pełnym blasku dnia. Iwszenko nie może chodzić, a Michaił, z tego co słyszał, nie zdoła nawet podnieść się z miejsca. - Jamie — zawołała Joanna. - Proszę, mów do mnie. Opowiedz mi o swoim domu w Nowym Meksyku. Nigdy tam nie byłam. - To nie mój dom. Nie mam... żadnego domu. Nie w Nowym Meksyku... nigdzie. Tylko tutaj. Mars to mój dom. - No to powiedz mi. co zrobimy, gdy wrócimy na Ziemię. - Opowiem ci o Kojocie. - Kojocie? - Szachraju. Zawsze są przez niego kłopoty. - Tak - rzekła Joanna. - Opowiedz mi. - Znasz... układ gwiazd? Konstelacje? Nie odpowiedziała. Jamie parł naprzód, dysząc. Wreszcie usły- szał w słuchawkach głos Brazylijki: - Mów. - Pierwszy Mężczyzna i Pierwsza Kobieta... umieszczali gwiazdy na swoich miejscach - opowiadał. - Mieli... wszystkie gwiazdy... mie- li je na kocu. Chcieli umieścić je... we właściwych miejscach... nieba. Harmonia to piękno. Porządek i... harmonia. Lina znowu się zacięła. Teraz już trudniej było ją przeciągnąć. Jamie naparł na uprząż całym swym ciężarem. - I co się stało? - zapytała Joanna. - Obok przechodził Stary Kojot... zobaczył, co robią. Złapał... za koc... wymachiwał nim i wymachiwał.... potem cisnął całym kocem... pełnym gwiazd... w niebo. Tak... powstała... Droga Mleczna. -Och! - Kojot zniszczył... harmonię nieba. On zawsze... coś psuje. - Taki mit kosmologiczny - stwierdził Wosnesenski. - Coś w tym stylu. - Jamie zastanawiał się, w jaki sposób Kojot oszukał Stwórcę Człowieka, że ten uczynił Marsa tak zimnym. Po- tem uświadomił sobie, że Kojot też i jemu spłatał figla, spłatał figla im wszystkim, zwabił ich na ten martwy świat. Planetę śmierci. Ale przecież on nie jest martwy, odezwał się głos w jego głowie. Znaleźliście tu życie. Jamie mrugnął zalanymi potem oczyma. To dziwne, odnaleźć życie na planecie, na której umrzemy, pomyślał. Dziwne, pocić się i jednocześnie zamarzać. Chwiejąc się, zrobił jeszcze kilka kroków, a potem runął na kola- na. Nogi nie chciały go już dalej nieść. Miał wrażenie, że ramiona po- krywa mu lód. Gdzieś w oddali dostrzegł małe światełka łazika Wo- snesenskiego. Jednak na tyle bliskie, aby je widzieć. Na tyle bliskie, aby do nich dotrzeć. Spróbował się podnieść, ale zabrakło mu już sił. Owładnęła nim zimna drętwota. Szedł na czworaka, przypominając sobie ostrzeżenia swojego pierwszego instruktora: - Nawet najmniejsze rozdarcie twoich rękawic, najmniejsza nieszczel- ność albo rozpięcie łącza, na Marsie zabije cię w ciągu kilku minut. Całkiem wyczerpany, zwalił się na twardy, kamienisty grunt. Ostatnim, nadzwyczajnym wysiłkiem obrócił się na bok i spróbował usiąść. Daremnie. Leżąc na boku, na wpół uniesiony przez wielki plecak i uprząż, Jamie spojrzał w górę, na zimne, dostojne gwiazdy, połyskujące wśród ciemności. Pomyślał, że widzi tam Kojota. Śmiejącego się obok My- śliwego. - Przepraszam - wydyszał. - Nie mogę już... dalej iść. Już po mnie... - Jamie! -wrzasnęła Joanna. - Musisz iść! Musisz! Dla mnie! Dla nas wszystkich! Proszę! - Próbowałem... - ból odpływał. Całe ciało zrobiło się odrętwia- łe, dryfowało w nicość niczym w buddyjskiej nirwanie. W słuchawkach słyszał szloch Joanny i niewyraźny gwar. - Słuchajcie... - powiedział, jego głos brzmiał słabo, jakby z od- dali, nawet dla niego samego. - Powiedzcie im... że to nieważne. To nieważne... że umarłem. Że wszyscy umrzemy. Każdy kiedyś umiera. Nieważne. Dowiedzieliśmy się tak wiele... i jest jeszcze tak wiele... do odkrycia. - Nie możesz umrzeć, Jamie! Nie możesz! Nie czuł bólu. Był absolutnie pogodzony z losem, jakby dzia- ło się dokładnie to, co powinno się stać. Przypomniał sobie dziadka, opowiadającego mu o wodzu imieniem Seattle, który dawno temu po- wiedział, iż ziemia nie należy do człowieka, ale to człowiek należy do ziemi. My też należymy do Marsa, uświadomił sobie Jamie. Teraz na- leżymy. I do słońca. I do wszystkich światów, wszystkich gwiazd. To dlatego chcemy je wszystkie zobaczyć, wszystkie zbadać. To nasze dziedzictwo. Nasze przyrodzone prawo. Warto za to umierać. Rozumiem, szepnął, dziwiąc się jasności swych myśli. Wreszcie rozumiem, kim jestem. Cały wszechświat wisiał na ciemnym, nocnym niebie i oglądał kruchego człowieka, leżącego bez sił i samotnego na zmrożonym, omiecionym wiatrem zboczu starej marsjańskiej lawiny. Gdzieś z daleka, z bardzo daleka słyszał głosy, ale nic dla niego nie znaczyły. Odchodził w ciszę wieczności. Pojął teraz, że Stwórca Człowieka i Odbierający Życie sąjednym i tym samym, po prostu dwoma aspektami tego samego kreatora. Je- stem gotów, szepnął Jamie. Zrobiłem wszystko, co mogłem, co byłem w stanie. Teraz jestem gotów na spotkanie z tobą. Usłyszał śmiech Ko- jota, dobiegający z kryształowej ciemności zimnej nocy. Soi 40: Północ Coś cicho buczało mu w uszach. Nie