Blaszany bebenek - GRASS GUNTER

Szczegóły
Tytuł Blaszany bebenek - GRASS GUNTER
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Blaszany bebenek - GRASS GUNTER PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Blaszany bebenek - GRASS GUNTER PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Blaszany bebenek - GRASS GUNTER - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Blaszany bebenek Gunter Grass Blaszany bebenek Tlumaczenie z oryginalu: Slawomir Blaut Copyright (C) 1993 by Steidl Verlag. Gottingen Copyright (C) for the Polish Edition by POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdansk 1994. - For this edition (C) Copyright by Mediasat Poland International Rights Organization (I.R.O.) KFT For the Polish translation (C) Copyright by Slawomir Blaut ISBN 83-89651-55-6 ISBN 84-9789-544-4 Pnnted in EU by CPI Group Mediasat Poland Sp. z o.o. ul. Mikolajska 26 31-027 Krakow, Polska Wszystkie prawa zastrzezone GUNTER GRASS Blaszany bebenek Przeklad Slawomir Blaut Osoby i akcja ksiazki sa zmysloneWszelkie podobienstwo z jakas zyjaca lub zmarla osoba jest tylko sprawa przypadku. Ksiega Pierwsza Obszerna spodnica Nie bede ukrywal: jestem pensjonariuszem zakladu dla nerwowo chorych, moj pielegniarz obserwuje mnie, bodaj ani na chwile nie spuszcza z oka; w drzwiach bowiem jest judasz, a oko pielegniarza ma w sobie ow braz, ktory mnie, niebieskookiego, nie potrafi przejrzec.Moj pielegniarz nie moze wiec byc moim wrogiem. Polubilem go, opowiadam podgladaczowi zza drzwi, ledwie wejdzie do pokoju, zdarzenia z mojego zycia, aby mimo judasza, ktory mu przeszkadza, poznal mnie. Poczciwiec ceni widac moje opowiesci, bo gdy tylko mu cos nalgam, pokazuje mi, zeby sie odwdzieczyc, swoja najnowsza kompozycje z suplow. Czy jest artysta, wydaje sie watpliwe. Wystawa jego dziel spotkalaby sie jednak z dobrym przyjeciem prasy, sciagnelaby takze garsc nabywcow. Ze zwyczajnych sznurkow, ktore po godzinach odwiedzin zbiera w pokojach swoich pacjentow i rozplatuje, wyplata pogmatwane wezlaste stwory, potem zanurza je w gipsie, a gdy zastygna, osadza na drutach, sterczacych w drewnianych podstawkach. Czesto nosi sie z mysla wykorzystania w swej tworczosci koloru, ja mu odradzam, wskazuje na moje bialo lakierowane metalowe lozko i prosze, by wyobrazil sobie to najdoskonalsze z lozek barwnie wymalowane. Przerazony zalamuje wowczas swoje pielegniarskie rece, w nieco zbyt dretwej twarzy stara sie wyrazic wszystkie odcienie strachu na raz i wyrzeka sie kolorowych planow. Moje biale metalowe lozko szpitalne jest zatem miara. Dla mnie jest nawet czyms wiecej: moje lozko to cel, ktory wreszcie osiagnalem, to moje pocieszenie, a mogloby sie jeszcze stac moja wiara, gdyby kierownictwo zakladu pozwolilo mi wprowadzic pewne zmiany: chcialbym podwyzszyc krate lozka, zeby juz nikt nie zblizal sie do mnie zanadto. Raz w tygodniu moja cisze wpleciona miedzy metalowe prety przerywa dzien odwiedzin. Wtedy przychodza ci, ktorzy chca mnie uratowac, ktorych bawi to, ze mnie kochaja, ktorzy chcieliby we mnie cenic, szanowac i poznawac siebie. Jacy sa slepi, nerwowi, jacy niewychowani. Nozyczkami do paznokci kalecza bialo lakierowana krate lozka, dlugopisami i olowkami chemicznymi wysmarowuja na lakierze wydluzone, nieprzyzwoite figurki. Moj adwokat za kazdym razem, ledwie wrzasnie na caly pokoj swoje "halo", wciska nylonowy kapelusz na lewy slupek w nogach lozka. Przez cala wizyte - a adwokaci potrafia dlugo gadac - tym aktem przemocy pozbawia mnie rownowagi i pogody ducha. Gdy juz goscie zloza przyniesione prezenty na bialym, pokrytym cerata stoliku pod akwarela z zawilcami, gdy juz im sie uda przedstawic mi podejmowane wlasnie lub zamierzone proby ocalenia i przekonac mnie, ktorego niestrudzenie pragna ocalic, o wysokim standardzie swojej milosci blizniego, znow odnajduja przyjemnosc we wlasnej egzystencji i odchodza. Wtedy zjawia sie moj pielegniarz, zeby wywietrzyc pokoj i pozbierac sznurki, ktorymi zwiazane byly prezenty. Nieraz po wywietrzeniu znajduje jeszcze czas, aby siedzac przy moim lozku i rozplatujac sznurki tak dlugo rozsiewac cisze, az nazywam cisze Brunem, a Bruna cisza. Bruno Munsterberg - mimo zbieznosci nazwisk[*] mowie tu, rzecz jasna, o moim pielegniarzu - kupil na moj rachunek piecset arkuszy papieru do pisania. Gdyby zapas nie wystarczyl, Bruno, ktory jest niezonaty, bezdzietny i pochodzi z Sauerlandu, pojdzie jeszcze raz do malego sklepu papierniczego, gdzie sprzedaja rowniez zabawki, i postara sie o potrzebna mi nie liniowana przestrzen dla mojej, miejmy nadzieje, dokladnej pamieci. Nigdy nie moglbym prosic o te przysluge moich gosci, chocby adwokata czy Kleppa. Troskliwa milosc, jaka zostala mi przepisana, z pewnoscia nie pozwolilaby przyjaciolom przyniesc i oddac do dyspozycji mojego nieustannie wydzielajacego slowa umyslu czegos tak niebezpiecznego jak nie zapisany papier.Kiedy powiedzialem do Bruna: -Ach, Bruno, kupilbys mi piecset arkuszy dziewiczego papieru? - Bruno spogladajac w sufit i, jakby prowokowal do porownan, wyciagajac palec w tym samym kierunku, odparl: -Chodzi panu o bialy papier, panie Oskarze. Pozostalem przy slowku "dziewiczy" i prosilem Bruna, zeby w sklepie tez tak powiedzial. Gdy poznym popoludniem wrocil z paczka wydalo mi sie, ze klebia sie w nim rozne mysli. Raz po raz dlugo wpatrywal sie w sufit, skad zwykle czerpie natchnienie, az wreszcie odezwal sie: -Polecil mi pan wlasciwe slowo. Zazadalem dziewiczego papieru, a sprzedawczyni zaczerwienila sie po same uszy, zanim przyniosla mi, co potrzeba. Obawiajac sie dluzszej rozmowy o sprzedawczyniach ze sklepow papierniczych, bylem zly na siebie, ze nazwalem papier dziewiczym, totez zachowywalem sie cicho, czekajac, az Bruno wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy otworzylem paczke z pieciuset arkuszami papieru do pisania. Niezbyt dlugo trzymalem i wazylem w dloni uparcie wyginajacy sie plik. Odliczylem dziesiec arkuszy, reszte schowalem w nocnej szafce, wieczne pioro znalazlem w szufladzie kolo albumu z fotografiami: jest pelne, nie powinno zabraknac atramentu, jak mam zaczac? Mozna rozpoczac historie od srodka i przerzucajac sie smialo to naprzod, to wstecz, narobic zamieszania. Mozna zagrac na nowoczesnosc, przekreslic wszystkie czasy i odleglosci, a nastepnie