Borhard Krążownik spod Samosjery EGZAMIN Dnie wypełnione przyswajaniem wiedzy teoretycznej wlokły się w Szkole Morskiej w Tczewie długo i monotonnie, w przeciwieństwie do miesięcy spędzonych na morzu na statku szkolnym "Lwów", któ- re mijały jak sen - niepostrzeżenie szybko. Od godziny ósmej rano odbywały się wykłady na "kursach", skrom- niej mówiąc w klasach dawnej szkoły żeńskiej. Na wniosek organiza- tora Szkoły Morskiej i jej pierwszego dyrektora, inżyniera morskiego Antoniego Garnuszewskiego, w marcu 1920 roku gmach ten stał się pierwszą w naszych dziejach Alma Mater Mariniensis, nad którą w dniu 8 grudnia 1920 rollu po raz pierwszy podniesiono banderę. W dniu 21 lipca 1920 zawarto w Holandii umowę sprzedaży-kupna, na mocy jej fregata o symbolicznej dla nas nazwie "Nest" (gniazdo) wyszukana przez inspektora Szkoły Morskiej, kapitana żeglugi wiel- I kiej Gustawa Kańskiego, stała się "Kolebką Nawigatorów". Z ostat- niego masztu "Nest" zdjęto reje, przekształcając fregatę na bark, który jako statek szkolny otrzymał nowe imię "Lwów". Pierwszy dwutygodnik literacki uczniów Szkoły Morskiej pod tytułem "Stena Polaris" ukazał się 15 grudnia 1920 roku. O godzinie czternastej trzydzieści kończyły się wykłady. Po obie- dzie podawanym w olbrzymiej sali gimnastycznej można było pójść do otwartej do godziny szesnastej sypialni i wyciągnąć się na łóżku. Podczas tej przerwy w nauce najsilniej nawiedzała nas nostalgia za domem rodzinnym. Jej punkt kulminacyjny miał miejsce nieodmien- nie przy drugim deserze, czyli przy spożywaniu zawartości paczek przysłanych z domu, które tradycyjnie były rozdzielane bez reszty pomiędzy wszystkich kolegów w sypialni. Miłą poobiednią sjestę przerywał bezwzględny uczeń służbowy uzbrojony w pęk kluczy. Po jego przyjściu należało natychmiast sy- pialnię doprowadzić do stanu kwitnącego, otworzyć okna, a samym przenieść się ~1a "kurs". Uczeń służbowy zamykał sypialnię po do- kładnym sprawdzeniu jej stanu, za który był odpowiedzialny przed dyżurnym wychowawcą. Na "kursie" rozpoczynała się nauka własna. Jak na szarą nić ni- zały się żmudne, wykuwane w codzienności godziny tak zwanego "naumiewania się". Przed zabraniem się do nauki na "kursie" wrzało przez dobrą go- dzinę, zanim wygasły nie cierpiące zwłoki sprawy osobiste nie objęte żadnym regulaminem. Prawie każdy miał swoja osobiste zamiłowania, nie wszystkie mo= żna było podciągnąć pod angielskie hobby, ale cel miały podobny - po prostu dać wytchnienie od ciągłego myślenia wyłącznie o nauce. Sale "kursowe" były duże, jeśli się porównało je ze stosunkowo nikłą ilością uczniów. W rogu sali przy oknie znajdowało się podwyż- szenie, na którym stała katedra. Z przeciwnej strony, pod samą ścia- ną -. trzy rzędy ławek, po parę w rzędzie. Ławki były podwójne, przeznaczone .dla dzieci, tak że z trudem gnieździliśmy się w nich. Między katedrą i pierwszym rzędem ławek znajdowała się niewielka przestrzeń zajmowana zwykle przez jakąś fechtującą się parę. Szer- mierki w szkole nie można było uważać za hobby. To był nałóg. Najładniej na kursie fechtował się "Pigieł". Po zapuszczeniu wą- sów mógłby grać rolę Charłampa i to podczas zdobycia Tykocina w momencie zgonu księcia. Pigieł władał szpadą, pędzlem, trzema językami, smykiem, batutą i fortepianem. Podczas obiadów w sali gimnastycznej kwartet w bia- łych tropikalnych mundurach grał pod jego batutą najnowsze prze- boje. Do najbardziej ulubionych w tym czasie należały Słodka dziew- ezyna z Barcelony i Brawo bis. Pigieł rozpoczynał "naukę własną" od kilkunastominutowej zapra- wy sżermierczej - dłużej jego przeciwnik nie wytrzymywał serii bo- lesnych trafień w żywe ciało. Każde trafienie było zawsze wytwornie adsalutowane szpadą. Wszystkie trafienia piekły przez kilka dni, ale to nigdy nie wpływało na zmniejszenie ilości,walczących. Podczas szczęku krzyżujących się ze sobą szpad dwóch następnych szermierzy, którym się wydawało, że każdy z nich jest zwycięskim kapitanem Bloodem zdobywającym nieprzyjalski okręt, Pigieł po-- trafił pędzlem wyczarować soczystą akwarelę, po czym spokojnie za~- brać się do nauki. Miejsce od okna na pierwszej ław ce zajmował "Dynio" wiecznie za- topiony w ornitologii lub dziełach Darwina w języku francuskim. Dy- nio, zawdzięczający swój przydomek ~ Żeromskiemu, władał rękawi- cami bokserskimi i wskutek tego miał popękane bębenki w uszach, przez co posiadał pierwszy stopień muzykalności. W języku szkolnym oznaczało to, że "rozróżnia, kiedy grają, a kiedy nie". Jednocześnie był najlepszym bramkarzem drużyny piłki nożnej w szkole i najlep- szym znawcą literatury rosyjskiej. Obok Dynia siedział zajęty stale sprawdzaniem ścisłości swych wy- liczeń "Zakochany". Do osiągnięcia pełnego szczęścia na ziemi po- trzebna mu była kwota dwu tysięcy trzystu dwudziestu pięciu zło- ,.". i tych i piętnastu groszy. Posiadanie jej pozwoliłoby mu ożenić się i być szczęśliwym. W sumę tę wliczony był bukiet ślubny i nocne pantofle dla niego i żony. Na razie miał odłożoną na ten cel kwotę, którą wy~- rażały trzy ostatnie cyfry, a pierwsza była oddzielona od dwóch po- zostałych przecinkiem. W ławce środkowej gnieździł się "Szklany Człowiek". Ten w nie- wiadomy sposób nauczył się podczas swego pobytu w Szkole Morskiej stenografować oraz biegle władać językiem angielskim. Wszystkie wykłady stenografował, a nazwę Szklanego Człowieka zawdzięczał Dyziowi, który twierdził o nim: żeby się nie rozbić, wyobraża sobie, że rosi na głowie szklankę zimnej wody i dlatego chodzi tak szywno ostrożnie. Za Szklanym Człowiekiem siedział umysł najbardziej twórczy na "kursie", uczący się "na siłę", a nie "na rozum", tak zwany "Sema- for". Z powodu braku podręczników polskich musieliśmy się posługi- wać podręcznikami w językach obcych. Semafor nienawidził nowych nazw i starał się wszystkie nazwy spolszczyć lub zmieniał je na na- zwy dawniej przyswojone. ii,oczniki astronomiczne, z grecka zwane efemerydami, nazwał - równie grecką nazwą - hemoroidami, Funkcji trygonometrycznej ~o łacińskiej nazwie se~rn.iversv,s nie na- zywał inaczej jak, imponującą mu od dzieciństwa, grecką naz~~ą s e- mafor. Niemniej trudności sprawiała mu teoria okrętu. Wykładał ją dy- rektor szkoły, który ze złotymi medalami ukończył wydział nawi- gacyjny i inżynierię morską. ~Skoncetrowana w jednej osobie na ta- kim poziomie wiedza nawigatora i inżyniera budowy okrętów napa- wała Semafora zrozumiałą paniką podczas odpowiedzi: Wysokość metacentryczna była, według Semafora, abstrakcją ist- niejącą wyłącznie w wyobraźni dyrektora i wobec tego można jej się było nauczyć tylko na pamięć przez długie i uporczywe powtarzanie całych zdań. Ten system uczenia się Semafor stosował i przy in- nych przedmiotach, czym o mało nie przyprawił inspektora Szkoły Morskiej o ciężką chorobę. Inspektor wykładał praktykę morską, był - jak i wszyscy - wymagający, a ponadto drobiazgowo dokła- dny. Pewnego razu Semafor odpowiadając inspektorowi na pytanie, w jaki sposób ładuje się na statek zwierzęta, połączył ze sobą wykute na pamięć zdania nieodpowiednio. W rezultacie wszyscy dowiedzieliś- my się, że należy ładować na statek świnie w pęczkach powiązane za ogony. Inspektor, słysząc to, najpierw poczerwieniał, potem zrobił się fioletowy i siny, w końcu zaczął sam do siebie mówić. Co wówczas do siebie powiedział, pozostało na zawsze jego tajemnicą. W środkowym rzędzie w ławce pod ścianą zasiadali "~bik" i "Wit- kosio" - żywy dowód prawa, że bieguny różnoimienne się przycią- gają. Żbik kipiał w życiu codziennym, Witkosio w marzeniach. Żbik był głównym partnerem Dynia do bicia w bębenki w uszach i kopa- nia'1 piłki przy każdej okazji. Witkosio w tym czasie odbywał n w myślach samotne podróże na jachcie wśród południowych wysp Oceanii. Zgodnie tylko' uczyli się angielskiego. Róg sali zajmowało stowarzyszenie czterech, tak zwana - od pierwszych liter nazwisk - "Becejotka". Stowarzyszenie to dwa ra- zy w tygodniu odbywało zebrania, na każdym takim zebraniu obo- wiązywało półgodzinne przemówienie, które z nieznanych powodów nazywało się zawsze "inauguracyjne". Przemawiający, z wdzięczności za wysłuchanie jego półgodzinnej mowy, musiał mieć przygotowaną tabliczkę czekolady i obdzielał nią wytrwałych słuchaczy. Stowarzy- szenie posiadało dwie wyróżniające się wybitne jednostki: "ce", która grała na gitarze i na beku, jako obrońca, w druźynie piłki nożnej, i "ka", która dążyła na ziemi do wyimaginowanego przez siebie ide- ału człowieka morza oraz ideału wiedzy nawigacyjnej. "Ka" była wspólnym wyrzutem sumienia całego stowarzyszenia, cierpiąc z po- wodu niedoskonałości "Becejot" w pracy nad sobą i nadaremnie usi- łując je porwać przykładem, była to również bratnia dusza inspekto- ra: obaj zamęczali wszystkich zmuszając do systematyczności i do- kładności w nauce i pracy. Pozostała dwójka nie zwracała specjalnej uwagi swym zachowaniem. Katedra w rogu sali - ze względu na dogodne warunki rozłożenia na niej papierów i swobodę ruchów, jaką się miało siedząc na krze- śle - była niekiedy przedmiotem sporów. Ci, którzy prowadzili roz- ległą korespondencję, starali się wejść w jej posiadanie rezygnując z odpoczynku i drugiego deseru w sypialni, aby przed przyjściem in- nych zająć to wspaniałe miejsce. Najczęściej przy katedrze można by- ło zobaczyć za stosem listów, skoroszytami oprawnymi w skórę, ko- lekcją różnokolorowych laków i świecą w lichtarzu, pochłoniętego pisaniem listów, wielojęzycznego absolwenta szkoły filmowej, obecmie naszego kolegę "Sforzę". Ród jego od czasów królowej Bony pieczętował się herbem Sforzów i nasz Sforza dźwigał na swych barkach obowiązek, który z dziada pradziada przechodził na młodsze pokolenie, utrzymania łączności po- między szeroko rozgałęzioną rodziną. Sforza był biegły w sfragi- styce (wyraz ten niesłychanie drażnił Semafora). Chodziło po pro- stu o znajomość nauki o pieczęciach. Barwny lak służył do wnikliwej oceny hierarchii rodowej. Osoby najbardziej czcigodne z wieku i urzę- du otrzymywały od niego listy pieczętowane białym lakiem. Z przy- ćmiewaniem barwy laku przyćmiewał się blask danej osoby i jej do- stojność. Czerwonego laku Sforza nie używał nigdy, dowodząc, że jest przywilejem poczty. Potrafił w długich wykładach wdrażać nas w historię pieczęci Chin, Anglii i Francji. Mówił o finezji swego ar- senału lakowego, przy pomocy którego, przez nieco skośne odbicie herbowego znaku, zrywało się stosunki z osobą, do jakiej list był adresowany, pomimo że z treści listu nie można było tego wywnio- skować. W miarę rozwoju korespondencji zaczynała się mu ona wydawać zbyt ograniczona. Krewni i znajomi nie byli dostatecznie silnie roz- siani po świecie. Sforza wystarał się o międzynarodowy kod filate- listyczny i zaczął korespondować ze wsżystkimi zakątkami na kuli ziemskiej. Największym powodzeniem cieszyly się u niego malutkie wysepki, możliwe do wyszukania tylko na szczegółowych mapach o dużej skali. Osoby, z którymi nawiązał w ten sposób koresponden- cję nie były tak znakomite, jak sobie tego życzył, więc gdy przeczytał w gazecie angielskiej, że król Anglii Jerzy V szuka nabywcy na jedną z wysp w kanale La Manche, stanowiącą jego prywatną własność, Śforza natychmiast nawiązał korespondencję z kancelarią jego kró- lewskiej mości i zaczął prowadzić pertraktacje w sprawie nabycia dla siebie tego królewskiego zakątka. Do szkoły przychodziły listy, w któ- rych "król" tytułował go: comte. Otrzymywał wspaniale ilustrowane konspekty w nieznanych nam dotąd oprawach. Z ilustracji w nich zawartych moźna było całkowicie odtworzyć sobie urok i piękno całej wyspy. Wieczorami ślęczaił nad dostarczonymi bilansami przyszłej re- zydencji i pilnie studiował dochody i rozchody, jakie go czekały. Pro- szono go w listach o wyznaczenie portu, do którego mógłby zawinąć po niego motorowy jacht królewski, by nasz comte mógł naocznie się przekonać o walorach oferowanej mu wyspy. Sforza stale odkładał termin podróży w charakterze królewskiego gościa i tylko skrupulat- nie odejmował i dodawał, siedząc na katedrze, kolumny cyfr. Znu- żony tą czynnością zbierał starannie swoją kancelarię i ustępował miejsca niecierpliwie czekającemu na nie "Mistrzowi Magii". Mistrz stawał na podwyższeniu za katedrą, kłaniał się wytwornie, jak gdyby zamiast kilkunastu kolegów miał przed sobą audytorium złożone z doborowej publiczności. Przemówienie swe rozpoczynał nie- zmiennie od słów: "proszę państwa" i demonstrował przywie- zione z domu "eksponaty" lub znajdujące się pod ręką przedmioty, które jego słowa zmieniały w rzeczy niezwykle cenne, niekiedy wprost cudowne lub genialne. Do makabrycznych wystąpień należała demonstracja trupich cza- szek: małej i dużej. W jednej ręce trzymając wysoko mniejszą czasz- kę, głosem pełnym przejęcia i wiary w to co mówi, wyjaśniał, że jest to oryginalna czaszka Goethego, gdy tenże miał lat jedenaście. - Na czaszce - mówił Mistrz wodząc palcem po sklepieniach nad oczodołami - już w tym okresie widać zapowiedź genialności, w ca- łej rozciągłości potwierdza ją o tu właśnie leżąca większa czaszka poety, którą udało mi się zachować wyłącznie dla siebie. Ten program szybko się wszystkim znudził. Mistrz musiał przejść do spraw aktualnych. Demonstrując małą drewnianą rozpórkę do za- bezpieczania szyb przed rozbiciem po otwarciu okna i drewnianą li- nijkę półmetrową z podziałką milimetrową Mistrz objaśniał, że jest to instrument przez niego niedawno wynaleziony; rozwiązywanie ra- chunku różniczkowego i całkowego za pomocą tego instrumentu jest dosłownie igraszką dla dzieci. - Proszę państwa, funkcja jest w mojej lewej ręce, a funkcja po- chodna w prawej ręce. Jeśli przesunę swą funkcję pochodną, która dozna pewnego przyrostu, to i jej funkcja również dozna odpowied- niej zmiany. Różnice przy przesuwaniu były tak niezmiernie małe, że nie możemy ich nawet nazwać "różnicami", lecz "r ó ż n i c z k a- m i". Jeśli przechodzą przez krańce linijki, to przechodzą przez sve war- tości maksymalne i minimalne. Inaczej mówiąc, jeśli pochodna ł'unkcji równa się zeru, przykładam mniejszą część mego uniwersalnego su- waka do jednego z końcóc~~ linijki, wówczas moja funkcja przechodzi przez rrrinimum lub maksimum, które - jak wspomniałem -- każde dziecko odczyta na linijce. ,leśli krzywo trzymam linijkę, posuwając niniejszą część suwaka jako styczną - to prowadzę styczną do krzywych, a wszyscy państwo widzą dokładnie kierunek stycznej. Jeśli do suwaka dodam zwykły kieszonkowy zegarek i zanotuj momenty, w których kolejno znajdowała się moja mniejsza część su- waka, to znajdę zależność drogi 2~ od czasu .x, a moja pochudn;i ozn;r- cza prędkość w danym czasie .n. Jak szanowni państwo obserwowali, wszystko odbyło sicz tak szyb- ka że ruch ten państwo mogą uważać za jednostajny. Jeszcze parę słów o tajemniczej c a ł c e. Jak państwo nie zdążyli na~~et zauważyć, różniczka była przyrostem nieskończenie małym funkcji. Cała moja funkcja to suma przyrostów. W ten sposób mo- żemy znaleźć długość linii krzywych i pól mojej linijki. W tym wy- padku dokonalibyśmy wspólnie całkowania, naturalnie w oznaczo- nych granicach, a rachunek całkowy jest odwrotny do różniczkowego. Czego państwu dowiódł mój suwak uniwersalny. Nie mniejszym powodzeniem od żonglerki pojęciami matematycz- nymi cieszyły się wyczyny Mistrza z kulą do ciskania. Ciężka, kilku- funtowa kula toczyła się jak żywa z jednej ręki wzniesionej i wy- kręconej do tyłu, tworzącej jak gdyby ramię krzyża nad katedrą, przetaczała się nad łokciem, wtaczała się na bark i nad ugiętą w tym momencie szyją przechodziła na drugi bark, by po wyciągniętej dru- giej ręce, tworzącej ramię krzyża pochylone ku podłodze, znów prze- toczyć się nad łokciem i wpaść w rozstawione palce drugiej ręki. Teraz Mistrz podnosił rękę trzymającą kulę do góry i kula zaczy- nała się toczyć z powrotem w kierunku zachęcających ją do tego palców tej ręki, z jakiej bieg swój rozpoczęła. Był to najbardziej efektowny numer, który dawał mu całkowicie zasłużony tytuł ,;Mi- strza Wielkiej Magii". W miarę jak kończyła się zima, przybywało dnia i przybywało coraz więcej nauki na kursie. Coraz mniej poświęcano czasu na hobby. Nie- którzy uczyli się do późna w nocy, inni wstawali o godzinie czwartej rano. Woźny, pełniący slużbę w nocy w gmachu, otrzymywał ze zbli- żaniem się egzaminów coraz więcej kartek, na których z małymi 10 zmianami dotyczącymi szczegółowych danych, widniał następujący tekst: "Panie Majorowski, proszę mnie obudzić o godzinie c2wartej rano. Sypialnia siódma, drugie łóżko od ściany z prawej strony". Te stosy kartek oznaczały, że trzeba albo umieć, albo opuścić szko- łę - innego wyjścia nie było. Szkolę zaczynało na kursie trzydzie- stu. Dotychc-ras Kończyło ją, poczynając kolejno od daty otwarcia, piętnastu, trzymast.u, dziewięciu, siedmiu. Naleźało więc umieć. Egzaminatorzy byli tak samo bezwzględni jak morze, które nie uznawało powiedzenia "jakoś to będzie". Egzaminów łrili się wszyscy. Każdy mógł się potknąć przy wypro- wadzaniu v~zoru z dewiacji lub astronawigacji, ale nieunikniona klę- ska wisiala nnd Mistrzem Magii. Mistrz z łatwościy żonglował róż- niczlsarni, lecz ~~ie mógł opanować języka angielskiego. Jui na pierwszym kursie koledzy radzili mu, by został zięciem wy- kładomcy ,języka angielskiego, kapitana austriackiej marynarki wo- jennej, żunat.ego z Angielką, którego córka Betty cieszyła się ogrom- nym powodzeniem. "Ona jedna - mówili - moźe ciebie uratować od ścięcia na egzaminie, jeśli powie ojcta: mój ci jest, mój ci jest. By- łoby zupełnie tak, jak w Krzyżakach. Betty mogłaby odegrać rolę Danusi, a ty Zbyszka". Niestety. Zainteresowania Mistrza szły w zupełnie innym kierun- ku, wobec czego jedyna droga ratunku, jaką widzieli koledzy, zosta- ła zamknic;t:~ z powodu je~;u s~runohójczej r~iiluści skierowanej nie do ł3etty. I3ył to "śmiech przez łzy", ale tylko do momentu, w którym trzeba było zdawać egzamin. Mistrz znał alfabet angielski, ale nie miał pojęcia, którą literę jak się wymawia. Czytając tekst angielski wymawiał wszystkie słowa tak, jak gdyby czytał słowa rdzennie polskie. Od dzieciństwa przyswojo- nej litery "i" jak "i" nie potrafił zmieniać na "aj". "Z jakiej racji AJ?" - to była dla niego prawdziwa magia. Nie wszyscy koledzy mogli dorównać Szklanemu Człowiekowi w umiejętności opanowania zasad wymowy, gramatyki i składni an- gielskiej, uznając niektóre z nich za zbyt zawiłe. Ale Mistrz dystan- sował nawet tych najsłabszych - wszystko, co dotyczyło nauki ję- zyka angielskiego, było dla niego już nie zawiłe, ale wręcz, jak sam to określał, mgliste i nieuchwytne. Pomimo nieuniknionej, i oczywistej dla wszystkich, klęski Mistrz Magii postanowił jednak walczyć. Szykował się do egzaminu pisem- nego. Ponieważ nauczenie się na pamięć kilkudziesięciu wypracowań przerabianych w ciągu lat, a właściwie "wkucie" ich pisowni, prze- kraczało możliwości ludzkie, nawet jeśli się nosiło zasłużony tytuł Mistrza Wielkiej Magii, Mistrz doszedł do wniosku, że ze wszystkich tematów można ułożyć jeden temat uniwersalny, zmieniając wyłącz- nie tytuł. Mógł to być "Wyciąg z dziennika okrętowego o wypadku z marynarzem", "Pamiętnik marynarza", "Moja najciekawsza przygo- 11 da", "List do przyjaciela", "Raport do władz w obcym porcie o wy- padku z marynarzem", "Mój przyjaciel Eddy", "Mój pierwszy dzień na statku". Opracowany przy pomocy wszystkich kolegów temat prze- pisywał nocami. Tyle czasu poświęcił na opanowanie tego ćwiczenia, że mógłby odtworzyć identyczny tekst pisany nawet alfabetem chiń- skim. Zaczęły się egzaminy. Egzamin z języka angielskiego odbywał się w największej sali. Kapitan, wykładowca i ojciec Betty w jednej osobie, zdumionym wzrokiem wodził za piórem Mistrza piszącego "Raport do władz portowych o wypadku, jaki miał miejsce na stat- ku". Wykładowcy wydawało się, że śni na jawie, to znów, że jest świadkiem cudu. Bez niczyjej pomocy Mistrz zapisał dwie strony ar- kusza egzaminacyjnego i był pierwszym abiturientem, który ukoń- czył pracę z języka angielskiego. Prawdopodobnie z tym samym wra- żeniem snu na jawie i uczestniczenia w cudzie kapitan godził się wewnętrznie na ocenę pracy: dostatecznie z plusem; z następującą uwagą: stopień zmniejszony, ponieważ wypracowanie nie jest napi- sane ściśle na temat. Pozostawał jeszcze egzamin ustny. Do komisji egzaminacyjnej z ję- zyka angielskiego należeli: delegat ministerstwa, inspektor i kapitan jako egzaminator. Ojciec Betty miał zapisane w swym notesie wszystkie odpowiedzi Mistrza, niestety ani jedna z nich nie była dostateczna. Mistrz wlókł się przez szkołę z tą jedną dopuszczalną dwójką, jak z bulą u nogi, by teraz ostatecznie go uziemiła. Przed rozpoczęciem egzaminu ustnego Mistrz poprosił lcolebów, aby się zorientowali, czy delegat ministerstwa zna angielski. Koledzy, którzy już zdawali, twierdzili, że według nich delegat na pewno angielskiego nie zna, ponieważ. podczas egzaminu rozmawiał z inspektorem po francusku, a z kapitanem po niemiecku. Mistrz sły- sząc to, ożywił się i poszedł, by się przygotować do odpowiedzi. Zjawił się na sali egzaminacyjnej zaprasowany i wymuskany. Wy- glądał, jak gdyby zstąpił z witryny okiennej najlepszego magazynu mód. Zameldował się przewodniczącemu, wyraził postawą "salut" dla delegata i stanął przed egzaminatorem. Dobre, błękitne oczy ojca Betty na jego widok okryła mgła smut- ku. Inspektor, który miał miękkie serce i nie mógł patrzeć na zarzy- nanie ludzi, wstał i odszedł do okna. Mistrz miał przed sobą teraz dwóch ludzi: delegata i egzaminatora. Na delegata Mistrz patrzył z taką jasną ufnością i uprzejmością, że od razu zwrócił na siebie szczególną jego uwagę, wygrywając na punkty pierwsze wrażenie swą postawą idealnego abiturienta. Głowa egzaminatora przechyliła się boleśnie na boi i kapitan ze smutkiem w glosie powiedział po angielsku, podając Mistrzowi otwar- tą książkę: - Proszę przeczytać biografię Waszyngtona. Mistrz zabrał się do czytania. Modulował bez zarzutu i przystanko- wał. Czytał tak, jak umiał najlepiej po polsku. Napisane "the" to "the", napisane "be" to "be", nie żadne tam "bi". Cierpienie niewy- słowione malowało się na twarzy kapitana. Rozpamiętywał cały okres nauki tego ucznia i wiedział, że tak się musi TO skończyć. Mistrz czytał. Ponieważ egzaminator nie przerywał, czytał coraz płynniej i coraz ładniej. Wreszcie skończył. Moment ten zaakcento- wał stuknięciem obcasów. Wykonał lekki skłon tułowiem w kierun- ku delegata ministerstwa, położył książkę przed egzaminatorem i za- stygł w postawie wyrażającej wizję jasnej przyszłości. Delegatowi podobał się świetnie uszyty mundur i doskonała budo- wa abiturienta, wytwornie zawiązany krawat. Cała sylwetka mówiła sama za siebie. Delegat nie miał wątpliwości, że ze wszystkich do- tychczas zdających ten przeczytał podany mu tekst najlepiej. Z sympatią przyglądał się przyszłemu oficerowi marynarki. Egzaminator odebrał książkę z rąk abiturienta, a potem z rezygna- cją w głosie zadał śmiertelny cios, mówiąc po angielsku: - Proszę opowiedzieć to, co pan przeczytał. Po otrzymaniu tego polecenia Mistrz pozwolił sobie przyjąć posta- wę "lekko-spocznij". Wzniósł do góry oczy, jak gdyby chciał tam gdzieś w nieskończoności zobaczyć Waszyngtona. Żałobą okryła się twarz egzaminatora. Mistrz Magii skupiał się. Za chwilę miły uśmiech pojawił się na jego ładnej twarzy. Wyczytać z tego uśmiechu można było calkowite opanowanie tematu i znajo- mość przedmiotu. Ze swobodą mówcy, rozumiejącego ważność into- nacji, każdej pauzy, przyciszania głosu przy sprawach smutnych i podnoszenia tam gdzie się mówiło o zwycięstwach, rozpoczął bio- grafię Waszyngtona. - Uoszington... ej bi si di i ef dżi. Uoszington dablju eks uaj zet. Kej... el em en ou pi, U o s z i n g t o n ej bi si di i ef dżi. W dosłownym znaczeniu brzmiało to tak: Waszyngton... a, b, c, d, e, f, g. Waszyngton w, x, y, z. K... 1, m, n, o, p, Waszyngton a, b, c, d, e, f, g. Mistrz znał na pamięć alfabet angielski, ale wymowa jego była tylko trochę zbliżona do angielskiej, poza tym udało mu się zapamię- tać wyrażenie nearly statiońary, oznaczające stanie na żaglowcu w dryfie, to znaczy z tak ustawionymi do wiatru żaglami, że prawie stojącego w miejscu. Mówił dalej ze swobodą i dużą dozą zachwytu o pierwszym prezydencie Stanów Zjednoczonych. - Nirli staszjonery, Uoszington... kej el em en ou pi U o s z i n g t o n ej bi si di i ef dżi. Kej el em en ou pi U o s z i n g- ton ej bi si di. Uoszington.., eks uaj, zet nirli staszjo- nery, Uoszington dablju... Na twarzy egzaminatora pojawił się wyraz osłupienia i zastygł. Wi- dać było na niej jeszcze ślady chęci protestu, ale usta skamieniały w tym momencie i nie zdołały ani nic powiedzieć, ani się zamknąć. 12 13 Mistrz Magii już cztery razy postawił w dryfie Waszyngtona. Wa- szyngton stał się jedną z liter alfabetu, której, można było się spo- dziewać po każdej literze. Zjawiał się nieoczekiwanie wśród samo- głosek lub stawał przed literami oznaczającymi same niewiadome. Do świadomości egzaminatora, który jeszcze słyszał, dochodziły dźwięki "a be ce de Waszyngton, iks, igrek zet Waszyngton, ku er es, Wa- szyngton - stanąć w dryf". Gdy Mistrz mówił o tym stavv~alniu w dryfie wielkiego wodza, podnosił głos i grzmiał, jak gdyby słowa te miały oznaczać wygrane bitwy. - Uoszington nirli staszjonery eks uaj... Zadowolenie i uznanie dla swej wymowy, zauważone w wyrazie twarzy delegata, podnieciły Mistrza jeszcze więcej. Mówił coraz bar- dziej modulując. W momencie, kiedy delegat nachylił się do ezgami- natora, by przerwać niepotrzebne sprawdzanie tak wspaniałych wia- domości i opanowania języka angielskiego, Mistrz sam zdecydował się na pełne wyrazu zakończenie: - Uoszington eks uaj zet. Jako pierwsza litera przed trzema symbolizującymi w matematyce niewiadome, wielki prezydent uwieńczył swą karierę według biogra- fii o nim Mistrza Magii. Położeniem największego nacisku na ZET Mistrz zakończył swe pełne wyrazu opowiadanie. Z lekka uderzył obcasami i skłonił się delegatowi. Delegat był zachwycony. Zrezygnował ze słuchania tak błahych py- tań, jak z gramatyki lub składni. Sam zamiast egzaminatora podzię- kował Mistrzowi za wspaniałą znajomość angielskiego i za wkład pra- cy w opanowanie języka morskiego, widoczny w jego odpowiedzi. - Bardzo dobrze - wyraził jeszcze wobec uśmiechniętego Mistrza swą opinię egzaminatorowi, który nie odzyskał był jeszcze mowy i tyl- ko z dużym wysiłkiem potrafił wyszeptać do abiturienta od siebie: - Thank you. Dziękuję. W sumięniu kapitana toczyła się teraz walka pomiędzy obowiąz- lciem i podziwem dla przytomności umysłu i zimnej krwi abiturienta. Wreszcie zwyciężyło w nim zrodzone podczas egzaminu przeświad- czenie, że ten człowiek i w życiu da sobie radę z angielskim. Nastąpiła potem jeszcze długa rozmowa z delegatem na temat stop- nia. Delegat był oburzony surowością egzaminatora w stosunku do tak świetnego ucznia. - Chyba nie zachodzą tu osobiste antypatie, panie kapitanie - zaniepokoił się delegat ministerstwa. Szlachetna twarz kapitana wykluczała pódobne podejrzenie. Do rozmawiających podszedł inspektor, z którym wspólnie po dłu- gich sprzeciwach ze strony delegata ustalono stopień zaledwie do- stateczny. O! MU - KU - RU! Conrad opisał charakterystyczne zdarzenie, jakie miało miejsce na żaglowcu, na którym był starszym oficerem. Stali zakotwiczeni na redzie. Na pokładzie rufowym kapitan cze- kał na szalupę, by się nią dostać na ląd. Nagle w trakcie rozmowy z Conradem kapitan wyjął z kieszeni batystową chusteczkę i starł z lakierowanej powierzchni poręczy kilka osiadłych na niej drobinek pyłu. Odmienny nieco wypadek znany jest w całej marynarce angiel- skiej, w której był zwyczaj, iż dowódca, jeśli chciał, by jego okręt wyg'.ądał jak najładniej, kupował na własny koszt najlepszy gatu- nek farb i kazał nimi malować swój okręt. Jeden z admirałów brytyjskich - bardzo popularny i obdarzony poczuciem humoru - zobaczył z mostku, jak trębaćz Królewskiej Piechoty Morskiej oparł się najspokojniej o tylko co wyemaliowaną za prywatne pieniądze, jeszcze mokrą, wieżę armatnią. Admirał ro- zejrzał się, czy go ktoś nie widzi, podszedł do trębacza i tuż za nim oparł się o wieżę. ,. Z wyrazem twarzy Atlasa dźwigającego całą kulę ziemską na sobie admirał zwrócił się do trębacza mówiąc: - Już wszystko w porządku, k r b 1 e w s k i, możesz teraz spo- cząć, cały ciężar tej wieży ja wezmę na siebie. j , i ". Na powracającym z paroletniej podróży do kraju żaglowcu fran- cuskim drugi oficer wiózł jako "lelrką kontrabandę" dwanaście wspa- niałych, koronkowej roboty serwet misternie splecionych z bardzo rzadkich okazów gąbek. Wszyscy koledzy na żaglowcu podziwiali te serwety jako coś najpiękniejszego, co się znalazło w tej podróży na ich fregacie, a co musiało kosztować nabywcę fortunę. i;,~', ~ 15 ,k'', Fregata przygotowywali się tak, jal: mogla, kpy wyglądać odświęt- n1e w chwili przyhycia du lacierzystcSnu puttu. Od jahlcl; na masz- cie po dziób i rufę wszystko na fregacie było świeżo purnalowane. Okazały się, że podczas porannego zmywania pokładów lakier na nadbudówkach na rufie został spryskany słoną wodą. Należalu go zmyć gąbką zwilżoną w słodkiej wodzie, by nie uszkodzić lśniącej powierzchni. Bosman zawiadomił, że po tak dlugiej podróży wyczerpały się za- pasy gąbek i szmat bawełnianych. Zmycie soli za pomoc. szcwtets lub plótrla żagluwet;u oznacz.rlo zniszczenie świeżo położone,~o na drzewie nadbudówek lakieru. Bosco wpadł w rozpacz. Drugi oficer, słysząc o beznadziejności sytuacji spowodowanej wy- czerpaniem się materiałów w tak długiej lxldróży, nie zawahał się ani na chwilę. Następnego dJlla 1'~illl3 bo,sco rordzielil drr zmywania nadbudówek... sześć przepołowionych wspaniałych serwet cłrr~gicg'o oficera. Wkrótce już rok, A r1y wci;lż żeglarzami Wśrod wichrów sztormowyctl i f31. Morze za nami 1 morze hrzccl ll;mli, A w sercu tęsknota i żal. Śpiewaliśmy z coraz większym przejęciem slowa piosenki ułożo- i nej przez naszego kolegę Poczobutta. Rok jeszcze nie minął, ale podróż nasza z Morza Śródziemnego do kraju dobiegała końca. Szykowaliśmy się, by wejść do macierzystego portu podobnie jak w innej piosence: Dziś rankiem poważnie i dumnie l~o portu zawinąl nasz "Lwów". Na rejach i masztach tak dumnie, Na ląd dostaniemy się znów. Wszyscy byliśmy zajęci doprowadzaniem naszego żaglowca szkolne- go do stanu świetności. Brakowało na nim wszystkiego, nawet farb i pędzli. Na wszystko musiał "Lwów" zapracować sam. Zamiast ma- lować - myliśmy, tak długo aż farba się nie zmyła. Zmywało się farbę możliwie delikatnie lekkim mydlikiem z nie- znaczną domieszką sody; potrzebna byka do tego ,jeszcze "puc bola". Straszne to, zniekształcone słowo oznaczało odpradhi nici hawelnia- nych używane na statku do zmywania farb i lakieru, laóre na drew- nianych nadbudówkach pokrywaly Się w czasie rejsu osmlcm soli. Zmywało się go bardzo ostrożnie tą "pucbol<~" zanurzo:n~ w słodkiej wodzie. 1 jedno, i drugie było dl,t "I,wow,~" luksusem. Zabiegi kosmetyczne naszego barku ruzpuczyllalialuy ud myci,i jab- łek na czubkach masztów. Jabłka, końce masztów i rej malowane były na biało, kolumny i reje na kolur cierllllużólty. Wszystko to należało obmyć teraz przed przyjściem do Gdyni słodką wodą i tą dawno wy- ezerpaną "pucbolą". Istniała w nas krucha nadzieja, że "Bosmanek" i żaglomistrz posiadają pewne zapasy tych skarbów ukryte w swych kojach. Żaglomistrz rozpoznawal dotykiem palców ratunek stali, z ja- lsiej figla była zrobiona, i jaki pe,dzel jest najlepszy. Wiadomo było, że najlepsze pędzle, najlepsze igły do szycia żagli, najlepsze ręka- wiczki do szycia płótna żaglowego i ta "pucbola" znajdują się pod poduszkami i pod materacami dwóch Janów. Świadomość, źe posia- dają to tuż koło siebie, pozwalała im spać spokojnie. Boja -'raglomistrza była umieszczona nad koją bosmana. Jeśli obaj odpoczywali, a któryś z nas przyszedł poprosić o ten skarb pierwsźej potrzeby, należało wyspowiadać się, co się stało z otrzymaną niedaw- no igłą, pędzlem lub nićmi. Jak jeden tak i drugi, gdy rozstawali się z dawanym nam przedmiotem, to dawali go "spod serca", żegnając wzrokiem swój skarb, który najpierw wszechwiedząca r4lca wyszu- kała pod poduszką lub pod materacem. Yod tym względem obaj byli zgodni, pomimo że powierzchownością i uspusuVieniem różnili się cał- kowici . Zgodnie też zmuszali nas do blagania u lcaidy ze schowanych pod rlir~li sharhów. Wynikało to jednak trocklę i z tego, że niektórzy z nas, gdy trafił się do roboty dobry p4dzcl lukl i~l., chcieli je za- chować na przyszły raz. Wiedzieliśmy, że kolega nasz "Starzec", mistrz igły, ma schowaną najlepszą rękawicę du szycia i parę naj- lepszych igieł, bo "nie wiedział, czy spotka go w życiu takie szczęś- cie, źe mu się znów dostaną do roboty". Na ogół WSZyscy woleli wy- słuchiwać strasznych przepowiedni o ich smutnej przyszłości niź od- dać pędzel, z którego nie wyłaziły włosy i nie odkręcała się nitka. W takich wypadkach każdy zdecydowanie twierdził, że "utopiłem" lub "spadł mi z rei do morza". Żaglomistrz był bardzo długi, chudy i lekki, a przy tym niesły- chanie zwinny. Po rejach i masztach chodził jak pająk, ale nie to nam w nim imponowało. Żaglomistrz spędził dwa lata na Antarktydzie w Ziemi Coatsów. Albo Morze Weddella. To była dopiero egzotyka. Od skarbów, na których spali, stokroć więcej ceniliśmy ich opo- wiadania. Godzinami słuchaliśmy o kilkumiesięcznej nocy, o ciąg- nących się setkami kilometrów górach lodowych, przypominających górę w Capetown, długich i płaskich, o żegludze w zawiejach śnież- nych, o niewiarygodnych mrozach i zmyślnych pingwinach. Niestety "perły" te również były nam skąpo wydzielane po długich naleganiach i prośbach, gdy udało się zdobyć miejsce m ich kabi- nie, na które wszyscy czyhali. 2 - Krabownik spod Somusierry IĄ u ;~, Żaglomistrz swe przemówienie do każdego z nas rozpoczynał od słowa "waju" - i tak to do niego przylgnęło, że ani się spostrzegł, I jak nie nazywano go inaczej, tylko "Waju". Był surowy. Nasze tłu- i ' marzenie, że nie zrobiliśmy czegoś "za dobrze", ponieważ "lenistwo jest rękojmią zdrowia", kończył uwagą: "Waju będziesz od tego le- nistwa w środku czysto zgniły". I . Kolega nasz Pigieł, który nosił to samo nazwisko co Waju, był od urodzenia artystą malarzem i często wolał podziwiać grę kolorów w czasie wschodu słońca niż szorować cegłą pokład. Jeśli żaglomistrz przyłapał nas na podobnym nieróbstwie, broniliśmy się mówiąc: "Za- I I Patrzyliśmy się na kuzyna żaglomistrza". Po takim oświadczeniu na- leżało bardzo szybko uciekać z zasięgu głosu żaglomistrza i zrezy- gnować przynajmniej na przeciąg dwóch dni ze słuchania opowiadań I o życiu na Antarktydzie. Bosmanek był niskiego wzrostu, od pięćdziesięciu jednak lat mu- siał ważyć znacznie więcej niż sto kilogramów. Podczas gdy żaglo- mistrz był aywym obrazem chudego "wilka morskiego", Bosmanek I I przypominał z wyglądu lwa morskiego, mógł również uchodzić za kra- ba lub żółwia morskiego. Dłonie jego już się nie rozchylały i były przedmiotem naszej szczególnej adoracji, zazdrości i podziwu. Pokry- wała je warstwa tak grubej skóry, że podejrzewaliśmy Bosmanka j o to, iż nie czuje już liny w ręku. Miał sumiaste wąsy, czerwonobrą- zowe policzki i wiecznie uśmiechnięte błękitne oczy małego dziecka. Dlatego twarde słowo "bosman" nie pasowało do Bosmanka. Za to i '. olbrzymia "pierś marynarska" - na lądzie to nazywają brzuchem - była naszym postrachem. Bosmanek potrafił nią przygnieść mocniej I j niżby się można było spodziewać, gdyż brzuch ten był bardzo mu- skularny, co wzmagało jeszcze nasz podziw. Po wantach i pertach, I linach rozciągniętych pod rejami, chodził Bosmanek jak gdyby z na- maszczeniem - wydatna "pierś marynarska" w niczym mu nie przeszkadzała. Kiedyś podczas sztormu fala wysadziła szkło iluminatora w ich ka- binie. Przechodzący koło niej uczeń posłyszał straszny ryk Bosman- ka. Otworzył drzwi i zobaczył go stojącego na stoliku i zatykającego brzuchem otwór. Fale uderzające o burtę musiały jednak potężnie bić w tę muskularną "pierś marynarską", ponieważ Bosmanek nie przestawał ryczeć, ratując jednocześnie "Lwów" od zalania wodo. Wspólnymi siłami opano~·ali sytuację. Wyrwali okrągłe siedzenie I stołka, owinęli je kocem i zatkali nim iluminator, podpierając jed- i nocześnie drągiem. Bosmanek był skarbnicą pieśni marynarskich przy każdej zbioro- ~·ej pracy na pokładzie, gdy zachodziła konieczność zgranego wysił- i lcu wielu osób. Były więc piosenki na długie pociągnięcia i na krótkie, i na sztormową pogodę, i na świeży wiatr, nocne i dzienne, na kabe- stan i na fał obermarsa. W takich momentach Bosmane)z promienio- wał. Usiłowaliśmy pomagać mu, ale wysiłki nasze były bardzo bla- de. W pieśniach Bosmanka słychać było długie lata pracy spędzone na żaglowcach w podróżach dookoła Cabo das Tormentas lub Tierra del Fuego. Bosmanek najlepiej znał porty wschodniego wybrzeża Afryki. W każdym z nich spędził wiele miesięcy. Jeśli Antarktyda należała w naszym pojęciu bezapelacyjnie do Waju -- to całą Afrykę jedno- myślnie przyznawaliśmy Bosmankowi. W wyobraźni naszej Bosmanek długie lata spędził wśród plemion murzyńskich, znał wiele ich obyczajów. Dzięki swej znajomości "ję- zyka murzyńskiego" Bosmanek stał się naszym nauczycielem. Był to chyba jedyny nauczyciel lingwista na świecie, który potrafił w mgnie- niu oka nauczyć języka w mowie, wymowie i piśmie, i lubił, gdy je- go uczniowie tym językiem z nim się porozumiewali. Przyswojony przez nas słownik Bosmanka nie był sprawdzany przez żadnego lin- gwistę, ale służył nam wystarczająco dobrze do porozumienia się z Bosmankiem. Gdy się chciało wyrazić najwyższy podziw, zadowolenie, zachwyt, adorację, uwielbienie i w ogóle wszystko co było pozytywne, dobre, miłe, przyjemne, mogło to być wyrażone jednym zdaniem: O! Mu- -Ku-Ru! Przeciwieństwem było wszystko to, co niedobre, złe, zepsute, gorz- kie, brzydkie, niesmaczne, rozpaczliwie nieprzyjemne, godne pożało- wania, beznadziejne, co wyrażało żal lub sytuację bez wyjścia - na to się mówiło z bardzo rozmaitą intonacjy: A! Moj-Kv-Ka! Jeśli nie było to ani jedno, ani drugie, można było skwitować sy- tuację powiedzeniem: No Kucziwa. Oznaczało to: nie wiem, nie rozumiem, nie umiem, nie potrafię, nie mam o tym najmniejszego wyobrażenia, nie mam o tym pojęcia, nie dam ci odpowiedzi, radź sobie sam, uważaj jak lepiej. Tym językiem mogli porozumiewać się z Bosmankiem tylko ci, któ- rych sam tego nauczył. Słowo takie powiedziane przez tego, którego Bosmanek sam osobiście nie wtajemniczył w znaczenie tych wykrzyk- ników, było uważane za wielki nietakt. Jeśli była uroczystość, rocznica, podniesienie bandery na "Lwowie", rocznica przejścia równika, wówczas można było usłyszeć marsze w wykonaniu żaglomistrza i Bosmanka. Żaglomistrz grał na harmonii ręcznej, Bosmanek używał wyłącznie murzyńskiego tam-tamu, prze- ważnie byla to duża pokrywa od głównego kotła, w którą uderzał marszpiklem lub fitem. W dniach powszednich oba te narzędzia słti- żyły do robienia splotów na linach stalowych i włókiennych. Trudno było powiedzieć, kto grał lepiej. Obaj byli artystami. Większość z nas uważała, że Bosmanek jest mistrzem nad mistrzami. Wielu ludzi po- trafi mistrzowsko grać na harmonii, ale wydobyć odpowiednie dźwię- ki, w których czuło się rytm całej Afryki, na to trzeba było spędzić przynajmniej kilkadziesiąt lat na żaglowcach, i to znaczną część przy wybrzeżach Afryki lub na jej rzekach. 