Blaszany bebenek Gunter Grass Blaszany bebenek Tlumaczenie z oryginalu: Slawomir Blaut Copyright (C) 1993 by Steidl Verlag. Gottingen Copyright (C) for the Polish Edition by POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdansk 1994. - For this edition (C) Copyright by Mediasat Poland International Rights Organization (I.R.O.) KFT For the Polish translation (C) Copyright by Slawomir Blaut ISBN 83-89651-55-6 ISBN 84-9789-544-4 Pnnted in EU by CPI Group Mediasat Poland Sp. z o.o. ul. Mikolajska 26 31-027 Krakow, Polska Wszystkie prawa zastrzezone GUNTER GRASS Blaszany bebenek Przeklad Slawomir Blaut Osoby i akcja ksiazki sa zmysloneWszelkie podobienstwo z jakas zyjaca lub zmarla osoba jest tylko sprawa przypadku. Ksiega Pierwsza Obszerna spodnica Nie bede ukrywal: jestem pensjonariuszem zakladu dla nerwowo chorych, moj pielegniarz obserwuje mnie, bodaj ani na chwile nie spuszcza z oka; w drzwiach bowiem jest judasz, a oko pielegniarza ma w sobie ow braz, ktory mnie, niebieskookiego, nie potrafi przejrzec.Moj pielegniarz nie moze wiec byc moim wrogiem. Polubilem go, opowiadam podgladaczowi zza drzwi, ledwie wejdzie do pokoju, zdarzenia z mojego zycia, aby mimo judasza, ktory mu przeszkadza, poznal mnie. Poczciwiec ceni widac moje opowiesci, bo gdy tylko mu cos nalgam, pokazuje mi, zeby sie odwdzieczyc, swoja najnowsza kompozycje z suplow. Czy jest artysta, wydaje sie watpliwe. Wystawa jego dziel spotkalaby sie jednak z dobrym przyjeciem prasy, sciagnelaby takze garsc nabywcow. Ze zwyczajnych sznurkow, ktore po godzinach odwiedzin zbiera w pokojach swoich pacjentow i rozplatuje, wyplata pogmatwane wezlaste stwory, potem zanurza je w gipsie, a gdy zastygna, osadza na drutach, sterczacych w drewnianych podstawkach. Czesto nosi sie z mysla wykorzystania w swej tworczosci koloru, ja mu odradzam, wskazuje na moje bialo lakierowane metalowe lozko i prosze, by wyobrazil sobie to najdoskonalsze z lozek barwnie wymalowane. Przerazony zalamuje wowczas swoje pielegniarskie rece, w nieco zbyt dretwej twarzy stara sie wyrazic wszystkie odcienie strachu na raz i wyrzeka sie kolorowych planow. Moje biale metalowe lozko szpitalne jest zatem miara. Dla mnie jest nawet czyms wiecej: moje lozko to cel, ktory wreszcie osiagnalem, to moje pocieszenie, a mogloby sie jeszcze stac moja wiara, gdyby kierownictwo zakladu pozwolilo mi wprowadzic pewne zmiany: chcialbym podwyzszyc krate lozka, zeby juz nikt nie zblizal sie do mnie zanadto. Raz w tygodniu moja cisze wpleciona miedzy metalowe prety przerywa dzien odwiedzin. Wtedy przychodza ci, ktorzy chca mnie uratowac, ktorych bawi to, ze mnie kochaja, ktorzy chcieliby we mnie cenic, szanowac i poznawac siebie. Jacy sa slepi, nerwowi, jacy niewychowani. Nozyczkami do paznokci kalecza bialo lakierowana krate lozka, dlugopisami i olowkami chemicznymi wysmarowuja na lakierze wydluzone, nieprzyzwoite figurki. Moj adwokat za kazdym razem, ledwie wrzasnie na caly pokoj swoje "halo", wciska nylonowy kapelusz na lewy slupek w nogach lozka. Przez cala wizyte - a adwokaci potrafia dlugo gadac - tym aktem przemocy pozbawia mnie rownowagi i pogody ducha. Gdy juz goscie zloza przyniesione prezenty na bialym, pokrytym cerata stoliku pod akwarela z zawilcami, gdy juz im sie uda przedstawic mi podejmowane wlasnie lub zamierzone proby ocalenia i przekonac mnie, ktorego niestrudzenie pragna ocalic, o wysokim standardzie swojej milosci blizniego, znow odnajduja przyjemnosc we wlasnej egzystencji i odchodza. Wtedy zjawia sie moj pielegniarz, zeby wywietrzyc pokoj i pozbierac sznurki, ktorymi zwiazane byly prezenty. Nieraz po wywietrzeniu znajduje jeszcze czas, aby siedzac przy moim lozku i rozplatujac sznurki tak dlugo rozsiewac cisze, az nazywam cisze Brunem, a Bruna cisza. Bruno Munsterberg - mimo zbieznosci nazwisk[*] mowie tu, rzecz jasna, o moim pielegniarzu - kupil na moj rachunek piecset arkuszy papieru do pisania. Gdyby zapas nie wystarczyl, Bruno, ktory jest niezonaty, bezdzietny i pochodzi z Sauerlandu, pojdzie jeszcze raz do malego sklepu papierniczego, gdzie sprzedaja rowniez zabawki, i postara sie o potrzebna mi nie liniowana przestrzen dla mojej, miejmy nadzieje, dokladnej pamieci. Nigdy nie moglbym prosic o te przysluge moich gosci, chocby adwokata czy Kleppa. Troskliwa milosc, jaka zostala mi przepisana, z pewnoscia nie pozwolilaby przyjaciolom przyniesc i oddac do dyspozycji mojego nieustannie wydzielajacego slowa umyslu czegos tak niebezpiecznego jak nie zapisany papier.Kiedy powiedzialem do Bruna: -Ach, Bruno, kupilbys mi piecset arkuszy dziewiczego papieru? - Bruno spogladajac w sufit i, jakby prowokowal do porownan, wyciagajac palec w tym samym kierunku, odparl: -Chodzi panu o bialy papier, panie Oskarze. Pozostalem przy slowku "dziewiczy" i prosilem Bruna, zeby w sklepie tez tak powiedzial. Gdy poznym popoludniem wrocil z paczka wydalo mi sie, ze klebia sie w nim rozne mysli. Raz po raz dlugo wpatrywal sie w sufit, skad zwykle czerpie natchnienie, az wreszcie odezwal sie: -Polecil mi pan wlasciwe slowo. Zazadalem dziewiczego papieru, a sprzedawczyni zaczerwienila sie po same uszy, zanim przyniosla mi, co potrzeba. Obawiajac sie dluzszej rozmowy o sprzedawczyniach ze sklepow papierniczych, bylem zly na siebie, ze nazwalem papier dziewiczym, totez zachowywalem sie cicho, czekajac, az Bruno wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy otworzylem paczke z pieciuset arkuszami papieru do pisania. Niezbyt dlugo trzymalem i wazylem w dloni uparcie wyginajacy sie plik. Odliczylem dziesiec arkuszy, reszte schowalem w nocnej szafce, wieczne pioro znalazlem w szufladzie kolo albumu z fotografiami: jest pelne, nie powinno zabraknac atramentu, jak mam zaczac? Mozna rozpoczac historie od srodka i przerzucajac sie smialo to naprzod, to wstecz, narobic zamieszania. Mozna zagrac na nowoczesnosc, przekreslic wszystkie czasy i odleglosci, a nastepnie oznajmic lub sprawic, by oznajmili to inni, ze wreszcie, w ostatniej chwili, rozwiazalo sie problem przestrzeni i czasu. Mozna rowniez stwierdzic na samym poczatku, ze w obecnej dobie napisanie powiesci jest niepodobienstwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przedlozyc znakomite czytadlo, aby w rezultacie uchodzic za ostatniego z powiesciopisarzy, ktoremu jeszcze sie udalo. Slyszalem tez, ze to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wstepie zapewnia sie uroczyscie: Nie ma juz powiesciowych bohaterow, bo nie ma juz indywidualistow, bo indywidualnosc zaginela, bo czlowiek jest samotny, bez prawa do indywidualnej samotnosci, i tworzy bezimienna i abohaterska mase. Moze to i prawda, moze jest w tym wszystkim jakas racja. Co do mnie, Oskara, i mojego pielegniarza Bruna, chcialbym jednak stwierdzic: Obaj jestesmy bohaterami, bardzo roznymi bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera drzwi, to obaj w dalszym ciagu, mimo calej przyjazni i samotnosci, nie jestesmy bezimienna i abohaterska masa. Zaczynam od czasow odleglych; gdyz swojego zycia nie powinien opisywac nikt, kto nie zdobedzie sie na cierpliwosc, aby przed zabraniem sie do wlasnej egzystencji wspomniec przynajmniej polowe swoich dziadkow. Wam wszystkim, ktorzy poza murami mojego zakladu musicie wiesc zawiklane zycie, wam, przyjaciolom i cotygodniowym gosciom, ktorzy nie wiecie nic o moim zapasie papieru, przedstawiam babke Oskara ze strony matki. Pewnego pazdziernikowego popoludnia moja babka Anna Bronska siedziala w swoich spodnicach na skraju kartofliska. Przed poludniem mozna by sie bylo przekonac, jak zrecznie umiala zgrabiac zwiedle zielsko na porzadne sterty, w poludnie zjadla chleb ze smalcem przyprawiony syropem, potem ostatni raz skopala zagon, wreszcie usiadla w swoich spodnicach miedzy dwoma pelnymi koszami. Przed ustawionymi pionowo, skierowanymi czubkami ku sobie podeszwami trzewikow tlilo sie ognisko z naci ziemniaczanej, niekiedy odzywajace astmatycznie, smuzace sie plaskim i rozwleczonym dymem ponad leciutko nachylona skorupa ziemi. Bylo to w roku osiemset dziewiecdziesiatym dziewiatym, babka siedziala w sercu Kaszub, w poblizu Bysewa, jeszcze blizej cegielni, siedziala majac przed soba Rebiechowo, za soba Firoge, zwrocona ku drodze na Bretowo, miedzy Tczewem a Kartuzami, siedziala plecami do czarnego lasu wokol Zlotej Karczmy i leszczynowym kijem nadpalonym u konca wsuwala ziemniaki w goracy popiol. Jesli przed chwila wymienilem specjalnie spodnice mojej babki, jesli powiedzialem, mam nadzieje, dosc wyraznie: siedziala w swoich spodnicach - ba! zatytulowalem caly rozdzial: Obszerna spodnica, to dlatego ze wiem, co jestem winien tej czesci garderoby. Babka nie nosila jednej tylko spodnicy, nosila ich cztery, jedna na drugiej. Nie znaczy to wcale, ze ubierala sie w jedna wierzchnia spodnice i trzy halki; ubierala sie w cztery tak zwane wierzchnie spodnice, jedna miala na sobie nastepna, ona zas nosila wszystkie cztery wedlug systemu, ktory co dzien zmienial ich kolejnosc. Co wczoraj bylo na wierzchu, dzisiaj znajdowalo sie pod spodem; druga spodnica stawala sie trzecia. Ta, co jeszcze wczoraj byla trzecia, dzisiaj przylegala do skory. Tamta, wczoraj jej najblizsza, dzisiaj ukazywala dokladnie swoj wzor, mianowicie zaden: spodnice mojej babki Anny Bronskiej, jedna w druga, przekladaly ponad wszystko ten sam ziemniaczanobury walor. Musialo jej byc dobrze w tym kolorze. Poza tym kolorytem spodnice mojej babki cechowala ekstrawagancka rozrzutnosc w szafowaniu materialem. Zaokraglaly sie bufiasto, wzdymaly sie, gdy nadciagal wiatr, wiotczaly, gdy ustawal, trzepotaly, gdy przemykal obok, i cala czworka powiewaly przed babka, gdy dmuchal jej w plecy. Siadajac zbierala spodnice wokol siebie. Oprocz czterech wzdymajacych sie ciagle, zwisajacych, ukladajacych sie w faldy lub sztywno i pusto przy jej lozku spodnic babka miala jeszcze piata spodnice. Nie roznila sie ona niczym od czterech pozostalych ziemniaczanoburych sztuk. Zreszta owa piata spodnica nie byla zawsze ta sama piata spodnica. Podobnie jak jej siostry podlegala prawom wymiany, nalezala do czterech noszonych spodnic i jak one, gdy przyszedl jej czas, musiala co piaty piatek trafic do balii, w sobote na sznur do bielizny pod oknem kuchni, a po wyschnieciu na deske do prasowania. Kiedy po takiej sobocie wypelnionej sprzataniem, pieczeniem, praniem i prasowaniem, po wydojeniu i nakarmieniu krowy moja babka wchodzila cala do cebra, cos niecos pozostawiala w mydlinach, potem znow wynurzala sie z wody, aby w reczniku w duze kwiaty usiasc na brzegu lozka, na podlodze lezaly przed nia rozlozone cztery noszone spodnice i jedna swiezo wyprana. Palcem wskazujacym prawej dloni podtrzymywala dolna powieke prawego oka, nie korzystala z niczyich rad, nawet brata, Wincentego, nie pytala o zdanie, i dlatego decydowala sie szybko. Stawala boso i palcami u nogi odsuwala te spodnice, ktorej ziemniaczana burosc utracila najwiecej blasku. Czystej sztuce przypadalo wowczas zwolnione miejsce. Nazajutrz, w niedzielny ranek, idac do kosciola w Rebiechowie poswiecala odswiezona kolejnosc spodnic Jezusowi, w ktorego mocno wierzyla. Gdzie moja babka nosila wyprana spodnice? Byla kobieta nie tylko czysta, lecz rowniez troche prozna, najlepsza sztuke nosila na widoku i - jesli dopisywala pogoda - w sloncu. Teraz jednak, gdy siedziala przy ognisku z ziemniaczanej naci, bylo poniedzialkowe popoludnie. Niedzielna spodnica w poniedzialki przesuwala sie blizej ciala, o jedno miejsce, a tymczasem ta, co w niedziele grzala sie cieplem jej skory, w poniedzialki bardzo poniedzialkowo splywala smetnie z bioder. Babka pogwizdywala nie myslac o jakiejs melodii i leszczynowym kijem wygrzebala z popiolu pierwszego upieczonego ziemniaka. Odsunela bulwe dosc daleko od tlacej sie sterty zielska, zeby wiatr ja wysmagal i ostudzil. Ostro zakonczona galezia przebila potem nadweglona i skorupiasto popekana brylke, uniosla ja do ust, ktore juz nie pogwizdywaly, ale spomiedzy suchych, spekanych od wiatru warg zdmuchiwaly popiol i ziemie z lupiny. Dmuchajac babka zamknela oczy. Gdy uznala, ze juz dosc sie nadmuchala, otworzyla je, najpierw jedno, potem drugie, wbila w ziemniaka rzadko rozstawione, poza tym jednak nienaganne siekacze, przestala natychmiast gryzc, trzymala w otwartych ustach maczasta i parujaca polowke zbyt jeszcze goracego ziemniaka i znad rozszerzonych nozdrzy, wdychajacych dym i pazdziernikowe powietrze, spogladala zaciekawionym wzrokiem na pola az po niedaleki horyzont, podzielony slupami telegraficznymi na rowne odcinki, z gornym kawalkiem, zaledwie jedna trzecia, komina cegielni. Cos tam poruszalo sie miedzy slupami telegraficznymi. Babka zamknela usta, zacisnela wargi, zmruzyla oczy i mella ziemniaka w zebach. Cos tam poruszalo sie miedzy slupami. Cos tam skakalo. Trzej mezczyzni skakali miedzy slupami, trzej dopadli komina cegielni, potem obiegli dokola i jeden zawrocil, rozpedzil sie od nowa, zdawal sie nieduzy i krepy, pomknal przez cegielnie, dwaj inni, szczuplejsi i wyzsi, tuz za nim, przez cegielnie, za chwile znow miedzy slupy, tamten jednak, nieduzy i krepy, skrecil raptownie, bardziej mu sie spieszylo niz szczuplym i wysokim pozostalym skoczkom, ktorzy znow musieli biec do komina, bo tamten juz tam byl, gdy oni, oddaleni o dwie piedzi, dopiero sie rozpedzali, i nagle znikneli, stracili ochote, tak to wygladalo, a i ow nieduzy wpol skoku z komina skryl sie za horyzontem. Zatrzymali sie tam i zrobili przerwe albo zmienili stroje, albo wzieli sie do strychowania cegiel i dostali za to troche grosza. Gdy babka korzystajac z przerwy chciala nadziac na kij drugiego ziemniaka, chybila. A tamten, co zdawal sie nieduzy i krepy, w tym samym stroju wdrapal sie na horyzont, jakby to byl plot z desek, jakby obu goniacych zostawil za plotem, wsrod cegiel albo na szosie do Bretowa, a mimo to spieszyl sie, chcial byc szybszy od slupow telegraficznych, sadzil dlugimi, powolnymi susami przez pole, bloto tryskalo mu spod podeszew, wyskakiwal z blota, ale im dalej skakal, tym glebiej brnal w glinie. A niekiedy przyklejal sie jakby do podloza, potem znow tak dlugo zastygal bez ruchu w powietrzu, ze mial dosc czasu, nieduzy, lecz krepy, by w skoku otrzec sobie czolo, zanim znow dosiegal noga owego swiezo zoranego pola, ktore wzdluz pieciu morgow kartofliska ciagnelo sie bruzdami w strone wawozu. I dobiegl juz do wawozu, nieduzy, lecz krepy, zniknal niemal w wawozie, gdy na horyzont wdrapali sie i dwaj pozostali, wysocy i szczupli, ktorzy tymczasem zwiedzili pewnie cegielnie, brneli w glinie, wysocy i szczupli, ale nie chudzi, i babka znow nie mogla nadziac ziemniaka na galaz; bo czegos takiego nie widuje sie co dzien, zeby trzej dorosli, choc roznego wzrostu, skakali wokol slupow telegraficznych, o maly wlos nie odlamali komina cegielni, a potem, w pewnym odstepie, najpierw nieduzy i krepy, potem szczupli i wysocy, ale wszyscy trzej jednakowo mozolnie, uparcie i z coraz grubsza warstwa gliny pod podeszwami skakali odswiezeni przez pole, zorane dwa dni temu przez Wincentego, i znikali w wawozie. Teraz znikneli wszyscy trzej i babka mogla wreszcie nadziac na kij prawie juz calkiem wystyglego ziemniaka. Pospiesznie zdmuchnela ziemie i popiol z lupiny, wlozyla zaraz calego do ust, pomyslala, jesli w ogole cos pomyslala: "Ci to pewnie beda z cegielni", i jeszcze przezuwala koliscie, gdy z wawozu wyskoczyl jeden, rozejrzal sie dziko znad czarnego wasa, dwoma susami dopadl ogniska, stanal przy ogniu, przed i za ogniem jednoczesnie, tu klal, tam trzasl sie ze strachu, nie wiedzial, co ze soba zrobic, nie mogl zawrocic, bo z tylu nadbiegali wawozem szczupli i wysocy, wiec rzucil sie na kolana, oczy wyszly mu nieomal z orbit, pot wystapil na czolo. I sapiac, z drzacym wasem, pozwolil sobie podczolgac sie blizej, podczolgac sie az do stop; bardzo blisko podczolgal sie do babki, patrzyl na moja babke jak nieduze i krepe zwierze, az musiala westchnac, nie mogla dluzej zuc ziemniaka, opuscila stopy, nie myslala juz o cegielni, o ceglach, wypalaczach i strycharzach, lecz uniosla spodnice, nie, uniosla cztery spodnice na raz i dostatecznie wysoko, aby ten, co nie byl z cegielni, nieduzy, lecz krepy, zmiescil sie caly pod nimi i skryl sie ze swoim wasem, i juz nie wygladal jak zwierze, i nie byl ani z Rebiechowa, ani z Firogi, byl pod spodnica ze swoim strachem, i juz nie rzucal sie na kolana, nie byl ani krepy, ani nieduzy, a mimo to znalazl swoje miejsce, zapomnial o sapaniu, drzeniu i dloni na kolanie: bylo cicho jak w dzien pierwszy albo ostatni, wiatr szemral leciutko w tlacym sie zielsku, slupy telegraficzne odliczaly w szeregu bez slowa, komin cegielni zachowal dawna sylwetke, a ona, moja babka, roztropnie wygladzila wierzchnia spodnice na drugiej, ledwie go czula pod czwarta spodnica, trzecia zas nie miala jeszcze pojecia o tym, co dla skory babki bylo nowe i zaskakujace. A poniewaz bylo zaskakujace, lecz z wierzchu niedostrzegalne, a druga i trzecia spodnica jeszcze sie w tym wszystkim nie polapaly, babka wygrzebala z popiolu dwa, trzy ziemniaki, z kosza po prawej rece wyjela cztery surowe, wsunela te bulwy, jedna po drugiej, w goracy popiol, przykryla suto popiolem i przegarnela ogien, zeby odzyl gesty dym - coz miala zrobic innego? Ledwie uspokoily sie spodnice mojej babki, ledwie zawiesisty dym ogniska z naci ziemniaczanej, ktory po gwaltownym rzuceniu sie na kolana tego nieduzego, lecz krepego, po zmianie miejsca i po przegarnieciu ognia zagubil kierunek, znow pelzajac zolto po polach zwrocil sie z wiatrem na poludniowy zachod, a juz z wawozu wypadli dwaj wysocy i szczupli, co gonili za nieduzym, lecz krepym, przebywajacym teraz pod spodnicami mezczyzna, i okazalo sie, ze obaj ubrani byli z racji sluzby w mundury polowej zandarmerii. Przemkneli obok babki, nieomal jej nie spostrzegajac. Czyz jeden nawet nie przeskoczyl ogniska? Naraz jednak cos ich tknelo, zatrzymali sie, zawrocili, pomaszerowali, staneli w mundurach i wojskowych butach w gestym dymie, pokaslujac i pociagajac dym za soba otrzasali mundury z dymu, wciaz jeszcze pokaslujac zagadneli moja babke, spytali, czy nie widziala Koljaiczka, bo musiala go widziec, skoro siedzi tu przy wawozie, a on, Koljaiczek, wlasnie wawozem uciekal. Babka nie widziala zadnego Koljaiczka, bo zadnego Koljaiczka nie znala. Czy to ktos z cegielni, zapytala, bo ona zna tylko tych z cegielni. Mundurowi opisali jednak Koljaiczka jako kogos, kto z cegielnia nie manie wspolnego, kto jest raczej nieduzy, krepy. Babka przypomniala sobie, ze widziala, jak ktos taki biegl, parujacym ziemniakiem na czubku ostro zakonczonej galezi wskazala, oznaczajac cel, w strone Bysewa, ktore podlug ziemniaka musialo lezec miedzy szostym a siodmym slupem telegraficznym, liczac w prawo od komina cegielni. Czy jednak ow biegacz to byl Koljaiczek, tego babka nie wiedziala, a swoja niewiedze usprawiedliwiala ogniskiem, ktore tlilo sie przed podeszwami jej trzewikow; ma z nim mase kramu, ogien nie chce sie palic, wiec ona nie moze zajmowac sie innymi ludzmi, ktorzy przebiegaja tedy albo stoja w dymie, w ogole nic ja nie obchodza ludzie, ktorych nie zna, wie tylko, jacy sa w Bysewie, Rebiechowie, Firodze i w cegielni - ci jej w zupelnosci wystarcza. Powiedziawszy to babka westchnela lekko, ale wystarczajaco wyraznie, by mundurowi zainteresowali sie, czemu wzdycha. Kiwnela glowa w strone ogniska, co mialo oznaczac, ze westchnela z powodu kiepskiego ognia, a troche i z powodu roznych ludzi, co kreca sie w dymie, potem rzadko rozstawionymi siekaczami odgryzla pol ziemniaka, zajela sie wylacznie przezuwaniem i zwrocila oczy w lewo, ku gorze. Ci w zandarmskich mundurach nie mogli z nieobecnego spojrzenia mojej babki zaczerpnac otuchy, nie wiedzieli, czy maja za slupami telegraficznymi szukac Bysewa, i dlatego na razie kluli bagnetami pobliskie, jeszcze nie podpalone sterty zielska. Ulegajac naglemu podszeptowi wywrocili jednoczesnie obydwa prawie pelne kosze, ktore babka miala kolo siebie, i dlugo nie mogli zrozumiec, czemu z plecionki potoczyly sie im pod nogi tylko ziemniaki, a nie Koljaiczek. Nieufnie okrazali kopiec ziemniakow, jakby Koljaiczek w tak krotkim czasie zdazyl sie zakopcowac, kluli tez miarowo i czekali daremnie na krzyk uklutego. Ich podejrzenie zwracalo sie ku kazdej zmarnialej kepie zarosli, kazdej mysiej dziurze, kazdemu kretowisku i raz po raz ku mojej babce, ktora siedziala jak wrosnieta, wydawala westchnienia, kryla zrenice pod powiekami, ukazujac jednak bialka, wymieniala kaszubskie imiona wszystkich swietych - co wobec marnie plonacego ogienka i dwoch wywroconych koszy z ziemniakami brzmialo przesadnie smutno i glosno. Mundurowi pozostali dobre pol godziny. Czasem odchodzili daleko, to znow stawali przy ognisku, przeprowadzali namiar komina cegielni, chcieli tez zajac Bysewo, odkladali natarcie i trzymali nad ogniem sinoczerwone dlonie, az babka nie przerywajac westchnien podsunela kazdemu z nich popekanego ziemniaka na kiju. Ale nagle, przezuwajac w najlepsze, mundurowi przypomnieli sobie o swoich mundurach, wyskoczyli w pole na odleglosc rzutu kamieniem, pobiegli wzdluz janowca nad wawozem i wyploszyli zajaca, ktory jednak nie nazywal sie Koljaiczek. Przy ogniu znowu znalezli maczaste, pachnace goracem bulwy i postanowili ugodowo, a i troche znuzeni, pozbierac surowe ziemniaki do owych koszy, ktore przedtem obowiazek kazal im wywrocic. Dopiero gdy wieczor wycisnal z pazdziernikowego nieba drobny, ukosny deszcz i atramentowy zmrok, zaatakowali jeszcze pospiesznie i niechetnie daleki ciemniejacy kamien polny, a potem, kiedy sie juz z nim zalatwili, dali wreszcie za wygrana. Jeszcze chwila na rozprostowanie nog i trzymanie dloni, jak w blogoslawiacym gescie, nad zamoklym, smuzacym sie szeroka i dluga wstega ogniskiem, jeszcze raz kaszel w zielonym dymie, zalzawione oczy w zoltym dymie, potem pokaslujacy, zalzawiony marsz na Bysewo. Jesli Koljaiczka nie ma tutaj, musi byc w Bysewie. Zandarmi polowi znaja zawsze tylko dwie mozliwosci. Dym zamierajacego z wolna ogniska otulil babke niczym piata spodnica, tak obszerna, ze i ona w swoich czterech spodnicach, z westchnieniami i imionami swietych znalazla, sie, podobnie jak Koljaiczek, pod spodnica. Dopiero gdy mundurowi byli juz tylko kolyszacymi sie miedzy slupami telegraficznymi punkcikami, ktore pomalu roztapialy sie w wieczorze, babka podniosla sie z takim trudem, jakby wrosla w ziemie i teraz, ciagnac za soba wlokna i bryly gleby, przerywala ledwie rozpoczete zapuszczanie korzeni. Koljaiczkowi zrobilo sie zimno, kiedy nagle, nieduzy i krepy, znalazl sie bez oslony na deszczu. Szybko zapial sobie spodnie, ktore strach i ogromna potrzeba schronienia sie kazaly mu rozpiac pod spodnicami. Manipulowal zwawo przy guzikach, obawiajac sie, zeby mu pala nie przemarzla, bo w powietrzu pelno bylo jesiennych niebezpieczenstw przeziebienia. To moja babka znalazla jeszcze w popiele cztery gorace ziemniaki. Trzy dala Koljaiczkowi, jeden sama wziela i zanim ugryzla, spytala jeszcze, czy on jest z cegielni, chociaz musiala wiedziec, ze Koljaiczek przybyl nie wiadomo skad, w kazdym razie nie z cegielni. Nic tez potem nie rzekla na jego odpowiedz, obarczyla go lzejszym koszem, sama ugiela sie pod ciezszym, miala jeszcze wolna reke, by wziac grabie i motyke, z koszem, ziemniakami, grabiami i motyka pozeglowala w swoich czterech spodnicach w strone Bysewo-Wybudowania. Nie bylo to wlasciwie Bysewo. Lezalo ono bardziej w strone Rebiechowa. Zostawili wiec cegielnie po lewej, szli na czarny las, w ktorym lezala Zlota Karczma, a za nia Bretowo. Ale pod lasem w kotlinie lezalo Bysewo-Wybudowanie. Tam za moja babka podazyl nieduzy i krepy Jozef Koljaiczek, ktory nie mogl juz rozstac sie ze spodnicami. Pod tratwa To nie takie proste - lezac tutaj, na wy sterylizowanym metalowym lozku zakladu dla nerwowo chorych, w polu widzenia oszklonego judasza uzbrojonego w oko Bruna, odtworzyc kleby dymu kaszubskich ognisk i ukosne smugi pazdziernikowego deszczu. Gdybym nie mial bebenka, ktory przy zrecznym i cierpliwym uzyciu przywodzi na pamiec wszystkie malo wazne szczegoly potrzebne do przelania na papier rzeczy najwazniejszej, i gdybym nie mial pozwolenia zakladu na to, by moja blacha przemawiala po trzy-cztery godziny dziennie, bylbym biedakiem, ktory nie moze wykazac sie posiadaniem dziadkow.W kazdym razie moj bebenek powiedzial: W owo pazdziernikowe popoludnie osiemset dziewiecdziesiatego dziewiatego roku, gdy w Afryce Poludniowej Wuj Kruger szczotkowal swoje krzaczaste antyangielskie brwi, miedzy Tczewem a Kartuzami, w poblizu cegielni Bysewo, pod czterema jednolitymi w kolorze spodnicami, posrod dymu, strachu, westchnien, w zacinajacym deszczu i przesadnie smutnym strumieniu imion swietych, posrod malo inteligentnych pytan i przeslonietych dymem spojrzen dwoch zandarmow polowych, nieduzy, lecz krepy Jozef Koljaiczek splodzil moja matke, Agnieszke. Anna Bronska, moja babka, jeszcze pod oslona tej samej nocy zmienila nazwisko: z pomoca hojnie szafujacego sakramentami kaplana stala sie Anna Koljaiczkowa i podazyla za Jozefem, nie do Egiptu wprawdzie, lecz do stolicy prowincji nad Motlawa, gdzie Jozef znalazl prace jako flisak i chwilowy spokoj przed zandarmeria. Jedynie zeby podsycic troche ciekawosc, nie wymieniam jeszcze nazwy owego grodu u ujscia Motlawy, chociaz jako miasto rodzinne mojej matki juz teraz zaslugiwalby na wzmianke. W koncu lipca dziewiecsetnego roku - zapadla wlasnie decyzja podwojenia cesarskiego programu rozbudowy floty wojennej - mama przyszla na swiat pod znakiem Lwa. Pewnosc siebie i egzaltacja, wielkodusznosc i proznosc. Dom pierwszy, zwany rowniez domus vitae, pod znakiem ascendenta: latwo ulegajacy wplywom Ryb. Konstelacja Slonca w opozycji do Neptuna, dom siodmy albo domus matrimonii uxoris, miala przyniesc powiklania. Wenus w opozycji do Saturna, ktory, jak wiadomo, sprowadza chorobe watroby i sledziony; ktorego nazywa sie przykra planeta; ktory panuje w Koziorozcu i w Lwie swieci swoja zaglade; ktoremu Neptun ofiaruje wegorza i otrzymuje w zamian kreta; ktory lubi wilcze jagody, cebule i buraki pastewne; ktory pluje lawa i psuje wino; zamieszkiwal on razem z Wenus dom osmy, smiertelny, i nasuwal mysl o nieszczesliwym wypadku, podczas gdy poczecie na kartoflisku zapowiadalo nader ryzykowne szczescie pod opieka Merkurego w domu krewnych. Tutaj musze przypomniec o protestach mojej mamy, ktora stale zaprzeczala temu, jakoby splodzono ja na kartoflisku. Co prawda ojciec - tyle przyznawala - juz tam probowal dopiac swego, jednakze zarowno jego polozenie, jak i pozycja Anny Bronskiej nie zostaly wybrane dosc szczesliwie, aby stworzyc Koljaiczkowi warunki do zaplodnienia. -Musialo to sie stac noca podczas ucieczki albo na furze wujka Wincentego, a moze dopiero na Przerobce, kiedysmy u flisakow znalezli schronienie. - Tymi slowami moja mama ustalala zwykle poczatek swojej egzystencji, a babka, ktora musiala wiedziec, jak tam wlasciwie bylo, przytakiwala cierpliwie i oswiadczala wszystkim: - Pewnie, dzieciatko, na furze to bylo albo i na Przerobce dopiero, ale nie w polu: boc tam wialo i deszcz mzyl jak diabli. Wincenty byl to brat mojej babki. Po wczesnej smierci zony udal sie w pielgrzymke do Czestochowy i od Matki Boskiej Czestochowskiej otrzymal wskazowke, ze ma w niej widziec przyszla krolowa Polski. Odtad szperal juz tylko w dziwnych ksiegach, w kazdym zdaniu znajdujac potwierdzenie praw Bozej Rodzicielki do polskiego tronu, a obejscie i pare zagonow zostawil na glowie siostry. Jan, jego syn, wowczas czteroletni, chorowite, zawsze skore do placzu dziecko, pasal gesi, zbieral kolorowe obrazki i, zgubnie wczesnie, znaczki pocztowe. Do tej zagrody, poswieconej niebieskiej krolowej Polski, babka przytaskala kosze z ziemniakami i Koljaiczka, azeby Wincenty dowiedzial sie, co zaszlo, pobiegl do Rebiechowa i wywolal ksiedza, ktory mial przybyc z sakramentami i zaslubic Anne Jozefowi. Ledwie zaspany proboszcz udzielil przerywanego ziewaniem blogoslawienstwa i zaopatrzony w duzy polec sloniny pokazal kaplanskie plecy, Wincenty zaprzagl konia do furmanki, wpakowal mloda pare na ryl wozu, ulozyl na slomie i pustych workach, na kozle przy sobie posadzil drzacego, pochlipujacego Jana i dal koniowi do zrozumienia, zeby szedl prosto przed siebie i ostro w noc: nowozencom bylo spieszno. Ciemna jeszcze, lecz juz ustepujaca noca woz dotarl do portu drzewnego w stolicy prowincji. Zaprzyjaznieni ludzie, ktorzy podobnie jak Koljaiczek zajmowali sie flisactwem, przyjeli pare uciekinierow. Wincenty mogl zawrocic, pognac konika z powrotem na Bysewo; trzeba bylo nakarmic krowe, koze, maciore z prosietami, osiem gesi i psa podworzowego, trzeba bylo polozyc malego Jana do lozka, bo lekko goraczkowal. Jozek Koljaiczek ukrywal sie trzy tygodnie, przyzwyczail swoje wlosy do nowej fryzury z przedzialkiem, zgolil was, wystaral sie o nieskazitelne papiery i podjal prace jako flisak Jozef Wranka. Dlaczego jednak Koljaiczek odwiedzajac handlarzy drzewem i tartaki musial miec w kieszeni papiery flisaka Wranki, ktory podczas bojki zostal zepchniety z tratwy i utonal bez wiedzy wladz w Bugu powyzej Modlina? Dlatego, ze porzuciwszy na jakis czas flisactwo pracowal w tartaku pod Swieciem i tam poklocil sie z majstrem o plot, prowokacyjnie wymalowany Koljaiczkowa reka na bialo-czerwono, zapewne po to, aby podtrzymac slusznosc przyslowia, ktore powiada, ze od plotu blisko do klopotu, majster wyrwal z plotu dwie laty, biala i czerwona, i na kaszubskich plecach Koljaiczka rozbil te polskie laty na tyle bialo-czerwonych drzazg, ze poszkodowany mial wystarczajacy powod, aby najblizszej, dodajmy: gwiazdzistej nocy puscic czerwonego kura w nowo zbudowanym, pobielonym wapnem tartaku w holdzie podzielonej co prawda, ale wlasnie dlatego zjednoczonej Polsce. Koljaiczek byl wiec podpalaczem, wielokrotnym podpalaczem, bo od tego czasu w calych Prusach Zachodnich tartaki i sklady drzewa dostarczaly hubki dla rozblyskujacych dwubarwnie narodowych uczuc. Jak zawsze, gdy chodzi o przyszlosc Polski, tak i w tych pozarach miala swoj udzial Najswietsza Maria Panna, i byli podobno naoczni swiadkowie - moze dzis jeszcze ktos z nich zyje - ktorzy utrzymywali, ze na walacych sie dachach wielu tartakow widzieli Matke Boska w polskiej koronie. Tlum, jaki zwykle gromadzi sie przy wielkiej pozodze, intonowal jakoby Bogurodzice - wolno nam sadzic, ze podpalenia, ktorych sprawca byl Koljaiczek, mialy uroczysta oprawe: padaly przysiegi i zaklecia. Podczas gdy tak obciazony podpalacz Koljaiczek poszukiwany byl przez wladze, nieskazitelny, samotny jak palec, niewinny i ograniczony flisak Jozef Wranka, ktorego nikt nie szukal i malo kto znal, dzielil swoja prymke na dzienne porcje, az pochlonela go rzeka Bug, a trzy porcje prymki pozostaly w kurtce z dokumentami. Poniewaz topielec Wranka sam juz nie mogl sie zglosic, a nikt nie zadawal klopotliwych pytan na temat jego osoby, Koljaiczek, ktory byl podobnej postury i mial taka sama okragla glowe jak nieboszczyk, wsliznal sie najpierw w jego kurtke, potem w jego potwierdzona urzedowymi papierami, dotychczas nie karana skore, odzwyczail sie od fajki, przeszedl na prymke, przejal nawet od Wranki rzecz najbardziej osobista, wade wymowy, i przez nastepne lata byl porzadnym, oszczednym, lekko jakajacym sie flisakiem, ktory splawial cale lasy w dol Niemna, Biebrzy, Bugu i Wisly. Trzeba tez powiedziec, ze w huzarach przybocznych nastepcy tronu pod Mackensenem zostal starszym huzarem Wranka, bo Wranka jeszcze nie sluzyl, Koljaiczek zas, ktory byl cztery lata starszy od topielca, w torunskiej artylerii pozostawil po sobie zle swiadectwo. Najbardziej niebezpieczni rabusie, zabojcy i podpalacze jeszcze rabujac, zabijajac i podpalajac czekaja przewaznie na sposobnosc, by jac sie solidniejszego zajecia. Niektorym w wyniku poszukiwan lub z przypadku nadarza sie szansa: Koljaiczek byl jako Wranka dobrym i tak dalece uleczonym z ognistego nalogu mezem, ze na sam widok zapalki zaczynal sie trzasc. Pudelka zapalek, ktore bez opieki i zadowolone z siebie lezaly na kuchennym stole, przed nim, co moglby wynalezc zapalki, nigdy nie byly bezpieczne. Wyrzucal pokuse za okno. Moja babka miala sporo klopotu, zeby w pore podac na stol goracy obiad. Czesto rodzina siedziala w ciemnosci, bo nie bylo czym zaswiecic naftowej lampy. Jednakze Wranka nie byl tyranem. W niedziele szedl ze swoja Anna do kosciola na Dolnym Miescie i pozwalal jej, prawnie mu poslubionej, wkladac, jak na kartoflisku, cztery spodnice, jedna na druga. W zimie, kiedy rzeki byly skute lodem i flisacy cienko przedli, siedzial spokojnie na Przerobce, gdzie mieszkali tylko flisacy, sztauerzy i robotnicy ze stoczni, i dogladal malej Agnieszki, ktora widac wdala sie w ojca, bo jesli nie wpelzala pod lozko, to chowala sie w szafie z ubraniem, gdy zas ktos przychodzil, siadala pod stolem ze swoimi szmacianymi lalkami. Malej Agnieszce chodzilo wiec o to, zeby sie skryc i w ukryciu znalezc podobne bezpieczenstwo, choc odmienna przyjemnosc od tej, jaka Jozef znalazl pod spodnicami Anny. Podpalacz Koljaiczek tyle razy sparzyl sie w zyciu, ze potrafil zrozumiec odczuwana przez corke potrzebe oslony. Totez gdy na balkonowym wystepie poltora-izbowego mieszkania trzeba bylo zbudowac klatke dla krolikow, zrobil przy okazji pomyslane na jej miare ogrodzenie. W takim kojcu moja mama siedziala jako dziecko, bawila sie lalkami i rosla. Pozniej, kiedy juz chodzila do szkoly, zarzucila podobno lalki i bawiac sie szklanymi kulami i kolorowymi piorami okazywala pierwsze upodobanie do kruchego piekna. Poniewaz nie moge doczekac sie chwili, gdy wolno mi bedzie przejsc do poczatkow wlasnej egzystencji, mam chyba prawo pozostawic Wrankow, ktorych rodzinna tratwa plynela spokojnie, swojemu losowi az po rok dziewiecset trzynasty, kiedy u Schichaua splynal na wode "Columbus": wtedy bowiem policja, ktora niczego nie zapomina, wpadla na trop falszywego Wranki. Zaczelo sie od tego, ze Koljaiczek, jak co roku u schylku lata, tak i w sierpniu dziewiecset trzynastego mial splawiac wielka tratwe z Kijowa, Prypecia, przez Kanal, Bugiem do Modlina, a stamtad w dol Wisly. Holownikiem "Radunia", ktory plywal w sluzbie ich tartaku, wyruszyli z Gorek Zachodnich, bylo ich razem dwunastu flisakow, poplyneli Martwa Wisla pod prad do Przegaliny, potem w gore Wisly, mijajac Kiezmark, Leszkowy, Czatkowy, Tczew i Pieklo, a wieczorem przycumowali w Toruniu. Tam wszedl na poklad nowy majster, ktory mial dopilnowac zakupu drzewa w Kijowie. Kiedy o czwartej rano "Radunia" ruszyla w dalsza droge, rozeszla sie wiesc, ze jest na pokladzie. Koljaiczek zobaczyl go pierwszy raz przy sniadaniu na baku. Siedzieli naprzeciw siebie jedzac i popijajac zbozowa kawe. Koljaiczek od razu go poznal. Barczysty, lysy juz mezczyzna kazal przyniesc wodke i nalac do pustych filizanek. W trakcie jedzenia, gdy na koncu baku jeszcze nalewano, przedstawil sie: - Zebyscie wiedzieli: jestem nowym majstrem, nazywam sie Duckerhoff, u mnie panuje porzadek! Flisacy po kolei, jak siedzieli, podawali na wezwanie swoje nazwiska i wychylali filizanki, az im grdyka chodzila. Koljaiczek najpierw wychylil, powiedzial potem "Wranka" i patrzyl twardo na Duckerhoffa. Ten kiwnal glowa, jak przedtem kiwal, i powtorzyl slowko "Wranka" jak powtarzal nazwiska innych flisakow. Jednak Koljaiczkowi wydalo sie, ze Duckerhoff nazwisko topielca podkreslil specjalnie, moze nawet nie z naciskiem, ale jakby z namyslem. "Radunia" z pomoca zmieniajacych sie pilotow wymijala zrecznie mielizny i kolyszac sie ciezko, pokonywala gliniasty, zmetnialy nurt, ktory znal tylko jeden kierunek. Z lewej i prawej ciagnal sie za groblami wciaz ten sam, jesli nie plaski, to pagorkowaty, juz pozniwny krajobraz. Chaszcze, parowy, kotlina porosla janowcem, przestrzen pomiedzy pojedynczymi zabudowaniami - wszystko jakby stworzone dla kawaleryjskich szarz, dla cwiczebnych manewrow dywizji ulanow, dla pedzacych przez chaszcze huzarow, dla marzen mlodych rotmistrzow, dla bitwy, ktora juz sie odbyla, ktora stale powraca, dla malowidla: Tatarzy przy ziemi, dragoni na stajacych deba koniach, rycerze mieczowi spadaja z siodel, wielki mistrz w zakrwawionym plaszczu zakonnym, kirys ma wszystkie sprzaczki procz jednej, ktora odrabuje ksiaze mazowiecki, i konie, w zadnym cyrku nie ma takich siwkow, nerwowe, przystrojone mnostwem chwostow, sciegna odrobione niezwykle dokladnie, i nozdrza, rozdete, karminowe, buchajace z nich chmurki przeszywane ostrzem kopii przybranych proporczykami, pochylonych i dzielacych niebo, zorze wieczorna, i szable, a tam, w tle - bo kazde malowidlo ma tlo - wioska przyklejona mocno do horyzontu spokojnie kurzy dymem miedzy kopytami karych, pochylone chaty, omszale, kryte sloma; a w chatach, niby w konserwie, piekni czolgisci marzacy o nadchodzacym dniu, kiedy i oni wedra sie na pierwszy plan, na rownine za wislanymi groblami, niczym zwinne zrebaki miedzy ciezka kawaleria. Kolo Wloclawka Duckerhoff dotknal lekko marynarki Koljaiczka. -Sluchajcie, Wranka, czy przed ilus tam laty nie pracowaliscie w tartaku pod Swieciem? Wiecie, tartak sie potem spalil. Koljaiczek wytrwale, jakby pokonujac jakis opor, potrzasal glowa, udalo mu sie przy tym zgromadzic tyle smutku i znuzenia w oczach, ze Duckerhoff pod tym spojrzeniem poniechal dalszych pytan. Gdy pod Modlinem, gdzie Bug wpada do Wisly i gdzie skrecila "Radunia", Koljaiczek, jak wszyscy flisacy, przechylony przez reling splunal trzy razy, obok stanal Duckerhoff z cygarem i poprosil o ogien. Na to slowko, jak i na drugie: "zapalki", ciarki przeszly Koljaiczka. -Czlowieku, czemu sie czerwienicie, kiedy prosze o ogien? Nie jestescie przeciez dziewczyna! Mieli juz Modlin za soba, gdy Koljaiczek pozbyl sie wreszcie owego rumienca, ktory nie byl rumiencem wstydu, lecz zapoznionym odblaskiem podpalonych przez niego tartakow. Miedzy Modlinem a Kijowem, a wiec w gore Bugu, przez Kanal, ktory laczy Bug i Prypec, az "Radunia" podazajac Prypecia znalazla Dniepr, nie zdarzylo sie nic, co mozna by przytoczyc jako wymiane slow miedzy Koljaiczkiem-Wranka a Duckerhoffem. Na holowniku miedzy flisakami, miedzy palaczami a flisakami, miedzy sternikiem, palaczami i kapitanem, miedzy kapitanem a zmieniajacymi sie stale pilotami, jak to bywa podobno, a moze i naprawde, miedzy mezczyznami, oczywiscie musialo zdarzyc sie niejedno. Moglbym sobie wyobrazic zatargi miedzy kaszubskimi flisakami a urodzonym w Szczecinie sternikiem, moze poryw buntu: zbiorka na baku, ciagniecie losow, rzucanie hasel, ostrzenie nozy. Dajmy temu spokoj. Nie doszlo ani do politycznych starc, niemiecko-polskich rozpraw nozowych, ani do srodowiskowej sensacji w postaci poteznego, zrodzonego z krzywdy spolecznej buntu. Pracowicie pozerajac wegiel "Radunia" pokonywala swoja trase, raz - bylo to, zdaje sie, tuz za Plockiem - wpadla na mielizne, ale wydostala sie o wlasnych silach. Krotka, ostra wymiana slow miedzy kapitanem Barbuschem z Nowego Portu a ukrainskim pilotem, to bylo wszystko i w dzienniku pokladowym nie znalazloby sie niczego wiecej. Gdybym musial i chcial prowadzic dziennik pokladowy mysli Koljaiczka albo nawet pamietnik Duckerhoffowego, majstrowego zycia wewnetrznego, mialbym o czym pisac: pod dostatkiem byloby wahan i przygod, podejrzen i potwierdzen, nieufnosci i niemal rownoczesnego, pospiesznego jej uspokajania. Obaj mieli stracha. Duckerhoff bal sie bardziej niz Koljaiczek; znajdowali sie przeciez w Rosji. Duckerhoff moglby, jak niegdys biedny Wranka, wypasc za burte, moglby - a jestesmy juz teraz w Kijowie - w skladnicach drzewa, ktore sa tak rozlegle i pelne zakamarkow, ze latwo zgubic swojego aniola stroza w takim drzewnym labiryncie, moglby wiec wpasc pod sterte obluzowanych nagle, nie dajacych sie juz niczym zatrzymac dluzyc - ale moglby tez zostac ocalony. Ocalony przez niejakiego Koljaiczka, ktory najpierw wylowilby majstra z Prypeci czy Bugu, a potem w pozbawionej aniolow strozow skladnicy drzewa w Kijowie w ostatniej chwili chwycil Duckerhoffa i wyrwal spod lawiny dluzyc. Jakzeby to bylo pieknie, gdybym teraz mial sposobnosc opisac, jak to wyratowany z topieli albo niemal zmiazdzony Duckerhoff jeszcze dyszac ciezko i majac w oczach widmo smierci szepce na ucho rzekomemu Wrance: "Dziekuje wam, Koljaiczek, dziekuje! - A pozniej po niezbednej pauzie: - Jestesmy teraz skwitowani, zapomnijmy o wszystkim!". I z cierpka przyjaznia, usmiechajac sie z zaklopotaniem i niemal przez lzy popatrzyliby sobie po mesku w oczy, wymieniliby niesmialy, lecz twardy uscisk dloni. Znamy te scene z urzekajaco dobrze kreconych filmow, kiedy rezyserom wpadnie na mysl, zeby z dwojki wspaniale grajacych powasnionych braci zrobic pare kamratow, co odtad pojda razem w ogien i wode, wyjda zwyciesko jeszcze z tysiaca przygod. Koljaiczek nie znalazl jednak sposobnosci ani utopienia Duckerhoffa, ani wyrwania go ze szponow toczacej sie dluzycowej smierci. Uwazny i dbaly o dobro firmy, Duckerhoff zakupil w Kijowie drzewo, dopilnowal jeszcze sformowania dziewieciu tratw, wyplacil flisakom w rosyjskiej walucie, jak zwykle, spory zadatek na splyw, po czym wsiadl w pociag i przez Warszawe, Modlin, Ilawe, Malbork i Tczew dojechal do swojej firmy, ktorej tartak znajdowal sie w porcie drzewnym miedzy stoczniami Klawittera i Schichaua. Zanim pozwole flisakom po tygodniach najciezszej pracy doplynac z Kijowa rzekami i Kanalem do Wisly, zastanawiam sie, czy Duckerhoff byl pewien, ze rozpoznal we Wrance podpalacza Koljaiczka. Sadze raczej, ze poki majster plynal jednym i tym samym statkiem z nieszkodliwym, dobrodusznym, mimo ograniczonosci ogolnie lubianym Wranka, mial nadzieje, ze jego towarzysz podrozy nie jest gotowym do kazdej zbrodni Koljaiczkiem. Porzucil te nadzieje dopiero na miekkim siedzeniu przedzialu kolejowego. A gdy pociag osiagnal cel, wtoczyl sie - teraz to wyjawie - na Dworzec Glowny w Gdansku, Duckerhoff powzial Duckerhoffowa decyzje, kazal umiescic walizke w dorozce i odwiezc do domu, a sam poszedl dziarsko, bo bez bagazu, do pobliskiego prezydium policji przy Okopowej, wbiegl po schodach przed glownym wejsciem, po krotkim, bystrym poszukiwaniu odnalazl ow pokoj, ktory byl urzadzony wystarczajaco rzeczowo, aby wydobyc z Duckerhoffa zwiezla, obejmujaca tylko fakty relacje. Nie znaczy to, ze majster zlozyl doniesienie. Prosil jedynie, zeby zbadac sprawe Koljaiczka-Wranki, co mu w policji obiecano. W ciagu nastepnych tygodni, gdy drzewo unoszac trzcinowe szalasy i flisakow splywalo wolno w dol rzeki, w licznych urzedach zapisano mnostwo papieru. Byly tam akta wojskowe Jozefa Koljaiczka, prostego kanoniera z takiego a takiego zachodniopruskiego pulku artylerii polowej. Dwa razy po trzy dni scislego aresztu musial odsiedziec niesforny kanonier za wykrzykiwanie po pijanemu na cale gardlo, po polsku i po niemiecku, anarchistycznych hasel. Byly to plamy na honorze, ktorych w papierach starszego huzara Wranki, sluzacego w drugim pulku huzarow we Wrzeszczu, niepodobna bylo znalezc. Chlubnie odznaczyl sie ow Wranka, na manewrach jako lacznik batalionu wpadl w oko nastepcy tronu, od niego, co zawsze nosil talary w kieszeni, dostal w prezencie ksiazecego talara. O tym talarze milczaly jednak akta starszego huzara Wranki, to raczej moja babka Anna opowiedziala o nim lamentujac glosno, gdy przesluchiwano ja razem z bratem, Wincentym. Nie tylko przy pomocy owego talara zwalczala slowko "podpalacz". Mogla przedstawic dokumenty, ktore kilkakrotnie stwierdzaly, ze Jozef Wranka juz w dziewiecset czwartym wstapil do ochotniczej strazy pozarnej na Dolnym Miescie w Gdansku i podczas zimowych miesiecy, kiedy wszyscy flisacy odpoczywali, zmierzyl sie jako strazak z niejednym duzym i malym pozarem. Istnial rowniez dokument, ktory glosil, ze w czasie wielkiego pozaru w zakladach kolejowych na Przerobce, w dziewiecset dziewiatym, strazak Wranka nie tylko gasil ogien, lecz ponadto uratowal zycie dwom uczniom slusarskim. Podobnie wypowiedzial sie wezwany na swiadka kapitan strazy pozarnej Hecht. Zeznal on do protokolu: "Jakze ma byc podpalaczem ten, ktory gasi! Czy nie mam go jeszcze przed oczyma, jak uwija sie na drabinie, gdy plonal kosciol w Stogach? Feniks, co wynurza sie z popiolow i plomieni, co gasi nie tylko ogien, lecz pozar tego swiata i pragnienie Pana naszego Jezusa Chrystusa! Zaprawde powiadam wam: Kto owego czlowieka w strazackim helmie, ktory ma pierwszenstwo przejazdu, ktorego miluja ubezpieczenia, ktory zawsze, czy to jako symbol, czy to z racji zawodu, nosi w kieszeni szczypte popiolu, kto chce tego wspanialego Feniksa nazwac czerwonym kurem, ten zasluguje, aby mu kamien mlynski uwiazac u szyi..." Chyba juz panstwo zauwazyli, ze kapitan Hecht z ochotniczej strazy pozarnej byl zlotoustym proboszczem, ktory co niedziela wychodzil na ambone w kosciele Sw. Barbary na Dlugich Ogrodach i poki trwaly dochodzenia przeciwko Koljaiczkowi-Wrance, nie omieszkal w podobnych slowach wbijac