oznajmic lub sprawic, by oznajmili to inni, ze wreszcie, w ostatniej chwili, rozwiazalo sie problem przestrzeni i czasu. Mozna rowniez stwierdzic na samym poczatku, ze w obecnej dobie napisanie powiesci jest niepodobienstwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przedlozyc znakomite czytadlo, aby w rezultacie uchodzic za ostatniego z powiesciopisarzy, ktoremu jeszcze sie udalo. Slyszalem tez, ze to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wstepie zapewnia sie uroczyscie: Nie ma juz powiesciowych bohaterow, bo nie ma juz indywidualistow, bo indywidualnosc zaginela, bo czlowiek jest samotny, bez prawa do indywidualnej samotnosci, i tworzy bezimienna i abohaterska mase. Moze to i prawda, moze jest w tym wszystkim jakas racja. Co do mnie, Oskara, i mojego pielegniarza Bruna, chcialbym jednak stwierdzic: Obaj jestesmy bohaterami, bardzo roznymi bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera drzwi, to obaj w dalszym ciagu, mimo calej przyjazni i samotnosci, nie jestesmy bezimienna i abohaterska masa. Zaczynam od czasow odleglych; gdyz swojego zycia nie powinien opisywac nikt, kto nie zdobedzie sie na cierpliwosc, aby przed zabraniem sie do wlasnej egzystencji wspomniec przynajmniej polowe swoich dziadkow. Wam wszystkim, ktorzy poza murami mojego zakladu musicie wiesc zawiklane zycie, wam, przyjaciolom i cotygodniowym gosciom, ktorzy nie wiecie nic o moim zapasie papieru, przedstawiam babke Oskara ze strony matki. Pewnego pazdziernikowego popoludnia moja babka Anna Bronska siedziala w swoich spodnicach na skraju kartofliska. Przed poludniem mozna by sie bylo przekonac, jak zrecznie umiala zgrabiac zwiedle zielsko na porzadne sterty, w poludnie zjadla chleb ze smalcem przyprawiony syropem, potem ostatni raz skopala zagon, wreszcie usiadla w swoich spodnicach miedzy dwoma pelnymi koszami. Przed ustawionymi pionowo, skierowanymi czubkami ku sobie podeszwami trzewikow tlilo sie ognisko z naci ziemniaczanej, niekiedy odzywajace astmatycznie, smuzace sie plaskim i rozwleczonym dymem ponad leciutko nachylona skorupa ziemi. Bylo to w roku osiemset dziewiecdziesiatym dziewiatym, babka siedziala w sercu Kaszub, w poblizu Bysewa, jeszcze blizej cegielni, siedziala majac przed soba Rebiechowo, za soba Firoge, zwrocona ku drodze na Bretowo, miedzy Tczewem a Kartuzami, siedziala plecami do czarnego lasu wokol Zlotej Karczmy i leszczynowym kijem nadpalonym u konca wsuwala ziemniaki w goracy popiol. Jesli przed chwila wymienilem specjalnie spodnice mojej babki, jesli powiedzialem, mam nadzieje, dosc wyraznie: siedziala w swoich spodnicach - ba! zatytulowalem caly rozdzial: Obszerna spodnica, to dlatego ze wiem, co jestem winien tej czesci garderoby. Babka nie nosila jednej tylko spodnicy, nosila ich cztery, jedna na drugiej. Nie znaczy to wcale, ze ubierala sie w jedna wierzchnia spodnice i trzy halki; ubierala sie w cztery tak zwane wierzchnie spodnice, jedna miala na sobie nastepna, ona zas nosila wszystkie cztery wedlug systemu, ktory co dzien zmienial ich kolejnosc. Co wczoraj bylo na wierzchu, dzisiaj znajdowalo sie pod spodem; druga spodnica stawala sie trzecia. Ta, co jeszcze wczoraj byla trzecia, dzisiaj przylegala do skory. Tamta, wczoraj jej najblizsza, dzisiaj ukazywala dokladnie swoj wzor, mianowicie zaden: spodnice mojej babki Anny Bronskiej, jedna w druga, przekladaly ponad wszystko ten sam ziemniaczanobury walor. Musialo jej byc dobrze w tym kolorze. Poza tym kolorytem spodnice mojej babki cechowala ekstrawagancka rozrzutnosc w szafowaniu materialem. Zaokraglaly sie bufiasto, wzdymaly sie, gdy nadciagal wiatr, wiotczaly, gdy ustawal, trzepotaly, gdy przemykal obok, i cala czworka powiewaly przed babka, gdy dmuchal jej w plecy. Siadajac zbierala spodnice wokol siebie. Oprocz czterech wzdymajacych sie ciagle, zwisajacych, ukladajacych sie w faldy lub sztywno i pusto przy jej lozku spodnic babka miala jeszcze piata spodnice. Nie roznila sie ona niczym od czterech pozostalych ziemniaczanoburych sztuk. Zreszta owa piata spodnica nie byla zawsze ta sama piata spodnica. Podobnie jak jej siostry podlegala prawom wymiany, nalezala do czterech noszonych spodnic i jak one, gdy przyszedl jej czas, musiala co piaty piatek trafic do balii, w sobote na sznur do bielizny pod oknem kuchni, a po wyschnieciu na deske do prasowania. Kiedy po takiej sobocie wypelnionej sprzataniem, pieczeniem, praniem i prasowaniem, po wydojeniu i nakarmieniu krowy moja babka wchodzila cala do cebra, cos niecos pozostawiala w mydlinach, potem znow wynurzala sie z wody, aby w reczniku w duze kwiaty usiasc na brzegu lozka, na podlodze lezaly przed nia rozlozone cztery noszone spodnice i jedna swiezo wyprana. Palcem wskazujacym prawej dloni podtrzymywala dolna powieke prawego oka, nie korzystala z niczyich rad, nawet brata, Wincentego, nie pytala o zdanie, i dlatego decydowala sie szybko. Stawala boso i palcami u nogi odsuwala te spodnice, ktorej ziemniaczana burosc utracila najwiecej blasku. Czystej sztuce przypadalo wowczas zwolnione miejsce. Nazajutrz, w niedzielny ranek, idac do kosciola w Rebiechowie poswiecala odswiezona kolejnosc spodnic Jezusowi, w ktorego mocno wierzyla. Gdzie moja babka nosila wyprana spodnice? Byla kobieta nie tylko czysta, lecz rowniez troche prozna, najlepsza sztuke nosila na widoku i - jesli dopisywala pogoda - w sloncu. Teraz jednak, gdy siedziala przy ognisku z ziemniaczanej naci, bylo poniedzialkowe popoludnie. Niedzielna spodnica w poniedzialki przesuwala sie blizej ciala, o jedno miejsce, a tymczasem ta, co w niedziele grzala sie cieplem jej skory, w poniedzialki bardzo poniedzialkowo splywala smetnie z bioder. Babka pogwizdywala nie myslac o jakiejs melodii i leszczynowym kijem wygrzebala z popiolu pierwszego upieczonego ziemniaka. Odsunela bulwe dosc daleko od tlacej sie sterty zielska, zeby wiatr ja wysmagal i ostudzil. Ostro zakonczona galezia przebila potem nadweglona i skorupiasto popekana brylke, uniosla ja do ust, ktore juz nie pogwizdywaly, ale spomiedzy suchych, spekanych od wiatru warg zdmuchiwaly popiol i ziemie z lupiny. Dmuchajac babka zamknela oczy. Gdy uznala, ze juz dosc sie nadmuchala, otworzyla je, najpierw jedno, potem drugie, wbila w ziemniaka rzadko rozstawione, poza tym jednak nienaganne siekacze, przestala