18 2, 19 Zbliżała się Gdynia. Pozostały do obmycia nadbudówki na pokła- dzie rufowym, pociągnięte lakierem. Należało to zrobić bardzo deli- katnie za pomocą miękkiej nowej "pucboli" i słodkiej wody. Wszy- stkie szmaty prywatne już dawno zużyliśmy na te potrzeby - w ka- belgatach były pustki. Mieliśmy nadzieję, że na pewno Bosmanek ma jeszcze gdzieś pod głową przynajmniej jedną uncję tych bawełnia- nych odpadków. Wysłany po nią stanąłem przy koi Bosmanka, który wypoczywał jeszcze po nocnej wachcie. - Panie bosmanie - zacząłem błagalnie - została do obmycia na- wigacyjna, ale nie ma nigdzie ani kawałeczka "pucboli", może pan bosman da jeszcze choć garsteczkę. Bosmanek siadł na koi i słuchał mojej prośby, kiwając swą okrągłą głową. - Może pan bosman poszuka jeszcze pod poduszką, może gdzieś zostało trochę niezauważonej "pucboli". Skończylibyśmy sprzątać je- szcze przed śniadaniem. Nawigacyjna aż popielata od soli. Cała na- dzieja w panu, panie bosmanie. Żaglomistrz powiedział, że on już nie ma nigdzie i przysłał mnie do pana. Jak pan bosman nie da, to ta na- wigacyjna zostanie taka pokryta solą. Czekałem na skutek mego rozdzierającego przemówienia. W my- ślach widziałem, jak Bosmanek się przekręca na bok i szuka pod poduszką lub materacerm. Nie mógł przecież dopuścić do szorowania lakieru szczotką lub płótnem żaglowym. Ale Bosmanek siedział nieporuszony. Błękitne jego oczy przestały się uśmiechać. I naraz usłyszałem straszny wyrok: - A! Moj-Ka-Ka! A! Moj-Ka-Ka! Zabierałem się do wyjścia, gdy usłyszałem głos Bosmanka: - Czekaj! W jego oczach zobaczyłem naraz tyle wesołości, że ucieszyłem się na sam widok ich promiennej radości. Pełen ulgi widziałem już Bos- manka przewracającego się na swą "marynarską pierś" i wydostają- cego z tajemniczego zakątka olbrzymi kłąb pożądanej "pucboli". Nic podobnego nie nastąpiło. Bosmanek złapał się za rękaw swej ogromnej nocnej koszuli i po kilku potężnych szarpnięciach cały rękaw zsunął się z atletycznej jego ręki. Siedział tak w postrzępionej koszuli, uśmiechając się pod wąsem. Podając mi zwinięty materiał powiedział: - Masz! Uczułem naraz, że robi mi się koło serca bardzo ciepło i poko- chałem Bosmanka tak samo jak "Lwów". Nie mogłem inaczej wy- razić Bosmankowi swego ućzucia i wyszeptałem: - O! Mu-Ku-Ru! ORNITOLODZY Silny wiatr dmący z wejścia do Kanału Angielskiego zmusił nasz stary żaglowiec szkolny "Lwów" do rzucenia przy wschodnim wy- brzeżu Anglii kotwicy, by przeczekać zmianę kierunku wiatru. Młod- si oficerowie "Lwowa", będący starszymi kolegami uczniów zaokrę- towanych na tę podrói, mieli odmienne zdanie co do tego czekania na wiatr aniżeli komendant i starszy oficer. - Zamiast nudzić się na kotwicy, poszlibyśmy dookoła, to znaczy pomiędzy Szetlandami i Wyspami Owczymi - mówili. - Obeszli- byśmy z daleka cmentarzysko żaglowców, Biskaje, a nie czekali na poniżające dla nawigatora zmiłowanie wiatru. Tegoroczni absolwenci, którzy odbywali swą ostatnią podróż na białym barku szkolnym, szykując się do egzaminu praktycznego, go- rąco popierali starszych kolegów-oficerów. Podróż "dookoła" Szkocji to jednak szmat drogi, nawet w porów- naniu do całej tegorocznej podróiy, której terminów musieliśmy do- trzymać. Szliśmy na Morze Czarne do Konstancy, gdzie mieliśmy - na specjalne zaproszenie młodocianego króla Rumunii, siedmiolet- niego Michała - swą obęcnością uświetnić rumuńskie Dni Morza. To przypadkowe miejsce zakotwiczenia naszegó barku szkolnego było wyjątkowo zajmujące, ponieważ wskutek pływów bezustannie zmieniał się tutaj kierunek i szybkość prądu, jak również głębokość, która pozornie nigdy nie odpowiadała głębokości podanej dla tego miejsca na mapie. W nawigacyjnej uczniowskiej kipiało od wertowania atlasów prą- dów, tablic pływów, roczników astronomicznych i tablic nawigacyj- nych. Każdy absolwent musiał kilka razy przeprowadzić własnoręcz- nie sondowanie i zanalizować różnicę pomiędzy głębokością podaną na mapie a odczytaną przy sondowaniu. Były to tak zwane ćwicze- nia "redukcji sondy" i "zera mapy". Zero mapy - ta tajemnicza naz- wa oznaczała poziom morza, do którego odnoszą się głębokości podane na mapie morskiej. Poziom morza zależny od chwilowego pływu stwarzał warunki do dyskusji, który stan wody uważać za niski, i wo- bec tego każde państwo morskie uważało za punkt honoru podawać odmienny dla swych wybrzeży ku niewymownej męce uczniów szkół morskich. 21 'Ij I'i I, p ~I i ~i w...., W nawigacyjnej było słychać przeważnie głosy dwóch "wiecznie" ze sobą się kłócących - Dyzia i Pigła. - Jak ci się już wszystko będzie zgadzało do jednej tysięcznej mi- limetra, to ci rozwalę ten genialny umysł - pienił się Dyzio. Pigieł, sluchając obietnic Dyzia, uśmiechał się niefrasobliwie i głoś- no zachwycał się swymi genialnymi wynikami obliczeń. - Dyziu, posłuchaj tylko, wyliczyłem z dokładnością do pół minu- ty moment wysokiej wody w odniesieniu do Dover, interpolację prze- prowadziłem z dokładnością do jednej tysięcznej, obliczyłem dla tego momentu odległość księżyca i słońca od ziemi oraz ich deklinację do dziesiętnych minuty, wziąłem pod uwagę warunki atmosferyczne i pływ burzowy oraz wszystkie wiatry mogące mieć wpływ na stan wody tutaj i wiejące w ciągu ostatniego tygodnia przy zastosowa- niu spirali Ekmana. - Pigiel, przestań. Przestań, bo nie wytrzymam! - krzyczał Dy- nio tak głośno, że słychać go było na całym pokładzie. Ale Pigieł w dalszym ciągu upajał się swymi obliczeniami i swą genialnością nie docenianą przez żadnego z kolegów. Dotychczasowe jego wyczyny przyniosły mu w rezultacie przydomek "Pigłu", które to słowo powtarzane szybko raz po raz ujawniało jego istotne zna- czenie. Wówczas jeszcze nikt w nim nie podejrzewał światowej sławy malarza, którego wystawę będzie otwiera) Bernard Shaw, nikomu nie przeszło przez myśl, że Pigieł wystawi swe obrazy w Royal Aca- demy i jako nadworny malarz królowej Elżbiety II odbędzie z nią podróż na Bermudy. Na razie Pigieł potwierdzał swym gadaniem przysłowie perskie, że "dobry kogut w jajku pieje". O tym pianiu w jajku Sforna piał ułożony przez siebie dwuwiersz: Wielki Pigłu jestem JA, Wnet miraże wam pokażę. O! La! La! W tym okresie Pigieł potrafił wyrażać swe miraże biegle w trzech językach, oprócz rodzimego. Według słownictwa tego samego Sforny Pigieł z jednakową latwością "naigrywał się" na fortepianie i skrzyp- cach, "gimnastyko~~ał się" dyrygując orkiestrą kameralną, którą sam zorganizował werbując do niej co muzykalniejszych kolegów, oraz ilustrował podręczniki wydawane przez wykładowców Szkoły Mor- skiej, piórkiem i tuszem wyczarowując wspaniałe żaglowce. Z czasem żaglowce te znalazły się w wydanych przez Pigła w języku angiel- skim książkach pt.: Jak malować żagle i morze oraz Jak malować swój statek. Zdolności i oryginalność, a zwłaszcza nos i umiejętność władania szpadą, przyczyniły się do tego, że wielu chciało w nim widzieć sd- bowtóra Cyrano de Bergerac. Sforna dowodził, że nos Pigła przypomina żagiel topsel, którego w odpowiednim momencie, przy nadchodzącej burzy życiowej, Pigieł 22 nie potrafi zwinąć, co powoduje częste dryfowanie calej jego osoby w stylu Casanovy i nie mnie j. czarująco. Najwspanialsze jednak były Pigła paczki żywnościowe otrzymywa- ne z domu. Prze~~ażały w nich, nigdzie nie spotykane, kabanosy. Slo- rza twierdził, że są tak długie jzak sarn Pigieł i jego soliter, który nie pozwala Pigłowi zmienić wyglądu chodzt3cego żywego obrazu ghodu w Indiach. Jeśli paczka żywnościowa dla Pigła została dostrzeżona na czas, to bywał on natychmiast wiązany. Kabanosy swoje oglądał wyłącz- nie z daleka, a Sforza tłumaczył mu, że marnotra~~stwem byłoby karmienie takimi pysznościami solitera. Soliter ten był zrodzony z bujnej wyobraźni Sforny, absolwenta szkoły filmowej. Jeśli podczas podnóży nie kołysało zbytnio, Sforna grał z powodzeniem rolę oficera nawigacyjnego. Podczas kołysania grywał, również z powodzeniem, czlowieka obezwładnionego chorobą morską, sam jeden na scenie, w którą zamienia) się nie lubiany przez nikogo szpitalik okrętowy. W szpitalnej koi grywał także rolę szczęśliwego Tantala sycącego się widokiem przyjaciół raczących się sporządzanymi specjalnie na je- go podróż sarnimi cąbrami, szynkami dzików i wielu innymi specja- łami, gdyż od rodziny Sforna z błot pińskich otrzymywał przed wyj- ściem w podróż olbrzymie zapasy, tak j.rl= gdyby wyruszał na wy- prawę krzyżową. Poleskie ostępy kryły tyle zwierza, że specjały te były tam dosłownie "bezcenne", ale na statku ich "bezcenność" na- bierała potocznego znaczenia. Przy koi Sforny kłócili się często, ale już na zupełnie inne tematy, Dynio i Piegieł. Kiedyś tematem kłótni Dynia z Pigłem były ptaki. Dynia interesowały stale takie kwestie, jalc przyczyny dlugości szyi żyrafy, dlaczego słoń ma trąbę lub czym lot jaskółki różni się od lotu wróbla. Szukał na te męczące go pytania odpowiedzi czytając dzieła Darwina w języku francuskim. Sforna, który znał nieorna) na pamięć wszystkie opowiadania morskie Claude Farrere'a i Pierre'a Loti, nie darzył sympatią Darwina i wyrażał obawy, że Dynio. oddający się z zapałem studiom nad dowodzeniami Darwina, zechce sprawdzić to wszystko, czego się naczytał i gotów zamieszkać na stałe na jakimś drzewie w Afryce, by stać się praprzodkiem. Pigła interesowała wyłącznie barwa upierzenia ptaków, podobnie jak i barwy kwiatów. Przyczyn tworzenia się barw dopatrywał się w kształcie ich właścicieli i szerokości geograficznej miejsca ich za- mieszkania, według wyimaginowanej przez siebie t e o r i i r ó w n o- w a g i b a r w. Dynio wyprowadzał wszystkie barwy od przystosowa- nia się do warunków życia. Sforna z przejęciem obalił teorie obu opo- wiadaniem o wspaniałej kolekcji wędrownych ptaków brodząco-be- kasowatych Machetes Pugnax, których rzadkie okazy posiadali jego znajomi osiadli wśród bagien Pińszczyzny. 23 - Pigłu - mówił Sforza - jakaż równowaga barw, skoro ani jeden samiec tego samego kształtu nie posiada tego samego koloru upierzenia podczas godów. A według twojej teorii, Dyziu, akurat na szerokości błot pińskich muszą w maju zjawiać się te ptaki i każdy z nich musi się ubrać na ten okres w odmiennego koloru kapturek i kryzę. Miraże. Jakie przystosowanie się do warunków życia, jeśli podczas toków potrafią godzinami wyczyniać wszystko na niby, uda- jąc najbardziej zażarte walki, Nie widziałem jednak nigdy, żeby pod- czas takiej walki jeden z nich skrzywdził drugiego. Wspaniali akto- rzy, nawet nie rycerze podczas turnieju, potykający się dla przypo- dobania się swej damie serca. Ich damy przyglądają się tym harcom, ale każdy z nich posiada tych dam kilka. Słabością Dyzia, odrywającą go od studiów nad dociekaniami Dar- wina, były dzieła Gockiego, których pełne wydanie w oryginale wo- ził stale ze-sobą. W osobie Dyzia nie podejrzewano przyszłego profe- sora ekologii, a najmniej - przyszłego dostojnika. Nie kończące się dysputy pomiędzy Dyniem i Pigłem zmieniały swój temat w zależności od miejsca, w którym były prowadzone. Podczas przedłużającego się postoju w oczekiwaniu na wiatr sprzeczki w nawigacyjnej były coraz żarliwsze: - Pigłu, jeśliś taki mądry, powiedz, jakie jest zero mapy przyjęte przez Japonię. - brednia najniższa niska woda - bez zająknienia odpowiedział Pigeł. - Miraż, Pigłu. Miraż - cieszył się Dynio. - Nic podobnego. In- dyjska niska woda syzygij na. No, ale powiedz wobec tego, jakie jest zero mapy przyjęte przez Indie Holenderskie? No? - Indyjska niska woda syzygijna - powtórzył Pigieł usłyszane przed chwilą od Dynia zero mapy japońskiej. - I znów twój miraż nad miraźe. Nawet nie śniłeś nigdy o takim zerze. Średnia półroczna najniższa niska woda. Ale do trzech razy sztuka. Powiedz, Holendrzy... - Odczep się, Dyziu - zirytował się Pigieł. - Daj mi spokój. - Oho' Nie dam - znęcał się nad nim Dynio. - Jak ci znów wypadnie dokładność stanu wody do jednej tysięcznej milimetra, to cię jeszcze raz przeegzaminuję, choć i tak stwierdziłem, że nic nie umiesz. Na szczęście "Lwów" wybrał kotwicę i ruszył przez Kanał Angiel- ski z wizytą do siedmioletniego króla. Wszystkie zajęcia mogące się przydać absolwentom w przyszłości, a nawet stawianie i zwijanie żagli, były wykonywane z zapałem, na- tomiast mycie, malowanie i czyszczenie mosiądzu należały do prac objętych ukutym w szkole powiedzeniem: "Lenistwo jest rękojmią zdrowia". Jeśli któryś z absolwentów nie piastował godności starsze- go nawigacyjnego lub służby bosmańskiej, to zanim przyszła jego kolej na jedno z tych stanowisk, uważał siebie za pasażera wolnego od robót porządkowych. Wobec tego że w tym roku było o kilku ab- solwentów więcej niż godnych ich stanowisk, wolni od służby wymy- ślili samobójczą zabawę podczas wachty. W odpowiednim momencie jeden z nich ukazywał się na ścieżce życia komendanta i to z ręka- mi nie zajętymi pracą. "Wybrańca losu" typowano oczywiście drogą losowania. Pozostali za najbliższą nadbudówką obserwowali straszli- wy moment rzucenia się komendanta na poświęconą mu ofiarę. Przerażenie ofiary było zawsze wielkie, ponieważ komendant nie znosił na pokładzie ludzi, którzy nic nie robili. Co prawda etykieta morska była na statku przez wszystkich ściśle przestrzegana i w miej- scu, gdzie ktoś pracował, nigdy nikt nie przebywał bezczynnie, a jeśli go zaskoczono śpiącego i odpoczywającego nawet przed wachtą, ka- żdy natychmiast przykładał ręki i pomagał "pracerzom". Komendant jednak doskonale wiedział, że część absolwentów jest nieuchwytna i zabijał czas polowaniem na sztuki bardziej wyrafinowane w próżno- waniu. Po upolowaniu absolwenta nigdy nie było wiadomo, jakimi droga- mi potoczą się myśli komendanta i co z tego wyniknie. Bardzo czę- sto wszystko zależało od miejsca spotkania z przeznaczeniem, miejsce zaś ustalano z góry. Tytuł komendanta statku szkolnego przywędrował z francuskiej marynarki i znalazł z łatwością zastosowanie na "Lwowie", ponie- waż starszy i drugi oficer byli - podobnie jak i komendant - kapi- tanami żeglugi wielkiej. Mówienie do nich "panie poruczniku" było degradowaniem ich zasłużonej rangi. Tytułowanie wszystkich ka- pitanami naruszało bezapelacyjne prawo do tego tytułu zawarowane dla kapitana statku, wywołując niezadowolenie wyrażane przez po- przedniego kapitana zdaniem: "Znaczy tytułomania". Obecnie tytuł komendanta jasno określał stanowisko i godność pozwalając jedno- cześnie na odpowiednie tytułowanie starszego i drugiego oficera. Obecny komendant dzięki swej przygodzie z łodzią podwodną - na której dobrowolnie zatonął, by nie zostawić bez dowództwa załogi, po czym po opanowaniu paniki z leżącej już na dnie łodzi wyrzucił na powierzchnię pozostałych przy życiu ludzi i wydostał się sam - miał nieograniczony kredyt na "rozszarpywanie" rzuconych mu ofiar. Ofiary żaś nie miały prawa nosić w sercu urazy do komendanta za wysłuchane przymiotniki dotyczące ich osoby. To była gra. Według Sforny siła komendanta miała swe źródło w lęku przed nim, podobnie twierdzili Murzyni we Wschodniej Afryce, że "lęk przed lampartem jest jego siłą". Sam Sforna, gdy los przeznaczył go na ofiarę, przed nadchodzącym komendantem przysiadł ze strachu na pokładzie, łapiąc się dwoma rękami za bezlitośnie gładkie i czyste deski pokładu. Gdy straszny krzyk: "Dlaczego nic nie robicie?" przeniknął przez ciało Sforny, ten odzyskał nagle mowę i wyjaśnił, że właśnie szuka przecieku na pokładzie, że właśnie w tym miejscu zawiodło kalfatro- 24 25 wanie, to znaczy uszczelnienie przestrzeni pomiędzy deskami za po- - AAAAaaaa!!! - zawirowało w powietrzu. - Powtórzcie, coście mocą pakuł i specjalnej masy zwanej pakiem. Że właśnie on, Sforza, powiedzieli! - wyrzucił z siebie purpurowy komendant. czuje się powołany do wyszukania tego zupełnie niewidocznego dla - Słucham, czy idzie, panie komendancie. Słucham, czy nie pop- oka przecieku, ale przeciek bez wątpienia jest, ponieważ w tym miej- suty. scu woda kapie mu do hamaka. Na to posypał się na Dyzia grad przymiotników i porównanie do Sprawa ta niesłychanie zainteresowała komendanta, labry natych- smacznego ryjącego czworónoga, który -- według komendanta - miast kucnął obok Sforzy, by lepiej zobaczyć to słabe miejsce swego miał tak samo znać się na pomarańczach, jak Dyzio na termometrach. statku. Przeciek był tym ciekawszy, że kalfatrowanie wykonał przed Komendant nie używał polskiej łaciny, przekładając nad nią gre- miesiącem doskonały specjalista od tych spraw, cieśla okrętowy Ow- ezyznę. Schowanych za nadbudówką absolwentów uderzyło w uszy sik, Nad głową nieszczęsnego potomka Sforzów i Bogu ducha win- nowe słowo idiotropos, w dźwięcznym języku rodzimym Odyseusza nego cieśli zawisła groźnie burza. Szczęściem nagła zmiana wiatru znacz$ce tyle co "osobliwy". zmiotła nagromadzone chmury. Wobec tego że termometr nie powinien się był znajdować na ro- Sforza twierdził, że poświęcił Owsika, by uratować swoje życie. strach, zainteresowanie komendanta przeniosło się szybko z Dyzia na Komendant nigdy nie wracał do rzeczy przeszłych, przyszłość przy- domniemaną osobę mogącą tam zostawić termometr. Pozostawione nosiła tyle nowych i ciekawych spraw, że na tamte nie miał po pro- wiadro natychmiast naprowadzilo gromowładną falę n:z barki roz- stu już czasu. trzepanego młodszego nawigacyjnego, do którego należało mierzenie Była jednak jedna rzecz, która komendanta stale drażniła i o któ- temperatury wody, dzięki czemu Dyzio obronną ręką zszedl z rost-- rej pamiętał -- to ubiór Dyzia. Ubiór, który w zasadzie niby niczym rów do codziennego życia na "Lwowie". " się nie różnił od ubioru pozostałych kolegów. Każda jednak jego część do- Lawirując wśród wysp greckich i białych szkwałów, "Lwów miała swoistą indywidualność, podobnie jak i sam właściciel, i żyła tarł do Morza Czarnego złożył w przewidzianym czasie wizytę mło- swoim odrębnym życiem. Pomimo że wszystko było uszyte specjal- docianemu królowi, zabrał nowy narybek kąndydatów i r2czo za- nie na Dyzia, całość sprawiała wrażenie wrócił do domu, zatrzymując się ra chwilę dla odpoczynl~u w Algie- że została zdjęta z kogoś , rze. Egzotyczna bandera "Lwowa" i jego wiek wzbudziły ogromne innego. Komendant nie mógł się pogodzić z wyróżniającą się rody- widualnością ubioru Dyzia, toteż między nim i Dyziem dochodziło zainteresowanie najwyższych sfer Algierii. Możność zwiedzenia sta- często z tego powodu do ożywionej konwersacji. A pox;ieważ w ta- rego żaglowca, pod nigdy nie widzianą banderą, przyciafrnęła nawet, kich rozmowach głos Dyzia przypominał dziwnie głos komendanta sfery dyplomatyczne w osobach kilku dystyngowanych pań i panów. przypadkowi słuchacze mieli zawsze dużo uciechy. Sylwetka przygotowanego do wyjścia na ląd Pigła przypominała W podróży tej Dyzio wylosował miejsce na rostrach, na których Podbipiętę z ogolonymi wąsami i zwróciła na siebie uwagę oficera stał szybkobieżny dziesięciowiosłowy kuter reprezentacyjny. Całe służbowego, który natychmiast przydzielił Pigła do oprowadzania dy- rostry były w zasięgu wzroku komendanta stojącego na rufie. Dyzio, plomacji po statku. Właśnie całe towarzystwo stalo na rufie "Lwo- zgodnie z zasadami gry, stanął na rostrach i stał na nich tak długo wa", podziwiając strzelistość jego masztów i pajęczynę olinowania, bezczynnie, aż komendant zainteresował się jego osobą. Aby od- gdy nie opodal spadł jakiś ptak zmęczony długim lotem nad morzem. wrócić uwagę od swej garderoby, która stale była tematem dyskusji Panie pierwsze zwróciły na niego uwagę, zainteresowane pięknym i zyskiwałz sobie coraz bardziej ujemną opinię, Dyzio zlapał do ręki upierzeniem. Ptak bezsilny leżał na pokładzie. nieopatrznie pozostawiony na rostFach termometr do mierzenia tem- Pigieł, zgadując życzenie pań podniósl ptaka i usiłował zademon- peratury wody. Na pokładzie pod rostrami leżało jeszcze płócienne p ę j g y j j p j ę g strować roz i tość e o skrz deł. W te same chwili o uwił si o wiadro, jedno z tych, jakie wyrabialiśmy na statku. Dynio, udając niony ciekawością Dynio ze służbowej wachty. W wiekowym drelichu, że nie widz? zainteresowania komendanta swoją osobą, rrzyłożył so- zmęczony, był owocem zakazanym na rufie podczas wizyty zwiedza- bie termometr do ucha. jących i to w obecności komendanta. Na ten widok komendant zamołał wielkim głosem: Po historii z termometrem Dynio nie istniał w wyobraźni komen- - Chaleraa! Co wy robicie? dama jako homo sapiens mariniensis, i należał już, przez swe zainte- "Cholera" w żadnym wypadku nie odnosiła się do Dynia. I3ył to resowanie Darwinem, do praszczurów ludzkiego rodu. Widząc go te- radosny okrzyk myśliwego przekonanego, że zwierzyna mu nie uj- raz ubranego w coś co kiedyś można byto nazwać drelichem, komen- dzie. Był to wykrzyknik przyjazny. lont poczuł w sobie wzbierającą nawałnicę. Dynio zaś, gdy usłyszał - Słucham, czy idzie, panie komendancie! - swym podobnym do skierowane do Pigła pytanie, na które ten nie mógł odpowiedzieć, komendanta głosem odkrzyknął Dynio. przejęty widokiem leżącego na jego rękach ptaka, zaczął płynną i po- 26 27 . i' n a W i r~:~.~ r ~ 7 m prawną francuszczyzną ,objaśniać pochodzenie ptaka, jego zwyczaje i przyczynę obecnej tragedii. Wymienił cały rodowód po łacinie i tak się zapamiętał w opisywaniu tego rzadko spotykanego okazu, że za- pomniał o komendąncie. Mówił z taką werwą i znajomością przed- miotu, że oczarował całe towarzystwo. Pytania już teraz sypały się jedno po drugim. Dyzio był w swoim żywiole. Pokazywał kształty pazurów i dziobu, upierzenie i cechy charakterystyczne dla tego ga- tunku. Gdy była mowa o barwach, musiał odstąpić na chwilę głosu Pigłowi, który rozwinął przed słuchaczami swoją teorię równowagi barw. Całe towarzystwo na rufie wydawało się nie dostrzegać niedostat- ków w ubiorze Dyzia. Wszyscy byli wyraźnie zdumieni nieoczekiwa- nym wykładem i jego wysokim poziomem. Gdy wyczerpał się cały temat przelotnego ptaszka, uśmiechnięty i zadowolony komendant spytał Dyzia: - Który z wąs lepszy ornitolog, on czy wy? - mówiąc to wska- zał na Pigła. - On - bez chwili namysłu odpowiedział Dyzio. - Mnie się wydaje, że chyba wy - uśmiechając się pod wąsem powiedział komendant. - Bo wy cały czas mówiliście. - O nie, on jest lepszym ornitologiem, panie komendancie - upie- rał się Dyzio. - Dlaczego on? - dziwił się komendant. - Czy on też tak dużo studiuje jak wy? Czy więcej od was? - pytał dalej. - Nie, panie komendancie - odpowiedział Dyzio - ale on zjada jajecznicę z trzydziestu jaj, a ja tylko z piętnastu. Dalsza rozmowa, pomimo obecności bardzo dystyngowanego to- warzystwa z dyplomacji, zakończyła się wybuchem śmiechu, z które- go można było jednak wyłowić dźwięk grecki, przypominający okreś- lenie "osobliwy". WIATR W ciągu ośmiu dni bezustannego wschodniego wiatru mieliśmy możność doznać wszelkich wrażeń będących ongiś udziałem żeglarzy na dużych żaglowcach, a uzależnionych od humorów ich kapitanów. Można by je zawrzeć w granicach określonych nazwami: okręt-pie- kło i pływający dom rodzinny. Kapitan naszego szkolnego żaglowca, podobny łudząco do współ- czesnego mu komika filmowego Maxa Lindera, był tylko odrobinę mniej zabawny od tego popularnego artysty. Posiadał natomiast ge- nialną umiejętność błyskawicznego przechodzenia od nastroju kapi- tana na okręcie-piekło, wołającego wielkim głosem: "Kobiety mam zamiast oficerów! Trzy dni już jesteśmy w morzu, a jeszcze nie wi- działem krwi na pokładzie!" do nastroju żony kapitana na pły- wającym domu rodzinnym, troszczącej się nie tylko o załogę, ale i o przygodnie opadłe na statek ptaki. Nie należy tu mylić "pływa- jących domów rodzinnych", na których surowe życie marynarskie łagodzone było ciepłem domowego ogniska przez żony kapitanów ob- darzone wielkim i dobrym sercem, z "kurzymi fregatami", gdzie rządziły również żony kapitanów, lecz całkowicie pozbawione serca. Mieliśmy na stażu w tym rejsie oficera marynarki wojennej o go- łębim sercu, co zadecydowało, iż podjął się on opieki nad kilkoma gołębiami, które - zabłąkane na Atlantyku - opadły na pokład naszego żaglowca idącego na Morze Czarne. Podczas wykonywania zwrotu przez sztag, gdy cała załoga stała przygotowana do brasowa- nia foka, to jest obrócenia wszystkich rei na przednim maszcie za pomocą lin zwanych brasami, usłyszeliśmy oczekiwaną komendę wy- daną wielkim głosem przez kapitana za pomocą tuby mosiężnej, wyczyszczonej do granic wytrzymałości metalu: - Fok doookołaaaaa! I zaraz następnie ten sam głos dodał: - Panie Popieeel! Dlaczego gołębie wody nie maaaająą? W ciągu tego strasznego tygodnia każdego ranka na kursie nord ukazywały się przed bukszprytem naszego żaglowca wierzchołki gór Siewa Nevada zaróżowione promieniami słońca. . W nocy, na kursie south przed bukszprytem mrugało do nas światło latarni morskiej 29 Alboran. Wszystkie nasze zwroty przez sztag, wykonywane co sześć godzin podczas lawirowania na południku wysepki Alboran, nie da- wały pożądanego rezultatu: wschodni wiatr nie pozwalał na przebicie ;! się na szersze wody Morza Śródziemnego. Jak wskazówka w zegarku, co sześć godzin bukszpryt pokazywał zidentyfikowany już przez nas szczyt Cerro de Mulhacen, a następnie - Alboran, 'latarnię morską i ~~ lub jej światło. j Przez pierwsze cztery dni z zapałem ćwiczyliśmy oversztagi opro- mienione miłym uśmiechem naszego kapitana. Piątego dnia jego hu- mor uległ gwałtownej zmianie. Kapitan zaczął szukać winnych te- go, że już piąty dzień nie moźemy się posunąć nawet o jeden kabel na wschód. Winni okazali się przede wszystkim sternicy, bo nie dość ostro ste- rowali na wiatr, oraz wszyscy uczniowie, bo zbyt opieszale braso- wali reje. Wobec tego przy każdym zwrocie traciliśmy to, cośmy zyskali przez sześć godzin posuwania się, teoretycznie kursem sie- dem rumbów do wiatru. II Kapitan zaczął szaleć. Strasznym głosem obwieszczał nam, że nic ii nie umiemy robić, że będzie sam chyba za nas sterował. Każdy się I` dowiadywał, że wszystko co w tej chwili wykonuje, jest zrobione nie po marynarsku, bez pojęcia, źle. I wtedy któryś z uczniów w chwi- !f li największego krzyku kapitana zaśpiewał: - Pyton szaleeeeeje! Pyton szaleeeeeje! Od tej chwili kapitan został Pytonem. Gdy po dokonaniu porannego zwrotu wachta nasza zajęta była zmywaniem i szorowaniem pokładu na rufie, w otwartych drzwiach prowadzących do kajutkompanii ukazał się kapitan: - Aaaaa, chalera! Nawet myć nie umiecie porządnie! Szczotki nikt nie wie, jak trzymać!!! Nie dokończyliśmy słuchania opinii o naszej pracy. Wszyscy jak jeden mąż rzuciliśmy szczotki i biegiem pognaliśmy na dziób, pod bak - de naszego ustępu, śpiewając po drodze: - Pytón szaleeeje! Zaledwie zatrzasnęliśmy drzwi "budynku bez okienek i kominka", usłyszeliśmy tupot nóg biegnącego za nami oficera wachtowego. Na- tychmiast złapaliśmy za klamkę nie pozwalając mu wejść do środka. Czwarty oficer był naszym starszym o jeden rok kolegą. Trzymaliś- my drzwi mocno, więc musiał rozpocząć z nami pertraktacje: - Chodźcie na pokład - namawiał - wracajcie do roboty! - O, nie! Nie może tak być! Zapędź wpierw Pytona pod pokład! - Zwariowaliście?! - Zapędź Pytona! Umrzemy tu z głodu, ale nie wyjdziemy, za- nim go nie zapędzisz pod pokład. Innego wyjścia nie ma! Nie mogąc się z nami dogadać, poszedł na rufę. Miał tak grobowy wyraz twarzy, że P3~ton, posiadający dobre serce, zaniepokoił się na- tychmiast: - Nu, co się stało? - spytał. - Wachta boi się pana kapitana! - Dlaczego się boją? - Pan kapitan powiedział, że nic nie umieją robić, więc się boją. Sobowtór Maxa Lindera uśmiechnął się: - Nu, to ja pójdę do kabiny. Do naszego przybytku zastukał uczeń nawigacyjny z radosną wieś- cią, że nie ma już Pytona na pokładzie. lNróciliśmy do roboty i szybko zabraliśmy się do szorowania pokładu. Musieliśmy się spieszyć, by odrobić stracony czas. Akurat gdy już wszystkich ogarnął zapał do pracy, ukazał się na pokładzie kapitan. Na jego widok, bez komendy, rzuciliśmy szczotki i pędem zbiegliśmy po trapach prowadzących na śródokręcie, by skryć się pod bakiem. Doszedł nas radosny okrzyk: - Chalem! Naprawdę się boją! Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy naszego kapitana wchodzącego do pomieszczeń oficerskich. Wróciliśmy do roboty. Wiatr wciąż nie zmieniał kierunku: east, stale east! Po południu wydało się nam, że szał Pytana doszedł do szczytu. Z okrzykiem: "Chalera! Trzeba złożyć ofiarę, żeby wiatr się zmienił! ", nim ktokolwiek zdołał się zorientować, zerw ał z siebie wspaniałą olb- rzymią lornetkę, nabytą za pieniądze z trudem oszczędzane przez kil- ka lat, i cisnął ją za burtę. Czekając na skutek tej ofiary, doczekali- śmy się szóstego dnia bezustannie wiejącego wschodniego wiatru. Szósty dzień rozpoczął się również od cicho nuconej pod nosem piosenki "Pyton szaleje". Pierwsza wachta cierpliwie znosiła niebo- chlebne opinie o swojej pracy głośno wypowiadane przez kapitana. Po śniadaniu ci, którzy zajęci byli w pobliżu rufy, usłyszeli znajomy głos kapitana, komenderującego donośnie sobie samemu. - Aś! dwaa! aś! dwaa! Głos dochodził z dolnych pomieszczeń na rufie. Kapitan sam sobie podawał komendy zazwyczaj jedynie w porcie. z okazji "spotkania się" z wąsem od brasów foka z lewej burty. Wąs ten, długości około pół metra i grubości ramienia, odlany z żelaza, służył do zwiększania kąta pomiędzy końcami rej a miejscem zamo- cowania brasów. Umieszczony był na śródokręciu, tuż pod relin- giem, prostopadle do lewej burty statku. Przed wielu laty został lek- ko zgięty. Zgięcie było znikome i nikomu w niczym r~ie przeszkadza- ło, z wyjątkiem kapitana. W porcie, jeśli kapitan miał czas wolny i spotkał się z wąsem, na- tychmiast zabierał się do jego prostowania. Wołał trapowego i wiei- kim głosem rozkazywał: - Przynieście młot z maszyny! Ubrany w biały, nakrochmalony mundur, w sztywnym kołnierzy- ku i krawacie, siadał okrakiem na relingu i zwracał się do trapo- wego: 30 31 -- Nu, dawajtie młot! Następnie z okrzykiem "aś!" - podnosił młot oburącz nad sobą i na "dwaa!" - opuszczał go na wąs. Były to chwile wielkiego wypoczynku na statku. Wszyscy wiedzie- j li, gdzie jest kapitan. Przez godzinę słychać było donośne "aś! dwaa! aś! dwaa!". Po godzinie kapitan wyglądał jak wyciągnięty z wody. Praca w upalnym, południowym słońcu zmieniała kołnierzyk i krawat w miękką szmatę. Kapitan zadowolony z siebie zeskakiwał z relingu i monologował: °i, - Chalera, zabrudziłem się! Ale wąs troszeczkę wyprostowałem! O ile pierwsza uwaga była słuszna, o tyle druga - mocno przesa- dzona. Mundur wyglądał tak, jakby był zanurzony w brudnej wo- dzie, a wąs nie wyprostował się ani o milimetr. Kapitan ukazywał się po pół godzinie na pokładzie przebrany oraz wykąpany i znacznie spokojniejszy. Pierwszą ofiarą padał trapowy. - Chalem! Dlaczego młot od maszyny leży na pokładzie?! Godzina wypoczynku minęła. i' Z odgłosów dochodzących teraz z wnętrza żaglowca można było i~ wnioskować, że Pyton coś wlecze. - Aś! dwaa! aś! dwaa! Po każdym "dwaa!" słychać było szurgot czegoś posuwanego po schodach. Musiało to być coś bardzo ciężkiego, bo do "aś! dwa!" Py- ton dołączał jeszcze "chalem". - Aś! dwaa! Chalem! i Jeszcze parę "aś! dwa!" i na pokładzie zobaczyliśmy Pytona wraz i z olbrzymim fotelem. i Fotel pamiętał chyba jeszcze siedemdziesięciolecie dziewiętnastego wieku. Był jednym z tych, w których dawniejsi kapitanowie żaglow- ców spędzali niekiedy dnie i noce na pokładzie, gdy ich obecność była i tam konieczna. Ten olbrzymi, ciężki fotel był dotąd schowany w któ- h ' rytuś z prywatnych schowków kapitana, ponieważ pierwszy raz zo- h baczyliśmy czcigodny antyk na statku. Wyciągnięcie go musiało ko- sztować Pytona niemało trudu. Zrozumieliśmy teraz jego intencję: postanowił na wzór dawniejszych kapitanów spędzać noce na pokła- dzie, by pilnować naszego sterowania. I~' Spotkał nas jednak zawód. Na ponowny okrzyk "aś! dwaa!" fotel znalazł się wysoko u góry, na wzniesionych rękach Pytona. Trzy- mając tak ten gigantyczny fotel nad głową, podobny był do cyklopa zamierzającego cisnąć głazem. Wolno podszedł do burty. Za chwilę radosne "aś! dwaa!" obwieściło wszystkim, że przyczyna niepomyśl- nego wschodniego wiatru została utopiona w modrym Morzu Iberyj- skim. W nocy przed bukszprytem odkryło się jak zwykle światło latarni morskiej Alboraan. 32 Siódmego dnia z samego rana Pyton rzucił się do masztu i zaczął skrobać go pazurami od tej strony, z której chciał dostać wiatr. Czy- nił to już od sześciu dni i nie było w tym nic nadzwyczajnego, Ale tego dnia Pyton ważył się na rzecz najstraszniejszą na żaglo~~cu: za- czął jednocześnie gwizdać! Gwiżdżycy kapitan! Bylo to wyzwanie rzucone nieszczęściom. Strach i panika ogarnęły nas wszystkich. IVa uśmierzenie Pytona istniał tylko jeden niezawodny środek. Ale nikt już takiego środka nie posiadał. Chyba że laoś, nie wytrzymu- jąc nerwowo, uczyni ofiarę, jakiej otwarcie ż~dać było niepodobna. Pyton drapał maszt i gwizdał z wściekłością coraz głośniej. Jeśli nie przestanie, sprowadzi największe nieszczęście i zagładę statku. Gwizdanie na żaglowcach jest wyklęte. Czy ulituje się ktoś nył tytułem czysto kurtuazyjnym. Obecny Master of Trinżty House nie pobiera pensji - jego zastępca depwty master otrzy- muje dziesięć funtów rocznie. Pomaga mu dziewięciu starszych bra- ciszków, wybieranych z grona młodszych, których jest około trzystu. I oto jeden z nich był tym pilotem, którego pogrżeb jutro ma się od- być. Każdy młodszy braciszek musiał być l~apitanem marynarki handlo- wej lub co najmniej mieć rangę lieutenant commander w RoyaL Navy. Oprócz zwykłych starszych braciszków są starsi bra- ciszkowie honorowi, którzy zajmują najwyższe stanowiska pań- stwowe. Starszym braciszkiem jest Prime Minister (premier) - jest nim również Pierwszy Lord Admiralicji. Kapitan chusteczką otarł pot z czoła i czytał dalej. W każdej dziedzinie życia w Anglii mającej styczność z morzem, w której konieczne jest najgłębsze zrozumienie spraw morskich, oparte o wiedzę połączoną z długo- l.etnim doświadczeniem, wszędzie najbardziej ważki, a nawet decy- dujący głos mają braciszkowie Trinity House. W charakterze Nautical Assessors (nawigacyjnych doradców) służą swym doświadczeniem w Izbie Lordów lub Admiralicji, w Sądzie Najwyższym, w szkol- nictwie morskim, w budownictwie okrętowym i w każdej innej dziedzinie mającej związek z morzem. Kapitan przestał czytać, wstał i wyszedł z kabiny, by ochłonąć z wrażenia. Dzień jutrzejszy wydał mu się najbardziej trudny do przeżycia. Składanie kondolencji wdowie w obecności Mistrza Trinity House, a może i samego króla, w obecności starszych i młodszych braciszków, wydawało mu się ponad siły. Po krótkiej przechadzce po pokładzie wrócił do kabiny i przygoto- wał możliwie najkrótszą mowę kondolencyjną. Rozbierając się do snu powtarzał ją zupełnie tak samo, fiali za lat dziecinnych powtarzał wierszyk zadany na jutro do szkoły. Ułożył się w koi i ze słowami kondolencji na ustach, ze smutnym wyrazem twarzy zasnął bardzo zmartwiony. Następnego dnia, przy pomocy czarnych limuzyn i agenta, kapitan z trzema przedstawicielami załogi znalazł się na placu ceremonii. Po raz pierwszy zobaczył paradne mundury starszych braciszków Trinity House. Przepychem i dostojeństwem przewyższały wszy- stlsie dotychczas przez niego widziane. Wydało się naraz kapita- nowi, że ma przed sobą zebranych dawnych mistrzów bractwa. Prze- raził się. Przypomniał mu się gabinet okropności Madame Tussaud, nad którym widniał napis: tylko dla ludzi o silnych nerwach. Wdowa w czerni stała w otoczeniu tak wspaniałym, że kapitan nie miał już wątpliwości, że ma przed sobą zbiórkę królów, którzy kiedyś byli mistrzami Trinity House. Zgodnie z otrzymanymi in- strukcjami, na dany znak, kapitan zaczął zbliżać się do wdowy. Szedł, jak mu się wydawało, majestatycznie, na czele trzech repre- zentantów załogi: marynarzy, palaczy i stewardów. Idąc, powtarzał sobie w myśli przemówienie kondolencyjne i formułę przedstawienia reprezentacji: marynarzy - sailors, palaczy - firernen, stewar- dów - stewards. Stanął wreszcie u kresu wędrówki, przed wyniosłą postacią w czerni. Wygłosił na pamięć wykutą formułę kondolencyj- ną, potem odstąpił pół kroku, odsłaniając trzech delegatów i wska- zując wytwornym ruchem lewej ręki każdego z osobna, mówił jak można najgłośniej i najdobitniej: - Dys is reprezentatif of sailors. Ten jest przed- stawicielem marynarzy. Dys is reprezentatif of fajerman. Ten jest przed- stawicielem palaczy. And dys is reprezentatif of stowaways. A ten jest przedstawicielem pasażerów na gapę. Zaledwie wymówił to ostatnie słowo, zobaczył, że twarz wdowy przybiera coraz weselszy wyraz. Podobny uśmiech zauważył na twa- rzach "wszystkich królów". Uśmiech ten w niczym nie przypominał angielskiego keep smiling (zdobądź się na uśmiech w trudnej chwili). Kapitan wyraźnie widział, że była to z trudem hamowana we- sołość. Naraz uprzytomnił sobie, że zamiast powiedzieć: Representa- tive of stewards", powiedział: "Representative of stowaways". Był to niechybnie pierwszy wypadek w Anglii, że na oficjalnej uro- czystości pogrzebowej jednego ze "strażników czystości przepisów morskich", za jakich się uważają braciszkowie Trinity House 62 ~, . 63 i` i w obecności innych braciszków piastujących najwyższe stanowiska i państwowe - zaproszony na tę uroczystość kapitan obcego statku przedstawił im oficjalnie reprezentanta wszystkich pasażerów na ga- pę, których przywiózł do Anglii. Podczas gdy wdowa z "królami" walczyła z ogarniającą ich we- sołością, trzej reprezentanci załogi zauważyli na piersi kapitana no- wą baretkę wielkiego orderu "Uśmiechnij się" - pierwszej klasy. rY PRISON MUNCIPAL GENT TRZY LISTY Gandawa,. 1. 