wiedział co, było zupełnie ciemno. Czuł się odrętwiały, zamrożony. Ale skądś dobiegał cichy szum. Powieki miał sklejone. Jamie, zbyt znużony, aby chociaż unieść głowę albo ruszyć ramionami, użył każdej cząstki swej siły woli, zmuszając się do otwarcia oczu. Przed sobą ujrzał jakąś niewyraźną szarość. Zamrugał. To był zakrzywiony sufit łazika. A szum pocho- dził od elektrycznych urządzeń. Waterman leżał na plecach, na jednej z koi. Niższej koi, spostrzegł, mrugając i koncentrując uwagę. Górną koję podniesiono i zablokowano, złożono. Nad geologiem zjawił się Wosnesenski, jego mięsista twarz była jakoś dziwnie łagodna, miła. Zielony, pomięty kombinezon, zdawał się na niego za duży, jakby Rosjanin schudł. Waterman spróbował coś powiedzieć, ale za bardzo zaschło mu w gardle. Zdołał tylko wydobyć z siebie chrypiący jęk. - Odpoczywaj, przyjacielu - szepnął Michaił. - Nie nadwyrężaj się. Masz tutaj... Rosjanin uniósł Jamiemu głowę i przysunął mu do warg parują- cy kubek. - Spokojnie... tylko łyk. Geolog poczuł na języku parzące gorąco. Było dobre. Gorąca herbata, mocno zaprawiona cytrynowym koncentratem. Upił kilka ły- ków. Czuł, jak rozpływa się po nim ciepło. Wosnesenski łagodnie położył Jamiego z powrotem na posłaniu, potem spojrzał na niego ciemnymi, poważnymi oczyma. Waterman uświadomił sobie, że Rosjanin nie stoi nad nim, tylko siedzi na prze- ciwległym łóżku. Z kokpitu dobiegł go głos Iwszenki, mówiącego po angielsku. Składał raport bazie, może nawet od razu doktorowi Li. - Wyszedłeś - zachrypiał Jamie. - Wyszedłeś i mnie zabrałeś. Rosjanin potrząsnął głową. - To Reed wyszedł. - Tony? Tony mnie przyniósł? Wosnesenski przytaknął. Jamie, leżąc, uświadomił sobie, że rozebrali go ze skafandra. Wsunął dłoń do kieszeni z niedźwiedzim amuletem; wciąż tam był, twardy, ciepły, opiekuńczy. Tony wyszedł i mnie przyniósł, pomyślał. Tony'ego nie szkolono do odbywania spacerów kosmicznych, ale wy- szedł w mrok i przyniósł mnie tutaj. Usłyszał ciężkie kroki, a potem zobaczył Reeda, wciąż ubranego w swój żółty skafander, ale bez hełmu. Wyglądał jak człowiek, który pozuje do zdjęcia, wystawiając głowę przez otwór w kartonie z na- malowaną figurą. - Jesteś wielkim szczęściarzem, James - spokojnie powiedział Anglik. - Żadnych odmrożeń. Zdążyliśmy cię zabrać na czas. - Uratowałeś mi życie. Reed lekko się zarumienił. - Przecież nie mogłem zostawić cię, żebyś tam zamarzł, praw- da? - Nasz lekarz został bohaterem - rzekł Wosnesenski. Ale się nie uśmiechał. - Trzeba było naprawdę mieć jaja, żeby wyjść w tę noc - stwier- dził Jamie. - To Mars dał ci odwagę. Reed zerknął na Wosnesenskiego. - Bez bohaterstwa. Michaił Andriejewicz by mnie udusił, gdy- bym nie wyszedł. Tak naprawdę, to ratowałem swoje życie. - Nie wierzę. Na to trzeba było odwagi. Tchórz by nie wyszedł, niezależnie od tego, jakby Michaił go straszył. - Byłeś już o krok od nas - odparł Brytyjczyk. - Upadłeś mniej niż kilkaset metrów od łazika. Nie mogliśmy tutaj siedzieć i pozwolić ci umrzeć. Wtedy zginęłoby też tamtych troje, prawda? -Ale wciąż... Wosnesenski uśmiechnął się krzywo. - Po tym, czego dokonałeś w swoim stanie, spacerek naszego le- karza to nie było nic wielkiego. Jamie odwzajemnił uśmiech: - Z wyjątkiem jednego, drobnego szczegółu: bez jego spacerku wszystko co zrobiłem, poszłoby na marne. Reed zaczął wyglądać, jakby poczuł się strasznie nieswojo. Mi- chaił wzruszył ramionami i powoli wstał na równe nogi, wisząc ciężko na metalowych podporach wyższej koi. - Powinieneś spróbować się przespać - powiedział Wosnesen- ski. - Tak - od razu zgodził się z nim lekarz. - Odpocząć. Zasłużyłeś sobie. - Dimitr utrzymuje łączność z Connorsem i kobietami. Kiedy wzejdzie słońce, pójdę po linie do ich łazika i pomogę im założyć ska- fandry. Potem przeciągniemy ich do nas. Jamie przytaknął, oczy miał już zamknięte. - Dobrze - powiedział. - Dobrze. Jego ostatnią przytomną myślą było to, że Reed wygląda na bo- hatera z przymusu. Bóg wie, czym Michaił mu groził. Ale Tony wy- szedł. Tylko to jest ważne. Tony nie zawiódł w potrzebie. Główny kontroler siedział za biurkiem swego królewieckie- go gabinetu, sam na sam z brytyjskim kontyngentem. Za oknem pa- dał zimny, ponury deszcz ze śniegiem, zarazem oznaka jesieni i sro- giej zimy. Właśnie zgasł obraz na monitorze, umieszczonym w wyłożonej boazerią ścianie. Przez ostatni kwadrans mężczyźni oglądali i słucha- li zapisu ostatniego raportu doktora Li. Dowódca ekspedycji czytał z kartki, jego twarz była maską doskonale skrywającą emocje, jakie się nim kłębiły. Teraz obraz zniknął, nagranie Li dobiegło końca. Śnieg leżący za oknami wytłumiał odgłosy ulicy. W biurze panowała zupełna cisza. Potem kontroler poskubał w zamyśleniu swoją kozią bródkę. - Dobra - powiedział