natychmiast gryzc, trzymala w otwartych ustach maczasta i parujaca polowke zbyt jeszcze goracego ziemniaka i znad rozszerzonych nozdrzy, wdychajacych dym i pazdziernikowe powietrze, spogladala zaciekawionym wzrokiem na pola az po niedaleki horyzont, podzielony slupami telegraficznymi na rowne odcinki, z gornym kawalkiem, zaledwie jedna trzecia, komina cegielni. Cos tam poruszalo sie miedzy slupami telegraficznymi. Babka zamknela usta, zacisnela wargi, zmruzyla oczy i mella ziemniaka w zebach. Cos tam poruszalo sie miedzy slupami. Cos tam skakalo. Trzej mezczyzni skakali miedzy slupami, trzej dopadli komina cegielni, potem obiegli dokola i jeden zawrocil, rozpedzil sie od nowa, zdawal sie nieduzy i krepy, pomknal przez cegielnie, dwaj inni, szczuplejsi i wyzsi, tuz za nim, przez cegielnie, za chwile znow miedzy slupy, tamten jednak, nieduzy i krepy, skrecil raptownie, bardziej mu sie spieszylo niz szczuplym i wysokim pozostalym skoczkom, ktorzy znow musieli biec do komina, bo tamten juz tam byl, gdy oni, oddaleni o dwie piedzi, dopiero sie rozpedzali, i nagle znikneli, stracili ochote, tak to wygladalo, a i ow nieduzy wpol skoku z komina skryl sie za horyzontem. Zatrzymali sie tam i zrobili przerwe albo zmienili stroje, albo wzieli sie do strychowania cegiel i dostali za to troche grosza. Gdy babka korzystajac z przerwy chciala nadziac na kij drugiego ziemniaka, chybila. A tamten, co zdawal sie nieduzy i krepy, w tym samym stroju wdrapal sie na horyzont, jakby to byl plot z desek, jakby obu goniacych zostawil za plotem, wsrod cegiel albo na szosie do Bretowa, a mimo to spieszyl sie, chcial byc szybszy od slupow telegraficznych, sadzil dlugimi, powolnymi susami przez pole, bloto tryskalo mu spod podeszew, wyskakiwal z blota, ale im dalej skakal, tym glebiej brnal w glinie. A niekiedy przyklejal sie jakby do podloza, potem znow tak dlugo zastygal bez ruchu w powietrzu, ze mial dosc czasu, nieduzy, lecz krepy, by w skoku otrzec sobie czolo, zanim znow dosiegal noga owego swiezo zoranego pola, ktore wzdluz pieciu morgow kartofliska ciagnelo sie bruzdami w strone wawozu. I dobiegl juz do wawozu, nieduzy, lecz krepy, zniknal niemal w wawozie, gdy na horyzont wdrapali sie i dwaj pozostali, wysocy i szczupli, ktorzy tymczasem zwiedzili pewnie cegielnie, brneli w glinie, wysocy i szczupli, ale nie chudzi, i babka znow nie mogla nadziac ziemniaka na galaz; bo czegos takiego nie widuje sie co dzien, zeby trzej dorosli, choc roznego wzrostu, skakali wokol slupow telegraficznych, o maly wlos nie odlamali komina cegielni, a potem, w pewnym odstepie, najpierw nieduzy i krepy, potem szczupli i wysocy, ale wszyscy trzej jednakowo mozolnie, uparcie i z coraz grubsza warstwa gliny pod podeszwami skakali odswiezeni przez pole, zorane dwa dni temu przez Wincentego, i znikali w wawozie. Teraz znikneli wszyscy trzej i babka mogla wreszcie nadziac na kij prawie juz calkiem wystyglego ziemniaka. Pospiesznie zdmuchnela ziemie i popiol z lupiny, wlozyla zaraz calego do ust, pomyslala, jesli w ogole cos pomyslala: "Ci to pewnie beda z cegielni", i jeszcze przezuwala koliscie, gdy z wawozu wyskoczyl jeden, rozejrzal sie dziko znad czarnego wasa, dwoma susami dopadl ogniska, stanal przy ogniu, przed i za ogniem jednoczesnie, tu klal, tam trzasl sie ze strachu, nie wiedzial, co ze soba zrobic, nie mogl zawrocic, bo z tylu nadbiegali wawozem szczupli i wysocy, wiec rzucil sie na kolana, oczy wyszly mu nieomal z orbit, pot wystapil na czolo. I sapiac, z drzacym wasem, pozwolil sobie podczolgac sie blizej, podczolgac sie az do stop; bardzo blisko podczolgal sie do babki, patrzyl na moja babke jak nieduze i krepe zwierze, az musiala westchnac, nie mogla dluzej zuc ziemniaka, opuscila stopy, nie myslala juz o cegielni, o ceglach, wypalaczach i strycharzach, lecz uniosla spodnice, nie, uniosla cztery spodnice na raz i dostatecznie wysoko, aby ten, co nie byl z cegielni, nieduzy, lecz krepy, zmiescil sie caly pod nimi i skryl sie ze swoim wasem, i juz nie wygladal jak zwierze, i nie byl ani z Rebiechowa, ani z Firogi, byl pod spodnica ze swoim strachem, i juz nie rzucal sie na kolana, nie byl ani krepy, ani nieduzy, a mimo to znalazl swoje miejsce, zapomnial o sapaniu, drzeniu i dloni na kolanie: bylo cicho jak w dzien pierwszy albo ostatni, wiatr szemral leciutko w tlacym sie zielsku, slupy telegraficzne odliczaly w szeregu bez slowa, komin cegielni zachowal dawna sylwetke, a ona, moja babka, roztropnie wygladzila wierzchnia spodnice na drugiej, ledwie go czula pod czwarta spodnica, trzecia zas nie miala jeszcze pojecia o tym, co dla skory babki bylo nowe i zaskakujace. A poniewaz bylo zaskakujace, lecz z wierzchu niedostrzegalne, a druga i trzecia spodnica jeszcze sie w tym wszystkim nie polapaly, babka wygrzebala z popiolu dwa, trzy ziemniaki, z kosza po prawej rece wyjela cztery surowe, wsunela te bulwy, jedna po drugiej, w goracy popiol, przykryla suto popiolem i przegarnela ogien, zeby odzyl gesty dym - coz miala zrobic innego? Ledwie uspokoily sie spodnice mojej babki, ledwie zawiesisty dym ogniska z naci ziemniaczanej, ktory po gwaltownym rzuceniu sie na kolana tego nieduzego, lecz krepego, po zmianie miejsca i po przegarnieciu ognia zagubil kierunek, znow pelzajac zolto po polach zwrocil sie z wiatrem na poludniowy zachod, a juz z wawozu wypadli dwaj wysocy i szczupli, co gonili za nieduzym, lecz krepym, przebywajacym teraz pod spodnicami mezczyzna, i okazalo sie, ze obaj ubrani byli z racji sluzby w mundury polowej zandarmerii. Przemkneli obok babki, nieomal jej nie spostrzegajac. Czyz jeden nawet nie przeskoczyl ogniska? Naraz jednak cos ich tknelo, zatrzymali sie, zawrocili, pomaszerowali, staneli w mundurach i wojskowych butach w gestym dymie, pokaslujac i pociagajac dym za soba otrzasali mundury z dymu, wciaz jeszcze pokaslujac zagadneli moja babke, spytali, czy nie widziala Koljaiczka, bo musiala go widziec, skoro siedzi tu przy wawozie, a on, Koljaiczek, wlasnie wawozem uciekal. Babka nie widziala zadnego Koljaiczka, bo zadnego Koljaiczka nie znala. Czy to ktos z cegielni, zapytala, bo ona zna tylko tych z cegielni. Mundurowi opisali jednak Koljaiczka jako kogos, kto z cegielnia nie manie wspolnego, kto jest raczej nieduzy, krepy. Babka przypomniala sobie, ze