7. br. Szanowna Pani (a chciałbym zacząć od: Miła Pani Kasieńko)! Siedzę w więzieniu. Czas mi się dłuży. Za kratami wąska smuga nieba. Udało mi się dostać więzienny blankiet papieru pocztowego i usiłuję na nim napisać kilka słów do Pani. Wybaczy Pani, że piszę do Nięj z więzienia na więziennym papie- rze. Nieprzyjemna sprawa. Opór policji z finką tv ręku. Obawiam się, że może Pani nie wie co to "finka"? Po prostu nóż z Finlandii, coś w rodzaju małego sztyletu ładnie wygiętego. Rękojeść z drewna, jak mi się zdaje, z karłowatej brzozy. Podobno Finowie, rozstrzygając pomiędzy sobą sprawy honorowe, umawiają się, ile centymetrów ostrza tego noża mają prawo zatopić i I~ w swych ciałach. Im dłuższa część ostrza może być wbita w przeciw- It nika, tym bardziej godny szacunku jest pojedynek. Nie biorę odpo- wiedzialności za prawdziwość tej informacji, ale bardzo pasuje do po- siadanej przez każdego z nas finki. Myślę, że w Gandawie nie znają się na tym zupełnie. I Siedzę i czekam na rozprawę rozmyślając, jakiej kary żądać bę- I i dzie oskarżyciel - lata siedzenia czy tylko grzywna? Przepraszam, że tak bezładnie przeskakuję z tematu na temat. Nie- bo za kratami wcale nie jest niebieskie. Jest deszczowo. Te smugi deszczu przypominają mi dzień, a raczej wieczór, w któ- rym Panią poznałem. Pani zapewne nie pamięta. Staliśmy w Kopenhadze. Nasz transatlantyk był przycumowany do nabrzeża. Tego wieczoru byłem oficerem służbowym. Nawet nie pa- t dało - ale lało. Gdy obchodziłem wieczorem statek, koło baru na rufie zatrzymał mnie pośeł Moczulski, prosząc bym zechciał chociaż przez pół godziny zabawić jego sześć "córeczek", które nudzą się bar- dzo w barze. - Właśnie wychodziliśmy do "Tivoli" i deszcz, deszcz, jaki chyba tylko Noe oglądał, zatrzymał mnie z córkami na statku - tłumaczy) mi poseł. 5 - Krążownik spod Somosierry 65 Weszliśmy do baru. Córki nie były podobne ani do siebie nawza- jem, ani do ojca, ale pomysł był dobry. - Moczulskie: Kasia, Nelli, Lucynka, Zosia, Irenka i Janka - jednym tchem powiedział wówczas szczęśliwy "ojciec". Co do imion córek - to też nie bardzo byłem pewny, czy je wszy- stkie bęzbłędnie zapamiętał. Poseł tłumaczył, że trudno mu dać samemu radę z sześcioma cór- kami. Zanim je zebrał - deszcz uwięził wszystkie z nim razem w tym barze. Ojciec-poseł był z Pani najdumniejszy. "Najmłodsza, ale najwyż- sza, ma prześliczny uśmiech. Kasieńka mi się najlepiej udała." Tak kolejno przedstawiał swe córki, wymieniając wyłącznie zale- ty każdej, które można było natychmiast sprawdzić. Bylem oszołomiony, ale nie' na tyle, by nie rozumieć, że jestem dla Pań egzotycznym stworzeniem przyprowadzonym przez dobrego ojca dla rozrywki, nieznanym gatunkiem - coś pośredniego pomię- dzy chlopcem okrętowym a wilkiem morskim. Wszystko co mówiłem, było dla Pań nowością. "Bawienie" nie na- trafiało na specjalne trudności, należało mówić to, czego Panie tak na co dzień i wszędzie nie słyszą. Bawiło Panie to, że nodolanie jak Pań z ojcem jest siedem c,sóh; tak nas z kapitanem jest również siedmiu nawigatorów: kapitan i sześciu oficerów pokładowych, źe nosimy na rękawach kotwicę i na- dzieję w sercu, a pierwsi nasi absolwenci nawigatorzy żyli tylko tą nadzieją, że zostaną oficerami na nie istniejącym w naszej .flocie statku. S`piewali wówcząs: "Ja biedny marynarz nie mam nic swojego - prócz paru kotwiczek i znaczka złotego". Wprawiłem Panie w zachwyt mówiąc, że kapitan właściwie na tym statku jest zupełnie niepotrzebny, ponieważ my za niego wszystko wykonujemy. On tylko rozkazuje, mówiąc głośno to, czego każdy ż nas nauczył się już w Szkole Morskiej na pamięć, a wszyscy moi koledzy na statku, których Panie poznają, oświadczą, że to co każdy ż nich w tej chwili na statku robi, jest najważniejsze i że kapitan na pewno tego nie potrafi zrobić tak, jak ONI to wykonują. Gdy znajomość moja z ojcem Pań doszła do korkociągu, wprawi- łem ojca-posła w zachwyt, zdradzając że korkociąg na statku nazywa się lunetą, ponieważ służy do przybliżania i rozjaśnia horyzonty. Ojciec mówił, że Pani pisuje artykuły do "Bluszczu", że studiowa- ła Pani we Francji i w Niemczech. W miarę tego opowiadania blis- kość Pani stawała się coraz dalsza. Podziwiałem Pani dwa duże war- kocze i dwa rzędy prześlicznych zębów i w ogóle wszystkiego po dwa. Czy po dwie? Nie wiem, jak będzie prawidłowo. Ale wszystko bar- dzo ładne. Wieczór ten wspólnie określiliśmy jako najweselsuy ze wszystkich znanych nam dotychczas na statku. Tak twierdził nawet ojciec-poseł. A deszcz - jako najmilszy ze wszystkich deszczów, jakie nas w ba- rze kiedykolwiek osadziły. Przypomina sobie Pani ten przeskok morzem bez brzegów od Ska- gen do fiordów i tego pasażera, który podczas tego przeskoku otrzy- mal depeszę z wiadomością, że przy wejficiu do fiordów ma się prze- siąść na motorówkę, by się dostać jak najszybciej na ląd. Pasażer ten miał na sobie długi płaszcz z tak zwanej, modnej wów- czas, słoniowej skóry. Musiał zejść po sztormtrapie, bo motorówka nagliła i nie mogliśmy postawić normalnego trapu. Geby zabezpieczyć pasażera przed spadnięciem do wody podczas schodzenia do moto- rówki, oficer przepasał go liną, którą trzymał jeden ze sterników. Dla wszystkich turystów było to czymś bardzo ciekawym i każdy chciał widzieć, jak temu pasażerowi uda się podróż po drabince zro- bionej z dwóch lin i umieszczonych pomiędzy nimi deseczek stano- wiących szczeble. Jakiś pan z radia stanął wówczas na burcie w po- bliżu niego i bardzo głośno relacjonował wszystkim, co się dzieje z bohaterem chwili. - Proszę państwa - mówił - facet wyraźnie zbladł. Boi się okrutnie. Teraz oficer omotał go sznurem. Marynarz wyrzucił przed nim cały szereg klawiszy na sznurku, po których ten nieszczęśnik będzie musiał schodzić, raczej udawać tylko, ie schodzi. Nie mam. wątpliwości, że będzie to z jego strony tylko udawanie, bo ze strachu jest żółtozielony. Po prostu jest to wspaniały typ kameleona w ludz- kiej postaci. Proszę państwa, podchodzi teraz do burty. Usiłuje dać mi znak ręką, bym nie mówił, jak bardzo się bai. No, facet jest nie- przytomny ze strachu, bo spojrzał właśnie w dół, ma pod sobą chy- ba kilkanaście metrów pionowej ściany wprost do wody. Jest rze- czywiście bardzo wysoko, i jeszcze te klawisze, które leżą na burcie i które będzie musiał liczyć swymi stopami. Teraz, proszę państwa, zacisnął kurczowo palce na klawiszu ha burcie i nie daje się na- mówić, by go puścić. No, przy pomocy oficera puścił ten klawisz i te- raz maszeruje po następnych. No, tak jak już zapowiedziałe-n, na oślep przebiera po nich stopami, uderzając kilka razy po tym samym klawiszu. Właściwie zmienił się w bezwładne ciało z wolna opuszcza- ne na tym sznurze przez marynarza na dół. Macha rękami i nogami. Ruchy są zupełnie bezładne, powiedziałbym nieprzytomne. Twarzy jego nie widzę, więc nie mogę podać państwu tego na pewno bardzo ciekawego jej wyrazu. Oficer kazał go prędzej opuścić, by skrócić jego męki. No, już jest w motorówce. Jest to właściwie galaretowata masa drżąca ze strachu, który zmienił się podczas tej podróźy w przy- zwyczajenie. Wciągnięto go do budy w motorówce. No, niestety, pro- szę państwa, na tym kończę mój komunikat. Pamiętam, jak ojciec z sze~ ciorria córkami, podobnie jak i całe to- warzystwo, ubawił się tą przygodną audycją. Pasażer ten, jak się dowiedziałem, nie cieszył się sympatią na statku. Udawał turystę, by 66 ~ '' 67 za tanie pieniądze dostać się do Norwegii wyłącznie w sprawach handlowych. A potem - niezpomniana już nigdy podróż fiordami do Nord- kappu. Obawiam się, że nudzę Panią tymi wspomnieniami, ale gdy czło- wiek siedzi sam w więzieniu, czekając na sprawę i nie ma do kogo ust otworzyć, to nie można się dziwić, że przychodzą mu na myśl chwile najmilsze i najweselsze. Gdy za kręgiem polarnym "NASZE MOCZULSKIE" leżały na kształt kokonów, spowite w kóce na leżakach, myśleliśmy o Nich jak o najmilszej hodowli jedwabników i wynajdywaliśmy setki powo- dów, by przyjść i zobaczyć w Ich oczach odbite śnieżne szczyty lo- dowców iskrzące się w słońcu. Zachwycona wówczas tymi widokami powiedziała Pani, że może powtórzyć słowa małego Francuza, kilkuletniego malca, który ~~pra- wił Panią w zdumienie swym powiedzeniem. Malec leżał jak nowo narodzony w łódce unoszonej słabym prądem rzeczki, wśród kwiatów wodnych i kwiatami okrytych brzegów. Wchłaniał w siebie promienie słońca, barwy kwiatów i zwiastował Fani wielką nowinę: "C'est 1a vie". A pamięta Pani podczas postoju na kotwicy w jednym z fiordów, na dalekiej już północy oglądane na tle lodowca reny? Zrobiła Pani wówczas zdjęcie Lapończyka z renem. Posiadam to zdjęcie z opisem na odwrocie rozmowy podróżnika Anglika z boga- tymi właścicielami stad renów. Na pytanie Lapończyków podróżnik ten nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć, by nie umniejszyć w ich oczach majestatu jego królewskiej mości króla Anglii. Pytanie brzmiało: "Gdzie król angielski przechowuje stada swych renów, gdy wyrusza na wojnę?" A potem drugie przejście "Polonii" przez krąg polarny i ojciec Pa- ni biorący udział w uroczystościach z tym związanych jako Neptun. Pamiętam jego monolog sławiący kapitana, pod którego dowództwem pierwszy polski statek już po raz drugi obchodzi tę uroczystość. By- liśmy bardzo dumni z tego przemówienia, ponieważ trochę tej sławy kapnęło i na nas, bez których przecież kapitan sam niczego nie do- kazał. Pieczołowicie przechowuję gazetę okrętową z tej uroczystości z wierszami ojca-posła. Były to najjaśniejsze dnie, podczas których przez całą dobę można było oglądać w oczach córek - słońce. Pomarańczowe słońce naj- ładniej odbijało się w Pani oczach. Za kratami niebo jest szare. Nie widać dzisiaj jego blasku, a Pani jest tak daleko. Powrót z Nordkappu na fiordy. Znów za każdym zakrętem zaklęte postacie mnichów lub rycerzy wiekami Fzeźbione w skałach przez lo- dowce, aż naraz znikło to wszystko i nadszedł ostatni wieczór. Bal kapitański. Siedzieliśmy w nocy na pokładzie nad tym samym barem rufowym, w którym poznałem Panią. Tańczono na rufowym pokładzie oświe- tlonym lampionami. Woleliśmy wszyscy rozmawiać. Tańczyć nam oficerom na statku nie było wolno. Mieliśmy sobie zawsze tyle do powiedzenia. Słychać było orkiestrę, słychać było słowa piosenki: "Chłopcy czarni tak jak ja..." Przed nami znalazła się para szukająca ciemności i odosobnienia, by zwierzyć sobie najbardziej niepotrzebujące świadków słowa. Siedzieliśmy rzędem, naprzeciw nas stały dwa puste leżaki, które można było dostrzec nawet w ciemności nad białym pokładem. Para opadła na nie. Zamilkliśmy. Gdy po wyznaniach posypały się poca- łunki, zrobiło się nam trochę nieprzyjemnie i mieliśmy już zamiar chrząknięciem zahamować ciąg dalszy, gdy bardziej przytomna od niego ona dojrzała nas w ciemności. Skoczyła, porywając go za sobą. Wówczas Nelli wpadła na wspaniały pomysł, by przywiązać do sie- dzenia leżaków baloniki będące atrakcją tego wieczoru. Zaledwie zdążyliśmy myśl w czyn zamienić, a już nowa para zja- wiła się przed nami. Szczęśliwiec, z nią na rękach, opadł na przygo- towany balonik, który eksplodował - zabijając najżarliwsze myśli. "Psia-krew" - zaklął nieszczęśliwiec. "Szczęście" wyrwało mu się r rąk. Gonił je tak, jak gdyby pędził za swym własnym cieniem. To było coś. Płakaliśmy i chcieliśmy wszyscy całować Nelli za ge- nialny pomysł. Ludzie w pewnych okolicznościach są do siebie bli- źniaczo podobni. I tak aż do świtu, przed nami siadała para za parą. Trzymaliśmy się wszyscy razem za ręce, by sobie dodać sił i nie zdra- dzić swej obecności śmiechem. Trzeba było jednak się rozstać. Wśród tysięcy, które odbyły z nami podróże, nikt nam tak nie przypadł do serca, jak właśnie sześć córek z Kasią na czele. Proszę się nie dziwić, że właśnie w więzieniu przypominam sobie chwile spędzone z Panią jako coś najbardziej radosnego w tym mrocznym oczekiwaniu na sprawę. Ponieważ wszystkie Panie zostawiły nam swoje adresy, nie wątpię, że moi koledzy, podobnie jak i ja, piszą do Pani. Jeszcze raz przepraszam za więzienny papier, ale innego tutaj nie ma. Łączę wyrazy szacunku i wdzięczności za tyle miłych chwil spę- dzonych w Pani towarzystwie podczas wycieczki na Nordkapp. K. B. P.S. Gdyby Pani zechciała napisać do mnie, proszę adresować na s.s. "Polonia" Gdynia. Warszawa, 13. 7. br. Szanowny Panie! List Pana wstrząsnął mną do głębi. Rozumiem, czym to jest dla Pana z przestworzy oceanu znaleźć się w więzieniu. Straszne, 68 I 69 0 Wierzę, że nie powodowało Panem zło, ale najważniejsze, by się Pan nie załamał nawet w wypadku najbardziej surowego wyroku. Jeśli listy uroję będą mogły przynieść Panu ulgę w tym odosobnie- niu, będę do Pana pisała tak często, jąk to będzie możliwe. Wdzięczna jestem Panu za to, że w tak ciężkiej dla Niego chwili pamiętał Pan o mnie, przygodnej znajomej, których tysiące przewi- jają się przęz pokłady niezapomnianej dla mnie "Polonii". Pamiętam, jak wszystkie błogosławiłyśmy ten deszcz, dzięki które- mu miałyśmy możność pozńać wszystkich Panów bardziej bezpośred- nio, a nie tak z daleka przechodzących z mostku do mesy lub na szalupach podczas przewożenia nas na ląd. Szczególnie wówczas Pa- nowie stawali się dla nas bardzo dalecy. W tej chwili jestem przy- bita tym, co się stało. Nie znam szczegółów. Po zobaczeniu oceanu wydaje mi się, że Panowie przebywając na nim stale, nie mieszczą się w ciasnych ramach codziennego życia portowego i że to musiało doprowadzić do nieporozumienia. Proszę, jeśli to będzie możliwe, na- pisać, co się z Panem dzieje. Będę się starała w imieniu nas wszyst- kich wywdzięczyć się Panu za tyle wesołych opowiadań i wiadomości o fiordach, ludziach, ich życiu, a nade wszystko za tyle humoru, któ- rego Panowie nam nie skąpili, a którego nam wszyscy inni bardzo zazdrościli. Listem swym przypomniał mi Pan tak żywo całą podróż, że wy- daje mi się, że to wszystko miało miejsce nie wczoraj, lecz przed chwilą. Jeszcze raz pragnę zapewnić Pana o swej wielkiej dla Niego życz- liwości i nic nie potrafi mi ani na chwilę zaćmić uroku całej podróży. Proszę, by się Pan nie poddawał smutkowi i rezygnacji. Życzliwa Kasia Nowy Jork, 31. 7. br. Miła Pani Kasieńko! Otrzymany od Pani list z dnia 13. 7, br., podpisany "Kasia", ośmie- lił mnie do rozpoczęcia w ten sposób mego listu. Przykro mi, że stałem się przyczyną miłego dla mnie Pani smutku i niepokoju, a wszystko to z tego powodu, że jeszcze jako tako potra- fię porozumieć się w języku francuskim. Staliśmy z nową wycieczką turystyczną w Gandawie, ale niestety już bez sześciu uroczych córek i ich miłego ojca. Miałem dzień wol- ny od służby i naturalnie wybór padł na mnie, akurat gdy projekto- wałem sobie wypad do Brukseli i wszystko już miałem umówione z kierownikiem wycieczki, który zarezer~~ował dla mnie jeszcze miej- sce w autokarze. Byłem "nieutulony w żalu", że właśnie mnie przy- padła ta cała sprawa. Gdybym nie znał tego języka, tobym sobie po- jechał na wycieczkę. W programie były dwie galerie obrazów i cała Bruksela. Pomimo że już w niej byłem, tym bardziej chciałem ją jeszcze raz zobaczyć i odświeżyć wspomnienia. Sądzę, że rozumie mnie Pani, iż miałem prawo być rozżalony. W tym stanie trafiłem do jednego z najstarszych i najbardziej słynnych więzień na świecie. Słynne jest ze swych studiów nad wyznaczaniem kary więźniom w sposób ińdywidualny. Głowiłem się tylko nad tym, czy żeby ulżyć, czy dokuczyć, czy też żeby wyleczyć z przestępczości. I znów Panią nudzę tymi więziennymi sprawami, w które - jak Pani widzi - trafiłem wbrew swym zamiarom. ~'V momencie gdy już ubr ,ny wybierałem się na wycieczkę, zosta- łem wezwany do kapitana. Kapitan, jak zwykle przez swe zaciśnięte zęby, przypomniał, że dostatecznie znam język francuski i ~~ jego zastępstwie pójdę na rozprawę do więzienia, gdzie zatrzymano do czasu rozprawy naszego pomocnika kucharza. Leonek z nożem fiń- skim w ręku' stawił opór policji w nocnym lokalu, do którego zapro- wadzili go przygodni znajomi. Pomimo że wysłanie mnie tam było widomą oznaką troski kapita- na o załogę, wcale to nie zmniejszyło mego rozgoryczenia z powodu zmarnowanego dnia wolnego. Rozprawa zamiast odbyć się o godzinie ósmej, rozpoczęła się o drugiej po południu. Czekałem na nią w po- czekalni koło sali sądowej, nudząc się niemiłosiernie. Gdy straciłem cierpliwość, poprosiłem o papier - chciałem napisać list do Pani. Papier ten był zaopatrzony w ten fatalny nadruk: Więzienie Muni- cypalne Gent. Za kratami było niebo nad mknącymi na wycieczkę autokarami do Brukseli. Przypomniały mi się fiordy i Pani, i zacząłem wówczas rozżalony pisać wszystko "od serca" i sprawiłem Pani smutek, za który Panią bardzo przepraszam, ale który jest dla mnie bardzo miły i dzięki któremu wcale nie żałuję, że nie pojechałem do Bruk- seli. Rozprawa trwała bardzo krótko. Jak wynikało z zeznań świadków i policji, chłopca zamroczyło i, słusznie czy niesłusznie, wyobraził sobie, że chcą go obrabować. Gdy go zaczęto familiarnie obejmować, bojąc się podstępu zajął strategiczne miejsce przy barze. Skąd, ma- jąc w ręku finkę a pod ręką kilkadziesiąt butelek, mógł utrzymać całe towarzystwo w szachu z dala od siebie. Towarzystwo się ulotni- ło. Właściciel wezwał policję. Leonek wytłumaczył na migi, że pod- da się tylko dwom policjantom, bo - jak wyjaśnił na sali sądowej - myślał, że ten jeden jest przebrany. Zapłacił wyjątkowo śmiesznie małą karę, według motywów wyroku, miała go ona ustrzec na przy- szłość przed zbyt lekkomyślnym zawieraniem znajomości - sam lokal również nie cieszył się zbyt dobrą opinią. Zapłaciłem za Leonka żądaną sumę i zabrałem go na statek. 70 / 71 Po tej wycieczce trafiliśmy na nasz zwykły rejs do Nowego Jorku. List wysłany z więzienia widocznie bardzo długo wędrował do Pa- ni i Jej miła odpowiedź przyszła, gdy podnosiliśmy trap i zrzuca- liśmy ostatnie cumy wychodząc do No~~ego Jorku. List Pani jest dla mnie bardzo miłym dowodem Jej pamięci, za którą serdecznie dziękuję, łącząc wyrazy szacunku z prośbą o prze- baczenie za sprawiony smutek. K.B. PASAŻER LK.C. tową. Po sztormtrapie wdrapał się na pokład pilot. Od wejścia do portu aż do miejsca, gdzie należało rzucić kotwicę, był szmat drogi. Duże statki pasażerskie przebywały ją w takt mar- szów wojskowych granych przez rozgłośnię okrętową, z załogami po- Nu, wie co? A. Nu, widać już Salem Aleikum?... - oficer wach- towy posłyszał za sobą głos kapitana na mostku w chwili, gdy się przyglądał mglistym jeszcze zarysom wyspy Salamis, która odkryła się ~· lewo od kursu transatlantyki "hościuszko" idącego do Pireusu. Kapitan był niesłychanie dumny ze swego konceptu nazywania tej wyspy arabskim pozdrowieniem "pokój z tobą" i od paru lat nie darował ani jednej okazji, by nie powiedzieć tego głośno oficerom na mostku w chwili zbliżania się statku do wyspy. Nie było wątpliwości, źe źródłosłów nazwy wyspy i arabskiego pozdrowienia był ten sam, tylko znacznie wcześniej od kapitana od- krył to Parandowski, pisząc: "Nazwa wyspy brzmi jak powitanie". Kapitan z jednakowym zadowoleniem po~·tarzał to Salem Aleikum, poprzedzając je nieodłącznym "Nu, wie co? A." Odkrycia tego dokonał w kilka miesięcy po swym przybyciu na tak zwaną linię palestyńską, obsługiwaną początkowo przez nasz naj- większy transatlantyk "Polonię", na którym był najpierw starszym oficerem, a potem kapitanem. Po jakimś czasie przyszedł z pomocą "Polonii" drugi nasz transatlantyk "Kościuszko" i oba te statki na przemian co tydzień od wielu miesięcy zjawiały się w PireuSie pod- czas swego dwutygodniowego rejsu - rozpoczynającego się i kończą- cego w Konstanty - utrzymując regularną komunikację pomiędzy Istambułem, Jaffą, Iiaifą, Aleksandrią i Pireusem, do którego właś- nie zbliżał się "Kościuszko". Na sześć rumbów w prawo od kursu widoczna już była stacja pi- lotowa, za nią pyłem okryte olbrzymie agawy, w których na próżno chciano by się doszukać zieleni. Podobnie było z "wieczną zielenią" wysp Cyklad i Dodekanezu, opisywaną przez starożytnych history- ków, a latem w roku 1936 zieleń ta była jeszcze bardziej płowa niż w latach poprzednich. "Kościuszko" zatrzymał się przed stacją pilo- 73 kładowymi na stacjach manewrowych na dziobie i na rufie. Po do~- ściu do wyznaczonego miejsca rzucano kotwicę, po czym statek po- suwał się wolno wstecz i z rufy podawał liny na nabrzeże. Do komu- nikacji z lądem służył ponton sięgający od lądu do trapu na rufie. W ten sposób pozostawiano dojście z obu stron statku do port bun- krowych, specjalnych otworów w burcie, przez które ładowano wę- giel podwożony przez barki. Oba transatlantyki zaopatrywały się w bunkier w Pireusie. Piękna pogoda i miłe dźwięki znajomyćh mar- szów nie zapowiadały wcale czegoś dla "Kościuszki" nowego lub nieoczekiwanego. Z równowagi wytrącił kapitana i oficerów pilot, który oznajmił niespodziewanie, że statek nie stanie w tym samym miejscu, w jakim stawał od miesięcy, lecz w innym, po przeciwnej stronie basenu. Z mostku zawiadomiono przez telefon o tej niesłychanej, rozum mą- cącej wieści starszego oficera na dziobie i "drugiego" na rufie: "Sta- niemy nie w dotychczasowym miejscu, lecz po przeciwnej stronie basenu". Była to rewolucja. Pilot doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wra- żenie wywołało jego o§wiadczenie. Gdy kapitan spytał go o przyczy- nę tąkiej decyzji kapitanatu portu, pilot odpowiedział, że kapitan' musiak sam się spodziewać czegoś podobnego, mając na pokładzie t a k i e g o pasażera. - Jakiego pasażera? - zdziwił się kapitan. Pilot uśmiechnął się i wyraził uznanie kapitanowi za taką dyskre- cję; dodając iż przyczynę zmiany miejsca kapitan sam wkrótce uzna za najbardziej słuszną, Trzeci oficer, pełniący podczas stacji mane- wrowych służbę na mostku, nie ustąpił tak łatwo i spytał pilota, kogo miał na myśli, mówiąc "t a k i e g o p a s a ż e r a". Stary pilot dał grzecznie do zrozumienia "trzeciemu", że nie chce, by ten uwa- żał go za człowieka niespełna rozumu. Nowe miejsce może być stokroć lepsze od starego, ale w pierwszej chwili nigdy nie wzbudzi na statku entuzjazmu. Skoro od wielu miesięcy, co dwa tygodnie, statek cumowano w jednym miejscu, ca- ła załoga uważała już to miejsce za swoje własne. Jedno odmienne miejsce cumowania zmieniało każdemu ułożony rozkład związany z wyjściem na ląd z wizytami, zakupami i rozrywkami. Cumowanie w nowym miejscu przeszło w głuchym milczeniu. Wi- dać było zdumienie nawet na twarzach załogi hotelowej, gdy dobrze znajome nabrzeże zostało hen z prawej burty, a "Kościuszko" wciąż jeszcze szedł naprzód. Najbardziej niezadowolony wydawał się kapitan: - Nu, wie co? A. Nu, dam ja intendentu, że mnie znów nie po- wiedział, że jedzi jakiś poważny pasażer, tak jak wówczas nie powie- dział o tym, co śpiewał. Kapitan miał na myśli znanego piosenkarza, który odbył z nami podróż do Palestyny. Tego dnia gdy piosenkarz wszedł na statek, rozgłośnia okrętowa co jakiś czas nadawała nagraną przez niego pio- senkę: Już taki jestem zimny drań I dobrze mi z tym bez dwóch zdań... Kapitan, słysząc tę piosenkę kilka razy od rana, kiedy zagrano ją znów przy obiedzie, zdenerwował się i powiedział siedzącemu obok nieznajomemu panu: - Nu, wie co? A. Nu, nie lubię ja tego "drania". Nu, cały dzień tylko o nim. Nu, drań, da drań. Nu, nigdy w życiu ja takiego słowa u siebie w słowniku swoim nie miałem. I rzeczywiście kapitan mówił prawdę - używał niekiedy słów znacznie bardziej dosadnych. "Drania" - nigdy. 'I, kolacji wrócił kapitan na mostek bardzo rozdrażniony i gdy znów usłyszał tę samą melodię, podzielił się - jak zwyk le -- s~~ymi kłopotami z oficerami na mostku. Oficerowie szybko wyjaśnili kapi- tanowi pz~zyczynę, dlaczego ciągle na statku grają Zimnego drania i że włashie ten pan, któremu kapitan to wszystko powiedział, to jest ten, który ją śpiewa. Był nim Bodo. -- Nu, wie co? A. Nu, znaczy ja troszeczku źle powiedziałem je- mu. Nu, troszeczku za mocno. Nu, co teraz robić? A. "Nu, co teraz robić?" - było w tym wypadku niepotrzebnie przez kapitana użyte. Bo wiadomo było, że cała sprawa, jak i podobnych niezliczona ilość, zakończy się w kabinie kapitana na przyjęciu za- interesowanych i na "wieczystej z nimi przyjaźni". Podczas cumowąnia kapitan nie przestawał sobie obiecywać, że zro- bi intendentowi wymówkę za to, że naraził go na wstyd przed pilo- tem Na wyjaśnienie zagadki tajemniczego pasażera nie trzeba było zbyt długo czekać. Zaledwie skończyły się formalności sanitarno-celne, na statek wszedł nasz cały korpus dyplomatyczny z pobliskich Aten. Kapitana i oficerów łączyła z nimi serdeczna znajomość. Tego dnia wszyscy mieli bardzo uroczysty wyraz twarzy i natychmiast zamknęli się z kapitanem w jego kabinie. Tymczasem statek - jak zwykle po przybyciu do Pireusu - szy- kował się do przyjęcia bunkru. Bunkier, czyli paliwo, był płomieniem wiecznych sporów pomiędzy dostawcami w Pireusie i naszymi me- chanikami okrętowymi. Za każdym razem przychodziły pod statek te same barki z taką samą ilością węgla i za każdym razem po za- kończeniu załadunku rozpoczynały się długie dysputy na temat, ile statek otrzymał węgla. Załoga pokładowa dawno już sprzątnęła na- wet ślady pyłu węglowego z pokładów, a w kabinie starszego mecha- nika wciąż trwały gorące spory. Zbliżał się wieczór, a wraz z nim oznaczona w rozkładzie godzina wyjścia z Pireusu. Wieczorem załoga 74 / ?5 pokładowa wychodziła na stacje manewro~·e w nadziei, że zaraz spo- ry się skończą, ale z mostku co jakiś czas przychodziła telefoniczna wiadomość, że "jeszcze się nie doliczyli". W pierwszych dwóch rejsach oficerowie nawigacyjni sądzili, że z powodu gorąca w maszynie mechanicy nie są w stanie nawet liczyć. Przyszli z pomocą, mierząc bardzo dokładnie dostarczony pod burtę węgiel na barkach. W obu wypadkach wyliczenia nawigacyjne zgadzały się co do tony z tym, co obliczyła maszyna, ale różnice z tym co podawali dostawcy, były tak wielkie, że pewnego razu starszy mechanik, najweselszy mechanik naszej floty handlowej, roz- począł ten krakowski targ od twierdzenia, że dostawca w ogóle węgla nie dostarczył. Dużo było z tego powodu wesołości, ale ostatecznie maszyna doszła do przekonania, że spór ten należy doliczyć jako specjalny dodatek do formalności związanych z kupnem bunkru. Na innych statkach mechanicy byli podobno bardziej pojętni niż nasi i dawali się łat- wiej przekonać dostawcom. Od przyjścia dyplomatów upłynęło pół godziny. Nareszcie drzwi się otworzyły i korpus dyplomatyczny opuścił statek. Okazało się, źe tajemniczym dla nas pasażerem jest król królów zmuszony do uciecz- ki z własnego kraju, władca Abisynii Haile Selassie. Ateny były zelektryzowane tą wiadomością podaną przez gazetę krakowską "Ilustrowany Kurier Codzienny". W tym czasie wojna w Abisynii już dogasała. Addis Abeba, po pol- sku znaczy tyle co Nowy K~·iat, była zajęta przez Włochów, a król Abisynii zmuszony został do ucieczki. Cały świat gubił się w domy- słach: dokąd się schronił? I oto nagle w Atenach wyczytano, że na polskim statku "Kościuszko", co dwa tygodnie zawijającym do Pireu- su, w najbliższych dniach znajdzie się Haile Selassie. Trudno byto w tym czasie o większą sensację w Grecji. Od wielu miesięcy cała prasa pisała o wojnie włosko-abisyńskiej, podając olbrzymi przyrost naturalny Włoch jako usprawiedliwienie szukania nowych przestrze- ni życiowych. Kapitan równie żywo jak wszyscy interesował się tymi sprawami, twierdząc: "Nu, wie co? A. Nu, historia. Nu, wielka rzecz historia. Nu, panie, nu, ale cóż takiego przyrost naturalny, ale żeby chrześci- jański naród napadał na pierwszych czarnych chrześcijan. Nu, ja tego, panie, nie uznaję. Nu, panie, kilkadziesiąt lat temu kiedy Włosi z tego samego powodu na Abisyńczyków, nu, ci pobili Włochów pod Aduą i kilkadziesiąt tysięcy Włochów wziętych do niewoli zamienili na dozorców haremowych. Nu, panie, od razu rozwiązali spra~~ę przyrostu naturalnego Włoch i przez kilkadziesiąt lat mieli spokój. Nu, a teraz. Nu, z samolotów Włosi polują na ludzi uzbrojonych w piki. Nu, a Liga Narodów, panie. Wszystkie sankcji Ligi skończyli się na tym, że Francuzi jedni nie zakupili dla najdroższych sklepów paryskich włoskich kapeluszy damskich." Kapitan czarował pasażerów swoistymi opowiadaniami o Abisyńczy- kach, którzy, według niego: "Nu, wie co? A. Żeby ożenić się, Abisyń- czyk musi zabić lwa i zdjąć z niego skóra - albo zabić nieprzyja- ciela. Z nieprzyjaciela całej skóry nie zdejmuji, tylko od dolnej war- gi nacina skóra w dół z jednej i drugiej strony przez cały brzuch, aż skalp wytni z rozmaitymi innymi rzeczami, potem przez środek przetni szpara i naniży swemu koniowi przez głowa. Nu, nie- którzy kilka takich trofeów swemu koniowi nakładajo." Efekt takiego opowiadania zawsze był bardzo silny i żeby go nieco złagodzić, kapitan dodawał, że: "Dzieji się tak wyłącznie wówczas, jeśli Abisyńczyk chce się żenić. Na co dzień Abisyńczycy są bardzo spokoj- ni i grzeczni i mówią, że z nieprzyjaciółmi nie należy walczyć ani krzyczeć, tylko należy pójść do czarownika i poprosić go o napisanie na kartce życzeń, które się' chce przesłać czy powiedzieć pod adresem nieprzyjaciela. Napisane przez czarownika na papierku słowa trzeba zanurzyć w kawie i dać tę kawę do wypicia nieprzyjacielowi. Nu, w żadnym wypadku nieprzyjaciel nie powinien tego widzieć. Nu, i cóż takiego. W zależności od tego czy to był dobry, czy zły nieprzyjaciel, wędruje on tam, gdzie się mu życzyło - do piekła albo do nieba." Pod wpływem opowiadań kapitana "Kościuszko" zdecydowanie stał po stronie Abisyńczyków. Przyczyną zmiany miejsca postoju "Kościuszki" była obawa przed możliwością konfliktu pomiędzy załogą stojącego już przy dawnym pontonie "Kościuszki" dużego pasażerskiego statku włoskiego a za- łogą "Kościuszki", gdyby nasz statek stanął na starym miejscu. Grecy obawiali się, że Włosi, gdy się dowiedzą, iż tuż obok nich znajduje się Haile Selassie, mogą się pokusić o zabranie go siłą. Powiedział o tym kapitanowi szczerze agent Arwanitidis. Plac przylegający do nabrzeża, przy którym teraz stał "Kościusz- ko", był przepełniony tłumem. Wciąż zajeżdżały limuzyny, a ich pa- sażerowie obserwowali nasz transatlantyk i robili zdjęcia. Zupełnie nieznajomi ludzie oblegli natychmiast wychodzącą na ląd załogę ofiarując olbrzymie sumy za fotografię Haile Selassie zrobioną na statku. Jeden z oficerów - chcąc wynagrodzić tych, którzy podczas upa- łu przybyli z Aten, by zobaczyć Haile Selassie - przebrał się za wo- jewodę abisyńskiego, krótko mówiąc rasa, i od czasu do czasu, niby niechcący, ukazywał się w drzwiach baru na pokładzie łodziowym, budząc swą osobą widoczne zainteresowanie. Po zachodzie słońca odwaga ludzi proponujących fantastyczne su- my za fotografie wzrosła. Coraz więcej ich było na pontonie przy trapie. Fotograf okrętowy, który uwiecznił już tylu pątników do Zie- mi Świętej, był najbardziej atakowany. Nikt z oferujących olbrzy- mie sumy nie wątpił, że wykorzysta on bajeczną wprost okazję do zrobienia majątku w przeciągu jednego dnia. 76 ~ 77 Był to najbardziej pamiętny dzień postoju w Pireusie. Tego bo- wiem dnia ilość dostarczonego węgla obliczona przez maszynę i przez dostawców po raz pierwszy i ostatni zgadzała się od razu co do gra- ma w chwili zakończenia bunkrowania. Niezapomniane były również chwile pożegnania z urzędnikami agenta. Niepokoili się o nas. Bali się, że Włosi mogą nasłać na nas je- den ze swych okrętów wojennych z pobliskiego Dodekanezu w tym czasie, gdy będziemy szli od przejścia Doro pomiędzy wyspami Eubeą i Andros, aż na wody starożytnej Troi koło wejścia do Dardaneli. Najmłodszy urzędnik agenta Anastazi powiedział, że będzie czuwał przy telefonie, zanim nie otrzyma wiadomości z Buyukdere, że szczę- śliwie tam już dotarliśmy. Pierwszy raz "Kościuszko" punktualnie wyszedł z Pireusu. Ewentualność spotkania się z włoskim okrętem wojennym wcale się nam nie uśmiechała. Kilka nocnych godzin po wyjściu z Doro minęło spokojnie. Oficerowie na mostku i marynarze pełniący służ- bę byli silnie podnieceni, każde światło, ukazujące się na horyzoncie, budziło zrozumiałe zainteresowanie. Ta droga pod Troję przenosiła nas myślami w epokę Homera, aż wreszcie różane palce Eos odchy- liły zasłonę nocy - na niebie zjawił się brat Eos, złocisty Helios, pod jego opieką "Kościuszko" dotarł bez przygód pod Troję. Tutaj skończył się już wszelki niepokój. Turcja bowiem należała do paktu bałkańskiego, do którego należały również Grecja, Rumunia i Jugosławia. Wszystkie te państwa w jednakowym stopniu obawiały się Włochów. Najbardziej bała się ich Turcja, znajdująca się zbyt blisko trzynastu wysp Dodekanezu należących do Włoch. Dzięki soju- szom udało się Turcji utrzymać swą Anatolię, ńa którą Włosi mieli niekłamaną ochotę przed uderzeniem na Abisynię. W nocy "Kościusz- ko" minął morze Marmara. O świcie ukazało się miasto z baśni ty- siąca i jednej nocy. Z leżącej nad morzem perłoworóżanej mgły wy- nurzyły się zaróżowione wschodzącym słońcem iglice minaretów i kuliste kopuły meczetów Konstantynopola. "Kościuszko" minął obronne mury Seraju i wszedł na złotodajne wody zatoki, z której czerpano niegdyś złoto w postaci niezliczonych ilości tuńczyka. Dziś została już tylko po nim nazwa Złoty Róg. Podeszła łódź pilotowa. Pilot nie wniósł ze sobą żadnej sensacji ńa statek. Stanęliśmy w tym samym miejscu co zawsze, pośrodku Złotego Rogu, podając liny na zakotwiczone na zatoce beczki do cu- mowania. W chwilę po zacumowaniu dobiła do trapu motorówka agenta - dyplomaci-znów pożądali kapitana. Nie było rady. V6'krótce kapitan znalazł się w biurze agenta wydany na pastwę dyplomatów polskich, tureckich i włoskich. - Nu, wie co? A - opowiadał o tym spotkaniu potem kapitan na mostku. - Nu Włosi, nu, przyczepili się do mnie, że nie powiedziałem ja prawdy w Pireusie, że na statku jest Haile Selassie. No i mówię ja im, że nie mam ja Haile Selassie i nie mam żadnego pasażera do niego podobnego. Nu, wie co? A. Nu, Włoch wyciąga gazeta "Ilustro- wany Kurier Codzienny" i pokazuji, że tam jest napisańo, że na "Koś- ciuszce" jest Haile Selassie. Do gazety dopięte było tłumaczenie w ję- zyku włoskim. Nu i cóż takiego. Mówię ja jemu. Nu, wasz Cycero po- wiedział, że pismo nie ezerwienieji (epistola non erubescit - list się nie rumieni). Nu, Włosi rozgniewali się na mnie. Turcy zaczęli ich uspakajać. Nu i teraz Turcy prosić zaczęli, żeby im powiedzieć tylko prawda. Czy jest teraz na "Kościuszce" Haile Selassie, czy go nie ma? Nu, zdenerwowałem się ja, nu i nic więcej powiedzieć nie chcia- łem. I znów Włosi zaczęli swoje pytania, dlaczego ja chce utaić, że na statku jest Haile Selassie. Nu, jeden jak świń jaki przyczepił się do mnie. Jest, czy nie ma? - mówi. Nu, wykrzykna ja wówczas, że nie ma. Nu, wie co wówczas było? A. Włoch wyjmuji z teczki fotografia i pyta się, czy poznaje ja te osoby, co na niej sfotografowane? Dalsza rozmowa kapitana z dyplomatami ciekawiej została opo- wiedziana przez jednego z polskich urzędników, który był przy tym obecny jako tłumacz. Kapitan rzucił okiem na fotografię i zaniemówił. Włoch, pokazując kapitanowi jedną z osób na fotografii spytał, czy kapitan ją poznaje. Kapitan musiał przyznać, że tak. Osobą wskazaną przez dyplomatę włoskiego - był sam kapitan. - A ten oficer obok pana? - pytał dalej Włoch. Kapitan musiał przyznać, że zna tego pana, że jest nim starszy oficer, z drugiej strony - "drugi", potem "trzeci". Wszyscy oficero- wie nawigacyjni "Kościuszki". - A kto pośrodku siedzi? - spytał z wyraźną satysfakcją V~'łoch. --- Haile Selassie - przyznał zdumiony kapitan. Triumf V~~łocha był całkowity. Dyplomaci polscy z niezadowoleniem patrzyli na kapitana. Kapitan zrozumiał, że wszelka dyskusja w tej chwili wobec tego dowodu rzeczowego, leżącego na biurku - nie była wskazana. Kapitan lubił niekiedy stawiać siebie w jednym szeregu z czoło- wymi osobistościami historii świata. ~'Vidział teraz swoją osobę, jako jedną z głównych postaci w nowym konflikcie międzynarodowym. Puszczając mimo uszu wyrzuty dyplomatów polskich, nie mógł po- wstrzymać się od wypowiedzenia głośno po polsku tego, co myśli o tej sytuacji. - Nu, historyczny byłby moment, żeby to wszystko było prawda. Oświadczenie to jednak przeminęło bez echa. Dyplomaci polscy nie wiedzieli, co mają powiedzieć na ten temat. Turcy nie zdradzali ochoty wydania Haile Selassie, podobnie jak Grecy w Pireusie. "Historyczny moment" przedłużał się. Napięcie międzynarodowe wzrastało. Nikt nie zabierał głosu. .Jasne było, że na Morzu Czarnym Włosi nic nie mieli do powiedzenia. "Kościuszko" szedł do Rumunii, 78 I 79 a ta z pewnością udzieli gościny królowi królów. Triumf Włochów był w tej chwili ich porażką. Ciszę przerwał jeden z Włochów, który wziął fotografię do ręki, jeszcze raz się jej przyjrzał, a potem zwrócił się do kapitana, mó- wiąc, że jest mu niezmiernie przykro z powodu kłopotów, jakie spra- wili kapitanowi, fatygując go i zabierając czas niepotrzebnie. Dyplomaci polscy i tureccy patrzyli na Włocha, jak gdyby ten ostatni dostał nagle pomieszania zmysłów. Pozostali dyplomaci włoscy również patrzyli na niego z niedowierzaniem i zdumieniem. Widząc wrażenie, jakie wywarło na obecnych przeproszenie przez niego kapitana, dyplomata wyjaśnił, że dziecko Haile Selassie widocz- ne na tej fotografii, jest o dziesięć lat starsze. Leżąca na biurku fo- tografia jest mistrzowskim fbtomontażem. Z kolei pozostali dyplomaci zaczęli kapitana przepraszać. "Moment historyczny" uznano za niebyły. Kapitan, kończąc po swojemu to opowiadanie, zamknął je takimi wnioskami: - Nu, wie co? A. Nu, przekonałem się ja, że potęga prasy jest ogromna. Nu i wiem ja nareszcie, kim jest nasz fotograf. Nu, krótko mówiąc - zimna szelma. Nu, nie lubię ja słowa "drań". Nu, co robić? A. CHIMERA MIRABILIS Byliśmy trzecim statkiem pod polską banderą, który miał wkrót- ce przekroczyć równik. Transatlantyk nasz 'chodził dotychczas północ- ną drogą do Nowego Jorku, przez równik szedł po raz pierwszy. Ca- ła załoga pokładowa dostała "gorączki równikowej", każdy z maryna- rzy chciał poznać zwyczaje związane z przejściem równika. Za przykładem sławnego Beebe'a, który w tym okreśie zanurzył się na niemal tysiącmetrową głębokość w skonstruowanej przez siebie batysferze, wędrowałem myślami po jeszcze większych głębokościach w pogoni za wspaniałymi rybami głębinowymi. Najbardziej podobała mi się ryba nazwana Chimera Mirabilis, wyłowiona po raz pierwszy przez Norwegów z głębokości prawie dziewięciuset metrów koło Wysp Owczych. Tułów tej ryby, barwy brązowej, przypominający węgorza, przechodził w zakończenie podobne do bicza; skrzele były zielonkawe, a płetwy kształtu skrzydeł motyla - fioletowoniebieskie. Ryba nie była zbyt wielka - miała siedemdziesiąt sześć centyme- trów