Boulle Pierre - Noc bez końca
Szczegóły |
Tytuł |
Boulle Pierre - Noc bez końca |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Boulle Pierre - Noc bez końca PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Boulle Pierre - Noc bez końca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Boulle Pierre - Noc bez końca - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PIERRE BOULLE
noc bez końca
Nazywam się Oscar Vincent. Jestem nieżonaty. Mam małą księgarnię na
Montparnassie. Byłem na wojnie, jak wszyscy. Myślę, że jedna wojna jest
konieczna i wystarczająca w życiu mężczyzny.
Dużo czytam. Interesują mnie nowości literackie, filozoficzne i naukowe.
Podziwiam uczonych, którzy rozbili jądro atomu. Przechodzi mnie dreszcz
zachwytu, że urodziłem się w tym stuleciu.
Tylko przypadek wtrącił mnie w wir niecodziennych zdarzeń. Ani go
błogosławię, ani przeklinam. Jestem trochę fatalistą. Ale chciałbym
wiedzieć, jak z tego wybrnę.
Przygoda zaczęła się wieczorem 7 sierpnia 1949 roku. Siedziałem na tarasie
kawiarni La Coupole. Patrzyłem na przepływający tłum, popijając zimne
piwo. Zawsze tak spędzam letnie wieczory. Jak co dzień o tej godzinie,
leżała przede mną rozłożona gazeta, na którą rzucałem okiem od czasu do
czasu, gdy mnie zmęczyło patrzenie na przechodniów.
Myślałem, że wszystko nieźle się układa.
W tym właśnie momencie wkroczył w moje życie Badaryjczyk.
Od jakiegoś czasu przyciągał mą uwagę osobnik, który trzy razy przeszedł
koło mojego stolika, obserwując siedzących. Był ubrany w czerwoną rzymską
togę. W Paryżu zjawiają się ludzie najdziwniejsi i najdziwniej ubrani -
nikt tutaj na nikogo nie zwraca uwagi. Toteż bardziej od stroju uderzyła
mnie jego twarz, niezwykła i jakby całkiem "nowa". Polegało to może na
szlachetności rysów. Czoło miał wyniosłe, nos orli. Skórę twarzy
charakteryzował złoty odcień, jakiego nie spotkałem u żadnego ze
śmiertelników. Jego wysoka postać dziwnie przypominała jakiegoś bożka
egipskiego, który dla zabawy przebrał się w rzymską togę.
Wahał się jak obcy, który zagubił się w mieście i chce spytać o drogę. W
końcu zdecydował się i usiadł blisko mnie, przy sąsiednim stoliku. Wskazał
kelnerowi szklankę, która stała przede mną, gestem oznaczającym "to samo".
Zauważyłem, że nie tylko ja go obserwuję. Siedzący niedaleko mały łysy pan
w okularach pożerał go wzrokiem.
Człowiek o złotej twarzy pociągnął łyk piwa i okropnie się skrzywił.
Chwilę milczał, potem zwrócił się do mnie:
- O przyjacielu - głos miał niski - czy zechciałbyś łaskawie powiedzieć
mi, w którym wieku żyjemy?
- Co proszę? - spytałem.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś mógł mi podać numer tego stulecia.
Moje zdumienie było tym większe, że człowiek ów mówił po łacinie. Na
szczęście znam dobrze ten język, więc rozmowę, którą tu przytoczę,
mogliśmy prowadzić bez trudu w mowie Cycerona.
Pomyślałem, że to jakiś dowcipniś, który robi kawały. Ale on był zbyt
grzeczny. Może wariat? Postanowiłem udawać, że biorę wszystko za dobrą
monetę.
- O obywatelu - odrzekłem uprzejmie - żyjemy w dwudziestym wieku, mniej
więcej w jego połowie. Dokładnie w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym
dziewiątym.
Zdziwił się i spojrzał na mnie z wyrzutem.
- O przyjacielu, dlaczego żartujesz z cudzoziemca, zabłąkanego w obcą
epokę? Nie możemy żyć w dwudziestym wieku, bo opuściłem królestwo Badari
osiem tysięcy lat temu, jeśli dobrze rachuję, a wówczas mieliśmy już rok
dziesięciotysięczny.
Zawsze słyszałem, że nie trzeba drażnić obłąkanych. Ten widać ubzdurał
sobie, że urodził się w innej epoce. Przypomniałem sobie artykuł M.
Bruntona o świeżo odkrytych resztkach antycznego miasta Badari i o
zdumiewającej cywilizacji, której ślady tam pozostały. Widocznie podobna
lektura wpłynęła fatalnie na umysł mojego rozmówcy. Odpowiedziałem mu
spokojnie:
- Nie poddaję w wątpliwość, o cudzoziemcze, starożytności wspaniałej
cywilizacji badaryjskiej. Jednak klnę się na bogów, że nie żartowałem z
ciebie. Mamy rok 1949 ery chrześcijańskiej. Wiesz chyba, o mędrcze, co to
jest względność czasu. Dlatego możemy być w dwudziestym wieku, licząc od
narodzenia Chrystusa, a w sto osiemdziesiątym lub coś koło tego od
wydarzenia, od którego liczą czas mieszkańcy twego uczonego i świetnego
miasta.
To go uspokoiło. Zapadł w milczenie i zdawał się przeprowadzać po cichu
jakiś zawiły rachunek.
- Przyjacielu - odezwał się w końcu. - Przepraszam za zarzut. Ale jestem w
kropce. Dam ci dowód zaufania, zdradzając mój sekret. Jak już mogłeś się
domyślić, podróżuję w czasie. Nazywam się Amun-Kah-Zailat. Przybywam ze
sławnego miasta Badari, skąd wyruszyłem przed chwilą, licząc według mojego
czasu, a w twoim pojęciu osiemdziesiąt wieków temu. Jestem uczonym,
członkiem kolegium królewskiego, i mam wypróbować machinę do podróży w
czasie, skonstruowaną przez to czcigodne zgromadzenie. Krótsze podróże
były już przeprowadzane. Zaprowadziły nas do czasów rzymskich, które znamy
teraz już dość dobrze. Dlatego umiem po łacinie i ubrałem się w togę,
przypuszczając, że ten strój przetrwał może dłużej.
Okazało się, że nie, ale o to mniejsza. Nastawiłem maszynę na datę
oddaloną o dwieście wieków w przód od mojej epoki: jest to ostateczna
granica, którą możemy osiągnąć. Nie mogę jednak przebyć tej przestrzeni
jednym ciągiem. Po przebyciu jakichś osiemdziesięciu wieków musiałem
zrobić przerwę i dlatego, na parę minut, jestem tu z tobą.
Jakkolwiek się to może wydać dziwne, zaczynałem mu wierzyć. Może to
rzeczywiście prawdziwy Badaryjczyk. Podróż w czasie! A więc fantazje
Wellsa sprawdzają się? Tysiąc pytań cisnęło mi się na usta. Poprosiłem
nieznajomego, by usiadł przy moim stoliku, i wyraziłem chęć zamówienia
czegoś do picia na znak gościnności naszej epoki. Chętnie się przysiadł,
ale oświadczył, że nie przełknie więcej tego ohydnego napoju, który mu
podał niewolnik. Natomiast pozostało mu w gardle miłe wspomnienie płynu o
kolorze rubinowym, przywiezionego przez kolegę z Rzymu kilka dni temu
(kilka dni według jego rachuby czasu!). Płyn ten Rzymianie nazywali vinum.