swoim wiernym do glowy przypowiesci o niebieskim strazaku i piekielnym podpalaczu. Poniewaz jednak funkcjonariusze policji kryminalnej nie chodzili do Sw. Barbary, a i w slowku "Feniks" predzej doszukaliby sie obrazy majestatu niz usprawiedliwienia Wranki, dzialalnosc Wranki w ochotniczej strazy pozarnej stala sie okolicznoscia obciazajaca. Zebrano swiadectwa roznych tartakow, zasiegnieto opinii w rodzinnych gminach: Wranka przyszedl na swiat w Tucholi: Koljaiczek byl z urodzenia torunczykiem. Drobne niescislosci w zeznaniach starszych flisakow i dalekich krewnych. Dlugo dzban nosil wode, coz wiec dziwnego, ze ucho sie urwalo? Gdy przesluchania doszly do tego momentu, wielka tratwa wplynela wlasnie na terytorium Rzeszy i poczynajac od Torunia poddana byla niepostrzezonej kontroli i obserwacji na postojach. Moj dziadek dopiero za Tczewem spostrzegl swoich aniolow strozow. Spodziewal sie ich. Przejsciowa biernosc, graniczaca z melancholia, przeszkodzila mu widac w tym, by pod wsia Leszkowy albo kolo Kiezmarku sprobowac ucieczki, co w tak dobrze znanej okolicy i z pomoca paru zyczliwych mu flisakow byloby jeszcze mozliwe. Od Przegaliny, gdy tratwy pomalu, wpadajac jedna na druga, wplynely w Martwa Wisle, towarzyszyl im niby to niepostrzezenie kuter rybacki, ktory mial na pokladzie o wiele za liczna zaloge. Tuz za Plonia z nadbrzeznych trzcin wyprysnely dwie motorowki policji portowej i pedzac nieustannie to wzdluz, to wszerz rzeki przecinaly coraz bardziej slone, zwiastujace port wody Martwej Wisly. Za mostem na Stogi zaczal sie kordon "niebieskich". Sklady drzewa naprzeciw stoczni Klawittera, drobniejsze warsztaty szkutnicze, coraz szerszy, wdzierajacy sie w Motlawe port drzewny, przystanie roznych tartakow, przystan wlasnej firmy z oczekujacymi flisakow rodzinami i wszedzie "niebiescy", nie bylo ich tylko po tamtej stronie u Schichaua, tam wszystko przystrojone flagami, tam dzialo sie cos innego, tam chyba jakis statek mial splynac na wode, tam zebral sie wielki tlum, ktory denerwowal mewy, tam odbywala sie uroczystosc - uroczystosc na czesc mojego dziadka? Dopiero gdy dziadek zobaczyl port drzewny pelen niebieskich mundurow, gdy motorowki krazyly coraz bardziej zlowieszczo i zalewaly tratwy falami, gdy zrozumial caly ten kosztowny wysilek, ktorego on byl przyczyna, dopiero wtedy zbudzilo sie w nim stare Koljaiczkowe serce podpalacza i wyplul Wranke, wymknal sie czlonkowi ochotniczej strazy pozarnej Wrance, na caly glos i bez zajakniecia wyrzekl sie jakaly Wranki i rzucil sie do ucieczki, uciekal po tratwach, po rozleglych chybotliwych plaszczyznach, uciekal boso po nie heblowanym parkiecie, z dluzycy na dluzyce, ku stoczni Schichaua, gdzie flagi lopotaly wesolo na wietrze, biegl naprzod po drewnianych balach, gdzie spoczywalo cos na pochylni - w wodzie sa jednak belki - gdzie wyglaszali piekne przemowienia, gdzie nikt nie krzyczal "Wranka" czy zgola "Koljaiczek", gdzie mowiono: "Chrzcze cie imieniem SMS <>", Ameryka, przeszlo czterdziesci tysiecy ton wypornosci, trzydziesci tysiecy koni mechanicznych, statek jego cesarskiej mosci, palarnia pierwszej klasy, na bakburcie kuchnia drugiej klasy, sala gimnastyczna z marmuru, biblioteka, Ameryka, statek jego cesarskiej mosci, tunel walu napedowego, poklad spacerowy, Chwala ci w wiencu zwyciezcy, proporzec portu macierzystego, ksiaze Heinrich stoi przy kole sterowym, a moj dziadek Koljaiczek boso, ledwie dotykajac kraglych bali, pedzi ku detej orkiestrze, narod, ktory ma takich ksiazat, z tratwy na tratwe, tlum mu wiwatuje, Chwala ci w wiencu zwyciezcy, wszystkie syreny stoczni, syreny statkow stojacych w porcie, holownikow i parowcow wycieczkowych, "Columbus", Ameryka, wolnosc i obok dwie motorowki oszalale z radosci, z tratwy na tratwe, po tratwach jego cesarskiej mosci, i przecinaja mu droge, psuja zabawe, wiec musi sie zatrzymac, a juz tak pieknie pedzil, i stoi samotnie na tratwie, i widzi juz Ameryke, motorowki zblizaja sie z boku, wiec musi skoczyc - i widziano, jak moj dziadek plynal, jak podplynal do tratwy, ktora zesliznela sie na Motlawe. I musial nurkowac z powodu motorowek, i zostac pod woda, a tratwa przesuwala sie nad nim i nie miala konca, rodzila wciaz nowa tratwe: tratwa z tratwy twojej, na wieki wiekow: tratwa. Zamilkly silniki motorowek. Nieublagane pary oczu przeszukiwaly powierzchnie wody. Ale Koljaiczek pozegnal sie na zawsze, pod nie konczacym sie drzewem umknal przed deta orkiestra, syrenami, dzwonami okretowymi i statkiem jego cesarskiej mosci, przed mowa ksiecia Heinricha i oszalalymi mewami jego cesarskiej mosci, przed Chwala ci w wiencu zwyciezcy i szarym mydlem jego cesarskiej mosci, przed Ameryka i "Columbusem", przed wszystkimi dochodzeniami policji. Ciala mojego dziadka nie znaleziono. Ja, ktory wierze mocno, ze znalazl smierc pod tratwa, musze tu jednak gwoli prawdzie zdecydowac sie na przytoczenie wszystkich wersji cudownego ocalenia. Opowiadano, ze pod tratwa znalazl jakas szpare miedzy balami od spodu dostatecznie szeroka, by utrzymac nad woda usta i nos. U gory szpara podobno tak sie zwezala, ze nie spostrzegli jej policjanci, ktorzy az do nocy przeszukiwali tratwy, a nawet trzcinowe szalasy. Potem, pod oslona ciemnosci - tak opowiadano dalej - dziadek puscil sie z pradem, zmeczony co prawda, ale z niejakim szczesciem dotarl na drugi brzeg Motlawy i na teren stoczni Schichaua, ukryl sie tam w skladzie zlomu, a pozniej, prawdopodobnie z pomoca greckich marynarzy, dostal sie na jeden z tych brudnych tankowcow, ktore podobno przyjely juz niejednego zbiega. Inni twierdzili, ze Koljaiczek, ktory byl dobrym plywakiem i mial jeszcze lepsze pluca, przeplynal nie tylko pod tratwa, rowniez i znaczna czesc pozostalej szerokosci Motlawy pokonal pod woda, wydostal sie na brzeg na terenie stoczni Schichaua, wmieszal sie, nie sciagaj ac niczyjej uwagi, miedzy robotnikow stoczni, a wreszcie w rozentuzjazmowany tlum, spiewal z tlumem Chwala ci w wiencu zwyciezcy, wysluchal jeszcze, nie szczedzac oklaskow, przemowienia ksiecia Heinricha na czesc statku jego cesarskiej mosci "Columbus", po pomyslnym wodowaniu, w na pol wyschnietej odziezy znikl w tlumie i nazajutrz - w tym miejscu pierwsza wersja ocalenia pokrywa sie z druga - podrozowal juz na gape jednym z oslawionych greckich tankowcow. Dla calosci obrazu nalezy tu jeszcze wspomniec trzecia niedorzeczna bajke, wedle ktorej dziadek, niczym dryfujace drzewo, wyplynal na pelne morze, gdzie natychmiast wylowili go rybacy z Sobieszewa i poza strefa trzech mil przesadzili na szwedzki kuter pelnomorski. Tam, u Szwedow, jak chce bajeczka, pomalu i cudownie odzyskal sily, dotarl do Malmo - i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to bujda i rybackie gadanie. Nie dalbym tez zlamanego szelaga za to, co opowiadaja owi we wszystkich miastach portowych jednakowo niewiarygodni naoczni swiadkowie, ktorzy zaraz po pierwszej wojnie swiatowej rzekomo widzieli dziadka w Buffalo, USA. Mial sie nazywac Joe Colchic i prowadzil handel drzewem z Kanada. Akcjonariusz firm zapalczanych. Zalozyciel ubezpieczen od ognia. Opisywano mojego dziadka jako czlowieka niezwykle bogatego i samotnego: siedzial za olbrzymim biurkiem w drapaczu chmur, na kazdym palcu mial pierscien z plonacym kamieniem i przeprowadzal cwiczenia ze swoja gwardia przyboczna, ktora nosila strazackie mundury, znala polskie piosenki i nazywala sie gwardia Feniksa. Cma i zarowka Czlowiek zostawil wszystko, poplynal przez wielka wode, przybyl do Ameryki i stal sie bogaty. Chce juz skonczyc z moim dziadkiem, obojetnie, czy nazywal sie po polsku Kolaczek, po kaszubsku Koljaiczek, czy po amerykansku Joe Colchic.Nielatwo jest na zwyklym blaszanym bebenku, dostepnym w sklepach z zabawkami i domach towarowych, wystukac drewniane, splywajace rzeka niemal az po horyzont tratwy. Mimo to udalo mi sie wystukac port drzewny, cale dryfujace drewno kolyszace sie w rzecznych zatokach, uwiezione w trzcinie, z mniejszym juz wysilkiem zas pochylnie stoczni Schichaua, stoczni Klawittera, licznych, czesciowo zajmujacych sie tylko naprawami warsztatow szkutniczych, skladnice zlomu w fabryce wagonow, magazyny pelne jelkich orzechow kokosowych w fabryce margaryny, wszystkie znane mi zakamarki Wyspy Spichrzow. Dziadek nie zyje, nie daje mi odpowiedzi, nie okazuje zadnego zainteresowania cesarskimi wodowaniami, trwajaca czesto dziesiatki lat, rozpoczynajaca sie od wodowania zaglada statku, ktory w tym wypadku nazywal sie "Columbus", nazywany byl takze chluba floty, wzial oczywiscie kurs na Ameryke i pozniej zostal zatopiony albo sam sie zatopil, moze tez zostal wydobyty i przebudowany, przemianowany albo pociety na zlom. Byc moze ow "Columbus" tylko dal nurka, poszedl w slady mojego dziadka i dzis ze swoimi czterdziestoma tysiacami ton, z palarnia, sala gimnastyczna z marmuru, basenem plywackim i kabinami do masazu dryfuje, powiedzmy, w liczacej szesc tysiecy metrow toni Rowu Filipinskiego czy Gebiny Emdenskiej: mozna o tym przeczytac w "Weyerze" albo w kalendarzach morskich - sadze, ze pierwszy lub drugi "Columbus" zatopil sie sam, bo kapitan nie chcial przezyc jakiejs hanby zwiazanej z wojna. Czesc tratwianej historii odczytalem Brunowi, potem, proszac o bezstronnosc, zadalem nurtujace mnie pytanie. -Piekna smierc! - zachwycil sie Bruno i z pomoca sznurkow zaczal od razu przeobrazac mojego dziadka-topielca w jeden ze swoich wezlastych stworow. Mialem zadowolic sie jego odpowiedzia i nie emigrowac w szalenczych myslach do USA z zamiarem wyludzenia spadku. Moi przyjaciele Klepp i Vittlar przyszli do mnie z wizyta. Klepp przyniosl plyte jazzowa z dwoma kawalkami Kinga Olivera, Vittlar krygujac sie wreczyl mi czekoladowe serce zawieszone na rozowej wstazce. Wyprawiali najrozniejsze hece, parodiowali sceny z mojego procesu, a ja, zeby im sprawic przyjemnosc, udawalem dobry humor, jak we wszystkie dni odwiedzin, i smialem sie nawet z najglupszych zartow. I mimochodem, zanim Klepp zdazyl przystapic do nieodzownego wykladu na temat zwiazkow miedzy jazzem a marksizmem, opowiedzialem historie czlowieka, ktory w dziewiecset trzynastym, a wiec na krotko przedtem, nim sie zaczelo, znalazl sie pod tratwa ciagnaca sie prawie bez konca i wiecej juz sie nie wynurzyl; nie znaleziono nawet jego zwlok. Na moje pytanie - rzucilem je swobodnie, z ostentacyjnym znudzeniem - Klepp niechetnie obrocil glowe na otluszczonej szyi, rozpial sie i zapial, nasladowal ruchy plywaka i udawal, ze znajduje sie pod tratwa. W koncu wymigal sie, brak odpowiedzi skladajac na karb zbyt wczesnego popoludnia. Vittlar trzymal sie sztywno, zalozyl noge na noge, uwazajac przy tym na zaprasowany kant, okazywal owa wytworna, ekstrawagancka wynioslosc, wlasciwa chyba jeszcze tylko aniolom w niebie: - Znajduje sie na tratwie. Ladnie jest na tratwie. Komary mnie tna, to jest dokuczliwe... Znajduje sie pod tratwa. Komary mnie nie tna, to jest przyjemne. Mysle, ze mozna by zyc pod tratwa, gdyby czlowiek nie zamierzal jednoczesnie, przebywajac na tratwie, pozwolic sie ciac komarom. Vittlar zrobil swoja wyprobowana pauze, przyjrzal mi sie bacznie, potem, jak zawsze, gdy chce upodobnic sie do sowy, uniosl z natury juz wysokie brwi i powiedzial z teatralna przesada: -Przypuszczam, ze w wypadku topielca, w wypadku czlowieka pod tratwa, chodzilo o twojego ciotecznego, jesli juz nie rodzonego dziadka. Poniewaz jako cioteczny, a w duzo wiekszym stopniu jako rodzony dziadek czul sie wobec ciebie zobowiazany, postradal zycie; bo nic nie byloby dla ciebie bardziej uciazliwe niz posiadanie zyjacego dziadka. Jestes nie tylko morderca ciotecznego dziadka, jestes morderca rodzonego dziadka! Poniewaz jednak on, jak to chetnie czyni kazdy prawdziwy dziadek, chcial cie troche ukarac, pozbawil cie satysfakcji wnuka, ktory wskazuje na obrzmiale od wody zwloki i uzywa takich slow jak: "Spojrzcie na mojego martwego dziadka. To bohater! Utonal, kiedy tamci go scigali". Twoj dziadek pozbawil swiat i wnuka swoich zwlok, zeby przyszle pokolenie i wnuk dlugo jeszcze mogli sie nim zajmowac. - Potem, z jednego patosu przeskakujacego w inny, podstepny, nachylony lekko, udajacy pojednanie Vittlar: - Ameryka, ciesz sie, Oskarze! Masz przed soba cel, zadanie. Tutaj cie uniewinnia, wypuszcza. Dokad sie zwrocisz, jesli nie do Ameryki, gdzie odnajduje sie wszystko, nawet zaginionego dziadka! Jakkolwiek drwiaca i gleboko obrazliwa byla odpowiedz Vittlara, dawala mi jednak wiecej pewnosci niz ledwie odrozniajaca zycie od smierci gadanina mojego przyjaciela Kleppa czy odpowiedz pielegniarza Bruna, ktory smierc dziadka tylko dlatego nazwal piekna, ze wkrotce po niej splynal z pochylni "Columbus" i wzburzyl fale. Chwale wiec sobie Vittlarowska, konserwujaca dziadkow Ameryke, wytkniety cel, przyklad, ktorym moge sie pocieszac, gdy majac dosc Europy chce wypuscic z rak bebenek i pioro: "Pisz dalej. Oskarze, rob to dla swojego bajecznie bogatego, ale zmeczonego, handlujacego drzewem w Buffalo, USA, dziadka Koljaiczka, ktory w swoim drapaczu bawi sie zapalkami!" Gdy Klepp i Vittlar pozegnali sie i wreszcie sobie poszli, Bruno przewietrzyl porzadnie pokoj usuwajac wszystek dokuczliwy zapach przyjaciol. Wtedy znow siegnalem po bebenek, nie przywolywalem juz jednak bali z ukrywajacych smierc tratw, lecz wybijalem ow szybki, skoczny rytm, ktoremu od sierpnia dziewiecset czternastego musieli poddac sie wszyscy. Nie da sie wiec uniknac, ze i moj tekst, az do chwili moich narodzin, odtworzy w wielkim skrocie droge owego zalobnego orszaku, jaki dziadek zostawil w Europie. Gdy Koljaiczek zniknal pod tratwa, na pomoscie tartaku wsrod flisackich rodzin trwozyla sie o niego moja babka z corka Agnieszka, Wincenty Bronski i jego siedemnastoletni syn Jan. Nieco na uboczu stal Grzegorz Koljaiczek, starszy brat Jozefa, ktorego wezwano do miasta na przesluchanie. Ow Grzegorz mial zawsze dla policji jedna i te sama odpowiedz: "Brata to jakbym wcale nie znal. W gruncie rzeczy wiem tylko, ze mu na imie Jozef, a jak widzialem go ostatni raz, mial chyba dziesiec, moze dwanascie lat. Buty mi czyscil i chodzil po piwo, jesli oboje z matka chcielismy sie napic". Choc okazalo sie, ze prababka byla piwoszka, z odpowiedzi Grzegorza Koljaiczka nic policji nie przyszlo. Za to z istnienia starszego Koljaiczka przyszlo cos mojej babce Annie. Grzegorz, ktory cale lata spedzil w Szczecinie, Berlinie, a ostatnio w Pile, pozostal w Gdansku, znalazl prace w prochowni "Bastionu Krolik" i po roku, gdy wszystkie komplikacje, jak malzenstwo z falszywym Wranka, zostaly wyjasnione i odlozone do akt, ozenil sie z moja babka, ktora z Koljaiczkami nie chciala sie rozstac, ktora nigdy, w kazdym razie w tak szybkim tempie, nie wyszlaby za Grzegorza, gdyby nie byl Koljaiczkiem. Praca w prochowni ustrzegla Grzegorza przed barwnym, a niebawem szarym mundurem. Mieszkali we trojke w tym samym poltoraizbowym mieszkaniu, ktore przez wiele lat dawalo schronienie podpalaczowi. Okazalo sie jednak, ze Koljaiczek Koljaiczkowi nierowny, gdyz zaledwie po roku malzenstwa babka byla zmuszona wynajac stojacy akurat pustka sklep w suterenie kamienicy na Przerobce i sprzedajac roznosci, od szpilki po glowke kapusty, szukac zarobku, bo choc Grzegorz w prochowni zarabial ture pieniedzy, w domu nie dawal ani grosza na najpotrzebniejsze wydatki, lecz wszystko przepijal. O ile Grzegorz, prawdopodobnie po mojej prababce, byl pijanica, o tyle moj dziadek Jozef nalezal do ludzi, ktorzy co pewien czas lubia sobie gardlo przeplukac. Grzegorz nie pil dlatego, ze byl smutny. Nawet kiedy zdawal sie wesoly, co zdarzalo sie rzadko, bo cierpial na melancholie, nie pil dla rozweselenia. Pil, bo wszystkie rzeczy, takze alkohol, zglebial gruntownie. Nikt nie widzial, by Grzegorz Koljaiczek kiedykolwiek zostawil nie dopity kieliszek jalowcowki. Moja mama, podowczas pulchna pietnastoletnia dziewczyna, robila co mogla, pomagala w sklepie, naklejala kupony z kartek zywnosciowych, w soboty roznosila towary i pisala niezreczne, lecz fantazyjne ponaglenia, ktore mialy sciagac dlugi od kupujacej na kredyt klienteli. Szkoda, ze nie mam zadnego z tych listow. Jakzeby to bylo pieknie, gdybym w tym miejscu mogl przytoczyc pare na pol dziecinnych, na pol dziewczecych rozpaczliwych apeli polsieroty, bo Grzegorz Koljaiczek nie byl pelnowartosciowym ojczymem. Moja babka i jej corka mialy niemalo klopotow, zeby swoja wypelniona najczesciej miedzia i skapa iloscia srebra kase, ktora skladala sie z dwoch lezacych jeden na drugim blaszanych talerzy, uchronic przed melancholijnym Koljaiczkowym wzrokiem zawsze spragnionego prochownika. Dopiero gdy w dziewiecset siedemnastym Grzegorz Koljaiczek umarl na grype, dochody sklepiku wzrosly troche, ale nie za wiele; bo czymze jeszcze mozna bylo handlowac w dziewiecset siedemnastym? Pokoj w poltoraizbowym mieszkaniu, ktory od smierci prochownika stal pusty, gdyz moja mama, lekajac sie piekla, nie chciala sie tam wprowadzic, zajal Jan Bronski, wowczas mniej wiecej dwudziestoletni kuzyn mamy, ktory opuscil Bysewo i swojego ojca Wincentego, aby z dobrym swiadectwem ukonczenia gimnazjum w Kartuzach i po odbytej praktyce w urzedzie pocztowym powiatowego miasteczka rozpoczac teraz na Poczcie Glownej Gdansk przecietna kariere urzednicza. Procz walizki Jan sprowadzil do mieszkania ciotki olbrzymi zbior znaczkow pocztowych. Zbieral juz od najmlodszych lat, mial wiec do poczty nie tylko zawodowy, lecz takze osobisty, zawsze cieply stosunek. Watly, lekko pochylony mlody czlowiek mial dosc ladna, owalna, moze troche zbyt slodka twarz i wylupiaste niebieskie oczy, tak ze moja mama, wowczas siedemnastoletnia dziewczyna, mogla sie w nim zakochac. Jan juz trzykrotnie stawal przed komisja poborowa, ale za kazdym razem zwalniano go z uwagi na kiepski stan zdrowia; co w tamtych czasach, gdy wszystkich jako tako trzymajacych sie prosto wysylano pod Verdun, aby na ziemi francuskiej wyciagneli sie poziomo na wiecznosc, mowilo dosc o konstytucji Jana Bronskiego. Romans powinien byl wlasciwie zaczac sie juz przy wspolnym ogladaniu albumow ze znaczkami, przy sprawdzaniu, glowa przy glowie, zabkowan szczegolnie cennych egzemplarzy. Zaczal sie jednak albo wybuchl dopiero, gdy Jana powolano na czwarta komisje. Mama odprowadzila go, bo i tak miala isc do miasta, pod komende rejonowa, czekala tam kolo budki strzezonej przez landszturmiste i podzielala przekonanie Jana, ze tym razem bedzie musial pojechac do Francji, aby wykurowac zapadnieta klatke piersiowa w zasobnym w zelazo i olow powietrzu tego kraju. Byc moze mama kilka razy i ze zmiennym rezultatem przeliczala guziki landszturmisty. Wyobrazam sobie, ze guziki wszystkich mundurow tak sa rozmieszczone, iz ten, na ktorym konczy sie liczenie, zawsze oznacza Verdun, Hartmannsweilerkopf[?] albo rzeczke: Somme czy Marne.Gdy po niespelna godzinie z glownego wejscia komendy rejonowej wysunal sie wezwany po raz czwarty na komisje chlopina, potykajac sie zbiegl ze schodow i rzucajac sie na szyje Agnieszce, mojej mamie, wyszeptal tak wowczas popularny wierszyk: "Nie ta krzepa, nie ten wzrok, zobaczymy sie za rok", wtedy mama po raz pierwszy trzymala Jana Bronskiego w ramionach i nie wiem, czy kiedykolwiek pozniej trzymajac go w ramionach byla bardziej szczesliwa. Szczegoly tej mlodzienczej wojennej milosci nie sami znane. Jan sprzedal czesc swojego zbioru znaczkow, aby zaspokoic wymagania mamy, majacej zywe upodobanie do rzeczy pieknych, strojnych i drogich, i podobno prowadzil w owym czasie dziennik, ktory pozniej zaginal. Babka tolerowala widac zazylosc dwojga mlodych - mozna przypuszczac, ze wykraczala ona poza stosunki siostrzano-braterskie - bo jeszcze tuz po wojnie Jan Bronski mieszkal w ciasnym mieszkaniu na Przerobce. Wyprowadzil sie dopiero, gdy nie dalo sie juz zaprzeczyc istnieniu niejakiego pana Matzeratha, ktore potwierdzilo sie niezbicie. Mama musiala poznac owego pana latem w dziewiecset osiemnastym, pracujac w szpitalu wojskowym na Srebrzysku pod Oliwa jako mlodsza pielegniarka. Alfred Matzerath, rodem z Nadrenii, lezal tam z przestrzelonym udem i dzieki wesolemu nadrenskiemu usposobieniu stal sie niebawem ulubiencem wszystkich siostr - nie wylaczajac siostry Agnieszki. Na pol wyleczony, kustykal korytarzem opierajac sie na ramieniu tej czy owej pielegniarki i pomagal siostrze Agnieszce w kuchni, bo jej okragla buzia tak ladnie wygladala w pielegniarskim czepku, a poza tym on, zamilowany kucharz, umial wyrazac swoje uczucia w przyrzadzanych zupach. Gdy rana sie wygoila, Alfred Matzerath pozostal w Gdansku i od razu znalazl tam prace jako przedstawiciel swojej nadrenskiej firmy, sporego przedsiebiorstwa przemyslowego branzy papierniczej. Wojna wyczerpala swe sily. Wyszykowano, dajac okazje do nastepnych wojen, traktaty pokojowe: obszar wokol ujscia Wisly, mniej wiecej od osady Skowronki, Mierzei Wislanej, wzdluz Nogatu do Piekla, stamtad z biegiem Wisly do wsi Czatkowy, skrecajacy pod katem prostym w lewo do Sobowidza, potem zataczajacy luk wokol Lasu Zaskoczynskiego az po Jezioro Otominskie, pozostawiajacy po tamtej stronie Matarnie, Rebiechowo i Bysewo mojej babki i pod Malym Kackiem dochodzacy do Baltyku, ogloszony zostal Wolnym Miastem i podporzadkowany Lidze Narodow. Polska otrzymala na wlasciwym obszarze miasta port wolnoclowy, Westerplatte ze skladem amunicji, zarzad kolei i wlasna poczte przy placu Heweliusza. Podczas gdy znaczki Wolnego Miasta nadawaly listom hanzeatycka, czerwono-zlota, przedstawiajaca kogi i herby okazalosc, Polacy przyklejali do kopert makabrycznie fioletowe obrazki, ktore ilustrowaly historie Kazimierza Jagiellonczyka i Batorego. Jan Bronski przeniosl sie na Poczte Polska. Jego przejscie nastapilo spontanicznie, tak samo jak opcja na rzecz Polski. Wiele osob dopatrywalo sie powodow przyjecia polskiego obywatelstwa w postepowaniu mojej mamy. W roku dwudziestym, gdy marszalek Pilsudski pobil pod Warszawa Armie Czerwona, a ludzie pokroju Wincentego Bronskiego przypisywali cud nad Wisla Najswietszej Pannie Marii, zas rzeczoznawcy wojskowi albo generalowi Sikorskiemu, albo generalowi Weygandowi, w tym wiec polskim roku mama zareczyla sie z obywatelem Rzeszy Matzerathem. Sklonny jestem wierzyc, ze moja babka Anna, podobnie jak Jan, nie zgadzala sie na te zareczyny. Pozostawila corce sklep w suterenie na Przerobce, ktory z czasem doszedl do pewnego rozkwitu, przeniosla sie do brata Wincentego do Bysewa, a wiec do Polski, zajela sie, jak w czasach przedkoljaiczkowych, gospodarka na buraczanych i ziemniaczanych polach, pozwalala coraz bardziej i bardziej nawiedzonemu przez laske bratu na obcowanie i rozmowy z Niepokalana Krolowa Polski i zadowalala sie siadywaniem w czterech spodnicach przy jesiennym ognisku z naci ziemniaczanej i spogladaniem w strone horyzontu, ktory po dawnemu slupy telegraficzne dzielily na rowne odcinki. Dopiero gdy Jan Bronski znalazl i niebawem poslubil swoja Jadwige, Kaszubke z miasta, ktora jednak miala w Rebiechowie jeszcze troche ziemi, stosunki miedzy Janem a moja mama ulegly poprawie. Na potancowce w "Cafe Woyke", gdzie doszlo do przypadkowego spotkania, mama podobno przedstawila Jana Matzerathowi. Obaj tak rozni, lecz w stosunku do mamy jednomyslni panowie przypadli sobie do gustu, chociaz Matzerath bez ogrodek nazwal przejscie Jana na Poczte Polska zwariowanym pomyslem. Jan tanczyl z mama. Matzerath z grubokoscista, rosla Jadwiga, ktora miala nierozumne krowie spojrzenie, wskutek czego otoczenie stale ja posadzalo, ze jest w ciazy. Nieraz jeszcze tanczyli ze soba na krzyz, w jednym tancu mysleli juz o nastepnym, w one-stepie wybiegali naprzod, w walcu angielskim zwalniali, wreszcie w charlestonie odnajdywali wiare w siebie, a w slow-foxie zmyslowosc, ktora graniczyla z religijnym uniesieniem. Kiedy w dziewiecset dwudziestym trzecim, gdy sypialnie mozna bylo wytapetowac rownowartoscia pudelka zapalek, a wiec wzorkiem w zera, Alfred Matzerath zenil sie z moja mama, jednym swiadkiem na slubie byl Jan, drugim kupiec kolonialny Muhlen. O tym Muhlenie niewiele potrafie powiedziec. Wart jest wzmianki tylko dlatego, ze mama i Matzerath przejeli po nim kiepsko idacy, zrujnowany przez bioraca na kredyt klientele sklep kolonialny na przedmiesciu, we Wrzeszczu; stalo sie to w momencie, gdy wprowadzono marke rentowa. W ciagu krotkiego czasu mamie, ktora w sklepiku na Przerobce nabrala duzej zrecznosci w postepowaniu z wszelkiego rodzaju klientami na kredyt, a ponadto miala wrodzona zylke do interesu, dowcip i ciety jezyk, udalo sie tak dalece dzwignac podupadly sklep, ze Matzerath musial rzucic posade przedstawiciela w branzy papierniczej, i tak juz gesto obsadzonej, aby pomagac w handlu. Obydwoje wspaniale sie uzupelniali. Mama odnosila za lada sukcesy nad klientami, Nadrenczyk zas w stosunkach z przedstawicielami i przy zakupach w hurcie. Do tego dochodzilo zamilowanie Matzeratha do kucharskiego fartucha, do pracy w kuchni, obejmujacej rowniez zmywanie i odciazajacej mame, bedaca raczej zwolenniczka szybkich potraw. Mieszkanie, przylegajace do sklepu, bylo co prawda ciasne i zle rozwiazane, ale w porownaniu z warunkami lokalowymi na Przerobce, ktore znam tylko z opowiadan, dostatecznie wygodne, jak na drobnomieszczanskie wymagania, aby mama, przynajmniej w pierwszych latach malzenstwa, czula sie dobrze na Labesa. Na koncu dlugiego, lekko zalamanego korytarza, w ktorym najczesciej pietrzyly sie paczki z proszkiem do prania, znajdowala sie obszerna kuchnia, rowniez co najmniej w polowie zastawiona towarami, puszkami konserw, workami z maka i pudelkami platkow owsianych. Bawialnia o dwoch oknach wychodzacych na ozdobiony latem baltyckimi muszlami ogrodek przed domem i na ulice stanowila centrum parterowego mieszkania. O ile tapeta miala duzo winnej czerwieni, o tyle kozetka pokryta byla niemal purpura. Rozsuwany stol jadalny z zaokraglonymi rogami, cztery czarne krzesla obite skora i okragly stoliczek z przyborami do palenia, ktory ciagle musial zmieniac miejsce, staly rozkraczone czarno na niebieskim dywanie. Czarny i zloty zegar stojacy miedzy oknami. Przylegajacy czarno do purpurowej kozetki, z poczatku wypozyczony, pozniej pomalu splacony fortepian z obrotowym taborecikiem na zoltawobialej dlugowlosej skorze. Naprzeciwko fortepianu kredens. Czarny kredens z wypolerowanymi, ujetymi w jajowate prety, przesuwanymi szybkami, z bardzo czarnymi owocowymi ornamentami na dolnych, zamykajacych naczynia i obrusy drzwiczkach, z czarnymi szponiastymi nozkami, z czarnym rzezbionym gzymsem - i miedzy krysztalowa czara z dekoracyjnymi owocami a zielonym, wygranym na loterii pucharem owa luka, ktora dzieki handlowej zapobiegliwosci mamy mialo pozniej wypelnic jasnobrazowe radio. Sypialnia byla utrzymana w kolorze zoltym i wychodzila na podworze czteropietrowej kamienicy. Prosze mi wierzyc, ze baldachim nad szerokim malzenskim lozem byl jasnoniebieski, ze u wezglowia w jasnoniebieskim blasku lezala w pieczarze, oprawiona w ramy, oszklona, pokutujaca Magdalena w kolorze cielistym, kierowala westchnienia w prawy gorny rog obrazu i na wysokosci piersi zalamywala rece o tylu palcach, ze zawsze podejrzewajac, iz jest ich wiecej niz dziesiec, trzeba je bylo od nowa przeliczyc. Naprzeciw malzenskiego loza bialo lakierowana szafa na ubrania z lustrem w drzwiach, po lewej toaletka; po prawej komoda z marmurowym blatem, wreszcie zwisajaca z sufitu, nie obciagnieta materialem jak w salonie, lecz rzucajaca swiatlo spod jasnorozowych porcelanowych kloszy na dwoch mosieznych ramionach, tak ze widoczne byly zarowki, lampa sypialniana. Przebebnilem dzisiaj dlugie przedpoludnie, zadawalem bebenkowi pytania, chcialem sie dowiedziec, czy zarowki w naszej sypialni mialy czterdziesci, czy szescdziesiat swiec. Nie po raz pierwszy zadaje sobie i swojemu bebenkowi to tak dla mnie wazne pytanie. Czesto uplywaja godziny, zanim odnajde te zarowki. Bo czy za kazdym razem nie musze zapomniec o tysiacu zrodel swiatla, ktore przy wchodzeniu i wychodzeniu z wielu mieszkan wlaczajac i wylaczajac odpowiednie kontakty ozywialem lub usypialem, zapomniec po to, aby wolnym od wszelkiej retoryki bebnieniem dotrzec przez las znormalizowanych lamp do owej lampy w naszej sypialni przy Labesa? Mama zlegla w domu. Gdy wystapily bole, stala jeszcze w sklepie i nasypywala cukier do niebieskich funtowych i polfuntowych torebek. W koncu bylo juz za pozno na przewiezienie jej do kliniki polozniczej, trzeba bylo zawolac starsza akuszerke z pobliskiej ulicy Herty, ktora juz tylko z rzadka siegala po swoja walizeczke. W sypialni akuszerka pomogla mamie i mnie uwolnic sie od siebie. Przyszedlem na swiat pod dwiema szescdziesiecioswiecowymi zarowkami. Totez jeszcze dzis tekst biblijny: "Niech sie stanie swiatlosc. I stala sie swiatlosc" - robi na mnie wrazenie najbardziej udanego sloganu reklamowego firmy Osram. Poza nieuniknionym peknieciem krocza porod przebiegl gladko. Bez trudu wyzwolilem sie z cenionego jednakowo przez matki, embriony i akuszerki polozenia glowkowego. Powiem od razu: Nalezalem do owych przenikliwych niemowlat, ktorych rozwoj duchowy jest w chwili narodzin zakonczony i w przyszlosci musi juz tylko sie potwierdzac. Podobnie jak w stanie embrionalnym nie ulegajac wplywom bylem posluszny jedynie samemu sobie i przegladajac sie w wodach plodowych nabieralem szacunku do siebie, tak teraz wsluchiwalem sie krytycznie w pierwsze spontaniczne wypowiedzi rodzicow pod zarowkami. Mialem wyczulone ucho. Choc mozna bylo nazwac je malym, odstajacym, zalepionym i od biedy slicznym, zachowywalo jednak kazde z tych tak odtad dla mnie waznych, bo stanowiacych pierwsze wrazenia zdan. Wiecej jeszcze: wszystko, co pochwycilem owym uchem, ocenialem natychmiast malenkim mozgiem i po rozwazeniu tego, co uslyszalem, postanawialem to i owo przyjac - tamto zdecydowanie odrzucic. -Chlopak - powiedzial ow pan Matzerath, ktory uwazal sie za mojego ojca. - Obejmie kiedys sklep. Nareszcie wiemy, po co tak harujemy. Mama mniej myslala o sklepie, wiecej o przyrodzeniu syna: -Wiedzialam przecie, ze to chlopczyk, chociaz nieraz mowilam, ze bedzie dziewuszka. W ten sposob zawarlem przedwczesna znajomosc z kobieca logika i po chwili uslyszalem: -Jak maly Oskar skonczy trzy lata, dostanie blaszany bebenek. Dluzszy czas porownujac w myslach matczyne i ojcowskie obietnice, ja, Oskar, obserwowalem i podsluchiwalem cme, ktora zabladzila do naszego pokoju. Nieduza i wlochata, zalecala sie do obydwu szescdziesiecioswiecowych zarowek, rzucala cienie, ktore niewspolmiernie do rozpietosci jej skrzydel pokrywaly, zapelnialy, powiekszaly drganiami pokoj wraz z umeblowaniem. Pozostala mi jednak w pamieci nie tyle ta gra swiatel i cieni, co raczej ow zgielk, rozbrzmiewajacy miedzy cma a zarowka: cma trajkotala, jakby spieszno jej bylo pozbyc sie swojej wiedzy, jakby juz nie mialo jej starczyc czasu na pozniejsze rozmowki ze zrodlami swiatla, jakby dialog z zarowka w kazdym wypadku byl ostatnia spowiedzia cmy i zgodnie z owym rodzajem absolucji, jakiej udzielaja zarowki, nie dawal wiecej okazji do grzechu i egzaltacji. Dzis Oskar mowi wprost: Cma bebnila. Slyszalem, jak bebnia kroliki, lisy i popielice. Zaby umieja bebnieniem sprowadzac burze. Dzieciola pomawia sie o to, ze wybebnia robaki z ich kryjowek. Wreszcie czlowiek wali w kotly, talerze, werble i bebny. Mowi sie o rewolwerze bebenkowym, o podbijaniu bebenka, o czyms sie bebni, cos sie odbebnia, bebniac sklada sie do grobu. Czynia to dobosze, bebnisci. Sa kompozytorzy, ktorzy pisza koncerty na smyczki i perkusje. Moge wspomniec o duzym i malym capstrzyku, a takze powolac sie na dotychczasowe proby Oskara; wszystko to jest niczym wobec orgii bebnienia, jaka z okazji moich narodzin urzadzila cma na dwoch zwyklych szescdziesiecioswiecowych zarowkach. Moze sa Murzyni w najczarniejszej Afryce, moze sa Murzyni w Ameryce, co jeszcze nie zapomnieli Afryki - moze ci ludzie majacy rytm we krwi potrafia bebnic karnie i zarazem swobodnie, tak samo lub podobnie jak moja cma albo nasladujac afrykanskie cmy, ktore przeciez, jak wiadomo, sa jeszcze wieksze i wspanialsze niz cmy Europy wschodniej; ja trzymam sie swojej wschodnioeuropejskiej skali, trzymam sie wiec owej nieduzej, brazowo nakrapianej cmy, ktora byla swiadkiem moich narodzin, nazywam ja mistrzynia Oskara. Bylo to w pierwszych dniach wrzesnia. Slonce stalo pod znakiem Panny. Z oddali nadciagala noca burza, przesuwajac skrzynie i szafy. Merkury uczynil mnie krytycznym, Uran pomyslowym, Wenus kazala mi wierzyc w lut szczescia, Mars - w ambicje. W domu ascendenta znalazla sie Waga, czemu zawdzieczam drazliwosc i sklonnosc do przesady. Neptun zajmowal dom dziesiaty, dom srodka zycia, i osadzil mnie miedzy cudem a uluda. Saturn byl tym, co w domu trzecim, w opozycji do Jupitera, podal w watpliwosc moje pochodzenie. Ktoz jednak przyslal cme i pozwolil jej, jak rowniez pouczajacemu loskotaniu burzy spotegowac we mnie pragnienie obiecanego przez matke blaszanego bebenka, sprawic, ze ow instrument stawal mi sie coraz bardziej poreczny i pozadany? Krzyczac na pokaz i udajac zsinialego oseska postanowilem odrzucic z miejsca propozycje ojca, a zatem wszystko, co dotyczylo sklepu kolonialnego, natomiast zyczenie mamy, w odpowiednim czasie, czyli na moje trzecie urodziny, przychylnie rozpatrzyc. Na marginesie tych wszystkich spekulacji dotyczacych mojej przyszlosci utwierdzilem sie w przekonaniu, ze mama i ow ojciec, Matzerath, nie mieli odpowiedniego organu, aby zrozumiec i ewentualnie uwzglednic moje zastrzezenia i decyzje. Samotny i nie zrozumiany, lezal Oskar pod zarowkami, wyciagnal wniosek, ze tak juz zostanie, poki w szescdziesiat, siedemdziesiat lat pozniej ostateczne zwarcie nie odetnie doplywu pradu do wszystkich zrodel swiatla, totez stracil ochote do zycia pod zarowkami, zanim jeszcze sie zaczelo; i tylko obiecany blaszany bebenek przeszkodzil mi wowczas silniej zamanifestowac pragnienie powrotu do embrionalnej pozycji glowkowej. W dodatku akuszerka przeciela pepowine; nic wiec nie dalo sie juz zrobic. Album Strzege skarbu. Przez wszystkie zle lata, skladajace sie tylko z kalendarzowych dni, strzeglem go, chowalem, znow wyciagalem z ukrycia; w czasie podrozy wagonem towarowym przyciskalem go czule do piersi, a kiedy spalem, spal Oskar na swoim skarbie, na albumie z fotografiami.Coz bym poczal bez tego odslaniajacego wszystko, otwartego grobu rodzinnego? Ma on sto dwadziescia stron. Na kazdej z nich przyklejone sa obok siebie i jedno pod drugim zdjecia, prostokatne, rozdzielone starannie, tu zachowujac symetrie, owdzie stawiajac ja pod znakiem zapytania; jest ich cztery lub szesc, niekiedy tylko dwa. Album jest oprawny w skore i z biegiem czasu coraz mocniej przesiaka jej zapachem. Byly czasy, gdy wiatry i burze daly mu sie we znaki. Zdjecia poodrywaly sie, ich zaniedbany stan zmuszal mnie do szukania spokoju i okazji, azeby klej przywrocil zaginionym niemal wizerunkom nalezne im miejsce. Coz na tym swiecie, jakaz powiesc moglaby dorownac epickiej rozleglosci albumu z fotografiami? Oby Pan Bog, ktory niczym pilny amator co niedziela fotografuje nas z gory, a wiec w okropnym skrocie, i lepiej czy gorzej eksponowanych wkleja do swojego albumu, oby wiec Pan Bog zechcial poprowadzic mnie pewna reka - udaremniajac wszelka nader rozkoszna, lecz niestosownie dluga zwloke - przez ten album nie podsycajac zamilowania Oskara do labiryntowych wedrowek; mialbym ogromna ochote uzupelnic te fotografie oryginalami. Oto powierzchowne spostrzezenia: widac tu najrozniejsze mundury, widac, jak zmienia sie moda i uczesanie, jak mama robi sie tezsza, Jan bardziej watly, sa tu ludzie, ktorych wcale nie znam, a tu mozna by zgadywac: kto robil zdjecie, tu wreszcie wszystko sie psuje - fotografia artystyczna przelomu wiekow wyradza sie w fotografie uzytkowa naszych czasow. Wezmy ow pomnikowy wizerunek mojego dziadka Koljaiczka i zdjecie paszportowe mojego przyjaciela Kleppa. Samo zestawienie stonowanego brazowawo portretu dziadka i gladkiej, wolajacej o stempel fotografii paszportowej Kleppa przekonuje mnie coraz dobitniej, do czego doprowadzil postep w dziedzinie fotografowania. Dosc wspomniec okolicznosci towarzyszace temu blyskawicznemu fotopstrykaniu. Przy tym sobie mam jeszcze wiecej do wyrzucenia niz Kleppowi, bo jako wlasciciel tego albumu powinienem byl zadbac o poziom. Jesli ktoregos dnia czeka nas pieklo, to jedna z najbardziej wyszukanych mak bedzie polegala na tym, ze nagiego czlowieka zamknie sie w jakims pomieszczeniu sam na sam z oprawionymi w ramke fotografiami robionymi za jego zycia. Szybko troszke patosu: O, czlowieku miedzy zdjeciami blyskawicznymi, migawkami, fotografiami paszportowymi! Czlowieku w swietle blyskowym, czlowieku stojacy prosto przed krzywa wieza w Pizie, czlowieku z kabiny, ktory musisz wyeksponowac prawe ucho, zebys nadawal sie do paszportu! I - precz z patosem: Moze i to pieklo bedzie zupelnie znosne, jako ze najgorsze zdjecia czlowiek sam sobie wymysla, ale ich nie robi, a jesli robi, to nie wywoluje. W poczatkach naszej znajomosci, kiedy to jedzac spaghetti przy Julicher Strasse zawarlismy przyjazn, obaj z Kleppern kazalismy sobie robic i wywolywac zdjecia. Nosilem sie wowczas z mysla o podrozy. To znaczy, bylem tak smutny, ze chcialem wybrac sie w podroz i w zwiazku z tym wszczac starania o paszport. Poniewaz jednak nie mialem dosc pieniedzy, zeby sfinansowac podroz pelnowartosciowa, czyli obejmujaca Rzym, Neapol, a przynajmniej Paryz, cieszylem sie z braku gotowki, bo nie byloby rzeczy smutniejszej ponad koniecznosc wyjazdu w stanie przygnebienia. Poniewaz jednak obaj mielismy dosc pieniedzy, zeby pojsc do kina, chodzilismy z Kleppern w owym czasie do kin, gdzie wyswietlano, pod gust Kleppa, filmy z Dzikiego Zachodu i, wedle mojego upodobania, obrazy, w ktorych Maria Schell plakala przebrana za siostre milosierdzia, a Borsche, jako lekarz naczelny, tuz po najtrudniejszej operacji, przy otwartych drzwiach balkonu gral sonate Beethovena i poczuwal sie do odpowiedzialnosci. Bardzo cierpielismy nad tym, ze seanse trwaly tylko dwie godziny. Niejeden program chcialoby sie obejrzec dwa razy. Czesto tez po zakonczeniu filmu wstawalismy z miejsc, zeby ponownie kupic w kasie bilet na ten sam spektakl. Ale gdy tylko wychodzilismy z sali kinowej i spostrzegalismy dluzszy czy krotszy ogonek do kasy, zapal nas opuszczal. Nie tylko przed kasjerka, takze przed zupelnie obcymi typami, ktorzy bezceremonialnie gapili sie na nasze fizjonomie, za bardzo nam bylo wstyd, zebysmy odwazyli sie przedluzyc kolejke pod kasa. Niemal po kazdym filmie szlismy wiec do zakladu fotograficznego w poblizu Craf-Adolf-Platz, aby zamowic sobie zdjecia paszportowe. Juz nas tam znano, usmiechano sie, gdysmy wchodzili, proszono uprzejmie, zebysmy zajeli miejsca; bylismy klientami, a wiec ludzmi szanowanymi. Skoro tylko kabina byla wolna, panienka, o ktorej wiem tylko tyle, ze byla mila, wpychala nas jednego po drugim do srodka, paru szybkimi ruchami ustawiala najpierw mnie, potem Kleppa, kazala nam patrzec w okreslony punkt, poki blysk swiatla i polaczony z nim dzwonek nie zdradzaly nam, ze zostalismy juz szesc razy, jeden po drugim, uwiecznieni na kliszy. Ledwie sfotografowanych, jeszcze z zastyglym usmiechem w kacikach ust, panienka wciskala nas w wygodne plecione fotele i prosila milo, bardzo milo i rownie milo ubrana, o piec minut cierpliwosci. Czekalismy chetnie. Ostatecznie mielismy na co: na nasze zdjecia paszportowe, ktorych tak bylismy ciekawi. Po siedmiu zaledwie minutach wciaz mila, poza tym nie dajaca sie opisac panienka wreczala nam dwie kopertki, a mysmy placili. Ten triumf w lekko wylupiastych oczach Kleppa. Skoro tylko mielismy kopertki, mielismy tez pretekst, zeby wstapic do najblizszej piwiarni; bo nikt nie lubi ogladac swoich zdjec paszportowych posrodku zakurzonej ulicy, stojac w halasie, zawadzajac potokowi przechodniow. Jak bylismy wierni jednemu zakladowi fotograficznemu, tak tez odwiedzalismy stale jedna i te sama knajpe przy Friedrichstrasse. Zamawialismy piwo, kaszanke z cebula i razowy chleb, zanim jeszcze nam to przyniesiono, rozkladalismy troche wilgotne zdjecia, zajmujac caly krag drewnianego blatu, i przy szybko podanym piwie i kaszance zaglebialismy sie w swoje napiete rysy. Zawsze mielismy ponadto przy sobie zdjecia zrobione z okazji poprzedniej bytnosci w kinie. W ten sposob powstawala okazja do porownan; a gdzie powstaje okazja do porownan, tam mozna tez zamowic drugi, trzeci, czwarty kufel piwa, zeby sie rozweselic albo, jak mowia w Nadrenii, wprawic sie w dobry nastroj. Nie znaczy to jednak, ze czlowiek smutny za pomoca wlasnej fotografii paszportowej moze uczynic swoj smutek bezprzedmiotowym; bo prawdziwy smutek juz sam w sobie jest bezprzedmiotowy, przynajmniej moj, a takze Kleppa nie dawal sie niczym wytlumaczyc i wlasnie swoja bez mala figlarna bezprzedmiotowoscia dowodzil niczym nie zmaconej sily. Jesli istniala mozliwosc igrania z naszym smutkiem, to tylko poprzez fotografie, gdyz w seryjnie wykonanych migawkach odnajdywalismy siebie co prawda niewyraznych, ale, co bylo wazniejsze, biernych i zneutralizowanych. Moglismy robic ze soba co dusza zapragnie, popijac przy tym piwo, znecac sie nad kaszanka, wprawiac sie w dobry nastroj i bawic sie. Zginalismy, skladalismy, cielismy zdjecia nozyczkami, ktore przynosilismy specjalnie w tym celu. Montowalismy starsze i nowsze portrety, robilismy z siebie jednookich, trzyokich, zamiast uszu zawieszalismy nosy, mowilismy albo milczelismy prawym uchem, a czolo umieszczalismy na brodzie. Nie tylko na wlasnych podobiznach dokonywalismy tych montazy; Klepp wypozyczal u mnie detale, ja wypraszalem od niego charakterystyczne szczegoly: mielismy nadzieje, ze udalo nam sie sfabrykowac nowe i szczesliwsze stworzenia. Co pewien czas dawalismy jakas fotografie w prezencie. Weszlo nam w zwyczaj - ograniczam sie do Kleppa i siebie, pozostawiajac w spokoju zmontowane osobistosci - ofiarowywanie fotografii kelnerowi piwiarni, ktorego nazywalismy Rudim, za kazda bytnoscia, a bywalismy w tym szynku przynajmniej raz na tydzien. Rudi, typ, ktory zaslugiwalby na dwanascioro dzieci i kuratele nad osmiorgiem dalszych, znal nasze potrzeby, mial juz tuziny zdjec z profilu i jeszcze wiecej en face, za kazdym razem robil jednak zaciekawiona mine i dziekowal, kiedy po dlugim naradzaniu sie i surowej selekcji wreczalismy mu fotografie. Bufetowej i zgryzliwej dziewczynie z pudlem papierosow na brzuchu Oskar nigdy nie podarowal fotografii; bo kobietom nie powinno sie ofiarowywac zdjec - robia z nich zawsze niewlasciwy uzytek. Klepp jednak, ktory przy calej swojej otylosci nie przepuszczal zadnej kobiecie i skory do wynurzen przed kazda otwieralby serce, musial ktoregos dnia bez mojej wiedzy podarowac papierosiarce swoje zdjecie, gdyz zareczyl sie, a potem ozenil ze smarkata arogantka, bo chcial odzyskac fotografie. Wybieglem naprzod i za duzo slow poswiecilem ostatnim kartkom albumu. Glupie migawki na to nie zasluguja, chyba tylko dla porownania, ktore powinno wykazac, jak wielki i nieosiagalny, ba! artystyczny wydaje mi sie jeszcze dzis portret mojego dziadka Koljaiczka na pierwszej stronie albumu. Nieduzy i krepy, stoi przy kunsztownie toczonym stoliku. Niestety sfotografowal sie nie jako podpalacz, lecz jako strazak Wranka. Brak mu wiec wasow. Ale dopasowany mundur strazaka z medalem za odwage i helm, ktory zamienia stolik w oltarz, rekompensuja niemal wasiska podpalacza. Jak powaznie i ze swiadomoscia calej niedoli przelomu wiekow umial spogladac! To dumne mimo calego tragizmu spojrzenie bylo w czasach drugiego cesarstwa, jak sie wydaje, popularne i ogolnie znane, tak samo przeciez patrzy Grzegorz Koljaiczek, zapijaczony, choc na zdjeciach wygladajacy zupelnie trzezwo prochownik. Bardziej mistycznie, bo sfotografowal sie w Czestochowie, wyglada Wincenty Bronski z gromnica w reku. Mlodziencza podobizna watlego Jana Bronskiego stanowi uzyskane srodkami wczesnej fotografii swiadectwo swiadomie melancholijnej meskosci. Kobietom z tamtych czasow to spojrzenie w polaczeniu z odpowiednia postawa udaje sie rzadziej. Nawet moja babka Anna, ktora przeciez, Bog mi swiadkiem, byla kims, na zdjeciach sprzed pierwszej wojny kryguje sie z niemadrym usmieszkiem i nie pozwala ani troche domyslac sie udzielajacej schronienia rozpietosci jej czterech opadajacych jedna na druga, tu pominietych spodnic. Usmiechaly sie jeszcze podczas wojny do pstrykajacego, tanczacego pod czarnym suknem fotografa. Widze przed soba az dwadziescia trzy siostry milosierdzia, wsrod nich mama jako mlodsza pielegniarka szpitala wojskowego na Srebrzysku, oniesmielone, skupione wokol lekarza w stopniu kapitana, ktory udzielal im oparcia na twardym kartonie wielkosci dwoch pocztowek. Nieco swobodniej wygladaja szpitalne damy w upozowanej scenie balu kostiumowego, w ktorym wzieli udzial rowniez zolnierze ozdrowiency. Mama zdobywa sie na przymruzenie oka i przeslanego reka