Borchardt Karol - Krążownik spod samosjerry

Szczegóły
Tytuł Borchardt Karol - Krążownik spod samosjerry
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Borchardt Karol - Krążownik spod samosjerry PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Borchardt Karol - Krążownik spod samosjerry PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Borchardt Karol - Krążownik spod samosjerry - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Borhard Krążownik spod Samosjery EGZAMIN Dnie wypełnione przyswajaniem wiedzy teoretycznej wlokły się w Szkole Morskiej w Tczewie długo i monotonnie, w przeciwieństwie do miesięcy spędzonych na morzu na statku szkolnym "Lwów", któ- re mijały jak sen - niepostrzeżenie szybko. Od godziny ósmej rano odbywały się wykłady na "kursach", skrom- niej mówiąc w klasach dawnej szkoły żeńskiej. Na wniosek organiza- tora Szkoły Morskiej i jej pierwszego dyrektora, inżyniera morskiego Antoniego Garnuszewskiego, w marcu 1920 roku gmach ten stał się pierwszą w naszych dziejach Alma Mater Mariniensis, nad którą w dniu 8 grudnia 1920 rollu po raz pierwszy podniesiono banderę. W dniu 21 lipca 1920 zawarto w Holandii umowę sprzedaży-kupna, na mocy jej fregata o symbolicznej dla nas nazwie "Nest" (gniazdo) wyszukana przez inspektora Szkoły Morskiej, kapitana żeglugi wiel- I kiej Gustawa Kańskiego, stała się "Kolebką Nawigatorów". Z ostat- niego masztu "Nest" zdjęto reje, przekształcając fregatę na bark, który jako statek szkolny otrzymał nowe imię "Lwów". Pierwszy dwutygodnik literacki uczniów Szkoły Morskiej pod tytułem "Stena Polaris" ukazał się 15 grudnia 1920 roku. O godzinie czternastej trzydzieści kończyły się wykłady. Po obie- dzie podawanym w olbrzymiej sali gimnastycznej można było pójść do otwartej do godziny szesnastej sypialni i wyciągnąć się na łóżku. Podczas tej przerwy w nauce najsilniej nawiedzała nas nostalgia za domem rodzinnym. Jej punkt kulminacyjny miał miejsce nieodmien- nie przy drugim deserze, czyli przy spożywaniu zawartości paczek przysłanych z domu, które tradycyjnie były rozdzielane bez reszty pomiędzy wszystkich kolegów w sypialni. Miłą poobiednią sjestę przerywał bezwzględny uczeń służbowy uzbrojony w pęk kluczy. Po jego przyjściu należało natychmiast sy- pialnię doprowadzić do stanu kwitnącego, otworzyć okna, a samym przenieść się ~1a "kurs". Uczeń służbowy zamykał sypialnię po do- kładnym sprawdzeniu jej stanu, za który był odpowiedzialny przed dyżurnym wychowawcą. Na "kursie" rozpoczynała się nauka własna. Jak na szarą nić ni- zały się żmudne, wykuwane w codzienności godziny tak zwanego "naumiewania się". Przed zabraniem się do nauki na "kursie" wrzało przez dobrą go- dzinę, zanim wygasły nie cierpiące zwłoki sprawy osobiste nie objęte żadnym regulaminem. Prawie każdy miał swoja osobiste zamiłowania, nie wszystkie mo= żna było podciągnąć pod angielskie hobby, ale cel miały podobny - po prostu dać wytchnienie od ciągłego myślenia wyłącznie o nauce. Sale "kursowe" były duże, jeśli się porównało je ze stosunkowo nikłą ilością uczniów. W rogu sali przy oknie znajdowało się podwyż- szenie, na którym stała katedra. Z przeciwnej strony, pod samą ścia- ną -. trzy rzędy ławek, po parę w rzędzie. Ławki były podwójne, przeznaczone .dla dzieci, tak że z trudem gnieździliśmy się w nich. Między katedrą i pierwszym rzędem ławek znajdowała się niewielka przestrzeń zajmowana zwykle przez jakąś fechtującą się parę. Szer- mierki w szkole nie można było uważać za hobby. To był nałóg. Najładniej na kursie fechtował się "Pigieł". Po zapuszczeniu wą- sów mógłby grać rolę Charłampa i to podczas zdobycia Tykocina w momencie zgonu księcia. Pigieł władał szpadą, pędzlem, trzema językami, smykiem, batutą i fortepianem. Podczas obiadów w sali gimnastycznej kwartet w bia- łych tropikalnych mundurach grał pod jego batutą najnowsze prze- boje. Do najbardziej ulubionych w tym czasie należały Słodka dziew- ezyna z Barcelony i Brawo bis. Pigieł rozpoczynał "naukę własną" od kilkunastominutowej zapra- wy sżermierczej - dłużej jego przeciwnik nie wytrzymywał serii bo- lesnych trafień w żywe ciało. Każde trafienie było zawsze wytwornie adsalutowane szpadą. Wszystkie trafienia piekły przez kilka dni, ale to nigdy nie wpływało na zmniejszenie ilości,walczących. Podczas szczęku krzyżujących się ze sobą szpad dwóch następnych szermierzy, którym się wydawało, że każdy z nich jest zwycięskim kapitanem Bloodem zdobywającym nieprzyjalski okręt, Pigieł po-- trafił pędzlem wyczarować soczystą akwarelę, po czym spokojnie za~- brać się do nauki. Miejsce od okna na pierwszej ław ce zajmował "Dynio" wiecznie za- topiony w ornitologii lub dziełach Darwina w języku francuskim. Dy- nio, zawdzięczający swój przydomek ~ Żeromskiemu, władał rękawi- cami bokserskimi i wskutek tego miał popękane bębenki w uszach, przez co posiadał pierwszy stopień muzykalności. W języku szkolnym oznaczało to, że "rozróżnia, kiedy grają, a kiedy nie". Jednocześnie był najlepszym bramkarzem drużyny piłki nożnej w szkole i najlep- szym znawcą literatury rosyjskiej. Obok Dynia siedział zajęty stale sprawdzaniem ścisłości swych wy- liczeń "Zakochany". Do osiągnięcia pełnego szczęścia na ziemi po- trzebna mu była kwota dwu tysięcy trzystu dwudziestu pięciu zło- ,.". i tych i piętnastu groszy. Posiadanie jej pozwoliłoby mu ożenić się i być szczęśliwym. W sumę tę wliczony był bukiet ślubny i nocne pantofle dla niego i żony. Na razie miał odłożoną na ten cel kwotę, którą wy~- rażały trzy ostatnie cyfry, a pierwsza była oddzielona od dwóch po- zostałych przecinkiem. W ławce środkowej gnieździł się "Szklany Człowiek". Ten w nie- wiadomy sposób nauczył się podczas swego pobytu w Szkole Morskiej stenografować oraz biegle władać językiem angielskim. Wszystkie wykłady stenografował, a nazwę Szklanego Człowieka zawdzięczał Dyziowi, który twierdził