Zamówiłem flaszkę najlepszego burgunda. Zyskał jego pełne uznanie. Ja sam
wypiłem jeden po drugim cztery kieliszki i poprosiłem Badaryjczyka, by
opowiedział resztę historii.
- Przypuszczam -Amun-Kah-Zailat wyraźnie się zasmucił - że podczas
osiemdziesięciu wieków, które przeszły na Ziemi w trakcie tych kilku minut
mojej podróży, wspaniała cywilizacja badaryjska musiała ulec zagładzie.
Rozumiem twoje zdumienie, że mieliśmy maszynę do podróży w czasie, bo i
nasze wynalazki musiały zaginąć. Już Rzymianie nic o nich nie wiedzieli.
Powiedziałem mu, że poznaliśmy z wykopalisk wspaniałą ceramikę i klejnoty
badaryjskie, jednak nie odnaleźliśmy ani śladu tak skomplikowanych
technicznych urządzeń jak maszyna do podróży w czasie.
- O, jest to przedmiot mały i na oko niepozorny, choć zbudowany na bardzo
zawiłej zasadzie. - Badaryjczyk uśmiechnął się. - Gdy za parę tysięcy lat
ktoś odkopie wasz telewizor, a nie będzie nic wiedział o falach radiowych,
wyda mu się jakimś dekoracyjnym sprzętem bez praktycznego użytku. Nic
dziwnego, że nasze wehikuły czasu uszły waszej uwadze. Spójrz.
To rzekłszy, wyjął z fałdów togi mały owalny przedmiot jakby z kości
słoniowej, opatrzony szeregiem guziczków i klapek. Zauważyłem, że mały
łysy pan, o którym już wspomniałem, ciekawie wyciąga szyję i nie odrywa od
nas oczu. Ale Badaryjczyk szybko ukrył swój aparat z powrotem w fałdach
togi.
- A zatem powiadasz - rzekł - że cywilizacja badaryjska dawno się
skończyła?
- Nie wiesz o tym?! - zawołałem. - Ty, który podróżujesz w czasie? Nie
asystowałeś przy tej powolnej agonii, która trwała wieki? Nie byłeś
świadkiem własnej śmierci? Nie widziałeś własnych prochów, złożonych w
jednej z tych cudnie malowanych urn, które tak podziwiamy?
- Dla uproszczenia rozmowy muszę wyjaśnić to i owo. To ci oszczędzi
wszystkich tych pytań, daruj, ale bardzo naiwnych... A jeśli już mamy
porozmawiać, czyż nie lepiej byłoby, gdybyśmy się zwracali do siebie po
imieniu? Te rzymskie zwroty "o przyjacielu" czy też "o obywatelu" są dość
niewygodne.
- Nazywam się Oscar Vincent - przedstawiłem się.
- Aha... no tak... Jeśli ci to nie zrobi różnicy, będę dalej mówił "o
przyjacielu". A więc, jak mówiłem, twoje pojęcia o podróżach w czasie są
dziecinne. Posłuchaj...
Miałem właśnie zamówić następną butelkę wina, gdy mały łysy pan w
okularach podniósł się z krzesła i ku mojemu najwyższemu zdziwieniu
zwrócił się do nas także po łacinie:
- O obywatele, nie bierzcie mi za złe mojego wścibstwa. Mimo woli
słyszałem waszą rozmowę. Twoja powierzchowność, czcigodny przodku, od razu
mnie uderzyła. Na szczęście uczą jeszcze, w naszych czasach, łaciny w
szkołach. Co mówię, w naszych czasach. Powinienem powiedzieć: w moich
czasach. Bo nie jesteśmy, o szanowni cudzoziemcy, ludźmi jednej epoki.
Jakkolwiek się wam to wyda rzeczą niezwykłą, wiedzcie, przyjaciele, że
macie przed sobą jeszcze jednego podróżnika w czasie. Ja jednak należę do
dalekiej przyszłości. Żaden z was nie mógł przeczuć mojego istnienia, bo
urodzę się dopiero za sto do stu dwudziestu wieków. Dokładnie nie mogę
tego obliczyć, bo tak jak ty, przodku Amunie, zatrzymałem się tutaj tylko
przypadkiem, widząc, że nie dam rady przejechać jednym ciągiem dwustu
wieków wstecz. Na tyle bowiem jest obliczona moja podróż. Przyjaciele,
macie przed sobą doktora Dżing-Dżonga, sławę naukową Republiki
Pergolijskiej... Ale przecież wy nic nie wiecie, niestety, o Pergolii, bo
w tej chwili kraina ta spoczywa jeszcze pod wodami Oceanu, który nazywasz
Spokojnym, o paryżaninie. Wiedzcie, że zostałem obarczony... to znaczy
zostanę obarczony (a raczej zaszczycony) przez Akademię Pergolijską
zadaniem odbycia pionierskiej podróży w przeszłość, z wykorzystaniem
naszego najnowszego wynalazku, wehikułu czasu. Mam się przenieść o
dwieście wieków wstecz. Mniej więcej do czasów cywilizacji badaryjskiej, o
której wiadomo nam z wykopalisk. Przerwałem podróż pięć dni temu i w tym
czasie zmieniłem strój pergolijski na obecny. Oto moja maszyna.
Tu wyjął przedmiot podobny do aparatu Amuna. Wzruszenie zatamowało mi
głos. Skinąłem na kelnera, wskazałem Pergolijczykowi miejsce przy naszym
stoliku i zaledwie zdołałem wyjąkać pytanie, czego by się napił.
Oświadczył, że napój nazywany koniakiem zupełnie go zadowala.
- Jest podobny - dodał - do trunku, który stale u nas pijam... to znaczy,
stale będę pijać. Darujcie te pomyłki przy używaniu czasu teraźniejszego i
przyszłego, ale nie jestem jeszcze przyzwyczajony obracać się w epoce sto
wieków przed moim urodzeniem. A więc koniak i woda sodowa...
Przekazałem kelnerowi zamówienie i w milczeniu obserwowałem przybysza. Był
ubrany w czarny garnitur, kompletnie łysy. W jego oczach pojawiały się
szatańskie błyski. Rozmiary czaszki były stanowczo nienormalne.
Badaryjczyk także milczał i zdawał się niezadowolony z obecności intruza.
Wypiłem spory łyk koniaku i powiedziałem:
- Panowie... przepraszam... dżentelmeni... chciałem powiedzieć: o
najmędrsi... miejcie litość nad biednym ignorantem. Błagam o wyjaśnienia.
Jakim sposobem ty, Badaryjczyku, który umarłeś przed ośmiu tysiącami lat,
możesz w tej chwili siedzieć tu przede mną?
- Właśnie chciałem ci to wytłumaczyć, gdy nam przerwał uczony Pergolijczyk
- odrzekł Amun. - Słuchaj i ty, mój praprapra...wnuku, a potem z
przyjemnością wysłucham twojego opowiadania.