po angielsku - co o tym sądzisz? Brytyjskiemu zespołowi pracującemu przy Projekcie Marsjań- skim szefował szkocki inżynier, który dotarł tak wysoko w hierarchii speców od techniki, iż został w końcu jednym z kierowników. Był szczupłym mężczyzną o szpakowatych włosach i przebiegłym spoj- rzeniu, które nie znikało, nawet kiedy się odprężał. - To poważny cios - powiedział. - Lekarz powinien wcześniej wykryć objawy i podjąć odpowiednie kroki w celu zapobieżenia kło- potom. - Ostatecznie, znalazł rozwiązanie - zauważył kontroler. - Tak, ale niemal ich wszystkich zabił. Rosjanin mruknął: - W jaki sposób możemy powstrzymać media od dowiedzenia się o tym wszystkim? - Nie możemy - wprost odpowiedział Szkot. - Nie, mając Bru- mado rozmawiającego z tymi reporterami w Houston. - W takim razie nie dopuszczajmy informacji do Brumado. - Jesteś przygotowany do tego, żeby przez resztę misji trzymać cały zespół w izolacji? Bądź rozsądny, człowieku. Tego nie da się zrobić. Główny kontroler pokręcił głową. - Musielibyśmy uciszyć ich na resztę życia, prawda. - Znów po- tarmosił swoją bródkę. - Wiem, o czym myślisz. Problemem jest to, czy politycy do- wiedzą się o tym po cichu. Możemy im to rozsądnie przedstawić i sprawić, aby widzieli w tym wypadek, któremu nie można było za- pobiec. Ale jeśli dobiorą się do tego media i narobią hałasu, politycy będą musieli zareagować na to, co mówią dziennikarze, a nie na na naszą wersję. - Właśnie. To by oznaczało koniec Projektu Marsjańskiego. Nie byłoby następnej misji. - Ciężka sprawa. Kontroler spojrzał przez okno na padający śnieg. - Szkoda, że nie możemy ciągle trzymać ich na Marsie. Szkot uśmiechnął się ponuro. Kiedy Jamie się zbudził, było już całkiem jasno. Iwszenko sie- dział w kokpicie; Wosnesenski miał już na sobie skafander i szedł przez śluzę, aby po linie zjechać nad zdradzieckim jeziorem piachu do zasypanego łazika. To właśnie warkot kołowrotu wyrwał geologa ze snu. Reed, kiedy zobaczył, że Nawaho się obudził, przyniósł mu tacę z gorącym śniadaniem i sześcioma żelatynowymi kapsułkami, spoczy- wającymi obok plastykowego kubka z sokiem pomarańczowym. - To recepta Reeda na przywrócenie ci zdrowia - oznajmił An- glik, kiedy Waterman spojrzał na niego pytająco. - Wystarczająco dużo witamin, żeby wydźwignąć konia na orbitę. Waterman wciąż czuł się słaby i obolały, jednak już lepiej niż wczoraj. Uświadomił sobie, że tak naprawdę nie minęły żadne cierpie- nia fizyczne, zniknął tylko straszliwy strach, który dotąd w sobie du- sił. Wiedział, że ciało ozdrowieje, jeśli umysł będzie przekonany, iż jest to możliwe. Agonia zawsze zaczyna się w głowie. Wziął głęboki oddech. Bolesność w piersiach zniknęła. Zniknął też zamęt w głowie, Wszystko wyglądało inaczej, klarowniej, niż widział to wcześniej. Tak jakby do tej pory oglądał świat przez jakąś woalkę. Po raz pierwszy w życiu Jamie czuł wewnętrzny spokój, zupełną pewność siebie. Czuł się tak mocny i niewzruszony jak pradawne góry. O tym właśnie mówił dziadek AL Znalazłem swoją równowagę, swo- je miejsce we wszechświecie. Teraz wiem, kim jestem. Wiem, gdzie przynależę. To, co przeszedłem wśród ciemności, zmieniło wszystko. Kiedy już zaakceptujesz śmierć, nic więcej nie zdoła ci zaszkodzić. Te- raz mogę zmierzyć się ze wszystkim. Ze wszystkim. Uśmiechnął się w duchu. Odbierający Życie, nie tym razem. Jeszcze nie. - Tony, jeszcze raz chciałbym ci podziękować... Reed zmarszczył brwi. - Starczy już tego. Jeśli nie masz nic przeciwko, to chciałbym, żebyś już nie poruszał tej sprawy. Jamie usiadł i wziął od niego tacę. - Gdzie jest Michaił? - spytał. - Na zewnąrz, pomaga twoim uwięzionym towarzyszom. - Sam? A ma dosyć sił? - Zaliczył siedem godzin porządnego snu - wyjaśnił Reed. - Tego ranka czuje się znacznie lepiej. Witaminy mu służą. Iwszenko odezwał się do nich z kokpitu: - Michaił dotarł do łazika. Pomaga Connorsowi założyć skafan- der. - Lepiej ja też założę swój - stwierdził Tony. - Mam przywitać naszych gości przy włazie śluzy. - Pomogę ci - powiedział Jamie. - Odpoczywaj - stanowczo odparł lekarz. - Zrobiłeś już wystar- czająco dużo. My zajmiemy się resztą. Reed ruszył do śluzy. Jamie przełknął jajecznicę z proszku i za- prawioną cytryną herbatę, potem ruszył do przedniej części łazika. Iw- szenko uśmiechnął się do niego, gdy Indianin schylając się, wszedł do kokpitu. Lewa noga kosmonauty leżała w sztywnych, plastykowych łubkach. Waterman, wślizgując się na lewy fotel, uważał, żeby jej nie potrącić. Przez plastiglasowa szybę Jamie widział, jak za sprawą kołowro- tu lina napręża się ku tylnej ścianie zakopanego w piachu łazika. - Connors już się ubrał - oznajmił Iwszenko. - Co z Joanną i Iloną? - spytał geolog, kiedy założył słuchawkę i mikrofon. - Doktor Malater