o nim: żeby się nie rozbić, wyobraża sobie, że rosi na głowie szklankę zimnej wody i dlatego chodzi tak szywno ostrożnie. Za Szklanym Człowiekiem siedział umysł najbardziej twórczy na "kursie", uczący się "na siłę", a nie "na rozum", tak zwany "Sema- for". Z powodu braku podręczników polskich musieliśmy się posługi- wać podręcznikami w językach obcych. Semafor nienawidził nowych nazw i starał się wszystkie nazwy spolszczyć lub zmieniał je na na- zwy dawniej przyswojone. ii,oczniki astronomiczne, z grecka zwane efemerydami, nazwał - równie grecką nazwą - hemoroidami, Funkcji trygonometrycznej ~o łacińskiej nazwie se~rn.iversv,s nie na- zywał inaczej jak, imponującą mu od dzieciństwa, grecką naz~~ą s e- mafor. Niemniej trudności sprawiała mu teoria okrętu. Wykładał ją dy- rektor szkoły, który ze złotymi medalami ukończył wydział nawi- gacyjny i inżynierię morską. ~Skoncetrowana w jednej osobie na ta- kim poziomie wiedza nawigatora i inżyniera budowy okrętów napa- wała Semafora zrozumiałą paniką podczas odpowiedzi: Wysokość metacentryczna była, według Semafora, abstrakcją ist- niejącą wyłącznie w wyobraźni dyrektora i wobec tego można jej się było nauczyć tylko na pamięć przez długie i uporczywe powtarzanie całych zdań. Ten system uczenia się Semafor stosował i przy in- nych przedmiotach, czym o mało nie przyprawił inspektora Szkoły Morskiej o ciężką chorobę. Inspektor wykładał praktykę morską, był - jak i wszyscy - wymagający, a ponadto drobiazgowo dokła- dny. Pewnego razu Semafor odpowiadając inspektorowi na pytanie, w jaki sposób ładuje się na statek zwierzęta, połączył ze sobą wykute na pamięć zdania nieodpowiednio. W rezultacie wszyscy dowiedzieliś- my się, że należy ładować na statek świnie w pęczkach powiązane za ogony. Inspektor, słysząc to, najpierw poczerwieniał, potem zrobił się fioletowy i siny, w końcu zaczął sam do siebie mówić. Co wówczas do siebie powiedział, pozostało na zawsze jego tajemnicą. W środkowym rzędzie w ławce pod ścianą zasiadali "~bik" i "Wit- kosio" - żywy dowód prawa, że bieguny różnoimienne się przycią- gają. Żbik kipiał w życiu codziennym, Witkosio w marzeniach. Żbik był głównym partnerem Dynia do bicia w bębenki w uszach i kopa- nia'1 piłki przy każdej okazji. Witkosio w tym czasie odbywał n w myślach samotne podróże na jachcie wśród południowych wysp Oceanii. Zgodnie tylko' uczyli się angielskiego. Róg sali zajmowało stowarzyszenie czterech, tak zwana - od pierwszych liter nazwisk - "Becejotka". Stowarzyszenie to dwa ra- zy w tygodniu odbywało zebrania, na każdym takim zebraniu obo- wiązywało półgodzinne przemówienie, które z nieznanych powodów nazywało się zawsze "inauguracyjne". Przemawiający, z wdzięczności za wysłuchanie jego półgodzinnej mowy, musiał mieć przygotowaną tabliczkę czekolady i obdzielał nią wytrwałych słuchaczy. Stowarzy- szenie posiadało dwie wyróżniające się wybitne jednostki: "ce", która grała na gitarze i na beku, jako obrońca, w druźynie piłki nożnej, i "ka", która dążyła na ziemi do wyimaginowanego przez siebie ide- ału człowieka morza oraz ideału wiedzy nawigacyjnej. "Ka" była wspólnym wyrzutem sumienia całego stowarzyszenia, cierpiąc z po- wodu niedoskonałości "Becejot" w pracy nad sobą i nadaremnie usi- łując je porwać przykładem, była to również bratnia dusza inspekto- ra: obaj zamęczali wszystkich zmuszając do systematyczności i do- kładności w nauce i pracy. Pozostała dwójka nie zwracała specjalnej uwagi swym zachowaniem. Katedra w rogu sali - ze względu na dogodne warunki rozłożenia na niej papierów i swobodę ruchów, jaką się miało siedząc na krze- śle - była niekiedy przedmiotem sporów. Ci, którzy prowadzili roz- ległą korespondencję, starali się wejść w jej posiadanie rezygnując z odpoczynku i drugiego deseru w sypialni, aby przed przyjściem in- nych zająć to wspaniałe miejsce. Najczęściej przy katedrze można by- ło zobaczyć za stosem listów, skoroszytami oprawnymi w skórę, ko- lekcją różnokolorowych laków i świecą w lichtarzu, pochłoniętego pisaniem listów, wielojęzycznego absolwenta szkoły filmowej, obecmie naszego kolegę "Sforzę". Ród jego od czasów królowej Bony pieczętował się herbem Sforzów i nasz Sforza dźwigał na swych barkach obowiązek, który z dziada pradziada przechodził na młodsze pokolenie, utrzymania łączności po- między szeroko rozgałęzioną rodziną. Sforza był biegły w sfragi- styce (wyraz ten niesłychanie drażnił Semafora). Chodziło po pro- stu o znajomość nauki o pieczęciach. Barwny lak służył do wnikliwej oceny hierarchii rodowej. Osoby najbardziej czcigodne z wieku i urzę- du otrzymywały od niego listy pieczętowane białym lakiem. Z przy- ćmiewaniem barwy laku przyćmiewał się blask danej osoby i jej do- stojność. Czerwonego laku Sforza nie używał nigdy, dowodząc, że jest przywilejem poczty. Potrafił w długich wykładach wdrażać nas w historię pieczęci Chin, Anglii i Francji. Mówił o finezji swego ar- senału lakowego, przy pomocy którego, przez nieco skośne odbicie herbowego znaku, zrywało się stosunki z osobą, do jakiej list był adresowany, pomimo że z treści listu nie można było tego wywnio- skować. W miarę rozwoju korespondencji zaczynała się mu ona wydawać zbyt ograniczona. Krewni i znajomi nie byli dostatecznie silnie roz- siani po świecie. Sforza wystarał się o międzynarodowy kod filate- listyczny i zaczął korespondować ze wsżystkimi zakątkami na kuli ziemskiej. Największym powodzeniem cieszyly się u niego malutkie wysepki, możliwe do wyszukania tylko na szczegółowych mapach o dużej skali. Osoby, z którymi nawiązał w ten sposób koresponden- cję nie były tak znakomite, jak sobie tego życzył, więc gdy przeczytał w gazecie angielskiej, że król Anglii Jerzy V szuka nabywcy na jedną z wysp w kanale La Manche, stanowiącą jego prywatną własność, Śforza natychmiast nawiązał korespondencję z kancelarią jego kró- lewskiej mości