Doktor Dżing-Dżong skinął głową. Badaryjczyk ciągnął dalej:
- Już od kilku pokoleń wiedzieliśmy, że czas jest względny, i dlatego
podróże w czasie są możliwe. Ale wymagało to osiągnięcia szybkości
bliskiej szybkości światła. Oto przykład, który podają nasze szkolne
podręczniki: jeśli ktoś opuści Ziemię z prędkością 299 985 kilometrów na
sekundę i powróci, przeżywszy dwa lata, zastanie Ziemię starszą o dwa
wieki. Nie wiem, czy nie przekracza to twojej inteligencji, o
paryżaninie...
- Bynajmniej - wtróciłem się, dumny ze swojej wiedzy. - Profesor Langevin
wsławił się właśnie...
- Nie przerywaj. Teraz dowiesz się czegoś, o czym nie wiesz. Najpierw była
to tylko teoria, ale pewnego dnia odkryto bardzo prosty sposób wprawienia
ciała ludzkiego w szybkość zbliżoną do szybkości światła, bez szkody dla
organizmu. Od tej chwili podróże w czasie stały się możliwe. Ale na razie
były to podróże jednokierunkowe. Mogliśmy wysłać podróżnika w dowolną
przyszłą epokę, lecz nie mógł on do nas wrócić. Poznawał wspaniałą,
bardziej zaawansowaną w rozwoju cywilizację, jej przyszłe zdobycze, ale
swoimi wrażeniami i wiedzą nie mógł się z nami podzielić. Zostawał w tej
przyszłej epoce bez możności skomunikowania się z nami. Takie podróże były
więc dla nas bezwartościowe. Najtęższe umysły badaryjskie borykały się z
tym problemem. Szczycę się, iż się przyczyniłem do odkrycia, które problem
ten rozwiązało. Mamy nareszcie sposób podróżowania "pod prąd". Wbrew temu
bowiem, co twierdzili niektórzy uczeni, czas jest odwracalny. Nie będę
wchodził w szczegóły. Ty, paryżaninie, nie zrozumiałbyś. Twoja zaś
obecność tutaj, Pergolijczyku, świadczy o tym, że na ów wynalazek wpadli
również twoi współcześni. Gdy zechcę wrócić do Badari, nacisnę guziczek
mojej maszyny i cofnę się w czasie aż do swojej ery. Nasi podróżnicy,
wysyłani w epokę rzymską, wrócili zdrowo i cało, przywożąc moc ciekawych
materiałów.
Słuchałem w skupieniu. Gdy Amun skończył, odezwał się Dżing-Dżong:
- Nie mam wiele do dodania. My także znaleźliśmy... to znaczy, znajdziemy
ten sposób. Jedyna różnica między nami dwoma to kierunek podróży. My
postanowiliśmy udać się w przeszłość. Celem mojej podróży jest epoka
badaryjska. Wyruszę w drogę za dwanaście tysięcy lat. Przybyłem tu przed
pięciu dniami, po kilkugodzinnej podróży.
Zakręciło mi się w głowie. Zamówiłem jeszcze coś do picia.
- Wybaczcie, przyjaciele - powiedziałem. - Ale z trudem nadążam za tym, co
mówicie. Twierdzisz, Amunie, że możesz wrócić do Badari w tę samą epokę, z
której wyjechałeś?
- Naturalnie.
- A potem, jak umrzesz, twoja podróż będzie jeszcze trwała w przyszłości?
Ludzie mojej epoki, ja na przykład, będą cię oglądać po twojej śmierci?
- Czemu nie? Mnie oglądasz przed moim urodzeniem - wtrącił się
Dżing-Dżong.
- To prawda... - skinąłem głową w zamyśleniu. - Ale zaraz.. czy to znaczy,
Amunie, że teraz, w tej chwili, już nie żyjesz?
- Przecież to proste - odpowiedział Badaryjczyk. - Dla ciebie nie żyję.
Ale jeśli chodzi o mnie, o mój czas, to przecież żyję, bo istnieję. Moja
śmierć jest w mojej przyszłości, chociaż jest w twojej przeszłości. Jeśli
wolisz, umrę niecałe osiemdziesiąt twoich wieków temu.
- Tak... tak... ale przypuśćmy, że przeniosłeś się tylko o dwa lata w
przód, dwa lata ziemskie. Żyjesz tam kilka dni, potem wracasz do momentu
wyjazdu i już się nie ruszasz. W takim razie, jeśli cię dobrze rozumiem,
po dwóch latach odnajdziesz siebie samego z tamtej podróży?
- Niewątpliwie, ale takie spotkania z samym sobą są tylko jedną z
osobliwości naszego systemu podróżowania.
- Litości! - zawołałem. - W takim razie ty, Pergolijczyku, gdy się
urodzisz i przyjedziesz tu po raz drugi, rozpoznasz ten sam Paryż, który
zwiedziłeś dwanaście tysięcy lat przed swoim urodzeniem?
- Nie sądzę - odrzekł Pergolijczyk. - Zapominasz ciągle, że dla ciebie
urodzę się, ale chodzi o mnie, to już urodziłem się, i to sześćdziesiąt
lat temu, licząc według czasu pergolijskiego.
Zamilkliśmy. Noc była pogodna. Montparnasse roił się od turystów
wszystkich narodowości, najrozmaiciej ubranych. Badaryjczyk w todze nie
wzbudzał sensacji. Błogosławiąc w duszy los, który mi nastręczył tę
wspaniałą przygodę, spytałem nieśmiało podróżników, czy zechcą skosztować
wina, cieszącego się u nas pewną renomą, i zamówiłem szampana. Wypiliśmy.
Amun-Kah-Zailat raczył wyrazić uznanie:
- Nie będę się skarżył na twoją epokę, paryżaninie, choć odznacza się
wielką ciemnotą. Ale aura jest przyjemna, światło łagodne i niezwykłe
ciepło krąży w moich żyłach. Doceniam twoją gościnność i dziękuję ci w
imieniu uczonego kolegium... Co robią teraz moi czcigodni towarzysze?
Oczekują z niepokojem mojego powrotu. Nie mogę zrobić im zawodu. Zaraz
wyruszam w dalszą podróż, do twojej epoki, Dżing-Dżongu. Możliwe, że
trafię tam w czasie twojego życia i spotkam cię. Ale ty mnie nie poznasz,
bo jeszcze nie będziesz miał za sobą naszego spotkania tutaj.
- Mylisz się - powiedział Dżing-Dżong. - Nie możesz mnie spotkać w
Pergolii, bo gdybyś miał mnie spotkać, toby musiało być w mojej
przeszłości, a więc pamiętałbym o tym, a tymczasem twoja twarz jest mi
nieznana.
- Prawda, o przyszły mędrcze, zapomniałem o tym detalu... Ale już czas na
mnie. Czy chciałbyś mi oddać ostatnią przysługę, o paryżaninie? Wolałbym
nie robić widowiska ze swego odjazdu. Zaprowadź mnie w jakieś ustronne
miejsce.
Podniosłem się, by mu towarzyszyć. Dżing-Dżong obiecał, że zaczeka na mnie
na tarasie La Coupole.