jest najwyraźniej zbyt chora, żeby sama zejść z posłania. Doktor Brumado czuje się chyba nieco lepiej, ale niewie- le. - Może powinienem tam wrócić i im pomóc. - Zostajesz tutaj - twardo powiedział Iwszenko. - Michaił An- driejewicz wydał jasne rozkazy. Sam wykona tę robotę. Jamie poczuł coś między frustracją a poczuciem winy. Chciał ja- koś się przydać, działać, a nie siedzieć tu w roli widza. Ale głos w je- go umyśle mówił: Nie jesteś w stanie znów wychodzić na zewnątrz. Zrobiłeś co do ciebie należało. Nie możesz robić wszystkiego. Niech teraz inni pomogą. Nieprzyjemne uczucie zaczęło odchodzić. Niechętnie pogodził się z sytuacją i siedział w kokpicie, przysłu- chując się rozmowom kolegów z drugiego wehikułu. Joanna powie- działa, że nie wyjdzie bez swoich próbek, pudeł zawierających cenne preparaty marsjańskich porostów. Jamie słuchał przez radio, jak się spiera z Rosjaninem. Brumado miała słaby, zmęczony głos, brakowało jej oddechu. Jednak nadal była twardsza od stali. Absolutnie nie zga- dzała się opuszczać wehikułu bez pojemników z próbkami. Wosnesenski nagle powierzył rozwiązanie problemu Jamiemu. - Waterman, ty jesteś dowódcą naukowym. Co radzisz? Iwszcnko spojrzał na Watermana poprzez ciasny kokpit. - Całą tę drogę przebyliśmy, żeby zobaczyć, czy istnieje tu życie - powiedział geolog. - Możesz przyczepić te pudła do liny i przemie- ścić je tutaj razem z ludźmi. Długa przerwa, Potem Wosnesenski mruknął: - Bardzo dobrze. - Dziękuję - powiedziała Joanna, głosem dochodzącym z bardzo daleka. Zewnętrza kamera łazika skierowana była do przodu, ku linie na- prężonej między obydwoma wehikułami, i nastawiona na maksymalne powiększenie. Na ekranie w centrum pulpitu sterowniczego Jamie zo- baczył na wpół zakopaną śluzę swojego dawnego pojazdu, właz zwisał otwarty. Stała tam Joanna w swoim jaskrawo pomarańczowym ska- fandrze, obok czerwonej sylwetki Wosnesenskiego. Kosmonauta po- magał jej wejść w uprząż, potem przyczepił do liny. - Jesteśmy gotowi - usłyszał Jamie. - Włączam kołowrót. Silnik zajęczał, dziewczyna uniosła się i zaczęła jechać ku Watcr- manowi, dyndając w uprzęży, jej buty niemal muskały pomarszczony piach. Rosjanin przyczepił za nią cztery niezgrabne pudła: pojemniki na znaleziska biologiczne, z bezpiecznie schowanym w nich marsjań- skim porostem. Brazylijka, jadąc nad zdradzieckim jeziorem pyłu, milczała. Geolog słyszał Michaiła oraz Connorsa. Rozmawiali przez inter- kom, chrząkali i dyszeli z wysiłku, ubierając w skafander na wpół przytomną Ilonę. Tymczasem Brumado wciąż się zbliżała. Rękoma trzymała się liny, ale nogi zwisały swobodnie, jakby była nieprzytom- na. Albo nie żyła. Nic jej nie jest, pomyślał Jamie. Ona po prosu nie wie, jak odpo- wiednio zawisnąć na linie. Zapomniała, co pokazywali jej na kursie z ewakuacji, na wypadek awarii promu na wyrzutni. Nic jej nie bę- dzie. Jednak minęła chyba godzina, zanim zza jego pleców dobiegł dźwięk otwierającego się włazu śluzy. Obrócił się na fotelu i ujrzał Joannę, wkraczającą ciężko do modułu, ubraną w swój jaskrawy ska- fander. Razem z Tonym, w żółtym skafandrze, wyglądali jak dwa pomagające sobie roboty. Dotarli do środkowej sekcji pojazdu, gdzie Brazylijka na wpół upadła na jedną ze składanych ław. Jamie podniósł się z fotela i pogramolił się ku niej, zaskoczony tym, jaki wciąż jest słaby. - Możesz się nią zaopiekować? - usłyszał przytłumiony hełmem głos Reeda. - Jadąjuż pojemniki z próbkami i Michaił wrzeszczy, że- bym je zdejmował z liny. - Jasne, zajmę się nią- odparł geolog drżącym głosem. Pomógł Joannie zdjąć kask. Uśmiechnęła się do niego słabo. Ła- godnie podniósł ją do pozycji półleżącej, opierając o przegrodę łazi- ka. Następnie spróbował zdjąć dziewczynie umorusane pyłem buty. Smród ozonu niemal mu się podobał, ożywiał, jak sole trzeźwiące. - Myślę, że dam radę z resztą - powiedziała Joanna, kiedy już ściągnął jej buty. Jamie opadł na ławę z drugiej strony, potem obrócił nieco Brazy- lijkę, żeby sięgnąć do jej plecaka. - Pomogę ci. - Bałam się... umierałeś tam, w mroku. - Tak, umierałem. - Byłeś bardzo odważny. Spróbował się roześmiać. Jednak odgłos bardziej przypomi- nał jęk. - Zgaduję, że odwaga to odwrotna strona strachu. Bałem się, że wszyscy umrzemy. - Ocaliłeś nas. Ocaliłeś mnie. - Tony mnie ocalił. Tony i Michaił. Każdy tu został bohaterem. Odpiął ostatnie łącze plecaka i zdjął go. Zdawał się ciężki, cięż- szy, niż Jamie pamiętał. Ułożył plecak na ławie z drugiej strony. Potem zaczął rozpinać uszczelnienia torsu. - Proszę, Jamie - powiedziała Joanna. - Mogę to zrobić sama. Powinieneś się przygotować do pomocy Ilonie. Z nią jest naprawdę źle. - Dobra. Ale zanim wstał z ławy, dziewczyna sięgnęła mu dłonią do policz- ka i przysunęła jego głowę do