calusa, ktory mimo jej anielskich skrzydel i wlosow z lamety ma oznaczac: anioly tez maja plec. Kleczacy przed nia Matzerath wybral sobie przebranie, w ktorym bardzo chetnie chodzilby na co dzien: wystepuje jako wywijajacy chochla kucharz w wykrochmalonym czepku. Natomiast w mundurze, udekorowany Krzyzem Zelaznym II klasy, i on, jak Koljaiczkowie i Bronscy, spoglada prosto przed siebie z tragiczna swiadomoscia i goruje nad kobietami na wszystkich zdjeciach. Po wojnie pokazywano inna twarz. Mezczyzni patrza troche jakby wysadzeni z siodla, i to kobiety umieja teraz ustawiac sie do fotografii, maja powody spogladac powaznie, nawet usmiechajac sie nie chca zatrzec podkladu doznanego bolu. Do twarzy im, kobietom lat dwudziestych, z tym smutkiem. Czyz nie udaje sie im, siedzac, stojac i pollezac, przyklejajac do skroni czarnowlose polksiezyce, zadzierzgnac pojednawczej wiezi miedzy Madonna a sprzedajnoscia? Zdjecie mojej dwudziestotrzyletniej mamy - robione tuz przed jej ciaza - ukazuje mloda kobiete, ktora lekko pochyla okragla, spokojnie uksztaltowana glowe na gladkiej, miesistej szyi, kazdemu, kto na nia patrzy, spoglada jednak prosto w twarz, lagodzi czysto zmyslowe kontury wspomnianym juz smetnym usmiechem i para oczu, ktore, jak sie wydaje, przywykly raczej szaro niz niebiesko obserwowac dusze bliznich i wlasna dusze niby konkretny przedmiot, powiedzmy: filizanke do kawy lub cygarniczke. Slowko "uduchowione" nie wystarczyloby jednak, gdybym poprzedzil nim jako przymiotnikiem spojrzenie mamy. Nie ciekawsze, ale latwiejsze do oceny i dlatego bardziej pouczajace sa fotografie grupowe z owych czasow. Zdumiewajace, o ilez piekniejsze i bardziej dziewicze byly stroje slubne, kiedy podpisywano traktat w Rapallo. Matzerath na slubnym zdjeciu ma jeszcze sztywny kolnierzyk. Wyglada dobrze, elegancko, niemal intelektualnie. Prawa noge wysuwa naprzod, chcialby pewnie wygladac jak owczesny aktor filmowy, na przyklad Harry Liedtke. Noszono sie wowczas krotko. Dziewicza suknia mojej dziewiczej mamy, biala plisowana spodniczka z tysiacem fald, siega ledwie za kolana, ukazuje jej zgrabne nogi z delikatnymi stopkami baletnicy w bialych pantoflach na klamerki. Na innych odbitkach cisna sie wszyscy goscie weselni. Wsrod ubranych z miejska i pozujacych do fotografii postaci prowincjonalna surowoscia i budzaca zaufanie niepewnoscia wyrozniaja sie stale babka Anna i jej nawiedzony brat Wincenty. Jan Bronski, ktory przeciez, podobnie jak moja mama, wywodzi sie z tych samych kartoflisk co jego ciotka i oddany Najswietszej Panience ojciec, potrafi ukryc chlopskie, kaszubskie pochodzenie pod odswietna elegancja polskiego referendarza. Choc stoi drobny i zagrozony wsrod ludzi zdrowych i rozsiadlych, jego niezwykle oczy, niemal kobieca regularnosc rysow stanowia, mimo ze stanal z boku, centrum kazdej fotografii. Juz od dluzszego czasu przygladam sie grupie, ktora sfotografowano wkrotce po weselu. Musze siegnac po bebenek i przed matowym, brazowawym czworobokiem, uderzajac paleczkami w polakierowana blache, sprobowac ozywic widoczna na kartonie trzyosobowa konstelacje. Okazja do tego zdjecia nadarzyla sie na rogu Magdeburskiej i Poligonowej kolo polskiego domu akademickiego, a wiec w mieszkaniu Bronskich, bo w glebi widac zalany sloncem, do polowy opleciony pnaca fasola balkon, taki jakie byly przyklejone tylko do mieszkan polskiego osiedla. Mama siedzi, Matzerath i Jan Bronski stoja. Ale jak ona siedzi i jak ci dwaj stoja! Przez jakis czas bylem na tyle glupi, ze szkolnym cyrklem, ktory Bruno musial mi kupic, linijka i ekierka chcialem wymierzyc konstrukcje tego triumwiratu - bo mama z powodzeniem zastepowala mezczyzne. Kat nachylenia szyi, trojkat o nierownych ramionach, doszlo do przesuniec rownoleglych, do wprowadzonej sila kongruencji, do zataczanych cyrklem kol, ktore przecinaly sie znaczaco poza zdjeciem, a wiec w zieleni pnacej fasoli i dawaly punkt, bo szukalem punktu, wierzac w punkt, laknac punktu, dazylem do punktu oparcia, punktu wyjscia, jesli nawet nie punktu widzenia. Nic nie wyszlo z tych dyletanckich pomiarow procz malenkich, a jednak dokuczliwych dziurek, ktore wyrylem ostrzem cyrkla w najwazniejszych miejscach tego drogocennego zdjecia. Coz jest nadzwyczajnego w tej odbitce? Co popychalo mnie do szukania, a nawet, jesli komus tak sie podoba, znajdywania w tym czworoboku matematycznych i, dosyc to smieszne, kosmicznych zwiazkow? Troje ludzi: siedzaca kobieta, dwaj stojacy mezczyzni. Ona ciemnowlosa z wodna ondulacja, kedzierzawa blond czupryna Matzeratha, zaczesane do tylu kasztanowate wlosy Jana. Wszyscy troje usmiechaja sie: Matzerath szerzej niz Jan Bronski, obaj razem odslaniajac gorne zeby pieciokrotnie szerzej niz mama, ktora tylko w kacikach ust ma slad usmiechu, w oczach nic. Matzerath trzyma lewa dlon na prawym ramieniu mamy; Jan poprzestaje na przelotnym praworecznym obciazeniu oparcia krzesla. Ona, kolanami zwrocona w prawo, od bioder w gore siedzaca frontalnie, trzyma na podolku zeszyt, ktory przez dlugi czas bralem za jeden z albumow ze znaczkami Bronskiego, potem za zurnal, wreszcie za kolekcje podobizn slawnych aktorow filmowych dolaczanych do pudelek z papierosami. Dlonie mamy sprawiaja wrazenie, jakby chcialy przewracac kartki, gdy tylko klisza sie naswietli, gdy tylko zdjecie zostanie zrobione. Wszyscy troje wydaja sie szczesliwi, pogodzeni ze soba, uodpornieni na tego rodzaju niespodzianki, do jakich dochodzi tylko wtedy, kiedy jeden z partnerow trojprzymierza zaczyna miec sekrety albo od poczatku cos ukrywa. Stanowiac calosc zalezni sa od czwartej osoby, mianowicie zony Jana, Jadwigi Bronskiej z domu Lemke, ktora byc moze juz wtedy chodzila w ciazy z narodzonym pozniej Stefanem, jedynie o tyle, ze musi ona skierowac aparat fotograficzny na tych troje i na szczescie tych trojga, aby to potrojne szczescie utrwalilo sie przynajmniej na fotografii. Wyrwalem z albumu inne czworoboki i porownywalem z tym wlasnie. Zdjecia, na ktorych widac bylo albo mame z Matzerathem, albo mame z Janem Bronskim. Na zadnym z tych zdjec nieuniknione, ostateczne rozwiazanie nie ujawnia sie tak wyraziscie jak w scenie balkonowej. Jan i mama na jednej kliszy: pachnie tu tragizmem, poszukiwaniem zlota i przesada, ktora staje sie przesytem, przesytem, ktory towarzyszy przesadzie. Matzerath u boku mamy: saczy tu sie weekendowa potencja, smaza sie sznycle po wiedensku, zrzedzi sie tu troche przed i ziewa po obiedzie, przed pojsciem spac opowiada sie kawaly albo straszy wymiarem podatkow, zeby malzenstwo mialo duchowe zaplecze. Wole jednak te sfotografowana nude od gorszacej migawki z lat pozniejszych, ktora ukazuje mame na kolanach Jana Bronskiego na tle Lasow Oliwskich nie opodal Doliny Radosci. Owo plugastwo - reka Jana znika pod sukienka mamy - chwyta tylko zaslepiona namietnosc nieszczesliwej, od pierwszego dnia malzenstwa mamy z Matzerathem wiarolomnej pary, ktorej tutaj, jak przypuszczam, Matzerath posluzyl za zobojetnialego fotografa. Nie ma tu ani sladu tego oponowania, powsciagliwie swiadomych gestow sceny balkonowej, ktore prawdopodobnie tylko wtedy byly mozliwe, gdy obaj mezczyzni stawali za plecami mamy badz obok niej, albo lezeli u jej stop, jak w morskim piasku na plazy w Stogach; patrz zdjecie. Jest tu jeszcze jeden czworobok, ktory ukazuje w trojkacie trzy najwazniejsze osoby moich pierwszych lat. Choc nie jest tak zgeszczony jak scena balkonowa, promieniuje jednak tym samym pelnym napiecia pokojem, jaki zawrzec i ewentualnie podpisac mozna chyba tylko miedzy trojgiem ludzi. Mozna wyrzekac, ile sie chce, na ulubiona przez teatr tematyke trojkata; ale co maja robic dwie osoby same na scenie, jesli nie zagadac sie na smierc albo nie tesknic skrycie za trzecia. Na moim obrazku sa we troje. Graja w skata. To znaczy trzymaja karty jak harmonijnie ulozone wachlarze, nie patrza jednak, chcac dokonczyc licytacji, na swoje atuty, lecz w aparat. Dlon Jana spoczywa plasko, procz uniesionego palca wskazujacego, kolo bilonu, Matzerath wbija paznokcie w obrus, mama pozwala sobie na maly i, jak mysle, udany zarcik; wyciagnela jedna karte, pokazuje ja soczewce aparatu, ale nie partnerom. Jakze latwo jednym gestem, samym pokazaniem przy skacie sercowej damy, mozna stworzyc nie narzucajacy sie wprost symbol; bo ktoz nie uwierzy sercowej damie! Skat - nalezy wiedziec, ze mozna do niego zasiasc tylko w trojke - byl dla mamy i obu mezczyzn nie tylko najbardziej stosowna gra; byl ich ucieczka, portem, w ktorym chronili sie zawsze, ilekroc zycie chcialo ich, egzystujacych w tym czy innym ukladzie we dwoje, naklonic do glupich gier jak szescdziesiat szesc czy mlynek. A teraz koniec z ta trojka, ktora wydala mnie na swiat, chociaz nic jej nie brakowalo. Zanim przejde do siebie, jeszcze slowko o Gretchen Scheffler, przyjaciolce mamy, i jej piekarzu, a zarazem mezu, Aleksandrze Schefflerze. On lysy, ona smiejaca sie konskimi zebami, z ktorych polowa przynajmniej byla zlota. On krotkonogi i gdy siedzial na krzesle, nie dosiegajacy nigdy dywanu, ona w szydelkowanych sukienkach wlasnej roboty, ktore mialy coraz to inne desenie. Pozniej fotografie obojga Schefflerow na lezakach albo przy lodziach ratunkowych statku KdF[?] "Wilhelm Gustloff", a takze na pokladzie spacerowym "Tannenbergu" z Zeglugi Prus Wschodnich. Co roku odbywali podroze i z Pilawy, Norwegii, Wysp Azorskich, Wloch przywozili pamiatki do domu na Kuzniczkach, gdzie on wypiekal buleczki, a ona ozdabiala poszewki szydelkowanymi zabkami. Kiedy Aleksander Scheffler milczal, koncem jezyka bezustannie zwilzal gorna warge, co przyjaciel Matzeratha, mieszkajacy naprzeciwko handlarz warzyw Greff, bral mu za zle jako nieprzyzwoity brak kultury.Chociaz Greff mial zone, bardziej byl przywodca skautow niz mezem. Fotografia ukazuje barczystego, muskularnego, zdrowego mezczyzne w krotkich spodenkach, w bluzie ze sznurami druzynowego i w skautowskim kapeluszu. Obok niego w takim samym mundurze stoi jasnowlosy, troche zbyt wielkooki, moze trzynastoletni chlopak, ktorego Greff obejmuje lewym ramieniem i z widoczna sympatia przyciska do siebie. Chlopaka nie znalem, ale Greffa mialem pozniej przez jego zone Line poznac i zrozumiec. Bladze wsrod migawek z wycieczek KdF i swiadectw delikatnej skautowskiej erotyki. Chce szybko przerzucic kilka stron i dotrzec do siebie i do mojej pierwszej fotograficznej podobizny. Bylem pieknym dzieckiem. Zdjecie zrobiono na Zielone Swiatki w dziewiecset dwudziestym piatym. Mialem osiem miesiecy i bylem o dwa miesiace mlodszy od Stefana Bronskiego, ktory na nastepnej stronie sfotografowany w tym samym formacie tchnie nieopisana pospolitoscia. Pocztowka ma faliste, kunsztownie poszarpane brzegi, a na odwrocie linie do adresowania, prawdopodobnie zostala odbita w wiekszej ilosci i przeznaczona na uzytek rodziny. Fotograficzny wycinek ukazuje w wydluzonym prostokacie ksztalt zbyt symetrycznego jajka. Symbolizujac zoltko leze goly na brzuchu na bialej skorze, ktora jakis polarny niedzwiedz musial ofiarowac specjalizujacemu sie w dzieciecych zdjeciach wschodnioeuropejskiemu zawodowemu fotografowi. Jak dla wielu fotografii z tamtych czasow, tak i dla mojego pierwszego wizerunku wybrano ow brazowawe cieply odcien, ktory chcialbym nazwac ludzkim w przeciwienstwie do nieludzko gladkiej czarno-bialej fotografii naszych dni. Matowo zamglone, prawdopodobnie namalowane listowie tworzy ciemne, niewielu plamami swiatla zlagodzone tlo. Choc moje gladkie, zdrowe cialo z niezmaconym spokojem spoczywa ukosem na skorze i poddaje sie dzialaniu polarnej ojczyzny bialego niedzwiedzia, to jednak okragla dziecieca glowe trzymam wysoko i na kazdego, kto oglada moja nagosc, patrze blyszczacymi oczami. Mozna by rzec - zdjecie dziecka jak tysiace innych. Prosze przyjrzec sie dloniom: bedziecie panstwo musieli przyznac, ze moj najwczesniejszy wizerunek uderzajaco odbiega od niezliczonych, demonstrujacych te sama rozkoszna egzystencje okazow z rozmaitych albumow. Widac mnie z zacisnietymi piesciami. Zadnych kielbaskowatych palcow, ktore nieswiadomie, posluszne jeszcze ciemnemu lapczywemu instynktowi, bawia sie kudlami niedzwiedziej skory. Powaznie zacisniete unosza sie male piastki po bokach glowy, zawsze gotowe opasc, podac ton. Jaki ton? Ton bebenka! Nie ma tu jeszcze tego instrumentu, ktory z okazji mojego przyjscia na swiat obiecano mi na trzecie urodziny; lecz dla zrecznego fotomontazysty byloby zupelna drobnostka wstawic odpowiednia, a wiec zmniejszona klisze dzieciecego bebenka, bez jakichkolwiek retuszow w polozeniu mojego ciala. Trzeba by tylko usunac glupie, zlekcewazone przeze mnie szmaciane zwierze. Jest to obce cialo w tej udanej poza tym kompozycji, ktora ma za temat ow bystry, roztropny wiek, kiedy wyrzynaja sie pierwsze zabki. Pozniej nie kladli mnie juz na niedzwiedziej skorze. Mialem chyba z poltora roku, kiedy w wozku na wysokich kolach postawili mnie pod plotem z desek, ktorego ostre wierzcholki i wiazania poprzeczne tak wyraznie przebijaja spod warstwy sniegu, iz narzuca mi sie przypuszczenie, ze zdjecie powstalo w styczniu dziewiecset dwudziestego szostego. Toporna, zalatujaca smolowanym drewnem konstrukcja plotu kojarzy mi sie przy dluzszym ogladaniu z przedmiesciem Strzyza Gorna, ktorego obszerne koszary sluzyly dawniej za kwatere huzarom Mackensena, a za moich czasow policji Wolnego Miasta. Poniewaz jednak nie moge sobie przypomniec nikogo, kto by mieszkal na przedmiesciu o tej nazwie, zdjecie zrobiono widocznie przy okazji jednorazowej wizyty rodzicow u ludzi, ktorych pozniej nie widzialo sie nigdy, a jesli juz, to tylko przelotnie. Mama i Matzerath, ktorzy wzieli wozek miedzy siebie, mimo chlodnej pory roku nie wlozyli zimowych plaszczy. Przeciwnie, mama ma na sobie bluzke rosyjskiego kroju, z drugimi rekawami, ktorej wyszywane ornamenty harmonizuja z zimowa sceneria budzac wrazenie: w glebi Rosji robi sie zdjecie rodziny cara, Rasputin trzyma aparat, ja jestem carewiczem, a za plotem siedza mienszewicy i bolszewicy, majstrujac bomby postanawiaja zgladzic moja samowladna rodzine. Nienaganne, srodkowoeuropejskie, jak mozna sie przekonac, zwrocone w przyszlosc drobnomieszczanstwo Matzeratha odbiera drzemiacej w fotografii krwawej scenie gwaltowna ostrosc. Bylo sie na spokojnej Strzyzy Gornej, na chwile, nie wkladajac zimowych laszczy, wyszlo sie z mieszkania gospodarzy, pozowalo sie panu domu do zdjecia z malym Oskarem w srodku, patrzacym pociesznie obiektyw, zgodnie z zyczeniem fotografa, aby po chwili przy kawie z ciastem i bita smietana bylo znow cieplo, slodko i wesolo. Jest jeszcze z tuzin migawkowych zdjec lezacego, siedzacego, raczkujacego, biegajacego, jednorocznego, dwuletniego, dwu- i pol-letniego Oskara. Zdjecia sa lepsze i gorsze, stanowia wszystkie jedynie przygotowanie do owego obejmujacego cala postac portretu, jaki zrobiono mi na trzecie urodziny. Tutaj mam juz bebenek. Tutaj, nowy, w bialo-czerwone zabki, wisi mi na wysokosci brzucha. Tutaj pewny siebie, z powazna, zdecydowana mina krzyzuje drewniane paleczki na blaszanym instrumencie. Tutaj mam sweter w paski. Tutaj jestem w blyszczacych lakierkach. Tutaj wlosy stercza mi na glowie jak szczotka spragniona szorowania, tutaj w kazdym z moich niebieskich oczu odbija sie pragnienie wladzy, ktora miala obyc sie bez zwolennikow. Tutaj udalo mi sie wtedy przyjac postawe, ktorej nie mialem powodu porzucac. Tutaj powiedzialem, tutaj zdecydowalem, tutaj postanowilem, ze w zadnym wypadku nie zostane politykiem, a tym bardziej kupcem kolonialnym, raczej powiem "stop", zostane taki jaki jestem - i zostalem taki, zachowalem ten wzrost, te posture na wiele lat. Mali i wielcy ludzie, Maly i Wielki Belt, male i wielkie abecadlo, maly Jas i Karol Wielki, Dawid i Goliat, liliput i gwardyjska miara; pozostalem trzylatkiem, karlem, Tomciem Paluchem, pozostalem brzdacem, ktory nie rosnie, aby uniknac takich rozroznien jak maly i duzy katechizm, aby mierzac metr siedemdziesiat dwa, jako tak zwany dorosly, nie podlegac czlowiekowi, ktory nawet w lustrze przy goleniu mienil sie moim ojcem, i nie byc skazanym na sklep, ktory, zgodnie z zyczeniem Matzeratha, jako sklep kolonialny mial dla dwudziestojednoletniego Oskara oznaczac swiat doroslych. Abym nie musial terkotac kasa, trzymalem sie blaszanego bebenka i od moich trzecich urodzin nie uroslem ani na palec, pozostalem trzylatkiem, ale i medrcem, nad ktorym gorowali wszyscy dorosli i ktory na swoj sposob mial gorowac nad doroslymi; ktory nie chcial swojego cienia mierzyc z ich cieniem; ktory wewnetrznie i zewnetrznie byl calkowicie uksztaltowany, podczas gdy tamci do poznej starosci baj durzyli o rozwoju; ktory sie potwierdzal, co tamci przyjmowali do wiadomosci z wielkim trudem i nieraz bolem; ktory nie musial z roku na rok nosic coraz wiekszych butow i spodni, byle dowiesc, ze cos rosnie. A przy tym, i tutaj rowniez Oskarowi musze przypisac rozwoj, rzeczywiscie cos roslo - i to nie zawsze z korzyscia dla mnie - i osiagnelo wreszcie mesjaniczna wielkosc; ale ktoz z doroslych za moich czasow zwracal uwaga na nieodmiennie trzyletniego bebniste Oskara? Szklo, szklo, szkielko Jesli przed chwila opisalem fotografie, ktora przedstawiala cala sylwetke Oskara z bebenkiem i paleczkami, wyjawiajac rownoczesnie, jakie to z dawna dojrzale decyzje podjal Oskar podczas fotografowania i wobec gosci urodzinowych zgromadzonych wokol tortu z trzema swieczkami, to teraz, kiedy album milczy zamkniety obok mnie, musze przywolac owe sprawy, ktore co prawda nie tlumacza mojej przewleklej trzyletnosci, ale wydarzyly sie przeciez - i to z mojej przyczyny.Od poczatku bylo dla mnie jasne: dorosli cie nie zrozumieja; kiedy przestaniesz rosnac w sposob dla nich widoczny, zaczna nazywac cie niedorozwinietym, beda ciagac cie po stu lekarzach i trwonic pieniadze, beda szukac jesli nie uzdrowienia, to wytlumaczenia twojej choroby. Chcac ograniczyc konsultacje do znosnego minimum, musialem wiec sam, jeszcze zanim lekarz wydal swoja opinie, podsunac przekonujacy powod zahamowania wzrostu. Sloneczny wrzesniowy dzien, moje trzecie urodziny. Delikatny podmuch babiego lata, nawet smiech Gretchen Scheffler przytlumiony. Mama przy fortepianie brzdaka cos z Barona cyganskiego. Jan stoi za nia i jej taborecikiem, dotyka jej ramienia, chce patrzec w nuty, Matzerath szykuje juz kolacje w kuchni. Babka Anna z Jadwiga Bronska i Aleksandrem Schefflerem otaczaja handlarza warzyw Greffa, bo Greff zawsze opowiada przygody, skautowskie przygody, ktore dowodza, ile znaczy wiernosc i odwaga; ponadto zegar stojacy, ktory nie pomija ani kwadransa z tego uprzedzionego cienko wrzesniowego popoludnia; i poniewaz wszyscy, podobnie jak zegar, byli czyms zajeci, a z ziemi wegierskiej Barona cyganskiego, przez wedrujacych Wogezami skautow Greffa, obok Matzerathowej kuchni, gdzie na patelni skwierczaly kaszubskie kurki z jajecznica i boczkiem, wiodla jakas linia korytarzem do sklepu, wymknalem sie z pokoju uderzajac lekko w bebenek, znalazlem sie juz w sklepie za kontuarem, z dala od fortepianu, kurek i Wogezow, i spostrzeglem, ze klapa do piwnicy byla otwarta: Matzerath, ktory schodzil po puszke kompotu na deser, widocznie zapomnial ja zamknac. Badz co badz uplynela jedna minuta, zanim zrozumialem, czego zadala ode mnie klapa naszej sklepowej piwnicy. Bog mi swiadkiem, nie samobojstwa! Byloby to doprawdy zbyt proste. Tamto natomiast bylo trudne, bolesne, domagalo sie ofiary i juz wowczas, jak zawsze, gdy domagano sie ode mnie ofiary, pot wystapil mi na czolo. Przede wszystkim moj bebenek nie powinien byl doznac zadnego uszczerbku, nalezalo go oszczedzic, zniesc po szesnastu wydeptanych stopniach na dol i umiescic, dla umotywowania jego nietknietego stanu, miedzy workami maki. Potem z powrotem w gore na osmy stopien, nie, o jeden nizej, a moze i piaty by wystarczyl. Ale spadajac z tego miejsca nie daloby sie pogodzic bezpieczenstwa i wiarogodnych obrazen. Znowu w gore, za wysoko, na dziesiaty stopien i wreszcie z dziewiatego pociagajac za soba polke zastawiona butelkami z sokiem malinowym, rzucilem sie glowa w dol na cementowa podloge naszej sklepowej piwnicy. Jeszcze zanim na swoja swiadomosc opuscilem zaslone, upewnilem sie co do rezultatu eksperymentu: stracone umyslnie butelki z sokiem malinowym narobily wystarczajacego halasu, aby wywabic Matzeratha z kuchni, mame od fortepianu, reszte towarzystwa z Wogezow i sciagnac do sklepu, do klapy w podlodze i po schodach na dol. Zanim nadbiegli, zanurzylem sie jeszcze w zapachu rozlanego soku malinowego, spostrzeglem tez, ze glowa mi krwawi, i gdy oni byli juz na schodach, zastanawialem sie jeszcze, czy to krew Oskara, czy maliny pachna tak slodko i odurzajaco, bylem jednak rad, ze wszystko sie udalo i ze dzieki mojej przezornosci bebenek nie doznal zadnego uszczerbku. Zdaje sie, ze to Greff podniosl mnie z podlogi. Dopiero w bawialni Oskar wynurzyl sie z owej chmury, ktora chyba w polowie skladala sie z soku malinowego, w polowie zas z jego mlodej krwi. Lekarza jeszcze nie bylo, mama krzyczala i nazywajac Matzeratha, ktory chcial ja uspokoic, morderca, uderzyla go kilka razy w twarz, nie tylko dlonia, takze grzbietem dloni. W ten sposob wiec - i lekarze stale to potwierdzali - jednym jedynym upadkiem, ktory choc nie byl nieszkodliwy, to jednak odpowiednio przeze mnie odmierzony, nie tylko dostarczylem tak waznego dla doroslych powodu zahamowania wzrostu, ale ponadto, wlasciwie mimo woli, z poczciwego, niewinnego Matzeratha zrobilem Matzeratha-winowajce. On nie zamknal klapy, jego mama obarczyla cala wina, i to on przez cale lata dzwigal te wine, ktora mama wypominala mu wprawdzie niezbyt czesto, lecz nieublaganie. Mnie ten upadek przyniosl cztery tygodnie pobytu w szpitalu, a potem, az do pozniejszych srodowych wizyt u doktora Hollatza, jaki taki spokoj od lekarzy; juz pierwszego dnia, gdy dostalem bebenek, udalo mi sie dac swiatu znak, moj wypadek byl wyjasniony, zanim dorosli poznali prawdziwy, przeze mnie ustalony stan Odtad mowilo sie: na swoje trzecie urodziny nasz maly Oskar spadl e schodow do piwnicy, wyszedl z tego co prawda zdrow na umysle, ale rosnac juz nie chcial. I zaczalem bebnic. Nasza kamienica miala cztery pietra. Z parteru wspinalem sie bebnieniem na strych i wracalem schodami na dol. Z Labesa podazalem na plac Maksa Halbego, stamtad na Nowe Szkoty, ulicami Antona Mollera i Marii, przez park na Kuzniczkach, obok browaru, nad stawem, przez Lake Frobela, obok szkoly Pestalozziego, Nowym Targiem i z powrotem na Labesa. Moj bebenek to wytrzymywal, dorosli mniej, chcieli mu przerwac, chcieli powstrzymac moja blache, chcieli podstawic noge moim paleczkom - ale natura zadbala o mnie. Umiejetnosc zachowywania dzieki dzieciecemu bebenkowi nalezytego dystansu miedzy mna a doroslymi zrodzila sie wkrotce po upadku z piwnicznych schodow, niemal rownoczesnie z donosnoscia glosu, ktora pozwalala mi spiewac, krzyczec lub krzyczac spiewac dlugo i wibrujace tak wysokim tonem, ze nikt nie mial odwagi odebrac mi bebenka, chocby mu uszy puchly, bo kiedy odbierano mi bebenek, krzyczalem, a kiedy krzyczalem, pekaly rzeczy cenne: potrafilem rozbijac spiewem szklo; moj krzyk usmiercal wazony; moj spiew tlukl szyby w oknach i wprowadzal rzady przeciagow; moj glos niby czysty i dlatego bezlitosny diament, przecinal gablotki i w srodku, nie tracac przy tym niewinnosci, dopuszczal sie gwaltow na harmonijnych, szlachetnych w linii ofiarowanych przez kogos bliskiego, z lekka zakurzonych kieliszkach do likieru. Niebawem moje zdolnosci staly sie znane na naszej ulicy, od Brzeznienskiej do osiedla przy lotnisku, a wiec w calej dzielnicy. Ledwie zobaczyly mnie dzieci sasiadow, ktorych zabawy w rodzaju: "Raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy", "Czy jest tu Czarna Kucharka", lub "Stary niedzwiedz mocno spi" wcale mnie nie pociagaly, a juz darl sie caly niewyparzony chor: Szklo, szklo, szkielko, Piwo w marcepanie, pani Zima w oknie, Gra na fortepianie. Pewnie, glupi i blahy dzieciecy wierszyk. Mnie tam piosenka nie przeszkadzala, kiedy w slad za swoim bebenkiem przedzieralem sie przez cizbe, przez szkielko i pania Zime podchwytujac przy tym prosciutki rytm, ktory jednak mial swoj wdziek, i bebniac szklo, szklo, szkielko, choc nie bylem szczurolapem, pociagalem dzieci za soba. I jeszcze dzis, kiedy na przyklad Bruno czysci szyby w moim oknie, udzielam temu wierszykowi i rytmowi nieco miejsca na bebenku. Bardziej dokuczliwy od drwiacej piosenki dzieci z sasiedztwa i bardziej przykry, zwlaszcza dla moich rodzicow, byl kosztowny fakt, ze kazda szybe stluczona w naszej dzielnicy przez swawolnych, niewychowanych lobuziakow przypisywano mnie, a raczej mojemu glosowi. Z poczatku mama bez mrugniecia okiem placila za wybite przewaznie z procy szyby kuchennych okien, potem wreszcie i ona zrozumiala moj glosowy fenomen, gdy ktos zglaszal pretensje, zadala dowodow i patrzyla przy tym rzeczowo i chlodno szarymi oczyma. Ludzie z sasiedztwa naprawde mnie krzywdzili. Nic w owym czasie nie bylo dalsze od prawdy anizeli przypuszczenie, ze owladnela mna dziecinna pasja niszczenia, ze szklo lub wyroby ze szkla staly sie dla mnie przedmiotem nienawisci w ow niewytlumaczalny sposob, w jaki dzieci demonstruja nieraz we wscieklych atakach szalu swoje mroczne i bezplanowe niecheci. Tylko ten, co sie bawi, niszczy swawolnie. Ja nie bawilem sie nigdy, pracowalem na moim bebenku, a jesli chodzi o moj glos, to byl on najpierw narzedziem samoobrony. Jedynie troska o to, zebym nadal mogl pracowac na swoim bebenku, nakazywala mi tak konsekwentnie uzywac strun glosowych. Gdybym mial moznosc tymi samymi dzwiekami i srodkami pociac w kawalki nudne obrusy, wyszywane wzdluz i wszerz we wzory wylegle w wyobrazni Gretchen Scheffler, albo zerwac ciemna politure z fortepianu, wszystko, co szklane, z radoscia pozostawilbym nietkniete i dzwieczne. Lecz obrusy i politury byly obojetne na moj glos. Nie udalo mi sie ani uporczywym krzykiem wymazac wzoru na tapecie, ani dwoma przeciaglymi, wznoszacymi sie i opadajacymi, pocieranymi mozolnie niczym w epoce kamiennej dzwiekami z ciepla stworzyc goraco, wykrzesac wreszcie iskry, ktora bylaby konieczna, aby suche jak huba, przesiakniete tytoniowym dymem firanki w obu oknach bawialni zamienic w dekoracyjne plomienie. Zadnemu krzeslu, na ktorym siedzial Matzerath czy Aleksander Scheffler, nie oderwalem spiewem nogi. Chetnie bronilbym sie w sposob bardziej nieszkodliwy i nie tak dziwaczny, ale rzeczy nieszkodliwe nie chcialy mi sluzyc, tylko szklo bylo mi posluszne i musialo za to placic. Pierwszy uwienczony sukcesem wystep tego rodzaju dalem wkrotce po moich trzecich urodzinach. Mialem wtedy bebenek chyba dobre cztery tygodnie i przez ten czas, przy swojej pilnosci, rozbilem go doszczetnie. Wprawdzie oprawa w bialo-czerwone plomyki trzymala jeszcze wierzch i dno bebenka, ale nie mozna juz bylo nie dostrzec dziury posrodku nadajacej ton strony; poniewaz dnem gardzilem, dziura stale sie powiekszala, postrzepila sie, miala zabkowane, ostre brzegi, odpryski zbebnionej do cienka blachy wpadly do wnetrza bebenka, grzechotaly z niezadowoleniem przy kazdym uderzeniu a wszedzie na dywanie w bawialni i na czerwonobrazowych deskach podlogi w sypialni polyskiwaly biale drobinki lakieru, ktore nie mogly juz wytrzymac na zmaltretowanej blasze bebenka. Obawiano sie, ze pokalecze sie o niebezpiecznie ostre brzegi. Zwlaszcza Matzerath, ktory po moim upadku ze schodow piwnicznych przesadzal w ostroznosci, przestrzegal mnie, zebym uwazal przy bebnieniu. Poniewaz moje tetnice zawsze, i to w gwaltownym ruchu, znajdowaly sie blisko poszarpanych brzegow krateru, musze przyznac, ze obawy Matzeratha, choc przesadzone, nie byly calkiem bezpodstawne. Mozna bylo uwolnic mnie od wszystkich niebezpieczenstw dajac mi nowy bebenek; oni jednak wcale nie mysleli o nowym bebenku, chcieli mi odebrac stara, poczciwa blache, ktora ze mna spadla ze schodow, poszla do szpitala i rownoczesnie ze mna zostala wypisana, ktora pedzila ze mna po schodach w gore i w dol, ktora chodzila ze mna po bruku i po chodnikach, przedzierala sie przez "Raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy", "Czarna Kucharke" i "Starego niedzwiedzia" - te blache chcieli mi zabrac nic w zamian nie dajac, chcieli mnie wziac na lep glupia czekolada. Mama trzymala ja skladajac usta w ciup. Matzerath z udawana surowoscia chwycil moj kaleki bebenek. Ja uczepilem sie wraku. On ciagnal. Opuszczaly mnie juz sily obliczone w sam raz na bebnienie. Powoli wyslizgiwal mi sie jeden czerwony plomyk po drugim, juz mial mi sie wymknac krag oprawy, gdy Oskarowi, ktory do tego dnia uchodzil za spokojne, niemal zbyt grzeczne dziecko, udal sie ow pierwszy niszczycielski i skuteczny krzyk: okragla szlifowana szyba, ktora chronila miodowozolta tarcze naszego stojacego zegara od kurzu i zdychajacych much, pekla, runela, czesciowo jeszcze raz sie rozbijajac, na brazowo-czerwone deski - bo dywan nie dochodzil do podstawy zegara. Wnetrze cennego mechanizmu nie doznalo jednak uszkodzen: wahadlo kontynuowalo - jesli mozna tak powiedziec o wahadle - swoja droge, podobnie wskazowki. Nawet urzadzenie do wydzwaniania godzin, ktore zwykle tak czule, niemal histerycznie reagowalo na najlzejszy wstrzas, na przejezdzajace ulica wozy z piwem, ani drgnelo na moj krzyk; tylko szyba pekla, ale za to w drobny mak. -Juz po zegarze! - krzyknal Matzerath i wypuscil bebenek. Jeden rzut oka przekonal mnie, ze wlasciwemu zegarowi moj krzyk nie wyrzadzil zadnej krzywdy, tylko szklo poszlo w diably. Matzerathowi jednak, takze mamie i wujowi Janowi, ktory w tamto niedzielne popoludnie przyszedl z wizyta, zdawalo sie, ze zniszczeniu uleglo cos wiecej niz szklo oslaniajace tarcze. Pobledli, bezradnie wytrzeszczajac oczy patrzyli na siebie, szukali po omacku kaflowego pieca, opierali sie o fortepian i kredens, nie smieli ruszyc sie z miejsca, a Jan Bronski, wznoszac blagalnie wzrok ku gorze, poruszal suchymi wargami i dzis jeszcze mysle, ze wysilki wuja odnosily sie do tekstu jakiejs modlitwy wolajacej o pomoc i zmilowanie: "Baranku Bozy, ktory gladzisz grzechy swiata, zmiluj sie nad nami", i te slowa powtorzone trzy razy, a potem jeszcze: "Panie, nie jestem godzien, abys wszedl pod dach moj, ale rzeknij tylko slowo..." Oczywiscie Pan nie rzekl ani slowa. Przeciez to nie zegar ulegl zniszczeniu, tylko szklo. Jednakze dorosli maja do swoich zegarow stosunek nader osobliwy i dziecinny w tym znaczeniu, w jakim ja nigdy nie bylem dzieckiem. A przy tym zegar jest moze najwspanialszym osiagnieciem doroslych. Ale tak to juz jest: o ile dorosli moga byc i - dzieki pracowitosci, ambicji i pewnej dozie szczescia - rzeczywiscie sa tworcami, o tyle zaraz po stworzeniu staja sie tworami swoich wlasnych epokowych wynalazkow. A jednak zegar, jak dawniej, tak i teraz, bez doroslych jest niczym. Oni go nakrecaja, posuwaja lub cofaja, nosza do zegarmistrza, ktory go sprawdza, czysci i w razie potrzeby naprawia. Podobnie jak to bywa z kukaniem kukulki, ktore za wczesnie ustaje, z przewrocona solniczka, z pajakiem, ktory pokazuje sie rano, z czarnym kotem, z portretem wuja, ktory spada ze sciany, bo hak obluzowal sie w tynku, podobnie jak to bywa z lustrem, dorosli widza w zegarze i poza nim cos wiecej niz to, czym zegar jest w istocie. Mama, ktora mimo pewnej sklonnosci do egzaltacji i fantazjowania miala najtrzezwiejsze spojrzenie, ale bywala tez lekkomyslna i kazdy domniemany znak tlumaczyla na swoja korzysc, znalazla wowczas zbawcze slowo. -To na szczescie! - zawolala strzelajac palcami, przyniosla szczotke i szufelke i zmiotla stluczki lub szczescie. Jesliby wierzyc slowom mamy, to przynioslem wiele szczescia rodzicom, krewnym, znajomym i ludziom nieznanym, gdy kazdemu, kto chcial mi zabrac bebenek, tluklem, rozbijalem krzykiem i spiewem szyby, kufle z piwem, butelki po piwie, zwiastujace wiosne flakony perfum, krysztalowe czary z dekoracyjnymi owocami, krotko mowiac, wszystko, co powstawalo w hutach szkla z oddechu dmuchaczy, co trafialo na rynek jako szklo po czesci zwyczajne, po czesci artystyczne. Aby nie wyrzadzac zbyt wielkich szkod, bo lubilem i lubie nadal ksztaltne wyroby ze szkla, kiedy wieczorem chciano mi odebrac moj blaszany bebenek, ktory przecie mial isc ze mna do lozeczka, kruszylem jedna lub kilka zarowek naszego wysilajacego sie poczwornie zyrandola w bawialni. Tak postapilem na czwarte urodziny, w poczatkach wrzesnia dziewiecset dwudziestego osmego, z goscmi zgromadzonymi na przyjeciu, z rodzicami, Bronskimi, babka Koljaiczkowa, Schefflerami i Greffami, ktorzy dali mi najrozniejsze prezenty: olowianych zolnierzy, zaglowiec, woz strazacki - ale nie dali mi blaszanego bebenka; ich wszystkich, ktorzy chcieli, zebym zajal sie olowianymi zolnierzami, zebym wariactwo strazy pozarnej uznal za warte zabawy, ktorzy nie godzili sie na moj rozbity, lecz zacny bebenek, ktorzy chcieli odebrac mi blache i w zamian wcisnac w reke glupi, poza tym zle ozaglowany stateczek, wszystkich, ktorzy byli na tyle slepi, by nie dostrzec mnie i moich pragnien - przenioslem obiegajacym dokola, usmiercajacym wszystkie cztery zarowki naszego zyrandola krzykiem w przedwieczna ciemnosc. Dorosli jak to dorosli: po pierwszych okrzykach przestrachu, po zarliwym niemal domaganiu sie powrotu swiatla przyzwyczaili sie do mroku, a gdy babka Koljaiczkowa, ktora jako jedyna procz malego Stefana Bronskiego nie mogla zasmakowac w ciemnosci, z czepiajacym sie jej spodnicy zabeczanym Stefanem poszla do sklepu po lojowki i wrocila z zapalonymi swiecami rozjasniajac pokoj, pozostale, dobrze juz podpite towarzystwo ukazalo sie podzielone na osobliwie skojarzone pary. Jak bylo do przewidzenia, mama w rozpietej bluzce siedziala na kolanach Jana Bronskiego. Nieapetyczny to byl widok, jak krotkonogi piekarz Aleksander Scheffler ginal niemal w obfitym ciele Greffowej. Matzerath oblizywal zlote i konskie zeby Gretchen Scheffler. Tylko Jadwiga Bronska siedziala z lagodnym w blasku swiec, krowim spojrzeniem, trzymajac dlonie na podolku, blisko, ale nie za blisko handlarza warzyw Greffa, ktory nic nie wypil, a jednak spiewal slodko, melancholijnie, rzewnie, zapraszajac Jadwiga Bronska do wtoru. Spiewali skautowska piosenke na dwa glosy, wedle ktorej w Karkonoszach mial straszyc niejaki Liczyrzepa. O mnie zapomniano. Oskar siedzial pod stolem z kawalkiem swojego bebenka, wydobywal z blachy jeszcze troche rytmu, i kto wie, czy oszczedne, ale rownomierne dzwieki bebenka dla tych, co lezeli lub siedzieli w tym pokoju odmienieni i zachwyceni, nie byly najprzyjemniejsza muzyka. Bebnienie bowiem niczym pokost pokrywalo odglosy cmokania i ssania, towarzyszace wszystkim goraczkowym i wytezonym dowodom zapalu tamtych. Nie ruszylem sie tez spod stolu, gdy weszla babka, ze swiecami w reku przypominajac gniewnego archaniola, w blasku swiec zobaczyla Sodome, odkryla Gomore, z drzacymi swiecami w reku podniosla wrzask, nazwala to wszystko swinstwem i polozyla kres idylli jak i spacerom Liczyrzepy po Karkonoszach, stawiajac swiece na spodeczkach, siegajac na kredens po karty do skata, rzucajac je na stol i pocieszajac wciaz jeszcze zaplakanego Stefana oznajmila druga czesc urodzinowego przyjecia. Wkrotce potem Matzerath wkrecil nowe zarowki w stare oprawki zyrandola, przesunieto krzesla, butelki z piwem zamlaskaly przy otwieraniu; zaczeto nade mna rznac w skata po jednej dziesiatej feniga. Mama na samym poczatku zaproponowala cwiercfenigowego skata, ale dla wuja Jana bylo to zbyt ryzykowne, i gdyby co jakis czas dubeltowe rundki i z rzadka grand z czterema nie podbijaly wydatnie stawki, skonczyloby sie na partaninie po jednej dziesiatej feniga. Dobrze mi bylo pod stolem, pod oslona zwisajacego obrusa. Bebniac leciutko podazylem na spotkanie piesci, ktore nade mna mlocily karty, podporzadkowalem sie przebiegowi gry i po godzinie skata zakomunikowalem sobie: Jan Bronski przegrywa. Mial dobre karty, a mimo to przegrywal. Nic dziwnego, skoro nie uwazal. Mial w glowie calkiem inne rzeczy niz swoje dzwonki bez dwoch. Na samym poczatku gry, jeszcze rozmawiajac ze swoja ciotka, bagatelizujac niedawna mala orgie, zsunal czarny polbut i lewa stopa w szarej skarpetce szukal obok mojej glowy kolana mamy, ktora siedziala naprzeciwko niego, i niebawem je znalazl. Mama, ledwie poczula dotkniecie, przysunela sie bardziej do stolu, tak ze Jan, ktory zostal wlasnie przelicytowany przez Matzeratha i spasowal na trzydziestu trzech, najpierw unoszac czubkiem stopy skraj sukienki, potem cala wypelniona skarpetka, ktora jednak byla z tego samego dnia i prawie swieza, mogl powedrowac miedzy jej uda. Bylem pelen podziwu dla mojej mamy, ktora mimo tego welnianego naprzykrzania sie pod stolem, na gorze, na wygladzonym obrusie wygrywala pewnie, wesolo przy tym paplajac, najbardziej ryzykowne partie, miedzy innymi zoledzie bez czterech, podczas gdy Jan, na dole poczynajac sobie coraz smielej, na gorze przegrywal wiele gier, ktore nawet Oskar z lunatyczna pewnoscia zakonczylby zwyciesko. Pozniej pod stol wczolgal sie jeszcze zmeczony Stefanek, zasnal tam wkrotce, a przed zasnieciem nie mogl zrozumiec, czego nogawka jego ojca szukala pod sukienka mojej mamy. Zachmurzenie niewielkie lub umiarkowane. Po poludniu przelotny deszcz. Juz nazajutrz przyszedl Jan Bronski, zabral prezent, ktory dal mi na urodziny, ow zaglowiec, u Sigismunda Markusa w pasazu Zbrojowni zamienil nedzna zabawke na blaszany bebenek, z lekka przemoczony przyszedl do nas poznym popoludniem z owym tak dobrze mi znanym bebenkiem w bialo-czerwone plomyki, wreczyl mi go, wzial jednoczesnie poczciwy stary blaszany wrak, na ktorym pozostaly tylko kawalki bialo-czerwonego lakieru. I gdy Jan bral spracowany, ja wypoczety instrument, oczy Jana, mamy, Matzeratha spoczely na Oskarze - niewiele brakowalo, a bylbym sie rozesmial - czyzby mysleli, ze przywiazalem sie do starego grata, ze zywie w sercu jakies zasady? Nie wydajac oczekiwanego przez wszystkich krzyku, nie wpadajac w spiew, ktory zabijal szklo, oddalem strudzony bebenek i od razu obydwiema rekami zajalem sie nowa blacha. Po dwoch godzinach najuwazniejszego bebnienia wszedlem w uderzenie. Ale nie wszyscy dorosli z mojego otoczenia okazali sie tak rozsadni jak Jan Bronski. Niebawem po moich piatych urodzinach w dziewiecset dwudziestym dziewiatym - duzo sie wowczas mowilo o nowojorskim krachu na gieldzie, a ja zastanawialem sie, czy i dziadek Koljaiczek handlujacy drzewem w dalekim Buffalo tez musial pozegnac sie z pieniedzmi - mama, zaniepokojona zahamowaniem mojego wzrostu, ktorego nie dalo sie juz nie dostrzegac, zaczela prowadzac mnie za reke na srodowe wizyty w gabinecie doktora Hollatza przy Brunshofera. Znosilem cierpliwie przykre i nieskonczenie dlugie badania, bo juz wtedy podobal mi sie bialy, mily dla oczu szpitalny stroj siostry Ingi, asystentki Hollatza, przypominal utrwalone na fotografii pielegniarskie czasy mamy i lat wojny i dzieki temu, ze bylem pochloniety coraz to innym ukladem fald pielegniarskiego stroju, udawalo mi sie puszczac mimo uszu grzmiace, naladowane energia, potem znow nieprzyjemnie wujaszkowate tyrady lekarza. Odbijajac w szklach okularow urzadzenie gabinetu - bylo tam duzo chromu, niklu i lakieru, poza tym regaly, gablotki, w ktorych staly zaopatrzone w wyraznie wypisane etykiet) sloje z wezami, salamandrami, zolwiami, swinskimi, ludzkimi i malpimi embrionami - chwytajac te zanurzone w spirytusie plody w szkla okularow, kartkujac po badaniach historie mojej choroby Hollatz iv zadumie potrzasal glowa, kazal mamie opowiadac w kolko o moim upadku z piwnicznych schodow i uspokajal ja, kiedy bez opamietania lzyla Matzeratha, ktory nie zamknal klapy, i cala wine skladaja na niego. Kiedy po kilku miesiacach podczas kolejnej srodowej wizyty prawdopodobnie po to, aby przekonac siebie, a moze i siostre Inge o skutecznosci dotychczasowej kuracji, Hollatz chcial mi odebrac bebenek, zniszczylem mu lwia czesc wezowej i zolwiowej kolekcji jak rowniez wszystkie embriony najrozniejszego pochodzenia, ktore zdolal zgromadzic. Jesli pominac pelne, ale przykryte kufle piwa i nie liczyc flakonu perfum mamy, to zdarzylo sie po raz pierwszy, ze Oskar porwal sie na mnostwo napelnionych i szczelnie zamknietych szklanych naczyn. Efekt byl jedyny w swoim rodzaju i dla wszystkich obecnych, nawet dla mamy, ktora znala przeciez moj stosunek do szkla, oszalamiajacy, niespodziewany. Juz pierwszym, jeszcze umiarkowanym tonem przecialem wzdluz i wszerz gablotke, w ktorej Hollatz przechowywal swoje obrzydliwe osobliwosci, potem wyrwalem niemal kwadratowa szybe z frontu gablotki i zrzucilem na wylozona linoleum podloge, gdzie zachowujac ksztalt kwadratu rozprysnela sie plasko na tysiac czastek, nastepnie nadalem krzykowi nieco wiecej ostrosci i wrecz rozrzutna przenikliwosc, po czym tak bogato wyposazonym dzwiekiem dotykalem jednej probowki po drugiej. Szklane naczynia pekaly z trzaskiem. Zielonkawy, czesciowo zgestnialy alkohol bryzgal, rozplywal sie po czerwonym linoleum gabinetu, niosac ze soba swoja wypreparowana, blada, troche jakby zatroskana zawartosc, i wypelnial pokoj tak, chcialoby sie powiedziec, dotykalnym zapachem, ze mamie zrobilo sie niedobrze i siostra Inga musiala otworzyc okno na ulice. Doktor Hollatz potrafil strate swojej kolekcji zamienic w sukces. W kilka tygodni po moim zamachu w fachowym pismie "Lekarz i Swiat" ukazal sie jego artykul o mnie, o rozcinajacym spiewem szklo fenomenie glosowym Oskarze M. Wylozona tam na przeszlo dwudziestu stronach teza doktora Hollatza wzbudzila podobno sensacje w kolach fachowych w kraju i za granica, spotykajac sie ze sprzeciwem, ale i z uznaniem naukowych autorytetow. Mama, ktorej przyslano kilka egzemplarzy pisma, w sposob dla mnie zastanawiajacy byla dumna z artykulu i nie mogla sobie odmowic przyjemnosci odczytywania fragmentow Greffom, Schefflerom, swojemu Janowi i po obiedzie bardzo czesto swojemu mezowi Matzerathowi. Nawet klienci sklepu kolonialnego musieli cierpliwie wysluchiwac wyjatkow z artykulu i zasluzenie podziwiali mame, ktora wymawiala fachowe wyrazenia co prawda blednie, ale za to z wielka fantazja. Dla mnie fakt, ze moje imie po raz pierwszy znalazlo sie w druku, nic nie znaczyl. Moj juz wowczas trzezwy sceptycyzm pozwolil mi ocenic dzielko doktora Hollatza tak, jak na to, scisle biorac, zaslugiwalo: byla to wielostronicowa, dosc zreczna w sformulowaniach i daleka od zrozumienia tematu gadanina lekarza, ktory mysli o uniwersyteckiej katedrze. Dzisiaj, w swoim zakladzie dla nerwowo chorych, gdy jego glos nie zdola poruszyc nawet szklanki do mycia zebow, gdy raz po raz bywaja u niego lekarze podobni do owego Hollatza, przeprowadzaja z nim tak zwane testy Rorschacha, proby kojarzeniowe i inne badania, zeby jego przymusowemu odosobnieniu nadac dzwieczna nazwe, dzisiaj Oskar chetnie rozmysla o archaicznej, wczesnej epoce swojego glosu. Jesli w tym pierwszym okresie tylko w razie potrzeby, choc bardzo dokladnie, rozspiewywal wyroby z kwarcu i piasku, to pozniej, w czasach rozkwitu i upadku swojego kunsztu, czynil ze swoich zdolnosci uzytek nie odczuwajac zewnetrznego przymusu. Dla zabawy tylko, wpadajac w maniere epoki schylkowej, ulegajac haslu l'artpour l'art, Oskar wdzieral sie spiewem w strukture szkla i przy tym doroslal. Podzial godzin Klepp zabija niekiedy godziny projektowaniem podzialu godzin. Podczas projektowania opycha sie stale kaszanka i prazona soczewico potwierdza moja teze, ktora ni mniej, ni wiecej glosi: kazdy marzyciel to zarlok. Przy wypelnianiu rubryk Kleppowi nie brakuje pilnosci, a to z kolei potwierdza inna moja teze: tylko prawdziwe leniuchy moga robic wynalazki, ktore oszczedzaja fatygi.Takze i w tym roku Klepp przez czternascie dni trudzil sie nad rozlozeniem swojego dnia na godziny. Odwiedziwszy mnie wczoraj najpierw przez dluzszy czas zachowywal sie tajemniczo, potem z kieszeni na piersi wyciagnal dziewieciokrotnie zlozony arkusz papieru, wreczyl mi go promieniejac, juz zadowolony z siebie; znowu zrobil wynalazek, ktory oszczedzi fatygi. Przebieglem oczyma kartke, niewiele przyniosla nowego: O dziesiatej sniadanie, do obiadu rozmyslania, po obiedzie godzinka snu, potem kawa - w miare moznosci do lozka, siedzac na lozku godzina fletu, wstajac i maszerujac dokola pokoju godzina dudow, pol godziny dudow na podworzu, co drugi dzien na zmiane: albo dwie godziny przy piwie i kaszance, albo dwie godziny kina, w kazdym razie jednak przed kinem lub przy piwie dyskretna agitacja na rzecz nielegalnej KPD - pol godziny, nie przesadzajmy! Wieczory w trzy dni powszednie wypelnialo przygrywanie do tanca w "Jednorozcu", w sobote popoludniowe piwo z KPD-owska agitacja przenosilo sie na wieczor, bo popoludnie bylo zarezerwowane na kapiel z masazem przy Grunstrasse, a potem do "U 9", trzy kwadransiki higieny z dziewczyna, pozniej z ta sama dziewczyna i jej przyjaciolka na kawie i ciastkach u Schwaba, na krotko