długości - ale oko jej było olbrzymie, podłużne, z szafirową teczówką i złocistą źrenicą. Wygląd ryby całkowicie usprawiedli~~iał jej nazwę: Chimera - znaczy "pomysł nieprawdopodobny, wylęgły z urojenia". Ta była w dodatku Mirabilżs - "godna podziwu i za- chwytu". Jednego dnia moje "studia" nad rybami głębinowymi przerwane zostały pukaniem do drzwi. Przyszedł bosman z jednym z marynarzy. Bez długich wstępów objaśnił, że chcą urządzić przejście równika jak można najbardziej uroczyście. Prosili, żebym omówił sprawę z kapi- tanem, zgodził się być Posejdonem i w ogóle zajął się całą imprezą. Statkiem naszym dowodził kapitan "Domejko". Od czasu zbudo- wania nowych transatlantyków kompania dobrała dwóch kapitanów o podobnych nazwiskach, co stanowiło żródło nieustannych nieporo- zumień. W związku z tym jednego przezvvano "Domejką", drugiego "Dowejką". Były to dwie prawdziwe "perły" w skarbcu opowiadań, jakiekrążyły po mesach na wszystkich statkach naszej kompanii. Obaj kapitanowie pochodzili z zaboru wschodniego. Życie spędzili na morzu. Do szkół polskich nigdy nie uczęszczali. Kapitan Domejko, nie mając zdolności lingwistycznych, tworzył na poczekaniu nowe sło- s - Kr~żownvk spod SomosierTy wa i dziwił się bardzo, jeśli natychmiast nie był zrozumiany. Chcąc wyrównać braki z dziedziny literatury i historii polskiej - czytał wiele. Ale myliło mu się często wszystko: kolejność faktów histo- rycznych, autorzy i tytuły przeczytanych książek. Walka kapitana z wlasnymi brakami w zakresie wiadomości wzbudzała szacunek, co nie przeszkadzało, iż był on stałym tematem najweselszych opowia- dań, którym zawdzięczał swą dużą popularność. Gdy na przykład nowy oficer pierwszy raz usłyszał na mostku ~·y- powiedziane przez kapitana zdanie: "Ticha idim, psia wełna, a okrentu swietlanego jak nie widat', tak nie widat"' - długo łamał sobie gło- wę, zanim się domyślił, że: "statek idzie wolno i dotychczas nie zoba- czyliśmy latarniowca". Na urządzenie ceremonii chrztu równikowego kapitan Domejko zgodził się natychmiast, ale pod warunkiem: - Nu, żeby tylko porządek był! Pasażerski że statek, porządek byt' musi! Na punkcie porządku i czystości kapitan Domejko był pedantem. Dbał o wygody pasażerów i dobrą ich opinię o statku bez względu na klasę, którą zajmowali. Najmniejsze niezadowolenie ze strony pasa- żerów, które doszłoby do wiadomości kapitana, mogło rozpętać ulewę "wyrazów ~·ł~snych" na glowy szefów działów - starszego oficera, starszego mechanika, intendenta lub szefa kuchni. Poza tym pływało się "ticho i spakojnie". Rytuał uroczystości równikowych był nam znany i nie nastręczał trudności. Jednej rzeczy należało przypilnować - żeby nie przebra- no miary i nie skrzywdzono tych, których się będzie golić i chrzcić. Na ~ nieprzewidziane przeszkody natrafiliśmy przy podziale ról. Wszyscy "sprzed masztu" chcieli bez wyjątku występować. Należało dla kaidego znaleźć "funkcję". Najsmuklejszym przydzielono role ne- reid. Najładniejszy chłopak został Amfitrytą. Z trytonami sytuacja się zagmatwała: okazało się, że wielu marynarzy przygotowało już sobie kostiumy diabłów i o trytonach nikt nie chciał słyszeć. Jeden tylko przyszykował kostium trytona uszyty ze starej ceraty. Dobił jednak wszystkich marynarz, który miał kiedyś nieszczęście przeby- wać na "Dzikim Zachodzie". Posiadał strój kowboja, lasso i umiał się tym lassem posługiwać. Postanowił, że będzie z Posejdonem wystę- pował jako... kowboj. Nic go nie obchodziło tłumaczenie, iż Posejdon nigdy kowboja na oczy nie oglądał: "Będę kowbojem albo za burtę wyskoczę!" Trzeba się było zgodzić: będzie wyszukiwał tych, którzy się kryją, będzie ich łapał na lasso i dostarczał diabłom. Zaledwie skończyła się sprawa z "kowbojem", wynikła nowa z cie- ślą: Diabłem nie będzie. Trytonem nie będzie, ale musi być w orsza- ku - bo jest cieślą! Musi być kimś starszym ze względu na to, że "pan porucznik rozumie: jestem cieślą!" Cieśla miał prawie dwa metry wzrostu i muskulaturę przedpoto- powego jaskiniowca. Włosy żmijowato opadały mu na czoło i to jedno przypominało nieco Greka. - Mówić też nic nie będę - oznajmił - bo się pomylę! Bosman usiłował odwieść cieślę od zamiaru występowania, ale cieśla odpowiedział, że to przez zazdrość, bo sam bosman nie wystę- puje, gdyż nic nie potrafi, tylko ludzi ganiać. Olśniła mnie myśl, że w oceanie spędził wiele lat swego życia He- fajstos, muskularny olbrzym z młotem w dłoni. Cieślę można było pokazywać jako atletę. Spytałem, czy będzie mógł ubrać się w kawał jakiegoś futra i sporządzić sobie olbrzymi młot. Nic przy tym nie bę- dzie potrzebował mówić. Cieśla poweselał. Oświadczył, że ma starą bekieszę podbitą futrem, to sobie potrzebny kawałek wykroi. Z astronomem, golibrodą,i lekarzem nie było już trudności. Mieliśmy przeszło siedmiuset paśażerów do Południowej Ameryki, w większości Ukraińców jadących do Argentyny. Wszyscy pasażero- wie wiedzieli już, że na równiku zobaczą prawdziwe widowisko. Nasi domorośli "artyści" byli zgodni co do jednego, że widowisko m u s i wypaść wspaniale. Żeby zaś wypadło "wspaniale", należało uplano- wać jakąś akcję, ułożyć jakiś scenariusz. Cała ta gromada "artystów" musiała działać wspólnie, inaczej p o r z ą d e k nakazany przez ka- pitana mógł być zagrożony. Zaproponowałem odegranie sceny z krnąbrnym marynarzem, który nie będzie chciał poddać się ceremonii golenia i nadania mu imienia przez Posejdona. Miał być ubrany w jakiś stary, ale odświeżony gar- nitur, który diabły w walce porwą bezlitośnie. Przywleczony przed Posejdona, marynarz zlekceważy rytualną wypowiedź nadającą mu nowe imię. Posejdon oburzony zachowaniem się marynarza rozkaże Hefajstosowi uśmierzyć śmiałka. Hefajstos będzie miał specjalny młot tekturowy z farbą w środku. "Roztrzaska" czaszkę bluźniercy, ten "trupem padnie" u nóg Posejdona, a obrzęd chrztu będzie się toczył dalej, jak gdyby kara za bluźnierstwo była sprawą zwykłą i zro- zumiałą. , Projekt został przyjęty z dużym zapałem. Niestety nie moim było urządzić próby generalnej. W miarę więc możności każda rola została omówiona i - zgodnie ze zwyczajem powtarzania komend = powtó- rzona przez odpowiedniego "artystę". Na statku pasażerskim w każdym rejsie znajduje się jakaś osoba, której z urzędu lub stanowiska przypada pierwsze miejsce wśród pa- sażerów. Jest to tak zwana po łacinie persona grata, innymi słowy "osoba mile widziana". Osobą tą był tym razem profesor Bujwid z Krakowa, bez mała osiemdziesięcioletni staruszek, naukowiec. Z miejsca, po wejściu na pokład założył klub esperantystów i sam prowadził wykłady. Kapitan zachwycony był profesorem, profesor - kapitanem, a my przestraszeni tym, że kapitan nauczy się jeszcze jed- nego języka, co może skomplikować szybkie porozumiewanie się z n:m. 82 °' 83 W przeddzień przejścia równika zgodnie z tradycją usłyszano zza burty głos trytona pytającego w imieniu Posejdona o banderę i nazwę okrętu. Marynarze pomogli trytonowi wejść na pokład. Ponieważ dzieje się to zawsze po 'zachodzie słońca, wielu pasażerów było świad- kami tego wydarzenia. Wszyscy oczywiście ze zdumieniem przyjęli ukazanie się człowieka zza burty. W gruncie rzeczy sprawa była pro- sta - siedział tam na wywieszonej sterlindze, przewiązany na wszel- ki wypadek liną. Dzieci szalały odprowadzając na mostek monstrum ubrane w sza- ty z ceratowych łusek. Po uściśnięciu dłoni kapitana tryton zapowie- dział przybycie Posejdona, Amfitryty, Hefajstosa i całego dworu w dniu jutrzejszym o godzinie szesnastej. Nie zapomniał przy tym do- dać, że od przebywania na powietrzu czuje dziwną suchość gardła. Przygotowany na te ewentualności kapitan podał trytonowi butelkę rumu. Wysłannik Posejdona pożegnał kapitana i odprowadzany przez zachwycone dzieci, przed powrotem w głębiny oceanu zaszedł jeszcze do marynarzy na pogawędkę. Następnego dnia już na długo przed godziną czwartą po południu tłumy pasażerów zebrane dokoła drugiej ładowni z niecierpliwością wyglądały zapowiedzianego widowiska. Tymczasem wśród gotowego do wyjścia orszaku wybuchła panika. Wszystkich - od Posejdona do kowboja włącznie - ogarnęła wątpliwość, czy podołają zadaniu. Przerazili się, że sprofanują odwieczny obrządek i staną się pośmie- wiskiem. Sytuację uratował najbardziej dziwny człowiek z załogi - pro- wiantowy. Był to niepozorny garbusek zwany powszechnie "Plamo- znikiem". Miał dwa magisteria - filozofii i matematyki, praktykę w zawodzie nauczycielskim oraz wychowawczym. Zostawił to wszyst- ko, nauczył się szoferki i ruszył do Gdyni z kilkunastu złotymi w kie- szeni. Zamustrował na statek w charakterze chłopca okrętowego do prowiantury. Był pierwszym prowiantowym na "Piłsudskim", a póź- niej - na "Batorym". Chcąc zobaczyć Rio de Janeiro 'przeszedł z "Batorego" na nasz stary "klejnot"* i teraz oto .trzymał w ręku tacę z kubkami napełnionymi "plamoznikiem". Wypity kubek "plamozniku" w pierwszej chwili wzdymał pierś i dławił okrzyk "ogień mam w łonie!" Potem już wszyscy mogli zgodnym chórem śpiewać: "Hej, kto Polak - na bagnety!" W chwili, gdy dzwon okrętowy wybił osiem razy - orszak ruszył. Na czele szedł Posejdon ze złotym trójzębem w dłoni i w mister- nie plecionej koronie na głowie. Jego olbrzyr`~L~'.laD. zea~ ~ ' 2 `~a. 170 ,. _,. Y ~"~~ 1~2 19p ,~ __~Z -,.,t~.,. .. :-~- <~a ~ ~ ,, Potem krótki, w kilku zaledwie taktach oddany najwspanialszy opis zwycięskiej bitwy pod Wiedniem i znów w triumfalnych taktach poloneza powrót husarii. Rzeczywistość wróciła w postaci pułkownika strzelców podhalań- skich, który meldował generałowi, że odchodzi do boju: - Pozwolę sobie zameldować, generale, że idę z takim zapasem kul do rewolweru. Na wyciągniętej dłoni pułkownika leżało kilka zaledwie kul rewol- werowych. Dech nam zaparło. Oficerowie zaczęli szukać po swych kieszeniach, a potem składać na dłoni pułkownika to, co każdy mógł dać ze swego przydziału, po jednej lub dwie kule. Brygada była wy- posażona w najbardziej lichy sprzęt i małą ilość amunicji. Scena z dzieleniem się zapasami kul była dla nas za silna. Nie wsty- dziliśmy się łez, które jakoś same cisnęły się do oczu. Zdarzenie to postało zapisane w moim kalendarzu koło daty 13 maja 1940 roku. Następnego dnia przyszedł rozkaz załadowania czołgów. W gardzieli trzeciej ładowni umieszczono pięćdziesiąt ton min przeciwczołgowych. Mieliśmy przetransportować z Harstadu do Bodó Gwardię Irlandzką. Olbrzymi chłopcy, każdy dwumetrowego wzrostu. Wśród sypiących się wokół nas bomb czekaliśmy na rozkaz wyjścia. Zjawiła się wreszcie nasza eskorta - stary destrojer "Wolverine" i kanonierka "Stork". Podnieśliśmy kotwicę. Po wyjściu z Harstadu parę razy towarzyszyłem dowódcy gwardii podczas inspekcji rozmieszczonych na "Chrobrym" oddziałów. Do- wódca starał się swą troskliwością dodać żołnierzom otuchy. Biorący udział w inspekcjach oficer łącznikowy, kapitan marynarki, który dotychczas zawsze był pełen werwy i dobrej myśli, wydał mi się zgaszony i smutny. Schodząc z mostku do kabiny jeszcze raz obejrzałem gotowość bo- jową "Chrobrego". Ludzie przy dziale czuwali. Przy ustawionych na pokładach karabinach maszynowych obsługa gotowa była do otwarcia ognia. Kapitan pożegnał mnie dobrą radą: - Śpij szybko! Zbudził mnie dzwonek telefonu stojącego tuż przy koi. Pomimo że musiało być już po północy, w kabinie było widno jak podczas po- chmurnego dnia - w połowie maja noc na Lofotach prawie nie istniała. Złapałem szybko słuchawkę. W odpowiedzi na moje "tak" - usłyszałem znajome zdanie: -- Jesteśmy atakowani. 171 W tej samej chwili odczułem wstrząs kadłuba i zaraz po nim drugi. Zacząłem szybko się ubierać. "Może po raz ostatni?" - pomyśla- łem. Zamiast półbucików włożyłem buty, szumnie w myślach zwane "wellingtonami", zrobione ongiś przez mistrza gdyńskiego. Wysłane pęcherzami rybimi, miękkie jak rękawiczki, chroniły przed wilgocią i można w nich było wytrzymać wiele godzin; w wypadku wpadnięcia do wody mogły być z łatwością zrzucone z nóg. Wciągnąłem podaro- waną przez matkę skórzaną kurtkę podbitą baranami, która już raz uratowała mi życie, złapałem czapkę i ruszyłem na mostek. Po drodze z przyzwyczajenia otworzyłem drzwi łazienki znajdującej się przed kabiną. Okazało się, że łazienki nie ma. Zamiast podłogi widniał ciemny otwór prowadzący w głąb statku. Wszedłem na mostek. Była dopiero za kwadrans dwunasta. Załoga i wszyscy oficerowie mieli założone hełmy i pasy ratunkowe. Zanim dowiedziałem się, co zaszło, zobaczyłem, że z nadbudówki za trzecią ladownią wydobywają się klęby dymu i plomienie ognia. Paliła się również nadbudówka tuż za mostkiem, przed trzecią ladownią. W jej gardzieli, wziętej teraz w dwa ognie, znajdowało się pięćdziesiąt ton materiałów wybuchowych w postaci min przeciwczołgowych. Pokła- dy pokryte były ciałami poległych żołnierzy z obsługi karabinów maszynowych. Zostaliśmy zaatakowani przez dwa bardzo nisko lecące samoloty. Eskortujące "Chrobrego" okręty wojenne "Wolverine" i "Stork" - jeden przed dziobem, drugi za rufy - były zbyt daleko, by przeszko- dzić temu, co się stało. Samoloty lecące n.a małej wysokości wydały się oficerom dowodzącym obroną "Chrobrego" - angielskimi i nie otworzyli do nich ognia, pomimo bezwzględnej co do tego instrukcji. Samoloty rzuciły bomby z bardzo bliskiej odległości. Również skut- ki ognia ich karabinów maszynowych były straszne. Ze znajduj,~c:ych się na pokładach ocaleli tylko ludzie na mostku, zabezpieczonym do- datkowymi płytami pancernymi i workami z piaskiem. Wybuch bomb na pozór nie wydawał się groźniejszy od tych, które wybuchały koło . burt. Huku prawie nie było słychać, odczuwaliśmy jedynie wstrząsy. W tej chwili samoloty zataczały koło z widocznym zamia- rem ponownego zaatakowania "Chrobrego". Podczas całej kampanii norweskiej nie mieliśmy jeszcze na statku tak dużej ilości wojska. Ponieważ żołnierze zaokrętowani byli na krótki przelot Iiarstad - Bodó, stłoczono ich we wszystkich pomiesz- czeniach ponad normę. Patrząc teraz z mostku, nie miałem wątpliwości, że jest to ostatni dzień życia statku, którego bohaterem - zgodnie z tradycją - będzie jego kapitan. Stał teraz na skrzydle mostku, rozważając sytuację. Zwróciłem uwagę na dziwną dekorację czapki kapitana. Oprócz zło- tych palm na daszku miała dodatkowe - srebrne - z prawej strony 172 na samej krawędzi. Były bardzo twarzowe. Przypomniały mi się wszystkie podróże z nim na żaglowcu szkolnym "Lwów", od chwili gdy się zjawił w szkole z półdyplomem Akademii Górniczej. Nazwi- sko swe wywodził od Deya z Oczakowa. Sądząc po jego wyglądzie, gdyby żył przed kilkoma wiekami, dowodziłby całą Ordą Oczakowską i zasłynąłby jako "sokół stepów Akermanu". Stanęły mi w pamięci lata spędzone wspólnie na szlakach naszych pierwszych' transatlan- tyków. Z zazdrości dokuczaliśmy mu słowami piosenki: Co temu winien Zygmuś, że jest taki śliczny? To przecież zbrodnia taki wygląd estetyczny... Stał teraz, jak zwykle wytworny i opanowany, przyglądając się płomieniom. Nie miałem ~·ątpliwości, że przygotowany jest do wy- pełnienia obowiązków kapitana - do pozostania na okręcie tak dłu- go, zanim ostatni człowiek z niego nie zejdzie. Ale pięćdziesiąt ton min między płomieniami było czymś zupełnie wyjątkowym i mogło zmusić do opuszczenia statku w chwili najmniej spodziewanej, szcze- gólnie tych, którzy stali na mostku. Podszedłem do kapitana, by omówić kolejność postępowania. Zde- cydowaliśmy się na próbę opanowania ognia za pomocą wody z hy- drantów i gaśnic. Gdyby akcja ta zawiodła, 'mieliśmy rozpocząć opuszczanie łodzi ratunkowych z żołnierzami, załogą hotelową i wol- ną - maszynową. Do ostatniej chwili miała zostać na statku załoga pokładowa. Kapitan postanowił pozostać na mostku, by utrzymać prawą burtę jako nawietrzną, jeśli da się jeszcze manewrować maszynami, i nie opuszczać go tak długo, jak to będzie koniećzne. Ja miałem przejść za drugą zasłonę utworzoną z dymu za trzecie ładownią, zająć się gasze- niem tamtego ogniska i tam pozostać. Przy rozstaniu powiedziałem: - Zygmunt, nałóż pas! W odpowiedzi usłyszałem, że lepiej sobie w takiej sytuacji tymi sprawami głowy nie zaprzątać, bo się wówczas łatwiej myśli o tym co potrzeba. W tym momencie nadbiegł jeden z naszych oficerów i za- meldował, że cały sztab i wszyscy pozostali oficerowie Gwardii Irlan- dzkiej zginęli w barze, gdzie zebrali się, by zgodnie ze swym rytua- łem zakończyć angielski dzień toastem: "GentLemen - the King!" Po przejściu przez dwie zasłony z dymu natknąłem się na grupę marynarzy rozwijających już węże pożarowe. Inni biegli z gaśnicami. Wpadliśmy do pomieszczeń, z których wydobywał się ogień. Po otwo- rzeniu zaworów z hydrantów nie spłynęła ani jedna kropla wody. Widocznie uszkodzony był rurociąg albo na wszystkich sekcjach, ,.~ 173 ,:~. . I gdzie się paliło, usiłowano gasić ogień za pomocą znajdujących się tam hydrantów. Największy ogień buchał z klatki schodowej. Nie wiedzieliśmy, czy ludzie, którzy tam byli, zdążyli już wyjść. Postanowiliśmy przydusić chociaż na jakiś czas płomienie, by dać możność przejść tym wszyst- '' kim, którzy by się jeszcze znajdowali pod pokładem. Strumienie z kil- lcu gaśnic skierowane w buchający ogień nie tylko go nie stłumiły, ale nawet nie przygasiły. Wyglądało to tak, jak gdyby olbrzymi stóg słomy usiłowano zgasić wodą ze strzykawek lekarskich. Wśród dymu widoczna jeszcze była droga przez korytarz w kierunku kabiny star- szego mechanika. Podobnie jak kapitan, starszy mechanik miał na imię Zygmunt i łączyła mnie z nim taka sama przyjaźń i często te same szlaki od Szkoły Morskiej do obecnego rejsu. Pochodził ze Zduńskiej Woli. W dawnych jeszcze czasach miewał bardzo zatroskany wyraz twarzy, jak nam się wydawało, zupełnie bez powodu. Kiedyś w ta~- jemnicy przyznał się, że wyrobił sobie swoisty sposób dozoru wszyst- kich swych koni mechanicznych, słuchając jak "gra w nich śledziona". Znając dwa języki obce zebrał dużą bibliotekę fachową. Pełna znajo~- mowć teoretyczna przedmiotu pozwalała mu na bardzo wnikliwe do- chodzenie szmerów w organizmach maszyn. Przyznawał, że niekiedy nocami nie s iał z te o owodu ale nie darował ni d okaz i b ,na YP g P > g Y j > Y proszek" nie rozebrać jakiegoś "tabunu" i nie wyszukać chorego "ko- i nia". Młodsi jego koledzy, nie mający tych samych kawaleryjskich za- miłowań, "błogosławili" go zawsze w portach, kiedy zamiast wyjść na miasto musieli doszukiwać się "chorej śledziony, która nie grała". Zygmunt był jednym z tych dziwnych mechaników, którzy "żyli" I z nawigatorami. Marzył o skonstruowaniu jakiejś miniatury maszyny okrętowej - takiej żeby można było ją mieć w kabinie i widzieć do- kładnie, co się w niej dzieje podczas pracy. O tej godzinie, w której trafiły "Chrobrego" bomby, powinien byi spać zawinięty w długi ciepły szlafrak, na tapczanie w kabinie. Po- nieważ nie można było ugasić źródła ognia, postanowiłem dotrzeć do jego kabiny w nadziei, że może uda mi się go wyciągnąć, jeśli leży tylko ogłuszony. Nabrałem powietrza w płuca i wszedłem w płonący korytarz przysłonięty dymem. Po kilku krokach dymu już nie było, tylko długie języki ognia na kształt ogromnych liści tworzyły pło- mienną aleję. Żar panował tak wiei ki, że gdy wypuściłem ź płuc powietrze i chciałem zaczerpnąć świeżego, wydało mi się, że połykam ogień. Do kabiny było jeszcze daleko i już miałem zawrócić, gdy dojrzałem w oddali leżące na podłodze ciało. Skoczyłem naprzód, złapałem nieprzytomnego na ręce i usiłowałem jak najszybciej wydostać się z żaru. Ubranie tliło się na nim. Po cię- żarze ciała zorientowałem się, że to nie Zygmunt. Ten człowiek wa- żył chyba dwa razy więcej. Dotarłem z nim do wyjścia, a tam za- brali go marynarze. Odwróciłem Się jeszcze raz, by zobaczyć, czy nie uda się jednak dotrzeć do kabiny Zygmunta, ale droga do niej była już nie do przebycia. Nie miałem teraz wątpliwości, iż gaszenie obu ognisk pożaru nie da żadnego rezultatu. Zanim ogień rozprzestrzeni się tak, że nie będzie można dojść do łodzi ratunkowych - należy je niezwłocznie spuścić. Posłałem jednego z marynarzy na mostek do kapitana z zawiadomie- niem, że akcja gaszenia zawiodła i że będziemy spuszczali lodzie ratunkowe i tratwy. i~Tiektóre stanowiska przy łodziach znajdowały się już w ogniu. Trzeba było ogromnego samozaparcia, by nie zwracając uwagi na pło- mienie, tlące się ubrania i duszący dym wykonać czynności przewi- dziane przy spuszczaniu szalup. Przede wszystkim należało przerąbać liny, którymi szalupy były nieomal spowite w celu zabezpieczenia przed dużą falą oceaniczną oraz ewentualnym zerwaniem się od pod- machów bomb. W chwili gdy zaczęliśmy spuszczać szalupy, samoloty znów otworzyły ogień z karabinów maszynowych. Ani jeden mary- nart nie opuścil swego stanowiska, jak gdyby ·NSZystko to odbwvało się podczas wycieczek turystycznych w ubiegłych latach do tych sa- ~j mych fiordów. Załadowano rannych, a gdy szalupy zeszły na wodę, runęli do nich żołnierze, a razem z nimi załoga hotelowa. Marynarze z załogi pokła- dowej stali spokojnie, jakby do łodzi ratunkowych - zgodnie z prze- pisami - szły: "Dzieci i kobiety najpierw". Na pokładzie pozostały już tylko "klapboty" - szalupy zwane tak ze względu na to, że stały w miejscu, w którym na dawnych trans- atlantykach umieszczano stary typ składanych łodzi ratunkowych. Nad nimi zawieszone były zwykłe szalupy; po ich spuszczeniu nale- żało wyciągnąć na pokład talie i włączyć do "klapbotów". Zobaczyliśmy samolot ponownie nadchodzący na małej wysokości, zeszliśmy więc o pokład niżej. Kiedy przeleciał, wróciliśmy, by za- brać się do spuszczania "klapbotów". Okazały się jednak bezużytecz- ne - tak zostały posiekane kulami. Wszystkie zbiorniki z powietrzem były poprzebijańe. Żołnierze, widząc, że więcej łodzi ratunkowych nie ma, zaczęli sza- leć. Nie było ani jednego oficera, który by nad nimi objął komendę. Wyskakiwali za burtę. Nie powstrzymało ich nawet to, że ci co wy- skoczyli pierwsi, sztywnieli natychmiast w tym zlewisku lodowatej wody, zanim jakaś łódź ratunkowa zdołała do nich podejść. Większość łodzi wolała zresztą trzymać się jak najdalej od statku ze względu na spodziewany wybuch amunicji, o której cała załoga wiedziała. Okręty z eskorty zbliżyły się trochę do "Chrobrego" i otw>orzyły ogień do samolotów. Jedyną nadzieją ratunku było, że któryś z okrę- 174 175 tów podejdzie do burty i zabierze oszalałych z przerażenia żołnierzy. Okrętom wojennym nie wolno było dobijać do palących się statków z amunic - ch ba żeb ją y y jakiś z nich nie wiedział, iż mamy załado- waną amunicję, a przynajmniej nie w tym miejscu i nie taką. Poleciłem marynarzom rozwiesić na nie objętej ogniem i dymem ~ili prawej burcie siatki do ładowania, tak by utworzyły na całej szero- f kości burty olbrzymią drabinę, po której wszyscy będą mogli szybko "żejść, jeśli jakiś destrojer odważy się dobić do "Chrobrego". Sam po- stanowiłem uspokoić w jakikolwiek sposób żołnierzy i przekonać ich, że skakanie do wody jest w tej chwili samobójstwem i źe zawsze mają na to czas. Liczyłem na to, iż widzieli mnie kilkakrotnie na inspekcji w towarzystwie swego dowódcy i może mnie posłuchają. I~~i,l'' Ponieważ skakali z relingu, zaszedłem im drogę wołając: "Atten- I tion! Attention!" Wdrapałem się na reling, żeby mnie widzieli i zapo- minając, że mam przed sobą Irlandczyków zacząłem swe podniosłe ii ' przemówienie od słów: --- Anglicy! Słyniecie z zimnej krwi i opanowania. Właśnie w tej chwili musicie się opanować! il i Wydawało mi się, że muszę mówić jak najdłużej, by zaczęli mnie słuchać i że jak przestanę, to znów zaczną skakać do tej lodowatej wody. Przemawiałem więc dalej: - Skakanie do wody jest samobójstwem. Na razie mamy dużo czch warunkach i pełnych napięcia sytuacjach wojen- nych potrafił nieświadomie podtrzymywać konieczną wówczas rów- nowagę duchową i dobry humor. Po osiedleniu się w puszczy Złota Strzała na wzór bladych twarzy zakupił rumaka stalowego do karczowania puszczy. Całe dnie on i jego squaw spędzali na przemian na grzbiecie stalowego potwora, karczując dziewiczy grunt pod pola uprawne. Siali potem na nich kukurydzę i ogórki: Jedną z największych teraz trosk obojga było, by ogórki z ich plantacji rosły proste. Prosty ogórek wart był dwa centy. Krzywe nie miały żadnej wartości. Siedząc w pędzącym autobusie snułem dalej wspomnienia o obec- nych kłopotach kapitana "Kromania" i o samym "Kromaniu". "Kromań" znany był z opisów i opowiadań w całej flocie alianckiej. Wiadomo było wszystkim, że zaatakowany przez samoloty podnosił najnowszą i największą polską banderę i zmieniał się w morskiego jeża, którego kolce stanowiły pociski wielu działek umieszczonych w ten sposób, że "Kromań" nie posiadał nie strzeżonego przez kolce miejsca. Żaden samolot nie potrafił przedrzeć się przez tę zaporę. "Kromań" miał na swym koncie jeden na pewno zestrzelony samo- lot, wiele uszkodzonych, a ile było takich, które nie ośmieliły się go zaatakować? Statki innych bander, znajdujące się w jego towarzyst- wie podczas nalotu, zmuszał własną brawurą do naśladowania i każ- demu statkowi narzucał swą dewizę: walcz! Spośród wielu opowiadań o walkach "Kromania" jedno w szczegól- ny sposób skojarzyło mi się z wodzem szczepu Złotej Strzały, sam mi je zresztą opowiedział. -~ Szliśmy na Islandię, samotnie, bez konwoju, gdy oficer wachto- wy zameldował mi, że słyszy samolot. Było pochmurnie i mglisto. Je- den samolot przy niskim pułapie chmur i ograniczonej widzialności nie wydawał mi się zbyt groźny. Postanowiłem na niego zapolować. Pomimo złej widzialności można się było liczyć z możliwością ataku. Zgodnie z instrukcją do każdego samolotu, nawet nie rozpoznanego, należało otwierać ogień. Robiłem to, gdy wśród chmur ukazywał się cień krążącego dookoła nas samolotu. Za każdym razem posyłałem mu jeden pocisk. Po pięciu strzałach samolot zaczął się oddalać i nie było go już więcej słychać. Po kilkudziesięciu godzinach rzuciliśmy kotwicę na redzie Reykja- viku. Islandia była wówczas bazą Stanów Zjednoczonych. Za chwilę przybiła motorówka amerykańskich sił zbrojnych. Przybyły moto- rówką oficer powiedział, że ma mnie zabrać do dowództwa. Byliśmy już na trapie, gdy oficer zapytał, czy widziałem ten samo- lot dobrze i czy go rozpoznałem. - Było pochmurnie i mglisto, widziałem tylko kilka razy cień sa- molotu przebijający przez mglisty pułap chmur, sądzę, że był to bombowiec dalekiego zasięgu - odpowiedziałem. - A czy strzelaliście? - spytał. - Naturalnie. - Ile razy? - Pięć pocisków. Oficer złapał mnie za ramię i zawołał: - Fantastycznie! Wszystkie pięć trafione! Zdumiony zapytałem go, skąd wie o tym. - Skąd? Cała baza nasza o tym mówi. To była nasza "Catalina". - Ooo! To ja nie jadę! - zawołałem. - Mam jeszcze czas, żeby mi łeb ukręcili. Nie pojadę! 220 I 221 Oficer przytrzymał mnie za ramię, żebym mu nie uciekł, i powie- dział: - Nic złego się nie stało. Nikt w samolocie nie został nawet ran- ny. Ale cała "Catalina" była pełna podziwu, że za każdym razem, gdy zbliżyli się do widocznego tylko cienia statku, natychmiast statek ten pakował w nich pocisk. Po pięciu trafieniach nie chcieli więcej ryzykować. Dowódca chce koniecznie widzieć kapitana tego sutku. Pięć strzałów..Pięć trafień. Fantastycznie!!! FLARA Drugą wojna światowa przechodziła przełomowy okres. Alianci szy- kowali się do ofensywy od strony morza na kontynenty Afryki i Europy. Jednym z okrętów przystosowanych do akcji inwazyjnych został nasz transatlantyk "Batory". Rozbudowano na nim radiostację, mo- stek ubezpieczono przed pociskami z samolotów, na górnych pokła- dach umieszczono rakiety, by nie dopuścić do ataku samolotów z bli- skiej odleglości. Przeciwko nocnym atakom wynurzonych okrętót~~ podwodnych rozmieszczono na górnych pokładach tak zwane flary. Odpalone, wyrzucały na wysokość przeszło dwustu metrów spado- chron z doczepionym światłem o sile sześćdziesięciu tysięcy świec, oświetlając okręt podwodny i zmuszając go tym do ucieczki lub zanurzenia. Linki do odpalania flar i wyrzutni rakiet przeciwlotni- czych rozciągnięte były na pokładach tak, by je mieć podczas akcji pod ręką i pod nogą. "Batorego" zaopatrzono również w łodzie de- santowe i klamry na burtach dla ułatwienia komandosom schodzenia i powrotu na statek. Była ciemna, bezgwiezdna noc "choć oko wykol", gdy "Batory" w największej tajemnicy zbliżał się do siedmiu wysp, na których mieściła się baza marynarki brytyjskiej Scapa Flow. Na razie miała to być gra, wojenna mająca na celu wypróbowanie sprawności nowej taktyki inwazyjnej "miażdżącej" wroga od strony morza. Przyglądać się jej mieli zgromadzeni na jednej z wysp Fli,; Majesty the King George Vl, jego Prime Minister, zwany pieszczotli- wie przez naród Vinnie, oraz sztaby poszczególnych sił zbrojnych. Kapitanem "Batorego" był tak zwany Młodszy Dey Oczakowski. Stojąc na mostku skracał sobie czas sumowaniem dotychczasowych podróży na "Batorym": ewakuacja wojsk alianckich z zatoki Quibe- ron, potem Bayonne, St. Jean de Luz. Udział w trzydniowej bitwie morskiej o Dakar. Zaczynał się okres, w którym Polacy stali się NATCHNIENIEM NAROD6W. Obdarzeni poczuciem humoru twierdzili, że pokrywał się on z okresem, kiedy Anglii groziła inwazja i trzeba było jej obronę wziąć w nasze ręce. NATCHNIENIE odnosili do zdumiewającego fak- 223 tu, że okruchy naszych wojsk, znajdujące się już wówczas w Anglii, stanowiły trzydzieści procent wszystkich sił zbrojnych angielskich na wyspie, gotowych do odpierania inwazji. Waleczność tych żołnierzy polskich we Francji musiała natchnąć osamotnionego Vinniego do prowadzenia walki, ponieważ ci, którzy "liczyli", uważali, że przy zaistniałym stosunku sił upojonego zwycięstwami wroga i tej nikłej ilości wojsk angielskich pozostałych po Dunkierce - obrona jest nie- możliwa i należy zawrzeć pokój. Podtrzymanie ducha bojowego wśród Anglikew stwarzało dla Polaków jedyną nadzieję walki o niepodle- głość kraju i gdy Vinnie w swym przemówieniu zdecydował się na walkę, Związek Kapitanów, Oficerów Pokładowych i Radiotelegrafi- stów Polskiej Marynarki Handlowej, liczącej za granicą trzydzieści siedem jednostek, wysłał do Vinniego depeszę z zapewnieniem, że oni będą walczyli do śmierci o zwycięstwo wspólnej sprawy. W toczącej się w powietrzu nad Anglią battle of Britain - walce o Wielką Brytanię (w której obrona w swej końcowej fazie doszła do tego, że w wypadku prowadzenia przez wroga ofensywy nie mogłaby wytrzymać dłużej niż jeden, dwa dni) trzeba było dosłownie przejąć inicjatywę obrony. Z trudem udało się wówczas przekonać Anglików, że ich sposób latania myśliwców w zwartych formacjach pomaga nie- przyjacielowi - dopiero rosnące straty przekonały dowództwo o ko- nieczności przyjęcia polskiej taktyki walki. Wobec wciąż grożącej in- wazji "Batory" poszedł z zapasem angielskiego złota do Kanady. Dey uśmiechnął się do miłych wspomnień o "buncie" dzieci angiel- skich, które na "Batorym" płynęły do Kapsztadu, a tam miano je za- okrętować na inny statek idący do Australii. Zakochane w "Batorym" dzieci odmówiły zejścia i chóralnym płaczem zmusiły władze do pozo- stawienia ich i odtransportowania do Australii na "Batorym". Pod- ezas tej podróży dzieci na widok kapitana stawały na baczność i wi- tały go polskim "dzień dobry". Młodzi pasażerowie sformowali na po- kładzie drużynę harcerską, której załoga "Batorego" ufundowała pro- porzec z napisem "Batory Group". Nazwa drużyny - "BATORY" - została zatwierdzona przez naczelne władze harcerskie. Z Australią wiązało się jeszcze inne miłe wspomnienie, zupełnie odmienne. Ofiarowano tam Deyowi małego popielatego koalę, zwa- nego niedźwiadkiem australijskim. Przywiązał się bardzo do małego stworzonka i musiał stoczyć ze sobą wielką walkę, by go nie zabrać jako współlokatora. Przeważyło dobro niedźwiadka. Zwierzątko na pewno męczyłoby się bardzo w dusznej kabinie statku zmieniającego stale warunki klimatyczne od obszarów podzwrotnikowych do pod- biegunowych. Po oddaniu małego koali na ląd przed opuszczeniem Australii otrzymał innego koalę - ale wypchanego. Wspomnienia te znakomicie skróciły oczekiwanie na moment akcji pod Scapa Flow. Sprawność "Batorego" we wszystkich dotychczaso- wych wyprawach spowodowała, że powierzono mu wypróbowanie no- wej taktyki inwazyjnej. Na "Batorym" nakazano bezwzględną ciszę. Zabroniono nie tylko palić, ale nawQt myśleć o paleniu. Ogień żarzących się papierosów mógł zdradzić obecność statku na wodach otaczających wyspę, na którą miano wysadzić desant. Do wyspy należało podejść w nocy i to jak najbliżej, by ułatwić łodziom z komandosami szybkie dojście do brzegu. Rozkazy wydawano szeptem. Wyprawa ta przypominała Deyowi wycieczkę Kmicica za mury Częstochowy. Pomimo że była tylko ćwiczeniem, jej sprawność miała być oceniona przez króla, pre- miera i zespół sztabów, który ją opracował. Zakotwiczenie pomiędzy wyspami Flotta i South Walls odbyło się z głuszeniem wszelkimi sposobami szczęku wychodzącego z kluzy łańcucha kotwicznego. Uda się - czy nie? Asystenci nawigacyjni szeptem przekazywali sobie otrzymane roz- kazy i meldunki. Wśród ciszy i zaciemnienia opadly lekko na wodę łodzie desantowe. Ruchome widma komandosów zlały się w ciemne plamy, które jak niknące cienie wsiąkały w czerń brzegów. Stojący na mostku "Ba- torego" kapitan i oficerowie wpatrzeni w fosforyzujące strzałki zega- rów czekali na wynik akcji. Dla wskazania miejsca postoju "Batorego" wracającym komando- som, o oznaczonej godzinie zapalono cztery pionowo umieszczone nad sobą czerwone światła. Zmiana prądu pływowego zaczęła jednak od- wracać "Batorego" przeciwną burtą do lądu. Kapitan kazał więc prze- nieść światła rozpoznawcze dla komandosów na prawą burtę. Asy- stent pokładowy, porucznik Wojciech Zaczek, powtórzył szeptem otrzymany od kapitana rozkaz sternikowi. Sternik zebrał zwoje kabla umówionego sygnalu i idąc przez sterówkę zawadził nimi o linę wy- rzutni, która błyskawicznie odpaliła flarę. ,A Z sykiem wzbiła się w niebo świetlna smuga i po chwili zawisło na spadochronie jasno płonące światło. Na oświetlonej przez flarę przestrzeni znaleźli się i Jerzy VI, i "Batory". Dey widzi to wszystko niby w jasny sloneczny dzień i szepce, jak zawsze w najtrudniejszych chwilach życia: "Raz maty rodyła". Sternik, gdyby był Japończykiem, prawdopodobnie popel- niłby już harakiri, ale że był Polakiem, więc zdał się na nasze "jakoś to będzie" i "trudno". Porucznik Zaczek chętnie udusiłby sternika, że nie posłuchał jego rady, by przenieść kabel przez dach sterówki. Wysoko nad "Batorym" płonąca flara wspaniale oświetliła postacie artylerzystów gotowych na pokładzie do akcji. Kapitan nie mógł na razie przedsięwziąć nic innego niż nawigacyjne przeczekanie - do chwili wyświetlenia "jasnej" sytuacji. "Widziało mu się", że wycieczka została wykryta i cała akcja "spaliła na panewce", a uczestnicy wycieczki "wybici co do nogi". Za chwilę zabłysną reflektory obrony wybrzeża i trzymać już będą stale w swych smugach światła statek i łodzie komando- 224 15 - Krążownik spod Somosierry 225 sów. Cały plan tej wspaniale zaimprowizowanej inwazji, w połowie świetnie wykonanej, został zniszczony. Dey licząc minuty, które po- zostały do opadnięcia flary, czuł na swych barkach ciężar odpowie- dzialności za losy wojny. Wreszcie flara opadła do morza. Nastał po jej zagaśnięciu niewy- miernie długi czas wyczekiwania, ciszy ? c=emności. Nic się jednak nie działo z tego, co przewidywał kapitan. Nie zabłysły światła reflekto- rów i nie zawyły syreny alarmowe. Nie padł ani jeden strzał. Była czarna cisza. Na mostku zjawił się angielski oficer łącznikowy. Na wodzie można było dostrzec cienie zbliżających się łodzi desantowych z komando- sami. Z tym oficerem angielskim łączył Deya przyjazny, a nawet serdecz- ny stosunek. Na temat flary nie mógł jednak teraz z nikim rozma- wiać. Oficer łącznikowy zniknął w ciemności. Zza burt statku wy- nurzyły się kadłuby powracających na swe stanowiska łodzi. Już wszystkie są na miejscu. I znów długie minuty oczekiwania. Na mostku pojawił się ten sam oficer łącznikowy. - Wszyscy ko- mandosi wrócili - melduje kapitanowi i jednocześnie przekazuje mu miłą nowinę: - "Batory" bardzo dobrze doszedł do wyznaczonej dla wysadzenia desantu pozycji, rekordowo szybko wysadził grupę de- santową. Vinnie zadowolony. Nawet ta wiadomość nie potrafiła wywołać u kapitana zwierzeń na temat flary. Od tej próbnej inwazji na Scapa Flow "Batory" wpisywał na kart historii wojny miejscowości, w których znalazł się z desantem - Arzeu, Les Andalouses, Sycylia, Salerno, Anzio. Nie potrafiły one jed- nak zatrzeć w pamięci kapitana flary pod Scapa Flow. . Przez pokłady "Batorego" przechodziły zastępy białych i czarnych wojowników. U tych ostatnich portret króla Stefana Batorego umiesz- czony w hallu statku cieszył się największym szacunkiem. Czarni ry- cerze, jeśli byli na służbie, mijając portret wielkiego króla stawali przed nim na baczność i prezentowali broń, tak jak te robią przed pa- łacem Buckingham w Londynie gwardziści, tupiąc przy tym głośniej od nich - uważali widocznie, że im głośniej tupią, tym większe od- dają honory królowi. Wolni od służby czarni wojownicy padali przed portretem króla na kolana, bijąc czołem o pokład u jego stóp. W tym wirze zmagań losy wojny uczyniły "Batorego" flagowym okrętem dowódcy francuskich sił zbrojnych, generała de Lattre de Tassigny. Rutyna dnia i dyscyplina na statku osiągały coraz większą doskonałość. Zapał załogi "Batorego" dorównywał zapałowi szwoleże- rów spod Somosierry. Jej karność i obowiązkowość kształtowały się na tych samych zasadach, o jakich pisał w swym regulaminie jazdy Jan Kozietluski, dowodzący szarżą szwadronu; analizując stosunek oficerów do żołnierzy twierdził między innymi, iż "surowość zwykle jest dowodem własnego braku wychowania, niszczy poczucie honoru, które winno być podstawą ducha żołnierskiego". Ciężkie bombardowanie pod St Tropez zniszczyło wiele barek de- santowych i statek pod banderą brytyjską. Z samozaparciem i poświę- ceniem załoga "Batorego" śpieszyła z pomocą rannym Anglikom. Ze względu na toczącą się bitwę i możliwość ponowńych nalotów akcja ratownicza musiała odbywać się .w ciemności. Rannych zabierano w nocy. Akcja załogi "Batorego" pod St Tropez zjednała sobie najwyższe uznanie, wywołała rozgłos i podziękowanie. Generał de Lattre de Tassigny, schodząc z "Batorego", w gorących słowach wyraził kapita- nowi swe uznanie za wspaniałą postawę załogi oraz podziękowąnie za to, że właśnie na pokładzie tego statku powrócił do Francji. Naoczni świadkowie twierdzili, że: "Były to przyjemne chwile - jako żywo przypomniały moment, w którym cesarz zdjął przed puł- kiem kapelusz i zawołał: "Je vous reconnais pour 1a plus brave cavalerże! - Uznaję was za najwaleczniejszą jazdę!" Do wielu pamiętnych nazw przybyły nowe: Frejus, Pampelonne, Cavalaire, Cap Negre i wiele innych. Jeden wróg został wreszcie pokonany. "Batory" będąc w czarterze Brytyjskiego Ministerstwa Wojny musiał automatycznie przejść do służby United Maritirne Authority i zamiast do kraju poszedł na Da- leki Wschód. Obecny okres wydawał się załodze sielanką wobec lat spędzonych wśród stad nieprzyjacielskich okrętów podwodnych i chmar bombow- ców. Powoli wracały do głosu sprawy życia codziennego. Ludzie za- czynałi żyć normalnie. Z przyjemnością myślano o czekającym statek postoju w Bombaju. O rozrywkach i zabawie. Na kursie statku wi- dziano "owiane czarem legend Indie". I nareszcie przed dziobem "Ba- torego" ukazał się jeden z najpiękniejszych portów. Bombaj - port na siedmiu wyspach. Postój zapowiadał się beztroski i przyjemny. Wolni od służby po- śpieszyli na ląd. Rano słodki sen intendenta "Batorego" przerwał tele- fon od ochmistrza z nieprzyjemną wiadomością, że piekarze nie po- wrócili na noc na statek i nie wypiekli pieczywa dla załogi i zaokrę- towanego wojska. Intendent szybko obliczył czas potrzebny do wy- szukania odpowiedniego dostawcy i dostarczenia w porę tak wielkiej ilości świeżego pieczywa. - Coś podobnego. Nigdy tego nie było, jak "Batory" ,,Batorym" - mruczał. - Nie do wiary. 