swojej. Pocałowała go łagodnie. - Dziękuję - wyszeptała. Objął Joannę ramieniem przy szyi, czując jedwabistą miękkość gęstych, czarnych włosów. Pocałował ją. Zanim zdołał pomyśleć, co teraz powinien powiedzieć, oboje usłyszeli łomot dobiegający od strony śluzy. - Ilona - stwierdziła dziewczyna. - Potrzebuje pomocy. Jamie wstał i ruszył do włazu. Malater była prawie nieprzytomna, nie dawała rady wstać, przygnieciona ciężarem skafandra. Nawaho i Reed położyli ją na ławie, naprzeciwko Joanny, a potem zdjęli Ży- dówce hełm oraz plecak. Wygląda na ledwie żywą, pomyślał Waterman. Patrzyła nie- przytomnie, oczy miała szkliste, nabiegłe krwią i otoczone ciemny- mi sińcami. Policzki Żydówki były zapadłe, wymizerowane, oddech cuchnął. Jednak zmusiła się do słabego uśmiechu, zerkając w górę, na Ja- miego. - Mężczyzna nigdy... nie powinien rankiem... jako pierwszej spotykać kobiety. - Ten ranek się nie liczy - odparł geolog. - Dobra... ale tylko... ten jeden. Nad wypełnionym piaskiem kraterem przejechali jeszcze Con- nors i na końcu Wosnesenski. Do południa wszyscy zdjęli już skafan- dry, Michaił zasiadł w kokpieie, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Teraz wracamy do bazy -powiedział. -Astamtąd, za kilka dni, na orbitę. - A z orbity na Ziemię - powiedział Connors, unosząc się na jednej z ław. Iwszenko był w kokpieie, razem z Wosnesenskim. Jamie siedział na ławie, między Joanną i astronautą. Reed stał na końcu modułu, ple- cami opierał się o właz śluzy. Opuścili niższą koję po drugiej stronie, żeby mogła się na niej położyć Ilona. Zdawało się, iż zasnęła, gdy tyl- ko łazik ruszył. - Chłopie, ocaliłeś nam głowy - powiedział Connors. - Nie ja - odparł Waterman. - Tony... Jednak Joanna przerwała geologowi, kładąc mu rękę na udzie. - Ty nas uratowałeś. 1 nie tylko nas. Uratowałeś też marsjańskie preparaty. Jamie spojrzał na jej twarz bladą i zmęczoną. Czy to dlatego mnie pocałowała? Bo uratowałem jej cholerne porosty? Ziemia Alberto Brumado uśmiechał się słabo ku oślepiającym reflekto- rom. Pomyślał, że chyba wie, jak wyczeipani muszą być teraz badacze Marsa. On czuł się tak samo. Stracił już rachubę, ile godzin spędził przed jupiterami, kamerami i dziennikarzami, odpowiadając na py- tania i przekazując znane mu informacje na temat uwięzionej ekipy, w sposób, który uważał za stosowny. Niewielki hotelowy hol szybko okazał się za mały, jak na tę zaim- prowizowaną konferencję, dlatego wszyscy się przenieśli - reporterzy, ekipy telewizyjne, oświetlenie i cała reszta- do największej sali kon- ferencyjnej w budynku i szybko wypełnili japo brzegi, stali nawet na korytarzu za szerokimi, podwójnymi drzwiami. Urzędnicy Projektu Marsjańskiego z Centrum Kosmicznego Johnso- na początkowo wpadli we wściekłość, słysząc, że Brumado powiadamia media o całej sytuacji. Ale po kilku godzinach i pospiesznych rozmowach telefonicznych z Waszyngtonem i Królewcem, szefostwo misji zaoferowa- ło Albertowi własną, wielką salę konferencyjną w Centrum. Jednak żaden z przedstawicieli mediów nie chciał tam iść, nic teraz, kiedy mieli Brumado na żywo i oglądali jego brawurowe, mara- tońskie wystąpienie. Zatem kierownictwo misji, przełknąwszy urazę, zaczęło na bieżąco przekazywać Albertowi wieści z Marsa. Alberto siedział na fotelu za niewielkim stolikiem, na prowizo- rycznym podium, które szybko wzniesiono przy końcu sali. Spoco- ny, rozczochrany, w pomiętym garniturze, bez krawata, wyjął z dłoni Edith następną kartkę, szybko przebiegł po niej wzrokiem i uśmiech- nął się do kamer. - Wszyscy sąjuż bezpieczni - powiedział, a były to trzy najpięk- niejsze słowa, jakie kiedykolwiek padły z jego ust. - Doktor Watcnnan przeciągnął linę do drugiego łazika i kosmonauta Wosnesenski prze- prowadził wszystkich do swego pojazdu. Ruszyli już w stronę bazy. Światła jupiterów nie pozwalały mu dokładnie widzieć tłumu dziennikarzy, ale słyszał, jak głośno odetchnęli, a potem zaczęli rado- śnie bić brawo. Brumado wpierw poczuł się tym zaskoczony; potem zastanowił się, czy oklaskami uczczono dobre wiadomości, czyjego występ. Oczywiście, że dobre wiadomości. Joanna jest bezpieczna. Będzie żyć. Stanął na drżących, słabych nogach i uniósł ręce. - Jeśli państwo pozwolicie, chciałbym teraz zrobić przerwę. Moje obowiązki mogą przejąć rzecznicy prasowi z Centrum Johnsona, jeśli zechcą państwo do nich się udać. Znowu zaczęto bić brawo, jeszcze raz go zaskakując. Tym razem, jak sobie uświadomił, oklaski były już dla niego. Alberto Brumado uśmiechnął się po chłopięcemu i doszedł do wniosku, że musi bardzo szybko iść do łazienki. Edith, stojąca z boku podium, wiedziała, że Brumado od razu po- rozmawia z córką. Postanowiła, że będzie tutaj, kiedy on to zrobi. To jej szansa na zobaczenie się z Jamesem. Jest