i zaczął prowadzić pertraktacje w sprawie nabycia dla siebie tego królewskiego zakątka. Do szkoły przychodziły listy, w któ- rych "król" tytułował go: comte. Otrzymywał wspaniale ilustrowane konspekty w nieznanych nam dotąd oprawach. Z ilustracji w nich zawartych moźna było całkowicie odtworzyć sobie urok i piękno całej wyspy. Wieczorami ślęczaił nad dostarczonymi bilansami przyszłej re- zydencji i pilnie studiował dochody i rozchody, jakie go czekały. Pro- szono go w listach o wyznaczenie portu, do którego mógłby zawinąć po niego motorowy jacht królewski, by nasz comte mógł naocznie się przekonać o walorach oferowanej mu wyspy. Sforza stale odkładał termin podróży w charakterze królewskiego gościa i tylko skrupulat- nie odejmował i dodawał, siedząc na katedrze, kolumny cyfr. Znu- żony tą czynnością zbierał starannie swoją kancelarię i ustępował miejsca niecierpliwie czekającemu na nie "Mistrzowi Magii". Mistrz stawał na podwyższeniu za katedrą, kłaniał się wytwornie, jak gdyby zamiast kilkunastu kolegów miał przed sobą audytorium złożone z doborowej publiczności. Przemówienie swe rozpoczynał nie- zmiennie od słów: "proszę państwa" i demonstrował przywie- zione z domu "eksponaty" lub znajdujące się pod ręką przedmioty, które jego słowa zmieniały w rzeczy niezwykle cenne, niekiedy wprost cudowne lub genialne. Do makabrycznych wystąpień należała demonstracja trupich cza- szek: małej i dużej. W jednej ręce trzymając wysoko mniejszą czasz- kę, głosem pełnym przejęcia i wiary w to co mówi, wyjaśniał, że jest to oryginalna czaszka Goethego, gdy tenże miał lat jedenaście. - Na czaszce - mówił Mistrz wodząc palcem po sklepieniach nad oczodołami - już w tym okresie widać zapowiedź genialności, w ca- łej rozciągłości potwierdza ją o tu właśnie leżąca większa czaszka poety, którą udało mi się zachować wyłącznie dla siebie. Ten program szybko się wszystkim znudził. Mistrz musiał przejść do spraw aktualnych. Demonstrując małą drewnianą rozpórkę do za- bezpieczania szyb przed rozbiciem po otwarciu okna i drewnianą li- nijkę półmetrową z podziałką milimetrową Mistrz objaśniał, że jest to instrument przez niego niedawno wynaleziony; rozwiązywanie ra- chunku różniczkowego i całkowego za pomocą tego instrumentu jest dosłownie igraszką dla dzieci. - Proszę państwa, funkcja jest w mojej lewej ręce, a funkcja po- chodna w prawej ręce. Jeśli przesunę swą funkcję pochodną, która dozna pewnego przyrostu, to i jej funkcja również dozna odpowied- niej zmiany. Różnice przy przesuwaniu były tak niezmiernie małe, że nie możemy ich nawet nazwać "różnicami", lecz "r ó ż n i c z k a- m i". Jeśli przechodzą przez krańce linijki, to przechodzą przez sve war- tości maksymalne i minimalne. Inaczej mówiąc, jeśli pochodna ł'unkcji równa się zeru, przykładam mniejszą część mego uniwersalnego su- waka do jednego z końcóc~~ linijki, wówczas moja funkcja przechodzi przez rrrinimum lub maksimum, które - jak wspomniałem -- każde dziecko odczyta na linijce. ,leśli krzywo trzymam linijkę, posuwając niniejszą część suwaka jako styczną - to prowadzę styczną do krzywych, a wszyscy państwo widzą dokładnie kierunek stycznej. Jeśli do suwaka dodam zwykły kieszonkowy zegarek i zanotuj momenty, w których kolejno znajdowała się moja mniejsza część su- waka, to znajdę zależność drogi 2~ od czasu .x, a moja pochudn;i ozn;r- cza prędkość w danym czasie .n. Jak szanowni państwo obserwowali, wszystko odbyło sicz tak szyb- ka że ruch ten państwo mogą uważać za jednostajny. Jeszcze parę słów o tajemniczej c a ł c e. Jak państwo nie zdążyli na~~et zauważyć, różniczka była przyrostem nieskończenie małym funkcji. Cała moja funkcja to suma przyrostów. W ten sposób mo- żemy znaleźć długość linii krzywych i pól mojej linijki. W tym wy- padku dokonalibyśmy wspólnie całkowania, naturalnie w oznaczo- nych granicach, a rachunek całkowy jest odwrotny do różniczkowego. Czego państwu dowiódł mój suwak uniwersalny. Nie mniejszym powodzeniem od żonglerki pojęciami matematycz- nymi cieszyły się wyczyny Mistrza z kulą do ciskania. Ciężka, kilku- funtowa kula toczyła się jak żywa z jednej ręki wzniesionej i wy- kręconej do tyłu, tworzącej jak gdyby ramię krzyża nad katedrą, przetaczała się nad łokciem, wtaczała się na bark i nad ugiętą w tym momencie szyją przechodziła na drugi bark, by po wyciągniętej dru- giej ręce, tworzącej ramię krzyża pochylone ku podłodze, znów prze- toczyć się nad łokciem i wpaść w rozstawione palce drugiej ręki. Teraz Mistrz podnosił rękę trzymającą kulę do góry i kula zaczy- nała się toczyć z powrotem w kierunku zachęcających ją do tego palców tej ręki, z jakiej bieg swój rozpoczęła. Był to najbardziej efektowny numer, który dawał mu całkowicie zasłużony tytuł ,;Mi- strza Wielkiej Magii". W miarę jak kończyła się zima, przybywało dnia i przybywało coraz więcej nauki na kursie. Coraz mniej poświęcano czasu na hobby. Nie- którzy uczyli się do późna w nocy, inni wstawali o godzinie czwartej rano. Woźny, pełniący slużbę w nocy w gmachu, otrzymywał ze zbli- żaniem się egzaminów coraz więcej kartek, na których z małymi 10 zmianami dotyczącymi szczegółowych danych, widniał następujący tekst: "Panie Majorowski, proszę mnie obudzić o godzinie c2wartej rano. Sypialnia siódma, drugie łóżko od ściany z prawej strony". Te stosy kartek oznaczały, że trzeba albo umieć, albo opuścić szko- łę - innego wyjścia nie było. Szkolę zaczynało na kursie trzydzie- stu. Dotychc-ras Kończyło ją, poczynając kolejno od daty otwarcia, piętnastu, trzymast.u, dziewięciu, siedmiu. Naleźało więc umieć. Egzaminatorzy byli tak samo bezwzględni jak morze, które nie uznawało powiedzenia "jakoś to będzie". Egzaminów łrili się wszyscy. Każdy mógł się potknąć przy wypro- wadzaniu v~zoru z dewiacji lub astronawigacji, ale nieunikniona klę- ska wisiala nnd Mistrzem Magii. Mistrz z łatwościy żonglował