- Życzę ci szczęśliwej podróży, przodku Amunie - zwrócił się do
Badaryjczyka. - Co mam powiedzieć od ciebie twoim ziomkom, gdy wyląduję w
Badari w twojej epoce?
- Powiedz, że mnie spotkałeś, że wszystko dobrze idzie i że wkrótce
powrócę. Vale!
Pociągnąłem Amuna w boczną uliczkę. Idąc zwierzał mi się:
- Nie podoba mi się ten Pergolijczyk. Posądzam go o złe zamiary. Wielkie
bogactwa Badari zawsze wzbudzały chciwość sąsiadów. Musieliśmy toczyć
liczne wojny. Co będzie, gdy przyszłe ludy dowiedzą się o naszych
skarbach? Muszę czym prędzej przenieść się do Pergolii w epokę
Dżing-Dżonga i zbadać, co oni tam knują.
Uliczka była pusta. Amun wyjął swą maszynę i starannie ją nastawił.
- Obiecuję ci wstąpić tu w drodze powrotnej. Teraz odstąp na kilka kroków
- poprosił.
Poprawił na sobie togę, skinął ręką na pożegnanie i przycisnął guziczek
maszyny. Ujrzałem fioletowy płomień, białą błyskawicę, usłyszałem
przeciągły gwizd. Świetlista smuga przeleciała mi nad głową i wzbiła się w
ciemne niebo. Cisza i mrok powróciły. Zostałem sam, ściskając z emocji
żelazne sztachety Ogrodu Luksemburskiego.
Ledwie ochłonąłem ze wzruszenia, gdy ukazała się na niebie nowa świetlista
smuga. Znowu rozległ się gwizd i oto stanął przede mną, dokładnie w tym
samym miejscu, które przed chwilą opuścił, mój przyjaciel Amun-Kah-Zailat,
przyodziany w czarny obcisły trykot.
- Co się stało?! - wykrzyknąłem. - Co znaczy ten nagły powrót? Jestem
zachwycony, ale jakiż wypadek pokrzyżował twe plany? Zepsuła się maszyna?
- Żaden wypadek, paryżaninie. - Amun uśmiechnął się z wyższością. -
Wszystko gra. Czy nie mówiłem, że wstąpię tu w drodze powrotnej?
Dotrzymuję słowa. Wracam z Pergolii po miesięcznym blisko pobycie.
Niesympatyczny kraj.
- Ależ nie było cię zaledwie kilka sekund!
- Ile razy mam ci powtarzać, że z chwilą kiedy wbijam się w przestrzeń,
mój czas przestaje być twoim? Osiągnąłem Pergolię w ciągu godziny, co
odpowiada około jedenastu tysiącom lat ziemskich. Przeżyłem tam miesiąc
(ach, co za fatalne jedzenie, ohydnie mdłe napoje!), potem nastawiłem
maszynę na bieg wsteczny, na moment naszego tu rozstania. I oto jestem.
Faktycznie przeżyłem miesiąc. Ty - kilka sekund. Ziemia - jedenaście
tysięcy lat w sensie pozytywnym i tyleż w sensie negatywnym. Wszystko to
jest dziecinnie proste. Prawdę mówiąc, wahałem się, czy nie nastawić
maszyny na moment trochę wcześniejszy od mojego stąd wyjazdu. Ale nie
chciałem cię narażać na zbędne emocje.
- Rozumiem. - Udawałem spokojnego, ale byłem całkiem wytrącony z
równowagi. - Ale czy naprawdę osiągnąłeś rok 29153, jak to obliczam podług
rachuby badaryjskiej? Czy naprawdę widziałeś... będziesz widział... nie,
na litość, używajmy czasu przeszłego, choćby to było nielogiczne! Czy
widziałeś Pergolię, której przedstawiciel pije w tej chwili szampana,
czekając na mnie?
- Bądź pewien, że widziałem. I przywożę ważne wiadomości. Sytuacja jest
krytyczna. Opowiem ci swoje przygody. Ale czy nie moglibyśmy gdzieś usiąść
i napić się płynu, który pamiętam sprzed miesiąca? Pal licho Dżing-Dżonga,
to wstrętny łobuz.
Zaciągnąłem go do małego baru na Saint-Germain-des-Pres, licząc na to, iż
tam jego czarny trykot nie zwróci uwagi. Rzeczywiście nikt się nie
obejrzał. Zamówiłem wino. Amun opowiadał:
- Tak, mój synu. Pergolia osiągnęła dość wysoki poziom nauk matematycznych
i fizycznych, ale nie jest to kraj, gdzie chciałbym się zestarzeć.
Mieszkańcy są antypatyczni, a do tego dranie przygotowują najazd na
Badari, tak jak się tego obawiałem. Przygody miałem bardzo dziwne.
Wylądowałem w stolicy Pergolii, której nazwa brzmi Bala. Najokropniejsze
miasto, jakie oglądał kiedykolwiek szlachetny Badaryjczyk. Zmieszałem się
z tłumem, udało mi się zmienić togę na strój miejscowy, który mam za
wyjątkowo szkaradny. W kilka dni nauczyłem się języka i postarałem się
wejść w środowisko naukowców, którzy są tam prawdziwą arystokracją. Udało
mi się wkręcić na posadę lokaja u jednego z członków Pergolijskiej
Akademii Nauk. Tam przekonałem się, że nie tylko trafiłem dokładnie w
epokę działalności Dżing-Dżonga, ale - o potęgo wiedzy! - przybyłem tam
akurat wtedy, gdy Dżing-Dżong wracał ze swojej podróży w czasie! To
znaczy: wróci ze swojej podróży w czasie. Używam czasu przeszłego, by
szanować twoje nerwy. Pamiętasz, co mówił Dżing-Dżong o tym, że nie możemy
się spotkać w Pergolii, bo gdybyśmy się byli spotkali, to poznałby mnie w
Paryżu. A jednak spotkałem go w Pergolii, ale po naszej rozmowie tutaj, po
jego ekspedycji do Badari i po jego powrocie. Nie mógł więc pamiętać tego
zdarzenia, które mieści się w jego przyszłości. Kapujesz?
- Mów dalej. - Wypiłem duży łyk wina.
- Na czym to stanąłem? Aha. Byłem więc obecny przy powrocie Dżing-Dżonga.
Niezapomniana chwila, gdy mnie zobaczył i, podążaj teraz za każdym moim
słowem, kiedy pojął, że chociaż spotkaliśmy się dwa razy w twoim stuleciu
(bo za chwilę spotkamy się drugi raz), to za drugim spotkaniem on nie
wiedział jeszcze, że już widzieliśmy się w Pergolii, a raczej, dla niego,
zobaczymy się w Pergolii za jedenaście tysięcy lat, podczas gdy ja to
wiedziałem i mogłem przygotować plan bitwy.
- Co?! Co?! - zawołałem.
- Zrób wysiłek, błagam. Powtarzam: za chwilę pójdziemy się z nim spotkać.