bezpieczny, pomyślała. I został bohaterem. Poczuła, że jest z niego dumna. I z Alberta, który zbliżający się kataklizm obrócił w globalny, medialny triumf. Dopiero wtedy, po więcej niż dwunastu szalonych godzinach, Edith zaczęła się zastanawiać, jak wykorzystać to zdarzenie w swojej dalszej karierze. Soi 45: Poranek Wszyscy tak się cholernie cieszą, że odlatujemy, pomyślał Jamie. Dlaczego ja się nie cieszę? Swoje próbki oraz dyski komputerowe zapakowali na pokład POL-ów. Cały sprzęt laboratoryjny i wszystkie pozostałe im zapasy sta- rannie okryli i zabezpieczyli, aby zostały w kopule, razem z meblami a tak- że sprzętem do podtrzymywania życia, gotowe do wykorzystania przez na- stępnych badaczy -jeśli na Marsa ruszy kiedyś druga ekspedycja. Jamie miał wrażenie, że opuszcza dom, w którym spędził całe życie. Przypomniał sobie to przykre, niemal porażające uczucie, kiedy rodzice przeprowadzili się z Santa Fe do Berkeley. Miał wtedy pięć lat. Śmieszne, jakie rzeczy się pamięta. W pustej bazie rozbrzmiewało teraz echo. Napawało go to smut- kiem, przygnębiało. - Przyszła wiadomość do ciebie - powiedział Ollie Zieman, wy- rywając geologa z zadumy. Astronauta miał obsługiwać komunikator, póki ostatni POL nie będzie gotowy do odlotu. Jamie poszedł z nim do centrum komunikacyjnego i usiadł przed głównym pulpitem. Zdziwił się, bo na ekranie pojawiła się twarz Edith. Wyglądała na bardzo zmęczoną, jakby nie spała od kilku dni. Jednak na szczęśliwą. - Jamie, próbuję się do ciebie dostać już od pięciu dni. Ludzie z Projektu wreszcie pozwolili mi wysłać prywatną wiadomość do was wszystkich. My - Albcrto i ja - prawie bez przerwy jesteśmy na ante- nie, próbując robić to, co wy tam nazywacie obroną przeciwawaryjną Projektu. Alberto zdał dziennikarzom szczegółową relację z akcji ra- tunkowej, a ja zadbałam o to, żeby jego wersja zdarzeń trafiła na an- tenę, zanim ktokolwiek inny zdołał namieszać. Jamie uśmiechnął się do niej. Niezależnie od tego, co ona robi w życiu prywatnym, teraz stała się częścią Projektu Marsjańskiego. - Dali mi tylko minutę tego swojego cennego czasu transmisyjne- go, dlatego wszystko co zdążę powiedzieć, brzmi: kiedy wrócisz, będę na ciebie czekać w Waszyngtonie. Będę na etacie jako korespondent od spraw kosmicznych w CNN i oczekuję, że udzielisz mi prywatne- go i ekskluzywnego wywiadu. Nieważne, kto jeszcze inny z tobą ga- dał. Chcę zrobić z tobą wywiad. Rozumiesz? Wyczekująco spojrzała z ekranu. Jamie zerknął przez ramię na Ziemana, który zajął się czymś, nie chcąc, żeby pomyślano, iż pod- słuchuje. - Dobra - powiedział Waterman, choć wiedział, że jego słowa dotrą do Edith za kilkanaście minut. — Wywiad pełny i na wyłączność. Taki jak ten, który przeprowadziłaś ze mną w Galveston, kiedy się do- wiedziałem, że mogą mnie wybrać do ekipy lądującej na Marsie. Może będziesz mogła spotkać się z nami na stacji kosmicznej. W nieważko- ści to może być niezła zabawa. Poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwracając się, zobaczył Joannę, pa- trzącą na niego z dziwnym, zagadkowym uśmieszkiem. Pokazała mu na palcach dziesięć i jeden. Jedenaście. Zrozumiał. Będziemy lecieć jedenaście miesięcy. Joanna odeszła, wciąż się uśmiechając. A Jamie uświadomił so- bie, że ona właśnie mu powiedziała, iż wędrówka do domu będzie się bardzo różniła od podróży w tę stronę. - Czas zakładać skafandry - oznajmił Wosnesenski. Już po raz ostatni, powiedział sobie w duchu Jamie. Ostatnia go- dzina w skafandrach i znajdziemy się na pokładzie kosmolotów, go- towi do drogi do domu. Wszyscy skierowali się w stronę śluzy i wie- szaków na skafandry. Zieman oraz doktor Yang szli z Tonym Reedem. Malutka chińska lekarka kroczyła przed Brytyjczykiem, zwalisty astronauta za nim. Wygląda jak więzień w drodze do aresztu, pomyślał Waterman. Oskar- żyli go już o wywołanie szkorbutu. Na Ziemi potrzebowali kozła ofiar- nego i zdecydowali, iż zostanie nim Tony. Reed był blady, cichy, ale kiedy zobaczył idącego obok Waterma- na, na jego wargi powrócił dawny, cwaniacki uśmieszek. - Mój Boże, Jamie, wyglądasz strasznie ponuro. Nie chcesz wracać do domu? - Jasne, że chcę - odparł, wiedząc, że to jedynie częściowo prawda. - Chcesz dalej badać Marsa, prawda? - spytał Tony. - A ty nie? - Nie, dzięki - żarliwie zapewnił Brytyjczyk. - Mam już dosyć tej kupy czerwonego piachu. Tęsknię za Anglią, deszczem i ukwieco- nymi ogrodami. Jamie pomyślał o pustyni, na której żyli jego przodkowie z ple- mienia Nawaho. Jak bardzo podobny jest do niej Mars; choć jedno- cześnie jakże inny. - Jeśli czujesz taką melancholię - dokuczał mu Reed - to może powieneś tutaj zostać. - Chciałbym - przyznał James. Brytyjczyk uniósł brew. - Jak się czujesz, Tony? - zapytał Indianin. - W porządku. Nie