227 226 Rachunek czasu doprowadził go do smutnej konieczności zameldo- wania kapitanowi o tym niesłychanym braku poczucia odpowiedzial- ności i obowiązkowości u piekarzy. - Kto by się po nich tego spodziewał! Tyle lat, nawet podczas alar- mu w czasie najsilniejszego bombardowania chleb wypiekali, a teraz bomb nie ma i chleba nie ma - mówił rozkładając bezradnie ręce. Zanim jednak ustalił opóźnienie w wydaniu posiłków, spowodowa- ne brakiem pieczywa, do kabiny kapitana zapukał ochmistrz z wieścią, że przed statkiem na nabrzeżu stoją dwa samochody z pieczywem dla całego statku, zakupionym za własne pieniądze przez piekarzy, któ- rzy nie wrócili na noc na statek. Do rozpoczęcia wydawania chleba dla poszczególnych mes pozosta- wało jeszcze piętnaście minut. Intendent podniósł się na fotelu i, przepraszając kapitana za przed- wczesny alarm, tłumaczył: - Przepraszam, że niepotrzebnie sprawiłem tyle zamieszania, ale jak bomb nie ma, to człowiek nie wytrzymuje nerwowo nawet takie- go głupstwa. Bombaj na siedmiu wyspach przypominał Deyowi siedem wysp Scapa Flow. Kapitan udał się na przyjęcie wydane przez admirała Mountbattena, głównodowodzącego siłami zbrojnymi aliantów walczą- cych z Japończyl~ami, który podejmował kapitanów i starszych ofice- rów konwoju przybyłego z wojskiem i zapasami. Admirał kolejno podchodził do każdego z kapitanów słuchając prży tym wyjaśnień swego adiutanta dotyczących osoby, z jaką miał właśnie rozmawiać. Obok kapitana "Batorego" stał starszy oficer z angielskiego statku, znany w całej Brytyjskiej Marynarce Handlowej jako dwuriastojęzycz- ny poliglota. Na pytanie admirała, które x tych języków zna najlepiej, starszy oficer oświadczył, że bardzo dobrze zna English good 1an- guage and English bad language i jego specjalność to ten ostatni. Oznaczało to, że starszy oficer posiada znakomicie znajomość łajania w języku ojczystym. Odpowiedź ta wywołała ogólną wesołość. Następnym rozmówcą admirała był kapitan "Batorego". Adiutant wyliczał historyczne już nazwy miejscowości inwazyjnych, w których "Batory" brał udział pod dowództwem tego kapitana. Szybko wymie- niał nazwy: Quiberon, Bayonne, St Jean de Luz, Dakar, transport zło- ta do Kanady, bunt dzieci w drodze do Australii, Arzeu, Les Anda- louses, Sycylia, Salerno, Anzio, wyprawa z generałem de Lattre de Tassigny, St Tropez, wspaniała postawa załogi przy ratowaniu ran- nych Anglików, Frejus, Pampelonne, Cavalaire, Cap Negre, Lewant, Port Cross. Pełen uznania dla kapitana "Batorego" i rozjaśniony przyjazny~xn uśmiechem przyszły wicekról Indii rzucił pytanie, którą z tych miej- scowości kapitan uważa za najtrudniejszą dla swego statku i załogi. Pociągnięty przykładem dowcipnej odpowiedzi swego poprzednika Młodszy Dey Oczakowski miał już ochotę powiedzieć, że miejscowość ta nie została niestety wymieniona przez adiutanta i że jest nią SCA- PA FLOVJ. Na statku jednak żaden Anglik nigdy tej nazwy przy nim nie wymienił, jak Dey sądził z kurtuazji w stosunku do niego. Wobec czego Dey Oczakowski przemilczał ją przed admirałem. Po tym miłym przyjęciu, gdy się znalazł u siebie na statku, w to- warzystwie tego samego angielskiego oficera, który od objęcia przez Deya dowództwa "Batorego" nie rozstawał się z nim, kapitan posta- nowił przerwać dotychczasowe s~~oje milczenie na temat flary i za- pytał Anglika: -- Co myślisz o akcji pod Scapa Flow? - Masz na myśli flarę? - Oczywiście. - Widzisz, rzecz tak się miała: Jego królewskiej mości sygnał taki był niepotrzebny. Dla naszego premiera - niepożądany. Artyleria obrony takiego sygnału nie przewidywała. Dowództwo Scapa Flow - równicż takiego sygnału nie przewidywało. Nawy - w żadnym wy- padku nie przewidywała takiego sygnału w podobnej sytuacji, pod- czas pro~~adzonej przez nią próbnej operacji inwazji, wobec czego flary nie było. 228 MAJOR ~ MISK Osobą najbardziej popularną w tym czasie na Białej Fregacie był Misk. Interesowała się nim stale cała załoga i każdy, kto przyszedł na "Dar Pomorza". Misk pochodził z lasów Południowej Ameryki, z ro- dziny niedźwiedziowatych. Różnił się od nich długim ogonem i dłu- gim nosem, co stanowi charakterystyczną cechę koati, których przed- stawicielem był właśnie Misk. Misk bywał często wyraźnie zmęczony iwą popularnością. Każdy na pokładzie chciał go pogłaskać i uzyskać coś w rodzaju uśmiechu. To było męczące. Podobno królowe godzinami ćwiczą utrzymanie na twarzy odpo- wiedniego wyrazu, który jest uśmiechem, a królowie dosłownie tre- nują podawanie ręki kilka tysięcy razy z rzędu, ale wykonują to wy- łącznie z okazji pełnienia niekiedy królewskich obowiązków. Misk natomiast pełnił swe obowiązki stale w dzień i w nocy, ponie- waż służba na fregacie nigdy nie ustawała. Zmęczony tą adoracją przebierał w niej w zależności od pewnych materialnych korzyści, jakie z adoracji mógł wyciągnąć. Wiadomo było, że cały personel mający coś wspólnego z prowian- turą i kuchnią może Miska głaskać do woli i zdobywać jego uśmiechy. Samo czyste uczucie najbardziej płonące miało u Miska tę samą wartość, jaką niegdyś miała na pierwszym naszym żaglowcu szkol- nym "Lwów" ofiarowywana w zamian za kotlet "miłość wieczysta" i "przyjaźń dozgonna". Zazdroszcząc względów Miska, którymi darzył naszych żywicieli, zbadałem teoretycznie według wielotomowych dzieł o życiu zwierząt, co najbardziej lubią jego pobratymcy. Wyczytałem, że najlepiej lubią penetrować drzewa w poszukiwaniu gniazd ptasich, skąd wybierają jajka. W nadziei pozyskania względów Miska zacząłem przysługujące mi na śniadanie, tak zwane przez nas "kurze owoce" chować dla niego. Efekt przeszedł moje oczekiwania. Zainteresowanie Miska moją osobą doszło do tego, że gdy tylko dostrzegł mnie na pokładzie usiłował przywabić do siebie włażąc na sklarowane liny wiszące nad pokładem na wysokości moich kieszeni. Gdy stawalem się dla niego orslągalny, Misk otwierał łapkami kieszeń mojej marynarki, wsuwał do niej py- szczek i ostrożnie wyciągał przeznaczone dla niego surowe jajko. Nie zdarzyło się nigdy, by je rozgniótł lub zrzucił na pokład. Potrafił je następnie otworzyć i wypić tak zręcznie, że nie zmarno- wał nigdy ani kropli jego zawartości. Dzięki Miskowi trafiłem nawet do Polskiej Kroniki Filmowej. Przymilania Miska i zanurzania się w kieszeni marynarki wzbudzały zachwyt widzów oglądających tę scenę na ekranie. Misk wiedział i rozumiał, co się na fregacie dzieje. Znał cały roz- kład dnia i znaczenie rozkazów wydawanych głosem i gwizdkiem. Orientował się co i komu wolno i w jakim czasie. Był chodzącym re- gulaminem Białej Fregaty. Wiedział wszystko. Gdy na pokładzie była wolna od zajęć i nauki "nadwachta", Misk trzymał się w rejonach dla niej niedosięgłych. Chyba że to była wach- ta, w której był Paszukow, jedyny uczeń, jakiego Misk darzył sympa- tią i zaufaniem. Gdy ten leżał na pokładzie, Misk właził mu pod blu- zę i, nie zdradzany i broniony przed innymi, ucinał na jego "żywym ciele" drzemkę. Z całego rozkładu dnia Misk lubił najbardziej poranne zbiórki w morzu. Kiedy cały szereg uczniów zastygał na komendę "baczność" w oczekiwaniu na powitanie kapitana, Misk zjawiał się przed Frontem pozbawionych praw ruchu uczniów i wolnym kroczkiem, ze sterezą- cym jak można najwyżej do góry ogonem, przyjmował pierwszy przy- gotowane dla kapitana honory. Mina Miska mówiła niedwuznacznie: "No widzicie, nie macie prawa mnie teraz ruszać, nawet dotknąć me- go ogona, który was zawsze tak interesuje. Cha! cha!" I Misk poka- ' . zywał w uśmiechu zęby. Był dosłownie zawsze podczas tei ceremonii rozweselony. W momencie zjawienia się kapitana Misk właził na wanty i czekał. Czekał na komendę "na wanty" - do biegu przez saling. W mgnie- niu oka wbiegał sam na platforemkę marsa, by z niej drwić wyraźnie z nieudolności w chodzeniu po wantach uczniów. Uśmiech Miska wy- rażał lekceważenie: "No widzisz, jak pełzniesz, pojęcia nie masz o chodzeniu po wantach: I to się nazywa marynarz. Fe!" `V Gdy uczniowie dochodzili do marsa, Misk w paru susach był już r:,, pod salingiem i zaśmiewał się z powolności ruchów odprawiających "wniebowstąpienie" uczniów. Z salingu Misk prędko przedostawał się na bombramreję i z niej śledził zakończenie biegu przez saling. Misk znał się na manewrach. Gdy długi gwizdek bosmański wywo- ływał podwachty na manewry do brasowania, Misk wychodził do nie- go również. Wiedział, że wszyscy będą zajęci pracą i że wszyscy mu- szą wychodzić na manewry, że nie po marynarsku jest przyglądać się tylko, gdy inni pracują. Należy zawsze dopomóc pracującym lub się usunąć z ich pola widzenia. Najlepiej jednak zawsze w takich okolicznościach przyłożyć rękę do pracy. Misk to nobil dosłownie. 23Q , 231 ,,~ Kiedy rząd uczniów ustawił się już do brasowania - to znaczy 'I zmiany kierunku ustawienia rei przez ciągnięcie lin zwanych bra- sami - Misk nieodmiennie stawał na samym końcu, w miejscu, w którym nie trzeba już się wysilać i w którym lina układa się na pokładzie. Brał się przednimi łapkami za linę i przybierał pozy, jak gdyby pracował w pocie czoła. W istocie rzeczy bardzo dokładnie i po "zejmańsku" układał linę na pokładzie. Gdy skończono brasowa- I'i nie rei jednego masztu i wszyscy biegli do brasów następnego, Misk galopował za całą gromadą z takim zapałem, jakby się bał "podpaść" brakiem gorliwości do pracy. W niektórych jednak miejscach Misk był niepożądany. Do miejsc tych należały: kuchnia, prowiantura oraz sala do nauki, gdzie mieś- ciła się biblioteka. Misk świadomie zawsze wykorzystywał nieuwagę kucharza czy pie- karza, by coś złasować i żadne już potem jego przymilne lub obojętne miny nie potrafiły. zmylić ich czujności. Natychmiast wypraszali Miska dostrzeżonego w tych zakazanych dla niego pomieszczeniach, dając rozsierdzonemu coś do zjedzenia na pocieszenie. Misk zawsze na tym i tak skorzystał. Biblioteka również cieszyła się względami Miska, ale Misk nie cieszył się w niej względami księdza opiekują- cego się biblioteką. W ocenie książek Misk wykazywał zgodny pogląd z małpami, które się przewinęły przez "Dar Pomorza". Jeśli któraś z małp dostała się I do biblioteki i dopadła książki, natychmiast ją otwierała i wydzierała z niej kartki, jak mogla i ile mogła. Misk był bardziej groźny. Sam otwierał szafkę, wydobywał z niej książkę, rzucał na podłogę, odwra- II cał twardą okładkę jedną łapą, a potem już dwoma wydzieral kartki masowo. Czym się powodowały i kogo naśladowały w niszczeniu książek małpy i Misk - nie udało się ustalić. Misk dokładnie wiedział, gdzie kto śpi. Nawet jak kto śpi. Jeden z oficerów zażartował sobie z Miska, nęcąc go kawałkiem banana i zapraszając na swe kolana. Gdy Misk skoczył, by się na nich usa- dowić oficer rozsunął kolana, Misk trafił w próżnię i wylądował na pokładzie. Niedźwiadek bardzo się wówczas obraził. Tejże samej nocy posłyszeli~my okropny ryk dochodzący z kabiny tego oficera. Oficer ten sypiał ze stopami nie okrytymi kocem. Misk zakradł się do niego i uciął go w wielki palec u nogi. II Gorsza kara spotkała księdza. Ksiądz przyłapanemu na gorącym uczynku darcia w bibliotece książek Miskowi posmarował sokiem od fajki nos - najczulszy organ Miska - by go oduczyć tak barbarzyń- skiego "czytania" książek. Od tej chwili Misk księdza nie widział, Po prostu ksiądz stał się dla Miska powietrzem. Zwyczaje księdza były również dobrze znane Miskowi. Misk cierpliwie czekał do niedzieli. W niedzielę zjawił się na mszy. Spokojnie doczekał błogosławieństwa i w momencie gdy ksiądz trzymał w obu rękach monstrancję, wysko- czył spod ławek i dopadł księżowskich kostek. Według kalkulacji Mi- 232 li ska musiało to być najczulsze miejsce u księdza. '1'o co potem na- stąpiło, może byłoby zabawne, gdyby nie powaga chwili... Szczęściem w pobliżu siedział przyjaciel Miska od drzemki i Misk dał mu się wziąć na ręce. Ale był tak rozżalony, że długo jeszcze pisz- czał, jak gdyby się skarżył, że 'nie pozwolono mu odpłacić pięknym za nadobne. Po trawersacie oceanu mieliśmy nadzieję, że uda nam się zdobyć dla Mislca towarzyszkę życia, ale w Kolumbii nie mogliśmy jej wy- szukać i naszego ulubieńca czekało starokawalerstwo. Misk stawał się opryskliwy. W tym czasie zaprzyjaźnił się z :Majorem. Major piastował na Białej Fregacie godność intendenta. Major byl chodzącym żywym przysłowiem, że "milczenie jest złotem". Usłysze- nie jego głosu należało do rzadkości, a jeśli mówił, to tak cicho, że trzeba było się domyślić, że mówi. Zasłaniał sobie jeszcze usta ręką i miał tak zawstydzony wyraz twarzy, jak gdyby chciał nim przepro- sić, że w ogóle ośmielił się mówić. W kabinie Majora było zawsze ci- cho, a na biurku leżało kilka książek przeważnie historycznych i prze- ważnie z okresu wojen napoleońskich. Major w chwilach wolnych od zajęć żył w epoce sprzed stu kilkudziesięciu lat. Każdą najbłahszą uprzejmość w stosunku do swej osoby nagradzał uśmiechem zażeno- wania, jak gdyby go spotkał największy zaszczyt i jak gdyby trzy- mał sicz zasady, że jeśli w drudze prz~ź życie ktoś poda bezinteresow- nie szklankę czystej wody, należy to uważać za akt niezwykłej łaski i nigdy niczego od nikogo nie żądać. Po kilku miesiącach wspólnej pracy z Majorem zacząłem się w du- chu dziwić, w jaki sposób Major wydawał komendy, dowodził... Za- pytać go o to wprost nie śmiałem, ale od kolegów dowiedziałem się, że Major nigdy majorem nie był. Tytuł Major, który nosił - oznaczał zupelnie coś odmiennego niż tytuł wojskowy i został mu jednogłośnie nadany przez kajutkompa- nię w uznaniu jego wyższości, coś w rodzaju doktoratu honoris causa; ale w tym wypadku należało to chyba tłumaczyć jako - homo sa- piens maior. - To z wojskiem Major nic wspólnego nie miał? - zapytałem. Tu dopiero aureola Majora zajaśniała w całej pełni. Legenda o nim przypisywała mu wymarsz w pierwszej czwórce z Oleandrów i udział we wszystkich najcięższych bojach bez noszenia w tornistrze nie tylko buławy marszalkowskiej, ale nawet słowa "dziękuję". Tak przywykł śpiewać "idzie żołnierz borem lasem, przy- mierając z głodu czasem", że wierny slowom piosenki dotarł aż do Białej Fregaty, którą uważał za swoją ziemię obiecaną i największą nagrodę za swój trud żołnierski. Z imieniem - Pan Tadeusz - przyjął od Mickiewicza cały jego romantyzm wyznając na co dzień wskazania Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego. W kabinie Major siadywał zazwyczaj sam, podczas gdy duch jego maszerował po całym świecie zaciągając się do coraz to innego pułku 233 polskiego, by podziwiać blaski i cienie gwiazdy Napoleona. Spokój lem musieliśmy się pogodzić wszyscy na "Darze" z myślą oddania w kabinie Majora nie uszedł uwagi Miska. Gdy już nigdzie Miska nie Miska biskupowi. można było odszukać, oznaczało to, że milcząco dotrzymuje towarzy- Na fregacie zrobiło się pusto - a zabrakło tylko jednego małego stwa Majorowi. niedźwiadka. Po powrocie do kraju Major stawał się coraz bardziej zakłopotany i zatroskany, aż wreszcie oznajmił w kajutkompanii, że trzeba spro- ' " wadzić weterynarza, bo Misk jest chory. Wielomówność Majora w tym wypadku była wyrazem wielkiej troski. Po południu zjawił się Wiadomość o napaści na Polskę zastała "Dar Pomorza" w Sztokhol- weterynarz. Oględziny chorego Miska odbyły się na rufie w nawi- mie. Od tego momentu do kapitulacji Helu były to dnie najgorsze. gacyjnej. Weterynarz stwierdził wrażliwość na zmiany temperatury, Dręczyła bezsilna troska o kraj potęgo~~ana bezczynnością. Z tego przeziębienie i coś jak gdyby nosaciznę. Miskowi należało dać za- okresu pozostał w pamięci na całe źycie głos prezydenta Warszawy strzyk zapobiegawczy. Stefana Starz ńskie o łos nieu i te stolic zwi zan nierozerwal- y g ~ g g ę J y~ ą y Ma or rz omoc oficerów rz trz mał Miska i straszna i ła ńie ze zdaniem: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! - stał się symbolem j P Y P y P y y g po- grążyła się w drgającym i przerażonym niedźwiadku. czujności, ~~ytrwania i walki. Misk drżał cały, ale nie pisnął. Dnia 23 września rozstałem się z Majorem. Załoga "Daru", która Po zabiegu Misk był przeświadczony, że należy mu się za to jakieś wyruszyła na zachód, została rozdzielona na pięć polskich statków wielkie zadośćuczynienie, pomimo że zdawął sobie' sprawę, iż nie znajdujących się, zgodnie z zarządzeniem, w Góteborgu, Major zo- został umyślnie skrzywdzony. Zadośćuczynienie musiało przyjść szyb- stał zaokrętowany na "Naroczy", ja na "Ii,oburze IV". ko, by uspokoić rozżalone niedźwiedzie serce. Misk wolno wyszedł , Kapitulacja Helu w dniu 1 października była sygnałem do wyru- z nawigacyjnej, zszedł na pokład główny i pomaszerował prościutko szenia pięciu naszych statków do Szkocji. Wodami terytorialnymi do kuchni. Kucharz i piekarz znajdowali się w kuchni, gdy na progu należało dostać się !io Bergen, tam miała przyjść po nas eskorta ukazał się Misk. Było coś tak groźnego w jego wyglądzie, źe obaj złożona z angielskich okrętów wojennych. tylko w milczeniu przyglądali się, gdy Misk wszedł na stół kuchenny '' Pięć naszych statków opuściło Góteborg w szyku torowym. Prowa- i zasiadł przy salatereczce z ananasami. Wzrok Miska mówił; "Jeśli dził "Kromań" pod Dybkiem, ża nim "Narocz" pod Borkowskim Ma- który z was ruszy się z miejsca lub będzie usiłował mi przeszko- łym. Potem szło , Wilno", którym dowodził Kazimierz Lipski, "Ro- dzić - zginie". bur IV" pod Gubałą Starszym, jako piąty szedł "Chorzów" pod Misk, paraliżując wzrokiem kucharza i piekarza, zjadł nie śpiesząc Hilarym Mikoszą. się zawartość salaterki i z pełnym przeświadczeniem, że mu się to Z "Robura IV" widać było dwa statki, które stanowiły krańcowe słusznie należało, powoli zszedł ze stołu i powędrował do kabiny Ma- etapy naszych już skrystalizowanych poczynań morskich. fora. ° "Wilno" - pierwszy z grupy tak zwanych "francuzów", pięciu ~ Kucharz był tak zdumiony, że dopiero po jakimś czasie zdecydował statków zakupionych we Francji .w 1926 roku - było zalążkiem pla- się pójść zameldować Majorowi, że Misk zjadł deser dla kajutkom- ~ nowanej przyszłej floty handlowej. Nazwę swą zawdzięczało kapita- panu. . nowi Mamertowi Stankiewiczowi, który pierwszy podniósł na nim Major twierdził, że nie miał wątpliwości, iż Misk doskonale rozu- - polską banderę. Kapitan Stankiewicz, będąc kapitanem żaglowca miał, o czym mówi kucharz, ponieważ bardzo uważnie popatrzył na szkolnego "Lwów", włożył olbrzymi wysiłek w zmobilizowanie spo- kucharza, gdy ten wymówił słowo "Misk", a potem "zjadł ananasy". łeczeństwa do założenia kompanii okrętowej. Organizował w tym Major wyjaśnił kucharzowi, że Misk zachorował i że zjedzone owoce celu w miastach Polski zebrania, prelekcje, odczyty. Dopiero w roku dopomogą mu przezwyciężyć chorobę. Mówiąc to pogładził Miska, 1926 jego poczynaniami zainteresowało się Ministerstwo Przemysłu który, po otrzymaniu rozgrzeszenia w tej postaci, zamknął oczy i wy- i Handlu i założyło Towarzystwo Okrętowe "Żegluga Polska". Pierw- ciągnął się jeszcze wygodniej na koi Majora, jak gdyby chciał powie- ~ szym statkiem tego towarzystwa było właśnie "Wilno". Ten sam ka- dzieć, że nie raczy nawet zwracać uwagi na "skarżycieli". gitan Stankiewicz podniósł polską banderę na pierwszych pasażer- Wobec tego że nie można' było Miskowi zapewnić na "Darze Pomo~ skich statkach transatlantyckich, a potem na naszym największym rza" pomieszczenia o stałej temperaturze, należało znaleźć mu odpo- ~ ~ i najbardziej-nowoczesnym motorowcu "Piłsudski". " wiedrie na lądzie. Ksiądz, który pogodził się z Miskism , statków zakupio- wyszukał mu "Kromań" - należal do tak zwanych "greków , . ` pych u armatorów greckich przez Bałtycką Spółkę Okrętową w ro- wspaniałą rezydencję w ogrodach biskupa w Pelplinie. Z wielkim ża- 234 ~. 235 ku 1939. Był to statek najstarszy, pod względem wieku, i najmłodszy, jeśli policzyć dnie służby w Polskiej Marynarce Handlowej. Mając wciąż przed oczami te dwa statki odtwarzałem w myśli hi- stori~ naszej floty handlowej, której rozkwit zawarty był w czasie pomiędzy podniesieniem na nich polskiej bandery. Statki idące teraz w szyku torowym, z rozkazem przedostania się niepostrzeżenie do miejsca przeznaczenia wraz z zaokrętowanymi na nich ludźmi, przypominały wyprawę Kmicica z Tatarami, ale już w nowym Potopie, który nawiedził nasz kraj. Szliśmy na wyprawę, której na imię było NIEWIADOME. Z Bergen pod eskortą krążownika i kilku c~estrojerów przedostała się piątka naszych statków do Szkocji, kotwicząc w Firth of Forth. Tam otrzymałem propozycję objęcia stanowiska starszego oficera na m.s. "Piłsudski". Propozycję przyjąłem i powiedziałem o niej Majorowi, który na- tychmiast zdecydował się jechać ze mną, z wiarą, że przecież jakieś zatrudnienie na tak dużym statku znajdzie się dla niego. Wyruszył jeszcze z nami lekarz "Daru Pomorza", Wacław Korabiewicz, i dzie- śięciu uczniów. Major został prowiantowym na "Piłsudskim", ucznio- wie - marynarzami, a lekarz - lekarzem. Po wyruszeniu z Newcastle do Nowej Zelandii w momencie kata- strofy w dniu 26 listopada 1939 roku pierwszy wybuch zwalił na głowę Majora ciężką, żelazną zapasową koję. Po odzyskaniu przy- tomności, z okaleczaną twarzą i wybitymi zębami Major znalazł się boso, w bieliźnie i w kompletnych ciemnościach na korytarzu zasła- nym szkłem z rozbitych kloszów i lamp. Idąc omackiem, boso po szkle, dotarł do miejsca, w którym powi- nien był znajdować się trap wiodący na wyższe pokłady. Została z niego tylko poręcz. Po niej Major wydostał się na pokład, również pokryty szkłem strzaskanych lamp. Pomimo tych przeszkód udało się Majorowi dotrzeć do ostatniej spuszczanej łodzi ratunkowej. Właśnie miałem zacząć opuszczać łódź na wodę, gdy w świetle swej elektrycznej latarki spostrzegłem Majora. Poświeciłem mu, by ułat- wić dostanie się do wnętrza łodzi. Po spuszczeniu jej na wodę zamie- rzałem sam się do niej dostać po linie. Zanim doszedłem od windy łodziowej do burty, okazało się, że duża fala zaczynającego się sztor- mu wyhaczyła obie talie, na których łódź została spuszczona, i zniosła łódź za rufa statku. W tym momencie stanął przy mnie kapitan Ma- mert Stankiewicz. Po krótkiej naradzie, ponieważ statek gwałtownie się przechylał, kapitan zdecydował, iż spróbuje ratować się na trat- wie, aby uniknąć skakania w ciemności z burty statku do silnie już wzburzonego morza, a potem płynięcia do łodzi ratunkowej. Po- źegnaliśmy się z myślą, że się spotkamy - nie na tym, to na tamtym świecie. Statek przechylał się coraz bardziej, tak iż z trudem, trzy- mając się czego się dało, dotarłem do rufy - wydawało mi się, że stąd będzie najbliżej do wody i do łodzi ratrmkowej. W momencie gdy miałem zamiar skoczyć do morza, spostrzegłem zwisający do wody od pokładu drąg, który służy do unieruchamiania łodzi ratunkowej, by się nie kołysała. Pęd powietrza po wybuchu zer- wał łódź zostawiając tylko tę zwisającą do wody przyporę. Postano- wiłem z niej skorzystać, jako z dogodnej drogi, i zjechać po niej do wody. Zaledwie zdążyłem objąć drąg nogami, gdy rzucona falą na jego dolny koniec łódź zamieniła go w dźwignię. Przyciśnięty przez nią do burty, niemal zmiażdżony, straciłem przytomność i spadłem szczęśliwie na dziób tej samej łodzi, w której już siedział Major, by po kilkunastu godzinach wylądować z nim razem w tym samym szpi- talu. Major szybciej ode mnie opuścił szpital. Przypomniał sobie okres wojen nappleońskich i zaciągnął się do formującego się we Francji Wojska Polskiego. Opuszczony przez Majora, który nie miał nadziei na moje wyzdrowienie - wyzdrowiałem i wyruszyłem na "Chro- brym" na kampanię norweską. Tajemnicą chyba z dziedziny ciągu ptaków jest ciąg załóg polskich statków po wyjściu na ląd w ńie znanym nikomu porcie do tego same- go, nie wybranego i nie ustalonego przez nikogo z nich miejsca, w którym zawsze i na pewno wszyscy się w mieście spotkają. Czy bę- dzie to Londyn, czy Nowy Jork, Konstantynopol czy Buenos Aires - spotkają się. Miejscem tym może być tawerna o łatwej nazwie "Pierwsza i Ostatnia" - w zależności od tego czy się wychodzi z por- tu, czy się do niego wraca - albo bar, gdzie podają... wyłącznie ostry- gi, restauracja, w której szefem kuchni jest kucharz z wyspy Siphnos, lub po prostu ulica. Może działa w tych wypadkach bardzo silne w każdym Polaku na obczyźnie pragnienie spotkania kogoś ze swo- ' ich - tak silne, że zwabia na to miejsce rodaków. I tak już potem w tym miejscu coś z "tego" zostaje, coś, co sprawia, ża właśnie Pola- cy tam się spotykają. W Glasgow w okresie drugiej wojny światowej takim miejscem by- ła ulica, której nazwa, po przeczytaniu, była dla Polaków prawie nie- wymawialna: Sauchieha.ll Street. W czerwcu 1940 roku na tej ulicy padliśmy sobie z Majorem w ob- jęcia. My z Norwegii opowiedzieliśmy Majorowi obejrzany tam "teatr" wojny. Nasi gospodarze nie mieli pojęcia o prowadzeniu wojny. Kar- ne, jak chyba żadne inne wojsko na świecie - wyposażone w broń "nowoczesną" z pierwszej wojny światowej - było bezsilne w walce przeciwko czołgom i samolotom uzbrojonym w nowoczesną broń ma- szynową. Wrażenia Majora z "teatru" francuskiego były jeszcze smutniejsze od naszych. Major, uzbrojony w karabin Lebela z roku 1892, przema- szerował Francję walcząc nim przeciwko czołgom - niekiedy skutecz- 236 237 i nie. Wrócił pełen dumy. Źródłem jej - jak twierdził - było osobiste sprawdzenie prawdziwości i aktualności wersetów Ksiąg narodu poL-- skiego i pielgrzymstwa polskiego, z którymi Major się nie rozstawał. - Odzyskałem wiarę w nas samych - mówił - pomimo że słowo W o 1 n o ś ć zawarte w jądrze kultury polskiej zmieniamy zbyt czę- sto na samowolę i swawolę. Lepsze to jednak niż Mordlust, żądza krwi, bodziec do wszelkich poczynań zawarty w jądrze kultury Ger- manów, lub "użycie" aż do słynnego apres moż Le deLuge Francuzów -- po mnie choćby potop, a nawet od "najlepszego interesu" w jądrze kultury Anglosasów. Odzyskałem również szacunek dla nas samych, gdy zobaczyłem jak niedościgły dla nas ideał narodów, którego by- liśmy tylko "pawiem i papugą" - rozleciał się w niecałe dwa tygod- nie bez honoru i ambicji. Zrozumiałem powiedzenie Kościuszki, że gdyby Polacy sami sobie nie szkodzili, żadna siła na świecie nas by nie zmogła. Z jednym tylko wersetem zgodzić się nie mogę. Z tym, który mówi, że Ameryka odkryta przez Kolumba stała się ziemią świętą i ziemią wolności. Dla kogo? Dla Indian? Zielone krzyże na ża- glach okrętu Kolumba znaczyły dla nich to samo, co dla nas dzisiaj swastyka. Wymordowano miliony Indian na kontynentach obu Ame- ryk i gdy Włochy rzuciły się teraz na rozkładającą się Francję, zro- zumiałem, dlaczego nasi historycy twierdzą, że "po przyjęciu katoli- cyzmu - nie Polska st^ła się katolicką, lecz lcntolicyzm stał sic; pol- skim". Lato 1940 roku upływało na smutnych stwierdzeniach, że Zachód nie wyciągnął żadnych praktycznych wniosków z napaści na Polskę. Padała jedna stolica za drugą. Naraz w nasze najczarniejsze myśli o przyszłości Major wniósł nieoczekiwanie coś zupełnie nowego. - Wojna - oświadczył pewnego dnia - wcale się jeszcze nie za- ezęła. Jest to chwilowy sukces przygotowanego mordercy, którego nie zaczęto jeszcze ścigać. Wojna rozstrzybnie się nad Wołgą; gdzie mor- derca poniesie całkowitą klęskę. Dla wszystkich, którzy tego słuchali, oświadczenie Majora było nie- dorzecznością. Major jednak zdecydowanie obstawał przy swoim, po- dając jako źródło swych informacji - byłego premiera Kościałkow- skiego. W tym czasie gdy prowadziliśmy w Glasgow te rozmowy, otrzyma- łem od byłych uczniów z "Dlru Pomorza" list z wiadomością, że duża ich grupa znajduje się w obozie w Szkocji i proszą, żebym ich odwie- dził. Gdy pz~zyjechałem do obozu, chłopców nie zastałem. Cały ich od- dział wysłano w góry Szkocji, gdzie mieli tropić zrzuconych na spa- dochronach dywersantów. Doczekałem się jednak ich powrotu. Pamiętałem ich jako dzieci jeszcze, teraz przeistoczyli się w żołnierzy. Opowiadali o Francji t~ samo co i Major. Tak jak i on byli dumni, pełni wiary w siebie sa- mych i Polskę. Po naszym przejściu na pięciu statkach do Firth of Forth historia ich tułaczki dopiero się zaczęła. Część z nich z miejsca poszła do floty handlowej, pozostałych zaokrętowano na ORP "Gdy- nia", naszym starym transatlantyku "Kościuszko", który, wyprowa- dzony w ostatniej chwili z Gdyni przez kapitana Mamerta Stankiewi- cza, pełnił teraz funkcje okrętu-bazy Polskiej Marynarki Wojennej. Z "Gdyni" większość ich wyruszyła do Francji do Wojska Polskiego, podobnie jak Major. Pomimo wszelkich starań z ich strony, by się utrzymać w jednej grupie, znaleźli się niestety w kilku formacjach. Grupa największa czuła się najsilniej i posiadała najwięcej humoru. Starsi wiekiem w tej grupie uważali się za opiekunów młodszych kolegów, a dwóch naj- młodszych cała kompania uważała za "nasze dzieci". Opowiadali, jak podczas tego cofania się we Francji wśród nieustannego bombardowa- nia i ostrzeliwania dbali o to, by "dzieci" grzecznie się zachowywały i przestrzegały wzorowej higieny osobistej. "Wieczorem, żeby tam nie wiem co - nie wiem jak strzelali czy bombardowali, "dzieci" nieodzownie szły się myć, a nawet kąpać. Czyś- ciły ząbki szczoteczkami i pastą, nakładały potem długie nocne czyste koszule i kładły się do "łóżeczek" - ale zawsze pomiędzy dwa czyste prześcieradła. Cała kompania asystowała przy tym i każdy kolejno pochylał się nad nimi, by pocałować "nasze dzieci" na dobranoc. Tak przetrwali całą kampanię francuską. "Dzieci" wyglądały wyjąt- kowo zdrowo i różowo. Chłopcy twierdzili, że troska o "nasze dzieci" pozwoliła całej kompanii zachować równowagę i pogodę ducha na co dzień i w każdej sytuacji na froncie, który każdego dnia był gdzie indziej. Zabawa ta przeszła do legendy. Niestety, wkrótce musiałem rozstać się z Majorem. Okazało się, że po uderzeniu głową w burtę łodzi ratunkowej, gdy spadłem do niej przy opuszczaniu "Piłsudskiego"; mam skrzep w głowie. Bóle się od- nowiły i znów znalazłem się w szpitalu, 'tym razem w Bromsgrow pod Birmingham. Bezow ocne leczenie zakończyło się uśpieniem mnie na okres dwóch tygodni. Po tym zabiegu odechciało mi się spać - jak mi się wydawało - na zawsze. Wróciłem do Szkocji, w której Major udawał, że żyje. Otrzymałem propozycję pójścia na "Wigry" w charakterze kapitana. Propozycja ta podobała się i mnie, i Majorowi. Gdy pilnie przygotowywaliśmy się, by pójść na ten statek, lekarze doszli do przekonania, że kapitan, który nigdy nie śpi, może okazać się zbyt uciążliwy dla załogi. Nie otrzymałem prawa pływania i wobec tego w ylądowałem na stanowi- sku inspektora szkoleniowego w Ministerstwie Źeglugi w Londynie. 238 239 Zadaniem inspektora było wyszkolenie odpowiedniej ilości ludzi po- Major przyjął za skalę porównawczą Somosierrę z dnia 30 listopada trzebnych do utrzymania naszej istniejącej floty na Zachodzie i zdoi- 1808 roku. Nikt jej chyba nie prześcignie. Pozycja nie do zdobycia, I nych do obsadzenia przewidywanej w najbliższym okresie powojen- a stosunek sił w ludziach i ognia - nie mający równego sobie. Walka I nym floty o tonażu sześciuset tysięcy. Trzeba było w tym celu wy- prowadzona bez zaskoczenia. Stu dwudziestu szwoleżerów uzbrojo- lcształcić odpowiednią ilość nawigatorów, mechaników okrętowych, nych w szable uderza w biały dzień na cztery baterie, po cztery działa ', radiotelegrafistów, inżynierów budowy okrętów i maszyn okrętowych każda, ustawione w wąwozie na załamaniach drogi wiodącej w górę. oraz myśleć o oficerach rybołów$twa, a przede wszystkim zaopatrzyć Droga jest tak wąska, że szwoleżerowie mogą nacierać tylko w szyku wszystkich w polskie podręczniki fachcwe; natychmiast dokończyć po czterech w szeregu. Zbocza wąwozu i baterie obsadzone przez dzie- rozpoczęte już dokształcanie uczniów z "Daru Pomorza" w Southamp- więć tysięcy ludzi wrogiej piechoty. Cała droga pod obstrzałem. Zdo- ton, wybrać spośród pływających marynarzy najbardziej doświadczo- bycie tej pozycji nie do zdobycia trwało niepełne osiem minut. nych, z długoletnią praktyką i przeszkolić ich na oficerów nawigacyj- Za Somosierrę piechoty, ciekawą ze względu na udział eskadry nych i mechaników okrętowych. Należało zatem zorganizować nową okrętów angielskich, uważał Major bitwę o fort nadmorski Fuengi- szkolę morską. rolli w dniu 15 października 1810 roku. Załoga fortu składała się ze Naturalnie ściągnąłem do Londynu Majora. Znów byliśmy razem. , stu pięćdziesięciu ludzi czwartego pułku piechoty pod dowództwem Przystąpiliśmy do rozglądania się w posiadanym "materiale" na stat- kapitana Młokosiewicza. Przeciwko bateriom angielskim na lądzie trach. i na okrętach wojennych załoga posiadała dwie duże armaty i dwa Major w Londynie "stworzył" kartotekę załogową. Była ona jego i małe działka. W fortecy było brak żywności i wody. Gdy od strony dzieckiem i to bardzo mądrym. Przewidując trudności w odnalezieniu lądu zbliży ła się kilkutysięczna armia angielska pod dowództwem lor- się ludzi zagubionych w tej nowej wędrówce narodów, wpisywał do da Blayneya, kapitan Młokosiewicz nie stracił ducha. Odmówił kapi- kartoteki każdego człowieka, który postawił stopę na pokładzie poi- tulacji. W nocy fort otrzymał pomoc w sile siedemdziesięciu ludzi. skiego statku, nie mówiąc już o wydarzeniach i historii samych stat- Anglicy rozpoczęli bombardowanie. Oblężeni zrobili wycieczkę, zdo- ków. byli główne baterie i wysadzili kesony z amunicją oraz zatopili je- Kartoteka Majora rosła w błyskawicznym niemal tempie i wkrótce den z okrętów wojennych. Druga wycieczka i pomoc w ilości dwustu zajmowała już pół stołu, przy którym tkwił Major z miną natchnioną ludzi tego samego pułku skończyła się zepchnięciem Anglików do mo- tak, jak gdyby siedział przy najwspanialszym instrumencie muzycz- rza i zmuszeniem ich do ucieczki na okrętach. Załoga fortu zdobyła ' nym. Obok kartoteki stała maszyna do pisania. Dziwnym trafem przy- pięć dział i dwustu jeńców, wśród nich dowódcę, lorda Blayneya. ~ wędrowała razem z nami do Firth of Forth, a potem po długiej wę- Męstwu i poświęceniu ówczesnych Polaków zawdzięczamy honoro- drówce znalazła się znów w rękach Majora. Zamknięta w małym, wa dla nas tradycję, przechowywaną w pułkach angielskich, które do kwadratowym pudełku stalowym była chlubą naszej techniki krajo- dziś szczycą się, że "miały honor walczyć z Polakami". wej, a dla Majora - relikwią. Niepopularność udziału wojsk polskich w walkach w Hiszpanii nie i Milczący zawsze i zażenowany Major wciągał do pokoju każdego, Wydawała się Majorowi słuszna. Była to wojna ze starym ustrojem, kto przybył ze statku, i zaczynał skrupulatnie wypytywać o wszyst- , kich ludzi, którzy przez ten statek przeszli. W ten sposób Major stał za wypaczenie hasła "za waszą wolność i naszą" nie ponosiły odpo- się najbardziej cenionym źródłem wiadomości o ludziach kiedykol- wiedzialności legiony. Powtórzyło się to samo, co się działo we Wło- l i szech, gdy musiano w nowo utworzonej Republice Rzymskiej zastąpić wiek mających do czynienia ze statkiem polskim. Jeśli Major miał na twarzy tajemniczy uśmiech, to wiadomo było, że przed chwilą ktoś ? żołnierzy francuskich karnym i powszechnie szanowany m żołnierzem dzięki jego kartotece odnalazł szukaną osobę - tylko dlatego że oso- ! polskim. W dniu 3 maja 179$ roku trzy kolumny legionów Dąbrow- ba ta "ręką dotknęła burty polskiego statku". ' skiego wkroczyły do Rzymu na Kapitol. Tego ducha w wojsku pol- W kartotece Majora znalazły się nie tylko fakty dotyczące statków skitu należało tłumaczyć różnicą stosunku oficerów do iołnierzy. polskich. Nie mogąc brać czynnego udziału z bronią w ręku, Major W wojskach, przeciwko którym walczyli legioniści, panowała fryde- wolny czas poświęcał zbieraniu wiadomości o walkach polskiego żoł- rykowiska zasada, "iż koniecznym jest, aby żołnierz prosty lękał się nierza w drugiej wojnie światowej porównując je do walk z epoki więcej swoich zwierzchników aniżeli niebezpieczeństwa, na które się napoleońskiej. Spisywał je w kartotece pod tytułem Somosierra. Jak go wystawia, inaczej bowiem bić się nie zechce - albo ucieknie". twierdził, nie był to jego pomysł. Historycy wojen napoleońskich uży- W legionach oficer zwracał się do żołnierza przez "obywatelu" lub wali nawet terminów - Somosierra kawalerii, Somosierra piechoty. "bracie". i 240 1s - xrażownik spod Somosierry 241 W kartotece pod tytułem Somosierra było zanotowane jeszcze jedno polskie zwycięstwo - pod Tudelą koło Valladolid. Odniósł je kapitan Józef Chłusowicz zdobywając... miłość i rękę w prostej linii Ara-pra- wnuczki Krzysztofa Kolumba. Młodziutka i piękna "Kolumbówna" wniosła do tego małżeństwa oprócz wielkiego imienia, klejnot rodzinny w postaci zawieszonego na grubym, złotym łańcuchu medalionu z wizerunkiem Ferdynanda i Iza- belli - z odpowiednimi napisami - wybity w roku 1494 jako dar pary królewskiej, ofiarowany Kolumbowi za odkrycie Ameryki. Gdy po roku 1812 Chłusowiczowie, już pułkownikostwo, zamieszkali u marszałka Wrońskiego w powiecie słonimskim - pozwolono im na to pod warunkiem pozostawienia córeczki Dolores na dv~~orze w Pe- tersburgu - medalion ten stał się celem licznych "pielgrzymek". Życie w codziennie bombardowanym Londynie przystosowywało się do nowych warunków. Uprzedzeni przemówieniem swego premiera, iż dopiero za cenę krwi, głodu i niewygód osiągną zwycięstwo, Angli- cy wkroczyli w nowy dla siebie okres. Londyn zamienił się w obóz warowny przepełniony modnymi wówczas "wolnymi narodami". Byli więc: "Wolni Francuzi", "Wolni Belgowie", "Wolni Holendrzy", "Wol- ni Norwegowie". Na skrzyżowaniach głównych ulic zbudowano z że- lazo-betonu punkty oporu, zapory przeciwczołgowe i ustawiono zasie- ki z drutu kolczastego. Ulice roiły się od mundurów "wolnych naro- dów" i salutujących im uzbrojonych posterunków wojsk angielskich. Widok ten podsunął pewnemu aktorowi pomysł niecodziennego za- kładu. Mianowicie założył się z przyjaciółmi, iż przebrany w nieprzy- jacielski mundur generalski przejdzie nie zatrzymany przez najbar- dziej strzeżone miejsca ,oporu. Zakład wygrał. Wszystkie posterunki prezentowały broń. God save the King. Bombardowanie trwało. Znikały całe dzielnice. Londyńczyc~ się umawiali w ten sposób: "Spotkamy się na rogu twojej i mojej ulicy, gdyby tego rogu nie było, to na przeciwnym, a gdyby i tego nie było, to na najbliższym w kierunku do ciebie". Londyn jest duży - nie zawsze wszystkie dzielnice naraz bombar- dowano, wobec czego zaczęto ogłaszać alarm wyłącznie dla dzielnicy atakowanej. W kinach zagrożonej dzielnicy po ogłoszeniu dla niej alarmu na ekranie ukazywał się napis: "Dzielnica nasza jest bombar- dowana, na pięć minut przerwiemy wyświetlanie filmu i zapalimy światło dla tych, którzy chcą opuścić kino". I rzeczywiście, zapalano światło i z po brzegi wypełnionego kina wychodziło zaledwie kilka osób. Podróżowanie jest wrodzoną cechą Anglików - podobnie jak u nas narzekanie. Wojna i tutaj dała się Anglikom we znaki. By odciążyć co noc bombardowany transport od tej luksusowej manii, dworce kole- jowe i autobusowe zaopatrzone zostały ze wszystkich stron w trans- parenty z hasłami zupełnie dla Polaków nie zrozumiałymi: Is yov,r journey really necessary? Co dla nas brzmiało: Człowieku, zasta- nów się, co czynisz! "Czy podróż twoja rzeczywiście jest nieodzowna?" Może istotnie przed każdą podróżą należy się zastanowić, czy na- prawdę trzeba jechać? W głowę zachodziliśmy - zadając sobie pytanie - co się musiało dziać w tym kraju, zanim sobie tego nie uprzytomnili. Pewnego dnia pojechałem do Glasgow, by się zapoznać z warunka- mi bytowymi polskich studentów i ich potrzebami podczas studiów na politechnice oraz postępami w nauce. W pociągu spotkałem po- rucznika Polskiej Marynarki Wojennej, którego mundur mieścił w sobie "żywe ciało" naszego Mariusza Sforzy. Mariusz, jako absolwent szkoły filmowej, w każdej roli, którą mu życie narzucało, czuł się swobodnie. Zdumiewała tylko jego skala po- równawcza w stosunku do samego siebie - wynikała widocznie z przeświadczenia, że każdy szlachcic zostać może królem. - Mariuszu - zapytałem, gdyśmy się już przywitali - jak się czujesz na morzu? Na tych bojowych okrętach w konwojach do Ame- ryki kołysze wiocej niż na naszym "Lwowie"? Przyzwyczaiłeś si4? - Ha, Nelsona trapiła choroba morska aż do bitwy pod Trafalga- rem, nie widzę istotnych powodów, dlaczego ze mną mialoby być ina- czej. Czekam na swój Trafalgar. Wspomnieniami zawędrowaliśmy do ławy szkolnej i sławnych dni, gdy jacht królewski oczekiwać miał przyjazdu Mariusza, aby potomek Sforzów mógł obejrzeć swą przyszłą własność. Teraz dopiero dowie- działem się, jaka była przyczyna chęci kupna tej wyspy. Mariusz po mieczu i po kądzieli odziedziczył zapał do koresponden- cji. Miłość do morza przyszła nieoczekiwanie, gdy kończył szkołę fil- mową. W szkole zaczął korespondencję z całym światem, wymieniając widokówki i znaczki pocztowe. Listy swe pieczętował lakiem we wszystkich barwach. Biały lak, którym chciał zaszczycić któregoś ze swych adresatów, leżał wciąż nie tknięty. Biały lak nie miał godnego siebie. Posiadane znaczki pocztowe nie wydawały mu się dostatecznie dobre, by zaofiarować ich wymianę królowi angielskiemu, ale oto Mariusz przeczytał ogłoszenie, że król pragnąłby odstąpić - za odpo- wiednią sumę - swą posiadłość w postaci całej wyspy. Myśl nawiązania korespondencji przez Sforzę z dynastią Sachsen-Koburg- -Gotha była tak silna, dynastie - nie wiadomo, która starsza, użycie laku białego tak nieodzowne, że Mariusz bez chwili namysłu zdecy- dował się na długą korespondencję w sprawie kupna wyspy. - Pomyśl tylko - zakończy# swe opowiadanie - wówczas nic nie miałem, a teraz słyszałem, że wyspa została bardzo zniszczona, miał- bym jeszcze mniej. Bardzo się cieszę, że jej nie kupiłem. 