Ja wiem o tym, bo on sam powiedział mi to w roku 29153 w przystępie
irytacji. Ale tutaj, teraz nie będzie wiedział, że już mam za sobą jego
powrót do Bala. Natomiast kiedy sam już się znajdzie w Pergolii i przeżyje
ten moment, który ja już przeżyłem, zrozumie, że znałem dziś wszystkie
okoliczności naszego przyszłego konfliktu, i że go wykiwałem...
Faktycznie, widząc mnie w Pergolii, zrozumiał to i robił mi gorzkie
wyrzuty. Czy wyrażam się dość jasno?
- Orientuję się mniej więcej, co chcesz przez to powiedzieć, mów dalej.
- A więc Dżing-Dżong powrócił ze swego rekonesansu. Wysłuchałem, ukryty za
portierą, jego sprawozdania. O synu mój, co za przewrotni ludzie, jakże
straszliwe niebezpieczeństwo zawisło nad Badari!...
Najpierw z satysfakcją dowiedziałem się, że moja własna podróż zakończyła
się pomyślnie. Albowiem Dżing-Dżong przyjechał do Badari nieco po moim tam
powrocie. Wątpię, czy potrafisz rozeznać się w tej skomplikowanej
sytuacji. Prawdę mówiąc sam trochę się w tym plączę. Nie o to chodzi...
Wysłuchałem więc relacji o czynie, którego jeszcze nie dopełniłem i o
którym Dżing-Dżong nic jeszcze w tej chwili nie wie. Streszczam się, by
nie wystawiać cię na próbę. Wracam do raportu Dżing-Dżonga.
Opisał wspaniałość cywilizacji badaryjskiej, dobrobyt tego kwitnącego
miasta, rozległość pustych ziem, które je otaczają, i porównał to wszystko
z ciasnotą Pergolii. W tym bowiem jest sęk. W ślepym popędzie do mnożenia
gatunku Pergolijczycy rozpłodzili się jak szczury. Ziemia nie może
wszystkich wyżywić. Moje posądzenia sprawdziły się. Ich przeklęci uczeni
uknuli diabelski plan wysłania w przeszłość armii na podbój Badari...
Raport Dżing-Dżonga ośmielił ich. Produkcja maszyn do podróży w czasie
jest w pełnym toku. Szkoli się legion konkwistadorów. W tym momencie może
już wyruszyła szpica. Ale nie, co mówię? Pergolia będzie istnieć dopiero
za jedenaście tysięcy lat. Dżing-Dżong nie wrócił tam jeszcze, tylko
siedzi na tarasie tej kawiarni, gdzie go pożegnałem przed miesiącem. Mój
synu, jestem zmęczony. Podróże w czasie wymagają sposobu myślenia, który
jest ciężką próbą dla najlepiej wytrenowanych mózgów. Wszystko to jest
bardzo zagmatwane. Ale wróćmy do rzeczy.
Słuchałem więc jego sprawozdania. Pokazał skarby, które zrabował w
naszych muzeach. Opisał kilka swoich eksperymentów. Opowiedział o
stosunkach, jakie miał z kilkoma niewiastami badaryjskimi, w celach czysto
naukowych, dla stworzenia mieszanej rasy. To było przerażające. Straciłem
głowę. Wypadłem z ukrycia, stanąłem przed nim i wygarnąłem, co myślę o
jego zbrodniczych metodach. Poznał mnie, zrozumiał to, co ci tłumaczyłem
przed chwilą, i wskazując na mnie palcem, wykrzyknął do swych kolegów:
"Oto człowiek, którego wszędzie spotykam, we wszystkich epokach, na każdym
miejscu. Dwa razy się z nim zetknąłem w erze chrześcijańskiej. Przyjechał
mnie tu śledzić, podczas gdy czekałem na niego beztrosko w mieście zwanym
Paryżem, na tarasie kawiarni. I wrócił do tego Paryża, poznawszy moje
plany. Skaptuje sobie pomoc pewnego naiwnego głupca, imieniem Oscar
Vincent, i razem będą próbowali upić mnie i skraść mi maszynę. Ale
opatrzność czuwa, bo ich podstęp się nie uda, skoro jestem tu z powrotem
zdrów i cały. Ale to nie wszystko, Pergolijczycy! Powiadam wam, że natykam
się na tego człowieka co krok, w każdej epoce, w przeszłości, w
teraźniejszości, w przyszłości. Nasze istnienia są tak ze sobą splątane,
moja przeszłość z jego przyszłością, że już sami bogowie się w tym gubią.
Spotkałem go następnie w Badari, po tym jak już wysłuchał naszej tajnej
narady i po tym jak przedziurawił mi skórę, co zaraz nastąpi. Chwalił się
tam, że mnie zabił, tu w waszej obecności. A więc dobrze. Niech się spełni
los! Umieraj, zbrodniarzu. Wiem, że uda ci się zwrócić przeciwko mnie ten
sztylet, którym w ciebie godzę. Ale ponieważ scena ta zapisana jest w
czasie, muszę próbować cię zabić, choć wiem, że sam padnę..." I rzucił się
na mnie z podniesionym sztyletem.
- Jak to?! - zawyłem.
- Błagam, nie przerywaj, paryżaninie. To już i tak dość zawiłe. Wystarczy,
że się dowiesz, iż mówił prawdę. Zabójstwo faktycznie nastąpiło. Rzucił
się na mnie, ale byłem silniejszy, wykręciłem mu rękę i zawładnąłem
bronią.
"A ty myślisz, nędzniku" - zawołałem - "że ja już nie mam po uszy tego
spotykania się z tobą zawsze i wszędzie? Myślisz, że mnie bawi spełnianie
roli narzędzia losu? Myślisz, że dla przyjemności odegram tę komedię z
wykradzeniem ci maszyny, wiedząc, że mi się to nie uda, skoro widzę cię tu
przed sobą? Giń, łotrze, skoro tak być musi!"
I zatopiłem mu sztylet w sercu. Krzyknął i oddał diabłu swą szkaradną
duszę.
Nie mam wyrzutów sumienia. Żałuję tylko, że nie skończyłem z nim na
zawsze. Niestety, ujrzę go jeszcze tutaj, ujrzę w Badari... i za
jedenaście tysięcy lat po jego powrocie do Pergolii, gdzie go
zasztyletuję... Wtedy będę musiał znów wrócić do Badari, a tam jeszcze raz
go spotkać... Czy wiesz, że te podróże sprowokowały mnie do różnych dość
subtelnych przemyśleń na temat czasu? Nie jest to żywioł tak prosty, jak
się wydaje. Ale kończę.
Udało mi się uciec. Jeszcze przez kilka dni ukrywałem się w mieście.
Przekonałem się, że śmierć Dżing-Dżonga nie powstrzymała Pergolijczyków.
Wojna jest nieunikniona. Czym prędzej postanowiłem wracać. I oto jestem.
W milczeniu słuchałem tej dziwnej opowieści. Spytałem Badaryjczyka, jaki
ma plan działania.
- Musisz mi pomóc - odpowiedział. - Postarasz się upić Dżing-Dżonga, a
wówczas skradnę mu maszynę. Będzie uwięziony w waszym stuleciu i Badari
ocaleje.
- Pomógłbym ci chętnie, ale czy nie twierdziłeś, że to wszystko się nie
uda? Czy nie lepiej po prostu z tego zrezygnować?