przed zamknieciem zakladu jeszcze golenie, a jesli trzeba, to i strzyzenie, predko zdjecie w fotomatonie, potem piwo, kaszanka, KPD-owska agitacja i blogosc. Pochwalilem wymalowany czysciutko maswerk Kleppa, poprosilem o kopie, dopytywalem sie, w jaki sposob radzi sobie zwykle Iz martwymi punktami. - Spie albo rozmyslam o KPD - odparl Klepp po blyskawicznym namysle. Czy opowiedzialem mu, jak Oskar zetknal sie ze swoim pierwszym podzialem godzin? Zaczelo sie niewinnie od freblowki ciotki Kauer. Jadwiga Bronska wstepowala po mnie kazdego ranka, odprowadzala mnie i swojego Stefana do ciotki Kauer na Posadowskiego, gdzie z szesciu, najwyzej dziesieciu bachorami - kilkoro zawsze chorowalo - musielismy sie bawic, az rzygac sie chcialo. Na szczescie moj bebenek uchodzil za zabawke, nikt mi nie wpychal klockow, a konia na biegunach podsuwali tylko wtedy, gdy potrzebny im byl bebniacy jezdziec w papierowym helmie. Za partyture sluzyla mi suknia ciotki Kauer z czarnego jedwabiu, zapinana na tysiac guzikow. Z czystym sumieniem moge powiedziec, ze udawalo mi sie kilkakrotnie w ciagu dnia ubierac i rozbierac chuda, zlozona z samych faldek stara panne, gdy bebniac rozpinalem ja i zapinalem, nie myslac wlasciwie ojej ciele. Popoludniowe spacery kasztanowymi alejami do Jaskowej Doliny, w gore kolo pomnika Gutenberga, byly tak przyjemnie nudne i beztrosko glupie, ze dzis jeszcze marza mi sie spacery jak z ksiazeczek dla dzieci, z dlonia w papierowej dloni ciotki Kauer. Czy bylo nas osmioro, czy dwanascioro, musielismy isc w zaprzegu. Ow zaprzeg skladal sie z jasnoniebieskiej, zrobionej na drutach, imitujacej dyszel linki. Z obu stron tego welnianego dyszla znajdowalo sie po szesc welnianych uprzezy lacznie dla dwanasciorga bachorow. Co dziesiec centymetrow wisial dzwonek. Przed ciotka Kauer, ktora trzymala lejce, truchtalismy jesiennymi przedmiejskimi ulicami podzwaniajac, trajkoczac, a ja bebniac raz za razem. Co jakis czas ciotka Kauer intonowala: "Jezu, dla Ciebie zyje, Jezu, dla Ciebie umieram" albo: "Badz pozdrowiona, gwiazdo morska", co rozczulalo przechodniow, kiedysmy czystemu pazdziernikowemu powietrzu powierzali slowa: "Mario, dopomoz" i "Matko Boska Slo-o-o-odka". Ilekroc przechodzilismy na druga strone ulicy, trzeba bylo zatrzymac ruch. Gromadzily sie tramwaje, auta, furmanki, a my przenosilismy w spiewie gwiazde morska przez jezdnie. Za kazdym razem ciotka Kauer wyciagajac szeleszczaca dlon dziekowala pozniej policjantom regulujacym ruch, ktorzy nam towarzyszyli. -Pan Jezus panom to wynagrodzi - obiecywala i szelescila jedwabna suknia. Wlasciwie bylo mi zal, kiedy na wiosne po swoich szostych urodzinach Oskar z powodu Stefana musial razem z nim opuscic rozpinana i zapinana panne Kauer. Jak zawsze, gdy w gre wchodzi polityka, doszlo do czynow gwaltownych. Bylismy na zalesionym wzgorzu, ciotka Kauer zdjela z nas welniana uprzaz, mlody las polyskiwal, galezie wypuszczaly pierwsze liscie. Ciotka Kauer siedziala na kamieniu drogowym, ktory pod rozrastajacym sie bujnie mchem wskazywal rozne kierunki jedno- czy dwugodzinnych spacerow. Niby dziewczyna, ktora nie wie, co sie z nia na wiosne dzieje, nucila potrzasajac glowa takim ruchem, jaki poza tym mozna zaobserwowac tylko u perliczek, i robila nam na drutach nowy zaprzeg, mial on byc piekielnie czerwony, niestety nigdy nie bylo mi dane w nim chodzic: nagle bowiem w zaroslach rozlegl sie wrzask, panna Kauer poderwala sie z furkotem, rzucila sie stukajac obcasami w strone wrzasku i zarosli, z robotka w reku, ciagnac za soba czerwona welniana nic. Ja podazylem za nia i za nicia, mialem niebawem zobaczyc jeszcze wiecej czerwieni: nos Stefana poteznie krwawil, a chlopak, ktory nazywal sie Lothar, mial krecone wlosy i niebieskie zylki na skroniach, siedzial strachliwemu i nader chucherkowatemu szczeniakowi na piersi i zdawalo sie, ze chce Stefanowi wgniesc nos w glab czaszki. -Ty, Polak - syczal miedzy jednym ciosem a drugim. - Ty, Polak! - Gdy w piec minut pozniej ciotka Kauer miala nas znowu w jasnoniebieskiej uprzezy - tylko ja bieglem swobodnie i zwijalem czerwona nic - musielismy wszyscy powtarzac za nia modlitwe, ktora normalnie odmawia sie miedzy Ofiarowaniem a Przeistoczeniem: "W duchu pokornych i w sercu skruszonych..." Potem szybko na dol i postoj pod pomnikiem Gutenberga. Wskazujac dlugim palcem na Stefana, ktory pochlipywal przyciskajac chustke do nosa, tlumaczyla lagodnie: - To nie jego wina, ze jest malym Polakiem. Za rada ciotki Kauer Stefana nie poslano wiecej do jej przedszkola. Oskar, choc nie byl Polakiem i nie przepadal za Stefanem, wyrazil swoja z nim solidarnosc. A potem nadeszla Wielkanoc i rodzice po prostu podjeli probe. Doktor Hollatz za okularami w grubej rogowej oprawie uznal, ze to nie zaszkodzi, i glosno powtorzyl orzeczenie: - Malemu Oskarowi to nie zaszkodzi. Jan Bronski, ktory tez po Wielkanocy chcial poslac swojego Stefana do polskiej szkoly, nie dal sobie tego wybic z glowy, powtarzal w kolko mojej mamie i Matzerathowi: jest urzednikiem w polskiej sluzbie. Za sumienna prace na polskiej poczcie panstwo polskie sumiennie mu placi. Ostatecznie jest Polakiem, a Jadwiga tez bedzie Polka, jak tylko wniosek zostanie zatwierdzony. Poza tym tak bystre i nieprzecietnie zdolne dziecko jak Stefan nauczy sie niemieckiego w domu rodzicow, a co do malego Oskara - zawsze, ilekroc mowil o Oskarze, lekko wzdychal - Oskar tak samo jak Stefan ma szesc lat, co prawda jeszcze dobrze nie mowi, w ogole jak na swoj wiek jest mocno opozniony, zwlaszcza jesli idzie o wzrost, mimo to nalezy sprobowac, obowiazek szkolny jest obowiazkiem - zakladajac, ze wladze szkolne nie beda sie sprzeciwiac. Wladze szkolne wyrazily watpliwosci i zazadaly swiadectwa lekarskiego. Hollatz nazwal mnie zdrowym chlopcem, ktory wzrostem przypomina trzylatka, umyslowo jednak, choc jeszcze dobrze nie mowi, w niczym nie ustepuje piecio- czy szesciolatkom. Wspominal tez o mojej tarczycy. Przy tych wszystkich badaniach, podczas testow, do ktorych juz przywyklem, zachowywalem sie spokojnie, obojetnie lub przychylnie, zwlaszcza ze nikt nie probowal odbierac mi bebenka. Zniszczenie Hollatzowej kolekcji wezy, zolwi i embrionow bylo dla wszystkich, ktorzy badali mnie i poddawali testom, zywym i przerazajacym wspomnieniem. Tylko w domu, mianowicie w pierwszy dzien szkoly, poczulem sie zmuszony do uzycia diamentu w moim glosie, kiedy Matzerath, postepujac wbrew rozsadkowi, zazadal ode mnie, abym droge do szkoly Pestalozziego naprzeciw Laki Frobela przebyl bez bebenka, i abym nie zabieral go, mojego blaszanego bebenka, do gmachu szkoly. Gdy w koncu przeszedl do rekoczynow, chcial zabrac cos, co nie bylo jego, z czym w ogole nie umial sie obchodzic, do czego brakowalo mu powolania, rozbilem krzykiem pusty wazon, ktoremu przypisywano autentycznosc. Skoro tylko autentyczny wazon znalazl sie w postaci autentycznych skorup na dywanie, Matzerath, ktory byl do niego bardzo przywiazany, zamierzyl sie na mnie. Ale wtedy zerwala sie mama, wtracil sie tez Jan, ktory na chwile i jakby przypadkowo wpadl jeszcze do nas ze Stefanem i z torba lakoci. -Prosze cie, Alfredzie - powiedzial swoim spokojnie namaszczonym tonem i Matzerath, porazony niebieskim spojrzeniem Jana i szarym mamy, opuscil reke i wsadzil do kieszeni spodni. Szkola Pestalozziego byl to nowy, ozdobiony nowoczesnie graffitami i freskami, trzypietrowy, podluzny gmach z plaskim dachem, wybudowany przez senat wielodzietnemu przedmiesciu na usilne naleganie wowczas jeszcze bardzo aktywnych socjaldemokratow. Gmach podobal mi sie, z wyjatkiem zapachu i uprawiajacych sport secesyjnych chlopcow na sgraffitach i freskach. Nienaturalne male, a ponadto zieleniejace drzewka staly w zwirze przed glownym wejsciem miedzy zabezpieczajacymi, podobnymi do pastoralow zelaznymi pretami. Ze wszystkich stron nadchodzily matki, ktore mialy w reku kolorowe spiczaste torby z lakociami i wlokly za soba rozwrzeszczanych lub przykladnie grzecznych chlopcow. Nigdy jeszcze Oskar nie widzial tylu matek zdazajacych w jednym kierunku. Wydawalo sie, jakby pielgrzymowaly na targ, gdzie ich pierworodni lub drudzy z kolei synowie zostana wystawieni na sprzedaz. Juz w hallu ow szkolny zapach, ktory, opisywany wystarczajaco czesto, przewyzsza intymnoscia wszystkie znane w swiecie perfumy. Na kamiennych plytach hallu staly rozstawione swobodnie granitowe misy, bylo ich cztery czy piec, a z wkleslych zaglebien tryskala woda rownoczesnie z kilku zrodel. Otoczone przez chlopcow, tym i moich rowiesnikow, przypominaly mi maciore wuja Wincentego w Bysewie, ktora nieraz przewracala sie na bok i znosila podobnie spragniony, brutalny napor swoich prosiat. Chlopcy pochylali sie nad misami i pionowymi, stale przecinajacymi sie wiezyczkami wodnymi, wlosy opadaly im na czolo, a oni pozwalali fontannom grzebac sobie w otwartych ustach. Nie wiem, czy bawili sie, czy pili. Nieraz dwaj chlopcy wyprostowywali sie niemal rownoczesnie, z wydetymi policzkami, aby nieprzyzwoicie glosno parsknac sobie w twarz zmieszana na pewno ze slina i okruchami chleba ciepla od ust woda. Ja, ktory przy wejsciu do hallu lekkomyslnie rzucilem okiem na znajdujaca sie po lewej stronie, otwarta sale gimnastyczna, na widok skorzanego konia, slupow i lin do wspinania, strasznego, domagajacego sie zawsze ogromnych mlynkow drazka poczulem prawdziwe, niczym nie dajace sie wyperswadowac pragnienie i tak jak inni chlopcy chetnie napilbym sie troche wody. Nie moglem jednak poprosic mamy, ktora trzymala mnie za reke, zeby uniosla Oskara, brzdaca, nad takim basenem. Nawet gdybym podstawil sobie bebenek, nie dosiegnalbym fontanny. Kiedy jednak podskoczywszy lekko zajrzalem ponad brzegiem jednej z tych mis i spostrzeglem, jak tluste resztki chleba w duzym stopniu blokowaly odplyw wody i jak nieapetyczna lura tam sie znajdowala, przeszlo mi owo pragnienie, ktore nagromadzilem w sobie bladzac co prawda w myslach, a przeciez niemal cielesnie miedzy przyrzadami gimnastycznymi po pustkowiu gimnastycznej sali. Po monumentalnych, wzniesionych dla olbrzymow schodach, przez gwarne korytarze mama zaprowadzila mnie do sali, na ktorej drzwiach wisiala tabliczka z napisem "I a". Sala pelna byla chlopcow w moim wieku. Matki chlopcow skupily sie pod sciana naprzeciwko frontowych okien i skrzyzowawszy rece trzymaly tradycyjne spiczasto-kolorowe, u gory przykryte bibulka, przerastajace mnie torby z lakociami na pierwszy dzien szkoly. Mama tez miala taka torbe. Gdy wszedlem trzymajac ja za reke, cala zgraja ryknela smiechem, tak samo matki zgrai. Grubawego chlopaka, ktory chcial mi zabebnic na moim bebenku, musialem, zeby nie rozbijac spiewem szkla, kopnac kilka razy w golen, po czym szczeniak przewrocil sie, zawadzil czupryna o lawke, a mama trzepnela mnie za to w kark. Szczeniak krzyczal. Ja oczywiscie nie krzyczalem, bo krzyczalem tylko, jesli ktos probowal mi odebrac bebenek. Mama, ktorej bylo przykro za ten wystep przed innymi matkami, wepchnela mnie w pierwsza lawke w rzedzie pod oknami. Oczywiscie lawka byla za duza. Ale w tyle, gdzie zgraja byla coraz bardziej rosla i piegowata, lawki byly jeszcze wieksze. Nie protestowalem, siedzialem spokojnie, bo nie mialem zadnych powodow do niepokoju. Mama, ktora nadal wydawala mi sie speszona, wcisnela sie miedzy inne matki. Prawdopodobnie wstydzila sie przed swoimi towarzyszkami niedoli mojego tak zwanego zapoznienia w rozwoju. Tamte zachowywaly sie, jakby mialy podstawy do dumy ze swoich, na moj gust zbyt szybko wyroslych, lobuziakow. Nie moglem spogladac na Lake Frobela, bo wysokosc parapetu byla rownie nieprzystosowana do mojego wzrostu, jak wielkosc lawki. A chetnie rzucilbym okiem na Lake Frobela, gdzie, jak wiedzialem, skauci pod wodza handlarza warzyw Greffa rozbijali namioty, bawili sie w lancknechta i, jak na skautow przystalo, robili dobre uczynki. Nie znaczy to, ze pociagala mnie ta przesadna gloryfikacja obozowego zycia. Interesowala mnie tylko postac Greffa w krotkich spodenkach. Czyzby jego slabosc do szczuplych, w miare mozliwosci wielkookich, choc bladych chlopcow byla tak duza, ze dal im mundur tworcy skautingu, Baden-Powella? Z winy haniebnej architektury pozbawiony ciekawego widoku, patrzylem juz tylko na niebo i w koncu znalazlem cos godnego ogladania. Coraz to nowe chmury wedrowaly z polnocnego zachodu na poludniowy wschod, jak gdyby ow kierunek mogl chmurom zaofiarowac cos nadzwyczajnego. Moj bebenek, ktory dotychczas ani na jedno uderzenie nie pomyslal o wedrowce, wsunalem sobie miedzy kolana a przegrodke lawki. Oparcie przeznaczone na plecy oslanialo tyl glowy Oskara. Za mna trajkotali, wrzeszczeli, smiali sie, plakali i szaleli moi tak zwani koledzy. Rzucali we mnie kulami z papieru, aleja nie odwracalem sie, uwazalem bowiem, ze swiadome celu chmury stanowia widok bardziej estetyczny od hordy strojacych glupie miny, zupelnie zbzikowanych ordynusow. Uspokoilo sie troche w klasie I a, gdy weszla kobieta, ktora przedstawila sie jako panna Spollenhauer. Ja nie musialem sie uspokajac, bo juz przedtem, cichy i niemal zatopiony w myslach, czekalem na rzeczy, ktore nadejda. Mowiac szczerze: Oskar nie uwazal nawet za konieczne czekac na to, co nadejdzie, nie potrzebowal przeciez odmiany, nie czekal wiec, lecz siedzial, czujac tylko swoj bebenek, w szkolnej lawce i bawil sie widokiem chmur za - czy raczej przed - odswietnie wyczyszczonymi szybami okien. Panna Spollenhauer miala na sobie kostium o kanciastym kroju, ktory nadawal jej suchy, meski wyglad. Wrazenie to potegowal jeszcze ciasny i sztywny, wydobywajacy faldy szyi, zapinany przy krtani i jak bodajze dostrzeglem, zmywalny kolnierzyk. Ledwie wkroczyla do klasy w plaskich sportowych pantoflach, od razu chciala zdobyc popularnosc i zapytala: - Powiedzcie, kochane dzieci, potraficie zaspiewac jakas piosenke? Odpowiedzieli jej rykiem, ktory ona uznala jednak za odpowiedz twierdzaca, bo zaintonowala nienaturalnie wysoko wiosenna piosenke Przyszedl juz maj, chociaz mielismy polowe kwietnia. Gdy tylko doszla do maja, wybuchlo pieklo. Nie czekajac na znak, kiedy sie wlaczyc, nie znajac dobrze tekstu, nie majac najmniejszego wyczucia prosciutkiego rytmu tej piosenki, banda za moimi plecami zaczela wydzierac sie jeden przez drugiego, az tynk odpadal od scian. Mimo jej zoltawej cery, mimo ostrzyzonych krotko wlosow i wyzierajacego spod kolnierzyka meskiego krawata bylo mi zal Spollenhauerki. Odrywajac sie od chmur, ktore mialy widocznie dzien wolny od nauki, zebralem sie w sobie, jednym ruchem wyciagnalem paleczki zza szelek i wystukalem glosno i wyraziscie takt piosenki. Ale banda za moimi plecami nie miala ani wyczucia, ani sluchu. Tylko panna Spollenhauer zachecajaco kiwnela mi glowa, usmiechnela sie w strone przyklejonej do sciany gromady matek, mrugnela specjalnie do mamy, co ja przyjalem za sygnal do dalszego, spokojnego, w koncu skomplikowanego, demonstrujacego wszystkie moje sztuczki bebnienia. Od pewnego czasu banda za moimi plecami przestala mieszac barbarzynskie glosy. Wyobrazilem juz sobie, ze moj bebenek uczy, szkoli, z moich kolegow czyni moich uczniow, gdy przy mojej lawce stanela Spollenhauerka, popatrzyla na moje dlonie i paleczki i usmiechajac sie raczej przyjaznie, probowala, nawet zrecznie, wystukac moj takt; przez minutke byla dosc sympatyczna stara panna, ktora zapominajac o swoim nauczycielskim zawodzie wymyka sie narzuconej sobie karykaturalnej egzystencji, staje sie ludzka, to znaczy dziecinna, ciekawa, wielowarstwowa, niemoralna. Skoro jednak pannie Spollenhauer nie udalo sie od razu i wlasciwie wystukac mojego bebenkowego taktu, wrocila do swojej starej, Po prostu glupiej, w dodatku zle oplacanej roli, przywolala sie do Porzadku, bo nauczycielki musza to co jakis czas robic, i powiedziala: - Ty na pewno jestes malym Oskarem. Duzo juz o tobie slyszelismy. Jak ty ladnie umiesz grac na bebenku. Prawda, dzieci? Czy nasz Oskar nie jest dobrym doboszem? Dzieci zaryczaly, matki ciasniej przysunely sie do siebie, Spollenhauerka odzyskala panowanie nad soba. - Ale teraz - powiedziala falsetem - schowamy bebenek do szafy, bo jest zmeczony i chce spac. Po lekcjach dostaniesz go z powrotem. Jeszcze podczas tej obludnej przemowy pokazala mi swoje krotko obciete nauczycielskie paznokcie, chciala dziesiecioma krotko obcietymi pazurami targnac sie na bebenek, ktory, Bog mi swiadkiem, ani nie byl zmeczony, ani nie chcial spac. Na razie trzymalem mocno, ramionami w rekawach swetra objalem krag w bialo-czerwone plomyki, spogladalem na nia, potem, gdy zachowywala uparcie odwieczny szablonowy wyglad nauczycielki szkoly powszechnej, przejrzalem ja na wylot, znalazlem w duszy panny Spollenhauer rzeczy ciekawe, ktorych starczyloby na trzy niemoralne rozdzialy, poniewaz jednak chodzilo tu o bebenek, oderwalem sie od jej zycia wewnetrznego i gdy moj wzrok trafil miedzy jej lopatki, spostrzeglem na dobrze utrzymanej skorze znamie wielkosci guldena, porosniete dlugim wlosem. Czy sprawil to fakt, ze poczula, iz ja przejrzalem, czy moj glos, ktorym, nie wyrzadzajac zadnej szkody, skrobnalem ja w prawe szklo okularow: poniechala brutalnej przemocy, od ktorej kostki juz jej zbielaly, nie znosila chyba skrobania po szkle, dostawala gesiej skorki, wzdrygajac sie wypuscila bebenek, powiedziala: - Jestes jednak zlym Oskarem - spojrzala z wyrzutem na moja mame, ktora nie wiedziala, gdzie podziac oczy, zostawila mi moj rzeski bebenek, odwrocila sie, pomaszerowala na plaskich obcasach do pulpitu, wygrzebala z teczki inne okulary, prawdopodobnie do czytania, zdecydowanym ruchem zdjela z nosa ow rower, ktory zadrapalem swoim glosem, jak drapie sie paznokciami po szybie, przybrala taka mine, jakbym zbezczescil jej okulary, zalozyla na nos, odchylajac przy tym maly palec, drugie szkla, potem wyprezyla sie, az trzasnelo, i ponownie siegajac do teczki oswiadczyla: - Teraz przeczytam wam podzial godzin. Z teczki ze swinskiej skory wyciagnela plik kartek, jedna zatrzymala dla siebie, pozostale dala matkom, miedzy innymi i mojej mamie, wreszcie wyjawila zaniepokojonym juz szesciolatkom, co przynosil podzial godzin. - Poniedzialek: religia, pisanie, rachunki, zabawy; wtorek: rachunki, kaligrafia, spiew, przyroda; sroda: rachunki, pisanie, rysunki; czwartek: geografia, rachunki, pisanie, religia; piatek: rachunki, pisanie, zabawy, kaligrafia; sobota: rachunki, spiew, zabawy, zabawy. Panna Spollenhauer obwiescila to jak nieuchronne przeznaczenie oddala temu produktowi konferencji nauczycieli szkol powszechnych swoj surowy, nie omijajacy zadnej litery glos, potem, przypominajac sobie czasy seminaryjne, stopniowo zlagodniala, zawolala wesolo, wpadajac w pedagogiczna radosc: - A teraz, kochane dzieci, powtorzymy to wszyscy razem. Prosze - poniedzialek? Zgraja ryknela: - Poniedzialek! Ona na to: - Religia? Ochrzczeni poganie rykneli slowko "religia". Ja oszczedzalem glos, wystukalem za to na blasze religijne sylaby. Za mna wrzeszczeli tamci, zachecani przez Spollenhauerke: Pi-sa-nie! - Trzykrotnie odpowiedzial moj bebenek. - Ra-chun-ki! - Znow trzy uderzenia. I tak sie to ciagnelo dalej: wrzask za mna, przepowiadanie Spollenhauerki przede mna, a ja, robiac dobra mine do nieudolnej gry, wystukiwalem powsciagliwie sylaby na mojej blasze, az Spollenhauerka, nie wiem, z czyjego poduszczenia, zerwala sie, wyraznie rozzloszczona - ale to lobuziaki za moimi plecami zepsuly jej humor - zaczerwienila sie gwaltownie, nieszkodliwy bebenek Oskara byl dla niej wystarczajacym kamieniem obrazy, by wziac na spytki dbalego o takt dobosza. -Posluchaj mnie teraz, Oskarze! Czwartek, geografia? Ignorujac slowko "czwartek" wystukalem cztery razy na geografie, na rachunki i pisanie po trzy razy, religii, jak sie nalezy, poswiecilem nie cztery, lecz trzy trojjedyne, zbawienne uderzenia w bebenek. Ale Spollenhauerka nie zauwazyla roznicy. Po prostu czula wstret do wszelkiego bebnienia. Pokazala mi, jak juz raz przedtem, dziesiec najkrocej obcietych paznokci i chciala chwycic dziesiecioma pazurami. Ale zanim jeszcze dotknela mojej blachy, ja wydalem swoj usmiercajacy szklo krzyk, ktory ogromne okna klasy pozbawil gornych szyb. Srodkowe szyby padly ofiara drugiego krzyku. Bez przeszkod wdarlo sie do klasy lagodne wiosenne powietrze. Trzecim krzykiem zniszczylem dolne szyby, co w gruncie rzeczy bylo zbedne, bylo czysta swawola, bo Spollenhauerka juz przy gornych i srodkowych szybach cofnela pazury. Zamiast z czystej i watpliwej artystycznie swawoli znecac sie nad ostatnimi szybami, Oskar dalibog postapilby madrzej, gdyby nie spuszczal z oka zataczajacej sie w tyl Spollenhauerki. Diabli wiedza, skad wytrzasnela trzcinke. W kazdym razie trzcinka Pojawila sie nagle, drzala w krzyzujacym sie z wiosennym powietrzem powietrzu klasy, a Spollenhauerka swisnela nia przez te powietrzna mieszanine, uczynila ja gietka, glodna, spragniona, lasa na pekajaca skore, na syk, na wiele zaslon, ktorymi trzcinka potrafi ludzic, na zaspokojenie obu stron. I walnela trzcinka w moj pulpit, az w kalamarzu atrament podskoczyl fioletowo. I uderzyla, gdy nie chcialem podstawic reki do bicia, w moj bebenek. Ona, Spollenhauerka, uderzyla w moj blaszany bebenek! Z jakiej racji uderzyla? Jesli juz chciala uderzyc, to z jakiej racji w moj bebenek? Czy za moimi plecami malo siedzialo rozwydrzonych lobuziakow? Czy koniecznie musiala to byc moja blacha? Czy ona, ktora nie miala pojecia o bebnieniu, musiala podniesc reke na moj bebenek? Co jej blyskalo w oku? Jak nazywalo sie zwierze, ktore chcialo uderzac? Z jakiego Zoo pochodzilo, jakiego zeru szukalo, do czego sie grzalo? - Cos zawladnelo Oskarem, wdarlo sie w niego, nie wiem, z jakich przyczyn unoszac sie wzwyz, przez podeszwy butow, przez stopy, dzwignelo sie w gore, opanowalo struny glosowe, kazalo mu wydac zarliwy krzyk, ktory wystarczylby do ogolocenia ze szkla calej wspanialej, piekno-okiennej, chwytajacej swiatlo, zalamujacej swiatlo, gotyckiej katedry. Inaczej mowiac, wykonalem podwojny krzyk, ktory obydwa szkla w okularach Spollenhauerki doprawdy starl na proch. Patrzac spod lekko krwawiacych brwi przez puste juz oprawki cofnela sie po omacku, zaczela w koncu beczec obrzydliwie i jak na nauczycielke zbyt nieopanowanie, podczas gdy banda za moimi plecami zamilkla trwoznie, czesciowo kryjac sie pod lawkami, czesciowo szczekajac zebami. Kilku przemykalo sie od lawki do lawki ku matkom. One zas, gdy uswiadomily sobie wyrzadzona szkode, szukaly winnego i chcialy rzucic sie na moja mame, pewnie tez rzucilyby sie na nia, gdybym ja, chwytajac bebenek, nie wysunal sie z lawki. Omijajac na pol oslepla Spollenhauerke znalazlem sie przy mamie, ktorej zagrazaly furie, zlapalem ja za reke i wyciagnalem z przewiewnej klasy I a. Gwarne korytarze. Kamienne schody dla dzieci-olbrzymow. Resztki chleba w tryskajacych woda granitowych misach. W otwartej sali gimnastycznej dygotali chlopcy pod drazkiem. Mama nadal trzymala kartke. Przed glownym wejsciem szkoly Pestalozziego wzialem od niej swistek i z podzialu godzin zrobilem bezsensowna papierowa kule. Natomiast fotografowi, ktory miedzy kolumnami portalu czekal na pierwszoklasistow z torbami lakoci i matkami, Oskar pozwolil zrobic sobie zdjecie ze swoja torba, ktora nie zginela w calym tym zamieszaniu. Wyjrzalo slonce, nad nami brzeczaly klasy. Fotograf ustawil Oskara na tle szkolnej tablicy, na ktorej bylo napisane: "Moj pierwszy dzien w szkole". Rasputin i abecadlo Opowiadajac mojemu przyjacielowi Kleppowi i pielegniarzowi Brunowi, ktory przysluchiwal sie jednym uchem, o pierwszym zetknieciu Oskara z podzialem godzin, powiedzialem przed chwila: na owej tablicy szkolnej, ktora sluzyla fotografowi za tradycyjne tlo do pocztowkowych zdjec szescioletnich chlopcow z tornistrami i torbami pelnymi lakoci, bylo napisane: "Moj pierwszy dzien w szkole".Oczywiscie to zdanko bylo czytelne jedynie dla matek, ktore staly za fotografem i denerwowaly sie bardziej niz ich chlopcy. Chlopcy przed tablica z napisem co najwyzej w rok pozniej, albo przy wielkanocnym zaciagu nowych pierwszoklasistow, albo na pozostalych im zdjeciach, mogli odcyfrowac, ze te sliczne fotografie zostaly zrobione z okazji ich pierwszego dnia w szkole. Pismo sutterlinowskie pelzalo po tablicy zlosliwie spiczaste i w zaokragleniach falszywe, bo wypchane, rysowalo kreda ow napis zaznaczajacy poczatek nowego okresu zycia. W istocie pismo Sutterlina nadaje sie do rzeczy wyrazistych, zwiezlych sformulowan, na przyklad aktualnych hasel. Sa tez pewne dokumenty, ktorych co prawda nigdy nie widzialem, ale ktore wyobrazam sobie wypisane pismem sutterlinowskim. Mam tu na mysli swiadectwa szczepien, dyplomy sportowe i pisane recznie wyroki smierci. Juz wtedy, gdy umialem co prawda odgadywac, ale nie odczytywac pismo Sutterlina, podwojny wezyk sutterlinowskiego M, od ktorego zaczynal sie napis, podstepnie i zalatujac konopiami przypominal mi o szafocie. Jednakze wolalbym przeczytac napis litera po literze, zamiast domyslac sie niejasno jego tresci. Niech bowiem nikt nie sadzi, ze moje spotkanie z panna Spollenhauer przerodzilo sie w rozbijanie krzykiem szyb i buntownicze, protestacyjne bebnienie z poczucia wyzszosci, bo znalem juz alfabet. O nie, wiedzialem zbyt dobrze, ze odgadywanie pisma sutterlinowskiego to jeszcze nic, ze brakowalo mi najprostszej szkolnej wiedzy. Niestety Oskarowi nie mogla przypasc do gustu metoda, ktora niejaka panna Spollenhauer chciala go w te wiedze wtajemniczyc. Totez opuszczajac szkole Pestalozziego nie postanowilem bynajmniej, ze moj pierwszy dzien w szkole bedzie tez ostatnim. Koniec ze szkola, teraz idziemy do domu. Nic podobnego! Jeszcze gdy fotograf uwiecznial mnie na zdjeciu, pomyslalem sobie: Oto stoisz przed szkolna tablica, stoisz pod prawdopodobnie waznym, byc moze zgubnym napisem. Mozesz co prawda oceniac napis wedle kroju pisma i wyliczac takie skojarzenia jak areszt odosobniony, areszt ochronny, nadzor i wszyscy na jednym stryczku, ale odcyfrowac go nie potrafisz. A jednak mimo calej swojej niewiedzy, ktora wola o pomste do na wpol zachmurzonego nieba, nie masz zamiaru chodzic wiecej do tej szkoly z podzialem godzin. Gdzie, Oskarze, gdzie chcesz sie nauczyc duzego i malego abecadla? O tym, ze bylo duze i male abecadlo, ja, ktoremu wlasciwie wystarczyloby male, dowiedzialem sie miedzy innymi z nieogarnionej, nierozerwalnie zwiazanej ze swiatem egzystencji duzych ludzi, ktorzy nazywali siebie doroslymi. Ostatecznie czlowiek niezmordowanie udowadnia prawo istnienia duzego i malego abecadla przez analogie z duzym i malym katechizmem, duza i mala tabliczka mnozenia, a przy wizytach oficjalnych, w zaleznosci od tego, ilu zbierze sie wyorderowanych dyplomatow i dostojnikow, mowi sie o duzym i malym przyjeciu. Ani Matzerath, ani mama nie troszczyli sie w ciagu nastepnych miesiecy o moje wyksztalcenie. Rodzice poprzestali na jednej, tak dla mamy wyczerpujacej i zawstydzajacej probie poslania mnie do szkoly. Zachowywali sie jak wuj Jan Bronski, wzdychali patrzac na mnie z gory, wygrzebywali stare historie, jak moje trzecie urodziny: - Otwarta klapa! Ty jej nie zamknales, tak czy nie? Ty byles w kuchni, a przedtem w piwnicy, tak czy nie? Ty schodziles po puszke kompotu na deser, tak czy nie? Ty nie zamknales klapy do piwnicy, tak czy nie? Wszystko, co mama zarzucala Matzerathowi, bylo prawda, a jednak, jak wiemy, prawda nie bylo. Ale on uznawal swoja wine i nieraz nawet plakal, bo mial miekkie serce. Wtedy mama i Jan Bronski musieli go pocieszac i mnie, Oskara, nazywali krzyzem, ktory trzeba niesc, przeznaczeniem, ktore jest widac nieuniknione, doswiadczeniem, o ktorym czlowiek nie wie, czym na nie zasluzyl. Od tych doswiadczonych ciezko, dotknietych przez los nosicieli krzyza nie mozna wiec bylo oczekiwac pomocy. Takze ciotka Jadwiga Bronska, ktora czesto wstepowala po mnie, zebym bawil sie w piasku w parku Steffensa z jej dwuletnia Marga, jako nauczycielka nie wchodzila dla mnie w rachube: byla co prawda dobroduszna, ale bezdennie glupia. Rowniez siostre Inge od doktora Hollatza, ktora nie byla ani glupia, ani dobroduszna, musialem sobie wybic z glowy: bo ona byla madra, nie jakas tam zwyczajna pomoc, ale niezastapiona asystentka, i z tego powodu nie miala dla mnie czasu. Kilka razy na dzien pokonywalem przeszlo stustopniowe schody czteropietrowej kamienicy, szukajac rady bebnilem na kazdym pietrze, odgadywalem po zapachach, co u dziewietnastu lokatorow bylo na obiad, a jednak nie stukalem do zadnych drzwi, bo ani w starym Heilandcie, ani w zegarmistrzu Laubschadzie, nie mowiac juz o grubej pani Kater czy, mimo calej sympatii, o matce Truczinskiej, nie widzialem mojego przyszlego mistrza. Na poddaszu mieszkal muzyk Meyn. Pan Meyn mial cztery koty i stale byl pijany. Gral do tanca na "Wzgorzu Zinglera" i w wigilie Bozego Narodzenia z pieciu takimi jak on pijakami zataczal sie po zasniezonych ulicach i choralnym spiewem zwalczal krzepki mroz. Spotkalem go kiedys na poddaszu: w czarnych spodniach i w bialej eleganckiej koszuli lezal na plecach, bosymi stopami toczyl pusta butelke po jalowcowce i przepieknie gral na trabce. Nie odejmujac blachy od ust, tylko lekko wywracajac oczyma, zerkajac na mnie, ktory stalem za nim, uznal mnie za akompaniujacego mu bebniste. Nie uwazal, by jego blacha byla czyms lepszym niz moja. Nasz duet wyploszyl na dach jego cztery koty i sprawil, ze dachowki lekko wibrowaly. Gdy skonczylismy grac i opuscilismy blachy, wyciagnalem spod swetra stare "Neueste Nachrichten", wygladzilem papier, przykucnalem kolo trebacza Meyna, podsunalem mu lekture i zazadalem wykladu o duzym i malym abecadle. Ale pan Meyn, ledwie odlozyl trabke, od razu zapadl w sen. Tylko trzy rzeczy dawaly mu prawdziwe schronienie: butelka jalowcowki, trabka i sen. Wprawdzie jeszcze nieraz, scisle mowiac, az do chwili gdy wstapil jako muzyk do kawalerii SA i na kilka lat wyrzekl sie jalowcowki, grywalismy na poddaszu w duecie wobec kominow, dachowek, golebi i kotow, nie cwiczac przedtem, ale do roli nauczyciela sie nie nadawal. Probowalem szczescia u handlarza warzyw Greffa. Nie zabierajac bebenka, bo Greff nie przepadal za tym instrumentem, zachodzilem kilkakrotnie do piwnicznego sklepu po drugiej stronie ulicy. Wydawalo sie, ze byly tu odpowiednie warunki do gruntownych studiow: wszedzie bowiem w dwupokojowym mieszkaniu, takze w sklepie, za lada i na ladzie, nawet w stosunkowo suchej piwnicy lezaly ksiazki, powiesci awanturnicze, spiewniki, Cherubinowy wedrowiec, pisma Waltera Flexa, Zwyczajne zycie Wiecherta, Daphnis i Chloe, monografie artystyczne, sterty pism sportowych, wreszcie albumy fotograficzne z polnagimi chlopcami, ktorzy z niewyjasnionych powodow, najczesciej wsrod wydm na plazy, uganiali sie za pilka i ukazywali lsniace oliwa muskuly. Greff mial juz w tym czasie duzo nieprzyjemnosci w sklepie. Kontrolerzy z urzedu miar przy sprawdzaniu wagi i odwaznikow wytkneli to i owo. Padlo slowko "oszustwo". Greff musial zaplacic kare i kupic nowe odwazniki. Wobec tych zmartwien tylko ksiazki, wieczory w swietlicy i weekendowe wedrowki ze skautami mogly go jeszcze rozerwac. Prawie nie dostrzegal mojego wejscia do sklepu, wypisywal dalej tabliczki z cenami, a ja, wykorzystujac dogodna sposobnosc, chwytalem trzy, cztery biale tekturki nasladujace pismo sutterlinowskie, ponadto czerwony olowek i staralem sie gorliwie kopiowac wypisane juz tabliczki i w ten sposob sciagnac na siebie uwage Greffa. Oskar byl chyba dla niego za maly, nie dosc wielkooki i blady. Rzucalem wiec czerwony olowek, wybieralem sobie jakies ksiazczysko pelne wpadajacych w oko Greffowi nagusow, poczynalem sobie prowokacyjnie, trzymalem ukosem, tak zeby i on zobaczyl zdjecia pochylonych lub wyprezonych chlopcow, co do ktorych moglem przypuszczac, ze cos dla Greffa znacza. Poniewaz handlarz warzyw, gdy w sklepie nie bylo akurat klientow kupujacych buraki, zbyt skrupulatnie wymalowywal tabliczki z cenami, musialem glosno zatrzasnac ksiazke albo szeleszczac przewracac szybko kartki, zeby wynurzyl sie sposrod swoich tabliczek i zajal sie mna, ktory nie umialem czytac. Powiedzmy od razu: Greff nie zrozumial mnie. Jesli w sklepie byli skauci - po poludniu zawsze krecilo sie kolo niego dwoch lub trzech podkomendnych - w ogole nie zauwazal Oskara. Jesli natomiast byl sam, to potrafil zerwac sie podminowany i rozzloszczony przeszkadzaniem i wydawac rozkazy: - Zostaw te ksiazke, Oskarze! Nic z niej nie zrozumiesz. Jestes na to o wiele za glupi i za maly. Jeszcze ja podrzesz. Kosztowala przeszlo szesc guldenow. Jesli chcesz sie bawic, masz pod dostatkiem ziemniakow i glowek kapusty! Potem zabieral mi ksiazczysko, przegladal je z nieruchoma twarza i zostawial mnie miedzy kapusta wloska, czerwona i biala, miedzy brukselka, brukwia i ziemniakami, w zupelnym osamotnieniu; bo Oskar nie mial przy sobie bebenka. Byla jeszcze co prawda pani Greff i po odprawie otrzymanej od handlarza warzyw wyslizgiwalem sie najczesciej do sypialni malzonkow. Pani Lina Creff juz w tym czasie lezala calymi tygodniami w lozku, udawala chora, pachniala nieswieza nocna koszula i brala do reki wszystko, co sie dalo, tylko nie ksiazke, ktora by mnie czegos nauczyla. Przezuwajac lekka zazdrosc Oskar patrzyl przez jakis czas na tornistry rowiesnikow, u ktorych bokow hustaly sie i pysznily gabki i szmatki do lupkowych tabliczek. Mimo to nie przypomina sobie, zeby kiedykolwiek przychodzily mu do glowy takie na przyklad mysli: sam nawarzyles sobie piwa, Oskarze, trzeba bylo robic dobra mine do szkolnej gry. Nie powinienes byl tak ostro zadzierac ze Spollenhauerka. Te petaki wyprzedzaja cie! Znaja juz duze albo male abecadlo, a ty nawet nie potrafisz trzymac "Neueste Nachrichten" jak nalezy. Lekka zazdrosc, powiedzialem przed chwila, nie bylo to nic wiecej. Wystarczyla przeciez tylko jedna przelotna zapachowa proba, zeby do konca zycia miec szkoly po dziurki w nosie. Czy wachaliscie panstwo kiedys zle splukane, obszarpane gabki i szmatki do tych lupkowych tabliczek w zluszczonej zoltej oprawce, ktore w najtanszej skorze szkolnych tornistrow przechowuja wyziewy wszelkiej kaligrafii, won duzej i malej tabliczki mnozenia, pot skrzypiacego, utykajacego, obsuwajacego sie, zwilzanego slina rysika? Co jakis czas, gdy uczniowie wracajac ze szkoly zdejmowali w poblizu mnie tornistry, zeby zagrac w pilke nozna albo w palanta, pochylalem sie nad wysychajacymi w sloncu gabkami i wyobrazalem sobie, ze diabel, ktory byc moze istnieje, chowa pod pachami tego rodzaju kleby kwasnych zapachow. Szkola lupkowych tabliczek nie byla wiec w moim guscie. Oskar nie chce jednak twierdzic, ze owa Gretchen Scheffler, ktora niebawem zajela sie jego edukacja, ucielesniala odpowiadajacy mu gust. Cale urzadzenie piekarskiego mieszkania Schefflerow na Kuzniczkach razilo mnie. Te ozdobne serwetki, poduszki wyszywane w herby, lalki czajace sie w rogach kanapy, szmaciane zwierzeta, gdziekolwiek sie czlowiek nie ruszyl, porcelana, ktora wolala o slonia, pamiatki z podrozy w kazdym kacie, rozpoczete robotki szydelkiem, na drutach, wyszywanki, plecionki, supelki, koronki i lamowki w zabki. Dla tego sliczniutkiego, zachwycajaco przytulnego, dlawiace malego, zima przegrzanego, latem zatrutego kwiatami mieszkania przychodzi mi do glowy tylko jedno wytlumaczenie: Gretchen Scheffler nie miala dzieci, tak bardzo by chciala miec dzieciaczki, zeby im robic na drutach - czy to byla wina Schefflera, czy jej - jakze chetnie obszywalaby dzidziusia, zasypywalaby haftami, lamowkami, krzyzykowymi caluskami. Przyszedlem tutaj, zeby nauczyc sie duzego i malego abecadla. Mialem sie na bacznosci, zeby ani porcelana, ani pamiatki z podrozy nie doznaly uszczerbku. Swoj glos usmiercajacy szklo zostawilem, ze tak powiem, w domu, przymykalem oczy, gdy Gretchen uznawala, ze dosc juz bylo bebnienia, i usmiechajac sie zlotymi i konskimi zebami zabierala mi bebenek z kolan i kladla miedzy misie. Zaprzyjaznilem sie z dwiema lalkami, przytulalem do siebie wypchane korpusy, pobrzekiwalem jak zakochany rzesami dam, ktore spogladaly zawsze ze zdziwieniem, aby ta falszywa, ale wlasnie dlatego tym prawdziwiej udawana przyjazn z lalkami usidlila utkane z dwoch oczek w lewo, dwoch w prawo serce Gretchen. Moj plan nie byl zly. Juz za druga wizyta Gretchen otworzyla przede mna swoje serce, to znaczy, rozpostarla je, jak rozposciera sie ponczochy, drugie, w paru miejscach juz przetarte i z zalapanymi oczkami - odmykajac przede mna wszystkie szafy, skrzynie i pudeleczka, rozkladajac przede mna obszyte koralikami szmatki, przymierzajac mi, wkladajac i zdejmujac z powrotem sterty dzieciecych kaftanikow, sliniaczkow, spioszkow, ktorych starczyloby dla piecioraczkow. Potem pokazala zdobyte przez Schefflera w zwiazku kombatantow odznaki strzeleckie, potem fotografie, ktore czesciowo pokrywaly sie z naszymi, w koncu, gdy jeszcze raz zabrala sie do dzieciecych szmatek i szukala jakichs spioszkow, w koncu pojawily sie ksiazki; Oskar przeciez mocno liczyl na to, ze pod dzieciecymi szmatkami znajdzie ksiazki; Oskar slyszal przeciez, jak ona rozmawiala z mama o ksiazkach; wiedzial, jak gorliwie obydwie, kiedy jeszcze byly zareczone, a pozniej niemal rownoczesnie mlodo wyszly za maz, wymienialy ksiazki, braly ksiazki z wypozyczalni kolo Palacu Filmowego, aby napompowane przeczytana trescia wniesc wiecej obycia, rozmachu i blasku w kupieckie i piekarskie malzenstwa. Gretchen niewiele miala mi do zaofiarowania. Poniewaz juz nie czytala, odkad zajela sie tylko robotkami na drutach - chyba tak jak mama, ktora przez Jana Bronskiego tez juz nie siegala po lekture - rozdala okazale tomy Biblioteki Taniej Ksiazki, ktora obie przez dluzszy czas prenumerowaly, ludziom, co jeszcze czytali, bo nie robili na drutach i nie mieli Jana Bronskiego. Takze zle ksiazki sa ksiazkami i dlatego sa swiete. To, co tam znalazlem, stanowilo groch z kapusta, pochodzilo chyba w znacznej czesci ze skrzyni ksiazek jej brata Theo, ktory zginal na Lawicy Dogger smiercia marynarza. Siedem czy osiem tomow kalendarza morskiego Kohlera ze zdjeciami okretow, ktore dawno juz zatonely, Stopnie sluzbowe w marynarce cesarskiej, Paul Beneke, bohater morz - to chyba nie mogla byc strawa, ktorej laknelo serce Gretchen. Dzieje Gdanska piora Ericha Key sera i owej walki o Rzym, jaka niejaki Feliks Dahn musial stoczyc z pomoca Totili i Tei, Belizariusza i Narsesa, rowniez chyba w rekach brata, ktory poplynal na morze, stracily blask i grzbiety. Biblioteczce Gretchen przypisywalem ksiazke, ktora traktowala o debecie i kredycie[S], i cos Goethego o powinowactwach z wyboru, a takze bogato ilustrowany gruby tom Rasputin i kobiety.Po dluzszym wahaniu - wybor byl zbyt maly, zebym mogl zdecydowac sie szybko - chwycilem, nie wiedzac, co chwytam, tylko idac za znajomym glosikiem wewnetrznym, najpierw Rasputina, a potem Goethego. Ow podwojny chwyt mial okreslic i wplynac na moje zycie, przynajmniej to zycie, jakie osmielalem sie wiesc z dala od mojego bebenka. Do dzisiejszego dnia - gdy spragniony wiedzy Oskar systematycznie sciaga do swojego pokoju biblioteke zakladu dla nerwowo chorych - waham sie, gwizdzac na Schillera i jemu podobnych, miedzy Goethem a Rasputinem, miedzy szamanem a wszechwiedzacym, miedzy ponurakiem, ktory urzekal kobiety, a promiennym ksieciem poetow, ktory tak chetnie pozwalal sie urzekac kobietom. Jesli przez pewien czas sklanialem sie bardziej ku Rasputinowi i obawialem sie niewyrozumialosci Goethego, wynikalo to z lekkiego podejrzenia: gdybys ty, Oskarze, bebnil za jego czasow, Goethe widzialby w tobie jedynie wynaturzenie, potepilby cie jako wcielone wynaturzenie i swoja wlasna nature - ktora ostatecznie zawsze, chocby nie wiem jak puszyla sie nienaturalnie, podziwiales i do ktorej dazyles - swoja wlasna naturalnosc karmilby przeslodzonymi pralniami, a ciebie, biednego polglowka, zabilby jesli nie Faustem, to grubym tomem swojej Nauki o barwach. Ale wracajmy do Rasputina. On z pomoca Gretchen Scheffler wpoil mi duze i male abecadlo, on mnie nauczyl, by z kobietami postepowac uwaznie, i pocieszal, gdy Goethe mnie obrazal. Nie bylo to wcale takie proste uczyc sie czytac i udawac przy tym nieuswiadomionego. Mialo mi to przyjsc z wiekszym trudem niz dlugoletnie udawanie dziecinnego nocnego moczenia sie. Przy nocnym moczeniu sie nalezalo przeciez co rano demonstrowac pewne niedomaganie, bez ktorego w gruncie rzeczy moglbym sie obejsc. Natomiast grac role nieuswiadomionego oznaczalo dla mnie ukrywac moje blyskawiczne postepy, toczyc nieustanna walke z zaczatkami intelektualnej proznosci. Fakt, ze dorosli widzieli we mnie takiego, co zlewa sie do lozka, przyjmowalem wewnetrznym wzruszeniem ramion, ale ze przez cale lata musialem udawac przed nimi glupiego Jasia, to martwilo Oskara, a takze jego nauczycielke. Ledwie wyratowalem ksiazki z dzieciecej bielizny, Gretchen od razu i z radosnym piskiem zrozumiala swoje nauczycielskie powolanie. Udalo mi sie wywabic z wloczki to bezdzietne stworzenie, uwiklane wylacznie w robotki na drutach, i niemal uszczesliwic. Wolalaby wlasciwie, zebym za podrecznik wzial sobie debet i kredyt; ale ja upieralem sie przy Rasputinie i chcialem tylko Rasputina, gdy ona na druga lekcje kupila mi prawdziwy elementarz, i zdecydowalem sie w koncu przemowic, gdy ona opowiadala mi w kolko legendy gornicze i bajki o Karle Nochalu i Tomciu Paluchu. - Rapupin! - krzyczalem albo tez: - Raszuszin! - Przez jakis czas okropnie sie wyglupialem: - Raszu, Raszu! - paplal Oskar, zeby Gretchen z jednej strony zrozumiala, jakiej zyczylem sobie lektury, z drugiej zas nie zdawala sobie sprawy z jego budzacego sie, polykajacego litery geniuszu. Uczylem sie szybko, regularnie, nie myslac sobie przy tym wiele. Po roku czulem sie jak w domu w Petersburgu, w prywatnych komnatach samowladcy wszystkich Rosjan, w dziecinnym pokoju wiecznie chorowitego carewicza, wsrod spiskowcow i popow, wreszcie jako naoczny swiadek rasputinowskich orgii. Mialo to odpowiadajacy mi koloryt, chodzilo tu o postac centralna. Swiadczyly o tym takze rozsiane po ksiazce wspolczesne sztychy, ktore ukazywaly brodatego Rasputina z oczyma jak wegle posrod odzianych w czarne ponczochy, poza tym nagich dam. Smierc Rasputina przesladowala mnie: truto go zatrutym tortem, zatrutym winem, potem, gdy domagal sie nowej porcji tortu, strzelano z pistoletow, a gdy olow w piersi zachecil go do tanca, zwiazano i zanurzono w lodowej przerebli w Newie. Wszystko to bylo dzielem pelnych meskosci oficerow. Damy petersburskiej metropolii nigdy nie dalyby swojemu ojczulkowi trujacego tortu, poza tym jednak dawaly wszystko, czego od nich zadal. Kobiety wierzyly w niego, podczas gdy oficerowie musieli najpierw usunac go z drogi, zeby odzyskac wiare w siebie. Czy to dziwne, ze nie tylko ja znajdowalem upodobanie w zyciu i smierci atletycznego szamana? Gretchen powoli wracala do lektury z pierwszych lat malzenstwa, rozklejala sie zwykle podczas czytania na glos, drzala, ilekroc padalo slowko "orgia", szeptala to czarodziejskie slowko specjalnie, mowiac "orgia" byla gotowa do orgii, a jednak pod pojeciem orgii nie mogla sobie wyobrazic orgii. Gorzej bylo, kiedy mama przychodzila ze mna na Kuzniczki i w mieszkaniu nad piekarnia przysluchiwala sie lekcji. Niekiedy wyradzalo sie to w orgie, stawalo sie celem samym w sobie, nie zas lekcja dla malego Oskara, przy co trzecim zdaniu wybuchal chichot na dwa glosy, usta robily sie suche i spekane, obie zamezne kobiety, jesli tylko Rasputin tego chcial, przysuwaly sie coraz blizej do siebie, odczuwaly niepokoj na poduszkach kanapy, zaciskaly uda, poczatkowe rozbrykanie przechodzilo w koncowe wzdychanie, po dwunastu stronach rasputinowskiej lektury odczuwaly cos, czego byc moze wcale nie pragnely, nie oczekiwaly, ale co w jasne popoludnie przyjmowaly chetnie, przeciw czemu Rasputin na pewno by nie oponowal, co raczej bedzie rozdawal gratis i przez cala wiecznosc. Wreszcie, gdy obie kobiety wypowiedzialy juz swoje "bozeboze" i zaklopotane poprawialy zwichrzone fryzury, mame ogarnialy watpliwosci: - Czy Oskar naprawde nic z tego nie rozumie? -Alez skad! - uspokajala ja wtedy Gretchen. - Tyle sobie trudu zadaje, ale on nic a nic nie rozumie i chyba nigdy nie nauczy sie czytac. - Aby potwierdzic moja nieswiadomosc, ktorej nic nie zmaci, dorzucala jeszcze: - Wyobraz sobie tylko, Agnieszko, ze on wydziera strony z naszego Rasputina, gniecie i potem juz ich nie ma. Nieraz mialabym chec z tym skonczyc. Ale kiedy pozniej widze, jaki on jest szczesliwy nad ksiazka, pozwalam mu wydzierac i niszczyc. Powiedzialam juz Aleksowi, ze na Boze Narodzenie musi nam kupic nowego Rasputina. Udalo mi sie wiec stopniowo, jak sie panstwo domyslacie, w ciagu trzech czy czterech lat - tak dlugo, a nawet jeszcze dluzej uczyla mnie Gretchen Scheffler - wyrwac przeszlo polowe kartek z Rasputina, ostroznie, udajac przy tym swawole, zgniesc, aby pozniej, w domu, w moim doboszowym kacie wyciagnac kartki spod swetra, wygladzone