242 ~ 's' 243 Statystyka wykazywała, że wielu ludzi uratowało się od pogrzeba- nia żywcem podczas bombardowania tylko dzięki temu, że się schro- nili pod mocnym stołem. Dało to impuls do budowy kieszonkowych schronów w kształcie pudełek metalowych czy klatek, w których moż- na było się wygodnie przespać z poczuciem, że się zrobiło wszystko, by nie stracić życia. W Glasgow sensację wzbudził emerytowany ofi- cer marynarki handlowej, który zakupił stary kocioł okrętowy, usta- wił go w ogródku koło domu, wyposażył komfortowo w ogrzewanie i elektryćzne oświetlenie - od tej chwili oglądanie wojny z tego kotła stało się dla niego miłą rozrywką. Wsżyscy jednak musieli pełnić tak zwaną służbę ogniową. Co kilka dni miało się służbę w nocy, w ustalonym miejscu na ulicy na wy- padek zrzucenia przez samoloty bomb zapalających. Pełniący tę służbę byli odpowiednio przećwiczeni i zaopatrzeni w specjalny sprzęt. Po bliższym wzajemnym poznaniu i przetasowaniu się dyżurujących - służba ta stawała się czymś w rodzaju party, miłego towarzyskiego spotkania. W nocy igrzyska świetlne na niebie wzbudzały prawie za- chwyt. Najbardziej interesujący widok przedstawiały bombowce i zła- pane w smugi reflektorów opadające na spadochronach ich załogi. Do przyjemności niemal zaliczyć należało deszcz spadających bomb za- palających, których wygaszenie napawało dumą spełnionego obo- wiązku. Były jednak też i przykrości spowodowane wojną. Lord Woolton obliczył, że ilość marmolady pozostawiona na talerzykach przez czter- dzieści milionów ludzi wynosi całe tony, za których dowóz trzeba za- płacić życiem wielu marynarzy. Od momentu usłyszenia tego oświad- cienia żaden Anglik nie położył marmolady r-a talerzyka. Trudniejsza sprawa była z cebulą. Za przywiezienie jej do kraju również trzeba było płacić życiem marynarzy, wobec tego zamienio- no wszystkie klomby i kwietniki w poletka uprawy cebuli. Cebulę "uprawiano" nawet w doniczkach i skrzynkach na balkonach. Bombardowanie dotknęło również brydżystów, stawiając przed nimi trudny do rozstrzygnięcia problem - co należy uczynić, jeżeli bom- bardowanie rozpocznie się w środku gry? Ustalono: ten który się "rozłożył", wychodzi na dach, by obserwować, czy rzeczywiście grę należy przerwać. Podobne zagadnienia trapiły graczy w golfa. Duży lej po bombie nie był przewidziany przed uderzeniem w piłkę. Co robić, jeśli uderzy bomba, a piłeczka wpadnie do leju po bombie? Na- leży coś począć. Zmienić statut? Zmieniono. Jeśli piłeczka wpadnie do leju po bombie, można ją z niego wybić dodatkowym uderzeniem, które się nie liczy. ' Miastem bombardowanym codziennie podobnie jak Londyn był Southampton, w którym w Universżty College w Navigation Depart- me~zt kształciła się grupa uczniów z "Daru Pomorza", w ilości dwu- dziestu kilku przez okres dziesięciu miesięcy. Oficerem łącznikowym pomiędzy Ministerstwem Żeglugi a szkołą i bezpośrednim kierowni- kiem każdego kursu był kapitan ż.w. Antoni Zieliński. Każdy uczeń tej szkoły nazywał się w tym okresie polish midship- man. Nazwa ta wywodziła swój rodowód od miejsca, w którym na statku angielskim hodował się przyszły narybek oficerów nawigacyj- nych. "Przed masztem" - na dziobie statku mieszkała załoga. Rufa uchodziła za najszlachetniejszą część statku - mieszkał na niej ka- pitan i oficerowie. Midship, czyli śródokręcie, zajmowali mężczyźni i chłopcy używani do noszenia amunicji i rozkazów lub po prostu mło- dzi ludzie do posług osobistych kapitana i oficerów. Dopiero od okre- su wojen napoleońskich midshipman stał się tytułem honorowanym w marynarce angielskiej, oznaczającym przyszłego oficera pokłado- wego. Starsze panie i ludzie z lądu piszący o morzu twarde słowo ~nidshipman spieszczali na "middy". Cały ten narybek z "Daru Pomorza" dokształcający się w Sout- hampton Major uważał za "nasze dzieci" - wyrosły już przecież w naszych polskich, morskich tradycjach. Byli czymś, co chcieliśmy, by było w naszej marynarce najlepsze. Pragnęliśmy, by przyswoili sobie te wartości, o których wiedziełiśmy, że są dla dobrego nawigatora niezbędne i konieczne, i które wpaja- liśmy im na "Darze" i w szkole. Rozdzieleni na początku wojny, sta- raliśmy się potem utrzymać z nimi łączność. Ciekawiło nas, czym są i jakimi okażą się w czasie ciężkiej próby na morzu. By tradycji stało się zadość, pierwszym dziełem naszych m i d- s z y p m e n ó w było wydanie czasopisma. Radość z tego powodu, że są znów razem, dała mu tytuł "Znów Razem". To co w nim pisali, ~Vfajor skrzętnie układał w porządku chronologicznym, by otrzymać obraz - możliwi ie dokładny - ich dziejów i myśli. V6' pierwszym rzędzie zamieścili wiersz lotnika, który przedostał się z Polski do Węgier. Oto jego urywek: A ci co mieli konie Co im barwne proporce nad głowa wieu;ały Co w tonie Nieśli wizje dawnych pancernych husarzy - runęli w walkę Co od oparów czerwona była... Somosierra... znów w nich odżyła Dziś szarżujd na tanki - chyba nie wyśnita historia nasza podobnych obrazów... 244 ~ 245 Stal szabl na stali tanków im się pokruszyła A oni ginęli To dziwne - bez rozkazu Major nie mógł wyjść z podziwu, że dla tych jeszcze nieomal dzie- ci, które nie zaznały niewoli, nie widziały nigdy dotąd wojny, sprawy stanowiące źródło energii do wytrwania i przetrwania były od razu tak jasne i skrystalizowane. O zaborach tylko się uczyli. Tych sto pięćdziesiąt lat niewoli dla nich to już tylko "historia". Epoka napo- leońska była jeszcze bardziej odległa - ale dziwnie od razu odnaleźli w niej obecną sytuację. Jednak najchętniej wracali wspomnieniami do najbliższej, najmil- szej dla siebie przeszłości. Znalazło to wyraz w "Znów Razem", gdzie zamieszczali ze swych dzienników całe strony pisane jeszcze w tamtych, beztroskich latach. A oto kilka z tych stron: Mayagvez (Puerto Rico) Sobota, 10 X11 1938 r. Przez cały dzień praca na statku. Po południu przyjmujemy gości. O godzinie dziewidtej kładziemy się spać. Zmęczeni robotd i poprzed- nict noc4 (spaliśmy tylko trzy ,godziny) momentalnie zasypiamy. Na- gLe rozlega się gwizdek. POBUDKA! Zaspani zrywamy się i myśl4c, że to już rano, zaczynamy zwijać ha- maki. Aż tu wchodzi do międzypokładu Pierwszy Oficer ż mówi, żeby ubierać się na granatowo i że znów jedziemy na bal. Jest godzina dziesidta wieczór. W dziesięć minut później wsiada- my do samochodów, które po nas przysłano, i jedziemy do Cassina. Podobno p2.vbłiczność zażądała lcatecJorycznie od Komendanta, by koniecznie dostarczył na bal "kadetów". W.F. Poniedziałek, 12 X11 1938 r. Rano przebieramy się w "tropiki" i z wychowawccł i instruktorem maszerujemy czwórkami na plac ćwiczeń. Urządzajcł dziś dla nas de- filadę Pułku Szkoły Podchordżych USA. Gdy wchodzimy na plac, z trybun witajct naś gromkie oklaski. Sta- jerny w dwuszeregu obok sztandaru amerykańskiego, dalej nasi ojice- rowie w asyście wyższych oficerów USA. Na placu jest orkiestra i dziesięć kompanii piechoty. W ciemnozże- lonych mundurach, furażerkach i białych rękawiczkach kompanie stojct naprzeciwko nas. Zaczyna się musztra i ćwiczenia z bronicł. Wygląda to bardzo efek- townie, zupełnie inaczej niż u nas. Następuje popis orkiestry, marsz z wspaniałym "t a m b u r m a j o r e m" robżdcym cuda ze swą buła- 2ucł i wreszcie kompanie ruszajcł do defilada. Na pięć metrów przed nami pada komenda "baczność", na prawo patrz!" Idcł w szyku po dwunastu w szeregu. Sztandar pułku i USA po środku, przed każdcł kompanią proporczyk. Przed nami ~chylcł się kolejno proporczyki, salutują nas szablami oficerowie, a wreszcie i sztandar pułku opada w dół przed skromnymi kadetami polskiej Szkoły Morskiej, którym się nie marzyło, że będd im oddawać takie honory. Kurtuazja amerykańska wprawiała nas wszystkich w zdumienie. Wszędzie w mieście pozdrawiano nas polskim "dzień dobry". Dzieci na ulicy wołajd na nas "Polacco". W.F. Sobota, 17 X11 1938 r. Dziś odjazd o godzinie trzeciej. Już o godzinie dwunastej gromadzq się tłumy, połicji pełno. Samochody zajmują wielką przestrzeń na kei. Wstęp na statek tylko dla zaproszonych gości. Otrzymujemy mnóstwo prezentów w postaci `bombonierek i wielkich serc z cukru, ksi47ek, czasopism ilustrujdcych i innych drobiazgów. O godzinie trzeciej goście schodzą z "Daru". Sd tak wzruszeni, że większość z nich płacze, na brzegu też pochlipujcł. Odbijamy. Stoję na sterze. Gdy rufa odchodzi od kei, Kornertdartt daje rozkaz: "nu wanty". Uczniowie ż jungowie wbiegają na maszt i na cześć Mayagiiez krzycz4 trzy razy "niech żyje". Komendant krzyczy wciąż przez tubę podziękowania do powiewajct- cego chusteczkami tłumu. Dajemy salut syreną i bandera. Wokół nas mnóstwo motorówek odprowadza "Dar" daleko w mo- rze. Jadd obok burt i wiwatujcł na naszcl cześć. Żegnaj, Puerto Rico, żegnaj, ll~ayagiiez! W.F. Ale najwięcej miejsca w ich sercach i myślach zajmował "Dar". Miłość do niego przewija się przez wszystkie kartki "Znów Ra- zem" - u wszystkich roczników. Czy pamiętacie ostatnie dni sierpnia 1939 roku? Byliśmy na naszym kochanym "Darze". Kochanym - tak dopiero teraz widzimy, jak drogi był dla nas. Tych kiłka jego fotografii, któ- re nam zostały po długiej tułaczce, wiszą dumnie na ścianach na- szych pokoi. Na honorowych miejscach. M.K. Był jedynym żaglowcem, który w XX wieku odbył podróż naokoło· świata, byt jednym z dwu żaglowców szkolnyc)t, które pod żaglami 246 ~ 247 przeszły najburzłiwsze na świecie miejsce - Cape Horn (drugim był żaglowiec japoński). Podczas zlotu bałtyckich statków szkolnych w ro- ku 1938 w Sztokholmie xostat uznany za najczystszy i najlepiej urzą- W drodze do Szkocji, gdy byliśmy jeszcze w wolnej Norwegii, chłop- dzony, a jego załoga za najlepiej wyszkołoncł. cy trafili na wyświetlany w kinie film - niemiecki reportaż o woj- W.F. nie: Boże! To o nas. O Polsce. Widzimy sylwetki tak dobrze znane -- "Dar Pomorza" był żywcł skarbnic4 tradycji morskich, których nasza kawaleria szarżuje na tanki, piechota idzie na bagnety. To bój! więksxd część otrzymał w spadku od swego poprzednika, połskiego Serca zaczynaj4 bić żywiej. Oni się bija. :Może to nieprawda że się barku szkolnego "Lwów" i które pieczołowicie przechowywał i krze- , skończyło. Może to tylko propaganda niemiecka wyimaginowała zw y- wżł wśród swych wychowanków. cięstwo nad Połską?... ' Wszyscy, którzy przeszli twardcł szkołę na żaglowcu, tworzd wśród Obrazek się zmienia. W okopach nasza piechota, a na ni4 wali zbity innych marynarzy jakby odrębncł grupę, jakby klan, a właściwie le- wał tanków. Boże, cóż może zrobić ta garstka ludzi przeciw tej masie piej - jakby rodzinę. żelaza? W,F·. A potem defilada. Na tej samej drodze, gdzie zazusze odbywały się defilady naszego wojska. Na ulicach pustki. Po drodze suną kolumny morderców. Dopiero teraz wiemy, jak wiełe on dla nas znaczył. Bo statek można To wy strzelaliście do kobiet i dzieci. Wy mordowaliście nasze mat- pokochać tak, jak można pokochać przyjaciela czy piękracł dziewiczy- ki i siostry... nę. (...1 Czy pamiętacie, iłe razy oglcłdaliśmy jego dum.nd syłwetkę czy Ta już koniec. Ludzie wychodz4. My jeszcze siedzimy. Podchodzi do to na redzie w Gdyni, czy to w wielu innych zagranicznych portach, nas jakaś pani z mężem i pyta: "Pano2uie Polacy?" Potem padają sło- gdzże spetniał swe podwójne posłannictwo - szkolenie przyszłych ofż- wa współczucia. Och Boże! Jak one pżekcł. Pięści zaciskajq się kur- cerów i propagandę Polski na morzu. Spełnial to postannictwo dobrze. ,,ł. czowo... (...J Wystarczy przypomnieć opinię komendanta norweskiego statku ; "Co panowie zamierzajd robić?" szkolnego: komendant powiedział, że w ciągu swej czterdziestołetniej Jak to co? Walczyć! praktyki na morzu nie spotkał tak utrzymanego i pięknego statku. Wałczyć wszędzie. Na morzu, ł4dzie i w powietrzu i nie spocząć do- Musielżśmy Cię zostawić - stoisz samotny i opuszczony, lecz wró- _ póty, dopóki krzywdy nie zostan4 pomszczone. ciury po Ciebie. Wrócimy na pewno ż oddamy Cżę w ręce następców, ;x~ Jeszcze Połska nie zginęła, dopóki chociaż jedno serce połskie bije abyś spełniat swą misję dalej - szolił oficerów i rozsławiał imię Pol- ~ w piersi, dopóki chociaż jedna kropla krwi płynie zu żyłach. skiej Marynarki Handlowej na wodach całego świata. M.K. ·'' Pod artykułem widnieją inicjały W.K. - Gdyby Józef Wybicki w roku 1797 nie napisał słów hymnu, zro- Pierwsze wrażenia z tego, co posłyszeli o walkach na Wybrzeżu, biliby to nasi chłopcy - mówił Major dołączając artykuł do swojej wyrazili następująco: ~: kartoteki. Po prz3·byciu pięciu naszych statków do Firth of Forth ci ucznio- Wystarczy przypomnieć bohaterska postawę naszych oddziałów ~~ wie, dla których nie znaleziono przydziałów, zostali odesłani na ORP w okolicy Gdyni, których część wznowiła tradycje kościuszkowskie ?~~t "Gdynia". Oto dalsze ich przygody w chronologicznym układzie we- ż poszła do ataku na gniazda karabinów maszynowych z kosami. Do- ~;y dług pisma "Znów Razem": wódca obrony Wybrzeża pułkownik Stanisław Dcłbek widzcłc, że sy- tuacja jest beznadziejna, wydał rozkaz do żolnierzy: "Nie mamy już Pozostałiśmy bez przydziatu przy marynarce wojennej na OftP nic do bronienia, ale mamy jeszcze nasz honor żołnierski, a tego bę- ' "Gdynia". Pocz4tkowo prace nad przygotowaniem okrętu do przyję- ~ dziemy mogłi jeszcze zawsze brońić choćby gołymi rękami". t~ cia marynarzy x innych statków zajmowały nam czas i nie pozwołiły Krew tych bohaterów zmieszała się z falami Bałtyku, dokumentu- myśleć zbyt wiele o sobie. Nadszedł czul, że praca się skończyła. Ma- jqc raz jeszcze przed całym światem, że Polska bez niego istnieć nie rynarze przyjeclxali. A co z narrtż? Myśl ta zaczęła gnębić nas coraz ·może. więcej. Ogarniać nas zaczęło zniechęcenie. Wreszcie sądziliśmy, że nie .lEl j',.; . potrzeba tu nas i że .jesteśmy po prostu źntruzami. Tnk minęty blisko 248 249 trzy naiesidce. Część poszła do marynarki wojennej. (...J Wreszcie speł- nżły się nasze serdeczne życzenia. Po wielu staraniach i gorących prośbach zostaliśmy wyekspediowani do Francji, aby zasiłić szeregi świeżo tworzącej się Armii Polskiej. Motorówka odbija od okrętu... Wolno kieruje się kic brzegowi. W ciemności nocy ginie szary cień "Gdyni", a z nim zaciera się cała przeszłość ponurej bezczynności. Młodsi koledzy udali się do kawalerii zmotoryzowanej, która to broń bardzo żm się podobała. Przypomina ona coś z tradycji polskiego ry- cerstwa XVII wieku, z td różnżed, że poszła drogą wynalazku. i konie zamieniła na motory. JEŻ Chłopcy rozbici na grupy znaleźli się w rozmaitych formacjach. Oto urywek wspomnień jednego z tych, którzy trafili do słynnego Cotqui- dan, wojskowego obozu szkoleniowego dla Polaków: Po zaokrętowaniu na statek idący do Cherbourga takie były wśród "naszych dzieci" nastroje: Im bliżej le~du francuskiego, tym więcej słyszy się rozmów na temat naszych przyszłych losów. Jeden chciałby.pójść do lotnictwa, drugi do broni pancernej, inny znów do artylerii. Nawet każdy z nas uważa swój rodzaj broni za najlepszy na świecie i stara się gorqco, by pozo- stali zgłosili swój akces tam, a nie gdzie indziej. Ostatecznie pierwsze miejsce zu konkursie rodzajów broni zajęło lotnictwo, jako najbar- dziej odpowiadające naszemu usposobieniu i temperamentowi. Głów- ~tym naszym zamysłem było jednakże nierozłcłczanie się pod żadnym pozorem,. Tego ro prawda, nikt nie poruszał, ale tylko dlatego że to wynikało z naszego koleżeństwa. Przecież już od kilku lat nie rozsta- jemy się prawie wcale - razem spędziliśmy wesołe lub mniej wesołe chwile, tym bardziej więc teraz, gdy przed nami stała walka o Oj- czyznę, nikt inaczej nie mógł myśleć. Spoza mgły zaczęły się wynurzać zabudowania Cherbourga. JEŻ W Cherbourgu "nasze dzieci" wsiadły do pociągu, który ich przy- wiózł na małą stacyjkę kolejową: Na tym dworcu oczekiwał nas stary podoficer. Udajemy się za nim do Dowództwa Polskiego Obozu. Po drodze spotykamy wiele kompanii naszej piechoty, która zapamiętale ćwiczyła szermierkę. Mieli co prawda stare jednostrzałowe karabiny z roku 1874 i byli ubrani we francuskie, a więc podarte i niejednolite, mundury, ale wywarli na nas zmponujdce wrażenie. Przecież to byli nasi przyszli koledzy po fachu, a do tego mieli za sobą polskcł kampanię. Następnego dnia rano dowiadujemy się, że z lotnictwa nic nie bę~- dzie. Polacy piloci i tak nie majcł maszyn, więc nie gna, celu tworzenia nowych kadr. Wobec tego, po poruszeniu wszelkich możliwych i do- stępnych dla nas sprężyn na terenie obozu, postaraliśmy się o przy- dzżał do artylerii przeciwlotniczej, ponieważ jest to jedyna broń, któ- rej znajomość może się nam zawsze przydać na statkach handlowych. Po krótkiej przerwie dostajemy się pod komendę innego "pana" i rozpoczyna się musztra piesza. C'wżczenia te, podczas całego naszego pobytu we Francji, polegały jedynie na sałutowaniu w miejscu i w marszu oraz na zwrotach, ponieważ dostarczenie karabinów było we Francji zupełnie wykluczone. Mieliśmy co prawda kilka staryciz gratów, ale i te zostały nam w końcu odebrane i - jak fama głosi - wysłano je na obronę linii Maginota... JEŻ Ci co trafili do baterii przeciwlotniczych, tak opisują swe przeżycim ~'wicżyliśmy trochę na. starym sprzęcie francuskim, nie mogliśmy jednak doczekać się chwili, kiedy wreszcie dostaniemy broń na włas- nosc. Alarmująca wiadomość. Niemcy zajęli Calais. Linia oporu biegnie wzdłuż Sommy. Zorganizowano i wyposażono naprędce dwie bate- rie - przeciwlotnicza i przeciwpancernq. Wyjechali. Następnie dwie baterie wyjechały w jakieś dwa tygodnie później, nie dojechały... Musiały wycofać się pod granicę hiszpańsk4. I Rozbite wojska francuskie cofały się bezładnie. Niemcy nie brali już y ich nawet do niewoli. Cofali się każdy na "swoją rękę". Kilku chłop- ców usiłowało w ten sposób przedostać się do któregoś z portów: Wieczorem mieliśmy lekki nalot lotniczy. Obserwowaliśmy walkę samolotów. Że też nie chcieli przyjde nas do lotnictwa. Po kilkunastu minutach bombardowanie ustało. Weszliśmy do mia- sieczka. Przykry przedstawił się nam widok. Ulice pełne stłuczonego szkła, domy w gruzach, zniszczone samochody... a nad tym wszystkim ~ unosiły się ,gęste tumany dusz4cego ceglanego kurzu. Postanawiamy (· - jak najszybciej przejść przez to miasteczko. - Tadek, patrz, ale ten dom "zrobili" - mówię. 250 251 r. »ą Przed gruzami stał właściciel. Poznajemy w nim znajomego. 1 on nas poznaje. Kiwa głowa. Tadek pov;iedział mu parę słów współczu- cia. On wskazuje na rumowisko i mówi: - Dwie kobiety zabite. Boże! Za co?! Pocieszamy, jak umiemy. J. W. Chłopcy, którzy trafili do Dunkierki, mieli utrudnioną sytuację. Pomimo że, jak mówiono, "cała Anglia" ruszyła pod Dunkierkę na jachtach, motorówkach, na wszystkim co pływa - ale zabierano tyl- ko swoich żołnierzy. Tym, co nie chcieli dostać się do niewoli, nie pozostawało nic in- nego jak przebrać się za Anglików. Wielu z tych, których koledzy opłakali jako wziętych do niewoli lub zabitych, znalazło się w tym przebraniu w Anglii. Major zaciera ręce i uśmiecha się, to znaczy, że ma coś nowego do swej kartoteki. To coś - to przygody jednego z tych, którzy znaleźli się w husarii, inaczej w Pierwszej Pancernej. Przydzielono mnie do artylerii przeciwlotniczej. Później dostałem się w skład baterii przeciwpancernej w "Czarnej Brygadzie" generala Maczka. Z brygadą td brałem udział w kampanii francuskiej. Po bitwie pod Montbard nie starczyło nam benzyny i zaopatrzenia. Byliśmy otoczeni przez Niemców. Trzeba było zniszczyć sprzęt, no i na rozkaz generała zaczęłiśmy się przedzierać no. południe Francji. Po drodze złapali nas Niemcy, gdy doszliśmy do Kanału Burgundzkiego. Ponieważ udawaliśmy Francuzów, jakoś udało nam się zwiać jeszcze w drodze do obozu internowanych. Szliśmy na południe dalej. Orientowaliśmy się według map depar- tamentalnych, które wyrwaliśmy z kalendarzy francuskich. Nad Loa- rcł znowu nas Niemcy zatrzymali, ale znów wybroniliśmy się tym, źe niby jesteśmy Francuzami i że wracamy do swojej wioski. Dużo nam pomógł nasz kolega Śłcłzak z pochodzenia, który dobrze mówił po nie- miecku. Tak różnymi drogami doszliśmy do Marsylii, stamtctd do Tuluzy, ale u~ Tuluzie zawrócono nas znów do Marsylii. Przyczailiśmy się w porcie, oczekujc~c na sposobność wywiania. Szczęście sprzyjało. Udało się nam wykombinować jacht żaglowo-motorowy. Prądy zniosły jacht do Maroka hiszpańskiego. (...J' przybyła motorówka portowa, by nas doholować do nabrzeża. Ale nie ma, głupich - wiemy, że Hiszpanie zamknd nas, gdy tylko przybędziemy do pierwszego cywilżzoiunnego miasta. 252 Podchodząc niby do motorówki r;ymanewrowałem tak, że ostry przybój posadził jacht na piasek. Rozktadamy ramiona i tłumaczymy po francusku, że niestety nie możemy jechać. piszpan wścieka się, ale w końcu widzqc, że jacht faktycznie leży na burcie na brzegu, re- zygnuje wydajdc jakieś instrukcje. Gdy po dwóch dniach wyjaśnień załoga jachtu dowiedziała się, że ma być internowana, zdecydowała się na ucieczkę. Trzeba wiać! Wiemy to wszyscy dobrze, ale nikt, niestety, nie wie ja?c. Arabi pilnujcł nas ciągle, a stała warta z karabinem uniemożliwia jakiekol- wiek próby ucieczki. Przy tym dwóch z nas cięgle trzymają na lądzie jako zakładników. Przygotowujemy się jednak do ucieczki. Arabowie mimo zakładni- ków zorientowali się, że coś jest nie w porządku. Krzyczą z lądu, na- kazujcle przybić bliżej brzegu. -,,. W pewnej chwili dwóch naszych, siedzqcych dotqd na lądzie, zor- ientowało się także, że przygotowujemy się do ucieczki. Skaczą do wody i hajda do nas. Arabowie z lcłdu natychmiast otworzyli ogień z karabinów. Strzelanina zaczęła się n.a dobre. Co prędzej stawiam żagle, Ledwie tamci z lądu szczęśliwie dopły- nęl:, już ucięliśmy kotwicę, gdyż nie było czasu jej wybierać. Wyho- lowaliśm y nasz jacht z zatoczki arabską szalupcł, która stała wówczas przy jachcie. Arabowie, nie majdc innej łodzi, strzelają tylko zawzię- cże. Kule pluskają w około nas, ale zapadający mrok sprzyja nam. Szczęśliwie wydostajemy się z zatoczki. Dostajemy zaraz silny wiatr, więc stawiamy wszystkie żagle i bie- rzemy kurs na Gibraltar. Następnego dnia przed wieczorem byliśmy już na miejscu. Mie- łiśmy nawet przygotowancł połsk4 banderę na wejście do portu. TyL- ko bez orła, ale zawsze polska: biało-czerwona. W porcie Liczyli nam dziury w jachcie od kuL arabskich. W samym fokżaglu było ich jedenaście, nie mówidc o dziTCrach w burcie - a i tam było ich kilkanaście. ALe na arabskie dziury od arabskich kul mieliśmy arabski kłeisty chłeb, którym te dziur y po- xalepialiśmy. Z.O. Skrupulatnie przeglądając kartki "Znów Razem" Major ponow- nie przeżywa swą kampanię francuską podwójnie przestudiowaną - z okresu wojen Napoleona i tę, którą przeżył i widział sam. i: W chwili gdy zaczął się bezładny odwrót, dano Polakom nawet czołgi, by bronili cofających się oddziałów francuskich. Niestety, do 253 ,. czołgów nikt nie dostarczył benzyny, a karabiny z roku 1892 były W kartotekach Majora znalazło się jeszcze jedno wspomnienie mniej przydatne niż saperskie łopaty - przeciwko czołgom. Uzbro- chłopców ze służby na statkach w konwojach - wiersz pod upar- jone w nie oddziały polskie potrafiły odpierać ataki i zatrzymywać y tym, pełnym nadziei tytułem. nieprzyjaciela pod Francaltrofa Altwiller. Pod Dieuze nasi potrafili tą bronią zdobyć dwa działa. ~ WRÓCĘ Wojna we Francji nie trwała całych dwóch tygodni. A walki w Hiszpanii? Rok 1811, 15 maja, gdy marszałek Francji ~ Z portu do portu gnaray Soult zawołał do Konopki: "Pułkowniku, ratuj honor Francji!", puł- Przez dziki los... kownik Konopka przeprawił wpław tego dnia swy ch lansjerów przez j ...człowiek morza rzekę Albuhera. Lansjerzy polscy, walcząc jeden przeciw kilku, roz- ! Przez cały świat zapomniany bili, znieśli doszczętnie dragonów angielskich. Następnego dnia zła- W ten straszny czas... mali szarżami trzy pułki angielskie, wzięli tysiąc ludzi do niewoli ...jak polarna zorza I i sześć dział. " ...wróci z morza. A tymczasem we Francji w dniu 27 maja 1811 roku Napoleon w to- Do Polski latem w ciepłą noc warzystwie swej żony Marii Luizy dokonał w Cherbourgu inspekcji Wrócę po szczęście zapomniane, dwóch okrętów francuskich o siedemdziesięciu czterech działach każ- # Wrócę po szczęścia wielkd moc, dy. Okręty te nosiły nazwy: Courageux" ("Śmiały") i "Polonais" Na Polskie ziemie ukochane ("Polak"). W dniu 30 maja Napoleon z małżonką, stojąc na wynio- A xa to... słym cyplu nad brzegiem morza, przyjęli defiladę tych samych okrętów. Za teraz usta wykrzywione cierpienia grymasem Przed kampanią francuską miała miejsce kampania norweska. ...Będę miał wielki, złoty księżyc nad lasem. Firali w niej udział uczniowie, którzy trafili na statki Polskiej Mary- Za sztormy w Bżskajaclc ż bryzgi morza wścieklego narki Handlowej. Kilku z nich było na "Chrobrym". Major pieczo- ` łowicie zachował ich wrażenia z tej kampanii: ...Rozkosze, rozkoszne muskanie wiatru ciepłego. Delikatnego jak skrzydła motyla. Bezsilna zuściekłość. Niebo całe aż piegowate od dymu rozrywają- Bo każda chwila cych się pocisków, a ten lata bezkarnie i rzuca nam piguły. Będzie kontrastem teraz przeżytej Przeklęte uczucie... ani nie ma gdzie uciekać, ani się schować. Je- Chwili na morzu... szalonej, i dzikiej. stem maleńki.,, siadłem na polerze... slculiłem się tylko... Zdawało mi ~: C.A. się, że cały siedzę w hełmie. Widzę, jak cztery wielkie bomby odrywąjd się od kadłuba... czuję, Po upadku Francji zaczęły się przygotowania do nowej walki. Je- że twarz mi blednie... Widzę, lecd prosto na statek. Słyszę świst. den etap został zakończony, otwierał się drugi... W "Znów Razem" 1 długo jeszcze kipiała woda lodowata, i dym unosił się nad nią. Major odnalazł wiersz podpisany inicjałami J.W, Oto jego urywek: Kiedy trafi? Znowu przyszli, nasi strzelajq... salwa za salwą. Wszystko na nic. Żołnierzu polski! Tułacz2e! Który to już nalot? Nie wiem. Liczyłem dzisiaj tylko do dziesięciu. Choć czoło masz potem zroszone 1 ręce. boleśnie zmęczone, ,~ To duma bije Ci.z oczu... A w innym miejscu: . . Broniłeś Modlirca, Warszawy, Trafił. ,~ Poznania, Gdyni ż Helu Padły tuż przed kominem. Jedna burxdca i kilka zapalajc(cych. Cat~y ~ 1 chociaż zginęło wielu, czas strzelał z karabinów maszynowych, o obronie i gaszeniu pożaru f Okryłeś imię swe sławą. nie biło mowy... Pożar ogarnia coraz większa część statku. Wiernieś dotrzymał przysięgi, C.A. Walczyłeś o każdy próg! 254 ~ 255 A później - wolałeś niepewność włóczęgi - Odszedłeś, by nie wziął Cię wróg! Odszedłeś do Francji w boju Pokazać, że honor Polaka Rzecz święta - że rzecz to jest taka, Co warta jest trudu i znoju... W Norwegii wytrwałeś do końca, Broniłeś Narvżku swcł krwid, A twoi koledzy - tam są, Gdzie pali tak słońce gorąco! 1 znowuż czekasz gotowy, Aż zagrzmi Ci złoty róg. 1 jęk bomb, i gwizd kul, i dział huk Porwą Cżę znów na bój nowy.,. J. W. Nic dziwnego, że Major umieścił go w swej kartotece jako podsu- mowanie minionego okresu. Gdy pierwsza grupa uczniów z "Daru" została umieszczona już w Southampton, pozostali rozsiani byli jeszcze po statkach handlo- wych i wojennych, ale wszyscy już wiedzieli, że kolejno będą .się do- kształcali. Wiedzieli, że wykłady będą z wielu przedmiotów prowa- dzone w języku angielskim, wobec czego zabrali się do niego, peł- niąc służbę na niszczycielach, okrętach podwodnych lub na statkach handlowych w konwojach - nigdy nie pewni, czy po wyjściu w mo- rze WRÓCA~. A oto wspomnienia jednego z uczniów, który chcąc szybciej nau- czyć się języka angielskiego zaciągnął się na statek angielski: Był to statek mały, stary, tyłko dwie wachty (czyli nie więcej niż trzy i pół godziny snu jednorazowo). Mimo to nie zmieniłem póstano- wienia, chciałem. koniecznie poznać język angielski. (...] otwiera się przed nami Tower Bridge, płyniemy w dół Tamizy. Na noc zatrzymujem y się na kotwicy, czekając wysokiej wody. Kon-. wój jest prawże w kompłecie. W nocy budzą nas sałwy błisko stojdce- g~ kr4żownika. Samoloty niemieckie lataju. nad nami, prawdopodob- nie nie my jesteśmy ich celem. Krążownik co chwila grzmi potężnym basem dział. Poranek następnego dnia mglisty, widać na dwie dłv.gości statku.. Z mgły odzywa się monotonny chrzęst wybieranych łańc2vchów ko- twicznych i dźwięczne uderzenie w dzwon. Powoli ruszamy widz4c słabe zarysy naszego poprzednika. Nagle daleko przed nami słyszymy huk i widzimy słup ognia - to jeden ze statków idących na przedzie konwoju wyleciał w powietrze wchodząc na minę. Za chwilę idzie za nim drugi. Nocne samoloty zrzuciły miny cicho opadające na spadochronach. Z powodu mgły nie możemy ogl4dać tonących statków. W głębi du- szy każdy myśli o swych najdroższych, i oczekuje swojej kolejki. Pod- noszcice się słońce zwycięża jednak mgły i płyniemy dałej spokojnie. Niekiedy tylko wydziera się na dziobie "oko" meldując statek, boję, a czasami minę. Wzdłuż wybrzeży angielskich pospolity jest widok okrcłgłych czarnych kul ze sterczącymi kołeami. W dzień mijamy je strzelając do nich z karabinów. W nocy zaś oddajemy się w opiekę Opatrzności czekając, aż któraś z tak źle potraktowanych przez nas min, z kolei wystrzeli nami w górę. Po kiłku dniach stajemy na kotwicy i bierzemy bunkier. Podjeżdża do nas stara krypa przywożcłca węgiel. Blisko nas stoi jeden z polskich statków. Wygląda porządnie, jest śu~żeżo pomałowany. Po sformowaniu konwoju okazuje się, że nasz polski stntek ma na pokładzie komodora. Przyjemnie mi było, że ta odpowiedzialna funkcja przypadła polskiej fladze. (...] Znowu zacżyna się wstawanie co cztery godziny, 2.uachty na ste- rze, oku, przy karabinach maszynowych i armacie. Artylerzyści do- chodzą do wprawy - nic dziwnego, 7najci codzierirzie nużctce ćwicze- nia. ' Pewnego pochmurnego dnia, po zwylcłym ostrzeżeniu komodora "spodziewać się ataku lotniczego" budzi nas przeraźliwy dźwięk klak- son . Niektórzy śpid w ubraniach i prosto z koi wyskakują na po- kład. Kilku wraca po pasy ratunkowe. Naokoło krąży czteromotorowy "Condor". Rozłegajcł się pojedyncze strzały z drugiego końca konwo- ju. Czekamy, aż się zbliży. Nadlatuje nisko od dziobu. Terkot naszych karabinów maszynowych, strzał z działa - samolot gwałtownie skrę- ca. Przy dziale trochę podniecenia. Zdenerwowany steward myli się i ładuje szrapnel. Przy następnym strzałe nasz pocisk mało nie zabija obsługi karabinu na "botdecku". Bomby uszlcodziły jeden ze statków, I ' udaje się go jednak doholować do najbliższego portu. i' Przed Lizboną zabieram się do pisania listu do domu. Piszę, jak w dawnych spokojnych czasach, bez wojny, bomb. Piszę jak z "Daru Pomorza" do matki. Czy otrzyma go? L.S. Z upadkiem Francji i powstaniem rządu Vichy' wytworzyła się trudna sytuacja dla naszych statków w portach francuskich. Francuzi ze sprzymierzeńców stali się wrogami. Polskie statki zostały interno- wane. Jednak wszystkie, z wyjątkiem jednego, nie bacząc na sieci, miny, baterie nadbrzeżne i okręty wojenne - uciekły. Niestety, ka- pitanom statków angielskich, będących w tej samej sytuacji co statki 256 la 19 - Krąaownik spad Somosierry 257 polskie, ucieczka nie powiodła się w takim stopniu jak nam. Jedno z "naszych dzieci", które było na "Stalowej Woli" świadkiem inter- nowania statków angielskich, tak opisuje te chwile: Do delikwenta, że się tak wyrażę o statku handlowym przeznaczo- nym na zajęcie, zbliżały się od razu z dwóch stron dwa kontrtorpe- dowce z zachowaniem "wszelkich ostrożności". Następnie na jakieś sto metrów od burty "ofiary" zatrzymywały się statki z policją i wojskiem i przez megafony zawiadamiano załogę, że ma się poddać i że wszełkie oznaki oporu będą hasłem do otwarcia ognia z kontr- torpedowców. Teraz następowało czynne zdobycie statku przez kolo- rowe wojsko ż manifestacyjne opuszczenie angielskiej bandery oraz triumfalne podcitłgnięcie bandery zwycięzców... Po takim preludium można było oczekiwać tylko tego samego w stosunku do nas. Zrobiło nam się trochę nieswojo, ale myliłby się ten, kto by sądził, że popadliśmy w czarn,cł rozpacz czy zwcłtpienie. My nie jesteśmy na szczęście lepieni z tej gliny co "zdobywcy", w nas płynie krew ludzi wolnych i nigdy nie spodlonych zdradcł. Ktoś ezytaj4c powyższe zdanie będzie mnie pewno pomawiał o pompatyczność. Tak, może być, że będzie po części miał rację, gdyż historię inaczej się pisze niż się j4 robi. Wracaj4c jednak do przedmiotu, sprawa przedstawiała się dość po- nuro. Naturalnie pierwszcł naszą myślcł była ucieczka. Ale przecież port był otoczony siecicł stalow4, co już w teorii wykluczało wszelkie próby ucieczki, a co gorsza kontrtorpedowce i łodzie policyjne patro- lowały ustawicznie redę. Poza tym reflektory pancernika "Richelieu" i baterii nadbrzeżnych omiatały ustawicznie horyzont. Mimo tej roz- paczliwej - zdawałoby się - sytuacji projekt ucieczki nurtował cała załogę. Plan ucieczki skrystalizował się późno wieczorem., a już o godzinie jedenastej w nocy statek zaczcłł się wolno przygotowywać do dzieła. O godzinie dwunastej wolno, i przystajctc co chwila, podnieśliśmy kotwicę i na "małej" odeszliśmy pod samcł plażę Dakar~u. Tu, ciągle sondujcłc na minimalnej głębokości, zaczęliśmy się posuwać do wyj- ścia. Wszyscy, przygotowani w każdej chwili na akcję jednostek francuskiej floty wojennej, staliśmy na baku w pasach ratunkowych. W pewnej chwili gwałtowny wstrzcłs unieruchomił statek na miej- scu. Okazało się, że usiedliśmy na mieliźnie. Na szczęście "cała wstecz" pomogła i statek powoli jak żółw zlazł z mielizny i poszedł już dalej swobodnie. Ale jeszcze nie był to koniec dzisiejszych przy- gód. Sylwetka patrolu przejeżdżaj4cego w pobliżu wstrzymała nasze maszyny, a nas przyprawiła o zupełnie niesymboliczne drżenie kolan. Na szczęście ospałe oko patrolu nie zauważyło na,s i znów po chwili ruszyliśmy dalej. Im bardziej oddalaliśmy się od zatoki, tym byliśmy pewniejsi siebie, gdy nagle stało się coś, co mogłoby się skończyć dla nas tragicznie. Oto francuskie reflektory pozycji nadbrzeżnych i pan- cernika "Richelieu" zaczęły obszukiwać powierzchnię wody. Nadeszła chwila krytyczna, do ruf y naszego statku zbliżal się silny snop świa- tła - za chwilę zostaniemy odkryci i zaczęta tak szczęśliwie wy- cieczka skończy się w obozie