róż- niczlsarni, lecz ~~ie mógł opanować języka angielskiego. Jui na pierwszym kursie koledzy radzili mu, by został zięciem wy- kładomcy ,języka angielskiego, kapitana austriackiej marynarki wo- jennej, żunat.ego z Angielką, którego córka Betty cieszyła się ogrom- nym powodzeniem. "Ona jedna - mówili - moźe ciebie uratować od ścięcia na egzaminie, jeśli powie ojcta: mój ci jest, mój ci jest. By- łoby zupełnie tak, jak w Krzyżakach. Betty mogłaby odegrać rolę Danusi, a ty Zbyszka". Niestety. Zainteresowania Mistrza szły w zupełnie innym kierun- ku, wobec czego jedyna droga ratunku, jaką widzieli koledzy, zosta- ła zamknic;t:~ z powodu je~;u s~runohójczej r~iiluści skierowanej nie do ł3etty. I3ył to "śmiech przez łzy", ale tylko do momentu, w którym trzeba było zdawać egzamin. Mistrz znał alfabet angielski, ale nie miał pojęcia, którą literę jak się wymawia. Czytając tekst angielski wymawiał wszystkie słowa tak, jak gdyby czytał słowa rdzennie polskie. Od dzieciństwa przyswojo- nej litery "i" jak "i" nie potrafił zmieniać na "aj". "Z jakiej racji AJ?" - to była dla niego prawdziwa magia. Nie wszyscy koledzy mogli dorównać Szklanemu Człowiekowi w umiejętności opanowania zasad wymowy, gramatyki i składni an- gielskiej, uznając niektóre z nich za zbyt zawiłe. Ale Mistrz dystan- sował nawet tych najsłabszych - wszystko, co dotyczyło nauki ję- zyka angielskiego, było dla niego już nie zawiłe, ale wręcz, jak sam to określał, mgliste i nieuchwytne. Pomimo nieuniknionej, i oczywistej dla wszystkich, klęski Mistrz Magii postanowił jednak walczyć. Szykował się do egzaminu pisem- nego. Ponieważ nauczenie się na pamięć kilkudziesięciu wypracowań przerabianych w ciągu lat, a właściwie "wkucie" ich pisowni, prze- kraczało możliwości ludzkie, nawet jeśli się nosiło zasłużony tytuł Mistrza Wielkiej Magii, Mistrz doszedł do wniosku, że ze wszystkich tematów można ułożyć jeden temat uniwersalny, zmieniając wyłącz- nie tytuł. Mógł to być "Wyciąg z dziennika okrętowego o wypadku z marynarzem", "Pamiętnik marynarza", "Moja najciekawsza przygo- 11 da", "List do przyjaciela", "Raport do władz w obcym porcie o wy- padku z marynarzem", "Mój przyjaciel Eddy", "Mój pierwszy dzień na statku". Opracowany przy pomocy wszystkich kolegów temat prze- pisywał nocami. Tyle czasu poświęcił na opanowanie tego ćwiczenia, że mógłby odtworzyć identyczny tekst pisany nawet alfabetem chiń- skim. Zaczęły się egzaminy. Egzamin z języka angielskiego odbywał się w największej sali. Kapitan, wykładowca i ojciec Betty w jednej osobie, zdumionym wzrokiem wodził za piórem Mistrza piszącego "Raport do władz portowych o wypadku, jaki miał miejsce na stat- ku". Wykładowcy wydawało się, że śni na jawie, to znów, że jest świadkiem cudu. Bez niczyjej pomocy Mistrz zapisał dwie strony ar- kusza egzaminacyjnego i był pierwszym abiturientem, który ukoń- czył pracę z języka angielskiego. Prawdopodobnie z tym samym wra- żeniem snu na jawie i uczestniczenia w cudzie kapitan godził się wewnętrznie na ocenę pracy: dostatecznie z plusem; z następującą uwagą: stopień zmniejszony, ponieważ wypracowanie nie jest napi- sane ściśle na temat. Pozostawał jeszcze egzamin ustny. Do komisji egzaminacyjnej z ję- zyka angielskiego należeli: delegat ministerstwa, inspektor i kapitan jako egzaminator. Ojciec Betty miał zapisane w swym notesie wszystkie odpowiedzi Mistrza, niestety ani jedna z nich nie była dostateczna. Mistrz wlókł się przez szkołę z tą jedną dopuszczalną dwójką, jak z bulą u nogi, by teraz ostatecznie go uziemiła. Przed rozpoczęciem egzaminu ustnego Mistrz poprosił lcolebów, aby się zorientowali, czy delegat ministerstwa zna angielski. Koledzy, którzy już zdawali, twierdzili, że według nich delegat na pewno angielskiego nie zna, ponieważ. podczas egzaminu rozmawiał z inspektorem po francusku, a z kapitanem po niemiecku. Mistrz sły- sząc to, ożywił się i poszedł, by się przygotować do odpowiedzi. Zjawił się na sali egzaminacyjnej zaprasowany i wymuskany. Wy- glądał, jak gdyby zstąpił z witryny okiennej najlepszego magazynu mód. Zameldował się przewodniczącemu, wyraził postawą "salut" dla delegata i stanął przed egzaminatorem. Dobre, błękitne oczy ojca Betty na jego widok okryła mgła smut- ku. Inspektor, który miał miękkie serce i nie mógł patrzeć na zarzy- nanie ludzi, wstał i odszedł do okna. Mistrz miał przed sobą teraz dwóch ludzi: delegata i egzaminatora. Na delegata Mistrz patrzył z taką jasną ufnością i uprzejmością, że od razu zwrócił na siebie szczególną jego uwagę, wygrywając na punkty pierwsze wrażenie swą postawą idealnego abiturienta. Głowa egzaminatora przechyliła się boleśnie na boi i kapitan ze smutkiem w glosie powiedział po angielsku, podając Mistrzowi otwar- tą książkę: - Proszę przeczytać biografię Waszyngtona. Mistrz zabrał się do czytania. Modulował bez zarzutu i przystanko- wał. Czytał tak, jak umiał najlepiej po polsku. Napisane "the" to "the", napisane "be" to "be", nie żadne tam "bi". Cierpienie niewy- słowione malowało się na twarzy kapitana. Rozpamiętywał cały okres nauki tego ucznia i wiedział, że tak się musi TO skończyć. Mistrz czytał. Ponieważ egzaminator nie przerywał, czytał coraz płynniej i coraz ładniej. Wreszcie skończył. Moment ten zaakcento- wał stuknięciem obcasów. Wykonał lekki skłon tułowiem w kierun- ku delegata ministerstwa, położył książkę przed egzaminatorem i za- stygł w postawie wyrażającej wizję jasnej przyszłości. Delegatowi podobał się świetnie uszyty mundur i doskonała budo- wa abiturienta, wytwornie zawiązany krawat. Cała sylwetka mówiła sama za siebie. Delegat nie miał wątpliwości, że ze wszystkich do- tychczas zdających ten przeczytał podany mu tekst najlepiej. Z sympatią przyglądał się przyszłemu oficerowi marynarki. Egzaminator odebrał książkę z rąk abiturienta, a potem z rezygna- cją w głosie zadał śmiertelny cios, mówiąc