i ulozone jedna na druga wykorzystac na potajemna, nie zaklocana przez kobiety lekture. Podobnie obszedlem sie z Goethem, ktorego co czwarta lekcje, wolajac "Doethe", domagalem sie od Gretchen. Nie chcialem polegac na samym tylko Rasputinie, bo rychlo zrozumialem, ze na tym swiecie kazdy Rasputin ma naprzeciw siebie jakiegos Goethego, ze Rasputin pociaga za soba Goethego albo Goethe Rasputina, nawet go stwarza, jesli nie moze byc inaczej, zeby go pozniej potepic. Kiedy Oskar ze swoja nie oprawiona ksiazka przykucal na poddaszu albo za ramami rowerow w szopie starego pana Heilandta i tasowal, jak tasuje sie karty, luzne strony Powinowactw z wyboru z plikiem Rasputina, czytal nowo powstala ksiazke z rosnacym, ale zarazem usmiechnietym zdziwieniem, widzial Otylie przechadzajaca sie skromnie, wsparta na ramieniu Rasputina, po srodkowoniemieckich ogrodach i Goethego siedzacego w saniach z wyuzdana szlachcianka Olga i pedzacego przez zimowy Petersburg z orgii na orgie. Ale wrocmy jeszcze raz do mojej klasy na Kuzniczkach. Gretchen, choc na pozor nie robilem zadnych postepow, cieszyla sie mna jak dziewczyna. Rozkwitala wspaniale w mojej bliskosci, takze pod blogoslawiacymi, niewidocznymi wprawdzie, ale owlosionymi rekami rosyjskiego szamana, pociagajac za soba nawet swoje pokojowe lipy i kaktusy. Gdybyz w owych latach Scheffler co pewien czas wyciagal palce z maki i buleczki z piekarni zamienial na inna buleczke! Gretchen chetnie pozwolilaby mu ugniatac sie, walkowac, opedzlowac i upiec. Kto wie, co by wyszlo z pieca? Moze nawet dzieciatko. Nalezaloby zyczyc Gretchen tego radosnego wypieku. A tak po najbardziej podniecajacej lekturze Rasputina siedziala sobie z plonacym wzrokiem i lekko potarganymi wlosami, poruszala zlotymi i konskimi zebami, nie miala jednak czego gryzc, mowila "bozeboze" i myslala o odwiecznym zaczynie. Poniewaz mama, ktora miala przeciez swojego Jana, nie mogla Gretchen pomoc, minuty po tej czesci mojej lekcji moglyby sie skonczyc dosc smutno, gdyby Gretchen nie miala tak pogodnego usposobienia. Biegla szybko do kuchni, wracala z mlynkiem do kawy, brala go jak kochanka, tesknie i namietnie, gdy z kawy robil sie srut, spiewala przy wtorze mamy, Oczy czarne albo Czerwony sarafan, zabierala oczy czarne do kuchni, nastawiala tam wode, gdy woda grzala sie na gazowym plomieniu, zbiegala do piekarni, przynosila stamtad, czesto wbrew sprzeciwom Schefflera, swieze i dawniejsze wypieki, stawiala na stoliku talerzyki w kwiatki, dzbanuszek ze smietanka, cukierniczke, widelczyki do ciasta i sypala bratkami z piosenki, potem nalewala kawe, przechodzila do melodii z Carewicza, podawala rurki z kremem, "pszczele zadelka", Stoi zolnierz nad Wolgi brzegiem i strucle nadziewana tluczonymi migdalami, Czy tam, gdzie jestes, aniolki masz przy sobie, takze bezy z bita smietana, takie slodkie, takie slodkie; i zajadajac mowilo sie znowu, lecz tym razem z naleznym dystansem o Rasputinie, niebawem, po krotkim, nasyconym ciastkami czasie, mozna bylo uczciwie oburzac sie na straszne, potworne zepsucie carskich czasow. Ja w owych latach jadlem stanowczo za duzo ciastek. Jak mozna przekonac sie na fotografiach, Oskar co prawda nie rosl od tego, ale tyl i tracil linie. Czesto po zbyt slodkich lekcjach na Kuzniczkach nie widzialem innej rady, jak tylko przy Labesa, korzystajac z nieobecnosci Matzeratha, uwiazac za kontuarem kawalek suchego chleba na sznurku, zanurzyc w norweskiej beczce z marynowanymi sledziami i wyciagnac dopiero wtedy, gdy chleb porzadnie nasiaknie slonym roztworem. Nie wyobrazacie sobie panstwo, jak po nieumiarkowanym obzarciu sie ciastkami dziala na wymioty taka zakaska. Nieraz Oskar, zeby schudnac, zwracal w naszym ustepie ciastka z piekarni Schefflera za przeszlo gdanskiego guldena; wtedy byl to kawalek grosza. Jeszcze czyms innym musialem placic Gretchen za lekcje. Poniewaz lubila szyc i robic na drutach dzieciece rzeczy, wykorzystywala mnie jako manekina. Musialem przymierzac cierpliwie fartuszki, czapeczki, spodenki, plaszczyki z kapturkiem i bez, w kazdym fasonie, we wszystkich kolorach, z rozmaitych materialow. Nie wiem, czy to mama, czy Gretchen z okazji moich osmych urodzin przebrala mnie za malego, zaslugujacego na rozstrzelanie carewicza. Kult Rasputina doszedl wtedy u obu kobiet do momentu kulminacyjnego. Fotografia z owego dnia ukazuje mnie przy urodzinowym torcie, ktory okalalo osiem nie kapiacych swiec, w haftowanej rosyjskiej koszuli, w fantazyjnie przekrzywionej kozackiej papasze, z pasami amunicyjnymi skrzyzowanymi na piersi, w bialych pludrach i krotkich trzewikach. Szczescie, ze moglem sie sfotografowac z bebenkiem. Jakie to szczescie, ze Gretchen Scheffler, byc moze na moje nalegania, skroila, uszyla, a w koncu dopasowala mi kostium, ktory - dostatecznie biedermeierowski i powinowaty z wyboru - dzis jeszcze w moim albumie przywoluje ducha Goethego, swiadczy o moich dwoch duszach, pozwala mi zatem z jednym jedynym bebenkiem w Petersburgu i w Weimarze rownoczesnie zstepowac do matek, z damami urzadzac orgie. Dalekosiezny spiew z Wiezy Wieziennej Pani doktor Hornstetter, ktora prawie codziennie przychodzi na papierosa do mojego pokoju, jako lekarka powinna mnie leczyc, ale to ja za kazdym razem ja lecze, kiedy opuszcza pokoj, jest mniej nerwowa; ona, taka niesmiala i utrzymujaca blizsze stosunki wlasciwie tylko ze swoimi papierosami, twierdzi stale, ze w mlodosci mialem za malo kontaktow, za rzadko bawilem sie z innymi dziecmi.Coz, jesli chodzi o inne dzieci, moze i ma troche racji. Bylem przeciez tak zaabsorbowany edukacja u Gretchen Scheffler, tak rozdarty wewnetrznie miedzy Goethem i Rasputinem, ze mimo najlepszych checi nie znajdowalem czasu na koleczko i wyliczanki. Ilekroc jednak niby jakis uczony stronilem od ksiag, a nawet je przeklinalem jako grobowce liter i pragnalem kontaktu z prostym ludem, natykalem sie na bachory z naszej kamienicy i moglem mowic o szczesciu, jesli po pewnej stycznosci z tymi kanibalami udawalo mi sie wrocic calo do mojej lektury. Oskar mogl wyjsc z mieszkania rodzicow przez sklep, wtedy od razu byl na Labesa, albo zatrzasnac za soba drzwi mieszkania, wtedy znajdowal sie na klatce schodowej, mial po lewej wejscie na ulice, cztery pietra wyzej poddasze, gdzie muzyk Meyn gral na trabce, a ostatnia mozliwosc stanowilo podworze kamienicy. Ulica to byly kocie lby. Na ubitym piachu podworza mnozyly sie kroliki i trzepano dywany. Poddasze procz okazyjnych duetow z pijanym panem Mey-enem ofiarowywalo widok, perspektywe i owo piekne, lecz zludne uczucie wolnosci, ktorego szukaja ci wszyscy, co wspinaja sie na wieze, ktore z mieszkancow mansard czyni marzycieli. O ile podworze bylo dla Oskara pelne niebezpieczenstw, o tyle poddasze dawalo mu pewne schronienie, poki i stamtad nie wyploszyl go Aksel Mischke ze swoja zgraja. Podworze mialo szerokosc kamienicy, w glab jednak siegalo tylko na siedem krokow i wysmolowanym, zbrojnym u gory w drut kolczasty plotem z desek przylegalo do trzech innych podworzy. Z poddasza mozna bylo ogarnac wzrokiem ten labirynt: domy na Labesa, obu przecznicach: Herty i Luizy i na dalekiej przeciwleglej ulicy Marii otaczaly zlozony z podworzy obszerny czworobok, w ktorym znajdowaly sie rowniez fabryka cukierkow od kaszlu i liczne tandetne warsztaty. Tu i owdzie z podworzy wyrastaly drzewa i krzaki wskazujac pore roku. Poza tym podworza roznily sie co prawda wielkoscia, ale jesli chodzi o kroliki i trzepaki, byly jednakowe. Podczas gdy kroliki przebywaly tam przez okragly rok, dywany, zgodnie z regulaminem domowym, trzepano tylko we wtorki i piatki. W takie dni potwierdzala sie rozleglosc podworzowego kompleksu. Z poddasza Oskar slyszal to i widzial: ponad setke dywanow, chodnikow, dywanikow nacierano kiszona kapusta, szczotkowano, trzepano i zmuszano, by ukazaly wreszcie utkany wzor. Sto gospodyn wynosilo z domow zwloki dywanow, unosilo w gore gole okragle ramiona, chowalo wlosy, rozpuszczone i zaondulowane, pod mocno zawiazane chustki, zarzucalo dywany na trzepaki, chwytalo za plecione trzepaczki i rozsadzalo suchymi uderzeniami ciasnote podworzy. Oskar nienawidzil tego zgodnego hymnu na czesc czystosci. Zmagal sie na swoim bebenku z halasem, musial jednak, nawet na poddaszu, ktore przeciez zapewnialo jakis dystans, uznac swoja bezsilnosc wobec gospodyn. Setka trzepiacych dywany kobiet moze zdobyc szturmem niebo, moze stepic mlodym jaskolkom konce skrzydel i kilku uderzeniami burzyla wybebniona w kwietniowym powietrzu swiatynke Oskara. W dni, kiedy nie trzepano dywanow, bachory z naszej kamienicy gimnastykowaly sie na drewnianym trzepaku. Rzadko wychodzilem na podworze. Tylko szopa starego pana Heilandta gwarantowala mi tam niejakie bezpieczenstwo, bo stary tylko mnie wpuszczal do swojej rupieciarni, a bachorom nie pozwalal nawet spojrzec na pordzewiale maszyny do szycia, zdekompletowane rowery, imadla, wielokrazki i przechowywane w pudelkach od papierosow pokrzywione i na powrot wyprostowane gwozdzie. Takie juz mial zajecie: jesli me wyciagal gwozdzi z desek skrzyn, prostowal na kowadle gwozdzie wyciagniete poprzedniego dnia. Poza tym, ze nie dawal zmarnowac sie zadnemu gwozdziowi, byl tez czlowiekiem, ktory pomagal przy przeprowadzkach, ktory przed swietami zarzynal kroliki, ktory wszedzie, na podworzu, na schodach i na poddaszu, spluwal sokiem z prymki. Kiedy ktoregos dnia bachory, jak to bachory, gotowaly zupke kolo jego szopy, Nuchi Eyke poprosil starego Heilandta, zeby naplul trzy razy w ukrop. Stary zrobil to zamierzajac sie z daleka, po czym zniknal w swojej budzie i znow prostowal gwozdzie, Aksel Mischke zas dodal do zupy nowa przyprawe, tluczona cegle. Oskar przygladal sie ciekawie tym kucharskim zabiegom, trzymal sie jednak na uboczu. Z kocy i szmat Aksel Mischke i Harry Schlager zbudowali cos w rodzaju namiotu, zeby nikt z doroslych nie zagladal im do garnka. Gdy zagotowala sie ceglana maka, Hanschen Kollin oproznil kieszenie i ofiarowal na zupe dwie zywe zaby, ktore zlapal nad pobliskim stawem. Kater, jedyna dziewczynka w namiocie, zrobila zawiedziona i nadasana mine, kiedy zaby tak cicho i potulnie, nie zdobywajac sie nawet na jakis ostatni skok, utonely w zupie. Najpierw Nuchi Eyke rozpial spodnie i nie krepujac sie obecnoscia Susi nasikal do garnka. Aksel, Harry i Hansen Kollin poszli w jego slady. Gdy maly Serek chcial dorownac dziesieciolatkom, z jego rurki nie pociekla ani kropelka. Wszyscy teraz patrzyli na Susi i Aksel Mischke podal jej niebieskawo-bialy emaliowany garnek z poobijanymi brzegami. Wlasciwie Oskar chcial od razu odejsc. Ale zaczekal jeszcze, az Susi, ktora chyba nie miala majtek pod sukienka, przykucnela, objela kolana, przedtem jeszcze podsunela sobie garnek, wpatrywala sie szklanym wzrokiem przed siebie, potem zmarszczyla nos, gdy garnek zdradzil blaszanym dzwonieniem, ze i Susi dolozyla sie do zupy. Wtedy ucieklem stamtad. Nie powinienem byl uciekac, tylko odejsc spokojnie. Poniewaz jednak uciekalem, wszyscy, ktorzy przedtem mieli oczy wlepione w garnek, popatrzyli za mna. Za plecami uslyszalem glos Susi Kater: - Chce nas zakapowac, gdzie on tak leci! - Zdanie to klulo mnie jeszcze, gdy potykajac sie przebiegalem juz cztery pietra i dopiero na poddaszu zaczerpnalem tchu. Mialem siedem i pol roku. Susi chyba dziewiec lat. Maly Serek zaledwie osiem. Aksel, Nuchi, Hanschen i Harry dziesiec albo jedenascie. Byla jeszcze Maria Truczinska. Choc niewiele starsza ode mnie, nigdy nie wychodzila na podworze bawiac sie lalkami w kuchni matki Truczinskiej albo ze swoja dorosla siostra Gusta, ktora pracowala jako pomoc w ewangelickim przedszkolu. Nic dziwnego, ze jeszcze dzis nie moge sluchac, jak kobiety siusiaja do nocnika. Gdy Oskar wowczas postukujac w bebenek ukoil swoj sluch i poczul sie na poddaszu bezpiecznie daleki od kipiacej w dole zupy, przyszli na gore, boso i w sznurowanych bucikach, ci wszyscy, co dokladali sie do zupy, a Nuchi przyniosl garnek. Rozlozyli sie dokola Oskara, na samym koncu przyszedl maly Serek. Potracali sie nawzajem, syczeli: - No, bierz go! - az Aksel zlapal Oskara od tylu, sciskajac mu rece obezwladnil go, a Susi, ukazujac w usmiechu wilgotne, regularne zeby i koniec jezyka, uznala, ze nie bedzie w tym wszystkim nic zlego. Wziela od Nuchiego blaszana lyzke, wytarla ja do polysku o swoje uda, zanurzyla w parujacym garnku, zamieszala powoli, niby dobra gospodyni, delektujac sie oparem papki, pare razy dmuchnela dla ochlody na pelna lyzke w koncu nakarmila Oskara, mnie nakarmila, nigdy juz czegos takiego nie jadlem, nie zapomne tego smaku. Dopiero gdy owa tak przesadnie dbala o moje cielesne dobro zgraja opuscila mnie, bo Nuchi zwymiotowal do garnka, poczolgalem sie w kat strychu, na ktorym wisialo wtedy tylko pare przescieradel, i wyrzygalem kilka lyzek czerwonego wywaru, nie znajdujac jednak w wymiocinach zabich resztek. Wdrapalem sie na skrzynie pod otwartym okienkiem w dachu, patrzylem na odlegle podworza, ceglane pozostalosci chrzescily mi w zebach, czulem pragnienie czynu, zlustrowalem dalekie okna domow przy ulicy Marii, polyskujace szklo, krzyknalem, zaspiewalem dalekosieznie w te strone, nie moglem co prawda dojrzec skutku, a jednak tak bylem swiecie przekonany o mozliwosciach dalekosieznego spiewu, ze podworze i podworza staly sie odtad dla mnie za ciasne, ze laknac dali, rozleglosci i perspektywy korzystalem z kazdej okazji, by samemu lub trzymajac mame za reke wyrwac sie z Labesa, z przedmiescia, i umknac przesladowaniom wszystkich warzacych zupy kucharzy na naszym ciasnym podworku. W czwartek kazdego tygodnia mama robila zakupy w miescie. Zazwyczaj zabierala mnie ze soba. Zawsze mnie zabierala, ilekroc chodzilo o kupno nowego bebenka u Sigismunda Markusa w pasazu Zbrojowni przy Targu Weglowym. W owym czasie, mniej wiecej od siodmego do dziesiatego roku zycia, wykanczalem bebenek w czternascie dni. Miedzy dziesiatym a czternastym rokiem w niespelna tydzien potrafilem rozniesc blache. Pozniej udawalo mi sie albo przez jeden dzien zniszczyc nowy bebenek, albo - gdy nic nie macilo rownowagi ducha - przez trzy lub cztery miesiace uderzac ostroznie, a jednak mocno, przy czym na blasze procz paru odpryskow lakieru nie widac bylo zadnych uszkodzen. Lecz tutaj mam opowiadac o tych czasach, gdy opuszczalem nasze podworze z trzepakiem, z prostujacym gwozdzie starym Heilandtem, z wymyslajacymi zupy bachorami i co czternascie dni moglem wstapic z mama do Sigismunda Markusa, wybrac sobie z mnostwa dzieciecych bebenkow nowa blache. Nieraz mama zabierala mnie ze soba rowniez wtedy, gdy bebenek trzymal sie jeszcze jako tako, i ja rozkoszowalem sie tymi popoludniami na kolorowym, zawsze odrobine muzealnym, rozbrzmiewajacym nieustannie glosem tych czy owych koscielnych dzwonow Starym Miescie. Na ogol te wyprawy mialy przyjemnie jednostajny przebieg. Troche zakupow u Leisera, Sternfelda czy Machwitza, potem wstepowalismy do Markusa, ktory za kazdym razem prawil mamie wyszukane i najpochlebniejsze komplementy. Niewatpliwie zalecal sie do niej, nigdy jednak, o ile wiem, nie posunal sie w swoich zalotach dalej niz do calowania w milczeniu pochwyconej goraco, zlotej, jak mowil, raczki mamy - wyjawszy owe rzucenie sie na kolana podczas pewnych odwiedzin, o ktorych bedzie tutaj mowa. Mama, ktora po babce Koljaiczkowej odziedziczyla okazala, pelna i ksztaltna figure, a takze ujmujaca proznosc polaczona z lagodnoscia, tym zyczliwiej patrzyla na zaloty Sigismunda Markusa, ze co jakis czas nie tyle zaopatrywal, co obdarzal ja smiesznie tanim jedwabiem do szycia i kupionymi na tandecie, lecz wcale dobrymi ponczochami. Nie mowiac juz o moich blaszanych bebenkach, za psi grosz wreczanych co czternascie dni ponad kontuarem. Za kazda bytnoscia punktualnie o wpol do piatej po poludniu mama pytala Sigismunda, czy moglaby mnie, Oskara, zostawic pod jego opieka w sklepie, bo ma jeszcze do zalatwienia wazne i pilne sprawunki. Dziwnie usmiechajac sie Markus klanial sie wowczas i przyrzekal mamie z krasomowczym zapalem, ze bedzie mnie, Oskara, strzegl jak zrenicy oka, gdy ona bedzie zalatwiala swoje tak wazne sprawunki. Leciutka, ale nie obrazliwa drwina, pobrzmiewala w jego glosie, niekiedy przyprawiala mame o rumieniec i pozwalala domyslac sie, ze Markus wiedzial, o co chodzi. Ale i ja wiedzialem, co to za sprawunki, ktore mama nazywala waznymi, ktore tak gorliwie zalatwiala. Przez jakis czas wolno mi bylo przeciez towarzyszyc jej do taniego pensjonatu przy Stolarskiej, gdzie znikala na schodach nie pokazujac sie przez skape trzy kwadranse, a tymczasem ja, sam na sam z wlascicielka popijajaca zwykle likier, musialem czekac cierpliwie przy podanej mi bez slowa, zawsze tak samo wstretnej lemoniadzie, az mama wracala, prawie nie zmieniona, zegnala wlascicielke, ktora nie podnosila wzroku znad swojego "Pol na pol", brala mnie za reke i zapominala, ze zdradzaja wysoka temperatura dloni. Z goraca dlonia w dloni szlismy potem do "Cafe Weitzke" przy Tkackiej. Mama zamawiala dla siebie kawe, dla Oskara lody cytrynowe, az niebawem i niby przypadkiem wpadal Jan Bronski, ktory przysiadal sie do naszego stolika i tez kazal sobie stawiac kawe na uspokajajaco chlodnym marmurowym blacie. Rozmawiali zupelnie sie mna nie krepujac, a ich slowa potwierdzaly to, o czym juz dawno wiedzialem: mama i wuj Jan spotykali sie niemal co czwartek w wynajetym na koszt Jana pokoju w pensjonacie przy Stolarskiej, aby przez trzy kwadranse byc ze soba sam na sam. Prawdopodobnie to wuj Jan wyrazil zyczenie, zeby mnie wiecej nie zabierac na Stolarska, a nastepnie do "Cafe Weitzke". Bywal czasami bardzo wstydliwy, wstydliwszy od mamy, ktora nie widziala w tym nic zlego, ze jestem swiadkiem konczacej sie godziny milosci, o ktorej legalnosci zawsze, chyba takze po fakcie, byla swiecie przekonana. Tak wiec na zyczenie Jana niemal w kazde czwartkowe popoludnie od wpol do piatej do prawie szostej zostawalem u Sigismunda Markusa, moglem ogladac zbior jego blaszanych bebenkow, bawic sie nimi, moglem - gdziez indziej Oskar mialby taka mozliwosc - halasowac rownoczesnie na kilku bebenkach i patrzec w smutna psia twarz Markusa. Choc nie wiedzialem, skad naplywaly jego mysli, domyslalem sie, dokad biegly, przebywaly na Stolarskiej, ocieraly sie o drzwi numerowanych pokoi albo przysiadaly niczym biedny Lazarz pod marmurowym stolikiem w "Cafe Weitzke", na co czekajac? Na okruchy? Mama i Jan Bronski nie zostawiali ani okruszka. Wszystko zjadali sami. Mieli ogromny apetyt, ktory nigdy sie nie zaspokaja, ktory sam siebie podsyca. Byli tak zaprzatnieci, ze mysli Markusa pod stolikiem wzieliby co najwyzej za natarczywa pieszczote przeciagu. Jednego z takich popoludni - bylo to we wrzesniu, bo mama wyszla ze sklepu Markusa w rdzawym jesiennym kostiumie - gdy Markus byl zatopiony, zagrzebany i chyba tez zatracony za kontuarem, cos mnie pognalo z nowo nabytym wlasnie bebenkiem do pasazu Zbrojowni, w chlodny i mroczny tunel, gdzie po obu stronach, wystawa za wystawa, ciagnely sie najbardziej wyszukane sklepy: jubilerskie, delikatesowe, ksiegarskie. Nie zatrzymywalem sie jednak przed na pewno atrakcyjnymi, lecz niedostepnymi dla mnie towarami w witrynach; cos gnalo mnie z tunelu na Targ Weglowy. W zapylonym swietle stanalem przed fasada Zbrojowni, ktorej bazaltowa szarosc naszpikowana byla mnostwem wielkich kul armatnich, pochodzacych z roznych oblezen, aby owe zelazne garby kazdemu przechodniowi przywolywaly na pamiec historie miasta. Mnie kule nie mowily nic, tym bardziej iz wiedzialem, ze nie tkwily tam z wlasnej woli, ze byl w tym miescie pewien murarz, ktorego w porozumieniu z konserwatorem zatrudnial i oplacal urzad budowlany; jego zadaniem bylo wmurowywanie amunicji minionych stuleci w fasady rozmaitych kosciolow, ratuszy, a takze w sciane frontowa i tylna Zbrojowni. Chcialem wejsc do Teatru Miejskiego, ktory po prawej, oddzielony od Zbrojowni jedynie waska i ciemna uliczka, ukazywal swoj kolumnowy portal. Poniewaz Teatr Miejski, jak przypuszczalem, byl o tej porze zamkniety - kase wieczorna otwierano dopiero o wpol do siodmej - ruszylem niezdecydowanie w lewo, bebniac i zastanawiajac sie juz nad odwrotem, az stanal Oskar miedzy Wieza Wiezienna a Brama Zlota. Nie mialem odwagi pojsc przez Brame na Dluga, a potem, skrecajac w lewo, na Tkacka, bo tam siedzieli mama i Jan Gronski, a jesli jeszcze nie siedzieli, to moze wlasnie konczyli swoje przy Stolarskiej albo szli juz na orzezwiajaca kawe przy marmurowym stoliku. Nie wiem, jak przeszedlem przez torowisko na Targu Weglowym, po ktorym stale przemykaly tramwaje - albo znikaly w Bramie, albo dzwoniac wypadaly z Bramy i piszczac na zakrecie, przez Targ Weglowy i Targ Drzewny zdazaly w strone Dworca Glownego. Moze ktos z doroslych, chocby policjant, wzial mnie za reke i przeprowadzil troskliwie przez niebezpieczenstwa ulicznego ruchu. Stalem przed stromo wznoszacym sie w niebo ceglanym murem Wiezy Wieziennej i wlasciwie przypadkiem tylko, z nudow, wcisnalem swoje paleczki miedzy mur a okuta zelazem przylge drzwi Wiezy. Ledwie poslalem wzrok w gore, a juz nie moglem go utrzymac przy fasadzie, bo z nisz i okienek w murze raz po raz wyfruwaly golebie, aby niebawem spoczac na rzygaczach i wykuszach na krotka, wlasciwa golebiom chwile, potem znow sfruwajac odrywaly moj wzrok od murow. Draznilo mnie zachowanie golebi. Szkoda mi bylo oczu, wiec cofnalem wzrok i na powaznie, chcac tez pozbyc sie rozdraznienia, posluzylem sie obu paleczkami jak dzwignia: drzwi ustapily i Oskar, zanim jeszcze otworzyl je calkiem, byl juz w srodku Wiezy, wpadl juz na krete schody, wspinal sie juz w gore, zawsze wysuwajac naprzod prawa noge, dostawiajac lewa, dotarl do pierwszych okratowanych lochow, wspial sie wyzej, zostawil za soba sale tortur ze starannie utrzymanymi i pouczajaco opisanymi narzedziami, idac dalej w gore - teraz wysuwal naprzod lewa noge, dociagal prawa - wyjrzal przez waskie zakratowane okienko, ocenil wysokosc, uswiadomil sobie grubosc muru, sploszyl golebie, spotkal ponownie te same golebie wyzej za zakretem schodow, znow wysuwal naprzod prawa, zeby dociagnac lewa, a gdy po kolejnej zmianie nogi znalazl sie na samej gorze, dlugo jeszcze moglby sie tak wspinac, choc ciazyla mu i prawa, i lewa noga. Ale schody zrezygnowaly przedwczesnie. Oskar zrozumial bezsens i niemoc wiezowej budowli. Nie wiem, jaka wysoka byla i jest nadal - bo przetrwala wojne - Wieza Wiezienna. Nie mam tez ochoty prosic mojego pielegniarza o kompendium wschodnioniemieckiego ceglanego gotyku. Mysle, ze od stop po wierzcholek miala jak nic swoje czterdziesci piec metrow. Musialem, a to za sprawa schodow, ktore zmeczyly mnie zbyt szybko, zatrzymac sie na galerii obiegajacej helm Wiezy. Usiadlem, wsunalem nogi miedzy kolumienki balustrady, pochylilem sie i mimo kolumienki, ktora obejmowalem prawa reka, patrzylem w dol na Targ Weglowy, lewa zas strzeglem bebenka, ktory przebyl ze mna cala droge w gore. Nie chce panstwa zanudzac opisywaniem wielo wiezowej, rozbrzmiewajacej glosami dzwonow, starodawnej, rzekomo wciaz jeszcze przeniknietej tchnieniem sredniowiecza, przedstawionej na tysiacu dobrych sztychow panoramy, widoku Gdanska z lotu ptaka. Nie bede tez zajmowal sie golebiami, chocby sto razy mowiono, ze golebie to wdzieczny temat. Dla mnie golab nie znaczy nic, wole juz mewe. Wyrazenie "golab pokoju" brzmi w moich uszach jak paradoks. Na zwiastuna pokoju wybralbym raczej jastrzebia czy nawet scierwnika niz golebia, najklotliwszego mieszkanca przestworzy. Krotko i wezlowato: na Wiezy Wieziennej byly golebie, ale ostatecznie golebie sa na kazdej przyzwoitej wiezy, ktora dba o siebie z pomoca przydzielonego jej konserwatora. Moj wzrok padl na cos zupelnie innego: na gmach Teatru Miejskiego, ktory, gdy wyszedlem z pasazu Zbrojowni, byl zamkniety. Kopulasty gmach byl diabelnie podobny do niedorzecznie powiekszonego, klasycystycznego mlynka do kawy, chociaz przy galce kopuly brakowalo mu owej korbki, ktora bylaby nieodzowna, by w wypelnionym co wieczor do ostatniego miejsca przybytku muz i kultury zemlec na okropny srut piecioaktowy dramat wraz z aktorami, kulisami, suflerka, rekwizytami i mnostwem kurtyn. Draznila mnie ta budowla z otoczonym kolumnami foyer, ktorego okien nie chcialo porzucic zachodzace popoludniowe slonce, nakladajac na nie coraz wiecej czerwieni. W owej godzinie, jakies trzydziesci metrow ponad Targiem Weglowym, ponad tramwajami i swiecacymi zamkniecie biur urzednikami, wysoko ponad pachnacym slodko, tandetnym sklepikiem Markusa, gorujac nad chlodnymi marmurowymi stolikami "Cafe Weitzke", dwiema filizankami kawy, mama i Janem Bronskim, majac pod soba takze nasza kamienice, podworze, podworza, skrzywione i proste gwozdzie, dzieci sasiadow i ich ceglana zupe, ja, ktory dotychczas krzyczalem tylko w sytuacjach przymusowych, stalem sie krzykaczem bez przyczyny i przymusu. Do chwili wstapienia na Wieze Wiezienna wdzieralem sie w strukture szkla, do wnetrza zarowki, w butelke zwietrzalego piwa tylko wowczas, gdy chciano mi zabrac bebenek, z Wiezy natomiast krzyknalem, choc bebenkowi nic nie grozilo. Nikt nie chcial zabierac mi bebenka, a jednak Oskar krzyknal. Nie dlatego, ze jakis golab napaskudzil na bebenek, prowokujac go do krzyku. W poblizu byla co prawda sniedz na miedzianych plytach, ale nie bylo szkla; mimo to Oskar krzyknal. Golab mial czerwono lsniace oczy, ale nie patrzylo na niego zadne szklane oko; a jednak krzyknal. Ku czemu krzyczal, jaka wabila go odleglosc? Czyzby mial tutaj swiadomie i konsekwentnie powtorzyc owa probe, ktora podjal bez planu na poddaszu, po spozyciu ceglanej zupy, ponad podworzami? O jakim szkle myslal Oskar? Na jakim szkle - bo tylko szklo wchodzilo w rachube - zamierzal Oskar przeprowadzic eksperymenty? Teatr Miejski, dramatyczny mlynek do kawy, byl tym obiektem, ktory zwabil w rozswietlone wieczornym sloncem okna moje nowe, po raz pierwszy wyprobowane na naszym poddaszu, chcialoby sie rzec: graniczace z manieryzmem tony. Po paru minutach roznie nasilonego krzyku, ktory jednak nic nie wskoral, wyszedl mi niemal bezglosny dzwiek i Oskar z radoscia i przewrotna duma mogl sobie zakomunikowac: dwie srodkowe szyby w lewym oknie foyer musialy wyrzec sie blasku wieczornego slonca, pozostaly po nich dwa czarne, jak najszybciej wymagajace ponownego oszklenia czworoboki. Nalezalo potwierdzic sukces. Produkowalem sie niczym nowoczesny malarz, ktory doskonali znaleziony wreszcie, od lat poszukiwany styl, ofiarowujac zaskoczonemu swiatu cala serie rownie wspanialych, rownie smialych, rownie cennych probek swojej maniery. W ciagu niespelna kwadransa udalo mi sie ogolocic ze szkla wszystkie okna foyer i czesc drzwi. Przed teatrem zebral sie podniecony, jak wydawalo sie z gory, tlum ludzi. Ciekawscy zawsze sie znajda. Na mnie wielbiciele mojej sztuki nie zrobili specjalnego wrazenia. Co najwyzej sklonili mnie do jeszcze bardziej sumiennej i precyzyjnej pracy. Szykowalem sie wlasnie, by w jeszcze smielszym eksperymencie odslonic wnetrze wszystkich rzeczy, mianowicie przez otwarte foyer, przez dziurke od klucza w drzwiach lozy poslac do ciemnej jeszcze sali teatru specjalny krzyk, ktory mial ugodzic dume wszystkich bywalcow, teatralny zyrandol z cala masa szlifowanych, lsniacych, dioptrycznie fasetowanych ozdobek; gdy w cizbie przed teatrem dostrzeglem rdzawy material: mama wrocila z "Cafe Weitzke", wypila kawe, opuscila Jana Bronskiego. Trzeba jednak przyznac, ze Oskar mimo to natarl krzykiem na Pyszalkowaty swiecznik. Nic jednak chyba nie zdzialal, bo nazajutrz gazety pisaly tylko o strzaskanych z tajemniczych przyczyn szybach foyer i drzwi. Dyletanckie, a takze naukowe dociekania w felietonowej czesci prasy codziennej jeszcze calymi tygodniami rozglaszaly wieloszpaltowe fantastyczne bzdury. "Neueste Nachrichten" bajdurzyly o promieniach kosmicznych. Ludzie z obserwatorium astronomicznego, a wiec wysoko kwalifikowani pracownicy umyslowi, mowili o plamach na sloncu. Wowczas najszybciej, jak na to pozwalaly moje krotkie nogi, zbieglem po kretych schodach Wiezy Wieziennej w dol i mocno zdyszany znalazlem sie w tlumie przed portalem teatru. Rdzawy kostium jesienny mamy juz nie blyszczal, byla pewnie w sklepie Markusa, moze opowiadala o szkodach, jakie wyrzadzil moj glos. A Markus, ktory traktowal moj tak zwany niedorozwoj i diamentowy glos jako zjawiska najzupelniej naturalne, pewnie, jak myslal Oskar, przesuwa po ustach koncem jezyka i zaciera bialozoltawe dlonie. Wchodzac do sklepu ujrzalem scene, ktora natychmiast kazala mi zapomniec o wszystkich sukcesach niszczacego szyby dalekosieznego spiewu. Sigismund Markus kleczal przed moja mama i zdawalo sie, ze wraz z nim chca pasc na kolana wszystkie szmaciane zwierzeta, misie, malpki, pieski, nawet lalki z zamykanymi oczami, wozy strazackie, konie na biegunach, a takze wszystkie pilnujace jego skladu pajace. On zas kryl w swoich dloniach obie dlonie mamy, ukazywal porosniete jasnym meszkiem, brazowe plamy na grzbietach dloni i plakal. Mama tez spogladala powaznie i odpowiednio do sytuacji przejeta. - Niech pan przestanie, Markus - mowila - prosze, nie w sklepie. Ale Markus nie reagowal, a jego przemowa miala niezapomniana dla mnie, blagalna i zarazem przesadna intonacje: - Niech sie pani nie spotyka z tym Bronskim, bo on jest na Polskiej Poczcie, nic z tego dobrego nie bedzie, ja to pani mowie, bo on z Polakami trzyma. Pani nie stawia na Polakow, niech pani stawia, jak juz pani chce postawic, na Niemcow, bo oni w gore pojda, nie dzis to jutro: czy juz teraz w gore troche nie poszli, a pani Agnieszka dalej stawia na tego Bronskiego, zeby na tego swojego Matzeratha, to jeszcze. Albo zeby pani tak zechciala najlaskawiej postawic na Markusa i z Markusem wyjechac, bo on sie niedawno wychrzcil. Pojedziemy do Londynu, pani Agnieszko, bo u mnie tam rodzina i dosc akcji, zeby tylko pani chciala, ale z Markusem to pani nie chce, bo pani nim pogardza, no to niech pani pogardza. Ale on z calego serca pania prosi, zeby pani nie stawiala wiecej na tego zbzikowanego Bronskiego, co to na Polskiej Poczcie siedzi, za niedlugi czas, jak Niemcy przyjda, bedzie koniec z Polakami! Wlasnie gdy i mama, speszona tylu mozliwosciami i niemozliwosciami, miala sie rozplakac, Markus spostrzegl mnie w drzwiach sklepu i uwalniajac jedna dlon mamy wskazal na mnie piecioma wymownymi palcami: - No i prosze bardzo, jego tez wezmiemy do Londynu. Bedzie sie mial jak ksiazatko, jak ksiazatko! Mama tez spojrzala na mnie i usmiechnela sie lekko. Moze pomyslala o wybitych szybach w foyer Teatru Miejskiego, a moze rozweselila ja perspektywa wyjazdu do londynskiej metropolii. Ku mojemu zaskoczeniu jednak potrzasnela glowa i powiedziala lekko, jakby odmawiajac zaproszeniu do tanca: - Dziekuje panu, Markus, ale to niemozliwe, naprawde niemozliwe - z powodu Bronskiego. Jakby nazwisko wuja bylo haslem, Markus podniosl sie zaraz z kleczek, zgial sie w uklonie i wybakal: - Pani wybaczy Markusowi, sam tak sobie myslalem, ze to z jego powodu nie bedzie mozliwe. Kiedysmy wyszli ze sklepu w pasazu Zbrojowni, sklepikarz, choc byly to jeszcze godziny handlu, przekrecil klucz w drzwiach i odprowadzil nas na przystanek piatki. Przed fasada Teatru Miejskiego nadal stali przechodnie i paru policjantow. Nie balem sie jednak i nie pamietalem prawie o sukcesach odniesionych nad szklem. Markus pochylil sie ku mnie, szepnal bardziej do siebie niz do nas: - Czego to Oskar nie potrafi. Na bebenku gra i skandale przed teatrem urzadza. Zaniepokojenie mamy na widok odlamkow szkla usmierzyl machnieciem reki, a gdy podjechal tramwaj i wsiedlismy do wozu doczepnego, jeszcze raz poprosil cicho, obawiajac sie ewentualnych podsluchiwaczy: - No to niech pani juz zostanie z tym swoim Matzerathem i wiecej nie stawia na Polakow. Kiedy dzisiaj, lezac lub siedzac na metalowym lozku, w kazdej jednak pozycji bebniac, Oskar odszukuje pasaz Zbrojowni, gryzmoly na scianach Wieziennej Wiezy, sama Wieze Wiezienna i jej naoliwione narzedzia tortur, trzy okna foyer Teatru Miejskiego za kolumnami, znowu pasaz Zbrojowni i sklep Sigismunda Markusa, aby odtworzyc szczegoly pewnego wrzesniowego dnia, musi jednoczesnie szukac ziemi Polakow. Jak jej szuka? Szuka swoimi paleczkami. Czy szuka ziemi Polakow rowniez swoja dusza? Szuka wszystkimi organami, ale dusza nie jest organem. I szukalem ziemi Polakow, ktora zginela, ktora jeszcze nie zginela. Inni mowia: omal nie zginela, juz zginela, znowu zginela. W tym kraju szuka sie ostatnio ziemi Polakow za pomoca kredytow, Leiki, kompasu, radaru, rozdzek i delegatow, humanizmu, przywodcow opozycji i ziomkostw przechowujacych w naftalinie ludowe stroje. Podczas gdy w tym kraju szuka sie ziemi Polakow dusza - na pol z Chopinem, na pol z zemsta w sercu - podczas gdy oni tutaj potepiaja cztery rozbiory i planuja juz piaty rozbior Polski, lataja do Warszawy Air France'em i z ubolewaniem skladaja wianuszek w tym miejscu, gdzie kiedys bylo getto, podczas gdy stad bedzie sie szukac ziemi Polakow rakietami, ja szukam Polski na moim bebenku i bebnie; zginela, jeszcze nie zginela, znow zginela, przez kogo zginela, omal nie zginela, juz zginela, Polska zginela, wszystko zginelo, jeszcze Polska nie zginela. Trybuna Rozspiewujac okna foyer naszego Teatru Miejskiego, szukalem - i po raz pierwszy go znalazlem - kontaktu ze sztuka sceniczna. Mama, mimo ze bardzo zaabsorbowana przez handlarza zabawek Markusa, musiala owego popoludnia zauwazyc moj zywy stosunek do teatru, bo gdy nadszedl okres Bozego Narodzenia, kupila cztery bilety, dla siebie, dla Stefana i Margi Bronskiej, takze dla Oskara, i w ostatnia niedziele adwentu zabrala nas na basn bozonarodzeniowa. Siedzielismy na drugim balkonie, z boku, w pierwszym rzedzie. Pyszalkowaty zyrandol zawieszony nad parterem pokazywal, co potrafi. Bylem wiec rad, ze nie roztrzaskalem go spiewem z Wiezy Wieziennej.Juz wtedy bylo o wiele za duzo dzieci. Na balkonach wiecej bylo dzieci niz matek, podczas gdy na parterze, gdzie siedzieli ludzie majetni i w plodzeniu ostrozniejsi, stosunek dzieci do matek utrzymywal sie mniej wiecej w rownowadze. Ze tez dzieci nie moga usiedziec spokojnie! Marga Bronska, siedzaca miedzy mna a dosc grzecznym Stefanem, zsunela sie ze skladanego krzesla, chciala wdrapac sie z powrotem, uznala z miejsca, ze przyjemniej bedzie pogimnastykowac sie przy balustradzie balkonu, wgniotla sie w skladany mechanizm, jednak w porownaniu z innymi krzykaczami dokola nas krzyczala jeszcze umiarkowanie i krotko, bo mama zatkala jej glupia dziecinna mordke cukierkami. Cmoktajac karmelki i przedwczesnie zmeczona zsuwaniem sie z krzesla, siostrzyczka Stefana zasnela wkrotce po rozpoczeciu przedstawienia, dopiero po skonczonym akcie trzeba ja bylo zbudzic na oklaski, ktorych zreszta nie zalowala. Wystawiali basn o Tomciu Paluchu, co zafascynowalo mnie od pierwszej sceny i ze zrozumialych wzgledow przejmowalo do zywego. Rzecz zrobili zrecznie, Tomcia Palucha wcale nie pokazali, slychac bylo tylko jego glos, a osoby dorosle uganialy sie za niewidzialnym, ale bardzo ruchliwym tytulowym bohaterem sztuki. Tutaj siedzial w uchu konia, tam pozwolil ojcu sprzedac sie za ciezkie pieniadze dwom hultajom, owdzie przechadzal sie po rondzie kapelusza, przemawial z gory do tych na dole, wczolgal sie pozniej do mysiej dziury, potem do muszli slimaka, byl w zmowie ze zlodziejami, znalazl sie w sianie, a z sianem w zoladku krowy. Krowe jednak zabito, bo przemawiala glosem Tomcia Palucha. Natomiast zoladek krowy z uwiezionym chlopczykiem trafil na smietnik i zostal polkniety przez wilka. Tomcio Paluch jednak madrymi slowami skierowal wilka do domu rodzicow, do spizarni, i tam wszczal alarm akurat w chwili, gdy wilk mial zaczac rabowac. Koniec byl taki, jak to w basniach: ojciec zabil zlego wilka, matka otworzyla nozyczkami brzuch i zoladek obzartucha, stamtad wyszedl Tomcio Paluch, to znaczy, slychac bylo tylko jego wolanie: "Och, tato, bylem w mysiej dziurze, w brzuchu krowy i w kaldunie wilka: teraz zostane z wami". Wzruszylo mnie to zakonczenie, a kiedy spojrzalem na mame, zauwazylem, ze ukryla nos w chusteczce, bo tak jak ja przezywala akcje na scenie niby najbardziej wlasna historie. Mama lubila sie wzruszac, przez nastepne tygodnie, zwlaszcza poki trwaly swieta Bozego Narodzenia, przytulala mnie stale do siebie, calowala i nazywala Oskara to zartobliwie, to smetnie: "Tomcio Paluch". Albo: "Moj maly Tomcio Paluch". Albo: "Moj biedny, biedny Tomcio Paluch". Dopiero latem w dziewiecset trzydziestym trzecim mialem ponownie otrzymac zaproszenie do teatru. Wskutek nieporozumienia zawinionego przeze mnie sprawa zakonczyla sie pechowo, ale jej wplyw odczulem dopiero pozniej. Jeszcze dzis tamta scena kolysze sie i rozbrzmiewa we mnie, bo wydarzyla sie w sopockiej Operze Lesnej, gdzie pod golym niebem kazdego lata powierzano naturze muzyke Wagnera. W gruncie rzeczy tylko mama lubila opere. Matzerath nie przepadal nawet za operetka. Jan nasladowal mame, zachwycal sie ariami, choc na pozor muzykalny, byl gluchy jak pien na piekne dzwieki. Ale za to znal braci Formellow, dawnych kolegow z gimnazjum w Kartuzach, ktorzy mieszkali w Sopocie, zawiadywali oswietleniem mola, fontanny przed Domem Zdrojowym i kasynem, a rownoczesnie pracowali jako oswietlacze przy festiwalach w Operze Lesnej. Droga do Sopotu wiodla przez Oliwe. Przedpoludnie w Parku Opackim. Zlote rybki, labedzie, mama i Jan Bronski w slynnej grocie szeptow. Potem znow zlote rybki i labedzie, ktore wspolpracowaly reka w reke z fotografem. Matzerath, ustawiajac sie do zdjecia, wzial mnie na barana. Oparlem mu bebenek na czubku glowy, co powszechnie, takze pozniej, gdy scenka byla juz wklejona do albumu, budzilo smiech. Pozegnanie ze zlotymi rybkami, labedziami, grota szeptow. Nie tylko w Parku Opackim byla niedziela, takze poza zelaznymi kratami ogrodzenia, w tramwaju do Jelitkowa i w jelitkowskim Domu Zdrojowym, gdzie zjedlismy obiad, podczas gdy Baltyk niezmordowanie, jakby nic innego nie mial do roboty, zapraszal do kapieli, wszedzie byla niedziela. Gdy nadbrzezna promenada poprowadzila nas do Sopotu, niedziela wyszla nam naprzeciw i Matzerath musial za wszystkich zaplacic takse klimatyczna. Kapalismy sie w lazienkach poludniowych, bo tam rzekomo bylo mniej tloczno niz w lazienkach polnocnych. Panowie przebrali sie w szatni meskiej, mnie mama zaprowadzila do kabiny w szatni damskiej, zazadala, bym na plazy wystapil nago, a tymczasem sama, majac juz wtedy bujne ksztalty, wtloczyla swoje cialo w slomianozolty kostium. Zeby nie ukazywac sie tysiacookiej plazy zbyt golo, zakrywalem przyrodzenie bebenkiem, a pozniej wyciagnalem sie na brzuchu w morskim piasku, nie chcialem wejsc w zachecajace wody Baltyku, wolalem chowac swoje skarby w piasku i uprawiac strusia polityke. Matzerath, a takze Jan Bronski z zarysowujacymi sie brzuszkami wygladali tak smiesznie i niemal zalosnie mizernie, ze bylem rad, kiedy poznym popoludniem wszyscy ruszyli do szatni, gdzie kazdy namascil swoja opalenizne i natarty nivea znow wlozyl niedzielne ubranie. Kawa i ciastka w "Gwiezdzie Morskiej". Mama chciala zjesc trzeci kawalek pieciopietrowego tortu. Matzerath sprzeciwil sie, Jan byl jednoczesnie za i przeciw, mama zamowila, dala Matzerathowi kasek, nakarmila Jana, zadowolila obu swoich mezczyzn, zanim lyzeczka po lyzeczce napelnila zoladek przeslodzonym klinem. O swiety kremie maslany, o maczka cukrowa posypane, najpierw pogodne, potem pochmurne niedzielne popoludnie! Polscy arystokraci siedzieli w niebieskich slonecznych okularach nad intensywnie kolorowa lemoniada, ktorej nie ruszali. Panie bawily sie fioletowymi paznokciami, a zapach naftaliny z ich futrzanych etoli, ktore kazdorazowo wypozyczaly na sezon, dolatywal do nas z morskim wiatrem. Matzerath uznal to za blazenstwo. Mama tez mialaby ochote wypozyczyc, chocby na jedno popoludnie, taka etole. Jan twierdzil, ze znudzenie polskiej arystokracji osiagnelo obecnie taki stan, iz mimo rosnacych dlugow nie mowi sie po francusku, lecz z czystego snobizmu najpospolitsza polszczyzna. Nie mozna wysiadywac w "Gwiezdzie Morskiej" i wpatrywac sie bez konca w niebieskie sloneczne okulary i fioletowe paznokcie polskiej arystokracji. Moja napelniona tortem mama domagala sie ruchu. Przyjal nas park zdrojowy, musialem jezdzic na osiolku i jeszcze raz pozowac do zdjecia. Zlote rybki, labedzie - czego ta natura nie wymysli - i znow zlote rybki i labedzie, podnoszace wartosc slodkiej wody. Wsrod fryzowanych cisow, ktore jednak wbrew temu, co sie zawsze mowi, wcale nie szeptaly, spotkalismy braci Formellow, oswietlaczy kasyna Formellow, oswietlaczy Opery Lesnej Formellow. Mlodszy Formella musial zwykle pozbyc sie najpierw wszystkich kawalow, jakie w zawodzie oswietlacza wpadly mu w ucho. Starszy Formella znal te kawaly, ale z braterskiej milosci smial sie zarazliwie w odpowiednich miejscach i ukazywal przy tym o jeden zloty zab wiecej niz jego mlodszy brat, ktory mial ich tylko trzy. Poszlismy do Springera na kieliszek jalowcowki. Mama wolala elektorska. Potem, nadal sypiac kawalami ze swojego zapasu, hojny mlodszy Formella zaprosil nas na kolacje do "Papugi". Tam spotkalismy Tuschela, a do Tuschela nalezalo pol Sopotu, ponadto kawal Opery Lesnej i piec kin. Byl on szefem braci Formellow i ucieszyl sie z poznania nas, tak jak my ucieszylismy sie z poznania jego. Tuschel niezmordowanie obracal pierscieniem na palcu, ktory nie mogl jednak byc magicznym czy czarodziejskim pierscieniem, bo nic zupelnie sie nie stalo procz tego, ze teraz Tuschel zaczal opowiadac kawaly, i to te same, ktore przedtem slyszelismy od Formellow, tylko z mniejszym efektem, gdyz nie dysponowal tylu zlotymi zebami. Jednakze smial sie caly stolik, bo Tuschel opowiadal kawaly. Tylko ja zachowywalem powage i probowalem nieporuszona twarza zabijac pointy. Ach, jakze salwy smiechu, jesli nawet nieprawdziwie, to przeciez podobnie do wypuklych szybek w oszklonym froncie naszej knajpki, promieniowaly przytulnoscia. Tuschel okazywal wdziecznosc, opowiadal jeden kawal po drugim, zamowil goldwasser, nagle, plawiac sie w smiechu i goldwasserze, szczesliwie przekrecil pierscien inaczej i rzeczywiscie cos sie stalo. Tuschel zaprosil nas wszystkich do Opery Lesnej, bo przeciez kawal Opery Lesnej nalezal do niego, sam niestety nie mogl pojsc, byl umowiony i tak dalej, ale my zechcemy moze zadowolic sie jego miejscami, fotelami w lozy, dzieciaczek bedzie mogl sie przespac, jesli sie zmeczyl; i srebrnym automatycznym olowkiem wypisal Tuschelowe slowo na Tuschelowej wizytowce, to otworzy przed wami wszystkie drzwi, powiedzial - i tak tez bylo. Co sie wydarzylo, opowiem w paru slowach: Cieply letni wieczor, Opera Lesna pelna i calkiem cudzoziemska. Jeszcze zanim sie zaczelo, pokazaly sie komary. Ale dopiero gdy ostatni komar, ktory zawsze zjawia sie troche za pozno, bo uwaza, ze tak jest elegancko, brzeczac krwiozerczo oznajmil swoje przybycie, wtedy naprawde i rownoczesnie sie zaczelo. Wystawiali Latajacego Holendra. Jakis statek, raczej klusowniczy niz korsarski, wysunal sie z owego lasu, ktory nadal nazwe Operze Lesnej. Marynarze spiewali zwracajac sie do drzew, ja spalem na miekkim Tuschelowym fotelu, a gdy sie obudzilem, marynarze spiewali nadal, a moze znowu: "Sternik wachte trzyma..." ale Oskar ponownie zasnal, cieszyl sie w tym snie, ze jego marna tak mocno przezywa Holendra, przeslizguje sie jakby po falach i po wagnerowski! oddycha. Nie zauwazyla, ze Matzerath i jej Jan zaslaniajac twarz rekami chrapali, az sie drzewa trzesly, ze i ja raz po raz wymykalem sie Wagnerowi z rak, a gdy Oskar obudzil sie wreszcie na dobre, w lesie stala samotnie krzyczaca kobieta. Byla zolto wlosa i krzyczala, bo jakis oswietlacz, prawdopodobnie mlodszy Formella, oslepial ja i dokuczal reflektorem. "Nie! - krzyczala. - Biada mi! - i - Ktoz mi to uczynil?" - Ale Formella, ktory jej to uczynil, nie zgasil reflektora i krzyk samotnej kobiety, ktora mama nazwala pozniej solistka, przechodzil co jakis czas w pieniace sie srebrzyste kwilenie; owo kwilenie, choc liscie drzew w lesie sopockim wiedly od niego przedwczesnie, nie dosieglo i nie unieszkodliwilo reflektora Formelli. Jej glos, aczkolwiek silny, zawiodl. Oskar musial wkroczyc, odnalezc natretne zrodlo swiatla i jednym dalekosieznym krzykiem, przescigajac jeszcze cicha natarczywosc komarow, usmiercic ow reflektor. Nie mialem zamiaru spowodowac zwarcia, ciemnosci, snopu iskier i pozaru lasu, ktory choc stlumiony szybko, wywolal panike, zgubilem przeciez w cizbie nie tylko mame i obu brutalnie przebudzonych panow; w zamieszaniu przepadl tez moj bebenek. Mamie, ktora po wieczorze w Operze Lesnej wprowadzila Wagnera, nieco stonowanego, do swojego fortepianowego repertuaru, to moje trzecie spotkanie z teatrem podsunelo mysl, zeby wiosna dziewiecset trzydziestego czwartego zaznajomic mnie z atmosfera cyrku. Oskar nie chce tutaj rozwodzic sie o srebrzystych paniach na