- Nie możemy zmienić przeznaczenia. Scena, którą planujemy, jest zapisana
w czasie i musi się odbyć. Pergolijczyk przejrzy nasz podstęp. Popełnię
zresztą fatalny błąd, bo powiem mu, że jeszcze nie byłem w Pergolii,
zapominając, że mam na sobie tamtejszy strój. Skradniemy mu maszynę, ale
nie tę, co trzeba. Bo on ma dwie maszyny. Jedną na pokaz, drugą prawdziwą.
W pewnym momencie wyciągnie z triumfem z kieszeni tę prawdziwą i zawoła...
Ale po co ja ci to mówię. Sam zobaczysz. Wiedz tylko, że wciąż działam na
zasadzie wolnej woli. Trochę to trudne do zrozumienia, ale tak twierdzą
najwybitniejsi filozofowie. Mogę zrobić, co mi się podoba, ale oto właśnie
chcę, postanawiam spełnić akt przeznaczenia. Pamiętaj, że masz go upić.
Wszystko odbyło się programowo. Odnaleźliśmy Dżing-Dżonga w La Coupole,
poszliśmy stamtąd do nocnego lokalu i kiedy Dżing-Dżong posłusznie łykał
wszystko, co mu podsuwałem, Amun-Kah-Zailat zręcznie wyciągnął mu z
kieszeni maszynę. W tym momencie Dżing-Dżong zerwał się i wykrzyknął:
- Nędzny głupcze! Przejrzałem twoje zamysły. Wyprowadziłem cię w pole jak
żółtodzioba. Powiadasz, że nie opuszczałeś Montparnasse'u, a widzę na
tobie narodowy strój pergolijski. Nie dałem się nabrać. To, co trzymasz w
ręku, jest martwym kawałkiem żelaza. Prawdziwą maszynę mam tutaj. - Wyjął
z lewej kieszeni owalny przedmiot, podobny do skradzionego.
- A teraz ja, Dżing-Dżong, którego nikt nie zatrzyma w podróży, mówię wam:
do zobaczenia. Vale.
Błysnął fioletowy płomień, od którego zbladły światła na sali, w ślad za
nim zalśniłabiała błyskawica, rozległ się przeciągły gwizd, a potem
nastała cisza. Doktor zniknął.
- Uf... - sapnął Amun. - Nieprzyjemna scena. Ale już ją mamy za sobą.
Pijmy i rozmyślajmy.
O czwartej rano siedziałem samotnie na stołku przy barze. Amun przed
chwilą opuścił mnie, by podążyć na ratunek Badari. Nagle usłyszałem za
sobą falsetowy głosik:
- Jak się masz, perfidny paryżaninie. Witam.
Obejrzałem się. Stał przede mną Dżing-Dżong. Nawet się nie zdziwiłem.
- To, co widzisz na mnie - roztaczył fałdy jaskrawej materii, w którą był
owinięty - to strój badaryjski. Spędziłem tam jakiś czas i teraz wracam do
ojczyzny. Przebaczę ci twoje podstępne zamysły, bo jesteś tylko ciemnym
naiwniakiem, ale pod jednym warunkiem. Postaw coś do picia. Jestem
zmęczony i dusza moja jest smutna. Dowiedziałem się z ust Amuna, że ów
nędznik zasztyletuje mnie w Pergolii. Z nielekkim sercem wybieram się
uczestniczyć w tym zdarzeniu.
Wypił spory łyk i ciągnął dalej:
- Potrzebuję twojej pomocy. Oto mój plan. Amun myśli, że go zna, ale nie
wie wszystkiego... Ściśle mówiąc, już nic nie wie, bo nie żyje. Udało mi
się zlikwidować go przed wyjazdem.
- Ależ... - wybełkotałem - przecież to on ciebie... ma zabić... w
Pergolii...
- Dlatego też to zrobiłem. Gdy zapowiedział mój zgon, krew uderzyła mi do
głowy i nie mogłem się powstrzymać. Porwałem młot, który walał się gdzieś
na podorędziu, i roztrzaskałem mu czaszkę. To jest bez znaczenia. Ja...
Chwyciłem się za głowę.
- Ale przecież jak tu był, przed godziną, musiał wiedzieć, że dąży
naprzeciw swojej śmierci! Tymczasem nic o tym nie mówił!
- Ależ skąd! Ten wypadek był wówczas w jego przyszłości, a tak na upartego
mógłbym mu to zapowiedzieć w Pergolii, ale czuję, że nie zrobię tego.
- Ach! - westchnąłem, przejęty śmiercią przyjaciela.
- Dość już o tym głupcu. Życzę sobie tylko, żeby nasze obie śmierci
uwolniły mnie nareszcie od jego osoby. Niestety, tak się nie stanie.
- Jak to?
- Posłuchaj... Ale nie, dość gadania. Oto co zamierzam. Najpierw dowiedz
się, że oddawałem się w czasach badaryjskich pewnym doświadczeniom.
Przywiozłem ze sobą próbki wydzielin gruczołów płciowych najbardziej
udanych przedstawicieli męskiej połowy Pergolii. Wybrałem kilka kobiet i
udało mi się je zapłodnić. Wynik przeszedł oczekiwania: dzieci są
nadzwyczaj dorodne i bardzo inteligentne. Istnieje możliwość stworzenia
znakomitej rasy...
- Przepraszam, jak długo byłeś w Badari?
- Około dwunastu lat. Zresztą i osobiście nie stroniłem tam od kobiet.
Badaryjki są wcale atrakcyjne. Ale to detal... Opracowałem epokowy
projekt. Nieszczęściem Pergolii jest przeludnienie. Postanowiłem przewieźć
do Badari całą nadwyżkę ludności pergolijskiej. Osiądą tam, skrzyżują się
z miejscowymi, rozrodzą się. Z czasem, dzięki naszym przymiotom i liczbie,
rasa badaryjska osłabi się, w końcu zniknie. Pozostanie tylko boska rasa
pergolijska, nieśmiertelna po wszystkie czasy... i w której potomkach
odrodzi się po dwudziestu tysiącach lat nasz obecny pergolijski naród. Co
wtedy nastąpi? Nie śmiem o tym myśleć. Podróże w czasie stwarzają
niebywałe sytuacje i może przyjdzie nam zmodyfikować nasz sposób
myślenia... Ale to jeszcze nic. Pomyśl, że kiedyś będziemy mogli przenosić
się w czasie o wiele dalej. Dotrzeć do początków życia na Ziemi. Poprawić,
tak jest, poprawić omyłki natury. Tak, przyjacielu, to się stanie, a więc
stało się. Pergolijczyk odciśnie swe piętno na rozwoju natury. Świat, taki
jaki jest, zostanie uformowany przez nasz geniusz. Będzie nam dane stać
się przyczyną tego, co istnieje. Jakiż to piękny triumf nauki. Ale wróćmy
do naszych Badaryjczyków...