martw się o mnie. - Chcę odbyć długą rozmowę z doktorem Li, kiedy wrócimy na orbitę - powiedział Waterman. - I z kontrolerami lotu. - W mojej obronie? - Właśnie. - Nie zawracaj sobie głowy. - Znam się cholernie dobrze na zawracaniu głowy - powiedział Jamie, spokojnie, ale stanowczo. - Jeśli będę musiał, to dostanę się do samych kierowników Projektu. - Nie bądź głupi - odparł Reed. - I nie mów mi znowu „urato- wałeś mi życie". - Ale oni zrobią z ciebie kozła ofiarnego, obwinia o wszystko, co poszło źle podczas tej wyprawy! Uśmiech Brytyjczyka stał się gorzki. - Co z tego? Dla dobra misji trzeba poświęcić jakąś niewin- ną owieczkę, nieprawdaż? Jeden człowiek zginął na orbicie. Cały zespół pracujący na powierzchni mało nie umarł przez jeden głupi błąd. Ty możesz zostać bohaterem ekspedycji, Jamie, ja będę jej ko- złem ofiarnym. - To nie w porządku. To nie fair. Tony uśmiechnął się zgryźliwie. - Może lepiej, żeby tak zostało, mój bohaterski przyjacielu. To jedyny sposób, w jaki możesz jeszcze kiedyś dostać szansę badania tej kuli rdzy. Jeżeli oni, kiedy już wrócimy do domu, zaczną rozkładać na czynniki pierwsze wszystkie błędy, jakie tu popełniliśmy, to nigdy już nie będzie następnej wyprawy na Marsa. Nigdy. Jamie spostrzegł, że wokół zgromadzili się już pozostali, pa- trząc pytająco. Nawet Wosnesenski spoglądał nań niepewnie, ze zmartwioną, nachmurzoną miną. Dotarli do rzędu szafek, gdzie cze- kały na nich ich pokryte pyłem skafandry, niczym zniszczone zbroje rycerzy, poszukujących Świętego Graala. Waterman obrócił się i stanął twarzą w twarz z Anglikiem. Spo- kojnie, bez nerwów oznajmił: - Nie będzie wśród nas żadnego kozła ofiarnego. Nie wśród nas. Jesteśmy zespołem. Nawet kiedy wrócimy na Ziemię, wciąż będziemy zespołem. Bez bohaterów i bez kozłów ofiarnych. - Chciałbym, żeby to była prawda, Jamie - powiedział Reed, a w jego głosie zabrzmiała prawdziwa tęsknota. - Będzie. - To niemożliwe. Kierownicy misji już nigdy więcej mi nie zaufają. Uprzejmie uścisną mi dłoń i będę musiał się zbierać, na pry- watną praktykę. A pomyśl też o tym, co czeka Michaiła. Nasz szlachet- ny dowódca złamał wszystkie przepisy regulaminu, zagrał na nosie Li oraz kontrolerom lotu. Kariera Michaiła już się skończyła. Wosnesenski mruknął: - No to pójdę na emeryturę. Zrealizowałem swoje marzenie. Byłem pierwszym człowiekiem na Marsie. Nie wrócę. Nic sądzę, żeby ktokolwiek wrócił na Marsa. Tony ma rację. Nie będzie następnych ekspedycji. - Jak długo? - zapytał Jamie. - Przez całe moje życie? Przez sto lat? Tysiąc? Nie sądzę. Ale jeśli nawet, to co z tego? Pewnego dnia wrócimy na Marsa, to jasne jak słońce. - Czyżby? - Tak! Bo musimy. Ludzkość musi, Tony, jesteśmy badaczami. Wszyscy. Nawet ty; właśnie to ciebie tutaj przywiodło. Mamy to we krwi, to jest głęboko zakorzenione w naszych umysłach. Stąd się wła- śnie bierze cała nauka. Ludzie muszą poznawać, szukać i odkrywać. Potrzeba nam tego, tak jak kwiatu potrzeba wody i słońca. To właśnie skłoniło naszych przodków do wyruszenia z Afryki i rozejścia się po całej Ziemi. Teraz rozchodzimy się po całym Układzie Słonecznym i któregoś dnia wyprowadzimy się do gwiazd. Nie możesz tego po- wstrzymać, Tony. Nikt nie może. Bo to właśnie czyni nas ludźmi. Rced odstąpił na krok, potem zadarł podbródek. - Bardzo ładna mowa, Jamie. Ale większość ludzkości ma gdzieś Marsa i wszystko inne poza swoimi małymi, plugawymi żądzami. Za- mkną Projekt Marsjański. Zabiją go. - Wiem, że spróbują. Zrobią co tylko się da, żeby go zakończyć. A ja też zrobię wszystko, co się da. Nie mam zamiaru spoczywać na laurach, aż wyślą tu następną wyprawę. Sprowadzę nas z powrotem na Marsa, choćbym miał to zrobić gołymi rękoma. Jamie wsadził dłoń do kieszeni i wyjął niedźwiedzi amulet. Uniósł go, położył na półce obok szarego hełmu. -A na dowód tego, zostawiam tu tego swojego małego przyjacie- la, żeby przywitał mnie, kiedy wrócę. Wszyscy gapili się na amulet. Nawaho wcześniej go nikomu nie pokazywał. - Mój dziadek powiedziałby, że to ma wielką moc - przemówił Waterman. - Ale prawdziwa moc jest w nas. To my sprawiamy, że coś się dzieje. Wrócimy na Marsa, wszyscy, którzy tego chcą. Reed parsknął. - To tylko gest. - Symbol - poprawił Jamie. - Skoro już mówimy o symbolach - odezwała się Ilona, przepy- chając się, aby stanąć między Jamien) i Wosnesenskim. - Zamierzałam zrobić to po kryjomu, kiedy będziemy już w kosmolocie. Z kieszeni na piersi wyciągnęła zniszczoną fotografię, tę którą kiedyś przyczepiła sobie nad łóżkiem. Z powagą patrząc na Wosnesen- skicgo, zaczęła starannie drzeć zdjęcie, na malutkie kawałki. - Michaił, myliłam się co do ciebie i wszystkich Rosjan biorą- cych udział w tej misji. Przepraszam. Uratowałeś nam życie i źle robi- łam, atakując