trapezie, o tygrysach cyrku Buscha, o zmyslnych fokach. Nikt nie spadl spod kopuly cyrku. Pogromcom niczego nie odgryziono. Rowniez foki robily to, czego sie wyuczyly: zonglowaly pilkami, a w nagrode rzucano im zywe sledzie. Cyrkowi zawdzieczam wesole dziecinne przedstawienia i te tak dla mnie wazna znajomosc z Bebra, klownem muzycznym, ktory gral na butelkach melodie Jimmy the Tiger i kierowal grupa liliputow. Spotkalismy sie w menazerii. Mama i jej dwaj panowie pozwalali sie zniewazac przed klatka malp. Jadwiga Bronska, ktora wyjatkowo wybrala sie razem z nami, pokazywala dzieciom kucyki. Skoro lew rozdziawil na mnie paszcze, lekkomyslnie zadalem sie z sowa. Probowalem przetrzymac ptaka wzrokiem, ale to on mnie przetrzymal: i Oskar, dotkniety, z rozpalonymi uszami, do glebi urazony, wymknal sie stamtad, zaszyl miedzy niebiesko-biale wozy mieszkalne, bo tam Procz kilku uwiazanych karlowatych koz nie bylo innych zwierzat. On przechodzil kolo mnie w szelkach i bamboszach, z wiadrem wody w reku. Tylko przelotnie skrzyzowaly sie spojrzenia. A jednak rozpoznalismy sie natychmiast. Odstawil wiadro, przechylil wielka glowe, podszedl do mnie i oszacowalem, ze jest o jakies dziewiec centymetrow wyzszy ode mnie. -Patrzcie, patrzcie! - zaskrzeczal zazdrosnie. - W dzisiejszych czasach trzylatki nie chca wiecej rosnac. - Poniewaz nie odpowiedzialem, jeszcze raz natarl na mnie: - Nazywam sie Bebra, pochodze w prostej linii od ksiecia Eugeniusza, ktorego ojcem byl Ludwik XIV, a nie, jak mowia, jakis tam Sabaudczyk. - Gdy nadal milczalem, podjal nastepny atak: - Przestalem rosnac w dziesiatym roku zycia. Troche pozno, ale zawsze cos! Poniewaz mowil tak otwarcie, przedstawilem sie i ja, nie wymyslilem jednak zadnego drzewa genealogicznego, nazwalem sie po prostu Oskarem. -Prosze mi powiedziec, drogi Oskarze, ma pan teraz chyba czternascie, pietnascie, moze nawet szesnascie lat. Niemozliwe, co pan mowi, dopiero dziewiec i pol? Teraz ja mialem ocenic jego wiek i umyslnie wytypowalem za nisko. -Pan jest pochlebca, mlody przyjacielu. Trzydziesci piec lat to dawne czasy. W sierpniu koncze piecdziesiat trzy, moglbym byc panskim dziadkiem! Oskar powiedzial pare milych slow o akrobatycznych wyczynach klowna, nazwal go nieslychanie muzykalnym i ulegajac ambicjonalnej pokusie, zademonstrowal swoja sztuczke. Trzy zarowki z oswietlenia placu cyrkowego padly ofiara, a pan Bebra zawolal: bravo, bravissimo, i chcial Oskara z miejsca zaangazowac. Nieraz dzis jeszcze zaluje, ze odmowilem. Wykrecilem sie i powiedzialem: - Widzi pan, panie Bebra, wole zaliczac sie do widzow, wole, zeby moj skromny kunszt rozkwital w ukryciu, z dala od poklasku, jestem jednak ostatnim czlowiekiem, ktory panskim popisom odmowilby braw. Pan Bebra uniosl pomarszczony palec wskazujacy i upomnial mnie: - Drogi Oskarze, prosze uwierzyc doswiadczonemu koledze. Tacy jak my nigdy nie powinni zaliczac sie do widzow. Tacy jak my musza znalezc sie na scenie, na arenie. Tacy jak my musza nadawac ton grze i kierowac akcja, bo inaczej stana sie zabawka w rekach tamtych. A oni bardzo lubia zle sie z nami bawic! - Niemal wpelzajac mi w ucho szepnal i popatrzyl jak czlowiek bardzo stary: - Oni przyjda! Czy zajma stadiony? Beda urzadzali pochody z pochodniami! Wybuduja trybuny, zapelnia trybuny i z trybun beda glosic nasza zaglade, niech pan dobrze sie przyjrzy, mlody przyjacielu, co bedzie sie dzialo na trybunach! Niech pan stara sie zawsze siedziec na trybunie i nigdy nie stac przed trybuna! Potem, gdy mnie zawolano, pan Bebra chwycil swoje wiadro. - Szukaja pana, drogi przyjacielu. Zobaczymy sie jeszcze. Jestesmy za mali, zeby sie zgubic. Poza tym Bebra ciagle powtarza: tacy mali ludzie jak my zawsze znajda sobie jakies miejsce nawet na najbardziej zatloczonych trybunach. A jesli nie na trybunie, to pod trybuna, ale nigdy przed. Tak mowi Bebra, ktory pochodzi w prostej linii od ksiecia Eugeniusza. Mama, ktora nawolujac Oskara wyszla zza wozu mieszkalnego, zobaczyla jeszcze, jak pan Bebra pocalowal mnie w czolo, potem zlapal wiadro z woda i wioslujac rekami pozeglowal ku jednemu z wozow. -Wyobrazcie sobie - mowila pozniej pelna oburzenia mama do Matzeratha i Bronskich - byl u liliputow, i jakis karzel pocalowal go w czolo. Miejmy nadzieje, ze to nic nie znaczy! Pocalunek Bebry mial jeszcze dla mnie wiele znaczyc. Wypadki polityczne najblizszych lat przyznaly mu racje: zaczal sie czas pochodow z pochodniami i przemarszow przed trybunami. Podobnie jak ja bylem posluszny radom pana Bebry, tak mama usluchala napomnien, ktorych udzielil jej Sigismund Markus w pasazu Zbrojowni i ktore z okazji czwartkowych odwiedzin stale powtarzal. Choc nie pojechala z Markusem do Londynu - ja nie sprzeciwilbym sie za bardzo takiej przeprowadzce - pozostala jednak z Matzerathem i widywala sie z Janem Bronskim stosunkowo rzadko, to znaczy przy Stolarskiej na koszt Jana i przy rodzinnym skacie, ktory Jana kosztowal coraz drozej, bo stale przegrywal. A Matzerath, na ktorego mama postawila, na ktorym, idac za rada Markusa, pozostawila swoja stawke nie podwajajac jej, w dziewiecset trzydziestym czwartym, a wiec stosunkowo wczesnie rozpoznajac sily nowego ladu, wstapil do partii, doszedl jednak tylko do stanowiska zellenleitera. Z okazji tej nominacji, ktora jak wszystkie niezwyczajne wydarzenia stala sie pretekstem do rodzinnego skata, Matzerath po raz pierwszy swoim przyganom, ktorych zawsze udzielal Janowi Bronskiemu za prace na Polskiej Poczcie, nadal nieco ostrzejszy, ale i bardziej zatroskany ton. Poza tym niewiele sie zmienilo. Z gwozdzia nad fortepianem zdjeto portret ponurego Beethovena, prezent od Greffa, i na tym samym gwozdziu zawieszono rownie ponuro spogladajacego Hitlera. Matzerath, ktory nie przepadal za muzyka powazna, chcial na dobre przeswiecic niemal gluchego muzyka. Mama jednak, ktora bardzo lubila powolne frazy Beethovenowskich sonat, wycwiczyla je dwa albo trzy razy wolniej, niz nalezy, na naszym fortepianie i co pewien czas pozwalala im splywac z klawiszy, nalegala, zeby Beethoven pozostal, jesli nie nad kozetka, to nad kredensem. W ten sposob doszlo do owej najbardziej ponurej konfrontacji: Hitler i geniusz wisieli naprzeciw siebie, przygladali sie sobie, przejrzeli sie na wylot, a jednak nie mogli byc z siebie nawzajem zadowoleni. Matzerath stopniowo kompletowal mundur. Jesli dobrze pamietam, zaczal od czapki partyjnej, ktora nosil chetnie, nawet przy slonecznej pogodzie, z paskiem uwierajacym pod broda. Przez pewien czas wkladal do tej czapki biale koszule z czarnym krawatem albo wiatrowke z opaska. Gdy kupil pierwsza brunatna koszule, po tygodniu chcial rowniez nabyc sraczkowate spodnie do konnej jazdy i buty z cholewami. Mama byla przeciwna i znow minely tygodnie, zanim Matzerath zdobyl w koncu calkowite umundurowanie. W tygodniu kilkakrotnie zdarzala sie sposobnosc wlozenia tego munduru, ale Matzerath zadowalal sie uczestnictwem w niedzielnych demonstracjach na Lakach kolo hali sportowej. Tutaj jednak okazal sie nieustepliwy, nawet przy najgorszej pogodzie do munduru nie chcial brac parasola i dostatecznie czesto slyszelismy powiedzenie, ktore niebawem stalo sie przyslowiem. - Sluzba to sluzba - mowil Matzerath - a wodka to wodka! - Przygotowawszy pieczen na obiad, w kazdy niedzielny poranek opuszczal mame i stawial mnie w przykrej sytuacji, bo Jan Bronski, ktory wyczul przeciez nowa niedzielna sytuacje polityczna, na swoj cywilnie jednoznaczny sposob odwiedzal moja opuszczona mame, gdy tymczasem Matzerath stal w szeregu. Coz moglbym zrobic innego, jesli nie ulotnic sie? Nie mialem zamiaru ani przeszkadzac tym dwojgu na kozetce, ani ich podgladac. Totez ledwie moj umundurowany ojciec znikal z pola widzenia i zblizala sie wizyta cywila, ktorego juz wtedy nazywalem moim domniemanym ojcem, podazalem z domu w strone Lak. Powiecie panstwo, czy koniecznie musialy to byc Laki? Prosze mi wierzyc, ze w niedziele w porcie nic sie nie dzialo, ze nie moglem sie zdecydowac na lesne spacery, ze wnetrze kosciola Serca Jezusowego nic mi jeszcze wtedy nie mowilo. Byli poza tym wprawdzie skauci Greffa, ale od tej utajonej erotyki, nie bede ukrywal, wolalem wrzawe na Lakach; nawet jesli teraz nazwiecie mnie sympatykiem ruchu. Przemawiali albo Greiser, albo gauleiter do spraw szkolenia Lobsack. Na Greisera nigdy nie zwracalem specjalnej uwagi. Byl zbyt umiarkowany i pozniej zastapil go bardziej energiczny przybysz z Bawarii, ktory nazywal sie Forster i zostal gauleiterem. Lobsack zas byl czlowiekiem, ktory moglby zastapic Forstera. Tak, gdyby Lobsack nie mial garbu, przybyszowi z Furth trudno byloby zagrzac miejsce w portowym miescie. Wlasciwie oceniajac Lobsacka, widzac w jego garbie znak wysokiej inteligencji, partia zrobila go gauleiterem do spraw szkolenia. Gosc znal swoje rzemioslo. Podczas gdy Forster z brzydka bawarska wymowa wrzeszczal w kolko: - Z powrotem do Rzeszy! - Lobsack bardziej wdawal sie w szczegoly, mowil wszystkimi odmianami gdanskiej gwary, opowiadal kawaly o Bollermannie i Wullsutzkim, umial przemowic do robotnikow portowych u Schichaua, do ludnosci Oruni, do mieszkancow Emaus, Siedlec, Bloni i Pruszcza. Gdy mial do czynienia z zajadlymi komunistami lub gdy paru socjalistow przerywalo mu slabymi okrzykami, rozkosza bylo sluchac tego malego czlowieka, ktorego garb braz munduru szczegolnie podkreslal i wydobywal. Lobsack byl dowcipny, caly swoj dowcip czerpal z garbu, mowil o nim bez zenady, bo takie chwyty zawsze ludziom sie podobaja. Predzej on pozbedzie sie garbu, twierdzil Lobsack, niz zwyciezy komuna. Mozna bylo przewidziec, ze garbu sie nie pozbedzie, ze garb jak byl, tak pozostanie, garb mial zatem racje, a z nim partia - z czego mozna wyciagnac wniosek, ze garb stanowi idealna podstawe idei. Kiedy przemawiali Greiser, Lobsack czy pozniej Forster, przemawiali z trybuny. Chodzilo o te trybune, ktora mi zachwalal maly pan Bebra. Totez przez dluzszy czas uwazalem przemawiajacego z trybuny Lobsacka, garbatego i utalentowanego, za wyslannika Bebry, ktory w brunatnym przebraniu bronil na trybunie swojej, a w gruncie rzeczy i mojej sprawy. Co to jest - trybuna? Obojetnie przez kogo i dla kogo zostala wzniesiona, musi byc symetryczna. A wiec i trybuna na naszych Lakach kolo hali sportowej byla trybuna pomyslana zdecydowanie symetrycznie, od gory do dolu: szesc sztandarow ze swastykami, jeden przy drugim. Potem choragwie, flagi i proporce. Potem rzad czarnych SS-manow z paskami pod broda. Potem dwa rzedy SA-manow, ktorzy podczas spiewow i przemowien trzymali dlonie na zamku pasa. Potem na siedzaco wiele rzedow umundurowanych czlonkow partii, za mownica rowniez czlonkowie partii, dzialaczki Frauenschaftu o macierzynskich twarzach, przedstawiciele senatu po cywilnemu, goscie z Rzeszy i prezydent policji lub jego zastepca. Cokol trybuny odmladzala Hitlerjugend albo scislej mowiac, okregowa druzyna fanfarzystow Jungvolku i okregowa orkiestra HJ. Na niektorych manifestacjach ustawiony z prawej i lewej, zawsze symetrycznie, mieszany chor mogl rowniez albo skandowac hasla, albo opiewac tak popularny wschodni wiatr, ktory, wedle tekstu, lepiej od wszystkich innych wiatrow nadawal sie do rozwijania sztandarow. Bebra, ktory pocalowal mnie w czolo, powiedzial tez: "Oskarze, nigdy nie stawaj przed trybuna. Tacy jak my musza znalezc sie na trybunie!" Najczesciej udawalo mi sie znalezc miejsce miedzy jakimis dzialaczkami Frauenschaftu. Niestety, podczas wiecow panie te ze wzgledow propagandowych uwazaly za stosowne glaskac mnie po glowie. Miedzy kotly, fanfary i bebny u stop trybuny nie moglem sie wmieszac z powodu mojego blaszanego bebenka; odrzucal on bebnienie lancknechtow. Niestety, nie udala sie rowniez proba z gauleiterem Lobsackiem. Ciezko zawiodlem sie na tym czlowieku. Ani nie byl, jak sie spodziewalem, wyslannikiem Bebry, ani nie mial, mimo wiele obiecujacego garbu, najmniejszego zrozumienia dla mojej prawdziwej wielkosci. Gdy ktorejs niedzieli na trybunie tuz przed mownica wyszedlem mu naprzeciw, oddalem partyjne pozdrowienie, najpierw popatrzylem na niego blyszczacym wzrokiem, potem przymruzajac oko szepnalem: - Bebra jest naszym wodzem! - Lobsackowi nic nie zaswitalo, tylko poglaskal mnie tak samo jak narodowosocjalistyczne panie z Frauenschaftu, a wreszcie - poniewaz musial wyglosic swoje przemowienie - polecil usunac Oskara z trybuny, gdzie wziely go miedzy siebie dwie druzynowe z BDM i przez caly czas wypytywaly o "tatusia i mamusie". Nie ma sie wiec czemu dziwic, ze juz latem dziewiecset trzydziestego czwartego, ale nie w zwiazku z puczem Rohma, partia zaczela mnie rozczarowywac. Im dluzej, stojac przed trybuna, przygladalem sie trybunie, tym bardziej podejrzana wydawala mi sie owa symetria, ktora garb Lobsacka lagodzil w bardzo niedostatecznym stopniu. Nietrudno zrozumiec, ze moja krytyka dotyczyla przede wszystkim doboszy i fanfarzystow; i w sierpniu dziewiecset trzydziestego piatego, kiedy pewnej parnej niedzieli miala sie odbyc demonstracja, wmieszalem sie pomiedzy muzykantow u stop trybuny. Matzerath juz o dziewiatej wyszedl z domu. Pomoglem mu jeszcze oczyscic brazowe sztylpy, by zdazyl na czas. Nawet o tak wczesnej porze bylo juz nieznosnie goraco i on, zanim znalazl sie na dworze, wypacal ciemne, rosnace plamy pod pachami partyjnej koszuli - punktualnie o wpol do dziesiatej zjawil sie Jan Bronski w przewiewnie jasnym letnim ubraniu, w azurowych jasnoszarych polbutach, z kapeluszem slomkowym w reku. Bawil sie troche ze mna, przy zabawie nie mogl jednak oderwac oczu od mamy, ktora poprzedniego wieczoru umyla wlosy. Bardzo szybko spostrzeglem, ze moja obecnosc hamowala rozmowe tych dwojga, usztywniala ich, krepowala Jana. Lekkie letnie spodnie wyraznie go uwieraly, wiec wynioslem sie z domu, podazylem sladem Matzeratha, nie biorac go sobie jednak za wzor. Przezornie unikalem ulic, ktore byly pelne umundurowanych ludzi ciagnacych w kierunku Lak, i po raz pierwszy zblizylem sie do miejsca demonstracji od strony kortow tenisowych, ktore znajdowaly sie obok hali sportowej. Tej okreznej drodze zawdzieczalem widok trybuny z tylu. Widzieliscie panstwo juz kiedys trybune z tylu? Moim zdaniem, wszystkich ludzi, zanim zgromadzi sie ich przed trybuna, nalezaloby zaznajomic z widokiem trybuny od tylu. Kto raz przyjrzy sie trybunie od tylu, dobrze sie przyjrzy, ten bedzie od tej chwili naznaczony, a tym samym uodporniony na wszelkiego rodzaju czary, jakie w tej czy innej formie odprawia sie na trybunach. Podobna rzecz mozna powiedziec o widzianych od tylu koscielnych oltarzach; ale to juz calkiem inna sprawa. Oskar jednak, ktory zawsze mial pociag do dokladnosci, nie poprzestal na obejrzeniu obnazonego, prawdziwego w swej brzydocie rusztowania, przypomnial sobie slowa mistrza Bebry i na podest, ktory nalezalo ogladac jedynie z przodu, ruszyl od szpetnej tylnej strony, przepchal sie ze swoim bebenkiem, bez ktorego nigdy nie wychodzil, miedzy podporami ukosnymi, uderzyl sie o wystajaca deske, skaleczyl sie w kolano o gwozdz sterczacy zlosliwie z drewna, slyszal nad soba szuranie butow partyjniakow, potem pantofelkow Frauenschaftu i dotarl w koncu tam, gdzie bylo najbardziej duszno i najbardziej sierpniowo: u stop trybuny od srodka znalazl za kawalkiem dykty dosc miejsca i oslony, aby w zupelnym spokoju delektowac sie akustycznym urokiem politycznej demonstracji, przy czym sztandary nie rozpraszaly uwagi, mundury nie razily oczu. Przycupnalem pod mownica. W lewo i w prawo ode mnie i nade mna stali w rozkroku i, jak widzialem, ze zmruzonymi, oslepionymi sloncem oczami mlodzi dobosze z Jungvolku, starsi z Hitlerjugend. A dalej tlum. Czulem jego zapach przez szpary w oszalowaniu trybuny. Ludziska stali dotykajac sie lokciami i niedzielnym ubraniem; przybyli pieszo albo tramwajem, czesciowo z porannej mszy i nie zaznawszy tam zadowolenia, przyszli, zeby zaofiarowac cos narzeczonej u boku, chcieli byc przy tym, jak tworzy sie historie, chocby zajelo to cale przedpoludnie. Nie, powiedzial sobie Oskar, nie powinni sie zawiesc. I przylozyl oko do dziury po seku w oszalowaniu, spostrzegl niepokoj od strony Alei Hindenburga. Nadchodzili tamci! Rozlegly sie nad nim komendy, kapelmistrz druzyny fanfarzystow machnal paleczka, oni chuchneli na swoje fanfary, przylozyli do ust munsztuki i dmuchneli w wyczyszczona sidolem blache w najgorszej manierze lancknechtow, az Oskarowi zrobilo sie przykro i powiedzial sobie: Biedny SA-manie Brand, biedny Hitlerjunge Quex, padliscie w boju nadaremnie! Jak gdyby na potwierdzenie tego posmiertnego wspomnienia o ofiarach ruchu, w glosy trabek wmieszalo sie potezne dudnienie na obciagnietych cieleca skora bebnach. Owo przejscie, ktore prowadzilo przez tlum na trybune, pozwalalo sie domyslac, jakie to z daleka nadciagaja mundury, i Oskar zawolal: - Teraz, moj ludu, uwazaj, moj ludu! Bebenek byl juz w odpowiedniej pozycji. Niebiansko lekko igraly paleczki w moich dloniach i z czuloscia w przegubach kladlem na mojej blasze kunsztowny, wesoly takt walca, ktory rozbrzmiewal coraz natarczywiej, przywolujac Wieden i Dunaj, az na gorze temu i owemu bebenkowi lancknechtow spodobal sie moj walc, tak ze plaskie bebny starszych chlopcow bardziej czy mniej zrecznie podchwycily moja przygrywke. Byli tam co prawda nieprzejednani, ktorzy nie mieli sluchu, ktorzy nadal walili bum-bum i bum-bum-bum, gdy mnie chodzilo przeciez o takt na trzy czwarte, tak lubiany przez lud. Juz Oskar omal nie zwatpil, kiedy nagle fanfarom cos zaswitalo, a i piszczalki zapiszczaly o modrym Dunaju. Tylko obaj kapelmistrze, od fanfarzystow i doboszy, nie uwierzyli w krola walca i wywrzaskiwali swoje dokuczliwe komendy, aleja ich zlozylem z urzedu, to byla teraz moja muzyka. I lud byl mi wdzieczny. Odezwaly sie smiechy przed trybuna, niektorzy juz spiewali o Dunaju, i ponad calym placem, piekny i modry, az po Aleje Hindenburga, piekny i modry, i do parku Steffensa, piekny i modry, skakal moj rytm, spotegowany przez stojacy nade mna mikrofon wlaczony na caly regulator. I gdy wyjrzalem przez dziure po seku na plac, bebniac przy tym zapamietale, zobaczylem, ze lud z ochota przyjal mojego walca, podskakiwal podniecony, mial go w nogach: tanczylo juz dziewiec, nie, dziesiec par, skojarzonych przez krola walca. Tylko Lobsackowi, ktory z kreisleiterami i sturmbannfuhrerami, z Forsterem, Greiserem i Rauschningiem, z dlugim brunatnym ogonem sztabowcow kotlowal sie w tlumie, przed ktorym zamykalo sie owo przejscie prowadzace na trybune, tylko jemu - rzecz dziwna - nie odpowiadal rytm walca. Przywykl wkraczac na trybune w takt prostej marszowej muzyki. Teraz te beztroskie dzwieki odebraly mu wiare w lud. Przez dziure po seku widzialem jego cierpienia. Wialo przez te dziure. Choc nabawilem sie niemal zapalenia oka, bylo mi go zal i przeszedlem na charlestona Jimmy the Tiger, podjalem ow rytm, ktory klown Bebra wystukiwal w cyrku na pustych butelkach po wodzie sodowej; lecz chlopcy przed trybuna nie skapowali charlestona. To bylo po prostu inne pokolenie. Nie mieli oczywiscie pojecia, co to charleston i Jimmy the Tiger. Wystukiwali - o zacny przyjacielu Bebro! - nie Jimmy'ego i tygrysa, walili groch z kapusta, dmuchali z fanfary Sodome i Gomore. Piszczalki pomyslaly, ze to wszystko jeden diabel. Kapelmistrz fanfarzystow zbesztal te kocia muzyke. Ale mimo to chlopcy z druzyn fanfarzystow i doboszy bebnili, gwizdali i trabili jak opetani, tak ze dla Jimmy'ego w polowie najupalniejszego tygrysiego sierpnia byla to sama rozkosz, a ludzie, ktorzy calymi tysiacami tloczyli sie przed trybuna, zrozumieli wreszcie: oto Jimmy the Tiger nawoluje lud do charlestona! I kto na Lakach jeszcze nie tanczyl, ten porywal, zanim bedzie za pozno, ostatnie panie do wziecia. Tylko Lobsack musial tanczyc ze swoim garbem, bo w jego sasiedztwie wszystko, co nosilo spodnice, bylo juz zajete, a te panie z Frauenschaftu, ktore moglyby go pocieszyc, wiercily sie niespokojnie, z dala od samotnego Lobsacka, na twardych drewnianych lawkach trybuny. On zas - garb mu tak doradzil - tanczyl mimo to, chcial robic dobra mine do zlej muzyki Jimmy'ego i ratowac, co jeszcze mozna bylo uratowac. Niczego jednak nie mozna bylo uratowac. Lud odplywal w tancu z Lak, az pozostaly co prawda okrutnie zdeptane, lecz badz co badz zielone i opustoszale. Lud i Jimmy the Tiger znikneli w rozleglej zieleni parku Steffensa. Tam ciagnela sie dzungla, ktora obiecywal Jimmy, tam tygrysy byly oblaskawione, namiastka dziewiczej puszczy dla ludu, ktory dopiero co tloczyl sie na Lakach. Zasady i poczucie porzadku diabli wzieli. Ten jednak, kto bardzo kochal kulture, mogl na szerokich, eleganckich promenadach owej Alei Hindenburga, ktora zostala w osiemnastym wieku po raz pierwszy zasadzona, w tysiac osiemset siodmym w czasie oblezenia przez wojska Napoleona wycieta i w tysiac osiemset dziesiatym na czesc Napoleona zasadzona ponownie, a zatem na historycznym gruncie mogli tancerze w Alei Hindenburga bawic sie w takt mojej muzyki, bo mikrofonu nade mna nikt nie wylaczyl, bo slychac mnie bylo az po Brame Oliwska, bo nie ustepowalem, poki mnie i dzielnym chlopcom u stop trybuny nie udalo sie przy pomocy spuszczonego z uwiezi tygrysa Jimmiego usunac z Lak wszystkiego procz stokrotek. Nawet gdy dalem mojej blasze dawno zasluzone wytchnienie, mali dobosze jeszcze nie chcieli skonczyc. Trzeba bylo sporo czasu, by ustal moj muzyczny wplyw. Wypada jeszcze powiedziec, ze Oskar nie mogl od razu opuscic wnetrza trybuny, gdyz formacje SA i SS przez godzine tupaly buciorami po deskach, wyrywaly sobie dziury w brunatnych i czarnych mundurach, chyba czegos szukaly w obudowie trybuny: byc moze jakiegos socjala albo komunistycznych dywersantow. Nie wdajac sie w wyliczanie podstepow i wybiegow Oskara, nalezy tutaj stwierdzic krotko: nie znalezli Oskara, bo do Oskara nie dorosli. W koncu uspokoilo sie w drewnianym labiryncie, co wielkoscia przypominal zapewne owego wieloryba, w ktorym siedzial Jonasz i do znudzenia nasiakal tranem. Nie, nie, Oskar nie byl prorokiem, Oskar poczul glod. Nie bylo tam Pana, ktory mowil: "Wstan, a idz do Niniwy, miasta wielkiego, i przepowiadaj w nim!" Nie musial mi tez Pan zasadzac krzewu rycynowego, ktory pozniej, na rozkaz Pana, robak mial zniszczyc. Nie oplakiwalem ani biblijnego rycynusa, ani Niniwy, nawet jesli sie nazywala Gdansk. Wsunalem pod sweter bebenek, ktory nie byl biblijny, dosc mialem klopotu z samym soba, wydostalem sie, nie uderzajac sie i nie kaleczac o gwozdzie, z trzewi trybuny przeznaczonej na demonstracje wszelkiego rodzaju, ktora tylko przypadkiem miala wymiary polykajacego prorokow wieloryba. Ktoz by zwrocil uwage na malego chlopca, trzylatka, ktory pogwizdujac kroczyl wolno skrajem Lak w strone hali sportowej? Za kortami tenisowymi skakali moi chlopcy sprzed trybuny trzymajac przed soba lancknechtowskie werble, plaskie bebny, piszczalki i fanfary. Cwiczenia karne, stwierdzilem i bardzo umiarkowanie wspolczulem tym, co skakali na rozkaz i gwizdek druzynowego. Z dala od swoich stloczonych sztabowcow tam i z powrotem przechadzal sie Lobsack z samotnym garbem. W punktach zwrotnych owej swiadomej celu drogi udawalo mu sie, zawracajac na obcasach, wyplenic cala trawe i stokrotki. Gdy Oskar przyszedl do domu, obiad stal juz na stole: pieczen rzymska z ziemniakami i czerwona kapusta, a na deser budyn czekoladowy z sosem waniliowym. Matzerath nie pisnal ani slowka. Mama Oskara przy obiedzie przebywala myslami gdzie indziej. Za to po poludniu wybuchla awantura rodzinna z powodu zazdrosci i Polskiej Poczty. Pod wieczor orzezwiajaca burza z oberwaniem chmury i cudownie bebniacym gradem dala dluzsze przedstawienie. Wyczerpana blacha Oskara mogla odpoczywac i sluchac. Wystawy Przez dluzszy czas, scisle mowiac, do listopada dziewiecset trzydziestego osmego, przykucniety ze swoim bebenkiem pod trybunami, z wiekszym lub mniejszym powodzeniem rozbijalem wiece, zbijalem mowcow z pantalyku, zamienialem muzyke marszowa, a takze choraly, walce i fokstroty.Dzisiaj, jako prywatny pacjent zakladu dla nerwowo chorych, gdy to wszystko stalo sie juz historia, nadal co prawda kuta gorliwie, ale tak, jak kuje sie zimne zelazo, mam wlasciwy dystans do swojego bebnienia pod trybunami, jestem jak najdalszy od tego, by z racji tych szesciu czy siedmiu rozbitych demonstracji, trzech czy czterech wytraconych bebnieniem z rytmu zbiorek i przemarszow uwazac sie za bojownika ruchu oporu. Okreslenie to nieslychanie weszlo w mode. Mowi sie o duchu oporu, o kregach oporu. Podobno opor mozna nawet uwewnetrznic, nazywa sie to wtedy: emigracja wewnetrzna. Nie wspominajac juz wcale o tych biblijnie niezlomnych ludziach honoru, ktorym podczas wojny za niedbale zaciemnione okno w sypialni komendant obrony przeciwlotniczej wlepil kare i ktorzy teraz podaja sie za bojownikow ruchu oporu, za dzialaczy podziemia. Zajrzyjmy jeszcze raz pod trybuny Oskara. Czy Oskar bebniac cos tamtym narzucal? Czy idac za rada swojego nauczyciela Bebry wzial ster w swoje rece i lud przed trybuna podrywal do tanca? Czy zbijal z pantalyku tak bystrego i wytrawnego mowce jak gauleiter Lobsack? Czy pewnej jednodaniowej niedzieli w sierpniu dziewiecset trzydziestego piatego po raz pierwszy, a pozniej jeszcze kilkakrotnie rozpedzal brunatne wiece walac w bialo-czerwony wprawdzie, a jednak nie polski blaszany bebenek? Robilem to wszystko, musicie panstwo przyznac. Czy dlatego ja, pensjonariusz zakladu dla nerwowo chorych, jestem bojownikiem ruchu oporu? Musze na to pytanie odpowiedziec przeczaco i prosze rowniez panstwa, ktorzy nie jestescie pensjonariuszami zakladow dla nerwowo chorych, zebyscie widzieli we mnie po prostu troche dziwacznego czlowieka, ktory z prywatnych, w dodatku estetycznych powodow, biorac sobie takze do serca upomnienia swojego nauczyciela Bebry, odrzucal kolor i kroj mundurow, rytm i glosnosc powszechnie przyjetej na trybunach muzyki i dlatego na znak protestu bebnil na zwyczajnej dzieciecej zabawce. Wtedy jeszcze majac w reku nedzny blaszany bebenek mozna bylo sobie poradzic z ludzmi na trybunach i przed trybunami, i musze przyznac, ze podobnie jak dalekosiezne rozspiewywanie szkla, tak i moj trik spod trybuny doprowadzilem do perfekcji. Bebnilem nie tylko przeciw brunatnym zgromadzeniom. Oskar siadal pod trybuna przeciwko czerwonym i czarnym, skautom i zielonym jak szpinak koszulom PX[**], swiadkom Jehowy i weteranom, wegetarianom i mlodym Polakom z ruchu ozonowego. Cokolwiek zamierzali spiewac, grac, glosic, o cokolwiek sie modlic: Moj bebenek potrafil to lepiej.Moje dzielo bylo wiec dzielem niszczycielskim. A czego nie zmusilem do uleglosci bebenkiem, to zabijalem glosem. Tak wiec obok podejmowanych w bialy dzien krokow przeciwko symetrii trybun rozpoczalem tez nocna dzialalnosc: zima z dziewiecset trzydziestego szostego na trzydziesty siodmy zabawialem sie w kusiciela. Pierwsze nauki w kuszeniu bliznich otrzymalem od babki Koljaiczkowej, ktora owej surowej zimy otworzyla stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu, to znaczy: w swoich czterech spodnicach siedziala w kucki za targowa lada i zalosciwym glosem polecala na dni swiateczne: "Jajeczka swieze, maselko zlociutkie i gaski, nie za tluste, nie za chude!" Kazdy wtorek byl dniem targowym. Przyjezdzala kolejka z Firogi, krotko przed Wrzeszczem sciagala filcowe bambosze, w ktorych jechala, wchodzila w nieforemne kalosze, objuczala sie swoimi dwoma koszami i szla do straganu przy Dworcowej, na ktorym wisiala tabliczka: Anna Koljaiczek, Bysewo. Jakze tanie byly wtedy jajka! Za guldena dostawalo sie mendel, a maslo kaszubskie bylo tansze od margaryny. Babka przysiadala miedzy dwiema rybaczkami, ktore wolaly: "Fladerki", "Dorsze, smaczne, tanie!" Mroz scinal maslo na kamien, konserwowal jajka, szlifowal rybie luski czyniac z nich cieniutkie zyletki i dawal prace i zarobek czlowiekowi, ktory nazywal sie Schwerdtfeger, byl jednooki, nad otwartym piecykiem na wegiel drzewny ogrzewal cegly, a potem, zawiniete w gazete, wypozyczal przekupkom. Moja babka pozwalala Schwerdtfegerowi rowno co godzina wsuwac sobie goraca cegle pod cztery spodnice. Schwerdtfeger robil to zelaznym suwakiem. Wsuwal parujaca paczuszke pod ledwie uniesiony material, jeden ruch na wyladowanie, drugie pchniecie na zaladowanie, i z niemal wystygla cegla zelazny suwak Schwerdtfegera wynurzal sie spod spodnic babki. Jakze zazdroscilem tym owinietym w gazete, przechowujacym i dajacym cieplo ceglom! Jeszcze dzis pragnalbym lezec w charakterze takiej cieplutkiej cegly pod spodnicami babki, wymieniany stale na siebie samego. Zapytacie panstwo: Czego Oskar szuka pod spodnicami swojej babki? Czy chce pojsc w slady dziadka Koljaiczka i dobrac sie do staruszki? Szuka zapomnienia, stron rodzinnych, ostatecznej nirwany? Oskar odpowiada: Pod spodnicami szukalem Afryki, byc moze Neapolu, ktory, jak wiadomo, trzeba zobaczyc. Tam splywaly rzeki, tam byl dzial wodny, tam wialy szczegolne wiatry, tam jednak bywalo tez bezwietrznie, tam szumial deszcz, ale siedzialo sie bezpiecznie, tam statki przybijaly do brzegu albo podnosily kotwice, tam kolo Oskara siedzial Pan Bog, ktory zawsze lubil cieplo, tam diabel czyscil swoja lunete, tam aniolki bawily sie w ciuciubabke; pod spodnicami babki zawsze bylo lato, nawet gdy palila sie choinka, gdy szukalem wielkanocnych jajek lub obchodzilem dzien Wszystkich Swietych. Nigdzie indziej nie moglem spokojniej zyc wedlug kalendarza niz pod spodnicami mojej babki. Ale ona na targu w ogole mnie do siebie nie dopuszczala, a kiedy indziej tez bardzo rzadko. Przysiadalem kolo niej na skrzynce, w jej ramionach czulem namiastke ciepla, przygladalem sie, jak cegly wchodzily i wychodzily, i uczylem sie od babki sztuczki z kuszeniem. Uwiazana na sznurku stara sakiewke Wincentego Bronskiego rzucala w zdeptany snieg chodnika, tak zabrudzony posypanym piaskiem, ze tylko ja i babka widzielismy szpagat. Panie domu przychodzily i odchodzily, nie chcialy niczego kupowac, chociaz wszystko bylo tanie, chcialy chyba dostac towar za darmo i jeszcze cos ponadto, bo taka pani schylala sie po zarzucona sakiewke Wincentego, juz dotykala palcami skory, gdy moja babka zwijala wedke razem z lekko zmieszana paniusia, przywabiala do swojej skrzyni dobrze ubrana rybe i nadal byla uprzejma: - No, panula, moze zdziebko maselka zlociutkiego albo jajeczek, mendel za guldena? W ten sposob Anna Koljaiczkowa sprzedawala swoje produkty. Ja natomiast pojalem magie kuszenia, nie tego jednak kuszenia, ktore czternastoletnich wyrostkow zwabialo z Susi Kater do piwnicy, zeby bawic sie w lekarza i pacjenta. Mnie to nie kusilo, unikalem tego, odkad dzieciaki z naszej kamienicy, Aksel Mischke i Nuchi Eyke jako krwiodawcy, Susi Kater jako lekarka, zrobily ze mnie pacjenta, co musial lykac lekarstwa, ktore nie byly tak piaszczyste jak ceglana zupa, ale mialy posmak zepsutych ryb. Moje kuszenie okazalo sie niemal bezcielesne i zachowywalo dystans wobec partnerow. Dlugo po zapadnieciu zmroku, godzine, dwie po zamknieciu sklepu wymykalem sie mamie i Matzerathowi. W zimowa noc zastawialem sidla. Na cichych, prawie wyludnionych ulicach, z nisz oslonietych od wiatru bram domow obserwowalem przeciwlegle wystawy sklepow delikatesowych, galanterii, wszystkich firm, ktore wystawialy na widok publiczny buty, zegarki, bizuterie, a wiec cos porecznego, pozadanego. Nie kazda witryna byla oswietlona. Wolalem nawet sklepy, ktore z dala od ulicznych latarn przedstawialy swoje oferty w polmroku, bo swiatlo przyciaga wszystkich, takze tych najzwyklejszych, polmrok natomiast zatrzymuje wybranych. Nie zalezalo mi na ludziach, ktorzy przechodzac rzucali okiem na rozjarzone wystawy, przypatrujac sie bardziej cenom niz towarom, na ludziach, ktorzy w lustrzanych szybach sprawdzali, czy kapelusz siedzi prosto. Klienci, na ktorych czekalem w suchym, bezwietrznym chlodzie, za grubymi platkami sniegu, w milczacej, gestej zadymce albo pod ksiezycem, ktorego przybywalo wraz z morzem, ci klienci zatrzymywali sie przed wystawami jak na komende, nie szukali dlugo na polkach, lecz wpatrywali sie - albo po krotkiej chwili, albo od razu - w jeden jedyny przedmiot z wystawy. Moj zamysl byl zamyslem mysliwego. Wymagal on cierpliwosci, zimnej krwi, swobodnego i pewnego oka. Dopiero gdy spelnione byly wszystkie te warunki, moj glos w sposob bezkrwawy, bezbolesny mogl upolowac zwierzyne, skusic - do czego? Do kradziezy: gdyz najcichszym z moich krzykow, dokladnie na wysokosci najnizej wylozonych eksponatow, a jesli sie udalo, to naprzeciwko pozadanego przedmiotu, wycinalem w szybach wystawowych okragle otwory, ostatnim uniesieniem glosu wpychalem wycinek szyby do srodka witryny, tak ze slychac bylo szybko zamierajacy brzek, ktory jednak nie byl brzekiem rozbitego szkla - ja go nie slyszalem, Oskar stal za daleko, ale owa mloda kobieta z krolicza skora na kolnierzu brazowego, z pewnoscia raz juz nicowanego plaszcza zimowego uslyszala okragly wycinek, wzdrygnela sie kryjac glowe w kroliczej skorce, chciala uciekac przez sniezyce, zostala jednak, moze dlatego, ze padal snieg, rowniez dlatego, ze w padajacym sniegu, jesli tylko sypie wystarczajaco gesto, wszystko jest dozwolone. Ze jednak rozejrzala sie patrzac podejrzliwie na platki, rozejrzala sie, jak gdyby za platkami nie bylo innych platkow, nadal sie rozgladala, gdy jej prawa dlon wysunela sie juz z przybranej rowniez krolicza skorka mufki! A potem juz sie nie rozgladala, lecz siegnela w okragle wyciecie, odsunela najpierw szklo, ktore spadlo na pozadany przedmiot, wyciagnela przez otwor prawe, nastepnie lewe matowo-czarne czolenko, nie uszkadzajac obcasow, nie kaleczac dloni o ostre brzegi stluczonej szyby. Z lewej i z prawej pantofle zniknely w kieszeniach plaszcza. Przez chwile, przez piec platkow sniegu Oskar widzial ladny, lecz nic nie mowiacy profil, myslal juz, ze to manekin z domu towarowego Sternfelda, cudem na ulicy, gdy rozplynela sie w sniezycy, ukazala sie jeszcze raz wyraznie w zoltym swietle najblizszej latarni i czy to jako mloda mezatka, czy to jako wyemancypowany manekin umknela poza krag swiatla. Po wykonanej pracy - a czekanie, czatowanie, powstrzymywanie sie od bebnienia i koncowe rozpuszczanie spiewem lodowatego szkla bylo ciezka praca - nie pozostawalo mi nic innego, jak tylko, tak jak zlodziejka, lecz bez lupu, z jednako rozpalonym, co ozieblym sercem isc do domu. Nie zawsze, jak w opisywanym wyzej wzorcowym przypadku, udawalo mi sie sztuke kuszenia uwienczyc tak jednoznacznym sukcesem, i tak moja ambicja dazyla do tego, zeby z pary zakochanych uczynic pare zlodziei. Albo obydwoje nie chcieli, albo on juz siegal, a ona lapala go za reke; albo ona byla wystarczajaco odwazna, a on padal na kolana i blagal, az ulegala i odtad miala go w pogardzie. A raz skusilem przed perfumeria szczegolnie mlodo wygladajaca w sniezycy pare zakochanych. On byl za bohatera i skradl wode kolonska. Ona biadolila i udawala, ze chce sie wyrzec wszelkich zapachow. On zas chcial, zeby ladnie pachniala, i obstawal przy swoim az do najblizszej latarni. Tam jednak smarkula ostentacyjnie, jak gdyby chcac mnie zdenerwowac, pocalowala go stojac na palcach, a on zawrocil i odstawil wode kolonska na miejsce. Podobnie wiodlo mi sie nieraz ze starszymi panami, po ktorych spodziewalem sie wiecej, niz obiecywal ich dziarski krok w zimowej nocy. Stawali w skupieniu przed witryna trafiki, byli myslami w Hawanie, w Brazylii albo na wyspach Brissago, a gdy moj glos wykonywal precyzyjne ciecie, gdy szklany wycinek opadal na skrzyneczke "Czarnej madrosci", w tych panach tez cos opadalo. Wtedy zawracali, wioslujac laska przechodzili na druga strone ulicy, przemykali nie spostrzegajac mnie obok mojej bramy i pozwalali Oskarowi usmiechac sie z ich zmieszanych i jakby widokiem diabla wstrzasnietych starczych twarzy - z tym usmiechem mieszalo sie lekkie zatroskanie, bo panowie, przewaznie sedziwi palacze, oblewali sie zimnym i goracym potem, wystawiali sie wiec, zwlaszcza przy zmiennej pogodzie, na niebezpieczenstwo przeziebienia. Towarzystwa ubezpieczeniowe musialy tej zimy ubezpieczonym najczesciej od kradziezy sklepom naszego przedmiescia wyplacic znaczne odszkodowania. Choc nigdy nie dopuszczalem do wielkich kradziezy i umyslnie wymierzalem wyciecia w szybach tak, ze za kazdym razem mozna bylo wyjac z wystawy tylko jeden lub dwa przedmioty, wypadki okreslone mianem wlaman mnozyly sie do tego stopnia, ze policja kryminalna nie miala prawie ani chwili wytchnienia, a w prasie wymyslano jej za nieudolnosc. Od listopada dziewiecset trzydziestego szostego do marca dziewiecset trzydziestego siodmego, kiedy pulkownik Koc tworzyl w Warszawie Oboz Zjednoczenia Narodowego, naliczono szescdziesiat cztery umilowane i dwadziescia osiem dokonanych wlaman tego samego rodzaju. Co prawda czesci tych starszych kobiet, subiektow, sluzacych i emerytowanych nauczycieli gimnazjalnych, ktorzy przeciez nie byli wcale zamilowanymi zlodziejami, funkcjonariusze policji zdolali odebrac lup, albo tez niefachowym szczurom wystawowym nazajutrz, gdy przedmiot ich pragnien zgotowal im bezsenna noc, wpadalo na mysl, zeby pojsc na policje i powiedziec: "Och, prosze wybaczyc, wiecej to sie nie powtorzy. Nagle zobaczylem dziure w szybie, a kiedy jako tako ochlonalem z przerazenia i otwarta wystawa byla juz za mna o trzy przecznice, zauwazylem, ze w lewej kieszeni plaszcza przechowuje nielegalnie pare cudownych, na pewno drogich, jesli nie bezcennych, delikatnych meskich skorkowych rekawiczek". Poniewaz policja nie wierzy w cuda, wszyscy, ktorych przylapano, wszyscy, ktorzy sami zglosili sie na policje, musieli odcierpiec kary aresztu od czterech tygodni do dwoch miesiecy. Ja sam co jakis czas przebywalem w areszcie domowym, bo mama, choc przezornie nie przyznawala sie do tego ani przed soba, ani przed policja, domyslala sie oczywiscie, ze moj glos gorujacy nad szklem wspoldzialal w wystepnej zabawie. Matzerathowi, ktory chcial uchodzic za czlowieka nieskazitelnego i zabieral sie do przesluchiwan, odmawialem wszelkich zeznan i z coraz wieksza zrecznoscia krylem sie za swoj blaszany bebenek i nieodmienny wzrost zapoznionego trzylatka. Mama po takich przesluchaniach wolala stale: - Wszystkiemu winien ten liliput, co pocalowal Oskarka w czolo, od razu pomyslalam, ze to musi cos znaczyc, bo przedtem Oskar byl zupelnie inny. Przyznaje, ze pan Bebra wywarl na mnie lekki i dlugotrwaly wplyw. Bo nawet areszty domowe nie mogly mnie powstrzymac od tego, ze przy pewnym szczesciu i oczywiscie bez pozwolenia wymykalem sie na godzinny urlop, ktory mi wystarczal, by w szybie wystawowej galanterii wyspiewac oslawiony okragly otwor i rokujacego nadzieje mlodego czlowieka, ktoremu podobaly sie wystawione przedmioty, uczynic wlascicielem krawata bordo z prawdziwego jedwabiu. Jesli spytacie mnie panstwo: Czy to zlo nakazywalo Oskarowi i tak juz silna pokuse wypolerowanej szyby wystawowej potegowac owym otworem wielkosci dloni, bede musial odpowiedziec: Tak, to zlo. Juz chocby dlatego bylo to zlo, ze stalem w ciemnych bramach. Bo brama, jak powinno byc wiadome, jest najbardziej ulubionym siedliskiem zla. Z drugiej strony, nie chcac pomniejszac zla moich pokus, dzisiaj, kiedy nie mam ani okazji, ani checi do kuszenia, musze powiedziec sobie i mojemu pielegniarzowi Brunowi: Oskarze, wszystkim tym cichym i zakochanym w upragnionych przedmiotach zimowym spacerowiczom nie tylko spelniles male i srednie pragnienia, tys rowniez pomagal ludziom przy wystawach poznac samych siebie. Niejedna bardzo elegancka pani, niejeden zacny wujaszek, niejedna zachowujaca swiezosc w praktykach religijnych stara panna nigdy nie dojrzeliby w sobie zlodziejskiej natury, gdyby twoj glos nie sklonil ich do kradziezy, odmieniajac ponadto obywateli, ktorzy przedtem w kazdym malym i niezrecznym zlodziejaszku widzieli zaslugujacego na potepienie i niebezpiecznego lajdaka. Doktor Erwin Scholtis, prokurator i budzacy strach oskarzyciel sadu apelacyjnego, na ktorego czyhalem co wieczor, trzykrotnie uchylil mi sie od kradziezy, a wreszcie siegnal i stal sie nigdy nie wykrytym przez policje zlodziejem, zmienil sie podobno w lagodnego, wyrozumialego i w ferowaniu wyrokow niemal ludzkiego prawnika, bo zlozyl ofiare mnie, malemu polbogowi zlodziei, i zrabowal pedzel do golenia z prawdziwego borsuczego wlosia. W styczniu dziewiecset trzydziestego siodmego dlugo stalem marznac naprzeciw sklepu jubilerskiego, ktory choc polozony na uboczu, w symetrycznie wysadzanej klonami przedmiejskiej alei, cieszyl sie dobra renoma. Przed wystawa z bizuteria i z zegarkami ukazywala sie roznorodna zwierzyna, ktora gdzie indziej, przed ponczochami damskimi, welurowymi kapeluszami, butelkami likieru, ustrzelilbym od razu i bez skrupulow. Jak to bywa z bizuteria: czlowiek robi sie wybredny, powolny, dostosowuje sie do przebiegu nie konczacych sie lancuchow, mierzy wiec czas nie w minutach, lecz w latach perlowych, wychodzi z zalozenia, ze perla przetrwa szyje, ze to przegub chudnie, nie zas bransoletka, ze w grobach znajdowano pierscionki, ktore okazaly sie mocniejsze niz palce, krotko mowiac, jednego faceta podziwiajacego wystawe uwaza sie za zbyt pyszalkowatego, drugiego za zbyt malostkowego, zeby obdarowac go bizuteria. Wystawa jubilera Bansemera nie byla przeladowana. Kilka doskonalych zegarkow, szwajcarski wyrob najwyzszej jakosci, zestaw obraczek na jasnoniebieskim aksamicie, a posrodku ekspozycji szesc albo raczej siedem najwysmienitszych klejnotow: trzykroc skrecony, wykonany z roznobarwnego zlota waz, ktorego kunsztownie stylizowany leb zdobily nadajac wartosc calosci: topaz, dwa diamenty i jako oczy dwa szafiry. Zazwyczaj nie lubie czarnego aksamitu, ale waz jubilera Bansemera pasowal do tego tla, podobnie jak szary aksamit, ktory pod olsniewajaco prostymi, rzucajacymi sie w oczy harmonijna forma kutymi wyrobami ze srebra rozsiewal laskoczacy spokoj. Pierscionek, ktory mial tak pelna wdzieku gemme, iz widac po nim bylo, ze bedzie niszczyl dlonie podobnie pelnych wdzieku kobiet, sam nabierajac coraz wiecej wdzieku i osiagajac ow stopien niesmiertelnosci, jaki zastrzezony jest chyba tylko dla klejnotow. Lancuszki, ktorych nie wkladalo sie bezkarnie, lancuchy, ktore meczyly, a wreszcie na zoltawo-bialej aksamitnej poduszce, imitujacej z grubsza ksztalt szyi, kolia najlzejszego rodzaju. Delikatnie rozczlonkowana, cieniusienka oprawa, raz po raz azurowa pajeczyna, jakiz pajak zechcial wydzielic tu zloto, azeby w siec wpadlo mu szesc malych i jeden wiekszy rubin? I gdzie siedzial ow pajak, na co czekal? Z pewnoscia nie na dalsze rubiny, raczej na kogos, komu pochwycone w siec rubiny polyskiwaly niczym krople krwi i przykuwaly wzrok - inaczej mowiac: komu mialem - po mojej mysli albo po mysli wytwarzajacego zloto pajaczka - podarowac te kolie? Osiemnastego stycznia dziewiecset trzydziestego siodmego, na skrzypiacym, udeptanym sniegu, noca, ktora pachniala mnostwem sniegu, takim mnostwem, jakiego moze pragnac tylko ktos, kto chcialby wszystko pozostawic sniegowi, zobaczylem Jana Bronskiego, jak z prawej, powyzej mojego stanowiska, przeszedl przez ulice, nie unoszac wzroku minal sklep jubilerski, potem zawahal sie albo raczej zatrzymal jakby na wezwanie; odwrocil sie albo cos go odwrocilo - i oto stanal Jan przed wystawa miedzy osniezonymi, cichymi klonami. Delikatny, zawsze troche zalekniony, w pracy unizony, w milosci ambitny, zarazem glupi i lasy na piekno Jan Bronski, Jan, ktory zyl cialem mojej mamy, ktory mnie, w co dzis jeszcze wierze i watpie, splodzil w imieniu Matzeratha, stal w swoim eleganckim, jakby uszytym przez warszawskiego krawca zimowym plaszczu, zamienil sie we wlasny pomnik, taki skamienialy, symboliczny stal mi przed wystawa, ze spojrzeniem Parsifala, stojacego w sniegu i zapatrzonego w krew na sniegu, przykuty do rubinow zlotej kolii. Moglbym go odwolac, odciagnac bebnieniem. Mialem przeciez przy sobie bebenek. Czulem go pod plaszczem. Wystarczyloby, zebym odpial jeden guzik, a sam wysunalby sie na mroz, jeden ruch do kieszeni plaszcza i mialbym paleczki w garsci. Swiety Hubert, patron mysliwych, tez nie strzelil, gdy mial juz w zasiegu strzalu niezwyklego jelenia. Szawel zmienil sie w Pawla. Attyla zawrocil, gdy papiez Leon uniosl palec z pierscieniem. Ja jednak strzelilem, nie przeobrazilem sie, nie zawrocilem, pozostalem mysliwym, Oskarem, chcialem osiagnac cel, nie rozpialem sie, nie wypuscilem bebenka na mroz, nie skrzyzowalem paleczek na zimowo bialej blasze, nie pozwolilem styczniowej nocy stac sie noca dobosza, lecz krzyknalem bezglosnie, krzyknalem, jak moze krzyczy gwiazda albo ryba w najdalszej glebinie, najpierw wdarlem sie krzykiem w strukture mrozu, zeby wreszcie mogl spasc swiezy snieg, potem w szklo, w geste szklo, w drogie szklo, szklo miedzy swiatami, w dziewicze, mistyczne, w szkle wystawowym miedzy Janem Bronskim a rubinowa kolia wycialem krzykiem otwor na znany mi rozmiar rekawiczki