po angielsku: - Proszę opowiedzieć to, co pan przeczytał. Po otrzymaniu tego polecenia Mistrz pozwolił sobie przyjąć posta- wę "lekko-spocznij". Wzniósł do góry oczy, jak gdyby chciał tam gdzieś w nieskończoności zobaczyć Waszyngtona. Żałobą okryła się twarz egzaminatora. Mistrz Magii skupiał się. Za chwilę miły uśmiech pojawił się na jego ładnej twarzy. Wyczytać z tego uśmiechu można było calkowite opanowanie tematu i znajo- mość przedmiotu. Ze swobodą mówcy, rozumiejącego ważność into- nacji, każdej pauzy, przyciszania głosu przy sprawach smutnych i podnoszenia tam gdzie się mówiło o zwycięstwach, rozpoczął bio- grafię Waszyngtona. - Uoszington... ej bi si di i ef dżi. Uoszington dablju eks uaj zet. Kej... el em en ou pi, U o s z i n g t o n ej bi si di i ef dżi. W dosłownym znaczeniu brzmiało to tak: Waszyngton... a, b, c, d, e, f, g. Waszyngton w, x, y, z. K... 1, m, n, o, p, Waszyngton a, b, c, d, e, f, g. Mistrz znał na pamięć alfabet angielski, ale wymowa jego była tylko trochę zbliżona do angielskiej, poza tym udało mu się zapamię- tać wyrażenie nearly statiońary, oznaczające stanie na żaglowcu w dryfie, to znaczy z tak ustawionymi do wiatru żaglami, że prawie stojącego w miejscu. Mówił dalej ze swobodą i dużą dozą zachwytu o pierwszym prezydencie Stanów Zjednoczonych. - Nirli staszjonery, Uoszington... kej el em en ou pi U o s z i n g t o n ej bi si di i ef dżi. Kej el em en ou pi U o s z i n g- ton ej bi si di. Uoszington.., eks uaj, zet nirli staszjo- nery, Uoszington dablju... Na twarzy egzaminatora pojawił się wyraz osłupienia i zastygł. Wi- dać było na niej jeszcze ślady chęci protestu, ale usta skamieniały w tym momencie i nie zdołały ani nic powiedzieć, ani się zamknąć. 12 13 Mistrz Magii już cztery razy postawił w dryfie Waszyngtona. Wa- szyngton stał się jedną z liter alfabetu, której, można było się spo- dziewać po każdej literze. Zjawiał się nieoczekiwanie wśród samo- głosek lub stawał przed literami oznaczającymi same niewiadome. Do świadomości egzaminatora, który jeszcze słyszał, dochodziły dźwięki "a be ce de Waszyngton, iks, igrek zet Waszyngton, ku er es, Wa- szyngton - stanąć w dryf". Gdy Mistrz mówił o tym stavv~alniu w dryfie wielkiego wodza, podnosił głos i grzmiał, jak gdyby słowa te miały oznaczać wygrane bitwy. - Uoszington nirli staszjonery eks uaj... Zadowolenie i uznanie dla swej wymowy, zauważone w wyrazie twarzy delegata, podnieciły Mistrza jeszcze więcej. Mówił coraz bar- dziej modulując. W momencie, kiedy delegat nachylił się do ezgami- natora, by przerwać niepotrzebne sprawdzanie tak wspaniałych wia- domości i opanowania języka angielskiego, Mistrz sam zdecydował się na pełne wyrazu zakończenie: - Uoszington eks uaj zet. Jako pierwsza litera przed trzema symbolizującymi w matematyce niewiadome, wielki prezydent uwieńczył swą karierę według biogra- fii o nim Mistrza Magii. Położeniem największego nacisku na ZET Mistrz zakończył swe pełne wyrazu opowiadanie. Z lekka uderzył obcasami i skłonił się delegatowi. Delegat był zachwycony. Zrezygnował ze słuchania tak błahych py- tań, jak z gramatyki lub składni. Sam zamiast egzaminatora podzię- kował Mistrzowi za wspaniałą znajomość angielskiego i za wkład pra- cy w opanowanie języka morskiego, widoczny w jego odpowiedzi. - Bardzo dobrze - wyraził jeszcze wobec uśmiechniętego Mistrza swą opinię egzaminatorowi, który nie odzyskał był jeszcze mowy i tyl- ko z dużym wysiłkiem potrafił wyszeptać do abiturienta od siebie: - Thank you. Dziękuję. W sumięniu kapitana toczyła się teraz walka pomiędzy obowiąz- lciem i podziwem dla przytomności umysłu i zimnej krwi abiturienta. Wreszcie zwyciężyło w nim zrodzone podczas egzaminu przeświad- czenie, że ten człowiek i w życiu da sobie radę z angielskim. Nastąpiła potem jeszcze długa rozmowa z delegatem na temat stop- nia. Delegat był oburzony surowością egzaminatora w stosunku do tak świetnego ucznia. - Chyba nie zachodzą tu osobiste antypatie, panie kapitanie - zaniepokoił się delegat ministerstwa. Szlachetna twarz kapitana wykluczała pódobne podejrzenie. Do rozmawiających podszedł inspektor, z którym wspólnie po dłu- gich sprzeciwach ze strony delegata ustalono stopień zaledwie do- stateczny. O! MU - KU - RU! Conrad opisał charakterystyczne zdarzenie, jakie miało miejsce na żaglowcu, na którym był starszym oficerem. Stali zakotwiczeni na redzie. Na pokładzie rufowym kapitan cze- kał na szalupę, by się nią dostać na ląd. Nagle w trakcie rozmowy z Conradem kapitan wyjął z kieszeni batystową chusteczkę i starł z lakierowanej powierzchni poręczy kilka osiadłych na niej drobinek pyłu. Odmienny nieco wypadek znany jest w całej marynarce angiel- skiej, w której był zwyczaj, iż dowódca, jeśli chciał, by jego okręt wyg'.ądał jak najładniej, kupował na własny koszt najlepszy gatu- nek farb i kazał nimi malować swój okręt. Jeden z admirałów brytyjskich - bardzo popularny i obdarzony poczuciem humoru - zobaczył z mostku, jak trębaćz Królewskiej Piechoty Morskiej oparł się najspokojniej o tylko co wyemaliowaną za prywatne pieniądze, jeszcze mokrą, wieżę armatnią. Admirał ro- zejrzał się, czy go ktoś nie widzi, podszedł do trębacza i tuż za nim oparł się o wieżę. ,. Z wyrazem twarzy Atlasa dźwigającego całą kulę ziemską na sobie admirał zwrócił się do trębacza mówiąc: - Już wszystko w porządku, k r b 1 e w s k i, możesz teraz spo- cząć, cały ciężar tej wieży ja wezmę na siebie. j , i ". Na powracającym z paroletniej podróży do kraju żaglowcu fran- cuskim drugi oficer wiózł jako "lelrką kontrabandę" dwanaście wspa- niałych, koronkowej roboty serwet misternie splecionych z bardzo rzadkich okazów gąbek. Wszyscy koledzy na żaglowcu podziwiali te serwety jako coś najpiękniejszego, co się znalazło w tej podróży na ich fregacie, a co musiało kosztować nabywcę fortunę. i;,~', ~ 15 ,k'', Fregata przygotowywali