koncentracyjnym. Przypuszczenie takie wzbudziło w nas wściekłość i zaciętość. Gotowi byliśmy w tej chwili do rozpaczliwej i bodaj beznadziejnej obrony czynnej i bezsensownego, z punktu widzenia rozsądku, użycia własnego działa. Lecz na szczęście nie doszło do tej ostateczności. Zrządzeniem ()patrzności światło, nie dotykajcłc ruf y, przeskoczyło nagle ponad kadłubem statku i opadło przed jego dziobem. Ten moment zadecy- dowal o naszej ucieczce. Była godzina druga w nocy, gdy zmęczony wrażeriżami poszedłem spać; właśnie wychodziliśmy na pełne morze. Śliczna pogoda następ- nego ranka poderwała mnie do zwykłej dziennej pracy i zdawałoby się, że nic ważnego nie zaszło w naszym życiu, że przygoda dakarska była tylko koszmarnym snem. Trzeciego dnia zawinęliśmy do Freetown. Dziś, patrz4c na te wypadki, znajduję myśl przewodnżcł kapitana "Stalowej Woli", który postanowił omincłć zaporę sieciową w miejscu, gdzie z powodu płytkiej wody i liczn-ych mielizn. nie postawiono gę- stej sieci stalowych lin. Narażał statek na rozbicie, ale uratował ho- nor polskiej bandery i pokazał zdegenerowanym pachołkom Vichy, że odwagę i szaleństwo można przeciwstawić nawet największym przeszkodom i można je nimi pokonać. J.O.S. Walka o Atlantyk przybierała na sile. Konwoje przychodziły coraz bardziej uszczuplone. "Wilcze stada" okrętów podwodnych urządzały polowania na prawie bezbronne statki handlowe. których eskorta była zbyt słaba, by je uchronić przed torpedami. Zatrzymanie się dla ratowania załogi storpedowanego statku było często robieniem ze swego statku nieruchomego celu dla torped nie- widzialne~o przeciwnika. Pomimo to żaden z naszych statków nie zo- stawił nigdy na łasce losu spodziewającej się od niego pomocy załogi zatopionego statku. Ratowanie innych na burzliwym Atlantyku w okresie zimy wymagało od kapitana wielkiej znajomości morza, poświęcenia i silnych nerwów. Nie było na morzu akcji, w której by zabrakło "naszych dzieci". Niektórzy brali udział w ratowaniu załogi okrętu wojennego na pół- nocnym Atlantyku przez nasz statek "Wisła". Jeden z nich tak opi- su je te chwile: . Była "psia", sztormowa pogoda na Atlantyku. Dopiero teraz zorien- Lowale~n się, co było przyczyncł nagłego alarmu' - niedaleko nas pa- 268 ~ ~7· 259 Lil się wojenny "patrol boat", którego załoga ratowała się b4dź na szalupach, bcLdź na tratwach korkowych. Sytuacja była poważna, zwłaszcza że wysoka fala uniemożliwiała sprawne manewrowanie statkiem. Natychmiast wyrzucono sztorm- trapy xa burtę i przyszykowano koła ratunkowe oraz Liny potrzebne do ratowania załogi płoncicego statku. Podjechaliśmy do jednej z szalup. Zatrzymano maszynę, jednak statek posuwał się bardzo powoli naprzód, rzucono linę na szalupę i przyciągnięto jd do burty. Marynarze kolejno zaczęli wchodzić po sztormtrapie na pokład, lecz nieszczęście chciało, że .prxyszta spora fala i, uderzaj4c szalupd o burtę statku, przechyliła łódź. Reszta za- łogi wysypała się do wody, jedynie trzech z nich zdołało wejść na statek. Inni znaleźli się w krytycznej sytuacji. Zaczęliśmy rzucać im koła ratunkowe i liny, jednak wściekte fale rzucały nimi w różne strony tak, że nie mieli siły utrzymać się lub przywiązać linami, zwłaszcza iż byli zmarznięci i ręce ich opadały bezwładnie. Statek tymczasem szedł naprzód zostawiaj4c ich xa ruf 4. Niemal rękami można było sżęgnctć po nich, gdyż znajdowali się tuż przy bur- cie, mimo tego nie byliśmy w stanie dać im żadnej pomocy, ponieważ statek kołysał się silnie i każde wychylenie groziło wpadnięciem do wody i podzieleniem losu nieszczęśliwców. Niektórzy z nich zdołali chwycić się lin, lecz fale wydzierały je z bezwładnych rąk. Statek nasz coraz bardziej się oddalał i nikogo więcej nie uratowa- liśmy. Tymczasem przybyła na pomoc łódź podwodna, lecz ż ona mia- ła utrudnione działanie, ponieważ niespokojna woda zalewała cały kadłub. Wyratowano tylko kilku ludzi z tratwy korbowej, reszta zginęła. Skręciliśmy i po kilku minutach próbowaliśmy znów podjechać do tej szalupy, na której - nie wiem w jaki sposób - pływaj4cy mary- parze zdołali wejść z powrotem. Tym razem nie udalo nam się po- dejść blisko. Szalupa nie mogła się poruszać, gdyż nikt ~tże miał siły wiosłować. Chcieliśmy poczdtkowo spuścić nasze własne szalupy na wodę, lecz na skutek silnych przechyłów nie można było nic zrobić i podczas tych prób bosman został przygniecion y szalupa ż ciężko ranny. Po raz trzeci podjechaliśmy do tej samej szalupy dziobem, tym ra- zem szczęśliwie przywiązaliśmy j4. Jednak marynarze xn.ajdujcicy się wewncltrz nie mieli siły wejść po drabince, nawet rzuconej liny nie mogli obwi4zać na sobie. Trzech z nich, nie dajcie znaku życia, leżało bezwładnie w szalupie napełnionej po brzegi wodci. Jeden z naszej za- łogi, nie namyślajdc się długo, zszedł na dół i wskoczył do rzucanej fal4 szalupy, kolejno wiązał bezwładne ciała, które następnie weici- gano na pokład. Tylko dwóch ludzi udało się odratować, pięciu pozostałych oddało swoje .młode życie morzu. Z drugiej szalupy zdołaliśmy uratować cała zatogę, Dzięki umiejętnie prowadzonej akcji ratowniczej naszego kapitana P.T. dwadzieścia trzy osoby zostały wyratowane, lecz niestety tym pięciu nie udało się przywrócić życia, mimo usilnych zabiegów. Łódź podwodna zdołała wydrzeć morzu tylko dziewięciu marynarzy, reszta straciła życie w zimnych odmętach oceanu. . M.P. Walka z bombowcami i okrętami podwodnymi budziła w chłopcach odrazę. Walka z samym morzem, taka w której morzu przeciwstawiał się kunszt wiedzy nawigatora - budziła w nich ciekawość i była po- twierdzeniem od wieków odkrytej prawdy, iż niebezpieczeństwo na morzu posiada również swą istotną wartość. Prawie na każdym statku, który zginął, znajdowali się uczniowie z "Daru". Ich starsi koledzy, kapitanowie - zgodnie z romantyzmem, który ich zaprowadził na morze - trwali zawsze do ostatniej chwili na powierzonym im statku. Oto zamieszczona v~~ "Znów Razem" relacja naszego ucznia z ostatniej chwili jednego z polskich statków, "Cieszyn", o którym sucha wzmianka doniosła: "Zatonął wskutek działań nieprzyjaciela". Okropny wstrz4s... Fontanna wody wpada na pokład. Trzask pęka- jcLcych lin i szum uciekaj4cej z maszyny pary. Ktoś biegnie po pokładzie. Ktoś wkłada pośpiesznie pas. Co się dzieje... trafili, czy nie?... Ster nie działa... Spogl4dam w górę. Sc~. Niebo usiane wybuchami pocisków, a wśród ognia i dymu... oni... szatany... dwanaście... zawracajd i znowu padają bomby, jedna za drugą. Znowu okropny gwizd, huk i wstrząs. O Bo- że! Czy to już koniec? Tuż koło burty dwie fontanny, dalej dwie inne... Wśród huku dział i bomb, trzasku karabinów maszynowych słychać donośny głos kapitana: "Do działa!" Biegniemy w kilku. Cóż z tego. Nasze "działo", raczej granatnik; nie przystosowało się do warun- ków - nie wytrzymało próby. Wstrzds był za duży nawet dla niego. Wyleciało z podstawy i leży teraz na polcładxie. Bezużyteczny kawał rury. Nie mamy nawet czym się bronić. A oni latajcł i rzucaj4 jednej bombę za drugd, pomimo gęstego ognia artylerii, pomimo że jeden czy dwa uciekły z placu widocznie trafione. Ktoś twierdzi, że widział jeden spadający do wody. RozgLgdamy się wkoło. Niedaleko, jakieś dwieście, może trzysta metrów, tonie statek. To jego ostatnie chwile. Dostał w -m,aszynę, eksplodowały mu kotły. Nie trwało długo - kilka minut. Zamknęła się nad nim woda. Na powierzchni paru ludzi. Reszta została na posterunku.., CZEŚt~' VI~'AM, KOLEDZY! 260 ~ 261 A co ż nami? Z maszyny cidgle słychać szum uciekającej pary, a do luków przybywa coraz więcej wody. Konwój rusza w dalszą drogę. My zostajemy. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy... Toniemy. Ostatnim spojrzeniem żegnamy tonący statek... Na rufie powiewa jeszcze bandera. A na mostku stoją oni. Spełniajd swój obowiqzek. Chociaż to może nie ma sensu, chociaż los statku został już przesą- dzony, ich obou~i4zkiem jest pozostać da końca. W.K. Ci, co przeżyli, podejmowali dalszą walkę. Nieprzerwanie. Suną ciemne sylwety ok-rętów nieprzerwanymi rzędami... Znaczą odmęty oceanów długimi smugami kilwaterów W wysiłku zasapane, motory charczą nierównym oddechem pośpiechu... Zmęczone zawor y z trudnością wstrzymują napór pary... Ludzie męczą się żarem ognia buchającego na rusztach... W jednostajnym znoju płyną konwoje po ZWYCIFSTWO J. W. Wiersz ten nosi tytuł "Konwój". Major umieścił go w swej kar- totece zaraz za opisem ostatnich chwil zatopionego statku. Pelna niebezpieczeństw służba, troska o statek i przekazywana w formie rady uwaga "musisz pokochać swój statek" - znalazla zro- zumienie u "naszych dzieci", świadczy o tym chociażby taka wy- powiedź: Morze gruntownie zmieniło swd rzeczywistość. Zrzuciło maskę na- miętnego uśmiechu podzwrotnikowych nocy. Ujrzeliśmy jego praw- dżiwe oblicze. Umorusane pyłem węglowym, pokryte bruzdami fal, zroszone obficie potem wysiłku fizycznego - oblicze morza pracy. 1 dziwne, że ta szara, bezbarwna, brzemienna trudem żmudnej co- dzżennej "uprawy morza" rzeczywistość ma bardziej istotny sens, wy- raz głębokiej i trwałej wartości. W tej bowiem naprawdę ciężkiej pracy rodzi się, całkiem niezrozumiałe dla ludzi lądu, przywiązanie marynarza do swego zawodu. Nie w podróżach wycieczkowiczów i turystów pierwszej klasy luk- susowych "Linerów", lecz w trudach bytu tysięcy ludzi ~rnorza rodzi się żrozumienie jego wartości. Nże barwne, trrle4ce egzotykd okładki zeszytów "Morza", lecz stronice dzienników okrętowych dajd obraz istotnego znaczenia i ogromu potęg, jakie zawieraj4 za brzegami lądów stałych niezmierzone przestrzenie słonych wód. Niewątpliwie kiełkowało już w nas zrozumienie wartości morza, a nawet zakwitndć potrafiło tak wspaniały7n owocem jak Gdynia. Zbyt często jednak pióro autora emocjonuj4cej powieści kazało "majt- kowi" bohatersko walczyć z źywiołem nieolciełxnanym lub urządzać burdy w podejrzanych knajpach portowych. Stosunkowo zaś mizerne dawało pojęcie o zwykłym codziennym życiu współczesnego maryna- rza. l~'żestety, xa mało w nim dla autora powieści pikanterii, dresxCzu emocji i efektownych scen romantycznej walki. Marynarz walczy, ale codziennym bohaterstwem walki o chleb, a pośrednio i o ~aolską, morsk4 rację stanu. T.O. Naszych uczni ńie zabrakło i na niszczycielach. Oni też opisywali swe przeżycia prozą i wierszem: Od kilku tygodni nasz ORP pływał sobie spokojnie z konwojami na trasie jakoby niebezpiecznej. Raptem! Meldunek z dalocelownika: "samolot - lewo 50". W tej chwili cała centrala jest na nogach, już zapalamy światło. Nie jesteśmy zdenerwowani, tylko podnieceni. Trwa to chwilę... drzwi, światło i słuchawki są w porzcldku, my zaś stożmy w skupieniu nad konżugatorem*. Serce nii trochę bije, nie dlatego żebym się bał, ale po prostu z wrażenia. Poczułem nagle, że okręt poderwał się z miejsca zwiększajdc gwał- townie szybkość, tak że wszystko się trzęsie, sny też. b'łyszę już wy- raźnie szum motoru. Nie, może to tylko moja wyobraż~zia? Wstrząs... Okręt zatrzymał maszyny! Zmniejszył szybkość. Wbijam z uporem oczy w powierzon4 mej pieczy strzałkę jakiegoś przekaźnika, od któ- rego może zależeć nasze życie. Przez chwilę cisza... Nagle pada rozkaz dalocelownika: "k4t kursowy - lewo 15". Bły- skawicznie nastawiamy i uzgadniamy odpowiednie strzałki przyrzd- dów, w sekundę pada rozkaz: "otworzyć ogień!" Rozlega się ogłu- szający huk, okręt drga i przechyla się, a salwa wali za salwą. Nie- przyzwyczajeni do tego z poczdtku nie orientujemy się, czy to bomby padają, czy też to tylko nasze działa strzelaj4. * Konżugator - mechaniczne urządzenie artyleryjskie na okręcie prze- liczające automatycznie zaobserwowane dane ruchomego celu (kąt biegu, odległość, szybkość itp.) oraz dane meteorologiczne na dane potrzebne do strzelania, jak np. celownik, odchylenie itp,. 262 ~ 263 W zamkniętej przestrzeni, jak4 jest centrala artyleryjska, każda salwa odbija się echem stokrotnym. Słyszę huk i drżenie stalowych płyt, ale nic - zautomatyzowanymi ruchami kręcę powierzonymi mi przyrządami, w tej chwili nie zdaję sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jestem tak pochłonięty przydzielo- nck mi funkcjcł, że nie mam czasu myśleć o czymś innym. Jeszcze jedna salwa i dwa potężne wstrz4sy... No, to teraz już wiem nci pew- no, że to były bomby. Kilka minut .stoimy jeszcze przy konżugatorze, a potem jeden spo- glc~da na drugiego i śmiejemy się. Jesteśmy zdziwieni, a właściwie rozczaroiuani, że ta walka, o której nam tyle opowiadano, była właściwie niczym... Dlatego też, gdy po powrocie do portu przyszedł na nasz ORP dowódca dywizjonu, aby podziękować nam za dzielne spisanie się, uważaliśmy, że było to cał- kiem niepotrzebne. Przecież to nie jest to, o czym się czyta lub co się widzi w kinie; to było proste, codzienne spełnienie obowiązku. J. G. Alarm! - Piersi f alujci i stal btyska w oczach. Rozszalały się działa i niebo się pali. Bomb wybuchy naokół opryskały pokład. Nagle cisza - silników szum milknie w oddali. Ach, jak długo ta podróż będzie nam się wlokła? Ranek wstaje bezbarwny, zimny ż ponury, Mgła gęstnieje i konwój nurza się w sieć mleczna. Zamyka się nad nami niebo - płyną chmury. Na włóczęgę płyniemy - na włóczęgę wieczn4. S.M. Ci co byli na okrętach podwodnych, też zostawili swe wspomnienia na kartkach "Znów Razem". Zbłiża się dowódca w towarzystwie kilku oficerów i kapitana S. .Smukła postać w grubym swetrze ż ciężkich morskich butach. Ostatni uścisk dłoni ż życzenie: "Szczęśliwych łowów". Dzwonią obroty tele- grafów, motory poruszane napięciem baterii zrywają leniwe po odpo- czynku śruby. Z wolna odsuwa się dziób, zrzucaj4 cumy i natychmiast zwijajd w mocne skręty na szpulkach umieszczonych pod pokładem. Na. pomoście zostaje tylko wachta wpatrujcłca się cierpliwie w ho- ryzont przez szkła zroszonych lornetek. (...J Wachta nie była lekka, pomimo starannego przecierania szkła lor- netkż co chwila pokrywały się delikatną chmurkcł pary oddechu i wo- dy morskiej. Chronić się przed bezpośrednim działaniem fali i prze- moczeniem też nie było za co. Niewielki pomost nie stanowił prze- szkody dla oszalałych, xachłystujcłcych się własncł moc4 fal. Okręt nurzał się z ciężkim stękaniem pomiędzy góry wodne; ażeby znów się wdźwigncłć i zaryczeć ~ teraz wzmożonym łoskotem diesli w twarz wichrowi. Zatracało się wrażenie ruchu przy nieznacznej szybkości kilku węzłów. Łódź wydawała się zabawkcł zwariowanej wody, oto- czopa, to znów pokryta spienionymi bałwanami. Wściekłe bryzgi chlastały bezlitośnie twarde burty i z mlaśnięciem rozkoszy przy- legały do odkrytych twarzy ludzi, aby ściec lodowatym strumieniem pod zydwestkę i potem pod nieprżemakalnym płaszczem wzdłu krzyża aż do dygoc4cych lędźwi. (...J Przy każdej okazji nieszczęsny obserwator pyta o godzinę. Jak dłu- go musi jeszcze stać, zanim uda się na dobrze zasłużony odpoczynek pod mocnym pokładem? Warunki są tam o tyle lepsze, że woda nie Leje się wprost na deli- kwenta, tylko przy gwałtowniejszych przechyłach wypada w postaca skroplonej pary z zaworów kabli. Spod torped i z rozmaitych ściekó2v wyciekajq strużki zmieszanej z wod4 oliwy i ropy, kreśląc arabeski na podłogach pomieszczeń. Zbliża się normalny czas zanurzenia (około czwartej rano). Klakson. Trzask otwieranych odwietrzników i gwattowny szum wody wdzierajdcej się do tanków. To wszystko następuje tak szybko, że w chwili zamykania włazu powierzchnia wody znajduje się o jakieś dwie stopy od pomostu... Przez peryskopy widać szarzejcłcą smugę na wschodzie - wstaje dzień. J.S. Życie c~~ Szkole Morskiej w Southampton układało się wskutek co- dziennego bombardowania w podobny sposób jak w Londynie. Pobu- dzało do intensywnego myślenia i zmuszało do ciągłego panowania nad sobą. "Dzieci" w tych warunkach szybko dojrzewały. Szybciej zaczynały rozumieć prawdziwe wartości, znały wartość krwi, wartość życia i wartość pracy. Symbole miały dla nich swe pełne znaczenie. Gdy otrzymali sztandar Szkoły Morskiej w Gdyni, który owinięty na sobie wyniósł z Polski przez granicę dyrektor departamentu inżynier Leonard Możdżeński, to tak o sztandarze tym napisali: Na uroczystość otwarcia roku szkolnego w Szkole Morskiej w Sout- hampton zjechało w tym roku wielu przedstawicieli rządów państw alianckich. Dyrekcja Szkoły otrzymała wiele listów i depesz gratula- cyjn ych, między innymi list od Jego Królewskiej Mości Króla Je- rzego Vl, Premiera Churchilla, Pana Prezydenta RP i Premiera Rzą- du Polskiego, generała dywizji, Sikorskiego. 264 I 265 Orkiestra zaczyna grać, oddziały maszerujcł. Przed sam4 trybuną pada komenda: "baczność! na lewo patrz!" - i plac przed szkołą rozbrzmiewa paradnym, polskim krokiem. Defilujemy przed ocalo- nym Sztandarem Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. Chorąży pocztu sztandarowego z dum4 trzyma symbol Naszej Szkn- ły. Nad czerwienią sztandaru pyszni się wstęga i Złoty Krzyż Za- sługi. To nasz stary, własny, tak drogi sercu sztandar. Ten sam, z którym tyle razy defilowaliśmy w Gdyni. W.F. Polish mid.shipmen głęboko w sercu nosili pamięć o poległych, za- bitych i wymordowanych w kraju w walkach na wszystkich polach bitew. Oto co napisali na dzień 2 listopada: My, uczniowie PSM, składamy hołd wszystkim marynarzom, żoł- nierzom i tym co zginęli pełniąc swój obowiązek. Cześć Oficerom i Marynarzom, którzy zginęli na ORP "WICHER"; ORP "GRYF", ORP "GROM", ORP "ORZEŁ". Oni swą śmiercią wznieśli imię naszej Marynarki Wojennej do wyżyn bohaterstwa i za- pewni.li naszej Małej Flocie nieśmiertelncl chzA~ałę. Cześć Oficerom i Marynarzom naszej Floty Handlowej, którzy zgi- nęli na posterunkach od niszczycielskich bomb i torped. Zawsze naraźenż na śmierć spełnili należtlcy do Nich obowicłzek , zu ten spo- sób udowodnili, że służba Ich, jeśli nie jest cięższa, to przynajmniej stoi na równi ze służb4 żołnierza lddowego. Dzisiaj słusznie możemy powiedzieć, że swoją śmierciq udowodnili, iż słowa naszego hymnu morskiego nie były tylko czczym frazesem: My, strażnicy wielkiej wody, Marynarze polskich wód Mamy rozkaz Cię utrzymać, Albo na dnie ż honorem lec! Cześć Nieznanym Żołnierzom, którzy polegli pod Częstochową, na Pomorzu, pod Łodzią, Piotrkowiem, Tomaszowiem, Tarnowem, Ostro- wem, Gdynią. Cześć bohaterskim Obrońcom Westerplatte, Warszawy, helu i Mo- d 1 ina. Cześć poległym na pobojowiskach Francji, północnej Norwegii i nad Anglicł. Cała Europa nasiąknęła krwią tych Polaków, którzy oddali swe życie za wolność naszą i waszą. Najwyższy hołd składamy Tym, którzy zginęli wśród masowego mordu polskiej ludności w Bydgoszczy, na Górnym Śląsku, w Waw- rze, Aninie. Zginęli, bo stali na przeszkodzie zaprowadzeniu nowego 266 "porządku" w Europie. Śmierć ich nie poszła jednakże i nie pójdzie na marne. Cześć Kobiecie Polskiej, która ciałem swym oslaniała dzieci swe przed drapieżncł ręką najeźdźcy. Cześć wszystkim Tym, którzy zginęli na swych posterunkach peł- niąc służbę w tak zwanej drugiej linii frontu. A wreszcie cześć tym Kobietom, Dzieciom i Starcom, którzy zginęłi niewinnie od zbrodniczej ręki. S.G. ,` W każdą rocznicę śmierci kapitana Stanisława Koski, dyrektora Szkoły Morskiej w Gdyni, poświęcali artykuł jego pamięci. Oto pierwszy: Rok upływa od tragicznej śmierci Dyrektora Państwou·ej Szkoły Morskiej w Gdyni kpt. ż.w. Stanisława Koski. Śp. dyrektor Kosko był jednym z pierwszych wychowawców Pań- stwowej Szkoly Morskiej. Po otrzymaniu dyplomu oficera Marynarki Handlowej studiował w Szkole Nauk Politycznych, po czym kolejno r zajmował stanowiska: re f erenta w Departamencie Morskim, oficera statlczz szlc.nlnego oraz inspelctora Szkoły Morskiej. W reku. 1937 objctł u; niej stanowisko dyrektora. Doskonała znajomość psychologii po- zwoliła mu zjednać sobie serca wszystkich uczniów ż uznanie współ- pracowników. Śp. dyrektor Kosko był oficerem rezerwy Marynarki Wojennej i z chwilą wybuchu wojny został powołany w jej szeregi.. Zginął na morzu, na tym morzu, które tak umiłował, któremu po- święcił cały swój zapał młodości. Bomba niemieckiego samolotu przerwala jego krótkie życie, które było przykładem cnót prawdziwe- go marynarza i wychowawcy. Wspominamy go z żalem. Cześć jego pamięci! Southampton 1940 Uczniowie PSM By dać pełny obraz naszych uczniów w Southampton, Major zamieścił urywki z życia codziennego, spraw małych i szarych, pisa- ne językiem nieliterackim, bez silenia się nawet na poprawność., W commonroomie* rżnie radio "Oh! Johnpa" ż ktoś y tzwierza się na pianinie. Wtem wycie jękliwe - to air raid**. Nad college*** robi * Comznonroom (ang.) - wspólny pokój, świetlica. ** Air raid (ang.) - nalot. *** College (ang.) - uczelnia. ,, 267 ,. się zapora z reflektorów i ognia artyleryjskiego. Stół się zatrząsł i lampa - to gdzieś wyrżnęli. Lecz "never mind"* - tak jest co noc. (Pestaka) Jeżeli naprawdę chcesz, czytelniku, poznać atmosferę, 2v jakiej żyjq przyszli adepci szlachetnego kunsztu nawigacji - udaj się na spacer po okolicach Swaythling (rodzaj warszawskiej Woli lub gdyńskiego Grabówka). O ile będziesz przypadkowo w mundurze polskim, zdziwi cię i onie- śmieli domowa atmosfera tej dzielnicy. Przechodzące dziewczęta po- zdrowią cię tradycyjnym powitaniem: "Dzień dobry, serwus, jak się masz malutki?!" A liczne potomstwo dzielnych synów Albionu hula- jcłce po ulicach zaczepi cię swojskim "halb kumpel". Gdzieniegdzie spotkasz miłe dziewczę iddce pod rękę z jakimś polskim Leszkiem czy Jasiem, z zachwytem wpatrzone w zamglone, (nie zawsze napojami wyskokowymi - bo o alkohol coraz trudniej) cudne oczy swego ma- rynarza. Idąc dalej natkniesz się na grupę polsko-angielsk4 xłożond w części z polskich midszypmenów, a w części z sił zbrojnych jego królewskiej mości, trzymaj4cych się pod rękę i śpiewajdcych zgodnie, jak na aliantów przystało: "Roll out the barrel", czyli "Wytaczaj ba- ryłkę", to znów "Pije Kuba do Jakuba". Jeśli wsiądziesz w tramwaj, będziesz jeszcze bardziej zdziwiony, gdy chcąc zapłacić xa przejazd, spotkasz się z ogromnym sprzeciwem uroczej konduktorki: "because you are Pole, aren't you?" - ponieważ jesteś Polakiem, nieprawdaż? Nie zaglddaj natomiast do wytwornej sali jadalnej, gdzie przy dłu- gich stołach usłyszysz doprawdy niezbyt miły dla twego wrażliwego ucha dobór "słów i powiedzonek", dobywajdcych się z ust "Poliste midshipmen" męczdcych się nad kawałkiem zimnej i twardej jak po- deszwa baraniny, któr4 zresztd dostaje się bardzo rzadko, na co dzień mając "cheese i much potatoes" - ser i dużo ziemniaków. W.F. Ale gdy zapadła noc, myślami wracali do kraju i do najbliższych: O nocy, co opuszczasz blackoutów zasłony, Ukryj md matkę w Polsce od pruskiego wzroku. Chroń j4, póki błyśnie świt biało-czerwony, Póki jej nie obudzi stuk żołnierskich kroków. J.M. "Dzieci" miały dobry humor i dobre jego poczucie - oto próbki tego humoru zamieszczone w "Znów Razem" pod wspólnym tytu- * Never mind (ang.) - nic nie szkodzi. łem: "Co napisaliby o nas niektórzy spośród publicystów, poetów i pisarzy emigracyjnych, gdyby nie mieli nic lepszego do roboty". Zygmunt Nowakowski: Pomnę, gdy wystawiąno "Dwunastd noc" na scenie krakowskiej, x Oliwię grała Marysia. "' Biedna Marysia - kury teraz hoduje w Ameryce. A tak się dobrze zapowiadała... A kapitana grat Tadzio. To byt dopiero wilk morski całd gębq! Phż! pomyśleć tu o midshipmenach xe Szkoły Mórskiej. Gdzie tam im do krakowskiej sceny! Różnica jest jak między "Wiado- mościami" a "Dziennikiem". Gdyby nie konieczność oszczędzania pa- pieru, całe ich pisemko znalazłoby się w "camera obscura". ~'itamżny C im potrzeba (ale nie myślcie, państwo, że cnoty). "Znów Razem"? Brrrr... To pachnie dziegciem i smołą... itd. itd... Ignacy Baliński: Paryż mingt jak we śnie i Londyn tak mgliście... Ach, jak trudno zapomnieć cień lubej Ludwiki. W nocy szarpie boleśnie, ach, znika srebrzyście, Ach, jak smutno, ach, pachn4 jej czułe liściki. Wstaję blady i błądzę pośród cieni - człowiek. Cień coś szepcze cichutko, ach, głos drżący ż znany. Czego szukasz, o duchu? A duch cicho odpowie: Ach, gdzie klamka, bo jestem dzisiaj w pestkę zalany. Cat-Mackiewicz: Historię Szkoły Morskiej można zamkncić w trzech słowach: Ka- putkżewicz, Ryczywesx i Pipciński. Jeśli chodzi o pierwszy okres, to gdy Sikz~lski rozmawiał z samym Krupę, już wtedy tak zdolny polityk, jakim w czasie tych knowań so- cjalistycznych okazał się Zenobjusz Pompka... itd. itd... Maria Pawlikowska: Morze barwy hiacyntu, jak harfa eołska Szumi pieśń - a w tej pieśni cicho płacze Polska. Skończyć wojnę! Najprędzej! Ale przedtem trzeba Dziesięć miesięcy siedzieć w murach tego szkólska. Ksawery Pruszyński: Siedzieli wokół błyszczdcego nakryciami stołu ze smutnie pospusz- czanymi głowami. Obok nich - bliscy, a jakże dalecy, weseli, lecz 268 ~; 269 trzymajcłcy dystans Anglicy. Anglicy? Oto pierwszy z brzegu, jasno- oki i rudawy młodzieniec, ruchy ma jakby znajome jakieś i widzia- ne gdzieś daleko, dawno, dawno... Na kresach dzikich, a sercu miłych wschodnich granic Rzeczypospo- Litej szlacheckiej? Wśród piasków Mazowsza szarego jak praca rosyjskich driuali. Na- , zwisko jego obija się o uszy znajomym dźwiękiem młodości. Robert Mackell. y Mackell. Mokoł? Makuła? Przodek jego, jakiś Wojciech Makuła bro- nował czterysta lat temu ziemię gdzieś między zapomńianą wizją Odry a ukraińskim rozlewem stepów. Odra, czy stepy? Trzeba decyzji Henryka Brodatego... itd. itd... Stanisław Stroński: A teraz pamiętajcie, że jeśli kiedykolwiek jakiś uczeni Szkoły Mor- skiej będzie wmawiał w nas, że jest głodny - nie wierzcie mu. A kto zamordował kaczkę z sąsiedniej gospody, tak że zostały tylko ° , pióra? Pamiętajcie - oni kłamicł, a my mówimy prawdę. 1 na tym polega ,, cała ich kulturgeschaftenwirgehenboschungeneordnung... itd, itd.. ~. Marian Hemar: Gdy sześciu midshipmenów (pełni zapału i młodzi) vla razem coś sześć genów - To dobrze, to się godzi. No to powiedzcie słów parę, Że na okrętach, na łodzi Trzeba by być Hemarem. Jemu to wszystko uchodzi. Gdy na ziemniaczki z sosem (mało, bo dużo szkodzi), Jeden z nich nosem kręci - To źle, to się nie godzi. Tak zaś napisali o sobie: NARbD NAS CZEKA Naród patrzy na nas... czeka w bólu i męce... Krwawżcłca rana coraz więcej się rozrywa. Lecz nie zginiemy! Znów będzie żywa Polska! - bo my tak chcemy i boska wola jest taka. My pamiętajmy o tych, co zostali tam - w kraju; pamiętajmy, że dali nam. zlecenie do spełnienia... 1 gdy będziemy wracali, nie Oni będą nam grali hymny - tylko my Im będziemy grali z wdzięczności... - bo Oni Polskę uratowali! ...A my zdamy rachunek przed narodem... bo taki jest potęgi warunek - my Im - bo Oni teraz męczą się głodem nie my... A Ictu zapumrLial o tynf, niech lepiej nie wraca, - by potem nie musiał zawracać z powrotem ze wstydem... J. W. Czynny udział w wojnie, ciągły widok walki i jej ofiar siłą rzeczy O S T R 1 C H zmuszaly do zastanawiania się nad jej przyczynami i skutkami i do wypowiadania się na ten temat: Walezymy o cel piękny, szlachetny, wzniosły - o wolność Polski i świata, ale zastanówmy się, jakimi podłymi, niegodnymi człowieka, narzucon~urni nam przez nieprzyjaciela walczymy środkami. Jest to broń obosieczna i służy w równym stopniu jemu i nam. W zwycięstwo nasze nie wcłtpimy. A l e z w y c i ę s t w o n a m n i e w y s t a r c z y (podkreślenie autora artykułu). Przyzwyczajeni do zabijania, niszczenia musimy już teraz poczdć wyzwalać się spod władzy prymitywnych uniesień i zwierzęcych pragnień, które po woj- nie doprowadziłyby świat do upadku. Walcząc z rozbestwionymi ban- dytami, walcz4c ich bronżcł nie pozwólmy ich zasadom i dcłżeniom przeszczepiać się na nas. (...] 270 ~ 271 Gdybyśmy się poddali namiętnościom, które podstępnie chcd nami Szkoła morska w Landywood mieściła się zasadniczo w kilkudzie- zawładndć i które niespostrzeżenie zmieniaj4 nasze charaktery, xwy- sięciu tak zwanych "beczkach śmiechu", które wraz z budynkami ad- cięstwo militarne nad Niemcami bytoby jednocześnie zwycięstwem ministracyjnymi mogły stanowić lokum dla przeszło dwu tysięcy lu- ideologii niemieckiej nad nami. Wrócilibyśmy do Polski jako nowe dzi. Była pomyślana jako szkoła dla chłopców mających uczyć się pokolenie gestapo ż być może, że po zwyciężeniu Niemców zaczęli- , i pracować w pobliskich kopalniach. Ponieważ tacy się nie znaleźli, byśmy mordować, ż4dni krwi, inne narody. (...J oddano ten obóz pod szkołę morską, chociaż początkowo siedziba Oto leży przed nami zadanie, jakże ciężkie i trudne do wykonania. szkoły morskiej miała się znajdować nad morzem w Walii. Zwyciężyć Niemcy, zwyciężyć Japonię... Taki ustrój powszechny za- Do szkoły ściągnęli chłopcy - w grupach od kilkudziesięciu do kil- prowadxżć, by nigdy mechanizmy spoteczne nie poddały się tragicz- kuset - z Persji, Indii, Afryki i Palestyny. Grupa palestyńska, w ilo- nym powikłaniom prymitywnej moralności. ~ ści dwustu kilkudziesięciu, przybyła pod opieką byłego dowódcy Jakże piękny udział w tym wysiłku narodów może przypaść naszej ~ Szkoły Podchorążych w Palestynie. Z miejsca poinformował mnie, że umęczonej Polsce! Jakie nowe źródła sity wytrysn4 spośród xanied- chłopcy ci w większości należą do tak zwanych "trudnych" i spytał, banych warstw społecznych, dla których "równouprawnienie" byto ilu mam podoficerów do ich pilnowania -- "musi ich być tylu, by na wskutek struktury gospodarczej pustym jedynie dźwiękiem? Planowa sześciu chłopców był przynajmniej jeden dobry podoficer". gospodarka tapewni wszystkim równy dostęp do xasobew natural- Odpowiedziałem, że do pomocy mam oficerów nawigacyjnych, pych zżem.i, dostęp do nauki i kultury. Realizm dzżsżejsze,qo s,nodienia ~ świeżo po kursie kapitanów żeglugi wielkiej w Londynie, i starego społeczeństw faszystowskich zmusza nas do realnej pracy nad wyko- bosmana ze statku "Wisła". Poza tym istnieje "grono" nauczycieli, napiem naszych idei. Na świecie wyniszczonym wojncł budować bę- którzy nic i nigdy nie mieli do czynienia z wychowywaniem maryna- dziemy od poczdtku. rzy i nie mają do tego ochoty. A m.y - marynarze? Po moim oświadczeniu usłyszałem wyrazy współczucia z wróżbą na Pływajqc po morzach z ładunkiem najprzeróżniejszych towarów rz szłość że szkoła nie utrz P y , " yma się dłużej nii dwa tygodnie". staniemy się symbolem łączności między wolnymi ludźmi świata. Pra- Chłopcy nie byli źli, a tylko zdeprawowani. Ci z Palestyny otrz~- ca na morzu - to tak niewiele w ogólnym porządku rzeczy. A prze- urywali duży żołd, a autostopem podróżowali po całej Palestynie jak cież dla nas - to wszystko. własnymi samochodami. W innych grupach było wielu takich, których J ośrodki emigracyjne nie mając odpowiednich nauczycieli i wycho- M . wawców wyzbyły się również jako trudnych, mieli oni za sobą uciecz- . * ki, bójki, nawet kupno żon. Z Francji przybyli chłopcy, i tacy którzy ,~ uciekli z hitlerowskiej Organizacji Todta, przymusowo zatrudnieni Sytuacja polityczna zapowiadała zwycięski koniec wojny. Należało ~~' przy budowie fortyfikacji, i tacy, którzy walczyli w oddziałach fran- pomyśleć o przygotowaniu kadry dla przewidywanych sześciuset ty- cuskiego rućhu oporu - Maquis. sięey ton naszej floty handlowej w pierwszym okresie powojennym. Większość chłopców była sierotami, a wszyscy razem nie mieli nic Z wyliczeń otrzymywało się cyfrę sześciuset oficerów nawigacyj- do stracenia i byli całkowicie uodpornieni na wszelkiego rodzaju kary pych i mechaników razem. czy upomnienia. Byli to Nomadowie z ciepłych krajów. Nie uznawali Gdy głowiłem się nad rozwiązaniem tego gordyjskiego węzła, roz- zamkni t ch ę y pomieszczeń, szyb i zamknięć, używanie widelca i noża ciął go minister żeglugi: i było dla nich nie tylko czymś zupełnie zbytecznym, lecz wręcz przed- - Zorganizuje pan szkołę morską na sześciuset ludzi. Kandydatów I, miotem ogólnej wesołości. W jadalni nawet nie siadali, zabierali ze dostarczą ośrodki emigracyjne w Indiach, Persji, Afryce i Palestynie. sobą chleb i mięso i natychmiast z, niej wychodzili. W ten sposób znalazłem się razem z Majorem w Landywood pod . Było ich tylko czterystu - cieszyłem się że nie, jak początkowo Birmingham w szkole morskiej, która nosiła nazwę: Gimnazjum i Li- planowano, sześciuset i to mnie podtrzymywało na duchu. Miewałem ceum Morskie w Landywood. ~ po dwustu chłopców na "Darze Pomorza", ale tam był wyrównany W klasach gimnazjalnych nie było podziału na nawigatorów i me- Poziom wiedzy i poziom kulturalny, znane zamiłowania i ustalona chaników. Wszystko to, co musiał wiedzieć mechanik o nawigacji lub ~ opinia szkoły, z której przyszli. nawigator o maszynach, znalazło się w programach klas gimnazjal- ~~ Jaki system wychowania należy obrać dla tych synów pustyni? pych. Specjalizacja rozpoczynała się dopiero w dwóch klasach lieeal- Przypomniały mi się własne czasy szkolne i ostatnie moje gimna- nych. zjum koedukacyjne im. Adama Mickiewicza, przekształcone z Kursów 272 !' 18 - Krążownik spod Somosierry $73 O:. dla Dorosłych przy Departamencie Oświaty Litwy ~rodkowej. Dyrek- torem był Bronisław Zapaśnik. Był on dla nas sprawdzianem, że "gdy kwiat jest miodem ciężarny, pszczoły same znajdą doń drogę". Nauka w mieście, które w ciągu pierwszej wojny światowej siedem razy przechodziło z rąk do rąk, nie mogła nie zostawić śladów na naszej dyscyplinie. Surowy rygor panujący w ówczesnych szkołach średnich nie mógł mieć zastosowania w naszym gimnazjum. Wszyscy mieliśmy długą przerwę w nauce, wielu przed południem pracowało na utrzy- manie. Dyrektor - po prostu rygoru tego nie stosował, biorąc na swe barki skutki nowego systemu. Poczuliśmy się wolni, ale wyjaśniono nam, że "najwyższą nagrodą wolności jest świadomość odpowiedzial- ności za czyn dokonany w absolutnej swobodzie". Symbolem naszej przyszłej pracy stał się rysunek na znaczku pocz- towym, przedstawiający szablę - starym obyczajem po skończonej wojnie - wbitą w rolę na znak, że należy skończyć ze złem koniecz- nym, a zacząć pracę twórczą i żmudną, na podobieństwo oracza przedstawionego na tym samym rysunku. I powiedziano nam, że "Ojczyzna to nie żaden abstrakt, to nie coś obiektywnie istniejącego poza nami, jako podmiotami, ale to my sami". Do tych zasad dołożył Dyrektor całe swoje serce. Toteż żegnając Dyrektora po skończeniu szkoły czuliśmy, że zaciągnęliśmy wobec niego olbrzymi dług, który wymagal na razie od nas wielkiej obietnicy, że go splacimy. W dniu ukończenia gimnazjum, żegnający w naszym imieniu Dy- rektora Bronisława Zapaśnika kolega rozpoczął swe przemówienie od legendarnego faktu, że w przeddzień bitwy pod Somosierrą polski szwoleżer wziął sobie ognia do fajeczki z ogniska Napoleona. Wezwa- ny przez oficera, by podziękował - szwoleżer odpowiedział wskazu- jąc na wąwóz: "Tam mu podziękuję". Opuszczając szkołę czuliśmy się jak rycerze "Pogoni", idący walczyć o to co najpiękniejsze, a co wska- zano nam w tej szkole. Wobec tego w szkole morskiej w Landywood - nie było kar. System "bezkarności" przeraził nauczycieli, ale minęły przepowie- dziane dwa tygodnie, dwa miesiące i rok, a szkoła się nie rozpadała. Trwała. Bolało chłopców, że na maszcie nie podnosimy bandery. Wy- tłumaczyłem, że banderę można podnosić nad czymś, co jest jej god- dne, że statek trzeba najpierw zbudować, a potem dopiero można na nim podnieść banderę. Z samą nauką nie było wiele trudności, kandydatów przeegzamino- wano, podzielono na klasy, opracowano programy, ustalono rozkład lekcji. Gorzej było ze sprawami wychowawczymi i czasem pozalekcyj- nym. Chłopców. należało zacząć uczyć po prostu l~ulturalnego sposobu bycia, należało zacząć uczyć sztuki posługiwania się jednocześnie wi- delcem i nożem. Trzeba było wyszukać odpowiednią osobę i ustanowić dla niej etat opiekunki społecznej. Musiała to być osoba,' która potra- fiłaby chłopcom zastąpić matkę, która potrafiłaby poznać i wczuć się we wszystkie osobiste troski każdego z nich. Znaleziono taką osobę. Odtąd zasiadała ona codziennie do wszyst- kich posiłków, przy stole zastawionym jak na przyjęciu w ambasa- dzie, w towarzystwie dwunastu chłopców ubranych tak jak gdyby się udawali na przyjęcie do króla. Przeglądu ubrań - wybranych na ten dzień chłopców - i czystości dokonywał jeden z oficerów nawigacyjnych, który sam został w tym wyćwiczony pod ogniem dział i bomb w kampanii francuskiej - "na- sze dziecko". Teraz nic nie uszło jego uwagi. Żadna plamka na mun- durze, czystość rąk, paznokci, całość skarpetek i świeżość chusteczki. "Dwunastu męczenników" układało groszek na końcu widelca i mu- siało władać w odpowiedniej chwili odpowiednią "biżuterią" jak "Wołodyjowski pałaszem". '_Vlusieli uczyć się sposobu bycia przy stole we wszystkich możliwych okolicznościach. W tym celu na przemian sześciu udawało damy, a tematem rozmów było zachowanie się w do- mu, na ulicy i w różnych sytuacjach towarzyskich. Oprócz tego mu- sieli nawet pobierać lekcje tańca, ze względu na ciągłe zapraszanie ich na modne w tym czasie w Anglii lance. Praca pozalekcyjna zorganizowana została w kółkach według gło- szonych przez nich samych zainteresowań. I tak w krótkim czasie "ogrodnicy" zamienili cały teren szkoły w osiedle kwiatów, "szkla- rze" wstawili dwa tysiące zbitych szyb, a "introligatorzy" oprawili zniszczone książki z biblioteki. Kółko krawieckie czuwało nad wzo- rowym wyglądem mundurów, szewskie miało w swojej opiece buty. Wszyscy chłopcy musieli robić modele statków - od najstarszych do najnowszych. Zrobili ich koło tysiąca. Najpiękniejszy model statku "Golden Hind" - okrętu, na którym Francis Drake jako pierwszy Anglik opłynął kulę ziemską dookoła - zakończył zadzierzgnięte nie- gdyś przez nasz "kurs" w Szkole Morskiej w Tczewie, a właściwie przez Mariusza, stosunki z angielskim panującym dworem królew- skitu. "Golden Hind" został przez szkołę ofiarowany wnuczce Jerze- go V - Elżbiecie. Model ten, ustawiony na tle makaty utkanej wła- snoręcznie przez Gandhiego dla księżniczki Elżbiety, można było oglądać na filmie wyświetlanym w kinach Anglii. Uczeń Mak prowadził kółko dramatyczne; wystawiło ono kilka sztuk Fredry, które cieszyły się wielkim powodzeniem u gości z Lon- dynu. Kółko muzyczne robiło szybkie postępy, zwłaszcza akordeoniści oraz amatorzy gry na fortepianie i skrzypcach. Co miesiąc odbywały się w szkole koncerty, by pokazać chłopcom, co można osiągnąć pil- nie pracując. Kółko śpiewacze, składające się ze stukilkudziesięciu chłopców, zy- skało nawet uznanie radia brytyjskiego, słynnego BBC; którego dy- rektor zakwalifikował chór do występu w studio. Na koncertach w szkole chór musiał po kilka razy powtarzać ulubioną przez wszyst- kich chłopców piosenkę w tempie marsza zaczynającą się od słów: "Do życia odważnie wesoło - uczmy się kochać, uczmy żyć". 