widziala, jak ktos taki biegl, parujacym ziemniakiem na czubku ostro zakonczonej galezi wskazala, oznaczajac cel, w strone Bysewa, ktore podlug ziemniaka musialo lezec miedzy szostym a siodmym slupem telegraficznym, liczac w prawo od komina cegielni. Czy jednak ow biegacz to byl Koljaiczek, tego babka nie wiedziala, a swoja niewiedze usprawiedliwiala ogniskiem, ktore tlilo sie przed podeszwami jej trzewikow; ma z nim mase kramu, ogien nie chce sie palic, wiec ona nie moze zajmowac sie innymi ludzmi, ktorzy przebiegaja tedy albo stoja w dymie, w ogole nic ja nie obchodza ludzie, ktorych nie zna, wie tylko, jacy sa w Bysewie, Rebiechowie, Firodze i w cegielni - ci jej w zupelnosci wystarcza. Powiedziawszy to babka westchnela lekko, ale wystarczajaco wyraznie, by mundurowi zainteresowali sie, czemu wzdycha. Kiwnela glowa w strone ogniska, co mialo oznaczac, ze westchnela z powodu kiepskiego ognia, a troche i z powodu roznych ludzi, co kreca sie w dymie, potem rzadko rozstawionymi siekaczami odgryzla pol ziemniaka, zajela sie wylacznie przezuwaniem i zwrocila oczy w lewo, ku gorze. Ci w zandarmskich mundurach nie mogli z nieobecnego spojrzenia mojej babki zaczerpnac otuchy, nie wiedzieli, czy maja za slupami telegraficznymi szukac Bysewa, i dlatego na razie kluli bagnetami pobliskie, jeszcze nie podpalone sterty zielska. Ulegajac naglemu podszeptowi wywrocili jednoczesnie obydwa prawie pelne kosze, ktore babka miala kolo siebie, i dlugo nie mogli zrozumiec, czemu z plecionki potoczyly sie im pod nogi tylko ziemniaki, a nie Koljaiczek. Nieufnie okrazali kopiec ziemniakow, jakby Koljaiczek w tak krotkim czasie zdazyl sie zakopcowac, kluli tez miarowo i czekali daremnie na krzyk uklutego. Ich podejrzenie zwracalo sie ku kazdej zmarnialej kepie zarosli, kazdej mysiej dziurze, kazdemu kretowisku i raz po raz ku mojej babce, ktora siedziala jak wrosnieta, wydawala westchnienia, kryla zrenice pod powiekami, ukazujac jednak bialka, wymieniala kaszubskie imiona wszystkich swietych - co wobec marnie plonacego ogienka i dwoch wywroconych koszy z ziemniakami brzmialo przesadnie smutno i glosno. Mundurowi pozostali dobre pol godziny. Czasem odchodzili daleko, to znow stawali przy ognisku, przeprowadzali namiar komina cegielni, chcieli tez zajac Bysewo, odkladali natarcie i trzymali nad ogniem sinoczerwone dlonie, az babka nie przerywajac westchnien podsunela kazdemu z nich popekanego ziemniaka na kiju. Ale nagle, przezuwajac w najlepsze, mundurowi przypomnieli sobie o swoich mundurach, wyskoczyli w pole na odleglosc rzutu kamieniem, pobiegli wzdluz janowca nad wawozem i wyploszyli zajaca, ktory jednak nie nazywal sie Koljaiczek. Przy ogniu znowu znalezli maczaste, pachnace goracem bulwy i postanowili ugodowo, a i troche znuzeni, pozbierac surowe ziemniaki do owych koszy, ktore przedtem obowiazek kazal im wywrocic. Dopiero gdy wieczor wycisnal z pazdziernikowego nieba drobny, ukosny deszcz i atramentowy zmrok, zaatakowali jeszcze pospiesznie i niechetnie daleki ciemniejacy kamien polny, a potem, kiedy sie juz z nim zalatwili, dali wreszcie za wygrana. Jeszcze chwila na rozprostowanie nog i trzymanie dloni, jak w blogoslawiacym gescie, nad zamoklym, smuzacym sie szeroka i dluga wstega ogniskiem, jeszcze raz kaszel w zielonym dymie, zalzawione oczy w zoltym dymie, potem pokaslujacy, zalzawiony marsz na Bysewo. Jesli Koljaiczka nie ma tutaj, musi byc w Bysewie. Zandarmi polowi znaja zawsze tylko dwie mozliwosci. Dym zamierajacego z wolna ogniska otulil babke niczym piata spodnica, tak obszerna, ze i ona w swoich czterech spodnicach, z westchnieniami i imionami swietych znalazla, sie, podobnie jak Koljaiczek, pod spodnica. Dopiero gdy mundurowi byli juz tylko kolyszacymi sie miedzy slupami telegraficznymi punkcikami, ktore pomalu roztapialy sie w wieczorze, babka podniosla sie z takim trudem, jakby wrosla w ziemie i teraz, ciagnac za soba wlokna i bryly gleby, przerywala ledwie rozpoczete zapuszczanie korzeni. Koljaiczkowi zrobilo sie zimno, kiedy nagle, nieduzy i krepy, znalazl sie bez oslony na deszczu. Szybko zapial sobie spodnie, ktore strach i ogromna potrzeba schronienia sie kazaly mu rozpiac pod spodnicami. Manipulowal zwawo przy guzikach, obawiajac sie, zeby mu pala nie przemarzla, bo w powietrzu pelno bylo jesiennych niebezpieczenstw przeziebienia. To moja babka znalazla jeszcze w popiele cztery gorace ziemniaki. Trzy dala Koljaiczkowi, jeden sama wziela i zanim ugryzla, spytala jeszcze, czy on jest z cegielni, chociaz musiala wiedziec, ze Koljaiczek przybyl nie wiadomo skad, w kazdym razie nie z cegielni. Nic tez potem nie rzekla na jego odpowiedz, obarczyla go lzejszym koszem, sama ugiela sie pod ciezszym, miala jeszcze wolna reke, by wziac grabie i motyke, z koszem, ziemniakami, grabiami i motyka pozeglowala w swoich czterech spodnicach w strone Bysewo-Wybudowania. Nie bylo to wlasciwie Bysewo. Lezalo ono bardziej w strone Rebiechowa. Zostawili wiec cegielnie po lewej, szli na czarny las, w ktorym lezala Zlota Karczma, a za nia Bretowo. Ale pod lasem w kotlinie lezalo Bysewo-Wybudowanie. Tam za moja babka podazyl nieduzy i krepy Jozef Koljaiczek, ktory nie mogl juz rozstac sie ze spodnicami. Pod tratwa To nie takie proste - lezac tutaj, na wy sterylizowanym metalowym lozku zakladu dla nerwowo chorych, w polu widzenia oszklonego judasza uzbrojonego w oko Bruna, odtworzyc kleby dymu kaszubskich ognisk i ukosne smugi pazdziernikowego deszczu. Gdybym nie mial bebenka, ktory przy zrecznym i cierpliwym uzyciu przywodzi na pamiec wszystkie malo wazne szczegoly potrzebne do przelania na papier rzeczy najwazniejszej, i gdybym nie mial pozwolenia zakladu na to, by moja blacha przemawiala po trzy-cztery godziny dziennie, bylbym biedakiem, ktory nie moze wykazac sie posiadaniem dziadkow.W kazdym razie moj bebenek powiedzial: W owo pazdziernikowe popoludnie osiemset dziewiecdziesiatego dziewiatego roku, gdy w Afryce Poludniowej Wuj Kruger szczotkowal swoje krzaczaste antyangielskie brwi, miedzy Tczewem a Kartuzami, w poblizu cegielni Bysewo, pod czterema jednolitymi w kolorze spodnicami, posrod dymu, strachu, westchnien, w zacinajacym deszczu i przesadnie smutnym strumieniu imion swietych, posrod malo inteligentnych pytan i przeslonietych dymem spojrzen dwoch zandarmow