Trzeba działać szybko. Ten przeklęty Amun jest w stanie zrobić mi jakiś
kawał, mimo że nie żyje. Jak najszybciej wracam do Pergolii. Zdążę przed
śmiercią wydać instrukcje naszemu kolegium. Wyślemy natychmiast szpicę,
która opanuje teren. W tym będziesz mi potrzebny. Pięćdziesięciu żołnierzy
pergolijskich zatrzyma się tu w przejeździe. Przyjmiesz ich. Zatroszczysz
się o nich. To wszystko, czego od ciebie wymagam.
- Ale jak sobie to wyobrażasz? Jakże biedny księgarz może ugościć oddział
pięćdziesięciu ludzi?
- Musisz się jakoś urządzić. Inaczej biada ci.
- Powiedz przynajmniej, kiedy przyjadą.
- Oto są. - Dżing-Dżong uśmiechnął się.
Deszcz spadających gwiazd przebił sufit dansingu. Przed moimi oczami
zmaterializowało się pięćdziesięciu Pergolijczyków, z łysymi głowami, w
czarnych trykotach. Zaroiło się od nich. Część usiadła na kontuarze baru.
- Zamów coś dla nich! - rozkazał Dżing-Dżong.
Byłem w kłopocie. Wydarzenia tej nocy zostawiły pustki w moim portfelu.
Ale trudno, zamówiłem dla wszystkich szampana. Barman, który widział
przybycie Pergolijczyków, ustawiał rzędem kieliszki. Dżing-Dżong chwycił
butelkę, opróżnił ją duszkiem i stał się poufały.
- Jesteś w gruncie rzeczy niezłym chłopcem, paryżaninie. Będę dobrze
wspominał ciebie i twój kraj. Ale pora już, abym wyruszył przygotować
wyjazd tych żołnierzy z Pergolii i zmierzył się tam ze sztyletem Amuna.
Niech żyje Pergolia. Adieu.
Zniknął w blaskach świtu, pozostawiając mnie wśród pięćdziesięciu łysych
ludzików, którzy spoglądali na mnie, śmiejąc się szyderczo. Nie
wiedziałem, co robić. Barman ślinił ołówek, zabierając się do sporządzenia
rachunku. Wychyliłem swój kieliszek i zaniosłem modlitwę do bogów. Nowy
deszcz gwiazd przeszył powietrze. Zakryłem oczy w przeczuciu niesłychanych
wydarzeń.
Otworzyłem oczy. W lokalu znajdowało się pięćdziesięciu Badaryjczyków.
Pięćdziesięciu drabów ogromnego wzrostu, o złotawej, lśniącej skórze,
tamowało wejście. Przy mnie stał Amun-Kah-Zailat we wspaniałej jaskrawej
szacie, ze zmarszczoną brwią, bojowo rozdętymi nozdrzami, bardziej
imponujący niż kiedykolwiek.
- Nie bój się, przyjacielu - powiedział. - Mądrość badaryjska czuwa.
Wybiła godzina walki.
- Myślałem, że zginąłeś - wyszeptałem.
- Zginąłem. Widzę, że Dżing-Dżong opowiedział ci o tej przygodzie. Ale
słuchaj: w kilka minut potem, jak Dżing-Dżong roztrzaskał mi czaszkę,
jeden z moich uczniów zrobił pewien eksperyment. Włożył mi w rękę, jeszcze
ciepłą, maszynę do podróży w czasie, nastawioną na bardzo krótką podróż w
przeszłość. Próba udała się. Przeniosłem się o piętnaście dni wstecz i
znalazłem się żyw i zdrów w Badari. Miałem przed sobą dwa tygodnie na
przygotowanie wszystkiego. Wiedziałem, że oddział pergolijski wyląduje tu
u ciebie. Uzbroiłem kilkudziesięciu Badaryjczyków i oto jesteśmy. Wielka
bitwa odbędzie się w twojej epoce.
Błagałem go ze łzami w oczach, by przesunął termin o kilka wieków w przód.
Ale nie chciał o tym słyszeć.Mówił, że nie może zmienić przeznaczenia.
- Do broni, Badaryjczycy! - zawołał wielkim głosem. - Do ataku w czasie i
w przestrzeni!
Odpowiedział mu okrzyk Badaryjczyków, zawtórował zbiorowy skowyt
pergolijski i szyderczy śmiech Dżing-Dżonga, który znalazł się tu nie
wiadomo skąd. Przed moimi oczyma i przed oczyma barmana, który wciąż
niewzruszenie dodawał kolumny cyfr, rozpoczęła się bitwa.
Był to nieopisany zamęt. Znalazłem się w zawiei spadających gwiazd, które
przemieniały się w wojowników ubranych w stroje wszystkich epok po kolei.
Zrozumiałem, że każdy żołnierz, aby zmylić przeciwnika, robił skoki to w
przeszłość, to w przyszłość. Widziałem Badaryjczyków znikających i zaraz
zjawiających się z powrotem z kamiennymi siekierami w rękach, w skórach
niedźwiedzich na grzbiecie. Tym razem trochę za daleko się zapędzili.
Pergolijczycy w odpowiedzi na to znikli i pojawili się z długimi
włóczniami, ustawieni w kwadratowy szyk, w którym domyśliłem się
macedońskiej falangi. Wówczas bojówka badaryjska przemieniła się w oddział
na motocyklach.
Były to dziwaczne starcia. Widziałem Amuna w greckiej tunice, a potem w
zbroi średniowiecznej i na koniu zakutym w stal. Nagle stał przede mną w
mundurze amerykańskiego żołnierza... Ale niebawem zmienił się w niemowlę
skrępowane pieluszkami, prawdopodobnie popełnił jakąś omyłkę. Natychmiast
ulotnił się i powrócił jako ohydny szkielet. Zakrzywionymi kośćmi palców
chwycił Dżing-Dżonga za sierść jego włochatej czapy, lecz ten momentalnie
zmienił się w olbrzymią przedhistoryczną małpę, której oko błyszczało tym
samym ogniem co oko pergolijskiego uczonego. Na to Amun rozsypał się w
proch.
Dziwaczne trupy zaścielały podłogę dansingu, podnosiły się, obrzucały
wyzwiskami we wszystkich możliwych językach, wodziły się za karki,
zmniejszały się, urastały, zmieniały się to w olbrzymy, to w płody, to w
grupy atomów. Krzyżowały się promienie. Przenikały się fale. Strumienie
krwi zalewały posadzkę i natychmiast wysychały, znikały.
Widziałem... ale jakże opisać coś nieopisanego? Miałem dość. Chwyciłem
jakąś ocalałą z pogromu butelkę i wychyliłem ją jednym haustem, by utopić
wszystkie te okropności.
Burza mijała. Stopniowo gasły promienie. Potwory ulotniły się. Sala była
pusta i smętna. Milczący barman zamiatał szczątki butelek. Wojownicy
ulecieli. Tylko mój przyjaciel Amun-Kah-Zailat siedział przy mnie. Rzekł:
- Napiłbym się czegoś, mój synu, walka była gorąca. Co więcej, moje myśli
niesłychanie się splątały. Wróg jest rozproszony w czasie, jak również moi
żołnierze. Co do mnie, zabito mnie kilkanaście razy, za to miałem
przyjemność ukatrupić Dżing-Dżonga w czterdziestu różnych epokach. Co
niech nam nie przeszkadza smakować tego dobrego wina.