274 I~ ls 275 Od marca do grudnia trwała ta intensywna praca chłopcó~r. Wresz- cie w grudniu, zgodnie z tradycją podniesienia pierwszy raz bandery nad Szkołą Morską w Tczewie, podnieśliśmy ją nad szkołą morską w Landywood. Zbliżały się święta. Czas ten należało wykorzystać na uZUpełnienie u chłopców braku pojęcia o życiu rodzinnym, miało to być połączone z nauką języka angielskiego. Z tego względu przedłużono wakacje świąteczne do trzech tygodni. Szkoła dała ogłoszenie w gazetach, zwracając się do społeczeństwa angielskiego w tej sprawie. Apel przy- niósł dwa tysiące zaproszeń do rodzin angielskich na okres trzech ty- godni. Chłopcy na wiadomość, że mają wyjechać na święta ze szkoły na Trzy tygodnie, oświadczyli, że nie wyjadą. - Pierwszy raz - powiedzieli - od wielu lat czujemy się u siebie w domu i wolni. Wolimy się uczyć, byle nie wyjeżdżać. Na tak zwanych "odpowiedziach" na kartki składane do "skrzynki zapytań" udało się ich przekonać, że z jednej strony będzie to dla nich samych egzamin z dotychczasowej pracy nad sobą, a z drugiej będą mieli okazję poznać zorganizowane od wieków w ustalonych formach i tradycjach życie rodzinne, co pomoże im w przyszłości do urządzenia swego życia, i że będą w tych domach specjalnie informo- wani, jak się należy zachowywać w domu, by nie utrudniać życia innym i sobie. Zgodzili się na wyjazd pod warunkiem, że pojadą dopiero po wspól- nej wilii w szkole. Zaopatrzeni w szczegółową instrukcję, jak się należy zachowywać mieszkając wśród Anglików i do kogo się zwrócić w wypadku trudno- ści w podróży oraz jak należy reprezentować siebie i szkołę od wyjścia z bramy szkolnej do powrotu do niej - chłopcy wyruszyli na święta. Każda rodzina przyjmująca ucznia na okres świąt otrzymała od szkoły kwestionariusz z prośbą o podanie swych spostrzeżeń, w ja- kim stopniu uczeń wykorzystał swój pobyt u niej i jakie poczynił postępy z języka angielskiego, oraz o wyrażenie możliwie szczegóło- wej opinii o chłopcu. Odpowiedzi przyszły jednobrzmiące: "Nie widzieliśmy jeszcze tak grzecznych i usłużnych chłopców. Prosimy o szczerą odpowiedź, czy naprawdę w szkole nie stosuje się żadnych kar?" Jedynie stary pułkownik, który gościł u siebie najzdolniejszego ucznia - poetę i autora świetnej sztuki z życia szkoły, granej kilka razy z niesłabnącym powodzeniem - wyraził opinię, °iż jego młody gość był "raczej trudny do prowadzenia - z powodu zbyt wielkiego indywidualizmu. Pomimo że chłopak nie dał się namówić na polowa- nie - on (pułkownik) jest nim zachwycony i prosi, by chłopiec wszystkie wakacje mógł spędzać u niega". Major, który pełnił w szkole funkcję głównego żywiciela - trzy- mał się rzymskiej zasady ubi bona cuLina - ibi bona disciplina. Można to tłumaczyć, może trochę opacznie, że "najlepszą dyscy- pliną - jest dobra kuchnia". Udało nam się zwerbować na szefa ku- chni kucharza ze statku. Mieliśmy z nim wspólny język i rozumie- liśmy się doskonale. Major z szefem kuchni uważali chłopców za "na- sze dzieci" i stali się ich wychowawcami i opiekunami. Szef okazał się doskonałym sportowcem i gminastykiem. Po rannej pobudce pro- wadził gimnastykę z humorem i werwą. Trenował chłopców w siat- kówce i piłce nożnej - "nabili" kiedyś szkołę policyjną 6:2. Major oprócz swych obowiązków z przyzwyczajenia już prowadził dalej swą kartotekę Somosierry. Cieszył się z nadania nowym dwom statkom nazw "Narvik" i "Tobruk". Albo kampania włoska. Bitwa pod Monte Cassino zaćmiła nawet dotychczasowe sukcesy Brygady Karpackiej. Najwięcej jednak Major entuzjazmował się współczesną polską husarią. Z dawnego uskrzydlonego rycerza zakutego w zbroję pozostał tylko hełm i skrzydło w postaci małego znaczka - symbolu naszytego na rękawie, a po wspaniałych wierzchowcach "żałoba" w po- staci czarnego lewego naramiennika. Rycerstwo to nosiło nazwę Pierwszej Dywizji Pancernej. Pod Chambois w Normandii, w ciągu sześciu dni ciężkich walk, odcięta od dostaw żywności i amunicji dy- wizja ta zamknęła okrążonej armii drogę do ucieczki i wytrzymała na sobie uderzenie dwóch korpusów SS - zdobyła wówczas pięć tysięcy jeńców wraz z generałem i stukilkudziesięciu oficerami, zniszczyła siedemdziesiąt czołgów i ponad sto dział. Pierwsza Dywizja Pancerna odegrała czołową rolę w uzyskaniu zwycięstwa sprzymierzonych w I~TOrmandii. Na szlaku krwawych bitew znalazła się Breda. By oszczędzić ludność cywilną, dywizja nie użyła dział ciężkich - za co piętnaście tysięcy jej oswobodzicieli otrzymało honorowe obywatel- stwo miasta Bredy. I wreszcie ostatnia notatka Majora - fantastyczna, ale prawdziwa: "Polski krążownik "Conrad" symbolicznie zajął od strony morza naj- większą bazę niemieckiej marynarki wojennej - port Wilhelmshaven. Nad portem powiewała już polska bandera podniesiona przez Pierw- szą Dywizję Pancerną, która go zdobyła". Polska Marynarka Wojenna z kilku jednostek, które przybyły do :'lnglii w 1939 roku, dzięki swemu bohaterstwu rozrosła się do czter- dziestu siedmiu, w tej liczbie były dwa krążowniki. Pierwszy z nich "Dragon", trafiony przez "żywą torpedę" stał się niezdolny do walki; załoga, która ocalała, przeszła na otrzymany w zamian krążownik "Conrad". Majora najbardziej martwił fakt, że nie może dowiedzieć się nazwiska autora dorobionych do melodii Wizji szyldwacha słów: "To krążownik spod Somosierry". W kartotece swej odnotował Major jako rzecz niecodzienną wiado- mość o posmaku przygód Hrabiego Monte Christo - ucieczkę Micha- ła Niczki z zamku Hohenstein wbudowanego w szczyt nagiej skały. .Jak na filmie, Michał pierwszy wydostał się za mury twierdzy, zjeż- dżając po linie skręconej z prześcieradeł na, podnóże zamku. Za nim 276 ~ 277 zjechało dalszych dziewięciu. Ucieczkę tę należało uważać za udaną, I' I ponieważ ponowne uwięzienie Michała w pobliżu granicy węgierskiej I' było dziełem przypadku, a nie pościgu. j'V tym okresie Major stał się bohaterem pewnego dnia. Było to !' i wtedy, gdy do szkoły zjechała angielska komisja ministerialna do ba- dań stanu zaprowiantowania i jakości posiłków w szkołach. Przy obiedzie przewodniczący dał mi do zrozumienia, źe komisji jest bar- dzo przykro, że tak' wykosztowaliśmy się podając im na obiad kaczki. j ', Zdumiony tym niespodziewanym oświadczeniem zapewniłem, że nikt w szkole nie pozwoliłby sobie na coś podobnego i że w środę zawsze w szkole podaje się na obiad kaczki. Przewodniczący poczerwieniał i zapytał, czy wiem, że ta szkoła po- siada najniższe stawki żywnościowe i że taki jednorazowy wydatek odbije się ujemnie na jakości posiłków w całym tygodniu. Jeszcze bardziej zdumiony powiedziałem, że my jadamy nie tylko kaczki w każdym tygodniu, ale i kury również. Dwa razy w tygodniu przewi- dziany jest u nas drób. Widząc niedowierzanie na twarzach Anglików ~j ~i powiedziałem, że po obiedzie mogą z łatwością to sprawdzić w księ- ~,I, I~ gowości i zobaczyć nawet człowieka, który tym się zajmuje. !~i ~ Zażenowany Major wyjaśnił, że kontraktuje u farmerów kaczki IIII i i kury "na pniu" ku wspólnemu zadowoleniu obu stron. Kosztuje to nas mniej niż kupno mięsa u rzeźników. Wszystko odbywa się pra- I,, wnie, bez wydawania pieniędzy na pośredników i dostawę. Koszta zaś własne przeznaczone na utrzymanie personelu gospodarczego są mi- nimalne, a właściwie żadne, gdyż co miesiąc wyznacza się "klasę służbową", która utrzymuje całą szkołę - jak sami widzieli - we '' i wzorowym porządku i pomaga szefowi kuchni. Pamiętamy, iż bunt na statku "Bount~" został spowodowany złym wyżywieniem załogi i dla- ~' il tego uważamy, że "najlepszą dyscypliną jest dobra kuchnia". Przewodniczący zapewnił mnie, że dotychczas w cuda nie wierzył, ~ii I! ale od chwili zjedzonego w tej szkole obiadu będzie twierdził, że cuda I~ na świecie istnieją, że sam się o tym naocznie przekonał i że poczytu- ", I' je sobie za wielki zaszczyt uściśnięcie ręki człowieka, który je czyni. I j Po czym długo potrząsał ręką Majora, zapewniając, że rozsławi imię j ;i jego w całej Anglii. li Pewnego dnia.zjawił się u mnie Major, był zmieszany, a jednocze- śnie rozpromieniony. Na przemian to mnie przepraszał, to się uśmie- chał, wreszcie powiedział, że żadna siła ludzka ani przyjaźń, ani obo- wiązki nie powstrzymają go od tego, i położył przede mną trzymany i w rękach list. List był pisany przez dyrektora szkoły morskiej w Polsce, kapitana Maciejewicza. Kapitan zawiadamiał Majora, że jego stanowisko inten- denta na "Darze Pomorza" jest nie obsadzone i czeka na niego. Uspokoiłem i uściskałem Majora, i zdobyłem się tylko na powiedze- nie "do zobaczenia w Polsce". W szkole rozpoczęły się rozmowy na temat wyjazdu Majora. Major milczał i słuchał, wreszcie - jak zwykle zawstydzony, gdy miał mówić - oświadczył, że w życiu swym zawsze kierował się wskazaniami Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego i że w rozdziale dwudziestym wyraźnie ma napisane, co powinien czynić. A jeśli chodzi o resztę, to nie pozostaje mu nic innego, jak powtórzyć tylko te słowa: "Nie badajcie, jaki będzie rzad w Polsce, dosyć wam wiedzieć, iż będzie lepszy niż wszystkie, o których wiecie; ani py- tajcie o jej granicach, bo większe będą, niż były kiedykolwiek". Po kilku tygodniach otrzymałem list od Majora. Pisał w nim: Przestałem być pielgrzymem, jestem znów na .Białej Fregacie". Jeszcze raz w życiu spotkałem brazylijskiego niedźwiadka "Mi- ska" - nie tego samego, ale z tego samego rodu. W drodze do niego znalazłem się międiy skrzydłami olbrzymiego ptaka szybującego nad Atlantykiem. Przypomniała mi się wówczas czytana w dzieciństwie Cudowna podróż Selmy Lagerlbf. Jak w jej bajce, lecąc nad Atlanty- kiera śmiałem się z olbrzymich statków pasażerskich wolno porusza- jących się po oceanie - widziane z góry podobne były do mikrosko- pijnych modeli. r A później to już wszystko było naprawdę jak w bajce. Zobaczyłem ' Amazonkę. Istnieje jedno śłowo, które całkowicie ją obrazuje Słowo właściwe i jedyne - WIELKA. Czterdzieści pięć tysięcy mil dróg wodnych Amazonki, i jej dopły- ' wów, dostępnych dla statków morskich. W okresie pory deszczowej sześć tysięcy mil dla statków oceanicznych przez cały kontynent Ameryki Południowej aż po Andy - coś jak gdyby trawersata Oce- anu Atlantyckiego przez gąszcze dżungli - statek ociera się o liście palm lub gubi brzegi z obu stron rzeki. W jej ujściu leży miasto i port zwane Paryżem Amazonki, jest to Belem albo inaczej Para. Nabrzeża tego portu, podobnie jak i na- brzeża wszystkich portów na 'kuli ziemskiej, noszą na sobie ślady po- stoju przy nich statków, które pozostawiały, zgodnie ze zwyczajem, swoje imię wypisane tą samą farbą, jaką się upiększały. Pewnego dnia podczas postoju w tym tropikalnym Paryźu przeczy- tałem wypisaną czarną farbą na nabrzeżu nazwę statku - m.s. ;,Ro- zewie". Nazwa ta wywołała wspomnienia bardzo odległe. Myślami przenios- łem się do Szkoły Morskiej w Tczewie. W ciasnej ławce pod oknem zobaczyłem siedzącego nad książką "Wsika". Siedział w swym jasnym j swetrze tak cichy i spokojny, że wydawał się "wsiąkać" w otoczenie stając się niedostrzegalny. W kartotece Majora można było przeczytać o Wsiku: "Jerzy Lewandowski kapitan żeglugi wielkiej, internowany na m.s. "Rozewie" w bakarze, uciekł dnia 5 lipca 1940 roku, przecho- 278 ~ 279 dząc przez zastawione sieci, pola minowe i stojące na straży okręty francuskie. W sierpniu 1942 roku m.s. "lRozewie" został storpedowany koło wyspy Trinidad". Ranny w głowę Wsik, płonący oburzeniem i rozżalony z powodu straty statku, po wydaniu rozkazu opuszczenia statku przez załogę, sam został na tonąćym "Rozewiu". Postanowił jednak zapłacić za stor- pedowanie statku. Wywołał z łodzi ratunkowej obsługę działa i czekał z nią na ewentualne wnurzenie się okrętu podwodnego. Gdy pozo- stawanie na statku było już dłużej niemożliwe, odesłał znów załogę działa,z powrotem do łodzi ratunkowej, a sam jeszcze czekał. Pa za- tonięciu statku dopłynął do łodzi ratunkowej. W momencie gdy "Ro- zewie" znikło pod wodą, wynurzył się okręt podwodny i zabrał Wsi- ka jako jedynego jeńca. Wspomnienia te wzruszyły mnie i skłoniły do poszukiwania innych napisów na nabrzeżach, Po godzinnych poszukiwaniach trafiłem na "bilet wizytowy" s.s. "Paderewski". Ten statek był ściśle związany z Jurkiem Mieszkowskim - "Szer- mierzem". Spędziłem z nim wiele lat w Szkole Morskiej i jeszcze więcej w jednej kompanii, znikł mi z pola widzenia dopiero, gdy przeszedłem na "Dar Pomorza". Potem wieści o nim dochodziły mnie już tylko z kartoteki Majora. Jerzy Mieszkowski kapitan żeglugi wielkiej, s.s. "Morska Wola''. Ewakuacja wojsk polskich z Francji z Nantes, Udział w konwoju na- padniętym przez nieprzyjacielski pancernik, z którym stoczył samo- bójczą walkę pomocniczy krążownik "Jervis Bay" przerobiony ze statku pasażerskiego. Bój ten dał możność ocalenia się innym statkom tego konwoju. Z zaatakowanych trzydziestu siedmiu, ocalały trzy- dzieści dwa, w tym dwa polskie: "Morska Wola" i "Puck"; a potem statek s.s. "Paderewski" w lipcu 1942 roku ratuje kilkudziesięciu lu- dzi z zatopionego koło Trinidad statku norweskiego. Zatrzymanie maszyn w tym okresie walki na oceanie oznaczało zrobienie z siebie nieruchomego celu dla polujących okrętów podwodnych. Koło tej samej wyspy Trinidad w grudniu tego samego roku "Paderewski" został storpedowany. Podniecony tymi wspomnieniami postanowiłem odnaleźć wszystkie napisy pozostawione przez statki na nabrzeżach Amazonki. Odnalazłem. Tym razem był to m.s. "Śląsk". Znów zobaczyłem we wspomnieniach tę samą Szkołę Morską, ten sam "kurs" wtłoczony w małe ławeczki dla dzieci. Za mną siedzi Bo- dek. W tym kącie usadowiło się nas czterech. Od pierwszych liter na- szych nazwisk tworzymy nie wiadomo dlaczego "Stowarzyszenie Be- cejotka". Stowarzyszenie 'nie ma nic na celu, ale jego nie pisany statut, składający.się z jednego paragrafu głosi, że: najwaźniejsze są paragra- fy nie pisane. Stowarzyszenie zbiera się tv każdą sobotę. Zebrania noszą nazwę "inauguracyjnych". Podczas zebrania jeden musi. sta- nowezo przemawiać i to nie krócej niż pół godziny. Za wysłuchanie przemówienia prelegent płaci tabliczką czekolady, która natychmiast zostaje rozdzielona pomiędzy obecnych. Bodek nie lubi przemawiać. Posunął się raz do tego, że zapropo- nował nam dwie tabliczki czekolady - jeśli nie będzie potrzebował przemawiać. "Be" i "ce" byli nawet skłonni ze względu na czekoladę zgodzić się na taką propozycję, ale "ka" - który chciał nadrobić wszystkie zaległości naszych królów w stosunku do morza - powie- dział, że zrobi z siebie Rejtana, jeśli się na coś podobnego zgodzimy. Wyrzucał nam słabość, łakomstwo, prywatę. Roztoczył przed nami straszną wizję upadku i twierdził, że nigdy do niczego nie dojdzie- my, że w ten sposób właśnie zlekceważyliśmy morze i... Na szczęście "ce" - którego nazywaliśmy "Starcem" - natych- miast się z nim zgodził i używając swej łaciny, powiedział: dura Lex sed Lex, czyli że ciężkie prawo, ale prawo i że prawa łamać nie można. Zacząłem pocieszać Bodka - "jot" - żeby się cieszył, że Janek nie kazał nam jeszcze przemawiać po angielsku lub francusku, co zresztą nas na pewno nie ominie. Mój sposób pocieszania wprawił Bodka w jeszcze większe przerażenie i już potulnie przygotowy~-ał się do przemówienia i nigdy nam więcej dwóch czekolad nie zaproponował. W kartotece Majora można było przeczytać o Bodku: "Bohdan Ję- drzejewski, kapitan "Śląska". Internowany w Kaolaku przez Fran- cuzów uciekł wraz z kapitanem "Cieszyna" - Mikoszą". Przypomniało mi się, co opowiadał Bodek o swych podróżach po Amazonce po ucieczce z Kaolaku. Szli w górę rzeki. Marynarze przygotowywali windy do załadunku. Na przegrzanej już windzie ładunkowej stanął na zaworze od pary marynarz wspinający się do wiszącego nad windą bloku, by poprawić przechodzącą przez blok linę stalową. Zwoje tej liny leżały na bębnie tej samej windy, gdy nieostrożnym ruchem nogi marynarz włączył parę. Winda ruszyła, a obracający się bęben okręcił dookoła ciała marynarza sploty stalowej liny, Zanim koledzy dobiegli i zatrzymali windę, nieszczęśliwiec został okręcony dookoła bębna i w straszliwy sposób poszarpany i połamany. Na statku nie było nikogo, kto by mógł lub chciał zrobić pierwszy opatrunek. Bohdan sam jako kapitan musiał podjąć się tej ciężkiej operacji. Kazał przygotować do niej wszystko w salonie na stole. Nie- przytomnemu z bólu zrobił ^~a razie zastrzyk z morfiny. Ale co dalej? Nie miał wątpliwości, że człowiek ten nie Wyżyje, ale musiał zrobić wszystko, co było w jego mocy, by mu ulżyć. - Przygotowałem się - opowiadał potem - do operacji, ale gdy miałem rozpocząć układanie w odpowiednich miejscach pomiażdżo- nych części ciała i zszywanie porwanej skóry - ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Musiałem jednak tej operacji dokonać. Dura 1ex sed lex. Zabrałem się do operacji. Nie silę się opowiadać, jak musiałem się opanować, by złożyć to zmasakrowane ciało. Straciłem poczucie czasu. Wydawało mi się, że wykonywanie tego obowiązku trwa już 280 ' 281 wieki. Sam, byłerr~l blisko śmierci jak mój pacjent. Statek był na okres ·wojny obficie zaopatrzony w środki znieczulające i dezynfe- kujące, w igły i nici do szycia skóry ludzkiej. Dezynfekowałem, usta- wiałem i nastawiałem pogruchotane kości według mych najlepszych wiadomości nabytych podczas beztroskich czasów w szkole morskiej. W tamtej chwili żałĄwałem, że się pilniej tego nie uczyłem. To co już ustawiłem i złożyłem, zszywałem. Nareszcie ostatni szew. Rannego przeniesiono do kabiny. Usiadłem na fotelu i rozpłakałem się głośno. Płacz przyniósł mi ulgę. Nie wiem, czy kiedy byłem pod większym napięciem nerwowym. Nie umiem opowiadać. Drogo do Miska wiodła w górę po wodach Amazonki, która ma kolor kawy z mlekiem, ale koło miasteczka Samarem można dostrzec na rzece przezroczyste zielone smugi wody rzeki Tapajós, które wpa- dając do Amazonki usiłują walczyć o swą barwę z wodami Amazon- ki. Po nierównej walce wkrótce są przez nie pochłonięte. Na postój zatrzymaliśmy się przy zawieszonym na wysokim brzegu Amazonki miasteczku Parintins. Jego nazwa pochodzi od bitnego szczepu Indian znanego z ludożerstwa. Opisy walk tych wojowników czytane w dzieciństwie wydawały mi się wówczas bajkami. Na sta- tku angielskim, gdzie byłem oficerem nawigacyjnym, zabieraliśmy z Belem dwóch pilotów - Indian. Byli to wspaniali piloci. Widzieli w nocy i wiedzieli o każdej niespodziance, która nas może spotkać na Amazonce. Znali historię każdego osiedla i każdej plantacji. Gdy odchodziliśmy z Parintins, jeden z pilotów powiedział mi, że w roku 1925 Parintinsowie zjedli rodzinę osadników mieszkającą w pobliżu tego miasteczka. Po przejściu wielu setek mil w górę rzeki wśród białokawowych wód Amazonki pojawiają się przezroczystoczarne smugi wód Rio Negro - Rzeki Czarnej. Pilot z przyjemnością opowiada, że na tym cyplu, koło którego obie rzeki się spotykają, pierwsi Hiszpanie zostali zaatakowani przez Indian. Czerwonoskórych wojowników prowadziły do boju nagie amazonki uzbrojone w łuki, Miało ich być dwanaście. Ich strzały raziły śmiertelnie ośmiu Hiszpanów. Kronikarz tego zdarzenia, padre Gabriel, sam stracił w tej walce oko. Przebiła je strzała jednej z ama- zonek. Skręcamy w prawo i wychodzimy na czarne wody Rio Negro. Za chwilę stajemy przy pływających nabrzeżach miasta Manaus. Przez wiele lat nie można było tu zbudować portu, aż znalazł się Polak, który go zbudował. Różnica poziomu wód dochodzi do trzy- dziestu trzech stóp, wobec czego nabrzeże musi podnosić się i opadać wraz z wodą. Nabrzeże to leży teraz na olbrzymich bekach z czy- stego żelaza i wskutek dziwnej własności wody Rio Negro nie rdze- wieje. Te olbrzymie nabrzeża zakotwiczone są na stałe. Łączy je z magazynami stojącymi na wyniosłym brzegu kolejka linowa. Od tej chwili rozkwit miasta został zapewniony. Przedtem Hiszpanie zbu- dowali tu fort, który służył jako baza wypadowa do polowań na niewolników; i zwany był Barra de Rio Negro. Obecna nazwa Manaus pochodzi od nazwy szczepu Indian tu osiadłych. ~ Manaus wyrosło z żywicy drzew gumowych, z dorzecza Amazonki. 1' Indianie zbierający żywicę - tak zwani serżngueiro - dorabiali się w końcu zeszłego stulecia olbrzymich fortun. Przegranie przez serin- y gueiro jednego wieczoru w karty trzech i pół miliona reisów (półtora tysiąca dolarów w złocie) nie należało do rzadkości. Warunki ich ży- cia i pracy można streścić w jednym zdaniu: "jedno życie za jedną to- nę". Pomimo to Indianie byli wdzięczni Amazonce za to, czym ich darzyła. Dali dowód swej miłości do rzeki, budując dla niej za dzie- ,:- sięć milionów dolarów operę, w której najlepsze orkiestry świata miały grać nie dla publiczności, lecz dla Arnazonki, którą sobie upo- staciowali jako tłum zbrojnych amazonek, walczących niegdyś prze- ciw białym przybyszom. Nawet ulice miasta Manaus wybrukowali ka- mieniami białymi i czarnymi - falisty biało-czarny deseń miał sym- bolizować fale Amazonki i Rio Negro. Każdy kamień sprowadzony 't w głąb dżungli kosztował około dolara. Indianie i dżungla przypomniały mi zabawy w Indian w latach x' dziecinnych. W zabawach tych lubiliśmy wymawiać bardzo wyraźnie nazwy miejscowości w języku hiszpańskim. Były tam nazwy takie, f ~ jak Hacienda del Venado i jeszcze bardziej dźwięczna nazwa jeziora '"' Salto del Auga. Ale i te wspaniałe nazwy zostały zaćmione przez nowe spotkane na Amazonce. A Mae de Lua - to nazwa ptaka znad Amazonki, oznacza tyle co "Matka Księżyca". Ptak ukazuje się w księżycowe noce i wydaje okrzyk przypominający wołanie o pomoc ginącego w dżungi seringueiro - nie liczącego na to, że ta pomoc na- dejdzie. Sao Miguel dos Macacos - to nazwa' portu, w którym łado- waliśmy pnie słynnego drzewa brazylijskiego, a znaczy tyle co "świę- ty Michał wśród małp". Złoty okres Manaus przeminął z chwilą przeniesienia nasion drzew kauczukowych do plantacji angielskich na drugiej półkuli. Z okresu świetności tego mizsta zachował się wspaniały park i ogród zoologi- czny. Gdy zapytałem o niego, odpowiedziano mi, że zwierząt w nim już nie ma - pozbawione dozoru i żywności same siebie pozżerały. Jedynym zwierzęciem, które w nim pozostalo był podobno jaguar, gdyż nikt nie mógł go pożreć. Szkoda było dla niego nawet kuli, wo- bec czego wypuszczono jaguara do dżungli. W rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej niż posłyszałem. W ogrodzie znalazłem jeszcze sporo ptaków i kilka małych zwierzą- tek. Największą dla mnie niespodzianką było - gdy w jednej z kla- tek zobaczyłem wychudzonego sobowtóra Miska. Na moje entuzja- styczne powitanie nie zwrócił wcale uwagi. 282 ~ 283 T" Tramwajem wróciłem do odległego miasta, zaopatrzyłem się w kil- ka jajek .i z powrotem byłem u "Miska". Gdy mu pokazałem jajko, ożywił się natychmiast, podobnie jak Misk na "Darze Pomorza". Zro- zumiał, o co chodzi. Wsunąłem mu jedno przez kratę do klatki. "Misk" zabrał się do niego tak samo zgrabnie jak i nasz niedźwiadek z fregaty. Bojąc się, że się rozchoruje, gdy mu dam naraz wszystkie do zjedzenia, przesiedziałem cały wolny dzień w ogrodzie, karmiąc "Miska" i ciesząc się z jego apetytu i radości. Podczas każdego poby- tu w Manaus, jeśli czas mi poz~~olił, odwiedzałem swego nowego przyjaciela. Spotykał mnie teraz z oznakami wielkiego zadowolenia i radości. "Misk" przypominał mi najpiękniejsze chwile w życiu spędzone na Białej Fregacie unoszonej wiatrami po największych gościiicach świata. Wspomnienia chwil najpiękniejszych i najprzyjemniejszych noszą w portugalskim języku miano Saudades. OD AUTORA P o wydrukowaniu książki Znaczy kapitan zacząłem otrzymywać od Czytelników wiele listów. Na wszystkie otrzymane lisiy nie mogłem odpowiedzieć wyczerpująco, tak jak należałoby to zrobić, wobec tego w miarę moich możliwości usiłowałem opisać to, o co proszono - tak powstał Krctżownik spod Somosierry. Różnorodność zainteresowań Czytelników spowodowała, że obok siebie znalazły się opowiadania o tematach bardzo odmiennych. Uryw- ki niektórych z nich, jak opis rachunku różniczkowego według IVli- strza Magii lub naładowany cytatami z prawa rzymskiego opis roz- prawy sadowej, na pewno wielu Czytelnikom wydadzą się przewlekłe i nudne, ale ponieważ drukowane w miesięczniku "Morze" i czytane na moich wieczorach autorskich cieszyły się powodzeniem, więc je zamieściłem. Nie spełniłem prośby opisania życia szkolnego w Gimnazjum imie- nia A. Mickiewicza, dałem tylko parę zdjęć i krótkie wzmianki o tym, co z tej szkoty wynieśliśmy ze sobą w życie. Pobieżnie również opo- wiedziałem o życiu w Szkole Morskiej w Tczewie i w Anglii w szkole w Landywood, więcej miejsca natomiast pośv~ięciłem uczniom Szkoły Morskiej w Southampton. W "cieplarnianych" warunkach codzienne- go bombardowania Southampton rozwinęło się w tej szkole bujne piś- miennictwo. Pisane przez chłopców "na gorąco" bez żadnych dodat- kowych upiększeń opowiadania, wiersze i artykuły oddawały wiernie to, co przeżywała nasza flota handlowa na Zachodzie podczas drugiej wojny światowej. Niektóre z nich włączyłem do Krążownika spod Somosierry. Sądzę, że będzie to najlepsza odpowiedź na liczne pyta- nia, szczególnie ze strony młodzieży, co się działo z "nami", czyli z osobami z książki Znaczy kapitan. Dla dzisiejszej młodzieży morskość naszego państwa, istnienie wciąż powiększającej się floty jest oczywiste i konieczne. Dlatego chciałem, by lepiej zrozumiała ducha, jaki panował w naszej flocie-handlowej w początkowym okresie jej istnienia, tak bliskim jeszcze stu pięćdzie- sięcioletniej niewoli, podczas której nie było nawet NADZIEI, kiedy za wszystko musiała wystarczyć symbolika i to tak ograniczona w mo- tywach, by nie wzbudzić podejrzeń. Może pozwoli im te sprawy le- 285 piej zrozumieć i przybliży je do nich umieszczony na początku książ- ki Nec Nlergitur, na którego bogato inkrustowanej rufie z trudem można odnaleźć ślady orlich skrzydeł. Nec Mergitur był pierwszym zwiastunem nadziei i przejawem myśli o morzu. Ujrzenie tego obrazu pozostawiało po sobie niezatarte wrażenie, potęgowane jeszcze świadomością, że jest to N a s z O k r ę t o nazwie, która budziła wiarę. Oto jak pisali o Nec Mergitur współcześni: "Ten okręt był dla mnie prawdą niewątpliwą, oczywistą, jak dzień, jak słońce. Górował nad wszystkim, szturmujący niebiosa poryw uczucia i wiary" (J. Bułhak). To "czucie i wiara" silniej mówiły w tamtych czasach "niż mędrca szkiełko i oko"! Romantyzm porywał na kształt rumaków z Ruszczy- cowej Ballady unoszących powóz po roztopach i bezdrożach przeciw wichrom. Po wielu latach ten sam romantyzm podsunął nam wizję największego gościńca świata - znaleźliśmy się na nim, by spraw- dzić, że rzeczywiście niebezpieczeństwo na morzu posiada również swą istotną wartość. Ten pęd na morze był silny, jak królestwo dziedziczny, że znaleźli się na nim synowie Meissnera, Witkowskiego, Żbikowskiego. Ojców na marynarzy wykołysał "Lwów", synów - "Dar Pomorza". Opowiadania usiłowałem ułożyć w chronologicznym porządku. Nie zawsze jednak to mi się udawało. Czasem chronologia ustępowała ży- wości i natarczywości wspomnienia i losy bohaterów przenosiły się ponad czas i miejsce następnego opowiadania. Nie we wszystkich opisanych wydarzeniach sam uczestniczyłem. Starałem się jednak dotrzeć jak najbliźej źródła każdego z nich, po- nieważ wy darzenia na podobieństwo legend w miarę ciągłego opowia- dania zamieniają się w "lawiny" gromadzące coraz więcej materiału narracyjnego niezupełnie już ścisłego, ale zaspokajającego zadowole- nie własne opowiadającego i budzącego zachwyt wśród słuchaczy. Pomimo wysiłków by wszystko sprawdzić i udokumentować, na pew- no znajdzie się jeszcze wiele nieścisłości co do miejsca, czasu i działa- jących w opisanym zdarzeniu osób. Niektóre opowiadania bawiły całe nasze pokolenie, dlatego usiło- wałem je uchronić przed zapomnieniem. Można w nich niekiedy do- patrzeć się niedyskrecji w stosunku do osób, które w nich zostały opisane w okolicznościach wzbudzających wesołość. W tych wypad- kach, kiedy to było możliwe, starałem się uzyskać pozwolenie danej osoby. Tak się rzecz miała z jednym z kapitanów występującym w kilku opowiadaniach. Spotkałem go w Gdyni na ulicy 10 Lutego i podczas rozmowy spytałem, czy mogę o nim pisać. - Ale - zastrzegłem - jeżeli nie zamieszczę tych wszystkich po- wiedzeń pana kapitana i zabawnych okoliczności z nimi związanych, 286 ~, p.. , to nie jestem pewien, czy same pana zalety będą ciekawiły Czytelni- ków. Niech pan kapitan sam zadecyduje, czy mogę to wszystko opisać. ' ~ - Nu, wie co! Nu, prawda! Nu, tak co robić? A? I po chwili wspólnego milczenia usłyszałem: - Nu wie co. Nu chętnie się sam uśmieje. Nu, pisz pan! ; Nie mogłem niestety spełnić życzenia tych licznych Czytelników, Ą którzy prosili o opisanie przygód wszystkich moich kolegów. Zajęło- by to mi sporo lat pracy. Starałem się natomiast w miarę możliwości spełnić prośby-tych, którzy prosili o jak najszerszy materiał ilustra- cyjny. "Chcemy wiedzieć, jak wyglądaliście. Chcemy widzieć chociaż- by sylwetki ludzi, o których czytamy. Chcemy mieć chociażby pojęcie, jak wyglądały statki, pomieszczenia, gdzie rozgrywa się akcja. Nie- którzy z nas nie byli nawet nigdy nad morzem. Nie chcemy odnośni- ków i zawiłych tłumaczeń. Chcemy widzieć. Prosimy o album." Te słowa powtarzały się w listach najczęściej. Zamieszczone zdjęcia w większości zostały nadesłane samorzutnie przez Czytelników. i~· e wszystkie z nich są najlepsze pod względem techniki wykonania. Nie- które podniszczył czas, minione dni nie sprzyjały spokojnemu leżeniu fotografii w rodzinnych skrytkach i albumach, ale prawie każde z nich to dziś już dokument i historia, a wszystkie, nawet te, którym czas zatarł ostrość konturów, spełniają życzenie Czytelników - po- zwalają "widzieć". Gdzie nie mogłem "opisać" kolegów, starałem się chociaż ich pokazać, takich jakich utrwaliła ręka czasem niewprawne- go fotoamatora. Za nadesłane zdjęcia składam podziękowania: panu Claude Canson konsulowi francuskiemu w Gdańsku, panu Tadeuszowi Doboszowi, x._ panu inż. Antoniemu Garnuszewskiemu, panu inż. Olgierdowi Ja- błońskiemu, pani Zofii Jakubowskiej, panu kpt. Tadeuszowi Jasic- kiemu, panu kpt. Bohdanowi Jędrzejewskiemu, panu Henrykowi Ka- batowi, panu Aleksandrowi Krawczyńskiemu, pani Halinie Król, pa- ni Hannie Kuczyńskiej, panu Alojzemu Kwiatkowskiemu, pani Zofii Lubienieckiej, panu dr Marianowi Maniszewskiemu, panu Jerzemu Mi- cińskiemu, pani Bożenie Niczko, pani Janinie Rokickiej, profesorstwu Ludwice i Józefowi Salewiczom, pani Zofiii Serbinowicz, panu Józefo- wi Smoczykowi, panu Florianowi Staszewskiemu, pani Barbarze Stec- kiej Mitschein, panu kpt. Kazimierzowi Szczęsnemu, pani Stani- sławie Świłło, pani dr Jadwidze Titz-Kosko, panu Wacławowi Urba- nowiczowi, pani Bogumile Wiśniewskiej, pani Marii Wysłouchowej, G pani Jadwidze Zielińskiej. ° Redaktorowi tej książki, pani Marii Jasik, za wnikliwą i serdeczną troskliwość dla książki i wyrozumiałą cierpliwość dla autora składam najserdeczniejsze podziękowanie. 287 ,, Wielu z Czytelników zapytywało w listach, jaka jest dzisiejsza mło- dzież, która przyszła do pracy na morzu, i czy dzisiaj dzieją się na nim rzeczy równie ciekawe. Aby dokładnie odpowiedzieć na te pyta- nia, należałoby napisać kilka książek. Ograniczę się tylko do krótkich przykładów spośród tych uczniów szkół morskich, których miałem przyjemność uczyć. Następcy Jana Kuczyńskiego - który swą wyprawą na łodzi ra- tunkowej "Wiking" dowiódł, iż przy bardzo małym nakładzie kosztów i wykorzystaniu niepotrzebnego już sprzętu można kształcić młodzież na morzu - to Jerzy Tarasiewicz i Janusz Misiewicz, uczniowie Szko- ły Morskiej w Gdyni. Na starej łodzi ratunkowej z "Batorego", Zre- perowanej dzięki pomocy kpt. ż. w. Tadeusza Meissnera i nazwanej "Chatka Puchatka", ruszyli w NIEZNANE. Najpierw próbna podróż śladami Kuczyńskiego na wyspę land, a potem we dwójkę z Gdyni do Barbados, po czym samotna już po- dróż Tarasiewicza z Barbados na Porto Rico. Ci dwaj chłopcy dowie- dli słuszności tego, co napisał kapitan Mamert Stankiewicz: "żywioł morza nie jest ani wrogi, ani przyjacielski, ale bezwzględny i wyma- ga od człowieka ciągłego napięcia jego uwagi, ażeby nie być zgnie- cionym". Wykazali ró~,~nież, iż dobra znajomość fachu czyni Wszystko łatwym. Na pocztówce przysłanej mi z Madery pisali, że za pomocą rozkle- kotanego zegarka na ręku i sekstantu potrafili na łodzi ratunkowej obliczyć astronomicznie swą pozycję i przy widzialności czterech mil morskich trafili na Maderę. Cóż dopiero mówić o ich opanowaniu sztuki nawigowania wśród najsilniejszego sztormu - a mieli właśnie w tej podróży dowieść, że w doświadczonych rękach łódź ratunkowa jest środkiem niezawodnym na wypadek, gdy zajdzie potrzeba szu- kania na niej ostatecznego ratunku. Stosowana przez nich sztuka sztormowania z falą pozwoliła im na prowadzenie łodzi po grzbie- tach fal podczas huraganu i na osiągnięcie przy tym prędkości fali. Miesiące spędzone przez obydwu w odkrytej łodzi same mówią o ich harcie i vs~ytrzymałości. A oto jeszcze jeden z nich, Ryszard Ślęczka. Tym razem ze Szkoły Rybołówstwa Morskiego. Nieśmiały uczeń, rumieniący się przy odpo- wiedziach stał się głośny jako kapitan trawlera, gdy na Morzu Pół- nocnym podczas bardzo silnego sztormu uratował czternastu ludzi za- łogi angielskiego trawlera. Oba trawlery miały jednakowe warunki. Na sztormowej fali Ślęczka potrafił natychmiast podejść do rozbit- ków z przewróconego statku i zabrać wszystkich na pokład, wyka- zując znajomość morza, siłę woli i wielkość serca. I jeszcze jeden. Janusz Tłuścik. Podczas połowów na Morzu Pół- nĄcnym w czasie wyrzucania sieci na dużej fali lecąca za burtę lina trałowa utworzyła pętle, które porwały za sobą drugiego oficera. Janusz nie namyślał się wcale. Zdawał sobie sprawę, że ułamki sekundy mogą zadecydować o życiu człowieka, który może już jest nieprzytomny lub poraniony i gnie będzie zdolny ani przez chwilę utrzymać się o własnych siłach na wodzie. Tak jak stał, bez straty czasu na nakładanie pasa ratunkowego, skoczył za drugim oficerem za burtę i zdołał go wyłowić. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy czterej, o których tu wspomniałem, siedzieli zawsze na ostatniej ławce. W Mariehamn, gita Wyspach Alandzkich mieszkają państwo Erikson. Kapitan Gustaw Erikson rozpoczął pracę na morzu jako dziesięcio- letni chłopak, mając lat dziewiętnaście dowodził statkiem. Właścicie- lem dużego żaglowca stał się mając lat czterdzieści. Nie mógł się po- 1 godzić z myślą, że coraz większa ilość parowców i otwarcie Kanału Panamskiego skazują najpiękniejsze żaglowce na śmierć. Postanowił je ratować. W ten sposób powstała słynna flota Eriksona, na której jako załoga odbywali dalekie podróże ci, co chcieli chociażby raz >: ~~ życiu przespacerować się po największym gościńcu świata. Druga wojna światowa zniszczyła i te ostatnie żaglowce. Kapitan Erikson i jego żona, czarująca pani władająca z łatwością kilkoma językami, "' mieszkają nadal w Mariehamn. Żaglowce szkolne wszystkich krajów uważają za swój obowiązek złożyć im kurtuazyjną wizytę. Uczyniły to samo żaglowce Szkoły Rybołówstwa Morshiebo w Gdyni. Ucznio- wie potrafili swym zachowaniem podczas kilkudniowego pobytu na wyspie i wycieczek autokarami tak oczarować panią Erikson, że gdy ich żegnała, oświadczyła, iż tak miłych i dobrze ułożonych chłopców nie gościła jeszcze nigdy w Mariehamn. Trudno wymienić nazwiska wszystkich tych, którzy podczas swego pobytu w szkole potrafili opanować doskonale potrzebną im wiedzę. Dzisiaj prowadzą wielkie przetwórnie na najbardziej trudnych łowi- strach świata, z humorem opisując w swych listach nawigację na wo- "I dach Arktyki jako "slalom kursów między polami i górami lodowy- mi". Chłopców tych wychowało morze, ich charaktery kształtowały połowy na wodach otaczających Wyspę Niedźwiedzią lub w najwięk- szej północnej "wylęgarni" gór lodowych. Wejścia do niej strzeże przylądek, którego nazwa mówi na wszelki wypadek tym, co się tam iu zapuszczają: "Bądź zdrów". Po angielsku brzmi to łagodniej - Farewell. i Tytuł Kr4żownik spod Somosierry nasunął mi się w wynilcu dziw- nego spełnienia marzeń dziecinnych. Jako ośmioletniemu chlopcu udawało mi się często dopaść konia. Wtedy w "zapieraiącym dech" galopie majaczyła mi szarża ułańska. Z równym zapałem w tym sa- mym czasie budowałem tratwy i szedłem na abordaż nieprzyjaciel- 2$$ ~ 19 - Krążownik spod Somosierry 289 r- E skiego okrętu, marząc o dowodzeniu "prawdziwym" okrętem "naje- żonym armatami". Zdarzyło się tak, że podczas szkolnych ferii letnich wyprowadzałem statki na pierwsze próbne rejsy. Pewnego razu stałem się nieoczeki- wanie dla siebie dowódcą okrętu wojennego. Podczas prób z tym okrętem na morzu przypomniały mi się zabawy na tratwach i marze- nia ośmioletniego chłopca. Odbyła się w pamięci długa droga od tratwy ciosanej i wiązanej własnymi rękami do tego okrętu wojen~ae- go wybudowanego "własnymi rękami" i wówczas skojarzenie słów Krdżownik spod So~rr,osierry - nie wydało mi się tak bardzo nie- życiowe. I już ostatnia odpowiedź na pytanie, jakie były losy Mistrza Magii, który z takim trudem zdał egzamin z języka angielskiego. Spotkałem go w Gdyni w zeszłym roku. Pływa jako kapitan na linii południowoamerykańskiej. Po krótkim omówieniu wszystkich znajo- mych kątów, począwszy od Belem w ujściu Amazonki do Buenos Aires, i tego co zaszło w ciągu trzydziestu paru lat niewidzenia się od skończenia Szkoły Morskiej, Mistrz Magii powiedzial, że ma kłopoty ze swym synem. - Wiesz, syn mój nie moie sobie dać rady z językiem angielskim. - Jakiego rodzaju ma trudności? - spytałem bardzo zaciekawiony. - Myślę, że się po prostu nie uczy. - Może to niezupełnie jednak jego wina - próbowałem bronić młode pokolenie. -- Nie jego? A czyja? Nie chce mu się. Zobacz, ja nauczyłem się teraz nawet hiszpańskiego. A pamiętasz, jak ja świetnie umiałem angielski? - PAMIF~TAM. ,~~~PlI6/~J; \ F ~~' , y: 1P· TRES~ Egzamin . . . . . - . . O! Mu - Ku - Ru! . Ornitolodzy . . . - . - Wiatr . . . . . . . . Siedmiu z Meksyku Nie dokończony reportaż . Pogrzeb pilota Trinity House Trzy listy . . . - . - . - Pasażer LK.C. . Chimera Mirabilis Milioner . . . . - - . . Kazio . . . . . . - . - Czciciel słońca i sankilota Pożar na Atlantyku Plamoznik Flip 3olly good fellow . Królewski żart . . . . . - Uśmiechy losu Pikrat! Pikrat! Wylecimy w powietrze Honny soit, qui mal,, y pense Sąd morski . . . - - - - Ma w każdym porcie narzeczoną D~Ionkejek i "Catalina" Flara . . . . - - - . - Major i Misk Od Autora . . . . . . - 15 21 29 36 45 52 65 73 91 99 i1o 117 123 132 138 148 156 162 187 200 209 216 223 230 285