polowych, nieduzy, lecz krepy Jozef Koljaiczek splodzil moja matke, Agnieszke. Anna Bronska, moja babka, jeszcze pod oslona tej samej nocy zmienila nazwisko: z pomoca hojnie szafujacego sakramentami kaplana stala sie Anna Koljaiczkowa i podazyla za Jozefem, nie do Egiptu wprawdzie, lecz do stolicy prowincji nad Motlawa, gdzie Jozef znalazl prace jako flisak i chwilowy spokoj przed zandarmeria. Jedynie zeby podsycic troche ciekawosc, nie wymieniam jeszcze nazwy owego grodu u ujscia Motlawy, chociaz jako miasto rodzinne mojej matki juz teraz zaslugiwalby na wzmianke. W koncu lipca dziewiecsetnego roku - zapadla wlasnie decyzja podwojenia cesarskiego programu rozbudowy floty wojennej - mama przyszla na swiat pod znakiem Lwa. Pewnosc siebie i egzaltacja, wielkodusznosc i proznosc. Dom pierwszy, zwany rowniez domus vitae, pod znakiem ascendenta: latwo ulegajacy wplywom Ryb. Konstelacja Slonca w opozycji do Neptuna, dom siodmy albo domus matrimonii uxoris, miala przyniesc powiklania. Wenus w opozycji do Saturna, ktory, jak wiadomo, sprowadza chorobe watroby i sledziony; ktorego nazywa sie przykra planeta; ktory panuje w Koziorozcu i w Lwie swieci swoja zaglade; ktoremu Neptun ofiaruje wegorza i otrzymuje w zamian kreta; ktory lubi wilcze jagody, cebule i buraki pastewne; ktory pluje lawa i psuje wino; zamieszkiwal on razem z Wenus dom osmy, smiertelny, i nasuwal mysl o nieszczesliwym wypadku, podczas gdy poczecie na kartoflisku zapowiadalo nader ryzykowne szczescie pod opieka Merkurego w domu krewnych. Tutaj musze przypomniec o protestach mojej mamy, ktora stale zaprzeczala temu, jakoby splodzono ja na kartoflisku. Co prawda ojciec - tyle przyznawala - juz tam probowal dopiac swego, jednakze zarowno jego polozenie, jak i pozycja Anny Bronskiej nie zostaly wybrane dosc szczesliwie, aby stworzyc Koljaiczkowi warunki do zaplodnienia. -Musialo to sie stac noca podczas ucieczki albo na furze wujka Wincentego, a moze dopiero na Przerobce, kiedysmy u flisakow znalezli schronienie. - Tymi slowami moja mama ustalala zwykle poczatek swojej egzystencji, a babka, ktora musiala wiedziec, jak tam wlasciwie bylo, przytakiwala cierpliwie i oswiadczala wszystkim: - Pewnie, dzieciatko, na furze to bylo albo i na Przerobce dopiero, ale nie w polu: boc tam wialo i deszcz mzyl jak diabli. Wincenty byl to brat mojej babki. Po wczesnej smierci zony udal sie w pielgrzymke do Czestochowy i od Matki Boskiej Czestochowskiej otrzymal wskazowke, ze ma w niej widziec przyszla krolowa Polski. Odtad szperal juz tylko w dziwnych ksiegach, w kazdym zdaniu znajdujac potwierdzenie praw Bozej Rodzicielki do polskiego tronu, a obejscie i pare zagonow zostawil na glowie siostry. Jan, jego syn, wowczas czteroletni, chorowite, zawsze skore do placzu dziecko, pasal gesi, zbieral kolorowe obrazki i, zgubnie wczesnie, znaczki pocztowe. Do tej zagrody, poswieconej niebieskiej krolowej Polski, babka przytaskala kosze z ziemniakami i Koljaiczka, azeby Wincenty dowiedzial sie, co zaszlo, pobiegl do Rebiechowa i wywolal ksiedza, ktory mial przybyc z sakramentami i zaslubic Anne Jozefowi. Ledwie zaspany proboszcz udzielil przerywanego ziewaniem blogoslawienstwa i zaopatrzony w duzy polec sloniny pokazal kaplanskie plecy, Wincenty zaprzagl konia do furmanki, wpakowal mloda pare na ryl wozu, ulozyl na slomie i pustych workach, na kozle przy sobie posadzil drzacego, pochlipujacego Jana i dal koniowi do zrozumienia, zeby szedl prosto przed siebie i ostro w noc: nowozencom bylo spieszno. Ciemna jeszcze, lecz juz ustepujaca noca woz dotarl do portu drzewnego w stolicy prowincji. Zaprzyjaznieni ludzie, ktorzy podobnie jak Koljaiczek zajmowali sie flisactwem, przyjeli pare uciekinierow. Wincenty mogl zawrocic, pognac konika z powrotem na Bysewo; trzeba bylo nakarmic krowe, koze, maciore z prosietami, osiem gesi i psa podworzowego, trzeba bylo polozyc malego Jana do lozka, bo lekko goraczkowal. Jozek Koljaiczek ukrywal sie trzy tygodnie, przyzwyczail swoje wlosy do nowej fryzury z przedzialkiem, zgolil was, wystaral sie o nieskazitelne papiery i podjal prace jako flisak Jozef Wranka. Dlaczego jednak Koljaiczek odwiedzajac handlarzy drzewem i tartaki musial miec w kieszeni papiery flisaka Wranki, ktory podczas bojki zostal zepchniety z tratwy i utonal bez wiedzy wladz w Bugu powyzej Modlina? Dlatego, ze porzuciwszy na jakis czas flisactwo pracowal w tartaku pod Swieciem i tam poklocil sie z majstrem o plot, prowokacyjnie wymalowany Koljaiczkowa reka na bialo-czerwono, zapewne po to, aby podtrzymac slusznosc przyslowia, ktore powiada, ze od plotu blisko do klopotu, majster wyrwal z plotu dwie laty, biala i czerwona, i na kaszubskich plecach Koljaiczka rozbil te polskie laty na tyle bialo-czerwonych drzazg, ze poszkodowany mial wystarczajacy powod, aby najblizszej, dodajmy: gwiazdzistej nocy puscic czerwonego kura w nowo zbudowanym, pobielonym wapnem tartaku w holdzie podzielonej co prawda, ale wlasnie dlatego zjednoczonej Polsce. Koljaiczek byl wiec podpalaczem, wielokrotnym podpalaczem, bo od tego czasu w calych Prusach Zachodnich tartaki i sklady drzewa dostarczaly hubki dla rozblyskujacych dwubarwnie narodowych uczuc. Jak zawsze, gdy chodzi o przyszlosc Polski, tak i w tych pozarach miala swoj udzial Najswietsza Maria Panna, i byli podobno naoczni swiadkowie - moze dzis jeszcze ktos z nich zyje - ktorzy utrzymywali, ze na walacych sie dachach wielu tartakow widzieli Matke Boska w polskiej koronie. Tlum, jaki zwykle gromadzi sie przy wielkiej pozodze, intonowal jakoby Bogurodzice - wolno nam sadzic, ze podpalenia, ktorych sprawca byl Koljaiczek, mialy uroczysta oprawe: padaly przysiegi i zaklecia. Podczas gdy tak obciazony podpalacz Koljaiczek poszukiwany byl przez wladze, nieskazitelny, samotny jak palec, niewinny i ograniczony flisak Jozef Wranka, ktorego nikt nie szukal i malo kto znal, dzielil swoja prymke na dzienne porcje, az pochlonela go rzeka Bug, a trzy porcje prymki pozostaly w kurtce z dokumentami. Poniewaz topielec Wranka sam juz nie mogl sie zglosic, a nikt nie zadawal klopotliwych pytan na temat jego osoby, Koljaiczek, ktory byl podobnej postury i mial taka sama okragla glowe jak nieboszczyk, wsliznal sie najpierw w jego kurtke, potem w jego potwierdzona urzedowymi papierami, dotychczas nie karana skore, odzwyczail