Jana, sprawilem, ze szklo otworzylo sie niczym opuszczone drzwi, niczym brama niebieska i wrota piekielne, a Jan ani drgnal, z kieszeni plaszcza wyrosla mu dlon w cienkiej skorce, wstapila na niebiosa i opuscila pieklo, wziela z nieba czy z piekla kolie, w ktorej rubinach byloby do twarzy wszystkim, takze upadlym aniolom - i garsc pelna rubinow i zlota wrocila do kieszeni, a on stal nadal przed rozbita wystawa, chociaz bylo to niebezpieczne, chociaz juz nie krwawily rubiny i nie zmuszaly jego czy Parsifala oczu w jednym, nieodwracalnym kierunku. Ojcze, Synu i Duchu Swiety! W duchu musialo sie cos stac, jesli Janowi, ojcu, nic sie nie mialo stac. Oskar, syn, rozpial plaszcz, predko zaopatrzyl sie w paleczki i zawolal na blasze: Ojcze, ojcze! - az Jan Bronski odwrocil sie, wolno, o wiele za wolno przeszedl ulice, znalazl mnie, Oskara, w bramie. Jak to pieknie, ze w chwili gdy Jan spogladal na mnie wciaz jeszcze bez wyrazu, ale tuz przed odwilza, zaczal padac snieg. Wyciagnal ku mnie reke, ale nie te w rekawiczce, ktora dotykala rubinow, i milczacy, ale nie zgnebiony, zaprowadzil mnie do domu, gdzie mama martwila sie o mnie, a Matzerath, jak to mial w zwyczaju, bardzo surowo, ale nie na serio, grozil policja. Jan nie udzielil wyjasnien, nie zostal dlugo, nie chcial tez usiasc do skata, do ktorego namawial Matzerath stawiajac piwo na stole Na odchodnym poglaskal Oskara, a ten nie wiedzial, czy chodzilo mu o dyskrecje, czy o przyjazn. Niebawem Jan Bronski podarowal mojej mamie kolie. Wkladala ja tylko w chwilach, gdy nie bylo Matzeratha - z pewnoscia znajac pochodzenie klejnotu - albo dla siebie samej, albo dla Jana Bronskiego, a moze i dla mnie. Krotko po wojnie wymienilem ja na czarnym rynku w Dusseldorfie na dwanascie kartonow amerykanskich papierosow Lucky Strike i skorzana aktowke. Cudu nie bylo Dzisiaj, w lozku mojego zakladu dla nerwowo chorych, nieraz odczuwam brak owej danej mi wtedy zniewalajacej sily, ktora w mroz i noc stapiala lodowe kwiaty, otwierala wystawy i prowadzila zlodzieja za reke.Jakzebym chcial, na przyklad, ogolocic ze szkla oszklonego judasza w gornej czesci drzwi pokoju, zeby Bruno, moj pielegniarz, mogl mnie obserwowac bardziej bezposrednio. Jakze bolalem przez ten ostatni rok, zanim umiescili mnie w zakladzie, nad niemoca mojego glosu. Gdy na nocnej ulicy marzac o sukcesie posylalem krzyk, lecz sukces nie przychodzil, moglo sie zdarzyc, ze ja, ktory brzydze sie gwaltem, chwytalem kamien i celowalem w jakies okno kuchenne na biednej przedmiejskiej ulicy Dusseldorfu. Zwlaszcza Vittlarowi, dekoratorowi, chetnie bym cos niecos pokazal. Kiedy po pomocy rozpoznawalem go, jak od pasa w gore skryty za zaslona dreptal w swoich zielono-czerwonych skarpetkach za szyba wystawowa sklepu z meska konfekcja przy Konigsallee albo perfumerii w poblizu dawnej hali koncertowej, jemu, ktory jest czy tez moglby byc moim uczniem, z przyjemnoscia rozspiewalbym szklo, bo nadal nie wiem, czy mam go nazywac Judaszem, czy Janem. Vittlar pochodzi z rodziny szlacheckiej i ma na imie Gottfried. Gdy po zawstydzajaco daremnej probie spiewu lekkim bebnieniem w nietknieta szybe wystawowa sciagalem na siebie uwage dekoratora, gdy on wychodzil na kwadransik na ulice, gawedzil ze mna i pokpiwal sobie ze swoich dekoratorskich wyczynow, musialem nazywac go Gottfriedem, bo moj glos nie sprawil owego cudu, ktory by mi pozwolil nazwac go Janem lub Judaszem. Spiew przed sklepem jubilerskim, ktory z Jana Bronskiego zrobil zlodzieja, a z mojej mamy posiadaczke rubinowej kolii, mial na jakis czas zakonczyc moje popisy wokalne naprzeciw wystaw z budzacymi pozadanie przedmiotami. Mama stala sie pobozna. Co ja do tego pchnelo? Romans z Janem Bronskim, skradziona kolia, slodki trud wiarolomnego kobiecego zycia uczynily z niej osobe pobozna i zlakniona sakramentow. Jak dobrze zylo sie w grzechu: w czwartki spotykala sie z Janem w miescie, zostawiala malego Oskara u Markusa, czas przy Stolarskiej spedzala w sposob najczesciej przyjemny, choc meczacy, odswiezala sie w "Cafe Weitzke" przy kawie i ciastkach, zachodzila po synka do Zyda, przyjmowala od niego kilka komplementow i za pol darmo paczuszke jedwabiu do szycia, wsiadala w swoja piatke, usmiechajac sie i myslami przebywajac zupelnie gdzie indziej delektowala sie jazda kolo Bramy Oliwskiej i przez Aleje Hindenburga, nie dostrzegala prawie owych lak nie opodal hali sportowej, gdzie Matzerath spedzal niedzielne przedpoludnia, znosila cierpliwie petle wokol hali - jakze brzydkie musialo byc to gmaszysko, gdy dopiero co przezylo sie cos pieknego - jeszcze skret w lewo i juz za pokrytymi kurzem drzwiami Conradinum z uczniami w czerwonych czapkach - jak ladnie byloby Oskarowi w takiej czerwonej czapce ze zlotym "C"; mialby dwanascie i pol roku, bylby w kwarcie, zaczynalby teraz lacine i nosilby sie jak prawdziwy maly, pilny, troche tez butny i zarozumialy Konradynczyk. Za przejazdem kolejowym w strone Osiedla Rzeszy i szkoly Heleny Lange pierzchaly mysli pani Agnieszki Matzerath o Conradinum, o nie spelnionych mozliwosciach jej syna Oskara, jeszcze jeden skret w lewo, kolo kosciola Chrystusa z cebulasta wieza, i na placu Maksa Halbego, przed sklepem kolonialnym Kaisera, wysiadala, rzucala jeszcze okiem na wystawe konkurencji i szla w mece przez Labesa jak przez droge krzyzowa: budzaca sie niechec, anormalne dziecko trzymane za reke, nieczyste sumienie i pragnienie powtorki; czujac niedosyt i przesycenie, odraze i dobroduszna sympatie do Matzeratha, mama szla w mece ze mna, moim nowym bebenkiem, paczuszka jedwabiu za pol darmo przez Labesa do sklepu, do platkow owsianych, do nafty kolo beczki ze sledziami, do koryntek, rodzynek, migdalow i przypraw korzennych, do proszku do pieczenia doktora Oetkera, do Persilu, co pierze jasniej slonca, do niezrownanej pasty Urbina, do kostek Maggiego i Knorra, do kawy Kathreinera i Haga, do margaryn Vitella i Palminu, do octu Kuhnego i czteroowocowej marmolady, prowadzila mnie ku owym dwom brzeczacym w roznych rejestrach lepom na muchy, ktore slodkie jak miod wisialy nad naszym kontuarem i ktore latem trzeba bylo zmieniac co dwa dni, podczas gdy mama co sobota z podobnie przeslodzona dusza, co latem i zima, przez caly okragly rok, zwabiala brzeczace wysoko i nisko grzechy, szla do kosciola Serca Jezusowego i spowiadala sie proboszczowi Wiehnke. Podobnie jak w czwartki zabierala mnie do miasta i czynila ze mnie, ze tak powiem, wspolwinnego, tak w soboty wprowadzala mnie glownym wejsciem na chlodne katolickie plyty kamiennej posadzki, wpychala mi przedtem bebenek pod sweter czy plaszczyk, bo bez bebenka nie ruszalem sie nigdzie i gdybym nie czul blachy na brzuchu, nigdy bym nie zrobil katolickiego znaku krzyza, dotykajac czola, piersi i ramion, nie uklakl jak przy wkladaniu butow i nie usiedzial spokojnie w wypolerowanej koscielnej lawce z wysychajaca pomalu woda swiecona u nasady nosa. Pamietalem kosciol Serca Jezusowego jeszcze od chrzcin: byly trudnosci z powodu poganskiego imienia, ale upierano sie przy Oskarze i Jan, jako chrzestny, tez tak powiedzial przy wejsciu do kosciola, potem proboszcz Wiehnke dmuchnal mi trzy razy w twarz, co mialo przepedzic szatana we mnie, potem znak krzyza, polozenie reki, posypanie sola i jeszcze raz cos przeciwko szatanowi. W kosciele ponownie postoj przed wlasciwa kaplica chrzcielna. Zachowywalem sie spokojnie, gdy nade mna odmawiano "Wierze w Boga" i "Ojcze nasz". Potem proboszcz Wiehnke uznal za stosowne jeszcze raz powiedziec: - Odejdz, szatanie - i mnie, ktory przeciez zawsze wiedzialem co i jak, zamierzal otworzyc zmysly, dotykajac nosa i uszu Oskara. Nastepnie chcial jeszcze raz uslyszec rzecz wyraznie i glosno, spytal: - Wyrzekasz sie szatana? I wszystkich dziel jego? I wszystkiej pychy jego? Zanim zdazylem potrzasnac glowa - bo ani myslalem z tego rezygnowac - Jan, wystepujac w moim imieniu, powiedzial trzykrotnie: - Wyrzekam sie. Proboszcz Wiehnke, chociaz nie zdolal popsuc moich stosunkow z szatanem, namascil mnie na piersi i pomiedzy barkami. Przy chrzcielnicy znowu "Wierze w Boga", potem wreszcie trzykrotnie woda, namaszczenie krzyzem skory na glowie, biala szata do plamienia, swieca na mroczne dni, koniec ceremonii - Matzerath zaplacil - a gdy Jan wyniosl mnie przed glowne wejscie kosciola Serca Jezusowego, gdzie czekala taksowka przy zachmurzeniu niewielkim lub umiarkowanym, spytalem szatana w sobie: "Dobrze znieslismy to wszystko?" Szatan podskoczyl i szepnal: "Widziales witraze, Oskar? Cale ze szkla, cale ze szkla!" Kosciol Serca Jezusowego powstal w latach grynderskich i dlatego utrzymany byl w stylu neogotyckim. Poniewaz wzniesiono go z szybko ciemniejacej cegly, a kryty miedzia helm wiezy predko dorobil sie tradycyjnego grynszpanu, roznice miedzy starogotyckimi kosciolami z cegly a nowszym gotykiem ceglanym tylko dla znawcow pozostaly widoczne i przykre. Spowiadano tak samo w starych i nowszych kosciolach. Podobnie jak proboszcz Wiehnke, stu innych ksiezy w sobote po zamknieciu biur i sklepow siedzac w konfesjonale przyciskalo owlosione kaplanskie ucho do lsniacej, czarniawej kraty, a wierni przez oczka kraty usilowali przewlec do kaplanskiego ucha ow sznur grzechow, na ktory paciorek po paciorku nanizane byty grzeszne tanie klejnoty. Podczas gdy mama przez kanal sluchowy proboszcza Wiehnke, trzymajac sie planu spowiedzi z ksiazeczki do nabozenstwa, powiadamiala najwyzsze instancje Kosciola, poza ktorym nie ma zbawienia, o tym, co uczynila, a czego zaniedbala, co sie tam dzialo w myslach, slowach i uczynkach, ja, ktory nie mialem z czego sie spowiadac, wysuwalem sie ze zbytnio dla mnie wypolerowanej koscielnej lawki i stawalem na kamiennych plytach. Przyznaje, ze kamienne plyty w katolickich kosciolach, ze zapach katolickiego kosciola, ze caly katolicyzm w niewytlumaczalny sposob fascynuje mnie do dzis jak, czy ja wiem, jak rudowlosa dziewczyna, chociaz rude wlosy chcialbym przemalowac, a katolicyzm podsuwa mi bluznierstwa, ktore ujawniaja raz po raz, ze ja, choc nadaremnie, to jednak nieodwracalnie otrzymalem katolicki chrzest. Czesto przy najbanalniejszych czynnosciach, na przyklad przy myciu zebow, nawet przy wyproznianiu, lapie sie na ukladaniu komentarzy do mszy, jak: We Mszy swietej odnawia sie przelanie krwi Chrystusa, azeby plynela ona dla twojego oczyszczenia, oto kielich krwi Jego, wino stanie sie prawdziwe i rzeczywiste, ilekroc krew Chrystusa przelana bedzie, oto prawdziwa krew Chrystusowa, przez ogladanie krwi swietej dusza krwia Chrystusa skropiona zostaje, drogocenna krew, zmyty krwia, przy przeistoczeniu plynie krew, korporal krwia splamiony, glos krwi Chrystusowej cale niebo przenika, krew Chrystusa mila won rozsiewa przed obliczem Boga. Musicie panstwo przyznac, ze w pewnym stopniu zachowalem katolicka intonacje. Dawniej nie moglem czekac na tramwaj nie wspominajac rownoczesnie Najswietszej Marii Panny. Nazywalem ja milosierna, swieta, blogoslawiona, panna nad pannami, pocieszycielka strapionych; panno wslawiona, panno czcigodna, ktora Jego urodzilas, matko najmilsza, matko niepokalana, pozwol mi zaznac slodyczy imienia Jezus, jak Ty zaznalas jej w matczynym sercu swoim, prawdziwie godnie jest to i sprawiedliwie, slusznie i zbawiennie, krolowo blogoslawiona, blogoslawiona... Owo slowko "blogoslawiona" czasami, przede wszystkim gdy co sobota bywalem z mama w kosciele Serca Jezusowego, tak mnie przesladzalo i zatruwalo, ze dziekowalem szatanowi, iz przetrwal we mnie chrzest i dostarczyl mi odtrutki, ktora pozwalala mi co prawda bluznierczo, ale prosto kroczyc po kamiennych plytach kosciola Serca Jezusowego. Jezus, od ktorego serca wzieto nazwe kosciola, poza sakramentami ukazywal sie kilkakrotnie w ujeciu malarskim na kolorowych obrazkach drogi krzyzowej, ponadto trzy razy w roznych pozycjach, w trojwymiarowej, a jednak barwnej wersji. Byl tam w pomalowanym gipsie. Stal dlugowlosy, w szacie o barwie pruskiego blekitu na zlotym cokole i mial na nogach sandaly. Rozchylal szate na piersi i wbrew wszelkiej naturze posrodku klatki piersiowej ukazywal pomidorowoczerwone, wyidealizowane i stylizowanie krwawiace serce, aby kosciol mogl wziac nazwe od tego organu. Juz po raz pierwszy ogladajac Jezusa z otwartym sercem musialem stwierdzic, jak ludzaco podobny byl Zbawiciel do mojego chrzestnego, wuja i domniemanego ojca Jana Bronskiego. Te naiwnie pewne siebie, niebieskie marzycielskie oczy! Te rozane usteczka zawsze gotowe do placzu! Te brwi uwydatniajace meski bol! Pelne, rumiane policzki, ktore chcialy zaznac chlosty. Obaj mieli te cierpietnicza twarz, ktora sklania kobiety do pieszczot, ponadto zniewiesciale, znuzone dlonie, ktore wypielegnowane i stroniace od pracy ukazywaly swoje stygmaty jak mistrzowskie dzielka pracujacego dla ksiazecych dworow jubilera. Nie dawaly mi spokoju wymalowane w twarzy Jezusa, po ojcowsku nie rozumiejace mnie oczy Bronskiego. Mialem przeciez to samo niebieskie spojrzenie, ktore umialo tylko zapalac, nie zas przekonywac. Oskar odwrocil sie od serca Jezusowego w prawej bocznej nawie, popedzil od pierwszej stacji drogi krzyzowej, gdzie Jezus bierze krzyz, do siodmej, gdzie po raz drugi pada pod krzyzem, a potem do glownego oltarza, nad ktorym wisial nastepny, rowniez trojwymiarowy Jezus. Ten jednak, z przemeczenia czy dla lepszej koncentracji, zamknal oczy. Alez on mial muskuly! Na widok tego atlety o sylwetce dziesiecioboisty natychmiast zapomnialem o sercowojezusowym Bronskim; ilekroc mama spowiadala sie proboszczowi Wiehnke, stalem w skupieniu przed glownym oltarzem i obserwowalem gimnastyka. Prosze mi wierzyc, ze sie modlilem. Moj slodki arcymistrz, mowilem, sportowiec nad sportowcami, zwyciezca w wiszeniu na krzyzu przy pomocy calowych gwozdzi. I nigdy nawet nie drgnal! Wieczne swiatelko drzalo, on zas wykonywal cwiczenie zaslugujac na maksymalna liczbe punktow. Stopery tykaly. Mierzono mu czas. W zakrystii troche brudne palce ministranta czyscily juz nalezny mu zloty medal. Ale Jezus uprawial swoj sport nie dla zaszczytow. Spadala na mnie wiara. Klekalem, o ile pozwalalo na to moje kolano, robilem znak krzyza na bebenku i staralem sie takie slowa jak "blogoslawiony" i "bolesciwy" polaczyc z Jesse Owensem i Rudolfem Harbigiem, z ubiegloroczna berlinska Olimpiada; co nie zawsze sie udawalo, bo musialem uznac, ze postawa Jezusa wobec lotrow byla nie fair. W ten sposob dyskwalifikowalem go i zwracalem glowe w lewo, widzialem tam, na nowo podejmujac nadzieje, trzecie we wnetrzu kosciola Serca Jezusowego trojwymiarowe wcielenie niebianskiego gimnastyka. -Pozwol mi pomodlic sie dopiero wtedy, kiedy zobacze Cie trzy razy - belkotalem wtedy, podeszwami butow znow dotykalem kamiennych plyt, wykorzystywalem szachownice posadzki, aby dotrzec do lewego bocznego oltarza, i czulem przy kazdym kroku: On patrzy za toba, swieci patrza za toba, Piotr, ktorego przybili glowa w dol, Andrzej, ktorego przybili do ukosnego krzyza - stad krzyz swietego Andrzeja. Poza tym jest krzyz grecki obok lacinskiego, czyli pasyjnego. Krzyze zdwojone, laskowane, schodkowe przedstawia sie na materialach, obrazach i w ksiazkach. Krzyz widlasty, kotwicowy i trojlistny widzialem skrzyzowany plastycznie. Piekny jest krzyz miecza, pozadany krzyz maltanski, zakazana swastyka, jest krzyz de Gaulle'a, krzyz lotarynski, w bitwach morskich wymienia sie krzyz swietego Antoniego: crossing the T. Na lancuszku krzyz egipski, brzydki krzyz lotrowski, papieski krzyz papieza, a ow krzyz prawoslawny nazywa sie takze krzyzem Lazarza. Ponadto jest Czerwony Krzyz. Niebiesko, bezalkoholowe krzyzuje sie Niebieski Krzyz. Zolty Krzyz zatruwa cie, ogien krzyzowy zabija, wyprawa krzyzowa nawrocila mnie, krzyzaki pozeraja sie, na skrzyzowaniu mijam sie z toba na krzyz, przesluchanie krzyzowe, krzyzowka mowi: rozwiaz mnie. Z bolem w krzyzach odwrocilem sie, zostawilem krzyz za soba, takze do gimnastyka na krzyzu odwrocilem sie plecami narazajac sie na niebezpieczenstwo, ze kopnie mnie w krzyze, bo zblizalem sie do Najswietszej Marii Panny, ktora na prawym udzie trzyma malego Jezusa. Oskar stanal przed bocznym oltarzem w lewej nawie. Maria miala taki wyraz twarzy, jaki musiala miec jego mama, gdy jako siedemnastoletnia panna sklepowa z Przerobki nie mogla sobie pozwolic na kino, ale za to z przejeciem ogladala plakaty filmowe z Asta Nielsen. Nie zajmowala sie Jezusem, lecz przygladala sie innemu chlopcu na swoim prawym kolanie, ktorego ja, aby uniknac nieporozumien, nazywam od razu Janem Chrzcicielem. Obaj chlopcy byli mojego wzrostu. Jezusowi, jesli chodzi o scislosc, dalbym dwa centymetry wiecej, chociaz wedlug tekstow byl mlodszy od mlodego Chrzciciela. Rzezbiarzowi spodobalo sie przedstawic trzyletniego Zbawiciela nago i rozowo. Jan, jako ze pozniej poszedl przeciez na pustynie, mial na sobie czekoladowobrazowa kudlata skore, ktora zaslaniala mu pol piersi, brzuch i sikawke. Byloby lepiej, gdyby Oskar pozostal przy glownym oltarzu albo niezobowiazujaco kolo konfesjonalu niz w poblizu tych dwoch nad madrych i przerazajaco podobnych do niego chlopcow. Naturalnie mieli niebieskie oczy i jego kasztanowate wlosy. Brakowaloby tylko, zeby rzezbiacy fryzjer dal im ostrzyzona na jeza czupryne Oskara, obcinajac glupie krecone loczki. Nie chcialbym zbyt dlugo zatrzymywac sie przy malym Chrzcicielu, ktory wyciagal palec wskazujacy lewej reki w strone malego Jezusa, jakby mial zaraz wyliczyc: "Ja i ty, dwa braty..." Nie wdajac sie w wyliczanki rozpoznaje Jezusa i stwierdzam: Jestesmy z jednego jaja! Moglby byc moim blizniakiem. Mial moja figure, moja wowczas tylko w charakterze sikawki uzywana sikawke. Patrzyl na swiat kobaltowoniebiesko moimi Bronskimi oczyma i, co mu najbardziej bralem za zle, mial moje ruchy. Moj sobowtor uniosl obie rece, zacisnal dlonie w piesci w taki sposob, ze spokojnie mozna bylo mu cos wetknac, na przyklad moje paleczki; i gdyby rzezbiarz to zrobil, gdyby ponadto na rozowych udach ulepil mu z gipsu bialo-czerwony blaszany bebenek, bylbym to ja, najdoskonalszy Oskar, ktory siedzialby na kolanach Najswietszej Panny i zwolywal wiernych bebnieniem. Sa rzeczy na tym swiecie, ktorych - chocby byly najswietsze - nie wolno zostawic swojemu losowi! Trzy okryte dywanem stopnie prowadzily do zielonosrebrnie odzianej Najswietszej Panny, do czekoladowobrazowej kudlatej skory Jana i do rozowego jak gotowana szynka malego Jezusa. Byl tam oltarz maryjny z anemicznymi swiecami i kwiatami w roznych cenach. Zielona Najswietsza Panna, brazowy Jan i rozowy Jezus mieli przyklejone do potylicy aureole wielkosci talerza. Cieniutka pozlota podnosila wartosc talerzy. Gdyby nie bylo stopni przed oltarzem, nigdy bym nie wszedl na gore. W owym czasie stopnie, klamki i wystawy kusily Oskara i nawet dzisiaj, kiedy zakladowe lozko powinno mu przeciez wystarczyc, nie pozostawiaja go obojetnym. Ulegajac pokusie wspinal sie z jednego stopnia na drugi pozostajac przy tym nadal na tym samym dywanie. Owe stopnie okalajace maryjny oltarz byly Oskarowi dostepne i pozwalaly jego klykciom po czesci z lekcewazeniem, po czesci z szacunkiem opukiwac trojke postaci. Jego paznokcie moglyby wziac sie do skrobania, ktore spod farby ukazuje gips. Draperia Najswietszej Panny splywala zygzakiem do czubkow stop na lawicy chmur. Lekko zarysowana golen Marii pozwalala domyslac sie, ze rzezbiarz najpierw uformowal cialo, aby pozniej zalac je draperia. Gdy Oskar obmacal dokladnie, pogladzil i ostroznie, jakby chcac ja poruszyc, scisnal sikawke malego Jezusa, ktora blednie nie byla obrzezana, poczul w sposob czesciowo przyjemny, czesciowo nowy i peszacy swoja wlasna, zostawil wiec w spokoju sikawke Jezusa, zeby i jego wlasna zostawila go w spokoju. Obrzezana czy nie obrzezana, zostawilem ja swojemu losowi, wyciagnalem bebenek spod swetra, zdjalem z szyi i nie rozbijajac przy tym aureoli, zawiesilem Jezusowi. Przy moim wzroscie bylo z tym troche klopotu. Musialem wspiac sie na rzezbe, aby z lawicy chmur, ktora zastepowala piedestal, zaopatrzyc Jezusa w instrument. Oskar zrobil to nie za pierwszej od chrzcin bytnosci w kosciele w styczniu dziewiecset trzydziestego szostego, lecz w Wielkim Tygodniu tego samego roku. Jego mama trudzila sie cala zime, aby spowiedzia nadazyc za swoim romansem z Janem Bronskim. Dzieki temu Oskar znalazl dosc czasu i sobot, zeby obmyslic plan dzialania, odrzucic, obronic, na nowo obmyslic, oswietlic ze wszystkich stron, wreszcie, odrzucajac wszystkie poprzednie plany, prosto, bezposrednio, z pomoca modlitwy na stopniach wykonac rzecz w Wielki Poniedzialek. Poniewaz mama zapragnela spowiedzi jeszcze przed szczytem swiatecznych zakupow, w Wielki Poniedzialek wieczorem wziela mnie za reke i przez Labesa, kawalek Nowym Targiem, ulicami Elzy i Marii, kolo sklepu rzeznickiego Wohlgemutha, przy parku na Kuzniczkach skrecajac w lewo przez tunel, w ktorym zawsze kapalo zoltawo i obrzydliwie, zaprowadzila do kosciola Serca Jezusowego, naprzeciwko torow. Przyszlismy pozno. Juz tylko dwie stare kobiety i jakis zakompleksiony mlodzieniec czekali przed konfesjonalem. Mama zajela sie rachunkiem sumienia - wertowala plan spowiedzi jak ksiegi rachunkowe, sliniac kciuk, wymyslajac zeznanie podatkowe - a ja tymczasem wysliznalem sie z debowej lawki, nie pokazujac sie na oczy gimnastykowi na krzyzu ani sercu Jezusowemu, poszedlem do lewego bocznego oltarza. Chociaz musialem sie spieszyc, nie opuscilem introit. Trzy stopnie: introibo ad altare Dei. Do Boga, ktory jest weselem moim od mlodosci. Bebenek na szyi, przeciagajac Kyrie na lawice chmur, ani chwili przy sikawce, lecz tuz przed Gloria, zawiesiwszy Jezusowi blache, ostroznie, zeby nie uszkodzic aureoli, w dol z lawicy chmur, przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, ale przedtem jeszcze paleczki w zacisniete odpowiednio dlonie Jezusa, jeden, dwa, trzy stopnie, wznosze oczy ku gorze, jeszcze kawalek dywanu, wreszcie kamienne plyty i maly klecznik dla Oskara, ktory uklakl na poduszeczce i zlozyl doboszowe rece przy twarzy - Gloria in excelsis Deo - znad zlozonych rak spogladal na Jezusa i swoj bebenek i czekal na cud: czy bedzie teraz bebnil, czy nie potrafi bebnic, a moze mu flie wolno bebnic, albo zabebni, albo nie jest prawdziwym Jezusem, predzej Oskar jest prawdziwym Jezusem niz ten, jesli jednak nie zabebni. Kiedy pragnie sie cudu, trzeba umiec czekac. Czekalem wiec, z poczatku cierpliwie, moze nie dosc cierpliwie, bo im dluzej powtarzalem sobie tekst "Wszystkie oczy czekaja na ciebie, Panie", wytezajac nie tylko oczy, lecz i uszy, tym bardziej rozczarowany czul sie Oskar na malym kleczniku. Wprawdzie dal Panu wszelkie szanse, zamknal oczy, zeby ten, nie bedac obserwowany, predzej zdecydowal sie na byc moze niezreczny jeszcze poczatek, lecz w koncu, po trzecim Credo, po: wierze w Boga, Stworzyciela rzeczy widzialnych i niewidzialnych, i syna jednorodzonego, z Ojca, prawdziwy z prawdziwego, zrodzony, nie zas stworzony, wspolistotny, przez niego dla nas i dla naszego zbawienia zstapil, wcielil sie za sprawa, z Marii, stal sie, ukrzyzowan za nas, umeczon i pogrzebion, zmartwychwstal wedlug, wstapil do, siedzi po prawicy, przyjdzie sadzic umarlych, konca nie bedzie, wierze w, ktory z, jedno uwielbienie, mowil przez, wierze w jeden, swiety, powszechny i... Nie, wtedy czulem jeszcze tylko zapach, zapach katolicyzmu. O wierze chyba nie moglo juz byc mowy. Zapach tez mialem za nic, pragnalem czego innego: chcialem uslyszec moja blache, Jezus powinien byl mi zademonstrowac maly przytlumiony cud! Wszystko moglo sie przeciez odbyc bez halasu, bez nadbiegajacego wikarego Rasczei i z trudem podazajacego do cudu opaslego proboszcza Wiehnke, bez protokolow wysylanych do siedziby biskupa w Oliwie i bez biskupiej ekspertyzy skierowanej do Rzymu. Nie, nie mialem zadanych takich ambicji, Oskar nie chcial byc kanonizowany. Chcial lalego prywatnego cudziku, zeby mogl uslyszec i zobaczyc, zeby rozstrzygnelo sie raz na zawsze, czy Oskar ma bebnic za, czy przeciw, zeby stalo sie wiadome, ktory z dwoch niebieskookich, jednojajowych blizniakow bedzie w przyszlosci mial prawo nazywac sie Jezusem. Siedzialem i czekalem. Martwilem sie, ze tymczasem mama doszla do konfesjonalu i byc moze ma juz za soba szoste przykazanie. Stary czlowiek, ktory zawsze kreci sie po kosciolach, pokrecil sie przy glownym oltarzu, a wreszcie doszedl do bocznego oltarza lewej nawie, uklakl przed Najswietsza Panna, z chlopcami, moze i zobaczyl bebenek, ale nic nie zrozumial. Poczlapal dalej starzejac sie w oczach. Czas uplywa, pomyslalem, a Jezus jak nie bebnil, tak nie bebni. Z choru uslyszalem glosy. Zeby tylko nie grali na organach, wystraszylem sie. Wszystko ci zepsuja, maja probe przed Wielkanoca i swoim dudnieniem zaglusza rozpoczynajace sie byc moze w tej chwili cichutkie bebnienie Jezusa. Nie zagrali na organach. Jezus nie zabebnil. Cudu nie bylo, wiec wstalem z poduszki, w kolanach mi strzyknelo, znudzony i ponury powloklem sie przez dywan, wszedlem stopien po stopniu, poniechalem jednak wszelkich znanych mi modlitw na stopniach oltarza, wspialem sie na gipsowa chmure, przewrocilem przy tym kwiaty w sredniej cenie i chcialem glupiemu nagusowi odebrac moj bebenek. Mowie dzisiaj i stale powtarzam: To byl blad, ze zachcialo mi sie go uczyc. Nie wiem, co mnie podkusilo, zeby najpierw odebrac mu paleczki, zostawic blache, wystukujac paleczkami zrazu cicho, potem niczym niecierpliwy nauczyciel cos falszywemu Jezusowi bebnieniem tlumaczyc, nastepnie znow wetknac mu paleczki w dlonie, zeby pokazal, czego sie od Oskara nauczyl. Zanim temu najbardziej upartemu z wszystkich uczniow, nie zwazajac na aureole, zdolalem odebrac paleczki i blache, byl juz za mna proboszcz Wiehnke - moje bebnienie przemierzylo kosciol wzdluz i wszerz - byl wikary Rasczeja, byla moja mama, byl stary czlowiek, wikary szarpnal mnie, proboszcz dal mi klapsa, mama plakala nade mna, proboszcz cos do mnie szeptal, a wikary uklakl, wspial sie na gore i zabral Jezusowi paleczki, z paleczkami jeszcze raz uklakl, siegnal po bebenek, zabral bebenek, odlamal aureole, uderzyl go w sikawke, odtracil kawalek chmury i opadl na stopnie, na kolana, jeszcze raz na kolana, nie chcial mi oddac bebenka, co jeszcze bardziej mnie rozgniewalo, zmusilo mnie do tego, ze kopnalem proboszcza i zawstydzilem mame, ktora tez najadla sie wstydu, bo kopalem, gryzlem, drapalem, a potem wyrwalem sie proboszczowi, wikaremu, staremu czlowiekowi i mamie, zatrzymalem sie zaraz przed glownym oltarzem, czulem, ze szatan podskakuje we mnie, i jak przy chrzcie uslyszalem jego glos: "Oskarze - szepnal szatan - rozejrzyj sie, wszedzie witraze, cale ze szkla, cale ze szkla!" i ponad gimnastykiem na krzyzu, ktory nie drgnal, ktory milczal, zaatakowalem spiewem trzy wysokie witraze apsydy, ktore na niebieskim tle czerwono, zolto i zielono przedstawialy dwunastu apostolow. Nie celowalem jednak ani w Marka, ani w Mateusza. Celowalem w owego golebia ponad nimi, ktory stal na glowie i czcil Zielone Swiatki, w Ducha Swietego, przeszedlem w wibracje, zmagalem sie swoim glosem z ptakiem i: Czy to byla moja wina? Czy wina gimnastyka, ktory choc nie drgnal, uniosl sprzeciw? Czy to byl cud, ktorego nikt nie pojal? Widzieli, jak drzac i bez slowa szturmowalem apsyde, wzieli to, oprocz mamy, za modlitwe, podczas gdy ja pragnalem przeciez stluczonego szkla; ale Oskar zawiodl, jego czas jeszcze nie nadszedl. Padlem na kamienne plyty i plakalem gorzko, bo Jezus zawiodl, bo Oskar zawiodl, bo proboszcz i Rasczeja zle mnie zrozumieli, bajdurzyli nawet o skrusze. Tylko mama nie zawiodla. Zrozumiala moje lzy, choc musiala byc rada, ze obeszlo sie bez tluczenia szkla. Mama wziela mnie na rece, wyprosila u wikarego bebenek i paleczki, przyrzekla proboszczowi, ze naprawi szkode, pozniej, poniewaz przerwalem jej spowiedz, dostala od niego rozgrzeszenie; Oskar tez dostal troche blogoslawienstwa, ale dla mnie nic to nie znaczylo. Podczas gdy mama wynosila mnie z kosciola Serca Jezusowego, ja odliczalem na palcach: dzisiaj jest Poniedzialek, jutro Wielki Wtorek, Sroda, Wielki Czwartek, a w Wielki Piatek bedzie koniec z tym, ktory nawet nie umie bebnic, ktory odmawia mi tluczonego szkla, ktory jest podobny do mnie, a przeciez falszywy, ktory musi spoczac w grobie, a tymczasem ja bede bebnil dalej i dalej, ale nie zapragne juz cudu. Wielkopiatkowa strawa Rozdwojenie - to byloby slowo na okreslenie moich uczuc miedzy Wielkim Poniedzialkiem a Wielkim Piatkiem. Z jednej strony zloscilem sie na gipsowego malego Jezusa, ktory nie chcial bebnic, z drugiej dzieki temu bebenek pozostal zastrzezony wylacznie dla mnie. Jesli z jednej strony moj glos zawiodl na koscielnych witrazach, to z drugiej wobec tych nietknietych i kolorowych szyb Oskar zachowal te resztke katolickiej wiary, ktora miala mu podsunac jeszcze wiele desperackich bluznierstw.Lecz dalej brnac w rozdwojenie: z jednej strony, w drodze do domu, gdy wracalem z kosciola Serca Jezusowego, udalo mi sie na probe rozspiewac mansardowe okno, z drugiej zas sukces mojego glosu w dziedzinie swieckiej zwracal odtad moja uwage na niepowodzenia w dziedzinie sakralnej. Rozdwojenie, powiadam. Owo pekniecie pozostalo, nie dalo sie uleczyc i zieje do dzis, gdy nie jestem zadomowiony ani w sakralnej, ani w swieckiej dziedzinie, lecz zamieszkuje nieco na uboczu w zakladzie dla nerwowo chorych. Mama zaplacila za szkody na bocznym oltarzu w lewej nawie. Handel przedswiateczny szedl dobrze, choc na zyczenie Matzeratha, ktory byl przeciez protestantem, w Wielki Piatek trzeba bylo zamknac sklep. Mama, ktora zazwyczaj stawiala na swoim, w Wielki Piatek zawsze ustepowala, zamykala sklepik i w zamian za to domagala sie, zeby w Boze Cialo nie otwierac ze wzgledu na swieto katolickie, paczki z Persilem i atrapy kawy firmy Hag na wystawie zastapic kolorowym elektrycznie oswietlonym obrazkiem maryjnym i miec prawo pojscia na procesje w Oliwie. Mielismy tekturowa pokrywke, na ktorej z jednej strony mozna bylo przeczytac: "Zamkniete z powodu Wielkiego Piatku". Druga strona tektury glosila: "Zamkniete z powodu Bozego Ciala". W ow Wielki Piatek, ktory nastapil po niefortunnym dla mojego bebenka i glosu Wielkim Poniedzialku, Matzerath wywiesil na wystawie tekture ze slowami: "Zamkniete z powodu Wielkiego Piatku", i zaraz po sniadaniu pojechalismy tramwajem do Brzezna. Azeby pozostac przy tym samym slowie: nasza ulica przezywala rozdwojenie. Protestanci szli do kosciola, katolicy myli okna i trzepali na podworzach wszystko, co chocby z daleka bylo podobne do dywanu, tak mocno i donosnie, iz wydawalo sie, ze to biblijni pacholkowie na wszystkich podworzach kamienic rownoczesnie przybijaja zwielokrotnionego Zbawiciela do zwielokrotnionych krzyzy. My jednak zostawilismy za soba pasyjne trzepanie dywanow, wsiedlismy w dziewiatke w niejednokrotnie wyprobowanym skladzie: mama, Matzerath, Jan Bronski i Oskar, i pojechalismy Brzeznienska, kolo lotniska, kolo starego i nowego placu cwiczen, na mijance przy cmentarzu na Zaspie czekalismy, az nadjedzie tramwaj z Nowego Portu i Brzezna. Postoj stal sie dla mamy okazja do wypowiadanych z usmiechem, lecz znuzonych zyciem obserwacji. Maly, nie uzywany cmentarz, na ktorym pod skarlalymi nadmorskimi sosnami trzymaly sie krzywe i zarosniete nagrobki z ubieglego stulecia, nazwala slicznym, romantycznym i urzekajacym. -Tutaj bym chciala kiedys lezec, gdyby jeszcze byl czynny - rozmarzyla sie mama. Matzerath uznal jednak, ze ziemia zbyt jest piaszczysta, wyrzekal na pieniace sie mikolajki nadmorskie i pusty owies. Jan Bronski zauwazyl, ze halas z lotniska i mijajace sie przy cmentarzu tramwaje moglyby zaklocic spokoj tego skadinad idyllicznego miejsca. Tramwaj nadjezdzajacy z przeciwka wyminal nas, konduktor zadzwonil dwa razy i zostawiajac za soba Zaspe i cmentarz ruszylismy w strone Brzezna, kapieliska, ktore o tej porze, gdzies pod koniec kwietnia, mialo bardzo zaniedbany i ponury wyglad. Kioski zabite gwozdziami, Dom Zdrojowy wymarly, pomost bez flag, w zakladzie kapielowym ciagnelo sie dwiescie piecdziesiat pustych kabin, na tablicy z pogoda jeszcze kredowe slady z zeszlego roku: "Powietrze: dwadziescia; woda: siedemnascie; wiatr: polnocno-wschodni; najblizsza prognoza: pogodnie lub dosc pogodnie". Z poczatku chcielismy wszyscy pojsc pieszo do Jelitkowa, potem jednak nie umawiajac sie ruszylismy w przeciwna strone, do mola. Baltyk leniwie i szeroko oblizywal brzeg. Az po wjazd do portu miedzy biala latarnia morska a molem ze znakiem nawigacyjnym nie spotkalismy zywej duszy. Deszcz z poprzedniego dnia odcisnal na piasku swoj najbardziej harmonijny wzor, ktory zabawnie bylo niszczyc, pozostawiajac slady bosych stop. Matzerath puszczal kaczki na zielonkawej wodzie delikatnie oszlifowanymi kawalkami cegly wielkosci guldena i mial ambicje byc pierwszym w tej konkurencji. Jan Bronski, mniej zreczny, miedzy probami rzutow szukal bursztynow, znalazl tez kilka odpryskow i grudke wielkosci pestki wisni, podarowal ja mamie, ktora tak jak ja szla boso i ogladala sie co chwila, jakby zakochana w swoich sladach. Slonce swiecilo ostroznie. Bylo chlodno, bezwietrznie, jasno; mozna bylo dojrzec pasmo na horyzoncie, ktore oznaczalo polwysep Hel, takze dwie-trzy znikajace smugi dymu i wspinajace sie gwaltownie ponad linie horyzontu nadbudowki jakiegos handlowego statku. Podazajac jedno za drugim i w roznych odstepach dotarlismy do pierwszych granitowych odlamkow szerokiej nasady mola. Mama i ja z powrotem wlozylismy ponczochy i buty. Pomogla mi przy sznurowaniu, a tymczasem Matzerath i Jan juz na wyboistej nawierzchni mola przeskakujac z kamienia na kamien biegli ku pelnemu morzu. Wilgotne wasy wodorostow wystawaly bezladnie ze szczelin fundamentu. Oskar chetnie by je uczesal. Ale mama wziela mnie za reke i podazylismy za mezczyznami, ktorzy przed nami dokazywali jak uczniacy. Przy kazdym kroku bebenek uderzal mnie w kolano; nawet tutaj nie dalem go sobie odebrac. Mama miala na sobie jasnoniebieski plaszcz wiosenny z malinowymi wylogami. Na wysokich obcasach ciezko jej sie szlo po granitowych glazach. Ja, jak w kazda niedziele i swieto, bylem w marynarskim plaszczu zapinanym na zlote guziki z kotwicami. Stara wstazka z kolekcji pamiatek Gretchen Scheffler z napisem "SMS Seydlitz" okalala moja marynarska czapke, trzepotalaby, gdyby zerwal sie wiatr. Matzerath rozpial swoje brazowe palto. Jan, wytworny jak zawsze, w jesionce z blyszczacym aksamitnym kolnierzem. Skakalismy az do znaku nawigacyjnego przy koncu mola. Pod znakiem siedzial jakis starszy czlowiek w sztauerskiej czapce i watowanej kurtce. Obok lezal worek po ziemniakach, w ktorym cos podrygiwalo i ruszalo sie bez przerwy. Czlowiek, ktory mieszkal pewnie w Brzeznie albo w Nowym Porcie, trzymal w reku koniec sznura do bielizny. Opleciony trawa morska sznur znikal w slonawych wodach Motlawy, ktore zmetniale jeszcze u ujscia i bez pomocy pelnego morza chlupotaly o kamienie mola. Bylismy ciekawi, czemu czlowiek w sztauerskiej czapce lowi zwyczajnym sznurem do bielizny i najwidoczniej bez splawika. Mama spytala go z dobroduszna kpina i nazwala wujkiem. Wujek wyszczerzyl zeby w usmiechu, pokazal nam zbrazowiale od tytoniu pienki i strzyknal bez dalszych wyjasnien dluga, zawiesista, wywracajaca koziolka w powietrzu slina w breje miedzy dolnymi, powleczonymi smola i nafta granitowymi wypuklosciami. Tam plwocina kolysala sie tak dlugo, az nadleciala mewa i pochwycila ja w locie, zrecznie wymijajac kamienie, i pociagnela za soba inne, skrzeczace mewy. Mielismy juz isc, bo zimno bylo na molo, nawet slonce nie pomagalo, kiedy czlowiek w sztauerskiej czapce zaczal sprawnie wyciagac line. Mama mimo to chciala isc. Ale Matzeratha nie mozna bylo ruszyc z miejsca. Takze Jan, ktory zazwyczaj niczego mamie nie odmawial, tym razem nie chcial jej poprzec. Oskarowi bylo obojetne, czy zostaniemy, czy pojdziemy. Poniewaz jednak zostalismy, przygladalem sie. Podczas gdy sztauer ciagnac rownomiernie, za kazdym ruchem odgarniajac morska trawe zbieral line miedzy nogami, upewnilem sie, ze parowiec handlowy, ktorego nadbudowki jakies pol godziny temu ledwo ukazaly sie ponad linia horyzontu, teraz, zanurzony gleboko, zmienil kurs i zmierzal do portu. Skoro zanurzyl sie tak gleboko, bedzie to szwed z ruda, ocenil Oskar. Oderwalem oczy od szweda, gdy sztauer podniosl sie powoli. -Ano, troszke sobie teraz popatrzymy, jak to z nim jest. - Powiedzial to do Matzeratha, ktory nic nie zrozumial, ale przytaknal skwapliwie. Powtarzajac w kolko: "ano, troszke sobie..." i "teraz popatrzymy", sztauer nadal wybieral line, ale juz z wiekszym wysilkiem, zsunal sie po kamieniach w dol, naprzeciw linie, i siegnal - mama nie odwrocila sie w pore - siegnal szeroko w bulgoczaca zatoke miedzy granitem, szukal, zlapal cos, chwycil mocno, wyciagnal i domagajac sie glosno, zeby zrobic miejsce, cisnal miedzy nas cos ociekajaco ciezkiego, jakas rozedrgana zyciem bryle: konski leb, swiezy, prawdziwy konski leb, leb czarnego konia, czarnogrzywy leb karego, ktory jeszcze wczoraj, jeszcze przedwczoraj rzal pewnie w najlepsze; bo leb nie byl zepsuty, nie cuchnal, chyba ze woda Motlawy; ale tym cuchnelo wszystko na molo. Ten w sztauerskiej czapce, ktora zsunela mu sie teraz na kark, stal w rozkroku nad kawalkiem konskiego padla, z ktorego miotajac sie jasnozielono wyskakiwaly male wegorze. Z trudem je lapal; bo na gladkich, w dodatku mokrych kamieniach wegorze poruszaly sie szybko i zwinnie. Natychmiast pojawily sie nad nami mewy z mewim wrzaskiem. Rzucily sie w dol, nadlatujac we trzy lub cztery, chwytaly malego badz sredniego wegorza, nie daly sie tez odpedzic, bo molo do nich nalezalo. Mimo to sztauerowi, ktory rzucal sie i lapal miedzy mewami, udalo sie chyba ze dwa tuziny malych wegorzy wpakowac do worka, ktory Matzerath, jak to on, usluznie podsunal. Nie widzial, ze mama zrobila sie blada na twarzy, ze polozyla najpierw dlon, a po chwili glowe na ramieniu i aksamitnym kolnierzu Jana. Ale gdy male i srednie wegorze byly juz w worku i sztauer, ktoremu przy tym zajeciu czapka spadla z glowy, zaczal wyduszac z padliny grubsze, ciemne wegorze, mama musiala usiasc, Jan chcial jej odwrocic glowe, ale nie zgodzila sie, przygladala sie uporczywie wytrzeszczonymi krowimi oczyma, jak sztauer wyciagal jednego wegorza za drugim. -Ano, troszke sobie teraz popatrzymy! - stekal co jakis czas. Pomagajac sobie gumiakiem otworzyl konski pysk, wepchnal kij miedzy szczeki, tak ze powstalo wrazenie, jakby kon smial sie kompletem zoltych zebow. A gdy sztauer - dopiero teraz bylo widac, ze ma lysa i jajowata glowe - obydwiema rekami siegnal w konska paszcze i wyciagnal zaraz jednoczesnie dwie sztuki grubosci i dlugosci ramienia, moja mama tez rozwarla zacisniete zeby, wyrzucila z siebie na kamienie mola cale sniadanie, brylowate bialko i wlokniste zoltko miedzy grudkami bialego chleba w kawie z mlekiem, i dlawila sie nadal, ale nic juz wiecej nie wyszlo; bo nie zjadla tak duzo na sniadanie, miala nadwage i koniecznie chciala schudnac, totez probowala rozmaitych diet, ktorych jednak rzadko przestrzegala - jadla po kryjomu i tylko od wtorkowej gimnastyki we Frauenschafcie nie dala sie odwiesc, choc Jan, a nawet Matzerath wysmiewali ja, gdy z workiem gimnastycznym szla do smiesznych babek, wykonywala cwiczenia w niebieskim blyszczacym stroju i mimo to nie chudla. Takze i wowczas mama wyplula na kamienie najwyzej pol funta i chocby dlawila sie nie wiem jak, wiecej nie udalo sie jej stracic na wadze. Pokazal sie tylko zielonkawy sluz - i pokazaly sie mewy. Nadlecialy juz, gdy zaczela wymiotowac, krazyly coraz nizej, opadly, tluste i gladkie, bily sie o sniadanie mojej mamy, nie obawialy sie, ze utyja, niczym nie dawaly sie odpedzic - zreszta kto mial je odpedzic, skoro Jan Bronski bal sie mew i zakrywal rekami piekne niebieskie oczy? Ale one nie usluchaly rowniez Oskara, ktory uzyl przeciwko mewom swego bebenka i walil paleczkami w bialy lakier przeciwko tamtej bieli. Nic to jednak nie pomoglo, co najwyzej mewy jeszcze bardziej od tego zbielaly. Matzerath natomiast wcale sie o mame nie troszczyl. Smial sie i malpowal sztauera, pokazywal, jakie ma mocne nerwy, a gdy sztauer prawie juz skonczyl swoje i na ostatek wyciagnal chabecie z ucha ogromnego wegorza, a razem z wegorzem wytoczyl cala biala papke z konskiego mozgu, Matzerath co prawda takze pobladl, ale wciaz jeszcze udawal zucha, kupil u sztauera za psi grosz dwa srednie i dwa duze wegorze, a potem chcial jeszcze stargowac cos z ceny. I wtedy spodobal mi sie Jan Bronski. Wydawalo sie, ze zbiera mu sie na placz, mimo to jednak pomogl mamie wstac, jedna reka objal jej plecy, druga podtrzymal z przodu i odprowadzil ja w strone brzegu, co wygladalo smiesznie, bo mama w swoich pantoflach na wysokich obcasach kustykala z kamienia na kamien, potykala sie przy kazdym kroku, a jednak nie skrecila nogi. Oskar zostal z Matzerathem i sztauerem, bo sztauer, ktory znow wlozyl czapke, pokazywal nam i objasnial, dlaczego worek po ziemniakach byl do polowy napelniony gruboziarnista sola. Sol w worku byla po to, zeby wegorze zagonily sie na smierc, zeby sol wyciagnela im ze skory i ze srodka caly sluz. Bo jak wegorze znajda sie w soli, to juz nie przestana sie miotac, rzucaja sie tak dlugo, az padna martwe i zostawia swoj sluz w soli. Tak sie robi, jesli pozniej chce sie wegorze uwedzic. Wprawdzie jest to zakazane przez policje i Towarzystwo Opieki nad Zwierzetami, ale wegorze mimo to musza sie miotac. Jakze inaczej, bez soli, mozna by wyciagnac wegorzom sluz z wierzchu i ze srodka? Pozniej martwe wegorze wyciera sie suchym torfem do czysta i zawiesza do wedzenia w beczce nad buczyna. Matzerath uznal za sluszne, ze wegorzom kaze sie miotac w soli. Przeciez one tez wlaza w konski leb, powiedzial. W ludzkie trupy takze, powiedzial sztauer. Zwlaszcza po bitwie jutlandzkiej wegorze byly podobno nadzwyczaj tluste. A mnie zaledwie pare dni temu lekarz zakladu dla nerwowo chorych opowiadal o jednej zameznej kobiecie, ktora chciala sobie dogodzic zywym wegorzem. Ale wegorz wgryzl sie w cialo i trzeba bylo przewiezc ja do kliniki, a potem z tego powodu nie mogla podobno miec dzieci. Sztauer natomiast zawiazal worek z wegorzami w soli i zarzucil sobie na plecy ruchliwy ladunek. Tasiemcowy sznur do bielizny zawiesil na szyi i akurat gdy statek handlowy podplynal, ruszyl w strone Nowego Portu. Parowiec mial jakies tysiac osiemset ton i nie byl szwedem, tylko finem, wiozl tez nie rude, tylko drzewo. Sztauer z workiem znal chyba paru ludzi na finie, bo pomachal ku pordzewialej lajbie i cos krzyknal. Ci z fina tez mu pomachali i odkrzykneli. Dlaczego jednak Matzerath machal reka i wykrzykiwal takie bzdury jak "statek, ahoj!", to pozostalo dla mnie zagadka. Ba, jako rodowity Nadrenczyk nie mial zielonego pojecia o marynarce, a Fina nie znal zadnego. Ale taki juz mial zwyczaj, ze machal zawsze, gdy inni machali, krzyczal, smial sie i klaskal zawsze, gdy inni krzyczeli, smieli sie albo klaskali. Dlatego tez stosunkowo wczesnie wstapil do partii, kiedy to jeszcze zupelnie nie bylo potrzebne, nic nie dawalo i tylko zajmowalo mu niedzielne przedpoludnia. Oskar szedl pomalu za Matzerathem, czlowiekiem z Nowego Portu i przeladowanym finem. Co jakis czas odwracalem sie, gdyz sztauer zostawil konski leb pod znakiem nawigacyjnym. Lba jednak nie bylo juz wcale widac, bo mewy go przykryly. Biala, bardzo jasna plama na ciemnozielonym morzu. Swiezo wyprany oblok, ktory lada chwila mogl czysciutko uniesc sie w przestworza, pokrzykujac glosno zaslanial konski leb, ktory nie rzal, tylko krzyczal. Gdy mialem dosc, ucieklem mewom i Matzerathowi, skaczac walilem piescia w moja blache, wyprzedzilem sztauera, ktory palil teraz krotka fajeczke, i dogonilem Jana Bronskiego i mame na poczatku mola. Jan podtrzymywal mame jak przedtem, tylko jedna reke zapuscil w wyciecie jej plaszcza. Ani tego jednak, ani tego, ze mama miala reke w kieszeni spodni Jana, Matzerath nie mogl dojrzec; byl jeszcze daleko w tyle i zawijal wlasnie cztery wegorze, ktore sztauer ogluszyl mu kamieniem, w gazete znaleziona miedzy glazami mola. Gdy Matzerath dopedzil nas, machnal zawiniatkiem z wegorzami i pochwalil sie: - Poltora chcial wziac. Ale dalem mu guldena i szlus. Mama wygladala juz lepiej na twarzy, znow miala obie rece przy sobie i powiedziala: - Tylko sobie nie wyobrazaj, ze tkne tego twojego wegorza. W ogole juz ryby do ust nie wezme, a wegorza w zadnym razie. Matzerath zasmial sie: - Po co te ceregiele, dziewczyno. Wiedzialas przeciez, co wegorze wyprawiaja, a mimo to zawsze jadlas, nawet swieze. Zobaczymy, co bedzie, jak moja skromna osoba przyrzadzi go pierwszorzednie ze wszystkimi szykanami i odrobina zieleniny. Jan Bronski, ktory w pore wyciagnal reke z plaszcza mamy, nic nie mowil. Ja bebnilem, zeby, poki bylismy w Brzeznie, znow nie zaczeli o wegorzu. Rowniez na przystanku tramwajowym i w wozie doczepnym nie dopuszczalem trojki doroslych