się tak, jal: mogla, kpy wyglądać odświęt- n1e w chwili przyhycia du lacierzystcSnu puttu. Od jahlcl; na masz- cie po dziób i rufę wszystko na fregacie było świeżo purnalowane. Okazały się, że podczas porannego zmywania pokładów lakier na nadbudówkach na rufie został spryskany słoną wodą. Należalu go zmyć gąbką zwilżoną w słodkiej wodzie, by nie uszkodzić lśniącej powierzchni. Bosman zawiadomił, że po tak dlugiej podróży wyczerpały się za- pasy gąbek i szmat bawełnianych. Zmycie soli za pomoc. szcwtets lub plótrla żagluwet;u oznacz.rlo zniszczenie świeżo położone,~o na drzewie nadbudówek lakieru. Bosco wpadł w rozpacz. Drugi oficer, słysząc o beznadziejności sytuacji spowodowanej wy- czerpaniem się materiałów w tak długiej lxldróży, nie zawahał się ani na chwilę. Następnego dJlla 1'~illl3 bo,sco rordzielil drr zmywania nadbudówek... sześć przepołowionych wspaniałych serwet cłrr~gicg'o oficera. Wkrótce już rok, A r1y wci;lż żeglarzami Wśrod wichrów sztormowyctl i f31. Morze za nami 1 morze hrzccl ll;mli, A w sercu tęsknota i żal. Śpiewaliśmy z coraz większym przejęciem slowa piosenki ułożo- i nej przez naszego kolegę Poczobutta. Rok jeszcze nie minął, ale podróż nasza z Morza Śródziemnego do kraju dobiegała końca. Szykowaliśmy się, by wejść do macierzystego portu podobnie jak w innej piosence: Dziś rankiem poważnie i dumnie l~o portu zawinąl nasz "Lwów". Na rejach i masztach tak dumnie, Na ląd dostaniemy się znów. Wszyscy byliśmy zajęci doprowadzaniem naszego żaglowca szkolne- go do stanu świetności. Brakowało na nim wszystkiego, nawet farb i pędzli. Na wszystko musiał "Lwów" zapracować sam. Zamiast ma- lować - myliśmy, tak długo aż farba się nie zmyła. Zmywało się farbę możliwie delikatnie lekkim mydlikiem z nie- znaczną domieszką sody; potrzebna byka do tego ,jeszcze "puc bola". Straszne to, zniekształcone słowo oznaczało odpradhi nici hawelnia- nych używane na statku do zmywania farb i lakieru, laóre na drew- nianych nadbudówkach pokrywaly Się w czasie rejsu osmlcm soli. Zmywało się go bardzo ostrożnie tą "pucbol<~" zanurzo:n~ w słodkiej wodzie. 1 jedno, i drugie było dl,t "I,wow,~" luksusem. Zabiegi kosmetyczne naszego barku ruzpuczyllalialuy ud myci,i jab- łek na czubkach masztów. Jabłka, końce masztów i rej malowane były na biało, kolumny i reje na kolur cierllllużólty. Wszystko to należało obmyć teraz przed przyjściem do Gdyni słodką wodą i tą dawno wy- ezerpaną "pucbolą". Istniała w nas krucha nadzieja, że "Bosmanek" i żaglomistrz posiadają pewne zapasy tych skarbów ukryte w swych kojach. Żaglomistrz rozpoznawal dotykiem palców ratunek stali, z ja- lsiej figla była zrobiona, i jaki pe,dzel jest najlepszy. Wiadomo było, że najlepsze pędzle, najlepsze igły do szycia żagli, najlepsze ręka- wiczki do szycia płótna żaglowego i ta "pucbola" znajdują się pod poduszkami i pod materacami dwóch Janów. Świadomość, źe posia- dają to tuż koło siebie, pozwalała im spać spokojnie. Boja -'raglomistrza była umieszczona nad koją bosmana. Jeśli obaj odpoczywali, a któryś z nas przyszedł poprosić o ten skarb pierwsźej potrzeby, należało wyspowiadać się, co się stało z otrzymaną niedaw- no igłą, pędzlem lub nićmi. Jak jeden tak i drugi, gdy rozstawali się z dawanym nam przedmiotem, to dawali go "spod serca", żegnając wzrokiem swój skarb, który najpierw wszechwiedząca r4lca wyszu- kała pod poduszką lub pod materacem. Yod tym względem obaj byli zgodni, pomimo że powierzchownością i uspusuVieniem różnili się cał- kowici . Zgodnie też zmuszali nas do blagania u lcaidy ze schowanych pod rlir~li sharhów. Wynikało to jednak trocklę i z tego, że niektórzy z nas, gdy trafił się do roboty dobry p4dzcl lukl i~l., chcieli je za- chować na przyszły raz. Wiedzieliśmy, że kolega nasz "Starzec", mistrz igły, ma schowaną najlepszą rękawicę du szycia i parę naj- lepszych igieł, bo "nie wiedział, czy spotka go w życiu takie szczęś- cie, źe mu się znów dostaną do roboty". Na ogół WSZyscy woleli wy- słuchiwać strasznych przepowiedni o ich smutnej przyszłości niź od- dać pędzel, z którego nie wyłaziły włosy i nie odkręcała się nitka. W takich wypadkach każdy zdecydowanie twierdził, że "utopiłem" lub "spadł mi z rei do morza". Żaglomistrz był bardzo długi, chudy i lekki, a przy tym niesły- chanie zwinny. Po rejach i masztach chodził jak pająk, ale nie to nam w nim imponowało. Żaglomistrz spędził dwa lata na Antarktydzie w Ziemi Coatsów. Albo Morze Weddella. To była dopiero egzotyka. Od skarbów, na których spali, stokroć więcej ceniliśmy ich opo- wiadania. Godzinami słuchaliśmy o kilkumiesięcznej nocy, o ciąg- nących się setkami kilometrów górach lodowych, przypominających górę w Capetown, długich i płaskich, o żegludze w zawiejach śnież- nych, o niewiarygodnych mrozach i zmyślnych pingwinach. Niestety "perły" te również były nam skąpo wydzielane po długich naleganiach i prośbach, gdy udało się zdobyć miejsce m ich kabi- nie, na które wszyscy czyhali. 2 - Krabownik spod Somusierry IĄ u ;~, Żaglomistrz swe przemówienie do każdego z nas rozpoczynał od słowa "waju" - i tak to do niego przylgnęło, że ani się spostrzegł, I jak nie nazywano go inaczej, tylko "Waju". Był surowy. Nasze tłu- i ' marzenie, że nie zrobiliśmy czegoś "za dobrze", ponieważ "lenistwo jest rękojmią zdrowia", kończył uwagą: "Waju będziesz od tego le- nistwa w środku czysto zgniły". I . Kolega nasz Pigieł, który nosił to samo nazwisko co Waju, był od urodzenia artystą malarzem i często wolał podziwiać grę kolorów w czasie wschodu słońca niż szorować cegłą pokład. Jeśli żaglomistrz przyłapał nas na podobnym nieróbstwie, broniliśmy się mówiąc: "Za- I I Patrzyliśmy się na kuzyna żaglomistrza". Po takim oświadczeniu na- leżało bardzo szybko uciekać z zasięgu głosu żaglomistrza i zrezy- gnować przynajmniej na przeciąg dwóch dni ze słuchania opowiadań I o życiu na Antarktydzie. Bosmanek