sie od fajki, przeszedl na prymke, przejal nawet od Wranki rzecz najbardziej osobista, wade wymowy, i przez nastepne lata byl porzadnym, oszczednym, lekko jakajacym sie flisakiem, ktory splawial cale lasy w dol Niemna, Biebrzy, Bugu i Wisly. Trzeba tez powiedziec, ze w huzarach przybocznych nastepcy tronu pod Mackensenem zostal starszym huzarem Wranka, bo Wranka jeszcze nie sluzyl, Koljaiczek zas, ktory byl cztery lata starszy od topielca, w torunskiej artylerii pozostawil po sobie zle swiadectwo. Najbardziej niebezpieczni rabusie, zabojcy i podpalacze jeszcze rabujac, zabijajac i podpalajac czekaja przewaznie na sposobnosc, by jac sie solidniejszego zajecia. Niektorym w wyniku poszukiwan lub z przypadku nadarza sie szansa: Koljaiczek byl jako Wranka dobrym i tak dalece uleczonym z ognistego nalogu mezem, ze na sam widok zapalki zaczynal sie trzasc. Pudelka zapalek, ktore bez opieki i zadowolone z siebie lezaly na kuchennym stole, przed nim, co moglby wynalezc zapalki, nigdy nie byly bezpieczne. Wyrzucal pokuse za okno. Moja babka miala sporo klopotu, zeby w pore podac na stol goracy obiad. Czesto rodzina siedziala w ciemnosci, bo nie bylo czym zaswiecic naftowej lampy. Jednakze Wranka nie byl tyranem. W niedziele szedl ze swoja Anna do kosciola na Dolnym Miescie i pozwalal jej, prawnie mu poslubionej, wkladac, jak na kartoflisku, cztery spodnice, jedna na druga. W zimie, kiedy rzeki byly skute lodem i flisacy cienko przedli, siedzial spokojnie na Przerobce, gdzie mieszkali tylko flisacy, sztauerzy i robotnicy ze stoczni, i dogladal malej Agnieszki, ktora widac wdala sie w ojca, bo jesli nie wpelzala pod lozko, to chowala sie w szafie z ubraniem, gdy zas ktos przychodzil, siadala pod stolem ze swoimi szmacianymi lalkami. Malej Agnieszce chodzilo wiec o to, zeby sie skryc i w ukryciu znalezc podobne bezpieczenstwo, choc odmienna przyjemnosc od tej, jaka Jozef znalazl pod spodnicami Anny. Podpalacz Koljaiczek tyle razy sparzyl sie w zyciu, ze potrafil zrozumiec odczuwana przez corke potrzebe oslony. Totez gdy na balkonowym wystepie poltora-izbowego mieszkania trzeba bylo zbudowac klatke dla krolikow, zrobil przy okazji pomyslane na jej miare ogrodzenie. W takim kojcu moja mama siedziala jako dziecko, bawila sie lalkami i rosla. Pozniej, kiedy juz chodzila do szkoly, zarzucila podobno lalki i bawiac sie szklanymi kulami i kolorowymi piorami okazywala pierwsze upodobanie do kruchego piekna. Poniewaz nie moge doczekac sie chwili, gdy wolno mi bedzie przejsc do poczatkow wlasnej egzystencji, mam chyba prawo pozostawic Wrankow, ktorych rodzinna tratwa plynela spokojnie, swojemu losowi az po rok dziewiecset trzynasty, kiedy u Schichaua splynal na wode "Columbus": wtedy bowiem policja, ktora niczego nie zapomina, wpadla na trop falszywego Wranki. Zaczelo sie od tego, ze Koljaiczek, jak co roku u schylku lata, tak i w sierpniu dziewiecset trzynastego mial splawiac wielka tratwe z Kijowa, Prypecia, przez Kanal, Bugiem do Modlina, a stamtad w dol Wisly. Holownikiem "Radunia", ktory plywal w sluzbie ich tartaku, wyruszyli z Gorek Zachodnich, bylo ich razem dwunastu flisakow, poplyneli Martwa Wisla pod prad do Przegaliny, potem w gore Wisly, mijajac Kiezmark, Leszkowy, Czatkowy, Tczew i Pieklo, a wieczorem przycumowali w Toruniu. Tam wszedl na poklad nowy majster, ktory mial dopilnowac zakupu drzewa w Kijowie. Kiedy o czwartej rano "Radunia" ruszyla w dalsza droge, rozeszla sie wiesc, ze jest na pokladzie. Koljaiczek zobaczyl go pierwszy raz przy sniadaniu na baku. Siedzieli naprzeciw siebie jedzac i popijajac zbozowa kawe. Koljaiczek od razu go poznal. Barczysty, lysy juz mezczyzna kazal przyniesc wodke i nalac do pustych filizanek. W trakcie jedzenia, gdy na koncu baku jeszcze nalewano, przedstawil sie: - Zebyscie wiedzieli: jestem nowym majstrem, nazywam sie Duckerhoff, u mnie panuje porzadek! Flisacy po kolei, jak siedzieli, podawali na wezwanie swoje nazwiska i wychylali filizanki, az im grdyka chodzila. Koljaiczek najpierw wychylil, powiedzial potem "Wranka" i patrzyl twardo na Duckerhoffa. Ten kiwnal glowa, jak przedtem kiwal, i powtorzyl slowko "Wranka" jak powtarzal nazwiska innych flisakow. Jednak Koljaiczkowi wydalo sie, ze Duckerhoff nazwisko topielca podkreslil specjalnie, moze nawet nie z naciskiem, ale jakby z namyslem. "Radunia" z pomoca zmieniajacych sie pilotow wymijala zrecznie mielizny i kolyszac sie ciezko, pokonywala gliniasty, zmetnialy nurt, ktory znal tylko jeden kierunek. Z lewej i prawej ciagnal sie za groblami wciaz ten sam, jesli nie plaski, to pagorkowaty, juz pozniwny krajobraz. Chaszcze, parowy, kotlina porosla janowcem, przestrzen pomiedzy pojedynczymi zabudowaniami - wszystko jakby stworzone dla kawaleryjskich szarz, dla cwiczebnych manewrow dywizji ulanow, dla pedzacych przez chaszcze huzarow, dla marzen mlodych rotmistrzow, dla bitwy, ktora juz sie odbyla, ktora stale powraca, dla malowidla: Tatarzy przy ziemi, dragoni na stajacych deba koniach, rycerze mieczowi spadaja z siodel, wielki mistrz w zakrwawionym plaszczu zakonnym, kirys ma wszystkie sprzaczki procz jednej, ktora odrabuje ksiaze mazowiecki, i konie, w zadnym cyrku nie ma takich siwkow, nerwowe, przystrojone mnostwem chwostow, sciegna odrobione niezwykle dokladnie, i nozdrza, rozdete, karminowe, buchajace z nich chmurki przeszywane ostrzem kopii przybranych proporczykami, pochylonych i dzielacych niebo, zorze wieczorna, i szable, a tam, w tle - bo kazde malowidlo ma tlo - wioska przyklejona mocno do horyzontu spokojnie kurzy dymem miedzy kopytami karych, pochylone chaty, omszale, kryte sloma; a w chatach, niby w konserwie, piekni czolgisci marzacy o nadchodzacym dniu, kiedy i oni wedra sie na pierwszy plan, na rownine za wislanymi groblami, niczym zwinne zrebaki miedzy ciezka kawaleria. Kolo Wloclawka Duckerhoff dotknal lekko marynarki Koljaiczka. -Sluchajcie, Wranka, czy przed ilus tam laty nie pracowaliscie w tartaku pod Swieciem? Wiecie, tartak sie potem spalil. Koljaiczek wytrwale, jakby pokonujac jakis opor, potrzasal glowa, udalo mu sie przy tym zgromadzic tyle smutku i znuzenia w oczach, ze Duckerhoff pod tym spojrzeniem poniechal dalszych pytan. Gdy pod Modlinem, gdzie Bug wpada do Wisly i gdzie skrecila "Radunia", Koljaiczek, jak wszyscy flisacy, przechylony