- A wynik? - spytałem zbity z tropu.
- Ach... - mruknął z zakłopotaną miną - to dość zawiłe. Jak by to
powiedzieć...
Wydał się naraz zmęczony, stary, zobojętniały. Zmieniał się. Zacierała się
duma twarzy, szlachetność postawy.
- Słuchaj - przemówił wolno - oto prawda, jaką zaczynam rozumieć. Znasz
plan Dżing-Dżonga polegający na przetransportowaniu do Badari części
ludności pergolijskiej. Dobrze, zatrzymaliśmy szpicę. Ale ich główna armia
wybrała inną, wcześniejszą epokę do najazdu na Badari. Wieki przed moim
urodzeniem Badari zostało zajęte przez tych osobników, których nie śmiem
odtąd mienić nędznikami...
Zamilkł. Nie śniło mi się. W moich oczach zmniejszał się. Starzał się.
Twarz mu się marszczyła. Jakimż jeszcze czarom miałem asystować? Może
zwariowałem? Gdzie to widziałem ten szatański uśmieszek, oczy pobłyskujące
złośliwością, cienkie wargi?...
- A więc - Amun znowu zaczął mówić - plan Dżing-Dżonga powiedzie się,
powiódł się. A w takim razie stało się coś, co mógł przewidzieć bardzo
subtelny umysł, a czego ja jeszcze w pełni nie mogę objąć, zaszokowany
nadmiarem przygód.
Rada badaryjska znikła, a jej miejsce zajęła pergolijska. Padnij na
kolana, paryżaninie, przed fantastyczną tajemnicą istnienia. Pergolijczycy
stali się Badaryjczykami. Ale z biegiem czasu Badaryjczycy stali się
Pergolijczykami. Są równocześnie naszymi przodkami, nami samymi i naszymi
potomkami. Jesteśmy ich pradziadkami i zarazem prawnukami. Jest to
całkowita wzajemność, a więc identyczność. Są nami, powiadam ci. A my
jesteśmy nimi, my, którzy panujemy w Badari.
Każdy z oddziałów, które tu ze sobą walczyły, przedstawiał inny aspekt tej
samej rzeczywistości. Każdy wojownik walczył z samym sobą, a ja,
Amun-Kah-Zailat, nie jestem nikim innym, jak uczonym pergolijskim
Dżing-Dżongiem...
Przemiana dokonała się. To Dżing-Dżong pił wino u mojego boku. Czułem się
jak oślepiony. Wypadki te stargały mi nerwy i pomieszały rozum.
Wyszedłem z dansingu. Blady dzień rozjaśniał starą dzielnicę Montparnasse,
gdzie żyłem tak spokojnie. Dżing-Dżong podążał za mną i chichotał
szyderczo, wiedząc doskonale, co teraz nastąpi. Nie mogłem znieść jego
obecności. Musiałem za wszelką cenę wyzwolić się z tego koszmaru.
Tuż pod nogami, w rynsztoku, zobaczyłem biały elipsoidalny przedmiot.
Jeden z wojowników upuścił swoją maszynę. Podniosłem ją. Miała dwa
guziczki. Uczony pergolijski objaśnił mnie usłużnie, że jeden służy do
startu, a drugi do zatrzymania się.
- Ten instrument jest nakierowany w przeszłość - powiedział zachęcająco. -
Spróbuj. Malutka podróż. Naciśnij pierwszy guzik i prawie równocześnie
drugi. Przerzucisz się tylko o kilka godzin wstecz. Nic trudnego.
Tak bardzo chciałem się go pozbyć, że nie namyślałem się. Nie dostrzegłem
makiawelicznego celu jego obleśnej uprzejmości. Zamknąłem oczy i dopiero
uczyniwszy fatalny gest, przekląłem bogów i ludzi.
Poczułem gwałtowny wstrząs. Ogarnęły mnie mdłości. Przemknęły gwiazdy,
znów nastąpił gwałtowny wstrząs i znalazłem się na Ziemi.
W tym momencie zrozumiałem. Świat odmłodził się o dwanaście godzin. Byłem
sobą z poprzedniego wieczoru, w tej samej sytuacji co u progu przygód.
Miałem więc do przeżycia jeszcze raz tę piekielną noc, a ponieważ powtórzy
się ona we wszystkich szczegółach - siłą rzeczy o świcie podejmę z
rynsztoka maszynę i przycisnę guzik. Wtedy muszę wrócić w przeszłość,
jeszcze raz przeżyję tę noc... i jeszcze, i jeszcze, i tak już wiecznie.
Mój drobny gest wplątał mnie w fatalne koło czasu...*
Siedziałem na tarasie kawiarni La Coupole. Patrzyłem na przepływający
tłum, popijając zimne piwo. Zawsze tak spędzam letnie wieczory. Jak co
dzień o tej godzinie, leżała przede mną rozłożona gazeta, na którą
rzucałem okiem od czasu do czasu, gdy mnie zmęczyło patrzenie na
przechodniów.
Myślałem, że wszystko nieźle się układa.
W tym właśnie momencie wkroczył w moje życie Badaryjczyk...
Pierre Boulle
* Uważny czytelnik powie, że jeśli wypadki odnawiają się dla mnie zawsze
dokładnie tak samo, jak już to miało miejsce, w każdym punkcie opowiadania
musiałem wiedzieć, co nastąpi. Rzeczywiście tak jest. Nie jest mi obcy
żaden szczegół tego niezmiennego cyklu, w którym żyję od nieskończonej
przeszłości do nieskończonej przyszłości. Jeśli tego nie zdradzałem, to
dla podtrzymania uwagi czytelnika... A poza tym zawsze trzeba od czegoś
zacząć. - O. V.
PIERRE BOULLE
Pisarz francuski (1912-1994). Autor przede wszystkim "Mostu na rzece Kwai"
(1952) i dwukrotnie sfilmowanej (1968 i 2001 plus kilka kontynuacji i
seriali) "Planety małp" (1963), alegorii opresji i rasowej nienawiści w
oprawie SF. Wśród pozostałych jego powieści kilka należy do różnych odmian
szeroko rozumianej fantastyki: "Le jardin de Kanashima" (1964), "Les jeux
de l'esprit" (1971), "Le bon Leviathan" (1978), "Les coulisses du ciel"
(1979) i "La baleine des Malouines" (1983). Zbiory opowiadań
fantastycznych: "Contes de l'absurde" (1953), "E=mc2" (1957), "Quia
absurdum" (1970).
Opowiadanie "Noc bez końca" weszło w skład zbioru "Contes de l'absurde" i
ponownie, jako szacowna klasyka, razem z dwoma innymi, do podręcznika
Boullowskiej SF "Contes et histoires du futur. Texte integral + Les cles
de l' oeuvre" (2001) w opracowaniu Claude'a Azizy'ego (owe "Klucze" liczą
prawie 200 stron!) wydanego przez Julliarda w serii Pocket Classiques.
Przedstawiony przekład "Nocy..." jest przedrukiem ze specjalnego dodatku
dla prenumeratorów "Przekroju" - "Noworoczna premia" (grudzień 1958 -
styczeń 1959). Tłumacz nieznany.
MSN