był niskiego wzrostu, od pięćdziesięciu jednak lat mu- siał ważyć znacznie więcej niż sto kilogramów. Podczas gdy żaglo- mistrz był aywym obrazem chudego "wilka morskiego", Bosmanek I I przypominał z wyglądu lwa morskiego, mógł również uchodzić za kra- ba lub żółwia morskiego. Dłonie jego już się nie rozchylały i były przedmiotem naszej szczególnej adoracji, zazdrości i podziwu. Pokry- wała je warstwa tak grubej skóry, że podejrzewaliśmy Bosmanka j o to, iż nie czuje już liny w ręku. Miał sumiaste wąsy, czerwonobrą- zowe policzki i wiecznie uśmiechnięte błękitne oczy małego dziecka. Dlatego twarde słowo "bosman" nie pasowało do Bosmanka. Za to i '. olbrzymia "pierś marynarska" - na lądzie to nazywają brzuchem - była naszym postrachem. Bosmanek potrafił nią przygnieść mocniej I j niżby się można było spodziewać, gdyż brzuch ten był bardzo mu- skularny, co wzmagało jeszcze nasz podziw. Po wantach i pertach, I linach rozciągniętych pod rejami, chodził Bosmanek jak gdyby z na- maszczeniem - wydatna "pierś marynarska" w niczym mu nie przeszkadzała. Kiedyś podczas sztormu fala wysadziła szkło iluminatora w ich ka- binie. Przechodzący koło niej uczeń posłyszał straszny ryk Bosman- ka. Otworzył drzwi i zobaczył go stojącego na stoliku i zatykającego brzuchem otwór. Fale uderzające o burtę musiały jednak potężnie bić w tę muskularną "pierś marynarską", ponieważ Bosmanek nie przestawał ryczeć, ratując jednocześnie "Lwów" od zalania wodo. Wspólnymi siłami opano~·ali sytuację. Wyrwali okrągłe siedzenie I stołka, owinęli je kocem i zatkali nim iluminator, podpierając jed- i nocześnie drągiem. Bosmanek był skarbnicą pieśni marynarskich przy każdej zbioro- ~·ej pracy na pokładzie, gdy zachodziła konieczność zgranego wysił- i lcu wielu osób. Były więc piosenki na długie pociągnięcia i na krótkie, i na sztormową pogodę, i na świeży wiatr, nocne i dzienne, na kabe- stan i na fał obermarsa. W takich momentach Bosmane)z promienio- wał. Usiłowaliśmy pomagać mu, ale wysiłki nasze były bardzo bla- de. W pieśniach Bosmanka słychać było długie lata pracy spędzone na żaglowcach w podróżach dookoła Cabo das Tormentas lub Tierra del Fuego. Bosmanek najlepiej znał porty wschodniego wybrzeża Afryki. W każdym z nich spędził wiele miesięcy. Jeśli Antarktyda należała w naszym pojęciu bezapelacyjnie do Waju -- to całą Afrykę jedno- myślnie przyznawaliśmy Bosmankowi. W wyobraźni naszej Bosmanek długie lata spędził wśród plemion murzyńskich, znał wiele ich obyczajów. Dzięki swej znajomości "ję- zyka murzyńskiego" Bosmanek stał się naszym nauczycielem. Był to chyba jedyny nauczyciel lingwista na świecie, który potrafił w mgnie- niu oka nauczyć języka w mowie, wymowie i piśmie, i lubił, gdy je- go uczniowie tym językiem z nim się porozumiewali. Przyswojony przez nas słownik Bosmanka nie był sprawdzany przez żadnego lin- gwistę, ale służył nam wystarczająco dobrze do porozumienia się z Bosmankiem. Gdy się chciało wyrazić najwyższy podziw, zadowolenie, zachwyt, adorację, uwielbienie i w ogóle wszystko co było pozytywne, dobre, miłe, przyjemne, mogło to być wyrażone jednym zdaniem: O! Mu- -Ku-Ru! Przeciwieństwem było wszystko to, co niedobre, złe, zepsute, gorz- kie, brzydkie, niesmaczne, rozpaczliwie nieprzyjemne, godne pożało- wania, beznadziejne, co wyrażało żal lub sytuację bez wyjścia - na to się mówiło z bardzo rozmaitą intonacjy: A! Moj-Kv-Ka! Jeśli nie było to ani jedno, ani drugie, można było skwitować sy- tuację powiedzeniem: No Kucziwa. Oznaczało to: nie wiem, nie rozumiem, nie umiem, nie potrafię, nie mam o tym najmniejszego wyobrażenia, nie mam o tym pojęcia, nie dam ci odpowiedzi, radź sobie sam, uważaj jak lepiej. Tym językiem mogli porozumiewać się z Bosmankiem tylko ci, któ- rych sam tego nauczył. Słowo takie powiedziane przez tego, którego Bosmanek sam osobiście nie wtajemniczył w znaczenie tych wykrzyk- ników, było uważane za wielki nietakt. Jeśli była uroczystość, rocznica, podniesienie bandery na "Lwowie", rocznica przejścia równika, wówczas można było usłyszeć marsze w wykonaniu żaglomistrza i Bosmanka. Żaglomistrz grał na harmonii ręcznej, Bosmanek używał wyłącznie murzyńskiego tam-tamu, prze- ważnie byla to duża pokrywa od głównego kotła, w którą uderzał marszpiklem lub fitem. W dniach powszednich oba te narzędzia słti- żyły do robienia splotów na linach stalowych i włókiennych. Trudno było powiedzieć, kto grał lepiej. Obaj byli artystami. Większość z nas uważała, że Bosmanek jest mistrzem nad mistrzami. Wielu ludzi po- trafi mistrzowsko grać na harmonii, ale wydobyć odpowiednie dźwię- ki, w których czuło się rytm całej Afryki, na to trzeba było spędzić przynajmniej kilkadziesiąt lat na żaglowcach, i to znaczną część przy wybrzeżach Afryki lub na jej rzekach. 18 2, 19 Zbliżała się Gdynia. Pozostały do obmycia nadbudówki na pokła- dzie rufowym, pociągnięte lakierem. Należało to zrobić bardzo deli- katnie za pomocą miękkiej nowej "pucboli" i słodkiej wody. Wszy- stkie szmaty prywatne już dawno zużyliśmy na te potrzeby - w ka- belgatach były pustki. Mieliśmy nadzieję, że na pewno Bosmanek ma jeszcze gdzieś pod głową przynajmniej jedną uncję tych bawełnia- nych odpadków. Wysłany po nią stanąłem przy koi Bosmanka, który wypoczywał jeszcze po nocnej wachcie. - Panie bosmanie - zacząłem błagalnie - została do obmycia na- wigacyjna, ale nie ma nigdzie ani kawałeczka "pucboli", może pan bosman da jeszcze choć garsteczkę. Bosmanek siadł na koi i słuchał mojej prośby, kiwając swą okrągłą głową. - Może pan bosman poszuka jeszcze pod poduszką, może gdzieś zostało trochę niezauważonej "pucboli". Skończylibyśmy sprzątać je- szcze przed śniadaniem. Nawigacyjna aż popielata od soli. Cała na- dzieja w panu, panie bosmanie. Żaglomistrz powiedział, że on już nie ma nigdzie i przysłał mnie do pana. Jak pan bosman nie da, to ta na- wigacyjna