przez reling splunal trzy razy, obok stanal Duckerhoff z cygarem i poprosil o ogien. Na to slowko, jak i na drugie: "zapalki", ciarki przeszly Koljaiczka. -Czlowieku, czemu sie czerwienicie, kiedy prosze o ogien? Nie jestescie przeciez dziewczyna! Mieli juz Modlin za soba, gdy Koljaiczek pozbyl sie wreszcie owego rumienca, ktory nie byl rumiencem wstydu, lecz zapoznionym odblaskiem podpalonych przez niego tartakow. Miedzy Modlinem a Kijowem, a wiec w gore Bugu, przez Kanal, ktory laczy Bug i Prypec, az "Radunia" podazajac Prypecia znalazla Dniepr, nie zdarzylo sie nic, co mozna by przytoczyc jako wymiane slow miedzy Koljaiczkiem-Wranka a Duckerhoffem. Na holowniku miedzy flisakami, miedzy palaczami a flisakami, miedzy sternikiem, palaczami i kapitanem, miedzy kapitanem a zmieniajacymi sie stale pilotami, jak to bywa podobno, a moze i naprawde, miedzy mezczyznami, oczywiscie musialo zdarzyc sie niejedno. Moglbym sobie wyobrazic zatargi miedzy kaszubskimi flisakami a urodzonym w Szczecinie sternikiem, moze poryw buntu: zbiorka na baku, ciagniecie losow, rzucanie hasel, ostrzenie nozy. Dajmy temu spokoj. Nie doszlo ani do politycznych starc, niemiecko-polskich rozpraw nozowych, ani do srodowiskowej sensacji w postaci poteznego, zrodzonego z krzywdy spolecznej buntu. Pracowicie pozerajac wegiel "Radunia" pokonywala swoja trase, raz - bylo to, zdaje sie, tuz za Plockiem - wpadla na mielizne, ale wydostala sie o wlasnych silach. Krotka, ostra wymiana slow miedzy kapitanem Barbuschem z Nowego Portu a ukrainskim pilotem, to bylo wszystko i w dzienniku pokladowym nie znalazloby sie niczego wiecej. Gdybym musial i chcial prowadzic dziennik pokladowy mysli Koljaiczka albo nawet pamietnik Duckerhoffowego, majstrowego zycia wewnetrznego, mialbym o czym pisac: pod dostatkiem byloby wahan i przygod, podejrzen i potwierdzen, nieufnosci i niemal rownoczesnego, pospiesznego jej uspokajania. Obaj mieli stracha. Duckerhoff bal sie bardziej niz Koljaiczek; znajdowali sie przeciez w Rosji. Duckerhoff moglby, jak niegdys biedny Wranka, wypasc za burte, moglby - a jestesmy juz teraz w Kijowie - w skladnicach drzewa, ktore sa tak rozlegle i pelne zakamarkow, ze latwo zgubic swojego aniola stroza w takim drzewnym labiryncie, moglby wiec wpasc pod sterte obluzowanych nagle, nie dajacych sie juz niczym zatrzymac dluzyc - ale moglby tez zostac ocalony. Ocalony przez niejakiego Koljaiczka, ktory najpierw wylowilby majstra z Prypeci czy Bugu, a potem w pozbawionej aniolow strozow skladnicy drzewa w Kijowie w ostatniej chwili chwycil Duckerhoffa i wyrwal spod lawiny dluzyc. Jakzeby to bylo pieknie, gdybym teraz mial sposobnosc opisac, jak to wyratowany z topieli albo niemal zmiazdzony Duckerhoff jeszcze dyszac ciezko i majac w oczach widmo smierci szepce na ucho rzekomemu Wrance: "Dziekuje wam, Koljaiczek, dziekuje! - A pozniej po niezbednej pauzie: - Jestesmy teraz skwitowani, zapomnijmy o wszystkim!". I z cierpka przyjaznia, usmiechajac sie z zaklopotaniem i niemal przez lzy popatrzyliby sobie po mesku w oczy, wymieniliby niesmialy, lecz twardy uscisk dloni. Znamy te scene z urzekajaco dobrze kreconych filmow, kiedy rezyserom wpadnie na mysl, zeby z dwojki wspaniale grajacych powasnionych braci zrobic pare kamratow, co odtad pojda razem w ogien i wode, wyjda zwyciesko jeszcze z tysiaca przygod. Koljaiczek nie znalazl jednak sposobnosci ani utopienia Duckerhoffa, ani wyrwania go ze szponow toczacej sie dluzycowej smierci. Uwazny i dbaly o dobro firmy, Duckerhoff zakupil w Kijowie drzewo, dopilnowal jeszcze sformowania dziewieciu tratw, wyplacil flisakom w rosyjskiej walucie, jak zwykle, spory zadatek na splyw, po czym wsiadl w pociag i przez Warszawe, Modlin, Ilawe, Malbork i Tczew dojechal do swojej firmy, ktorej tartak znajdowal sie w porcie drzewnym miedzy stoczniami Klawittera i Schichaua. Zanim pozwole flisakom po tygodniach najciezszej pracy doplynac z Kijowa rzekami i Kanalem do Wisly, zastanawiam sie, czy Duckerhoff byl pewien, ze rozpoznal we Wrance podpalacza Koljaiczka. Sadze raczej, ze poki majster plynal jednym i tym samym statkiem z nieszkodliwym, dobrodusznym, mimo ograniczonosci ogolnie lubianym Wranka, mial nadzieje, ze jego towarzysz podrozy nie jest gotowym do kazdej zbrodni Koljaiczkiem. Porzucil te nadzieje dopiero na miekkim siedzeniu przedzialu kolejowego. A gdy pociag osiagnal cel, wtoczyl sie - teraz to wyjawie - na Dworzec Glowny w Gdansku, Duckerhoff powzial Duckerhoffowa decyzje, kazal umiescic walizke w dorozce i odwiezc do domu, a sam poszedl dziarsko, bo bez bagazu, do pobliskiego prezydium policji przy Okopowej, wbiegl po schodach przed glownym wejsciem, po krotkim, bystrym poszukiwaniu odnalazl ow pokoj, ktory byl urzadzony wystarczajaco rzeczowo, aby wydobyc z Duckerhoffa zwiezla, obejmujaca tylko fakty relacje. Nie znaczy to, ze majster zlozyl doniesienie. Prosil jedynie, zeby zbadac sprawe Koljaiczka-Wranki, co mu w policji obiecano. W ciagu nastepnych tygodni, gdy drzewo unoszac trzcinowe szalasy i flisakow splywalo wolno w dol rzeki, w licznych urzedach zapisano mnostwo papieru. Byly tam akta wojskowe Jozefa Koljaiczka, prostego kanoniera z takiego a takiego zachodniopruskiego pulku artylerii polowej. Dwa razy po trzy dni scislego aresztu musial odsiedziec niesforny kanonier za wykrzykiwanie po pijanemu na cale gardlo, po polsku i po niemiecku, anarchistycznych hasel. Byly to plamy na honorze, ktorych w papierach starszego huzara Wranki, sluzacego w drugim pulku huzarow we Wrzeszczu, niepodobna bylo znalezc. Chlubnie odznaczyl sie ow Wranka, na manewrach jako lacznik batalionu wpadl w oko nastepcy tronu, od niego, co zawsze nosil talary w kieszeni, dostal w prezencie ksiazecego talara. O tym talarze milczaly jednak akta starszego huzara Wranki, to raczej moja babka Anna opowiedziala o nim lamentujac glosno, gdy przesluchiwano ja razem z bratem, Wincentym. Nie tylko przy pomocy owego talara zwalczala slowko "podpalacz". Mogla przedstawic dokumenty, ktore kilkakrotnie stwierdzaly, ze Jozef Wranka juz w dziewiecset czwartym wstapil do ochotniczej strazy pozarnej na Dolnym Miescie w Gdansku i podczas zimowych miesiecy, kiedy wszyscy flisacy odpoczywali, zmierzyl sie jako strazak z niejednym duzym i malym pozarem. Istnial rowniez dokument, ktory