ciebie z powodu urazu liczącego sobie pięćdziesiąt lat. Wosnesneski, całkiem zaskoczony, przestępował z nogi na nogę. - Dobrze... Myślę... -zaczął się jąkać. Ilona zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała tak mocno, że twarz Rosjanina przybrała ten sam kolor, co jego czerwony ubiór. Wszyscy się uśmiechnęli. Nawet Reed. Jamie spoglądał na pozostałych członków marsjańskiej załogi. Jednego po drugim, począwszy od uśmiechniętej żabiej twarzy Abella, poprzez Iwszenkę, opartego o kule z nierdzewnej stali. Michaił miał rację, pomyślał Nawaho. Mars poddał nas próbie. Każdego z osobna. Żaden z nas nie jest już tym, kim był, kiedy tu przylecieliśmy. Jako na ostatnią, popatrzył na Joannę, stojącą nieco na uboczu, silną i dumną. Jej oczy odpowiedziały mu jaśniejącym spojrzeniem. To będzie ciekawa podróż do domu, pomyślał Jamie. Bardzo ciekawa. Soi 45: Południe Jeden za drugim, trzy człony wznoszące POL-ów wystartowały z powierzchni Marsa, ciągnąc za sobą migotliwe płomienie. Odrzuto- we silniki wznieciły miniaturowe burze piaskowe, które jęczały ni- czym opuszczone demony. Dolne połowy ładowników zostały na rdza- wo czerwonym pyle puste, niekompletne. Na Marsa powróciła cisza. Wiatr tylko jęczał, jakby smutny, iż znów zostaje sam. Planeta stała się cicha, jaką była od swego zarania. Gdzieniegdzie, w niszach tego mroźnego, małego świata, tliło się ży- cie, chciwie wchłaniając światło słońca i jakąkolwiek drobinę wilgo- ci, jaką zdołało odnaleźć. Zapadła noc, a potem znów wzniosło się dalekie, blade słońce. Mijały kolejne dni, noce i na czerwonej powierzchni Marsa nic się nie zmieniało. Wreszcie, pewnego jasnego poranka, na różowym nie- bie błysnęła krótko nowa, podwójna gwiazda, po czym znikła. Dwu- częściowy statek kosmiczny, który krążył wokół planety jak dziwny, bliźniaczy i sztuczny księżyc z innego świata, rozpoczął swoją długą podróż powrotną na Ziemię. Mars znów został sam. Nic było już na nim żadnego z dociekliwych gości z Ziemi. Tylko ich kopulasta baza oraz rozrzucony ekwipunek, te- raz martwy i spokojny, czekały na kolejnych badaczy. Pod kopułą, skulo- na na pustej półce czekała również maleńka, kamienna podobizna niedź- wiedzia, z przyczepionym krzemiennym grocikiem strzały i orlim piórem, uwiązanym rzemieniem splecionym przez kochające ręce. Marsjański wiatr delikatnie omiatał kopułę. On też czekał. Wysoko ponad nią, na płaskim szczycie wzgórza, gdzie przed ty- siącem lat Starsi postawili swoje miasto, Edith Elgin i Al Watcrman przechadzali się pod jasnym, błękitnym niebem. Oboje mieli na sobie mocne, wygodne buty, kożuchy i szeroko- skrzydłe kapelusze. - Wracają - powiedziała Edith dziadkowi Jamiego. - Będą tu wiosną. Al skinął głową i mrużąc powieki, spojrzał w jasne niebo. - Mam nadzieję, że wtedy wciąż tu jeszcze będę. Edith spojrzała na niego uważnie. - Dlaczego tak mówisz? Jesteś chory? - Jeszcze nie - odparł. -Ale czuję to w kościach, wiesz. - Jamie mówił mi, że jesteś przepojony mistyką. Al zaśmiał się. - No, myślę, że tak. Przez jakiś czas szli w ciszy. Wiatr dmuchał mocno, przyci- skając im do karków kołnierze kurtek. Wszystkim, co zostało po starożytnym mieście, były porozrzucane cegły, ukryte w dziko fa- lującej trawie. - Wiesz - powiedział Al - on będzie chciał tam wrócić tak szyb- ko, jak tylko będzie to możliwe? Edith skinęła głową. - Może. Nie będzie łatwo nakłonić ich wszystkich, żeby zgodzili się na następną misję. -Nie, może być łatwiej, niż myślisz. Jamie odnalazł swoją drogę; stał się bohaterem. Nikt nie zdoła go powstrzymać przed powrotem na Marsa. Nawet prezydent Stanów Zjednoczonych, ktokolwiek nim będzie w przyszłym roku. - Myślisz, że on ma w sobie tyle siły? - Jasne - stary Waterman spojrzał na nią pytająco. - Wiesz, że on będzie kiepskim mężem, całymi latami przebywającym poza do- mem. Edith milczała. - Może poślubi jakaś kobietę-naukowca - powiedział Al. -A może - Edie przywołała swój najjaśniejszy uśmiech - może jakaś naprawdę sprytna dziennikarka zdoła się załapać do następnej wyprawy i ruszyć z nim na Marsa. Al uśmiechnął się szeroko. - To byłoby coś, prawda? - Tak - odparła Edith. - To byłoby wspaniałe. Mars czekał. Gigantyczne wulkany wznosiły swe masywne stożki wśród rzad- kiego powietrza. Długi kanion skrywał swoje uparte i wytrzymałe po- rosty. Dziwna skała, podobna do ludzkiej twarzy, trwała w spokoju, tak jak przez nieprzeliczone tysiąclecia. Ocean zmrożonej wody pod powierzchnią gruntu oczekiwał cieplejszych czasów, kiedy będzie mógł uwolnić swoją życiodajną wilgoć i jeszcze raz odnowić czer- wony świat. Martwe miasta w starożytnych klifach pilnowały swych tajemnic, czekając, aż dzieci niebieskiego świata powrócą i je odkryją. Mars czeka na nas. Skanowanie Skartaris Wrocław 2004