zostanie taka pokryta solą. Czekałem na skutek mego rozdzierającego przemówienia. W my- ślach widziałem, jak Bosmanek się przekręca na bok i szuka pod poduszką lub materacerm. Nie mógł przecież dopuścić do szorowania lakieru szczotką lub płótnem żaglowym. Ale Bosmanek siedział nieporuszony. Błękitne jego oczy przestały się uśmiechać. I naraz usłyszałem straszny wyrok: - A! Moj-Ka-Ka! A! Moj-Ka-Ka! Zabierałem się do wyjścia, gdy usłyszałem głos Bosmanka: - Czekaj! W jego oczach zobaczyłem naraz tyle wesołości, że ucieszyłem się na sam widok ich promiennej radości. Pełen ulgi widziałem już Bos- manka przewracającego się na swą "marynarską pierś" i wydostają- cego z tajemniczego zakątka olbrzymi kłąb pożądanej "pucboli". Nic podobnego nie nastąpiło. Bosmanek złapał się za rękaw swej ogromnej nocnej koszuli i po kilku potężnych szarpnięciach cały rękaw zsunął się z atletycznej jego ręki. Siedział tak w postrzępionej koszuli, uśmiechając się pod wąsem. Podając mi zwinięty materiał powiedział: - Masz! Uczułem naraz, że robi mi się koło serca bardzo ciepło i poko- chałem Bosmanka tak samo jak "Lwów". Nie mogłem inaczej wy- razić Bosmankowi swego ućzucia i wyszeptałem: - O! Mu-Ku-Ru! ORNITOLODZY Silny wiatr dmący z wejścia do Kanału Angielskiego zmusił nasz stary żaglowiec szkolny "Lwów" do rzucenia przy wschodnim wy- brzeżu Anglii kotwicy, by przeczekać zmianę kierunku wiatru. Młod- si oficerowie "Lwowa", będący starszymi kolegami uczniów zaokrę- towanych na tę podrói, mieli odmienne zdanie co do tego czekania na wiatr aniżeli komendant i starszy oficer. - Zamiast nudzić się na kotwicy, poszlibyśmy dookoła, to znaczy pomiędzy Szetlandami i Wyspami Owczymi - mówili. - Obeszli- byśmy z daleka cmentarzysko żaglowców, Biskaje, a nie czekali na poniżające dla nawigatora zmiłowanie wiatru. Tegoroczni absolwenci, którzy odbywali swą ostatnią podróż na białym barku szkolnym, szykując się do egzaminu praktycznego, go- rąco popierali starszych kolegów-oficerów. Podróż "dookoła" Szkocji to jednak szmat drogi, nawet w porów- naniu do całej tegorocznej podróiy, której terminów musieliśmy do- trzymać. Szliśmy na Morze Czarne do Konstancy, gdzie mieliśmy - na specjalne zaproszenie młodocianego króla Rumunii, siedmiolet- niego Michała - swą obęcnością uświetnić rumuńskie Dni Morza. To przypadkowe miejsce zakotwiczenia naszegó barku szkolnego było wyjątkowo zajmujące, ponieważ wskutek pływów bezustannie zmieniał się tutaj kierunek i szybkość prądu, jak również głębokość, która pozornie nigdy nie odpowiadała głębokości podanej dla tego miejsca na mapie. W nawigacyjnej uczniowskiej kipiało od wertowania atlasów prą- dów, tablic pływów, roczników astronomicznych i tablic nawigacyj- nych. Każdy absolwent musiał kilka razy przeprowadzić własnoręcz- nie sondowanie i zanalizować różnicę pomiędzy głębokością podaną na mapie a odczytaną przy sondowaniu. Były to tak zwane ćwicze- nia "redukcji sondy" i "zera mapy". Zero mapy - ta tajemnicza naz- wa oznaczała poziom morza, do którego odnoszą się głębokości podane na mapie morskiej. Poziom morza zależny od chwilowego pływu stwarzał warunki do dyskusji, który stan wody uważać za niski, i wo- bec tego każde państwo morskie uważało za punkt honoru podawać odmienny dla swych wybrzeży ku niewymownej męce uczniów szkół morskich. 21 'Ij I'i I, p ~I i ~i w...., W nawigacyjnej było słychać przeważnie głosy dwóch "wiecznie" ze sobą się kłócących - Dyzia i Pigła. - Jak ci się już wszystko będzie zgadzało do jednej tysięcznej mi- limetra, to ci rozwalę ten genialny umysł - pienił się Dyzio. Pigieł, sluchając obietnic Dyzia, uśmiechał się niefrasobliwie i głoś- no zachwycał się swymi genialnymi wynikami obliczeń. - Dyziu, posłuchaj tylko, wyliczyłem z dokładnością do pół minu- ty moment wysokiej wody w odniesieniu do Dover, interpolację prze- prowadziłem z dokładnością do jednej tysięcznej, obliczyłem dla tego momentu odległość księżyca i słońca od ziemi oraz ich deklinację do dziesiętnych minuty, wziąłem pod uwagę warunki atmosferyczne i pływ burzowy oraz wszystkie wiatry mogące mieć wpływ na stan wody tutaj i wiejące w ciągu ostatniego tygodnia przy zastosowa- niu spirali Ekmana. - Pigiel, przestań. Przestań, bo nie wytrzymam! - krzyczał Dy- nio tak głośno, że słychać go było na całym pokładzie. Ale Pigieł w dalszym ciągu upajał się swymi obliczeniami i swą genialnością nie docenianą przez żadnego z kolegów. Dotychczasowe jego wyczyny przyniosły mu w rezultacie przydomek "Pigłu", które to słowo powtarzane szybko raz po raz ujawniało jego istotne zna- czenie. Wówczas jeszcze nikt w nim nie podejrzewał światowej sławy malarza, którego wystawę będzie otwiera) Bernard Shaw, nikomu nie przeszło przez myśl, że Pigieł wystawi swe obrazy w Royal Aca- demy i jako nadworny malarz królowej Elżbiety II odbędzie z nią podróż na Bermudy. Na razie Pigieł potwierdzał swym gadaniem przysłowie perskie, że "dobry kogut w jajku pieje". O tym pianiu w jajku Sforna piał ułożony przez siebie dwuwiersz: Wielki Pigłu jestem JA, Wnet miraże wam pokażę. O! La! La! W tym okresie Pigieł potrafił wyrażać swe miraże biegle w trzech językach, oprócz rodzimego. Według słownictwa tego samego Sforny Pigieł z jednakową latwością "naigrywał się" na fortepianie i skrzyp- cach, "gimnastyko~~ał się" dyrygując orkiestrą kameralną, którą sam zorganizował werbując do niej co muzykalniejszych kolegów, oraz ilustrował podręczniki wydawane przez wykładowców Szkoły Mor- skiej, piórkiem i tuszem wyczarowując wspaniałe żaglowce. Z czasem żaglowce te znalazły się w wydanych przez Pigła w języku angiel- skim książkach pt.: Jak malować żagle i morze oraz Jak malować swój statek. Zdolności i oryginalność, a zwłaszcza nos i umiejętność władania szpadą, przyczyniły się do tego, że wielu chciało w nim widzieć sd- bowtóra Cyrano de Bergerac. Sforna dowodził, że n