glosil, ze w czasie wielkiego pozaru w zakladach kolejowych na Przerobce, w dziewiecset dziewiatym, strazak Wranka nie tylko gasil ogien, lecz ponadto uratowal zycie dwom uczniom slusarskim. Podobnie wypowiedzial sie wezwany na swiadka kapitan strazy pozarnej Hecht. Zeznal on do protokolu: "Jakze ma byc podpalaczem ten, ktory gasi! Czy nie mam go jeszcze przed oczyma, jak uwija sie na drabinie, gdy plonal kosciol w Stogach? Feniks, co wynurza sie z popiolow i plomieni, co gasi nie tylko ogien, lecz pozar tego swiata i pragnienie Pana naszego Jezusa Chrystusa! Zaprawde powiadam wam: Kto owego czlowieka w strazackim helmie, ktory ma pierwszenstwo przejazdu, ktorego miluja ubezpieczenia, ktory zawsze, czy to jako symbol, czy to z racji zawodu, nosi w kieszeni szczypte popiolu, kto chce tego wspanialego Feniksa nazwac czerwonym kurem, ten zasluguje, aby mu kamien mlynski uwiazac u szyi..." Chyba juz panstwo zauwazyli, ze kapitan Hecht z ochotniczej strazy pozarnej byl zlotoustym proboszczem, ktory co niedziela wychodzil na ambone w kosciele Sw. Barbary na Dlugich Ogrodach i poki trwaly dochodzenia przeciwko Koljaiczkowi-Wrance, nie omieszkal w podobnych slowach wbijac swoim wiernym do glowy przypowiesci o niebieskim strazaku i piekielnym podpalaczu. Poniewaz jednak funkcjonariusze policji kryminalnej nie chodzili do Sw. Barbary, a i w slowku "Feniks" predzej doszukaliby sie obrazy majestatu niz usprawiedliwienia Wranki, dzialalnosc Wranki w ochotniczej strazy pozarnej stala sie okolicznoscia obciazajaca. Zebrano swiadectwa roznych tartakow, zasiegnieto opinii w rodzinnych gminach: Wranka przyszedl na swiat w Tucholi: Koljaiczek byl z urodzenia torunczykiem. Drobne niescislosci w zeznaniach starszych flisakow i dalekich krewnych. Dlugo dzban nosil wode, coz wiec dziwnego, ze ucho sie urwalo? Gdy przesluchania doszly do tego momentu, wielka tratwa wplynela wlasnie na terytorium Rzeszy i poczynajac od Torunia poddana byla niepostrzezonej kontroli i obserwacji na postojach. Moj dziadek dopiero za Tczewem spostrzegl swoich aniolow strozow. Spodziewal sie ich. Przejsciowa biernosc, graniczaca z melancholia, przeszkodzila mu widac w tym, by pod wsia Leszkowy albo kolo Kiezmarku sprobowac ucieczki, co w tak dobrze znanej okolicy i z pomoca paru zyczliwych mu flisakow byloby jeszcze mozliwe. Od Przegaliny, gdy tratwy pomalu, wpadajac jedna na druga, wplynely w Martwa Wisle, towarzyszyl im niby to niepostrzezenie kuter rybacki, ktory mial na pokladzie o wiele za liczna zaloge. Tuz za Plonia z nadbrzeznych trzcin wyprysnely dwie motorowki policji portowej i pedzac nieustannie to wzdluz, to wszerz rzeki przecinaly coraz bardziej slone, zwiastujace port wody Martwej Wisly. Za mostem na Stogi zaczal sie kordon "niebieskich". Sklady drzewa naprzeciw stoczni Klawittera, drobniejsze warsztaty szkutnicze, coraz szerszy, wdzierajacy sie w Motlawe port drzewny, przystanie roznych tartakow, przystan wlasnej firmy z oczekujacymi flisakow rodzinami i wszedzie "niebiescy", nie bylo ich tylko po tamtej stronie u Schichaua, tam wszystko przystrojone flagami, tam dzialo sie cos innego, tam chyba jakis statek mial splynac na wode, tam zebral sie wielki tlum, ktory denerwowal mewy, tam odbywala sie uroczystosc - uroczystosc na czesc mojego dziadka? Dopiero gdy dziadek zobaczyl port drzewny pelen niebieskich mundurow, gdy motorowki krazyly coraz bardziej zlowieszczo i zalewaly tratwy falami, gdy zrozumial caly ten kosztowny wysilek, ktorego on byl przyczyna, dopiero wtedy zbudzilo sie w nim stare Koljaiczkowe serce podpalacza i wyplul Wranke, wymknal sie czlonkowi ochotniczej strazy pozarnej Wrance, na caly glos i bez zajakniecia wyrzekl sie jakaly Wranki i rzucil sie do ucieczki, uciekal po tratwach, po rozleglych chybotliwych plaszczyznach, uciekal boso po nie heblowanym parkiecie, z dluzycy na dluzyce, ku stoczni Schichaua, gdzie flagi lopotaly wesolo na wietrze, biegl naprzod po drewnianych balach, gdzie spoczywalo cos na pochylni - w wodzie sa jednak belki - gdzie wyglaszali piekne przemowienia, gdzie nikt nie krzyczal "Wranka" czy zgola "Koljaiczek", gdzie mowiono: "Chrzcze cie imieniem SMS <<Columbus>>", Ameryka, przeszlo czterdziesci tysiecy ton wypornosci, trzydziesci tysiecy koni mechanicznych, statek jego cesarskiej mosci, palarnia pierwszej klasy, na bakburcie kuchnia drugiej klasy, sala gimnastyczna z marmuru, biblioteka, Ameryka, statek jego cesarskiej mosci, tunel walu napedowego, poklad spacerowy, Chwala ci w wiencu zwyciezcy, proporzec portu macierzystego, ksiaze Heinrich stoi przy kole sterowym, a moj dziadek Koljaiczek boso, ledwie dotykajac kraglych bali, pedzi ku detej orkiestrze, narod, ktory ma takich ksiazat, z tratwy na tratwe, tlum mu wiwatuje, Chwala ci w wiencu zwyciezcy, wszystkie syreny stoczni, syreny statkow stojacych w porcie, holownikow i parowcow wycieczkowych, "Columbus", Ameryka, wolnosc i obok dwie motorowki oszalale z radosci, z tratwy na tratwe, po tratwach jego cesarskiej mosci, i przecinaja mu droge, psuja zabawe, wiec musi sie zatrzymac, a juz tak pieknie pedzil, i stoi samotnie na tratwie, i widzi juz Ameryke, motorowki zblizaja sie z boku, wiec musi skoczyc - i widziano, jak moj dziadek plynal, jak podplynal do tratwy, ktora zesliznela sie na Motlawe. I musial nurkowac z powodu motorowek, i zostac pod woda, a tratwa przesuwala sie nad nim i nie miala konca, rodzila wciaz nowa tratwe: tratwa z tratwy twojej, na wieki wiekow: tratwa. Zamilkly silniki motorowek. Nieublagane pary oczu przeszukiwaly powierzchnie wody. Ale Koljaiczek pozegnal sie na zawsze, pod nie konczacym sie drzewem umknal przed deta orkiestra, syrenami, dzwonami okretowymi i statkiem jego cesarskiej mosci, przed mowa ksiecia Heinricha i oszalalymi mewami jego cesarskiej mosci, przed Chwala ci w wiencu zwyciezcy i szarym mydlem jego cesarskiej mosci, przed Ameryka i "Columbusem", przed wszystkimi dochodzeniami policji. Ciala mojego dziadka nie znaleziono. Ja, ktory wierze mocno, ze znalazl smierc pod tratwa, musze tu jednak gwoli prawdzie zdecydowac sie na przytoczenie wszystkich wersji cudownego ocalenia. Opowiadano, ze pod tratwa znalazl jakas szpare miedzy balami od spodu dostatecznie szeroka, by utrzymac nad woda usta i nos. U gory szpara podobno tak sie zwezala,