do glosu. Wegorze zachowywaly sie dosc spokojnie. Przy cmentarzu na Zaspie nie bylo postoju, bo tramwaj z przeciwka juz czekal. Zaraz za lotniskiem Matzerath mimo mojego bebnienia zaczal opowiadac, jaki jest strasznie glodny. Mama nie zareagowala i patrzyla gdzies obok nas, az Jan poczestowal ja regata. Podal jej ogien, a ona, wkladajac zloty ustnik miedzy wargi, usmiechnela sie do Matzeratha, bo wiedziala, ze nie lubil, kiedy palila w miejscach publicznych. Wysiedlismy przy placu Maksa Halbego i mama wziela jednak pod reke Matzeratha, nie zas Jana, jak oczekiwalem. Jan szedl obok mnie, trzymal mnie za reke i dopalal papierosa mamy. Na Labesa katolickie panie domu wciaz jeszcze trzepaly swoje dywany. Podczas gdy Matzerath otwieral mieszkanie, zobaczylem na schodach pania Kater, ktora mieszkala na czwartym pietrze obok trebacza Meyna. Sinoczerwonymi grubymi rekami przytrzymywala zwiniety brazowawy dywan zarzucony na prawe ramie. Pod obu pachami sterczaly jej jasne, zlepione od potu i przesycone sola wlosy. Dywan zwisal z przodu i z tylu. Rownie dobrze moglaby niesc na ramieniu pijanego meza; ale jej maz juz nie zyl. Gdy przeniosla kolo nas swoje sadlo w blyszczacej czarnej taftowej spodnicy, zaleciala mnie jej won: amoniak, ogorki, karbid - pewnie miala miesiaczke. Wkrotce potem uslyszalem z podworza owo rownomierne trzepanie dywanu, ktore pedzilo mnie po mieszkaniu, ktore scigalo mnie, ktoremu wymknalem sie w koncu przycupnawszy w szafie naszej sypialni, bo wiszace tam plaszcze zimowe przechwytywaly najgorsza czesc tych przedwielkanocnych halasow. Lecz nie tylko trzepiaca dywan pani Kater zmusila mnie do schronienia sie w szafie. Mama, Jan i Matzerath nie zdjeli jeszcze plaszczy, a juz zaczela sie klotnia o wielkopiatkowy obiad. Nie ograniczyla sie jednak tylko do wegorzy, mowilo sie takze o mnie, o moim slynnym upadku z piwnicznych schodow: "Wszystko przez ciebie, to twoja wina, zrobie teraz zupe z wegorza, nie badz taka przewrazliwiona, rob, co chcesz, byle nie wegorze, dosc jest konserw w piwnicy, przynies kurki, ale zamknij klape, zeby znow co sie nie stalo, przestan z tymi starymi historiami, beda wegorze i koniec, z mlekiem, musztarda, pietruszka i ziemniakami, dodam jeszcze listek bobkowy i gozdziki, nie, daj spokoj, Alfredzie, jesli ona nie chce, nie wtracaj sie, nie kupilem wegorzy na prozno, wypatrosze je czysciutko i wymocze, nie, nie, zobaczymy, jak wjada na stol, wtedy zobaczymy, kto bedzie jadl, a kto nie". Matzerath trzasnal za soba drzwiami bawialni, zniknal w kuchni, slyszelismy, jak ostentacyjnie glosno sobie poczynal. Zabijal wegorze krzyzowym cieciem tuz za lbem, a mama, ktora miala zbyt zywa wyobraznie, musiala usiasc na kozetce, Jan Bronski poszedl zaraz w jej slady, i juz oboje trzymali sie za rece i szeptali po kaszubsku. Gdy trojka doroslych rozdzielila sie w ten sposob w mieszkaniu, nie siedzialem jeszcze w szafie, lecz rowniez w bawialni. Kolo kaflowego pieca stalo dzieciece krzeselko. Tam bujalem sobie nogami, widzialem, ze Jan uporczywie wpatruje sie we mnie, i czulem wyraznie, jak zawadzam tym dwojgu, choc przeciez niewiele mogli zrobic, gdyz za sciana Matzerath co prawda niewidzialnie, lecz jednak wyraznie grozil polzywymi wegorzami, ktorymi wywijal jak batem. Wiec chwycili sie za rece, sciskali sie i przeciagali dwudziestoma palcami, az w stawach trzeszczalo, i tymi szmerami dobili mnie do reszty. Malo bylo trzepania Katerowej? Czyz nie wdzieralo sie przez wszystkie sciany, nie zblizalo sie, choc nie przybieralo na sile? Oskar zsunal sie z krzeselka, przykucnal chwile kolo pieca, zeby odejscie nie rzucilo sie zbytnio w oczy, potem, zajety wylacznie swoim bebenkiem, wsliznal sie przez prog do sypialni. Aby uniknac wszelkich halasow, drzwi sypialni zostawilem polotwarte i stwierdzilem z satysfakcja, ze nikt mnie nie przywolal z powrotem. Zastanawialem sie jeszcze, czy Oskar ma schowac sie pod lozko, czy w szafie. Wolalem szafe, bo pod lozkiem wybrudzilbym swoje delikatne granatowe marynarskie ubranie. Zdolalem dosiegnac klucza od szafy, przekrecilem go raz, otworzylem lustrzane drzwi i paleczkami przesunalem w bok nanizane na precie wieszaki z plaszczami i zimowym ubraniem. Zeby dostac sie do ciezkich materialow i poruszyc je, musialem stanac na bebenku. W koncu luka powstala w srodku szafy byla wprawdzie nieduza, ale wystarczajaco obszerna, zeby pomiescic wchodzacego, kucajacego Oskara. Udalo mi sie nawet z pewnym trudem przyciagnac lustrzane drzwi i szalem, ktory znalazlem na dnie szafy, tak je zaklinowac przy listwie przylgi, ze szpara szeroka na palec umozliwiala w razie potrzeby widok i pewien doplyw powietrza. Bebenek polozylem na kolanach, nie bebnilem jednak, chocby najciszej, lecz bezwolnie pograzylem sie w wyziewach zimowych plaszczy. Jak dobrze, ze byla to szafa i ze ciezkie, prawie nie oddychajace tkaniny pozwalaly mi zebrac niemal wszystkie mysli, zwiazac i ofiarowac pewnemu marzeniu; bylo ono wystarczajaco bogate, by przyjac ow dar z dostojna, ledwie dostrzegalna radoscia. Jak zawsze, gdy udawalo mi sie skupic i zyc wedle swoich mozliwosci, przenosilem sie do gabinetu doktora Hollatza przy Brunshofera i rozkoszowalem sie owa czastka cotygodniowych srodowych wizyt, na ktorej mi zalezalo. Moje mysli krazyly wiec nie tyle wokol lekarza, ktory badal mnie coraz nieporadniej, ile wokol siostry Ingi, jego asystentki. Jej wolno bylo mnie rozbierac i ubierac, tylko jej wolno bylo mnie mierzyc, wazyc, poddawac probom; krotko mowiac eksperymenty, jakie doktor Hollatz przeprowadzal na mnie, wykonywala sumiennie, lecz troche ponuro siostra Inga i za kazdym razem meldowala z ironia o niepowodzeniach, ktore Hollatz nazywal czesciowymi powodzeniami. Rzadko patrzylem na twarz siostry Ingi. Na czysto wykrochmalonej bieli jej pielegniarskiego stroju, na leciutkiej opasce, ktora nosila zamiast czepka, na prostej, ozdobionej czerwonym krzyzem broszce wypoczywal moj wzrok i moje niejednokrotnie wzburzone serce bebnisty. Jak przyjemnie bylo sledzic coraz nowy uklad fald jej sluzbowego ubioru. Czy pod materialem miala jakies cialo? Jej starzejaca sie coraz bardziej twarz i mimo wszelkiej pielegnacji grubokosciste dlonie pozwalaly domyslac sie, ze siostra Inga byla jednak kobieta. Zapachow wprawdzie, ktore mialyby podobnie cielesna wlasciwosc jak u mojej mamy, gdy Jan albo i Matzerath dobierali sie do niej na moich oczach, tego wyziewu u siostry Ingi sie nie czulo. Pachniala mydlem i lekarstwami, od ktorych wialo zmeczeniem. Jakze czesto zdarzalo sie, ze morzyl mnie sen, gdy ona osluchiwala moje male i, jak mowiono, chore cialo: lekki sen zrodzony z ukladu fald bialej materii, sen otulony karbolem, sen bez marzen sennych; chyba to we snie jej broszka ogromniejac w oddali zamieniala sie w... czyja wiem: morze sztandarow, zarzenie Alp, lan polnych makow, gotow do buntu, przeciw komu, czyja wiem: przeciwko Indianom, wisniom, krwotokom z nosa, przeciwko grzebieniom kogutow, masie czerwonych cialek krwi, az czerwien wypelniajaca pole widzenia stawala sie tlem dla namietnosci, ktora wowczas, jak i dzisiaj, jest dla mnie co prawda oczywista, lecz niemozliwa do okreslenia, bo slowko "czerwony" nie mowi nic, krwotok z nosa tak samo, a materia sztandaru plowieje, i jesli mimo to mowie tylko "czerwony", czerwien nie chce mnie, wywraca swoj plaszcz na nice; czarno, przychodzi kucharka, czarna, straszy mnie zolto, mami niebiesko, niebieskosci nie wierze, ona mnie nie oklamie, nie zazieleni mi sie: zielona jest trumna, w ktorej skubie trawe, zielen przykrywa mnie, w zieleni jestem dla siebie bialy: to chrzci mnie czarno, czern straszy mnie zolto, zoltosc mami niebiesko, w niebieskosci nie wierze zieleni, zielen rozkwita we mnie czerwono, czerwona byla broszka siostry Ingi, siostra Inga nosila czerwony krzyz, scisle mowiac, przy kolnierzu swojego pielegniarskiego stroju; rzadko jednak, i tak tez bylo w szafie, to najbardziej jednobarwne z wszystkich wyobrazen utrzymywalo sie dluzej. Wielobarwny halas, wdzierajac sie z bawialni, uderzyl w drzwi szafy, wyrwal mnie z zaczynajacego sie wlasnie, poswieconego siostrze Indze polsnu. Rozbudzony, z obrzmialym jezykiem, trzymajac bebenek na kolanach, siedzialem miedzy zimowymi plaszczami w rozne desenie, czulem zapach partyjnego munduru Matzeratha, mialem kolo siebie skorzany pas, koalicyjke z karabinczykiem, nie znajdowalem juz ani sladu po bialym ukladzie fald pielegniarskiego stroju: welna opadala, kamgarn zwisal, kord gniotl flanele, nade mna modne kapelusze z ostatnich czterech lat, u moich stop buty, pantofelki, wypastowane sztylpy, obcasy, podkute i nie podkute, smuga swiatla z zewnatrz, ktora wszystko wydobywala z mroku; Oskar zalowal, ze zostawil szpare w lustrzanych drzwiach. Coz mogli mi zaofiarowac ci w bawialni? Moze Matzerath zaskoczyl czula pare na kanapie, co bylo malo prawdopodobne, bo Jan zawsze, nie tylko przy skacie, zachowywal resztke ostroznosci. Zapewne, i tak tez bylo, Matzerath wniosl do pokoju zabite, wypatroszone, wymoczone, ugotowane i przyprawione do smaku wegorze w wielkiej wazie pod postacia zupy z ziemniakami i gdy nikt nie chcial siadac do jedzenia, osmielil sie zachwalac swoja potrawe, wyliczajac wszystkie skladniki, recytujac caly przepis. Mama krzyknela. Krzyknela po kaszubska. Tego Matzerath ani nie rozumial, ani nie znosil, musial jednak wysluchac, pojal tez chyba, o co jej szlo; mowa przeciez mogla byc tylko o wegorzach i jak zawsze, ilekroc mama krzyczala, o moim upadku z piwnicznych schodow. Matzerath odpowiedzial. Oboje znali swoje role. Jan robil wyrzuty. Bez niego nie obeszla sie zadna scena. Wreszcie drugi akt: trzasnelo wieko fortepianu, bez nut, z pamieci, nogi na obu pedalach, rozbrzmiewajacy echem, mieszany chor mysliwski z Wolnego strzelca: "Coz rownac sie moze na tej ziemi". I w polowie lowieckiego zawolania trzask fortepianu, nogi z pedalow, taborecik zwalony na podloge, mama w pedzie, juz w sypialni, jeszcze spojrzenie w lustrzane drzwi szafy i rzucila sie, widzialem to przez szpare, w poprzek malzenskiego lozka pod niebieskim baldachimem, plakala i zalamywala rece podobnie wielopalco jak pokutujaca, oprawiona w zlote ramy Magdalena na oleodruku u wezglowia. Przez dluzszy czas slyszalem tylko lkanie mamy, lekkie skrzypienie lozka, przytlumione mamrotanie z bawialni. Jan uspokajal Matzeratha. Matzerath prosil Jana, zeby uspokoil mame. Mamrotanie ucichlo, Jan wszedl do sypialni. Trzeci akt: stanal przy lozku, patrzyl to na mame, to na pokutujaca Magdalene, usiadl ostroznie na brzegu lozka, glaskal lezaca na brzuchu mame po plecach i siedzeniu, przemawial do niej uspokajajaco po kaszubsku, a wreszcie - gdy slowa juz nie pomagaly - wsunal jej reke pod spodnice, az przestala lkac i Jan mogl juz nie patrzec na wielopalca Magdalene. Trzeba bylo widziec, jak po skonczonej pracy Jan wstal, otarl palce chusteczka, potem glosno i juz nie po kaszubsku, zeby Matzerath w bawialni czy w kuchni mogl zrozumiec, powiedzial do mamy akcentujac kazde slowo: - Chodz, Agnieszko, zapomnijmy o tamtym, Alfred juz dawno zabral wegorze i wylal do ubikacji. Zagramy sobie partyjke skata, chocby nawet po cwierc feniga. a jak juz bedziemy to wszystko mieli za soba i odzyskamy humor, Alfred zrobi nam grzyby z jajecznica i smazonymi ziemniakami. Mama nic na to nie powiedziala, podniosla sie z lozka, wygladzila zolta pikowana koldre, poprawila fryzure w lustrzanych drzwiach szafy i wyszla za Janem z sypialni. Cofnalem oko od szpary i uslyszalem niebawem, jak tasowali karty. Krotki, ostrozny smiech, Matzerath przelozyl, Jan rozdal, i juz zaczeli licytowac. Zdaje mi sie, ze Jan licytowal do Matzeratha. Matzerath spasowal juz przy dwudziestu trzech. Po czym mama podciagnela Jana do trzydziestu szesciu, wtedy i on musial spuscic z tonu, a sama zagrala granda i niewiele zabraklo jej do sukcesu. Nastepna partie, zwykle dzwonki, wygral w cuglach Jan, a trzecia, czerwien z reki bez dwoch, mama, choc z trudem, rozstrzygnela na swoja korzysc. Pewien, ze ten rodzinny skat, przerwany na krotko jajecznica, grzybami i smazonymi ziemniakami, przeciagnie sie do nocy, nie przysluchiwalem sie prawie nastepnym rozgrywkom, lecz probowalem ponownie odnalezc siostre Inge i jej bialy, usypiajacy sluzbowy ubior. Jednakze pobyt w gabinecie doktora Hollatza nie udal mi sie. Nie dosc, ze zielen, niebieskosc, zoltosc i czern wplataly sie raz po raz w czerwony tekst broszki z czerwonym krzyzem, to jeszcze wdzieraly sie tam wydarzenia tego przedpoludnia: ilekroc otwieraly sie drzwi do gabinetu lekarskiego i do siostry Ingi, ukazywal mi sie nie czysty i jasny pielegniarski stroj, lecz sztauer, ktory pod znakiem nawigacyjnym na molo w Nowym Porcie wyciagal wegorze z ociekajacego mrowiacego sie konskiego lba, a to, co podawalo sie za biel, co chcialem przypisac siostrze Indze, bylo mewimi skrzydlami, ktore na chwile okrywaly zwodniczo padline i wegorze w padlinie, a znow rana sie otwierala, ale nie krwawila i nie dawala czerwieni, czarny natomiast byl kary, ciemnozielone morze, odrobine rdzy wnosil fin, ktory wiozl drzewo, mewy zas - niech mi nikt wiecej nie mowi o golebiach - ktore otulaly chmura ofiare, zanurzaly konce skrzydel i rzucaly wegorza mojej siostrze Indze, a ta lapala go, oddawala mu czesc i zamieniala sie w mewe, przyjela jej postac, nie golebia, bo jesli juz Duch Swiety, to w owej postaci, ktora tutaj nazywa sie mewa, spada chmura na mieso i swieci Zielone Swiatki. Zrezygnowalem ze swych trudow i z kryjowki, pchnalem gniewnie lustrzane drzwi, wyszedlem z szaty, stwierdzilem w lustrze, ze nic sie nie zmienilem, mimo wszystko bylem jednak rad, ze pani Kater juz nie trzepala dywanu. Wielki Piatek dla Oskara co prawda sie skonczyl, ale okres meki mial sie zaczac dopiero po Wielkanocy. Zwezenie u stop Lecz i dla mamy dopiero po tym Wielkim Piatku z rojacym sie od wegorzy konskim lbem, dopiero po Swietach Wielkanocnych, ktore razem z Bronskimi spedzalismy w chlopskim Bysewie u babki i wuja Wincentego, mial sie zaczac czas meki, ktorej nie zdolala zlagodzic nawet przyjemna majowa pogoda.To nieprawda, ze Matzerath zmuszal mame, aby znow jadla ryby. Z wlasnej woli, opetana jakims tajemniczym pragnieniem, ledwie w dwa tygodnie po Wielkanocy zaczela pochlaniac ryby w takich ilosciach i zupelnie nie dbajac o figure, ze Matzerath mowil: - Sluchaj, nie jedz tyle ryb, jakby cie kto zmuszal. Ale ona zaczynala od sardynek w oliwie na sniadanie, w dwie godziny pozniej, kiedy akurat w sklepie nie bylo klientow, rzucala sie na skrzynke z sobieszewskimi szprotami, na obiad zadala smazonych flader albo dorsza w sosie musztardowym, po poludniu znow brala do reki noz do otwierania konserw: wegorz w galarecie, rolmopsy, sledzie smazone, a gdy Matzerath wzbranial sie przed usmazeniem czy ugotowaniem ryby na kolacje, nie tracila slow, nie wymyslala, wstawala spokojnie od stolu i wracala ze sklepu z kawalkiem wedzonego wegorza, nam zas przechodzil apetyt, bo ona oskrobywala skore wegorza z wierzchu i od srodka z resztek tluszczu i w ogole jadla rybe juz tylko nozem. W ciagu dnia kilka razy zbieralo jej sie na wymioty. Matzerath byl zaniepokojony: -Moze jestes w ciazy albo co? -Nie wygaduj takich rzeczy - mowila wtedy mama, jesli w ogole cos mowila, a gdy ktorejs niedzieli babka Koljaiczkowa, kiedy na stol wjechaly plywajace w majowym masle swieze wegorze z mlodymi ziemniakami, plasnela dlonia miedzy talerze i zawolala: - Gadajze, Agnieszko, co z toba jest? Czemu rybe jesz, jak ci nie sluzy, nie gadasz nic, tylko robisz, jakby w ciebie diabel wstapil! - Mama tylko potrzasnela glowa, odsunela ziemniaki na bok, unurzala wegorza w majowym masle i jadla niewzruszenie, jakby musiala wykonac zadanie na pilnosc. Jan Bronski nie mowil nic. Gdy raz zaskoczylem ich we dwoje na kozetce, trzymali sie wprawdzie za rece, jak zwykle, i mieli ubranie w nieladzie, ale uderzyly mnie zaplakane oczy Jana i apatia mamy, ktora jednak nagle zmienila sie w cos przeciwnego. Zerwala sie, chwycila mnie, podniosla, przytulila, ukazala mi otchlan, ktorej chyba niczym, takze mnostwem smazonych, gotowanych, marynowanych i wedzonych ryb, nie mozna bylo wypelnic. W pare dni pozniej widzialem, jak w kuchni nie tylko rzucila sie na codzienne, przeklete sardynki w oliwie, lecz takze zlala oliwe z kilku starszych puszek, ktore zachowala, na mala patelnie, podgrzala breje na gazie i wypila, podczas gdy mnie, ktory stalem w kuchennych drzwiach, rece opadly z bebenka. Jeszcze tego wieczora trzeba bylo przewiezc mame do szpitala. Matzerath plakal i biadolil, zanim nadjechala sanitarka: - Czemu nie chcesz dziecka? Obojetne, czyje ono jest. A moze to wciaz przez ten konski leb? Bodaj bysmy nigdy tam nie poszli! Zapomnij juz o tym, Agnieszko. Ja przeciez nie chcialem. Przyjechala sanitarka, mame wyniesiono. Dzieci i dorosli zebrali sie na ulicy, karetka ruszyla i pozniej okazalo sie, ze mama nie zapomniala ani mola, ani konskiego lba, ze wspomnienie o karym - czy mial na imie Fritz, czy Hans - zabrala ze soba. Jej organy z bolesnie wyostrzona wyrazistoscia pamietaly o wielkopiatkowym spacerze i ze strachu przed powtorzeniem tego spaceru kazaly umrzec mamie, ktora poddala sie woli swoich organow. Doktor Hollatz mowil o zoltaczce i zatruciu rybami. W szpitalu stwierdzono, ze mama byla w trzecim miesiacu ciazy, dano jej separatke, a ona przez cztery dni ukazywala nam, bo moglismy ja odwiedzac, swoja udreczona w udrece usmiechajaca sie niekiedy do mnie, wyniszczona przez kurcze twarz. Chociaz starala sie sprawic swoim odwiedzajacym troche radosci, jak i ja obecnie staram sie, by moi przyjaciele w dni odwiedzin brali mnie za szczesliwego, nie mogla jednak zapobiec temu, ze co jakis czas mdlosci raz po raz skrecaly jej powoli poddajace sie cialo, aczkolwiek nic juz z niego nie chcialo sie wydobyc, az wreszcie na czwarty dzien tego mozolnego umierania wydobylo sie owo leciutkie tchnienie, ktore w koncu wydac musi kazdy, by dostac swiadectwo zgonu. Odetchnelismy wszyscy, gdy nie bylo juz w mojej mamie zadnej podniety do tych tak szpecacych jej urode mdlosci. Odkad lezala umyta, w smiertelnej koszuli, ukazywala nam znow swoja dobrze znana, okragla, przebiegle naiwna twarz. Siostra oddzialowa zamknela mamie oczy, bo Matzerath i Jan Bronski plakali i nic nie widzieli. Ja nie moglem plakac, poniewaz plakali wszyscy inni, mezczyzni i babka, Jadwiga Bronska i prawie czternastoletni Stefan. Zreszta smierc mamy nie zaskoczyla mnie. Czy Oskarowi, ktory towarzyszyl jej w czwartki na Stare Miasto, a w soboty do kosciola Serca Jezusowego, nie wydawalo sie, jakby juz od lat szukala z wysilkiem mozliwosci takiego rozwiazania trojkata, aby na Matzeratha, ktorego byc moze nienawidzila, spadla wina za jej smierc, aby Jan Bronski, jej Jan, mogl dalej pracowac na Poczcie Polskiej z takimi myslami, jak: "Umarla dla mnie, nie chciala mi zawadzac, poswiecila sie". Mimo calego wyrachowania, do ktorego oboje, mama i Jan, byli zdolni, gdy chodzilo o znalezienie bezpiecznego gniazdka dla ich milosci, wykazywali rownie wielki talent do romantycznych uniesien, mozna, jesli ktos chce, widziec w nich Romea i Julie albo owa pare krolewskich dzieci, ktore rzekomo nie polaczyly sie, bo woda byla za gleboka. Podczas gdy mama, ktora w pore otrzymala ostatnie namaszczenie, lezala zimna i nieporuszona pod modlitwami kaplana, ja znalazlem dosc czasu i spokoju, zeby przyjrzec sie pielegniarkom, ktore przewaznie byly wyznania protestanckiego. Skladaly dlonie inaczej niz katolicy, chcialoby sie rzec: z wieksza pewnoscia siebie, odmawialy "Ojcze nasz" slowami odbiegajacymi od katolickiego oryginalu i zegnaly sie nie tak jak babka Koljaiczkowa, Bronscy czy ja. Moj ojciec Matzerath - czasem tak go nazywam, choc to, ze mnie splodzil, jest tylko domniemaniem - on, protestant, roznil sie przy modlitwie od innych protestantow, bo nie trzymal rak przy piersi, lecz kurczowo splatajac palce w dole, mniej wiecej na wysokosci genitaliow, balansowal miedzy dwiema religiami i najwidoczniej wstydzil sie swojego modlenia. Babka kleczala obok swojego brata Wincentego przy lozu smierci, modlila sie glosno i niepowstrzymanie po kaszubsku, a tymczasem Wincenty, prawdopodobnie po polsku, poruszal tylko wargami, ale jego szeroko rozwarte oczy jak gdyby wchlanialy jakies niewidzialne dla innych zjawiska. Ja chetnie bym zabebnil. Ostatecznie mojej mamie zawdzieczalem wiele bialo-czerwonych blach. Ona wlozyla mi w kolyske, jako przeciwwage do zyczen Matzeratha, matczyna obietnice blaszanego bebenka, poza tym pieknosc mamy, zwlaszcza gdy jeszcze byla szczuplejsza i nie musiala sie gimnastykowac, sluzyla mi niekiedy za partyture. W koncu nie moglem juz sie opanowac, w pokoju, gdzie umarla mama, jeszcze raz odtworzylem na blasze idealny obraz jej szarookiej pieknosci i zdziwilem sie, ze to Matzerath stlumil natychmiastowy protest siostry oddzialowej i szepczac: - Prosze go zostawic, siostro, oni byli tacy do siebie przywiazani - stanal po mojej stronie. Mama umiala byc bardzo wesola. Mama umiala byc bardzo lekliwa. Mama umiala szybko zapominac. Mama miala jednak dobra pamiec. Mama wylala mnie z kapiela, a mimo to siedziala ze mna w jednej wannie. Mama niekiedy mi ginela, ale szedl z nia jej znalazca. Kiedy ja rozspiewywalem szyby, mama spieszyla z kitem. Mama czasami bladzila, choc dokola nie brakowalo prostych drog. Nawet gdy mama zapinala sie pod szyje, moglem ja przejrzec na wylot. Mama bala sie przeciagow, a mimo to robila ciagle duzo zamieszania. Lubila duzo wydawac i niechetnie placila podatki. Bylem grzbietem jej zakrytej karty. Kiedy mama zalicytowala czerwien z reki, zawsze wygrywala. Gdy mama umarla, zblakly troche czerwone plomyki na oprawie mojego bebenka; natomiast bialy lakier zbielal i stal sie tak jaskrawy, ze nawet Oskar musial oslepiony zamykac czasem oczy. Nie na Zaspie, jak sobie nieraz zyczyla, lecz na malym, cichym cmentarzu w Bretowie pochowano moja biedna mame. Lezal tam rowniez zmarly w dziewiecset siedemnastym na grype jej ojczym, prochownik Grzegorz Koljaiczek. Orszak zalobny, jak przystalo na popularna sklepikarke, byl duzy, widzialo sie twarze nie tylko stalej klienteli, ale i przedstawicieli handlowych roznych firm, a nawet konkurentow, jak kupiec kolonialny Weinreich i pani Probst ze sklepu spozywczego przy ulicy Herty. Kaplica cmentarza w Bretowie nie mogla pomiescic calego tlumu. Pachnialo kwiatami i czarnymi, przesypanymi naftalina ubraniami. W otwartej trumnie moja biedna mama ukazywala zolta, wymeczona twarz. Podczas rozwleklej ceremonii nie moglem pozbyc sie uczucia, ze jej glowa zaraz sie uniesie, ze bedzie musiala jeszcze raz zwymiotowac, ma jeszcze cos w brzuchu, co chce sie wydostac; nie tylko trzymiesieczny embrion, ktory podobnie jak ja nie wie, ktoremu ojcu zawdziecza zycie, nie tylko on chce sie wydostac i jak Oskar zazadac bebenka, jest tam jeszcze ryba, na pewno nie jakies sardynki w oliwie, nie mowiac juz o fladrach, mam na mysli kawaleczek wegorza, kilka bialozielonkawych wlokien wegorza z bitwy jutlandzkiej. Wegorza z mola pod Nowym Portem, wielkopiatkowego wegorza, wegorza, ktory wyskoczyl z konskiego lba, byc moze wegorza z jej ojca Jozefa Koljaiczka, ktory znalazl sie pod tratwa i padl ofiara wegorzy, wegorz z wegorza twojego, bo wegorz wegorzem sie stanie... Ale mdlosci nie wystapily. Zachowala przy sobie, wziela ze soba, zamierzala sprowadzic wegorza pod ziemie, zeby wreszcie byl spokoj. Gdy karawaniarze uniesli wieko trumny i chcieli przykryc rownie zdecydowana co udreczona twarz mojej biednej mamy, Anna Koljaiczkowa powstrzymala ich, rzucila sie potem na corke, depczac kwiaty przed trumna, i plakala, szarpala bialy, kosztowny ekwipunek pogrzebowy i krzyczala glosno po kaszubsku. Wielu mowilo pozniej, ze przeklela mojego domniemanego ojca Matzeratha i nazwala morderca corki. Podobno byla tez mowa o moim upadku z piwnicznych schodow. Przejela bajeczke po mamie i nie pozwolila Matzerathowi zapomniec o jego rzekomej winie za moje rzekome nieszczescie. Ciagle go oskarzala, chociaz Matzerath, wbrew wszelkiej polityce, niemal wbrew swojej woli, bardzo ja szanowal i podczas wojny zaopatrywal w cukier i miod sztuczny, kawe i nafte. Handlarz warzyw Greff i Jan Bronski, ktory plakal glosno i po kobiecemu, odciagneli babke od trumny. Karawaniarze mogli zamknac wieko i zrobic wreszcie owe miny, jakie robia zawsze, gdy biora trumne na swoje barki. Na polwiejskim cmentarzu w Bretowie z dwiema kwaterami po obu stronach wiazowej alei, z kapliczka, ktora wygladala jak sklejona wycinanka z szopki, ze studnia na kolowrot, z rozcwierkanym ptactwem, na czysto wygrabionej alei cmentarnej, gdy szedlem zaraz za Matzerathem na czele procesji, po raz pierwszy spodobala mi sie forma trumny. Pozniej nieraz jeszcze mialem sposobnosc przesuwac wzrokiem po czarnym, brazowym, przeznaczonym na ostateczne cele drzewie. Trumna mojej biednej mamy byla czarna. Zwezala sie w cudownie harmonijny sposob u stop. Czy jest na tym swiecie forma, ktora odpowiada proporcjom czlowieka w ksztalcie podobnie doskonalym? Gdybyz lozka mialy owo sciesnienie ku stopom! Gdyby wszystkie nasze stale i przygodne poslania tak jednoznacznie zwezaly sie u stop! Bo w koncu, zebysmy nie wiem jak bunczucznie stawali w rozkroku, naszym stopom przypada przeciez tylko ta waska podstawa, ktora z szerokiego oparcia, jakiego domagaja sie glowa, ramiona i tulow, zweza sie u podnoza. Matzerath szedl tuz za trumna. Mial w reku cylinder i stapajac powolnymi krokami staral sie mimo wielkiego bolu wyprostowywac kolana. Ilekroc patrzylem na jego kark, bylo mi go zal: wystajacy tyl glowy i dwa walki miedzy kolnierzem a nasada wlosow. Czemu wziela mnie za reke matka Truczinska, nie zas Gretchen Scheffler albo Jadwiga Bronska? Mieszkala na drugim pietrze naszej kamienicy, nie miala chyba imienia, wszyscy mowili na nia: matka Truczinska. Przed trumna proboszcz Wiehnke z ministrantem i kadzidlem, loj wzrok zesliznal sie z karku Matzeratha na pomarszczone wzdluz I wszerz karki karawaniarzy. Trzeba bylo zwalczyc niepohamowane pragnienie: Oskar chcial dostac sie na trumne. Chcial siedziec na gorze i bebnic. Chcial dobrac sie paleczkami nie do blachy, lecz do wieka trumny. Podczas gdy oni niesli ja kolyszac, on chcial jechac na niej na koniu. Podczas gdy ci z tylu powtarzali za proboszczem modlitwy, Oskar chcial wybijac im takt bebnieniem. Podczas gdy oni na deskach i linach skladali ja do dolu, Oskar chcial utrzymac rownowage na drewnie. Podczas mowy pogrzebowej, dzwonienia, kadzenia i pokropienia swiecona woda chcial wystukac swoja wiedze na drewnie i wytrwac, gdy oni spuszcza go ze skrzynia do grobu. Chcial isc do grobu razem z mama i embrionem. Chcial zostac na dole, gdy rodzina zmarlej rzuci garsc ziemi, nie wychodzic na powierzchnie, chcial siedziec na zwezonym podnozu, bebnic, o ile to mozliwe, bebnic pod ziemia, az sprochnieja mu paleczki w dloniach i drewno pod paleczkami, az mama jemu, on mamie, az jedno sprochnieje drugiemu, odda cialo ziemi i jej mieszkancom; nawet bebniac lokciami Oskar chetnie udzielilby wskazowek delikatnym chrzastkom embriona, gdyby tylko bylo to mozliwe i dozwolone. Nikt nie siedzial na trumnie. Samotnie kolysala sie wsrod wiazow i placzacych wierzb bretowskiego cmentarza. Pstrokate kury zakrystiana miedzy grobami dziobaly w poszukiwaniu robakow, nie siejac, a jednak zbierajac. Potem miedzy brzozy. Ja za Matzerathem trzymajac za reke matke Truczinska, zaraz za mna babka - prowadzili ja Greff i Jan - Wincenty Bronski pod reke z Jadwiga, mala Marga i Stefan z dlonia w dloni przed Schefflerami. Zegarmistrz Laubschad, stary pan Weilandt, trebacz Meyn, ale bez swojej blachy i dosc trzezwy. Dopiero gdy bylo juz po wszystkim i ludzie zaczeli skladac kondolencje, spostrzeglem Sigismunda Markusa. Na czarno, zaklopotany, przylaczyl sie do tych wszystkich, ktorzy Matzerathowi, mnie, mojej babce i Bronskim chcieli uscisnac reke, cos wymamrotac. Z poczatku nie rozumialem, czego Aleksander Scheffler zada od Markusa. Malo sie znali, jesli w ogole sie znali. Wreszcie i muzyk Meyn podszedl do handlarza zabawek i cos mu tlumaczyl. Stali za niewysokim zywoplotem z owej zielonej rosliny, ktora farbuje i ma gorzki smak, jesli rozetrzec ja w palcach. Pani Kater ze swoja szczerzaca zeby zza chusteczki, troche za szybko wyrosnieta corka Susi skladaly wlasnie kondolencje Matzerathowi, nie omieszkaly tez poglaskac mnie po glowie. Za zywoplotem zrobilo sie glosno, nadal jednak bylo niezrozumiale. Trebacz Meyn palcem wskazujacym postukiwal Markusa w czarne ubranie, popychal go w ten sposob przed soba, wzial Sigismunda z lewej pod reke, a Scheffler z prawej. I obaj uwazali, zeby Markus, ktory szedl tylem, nie potknal sie o obmurowanie grobow, wypchneli go na glowna aleje i pokazali Sigismundowi, gdzie jest cmentarna brama. On jakby podziekowal za informacje i ruszyl w strone wyjscia, wlozyl tez cylinder i nie obejrzal sie wiecej, chociaz Meyn i piekarz patrzyli za nim. Ani Matzerath, ani matka Truczinska nie zauwazyli, ze wymknalem sie im i kondolencjom. Zachowujac sie tak, jakby musial poszukac ustronnego miejsca, Oskar ruszyl w tyl, minal grabarza i jego pomocnika, potem puscil sie biegiem, nie zwazajac na bluszcz, i dopadl do wiazow jak i do Sigismunda Markusa jeszcze przed wyjsciem. -Oskarek! - zdziwil sie Markus. - Ty mi powiedz, co oni z Markusem robia? Co on im zawinil, ze tak z nim robia? Nie wiedzialem, co Markus zawinil, wzialem go za spocona reke, wyprowadzilem go przed otwarta kuta brame cmentarza i obaj, stroz moich bebenkow i ja, bebniarz, byc moze jego bebniarz, natknelismy sie na Leo Hysia, ktory jak my wierzyl w raj. Markus znal Hysia, bo Leo byl postacia ogolnie w miescie znana. Ja slyszalem o Hysiu, wiedzialem, ze kiedy byl jeszcze w seminarium duchownym, ktoregos pieknego dnia swiat, sakramenty, wyznania, niebo i pieklo, zycie i smierc pomieszaly mu sie tak kompletnie, iz od tej pory jego obraz swiata blyszczal pomylonym wprawdzie, ale mimo to pelnym blaskiem. Profesja Hysia polegala na tym, ze po wszystkich pogrzebach - a wiedzial o kazdym pochowku - w blyszczaco czarnym, wiszacym jak worek garniturze i bialych rekawiczkach oczekiwal zalobnikow. Obaj z Markusem zrozumielismy, ze stal tutaj, przed kuta brama bretowskiego cmentarza, niejako sluzbowo i z gorliwa w kondolencjach rekawiczka, wywroconymi wodnistymi oczyma i wiecznie zaslinionymi ustami czyhal na orszak pogrzebny. Polowa maja: pogodny, sloneczny dzien. Zarosla i drzewa obsadzone przez ptaki. Gdaczace kury, ktore znoszac jajka symbolizowaly niesmiertelnosc. Brzeczenie w powietrzu. Swiezo nalozona zielen bez pylu. Leo Hys w lewej rece obciagnietej rekawiczka trzymal cylinder, ruszyl lekko, tanecznie, bo naprawde nawiedzony, z pieciu wyciagnietymi, plesniejacymi palcami rekawiczki ku Markusowi i mnie, pochylil sie potem przed nami jak na wietrze, choc nie bylo najlzejszego powiewu, przekrzywil glowe i zabelkotal, opluwajac sie slina, gdy Markus, najpierw z ociaganiem, pozniej zdecydowanie, wsunal swoja gola dlon w skierowana ku sobie materie. -Jaki piekny dzien. Ona jest juz tam, gdzie wszystko jest takie sprawiedliwe. Widzieliscie Pana? Habemus ad Dominum. Przeszedl i spieszyl sie bardzo. Amen. Powiedzielismy "amen" i Markus przyznal, ze dzien jest rzeczywiscie piekny, stwierdzil tez, ze widzial Pana. Za nami uslyszelismy z cmentarza zblizajace sie odglosy orszaku zalobnego. Markus wypuscil rekawiczke Hysia z dloni, znalazl jeszcze czas na napiwek, rzucil mi Markusowe spojrzenie i podszedl spiesznie, jak zaszczuty, do taksowki, ktora czekala na niego przed bretowska poczta. Patrzylem jeszcze za chmura kurzu, ktora okryla znikajacego Markusa, a juz matka Truczinska znowu trzymala mnie za reke. Szli grupami i grupkami. Leo wszystkim skladal kondolencje, zwracal zalobnikom uwage na piekny dzien, pytal kazdego, czy widzieli Pana i dostawal, jak zwykle, mniejsze i wieksze napiwki albo nie dostawal ich wcale. Matzerath i Jan Bronski oplacili karawaniarzy, grabarza, zakrystiana i proboszcza Wiehnke, ktory wzdychajac z zaklopotaniem pozwolil Hysiowi pocalowac sie w reke i posylal blogoslawiace gesty za rozpraszajacym sie powoli orszakiem pogrzebnym. My natomiast, moja babka, jej brat Wincenty, Bronscy z dziecmi, Greff bez zony i Gretchen Scheffler, wsiedlismy w dwie jednokonne furmanki. Zawieziono nas kolo Zlotej Karczmy przez las, przez bliska polska granice do Bysewa-Wybudowania na stype. W malej kotlince lezala zagroda Bronskiego. Staly przed nia topole i mialy chronic od piorunow. Zdjeto z zawiasow wrota stodoly, polozono na kozlach, nakryto obrusami. Przyszli jeszcze ludzie z sasiedztwa. Stypa musiala trwac odpowiednio dlugo. Biesiadowalismy na klepisku stodoly. Gretchen Scheffler trzymala mnie na kolanach. Jedzenie bylo tluste, potem slodkie, znow tluste, wodka z ziemniakow, piwo, ges i prosie, ciasto z kielbasa, dynia w occie i cukrze, kasza gryczana ze smietana, pod wieczor troche wiatru przez otwarta stodole, myszy przemykaly z szelestem, tak samo dzieci Bronskich, ktore z bachorami sasiadow zawojowaly podworze. Z lampami naftowymi pojawily sie na stole karty do skata. Wodka z ziemniakow pozostala. Byl jeszcze ajerkoniak wlasnej roboty, co rozweselal. A Greff, ktory nie pil, spiewal piosenki. Spiewali takze Kaszubi, a Matzerath jako pierwszy rozdal karty. Jan byl drugim, majster z cegielni trzecim graczem. Dopiero teraz rzucilo mi sie w oczy, ze brakowalo mojej biednej mamy. Grano do poznej nocy, lecz zadnemu z mezczyzn nie udalo sie zrobic czerwieni z reki. Gdy Jan Bronski w sposob zupelnie niepojety przegral czerwien z reki bez czterech, uslyszalem, jak polglosem powiedzial do Matzeratha: - Agnieszka na pewno wygralaby te partie. Wtedy zsunalem sie z kolan Gretchen Scheffler, znalazlem na dworze babke i jej brata Wincentego. Siedzieli na dyszlu furmanki. Wincenty polglosem przemawial po polsku do gwiazd. Babka nie mogla juz plakac, ale wpuscila mnie pod swoje spodnice. Ktoz dzisiaj wezmie mnie pod spodnice? Ktoz mi przyciemni swiatlo dnia i swiatlo lampy? Ktoz mi da zapach owego rozplywajacego sie zoltawo, lekko zjelczalego masla, ktory moja babka skladala, gromadzila i przechowywala dla mnie pod spodnicami, ktorym kiedys mnie obdzielala, aby mi sluzylo, abym sie w nim rozsmakowal. Zasnalem pod czterema spodnicami, bylem bardzo blisko poczatkow mojej biednej mamy i mialem podobny spokoj, choc nie tak pozbawiony tchu, jak ona w swojej skrzyni zwezajacej sie u stop. Plecy Herberta Truczinskiego Mowia, ze nic nie zdola zastapic matki. Juz wkrotce po pogrzebie mojej biednej mamy mialem odczuc jej brak. Odpadly czwartkowe odwiedziny u Sigismunda Markusa, nikt wiecej nie prowadzil mnie do bialego sluzbowego stroju siostry Ingi, szczegolnie soboty uswiadamialy mi smierc mamy z bolesna wyrazistoscia: mama nie chodzila juz do spowiedzi.Oddalilo sie wiec ode mnie Stare Miasto, gabinet doktora Hollatza, kosciol Serca Jezusowego. Stracilem zamilowanie do wiecow. Jakze mialem kusic przechodniow przed wystawami, jesli nawet zajecie kusiciela stalo sie dla Oskara jalowe i nudne? Nie bylo juz mamy, ktora wzielaby mnie do Teatru Miejskiego na basn bozonarodzeniowa, do cyrku Kronego czy Buscha. Samotny jak palec, a jednoczesnie ponury, oddawalem sie swoim studiom, wloklem sie prostymi ulicami przedmiescia na Kuzniczki, odwiedzalem Gretchen Scheffler, ktora opowiadala mi o wycieczkach KdF do kraju polarnego slonca, gdy ja tymczasem wytrwale porownywalem Goethego z Rasputinem, nigdy tych porownan nie moglem doprowadzic do konca i umykalem przed lsniaco mroczna cyrkulacja najczesciej w studia historyczne. Walka o Rzym, Dzieje Gdanska piora Keysera i kalendarze morskie Kohlera, moje stare podstawowe dziela daly mi dyletancka wiedze o swiecie. Dzieki nim dzis jeszcze potrafie panstwu podac dokladne dane o grubosci pancerza, uzbrojeniu, wodowaniu, wykonczeniu, liczebnosci zalogi wszystkich okretow, ktore braly udzial w bitwie jutlandzkiej, zostaly tam zatopione albo uszkodzone. Mialem prawie czternascie lat, lubilem samotnosc i duzo spacerowalem. Towarzyszyl mi moj bebenek, lecz ja oszczednie obchodzilem sie z blacha, bo smierc mamy postawila pod znakiem zapytania terminowe dostawy blaszanych bebenkow. Czy bylo to jesienia dziewiecset trzydziestego siodmego czy wiosna trzydziestego osmego? W kazdym razie dreptalem Aleja Hindenburga w gore, w strone miasta, znajdowalem sie mniej wiecej na wysokosci kawiarni "Cztery Pory Roku", opadaly liscie albo rozwijaly sie paki, dosc ze w przyrodzie cos sie dzialo; i wtedy spotkalem mojego przyjaciela i mistrza Bebre, ktory pochodzil w prostej linii od ksiecia Eugeniusza, a wiec od Ludwika XIV. Nie widzielismy sie trzy lata, a jednak poznalismy sie z dwudziestu krokow. Nie byl sam, trzymala go pod reke delikatna, moze o dwa centymetry nizsza od Bebry, o trzy palce wyzsza ode mnie poludniowa pieknosc, ktora przedstawil jako Roswite Ragune, slawna somnambuliczke z Wloch. Bebra zaprosil mnie na filizanka kawy do "Czterech Por Roku". Usiedlismy w akwarium i kumoszki przy kawie zaszeptaly: - Spojrz na tych liliputow, Lisbeth, widzialas ich? Wystepuja u Kronego? Koniecznie musimy sie wybrac. Bebra usmiechnal sie do mnie i ukazal tysiac drobnych, ledwie widocznych zmarszczek. Kelner, ktory przyniosl nam kawe, byl bardzo wysoki. Gdy pani Roswita zamawiala u niego torcik, spogladala na wyfrakowanego w gore jak na wieze. Bebra obserwowal mnie. - Zdaje sie, ze naszemu pogromcy szkla nie wiedzie sie najlepiej. W czym rzecz, przyjacielu? Szklo nie chce juz ulegac czy glosu nie staje? Bylem mlody i porywczy, totez Oskar chcial z miejsca dac probke swojej wciaz jeszcze zywotnej sztuki. Rozejrzalem sie szukajac, wybralem juz wielka szklana tafle akwarium z ozdobnymi rybkami i podwodnymi roslinami, ale nim zaspiewalem, odezwal sie Bebra: -Nie teraz, przyjacielu! I tak panu wierzymy. Bardzo prosze zadnych zniszczen, powodzi, zabitych ryb! Zawstydzony przeprosilem przede wszystkim signore Roswite, ktora wyciagnela miniaturowy wachlarz i wymachiwala nim goraczkowo. -Moja mama umarla - staralem sie wytlumaczyc. - Nie powinna byla tego robic. Mam to jej za zle. Ludzie mowia zawsze: Matka wszystko zrozumie, wszystko wyczuje, matka wszystko wybaczy. Ale to sentencje na Dzien Matki! Ona widziala we mnie karla. Pozbylaby sie karla, gdyby tylko mogla. Nie mogla jednak pozbyc sie mnie, bo dzieci, nawet karly, zapisane sa w papierach i nie tak latwo sie ich pozbyc. Takze dlatego, ze bylem jej karlem, ze gdyby pozbyla sie mnie, sobie samej napytalaby biedy. Albo ja, albo karzel, takie zadawala sobie pytania, a potem skonczyla ze soba, jadla juz tylko rybe, i to wcale nie swieza, odprawila swoich amantow i teraz, kiedy lezy w Bretowie, mowia wszyscy, amanci i klienci w sklepie: "Karzel wpedzil ja do grobu. To przez Oskarka nie chciala juz dluzej zyc, on ja zabil!" Przesadzilem poteznie, chcialem byc moze zrobic wrazenie na signorze Roswicie. Ostatecznie wiekszosc ludzi wina za smierc mamy obarczala Matzeratha, a zwlaszcza Jana Bronskiego. Bebra przejrzal mnie. -Przesadza pan, moj drogi. Z czystej zazdrosci zlorzeczy pan swojej zmarlej matce. Poniewaz przeniosla sie na tamten swiat nie z powodu pana, lecz z powodu uciazliwych amantow, czuje sie pan skrzywdzony. Jest pan zly i prozny, jak prawdziwy geniusz! - Potem, westchnawszy i popatrzywszy z boku na signore Roswite: - Nielatwo wytrwac w naszym wzroscie. Pozostac czlowiekiem nie rosnac fizycznie, jakiez to zadanie, jakiez powolanie! Roswita Raguna, neapolitanska somnambuliczka o rownie gladkiej, co pomarszczonej skorze, ta kobieta, ktorej dawalem osiemnascie wiosen, ktora za moment podziwialem jako osiemdziesiecio-moze dziewiecdziesiecioletnia staruszke, signora Raguna poglaskala eleganckie, skrojone z angielska, szyte na miare ubranie pana Bebry, potem zwrocila na mnie swoje czarne srodziemnomorskie oczy, miala ciemny, obiecujacy owoce glos, ktory poruszyl mnie do glebi. -Carissimo, Oskarnello! Jakze rozumiem ten bol! Andiamo, niech pan jedzie z nami: Milano, Parigi, Oledo, Guatemala! Omal mi sie w glowie nie zakrecilo. Chwycilem mlodziutka wiekowa dlon Raguny. Morze Srodziemne uderzylo o moj brzeg, drzewa oliwne szeptaly mi do ucha: "Roswita bedzie panska mama. Roswita wszystko zrozumie. Ona, wielka somnambuliczka, ktora wszystkich na wylot przejrzy, wszystkich przeniknie, procz samej siebie, mamma mia, procz siebie samej, Dio!" Dziwnym trafem Raguna nagle i lekliwie wyrwala mi reke, zanim jeszcze zaczela na dobre przenikac mnie na wylot i przeswietlac somnambulicznym spojrzeniem. Czy przerazilo ja moje czternastoletnie wyglodniale serce? Czy zaswitalo jej, ze Roswita, obojetne: dziewczyna czy staruszka, zwiastowala mi Roswite? Szeptala po neapolitansku, drzala, zegnala sie tak czesto, jak gdyby strachy, ktore wyczytala we mnie, nie ustepowaly, potem skryla sie bez slowa za swoim wachlarzem. Zmieszany domagalem sie wytlumaczenia, prosilem pana Bebre, zeby cos powiedzial. Lecz nawet Bebra, choc pochodzil w prostej linii od ksiecia Eugeniusza, stracil panowanie nad soba, belkotal, az wreszcie zrozumialem: -Panski geniusz, mlody przyjacielu, boskosc, ale i z cala pewnoscia diabelskosc panskiego geniuszu speszyly troche moja droga Roswite, i sam musze przyznac, ze panska wybuchajaca nagle gwaltownosc jest mi obca, jesli nie zgola niezrozumiala. Jednakze - Bebra przemogl sie - niezaleznie od wlasciwosci swojego charakteru niech pan jedzie z nami, niech pan wstapi do teatrzyku cudow Bebry. Przy pewnej dyscyplinie wewnetrznej i ograniczeniu powinien pan, nawet przy panujacych obecnie stosunkach politycznych, znalezc publicznosc. Pojalem natychmiast. Bebra, ktory radzil mi stac zawsze na trybunach, nigdy przed trybunami, sam dostal sie miedzy piechurow, nawet jesli nadal wystepowal w cyrku. Totez wcale nie byl rozczarowany, gdy z uprzejmym ubolewaniem odrzucilem jego propozycje. A signora Roswita odetchnela glosno za wachlarzem i znow ukazala mi swoje srodziemnomorskie oczy. Rozmawialismy jeszcze godzinke, ja kazalem kelnerowi przyniesc pusta szklanke, wykroilem spiewem serce w szkle, pod spodem grawerujac glosem wyspiewalem biegnacy naokolo napis w esy-floresy: "Oskar Roswicie", ofiarowalem jej szklanke, sprawilem jej przyjemnosc, a zanim wyszlismy, Bebra zaplacil dajac suty napiwek. Odprowadzili mnie oboje az do hali sportowej. Wskazalem paleczka na gola trybune po przeciwnej stronie Lak i - teraz sobie przypominam, bylo to wiosna dziewiecset trzydziestego osmego - opowiedzialem mistrzowi Bebrze o swojej karierze bebnisty pod trybunami. Bebra usmiechnal sie zaklopotany, Raguna zrobila surowa mine. A gdy signora zatrzymala sie o pare krokow dalej, Bebra zegnajac sie szepnal mi na ucho: - Zawiodlem, drogi przyjacielu, jakze bym mogl nadal byc panskim nauczycielem. Och, ta brudna polityka! Potem jak przed laty, gdy spotkalem go miedzy wozami mieszkalnymi cyrku, pocalowal mnie w czolo, pani Roswita podala mi dlon jak z porcelany, a ja pochylilem sie szarmancko, jak na czternastolatka niemal zbyt wprawnie, nad palcami somnambuliczki. -Zobaczymy sie jeszcze, moj synu! - pomachal mi pan Bebra. - Nawet w najgorszych czasach tacy ludzie jak my nie moga sie zgubic. -Niech pan wybaczy swoim ojcom! - upomniala mnie signora. - Niech pan przyzwyczaja sie do wlasnego istnienia, zeby serce zaznalo spokoju, a szatan przykrosci! Poczulem sie, jak gdyby signora raz jeszcze, lecz znow daremnie, ochrzcila mnie. Odejdz, szatanie - ale szatan nie odchodzil. Patrzylem za obydwojgiem smutno i z pustka w sercu, pomachalem, gdy wsiedli do taksowki, znikneli tam zupelnie; bo ford byl zbudowany dla doroslych, wygladal jak pusty, jakby szukal pasazerow, kiedy popedzil z moimi przyjaciolmi. Probowalem co prawda namowic Matzeratha, zebysmy wybrali sie do cyrku Kronego, ale Matzerath nie dal sie namowic, pograzyl sie caly w zalobie po mojej biednej mamie, ktorej wlasciwie nigdy w pelni nie posiadal. Ale kto posiadal mame w pelni? Nawet o Janie Bronskim nie mozna tego powiedziec, predzej juz o mnie, bo Oskar najbardziej ucierpial na jej nieobecnosci, ktora zaklocala mu dzien powszedni, a nawet stawiala pod znakiem zapytania. Mama fatalnie mnie urzadzila. Po moich ojcach niczego nie moglem sie spodziewac. Mistrz Bebra znalazl sobie mistrza w osobie ministra propagandy Goebbelsa. Gretchen Scheffler poswiecila sie bez reszty akcji Pomocy Zimowej. Nikt nie powinien glodowac, nikt nie powinien marznac, gloszono. Trzymalem sie swojego bebenka i coraz bardziej brnalem w samotnosc na zbebnionej do cienka, kiedys bialej blasze. Wieczorem siadywalismy z Matzerathem naprzeciwko siebie. On wertowal ksiazki kucharskie, ja skarzylem sie na swoim instrumencie. Niekiedy Matzerath plakal i kryl glowe w kucharskich ksiazkach. Jan Bronski przychodzil coraz rzadziej. Majac na uwadze polityke, obaj mezczyzni byli zdania, ze trzeba byc ostroznym, ze nie wiadomo jak sie sprawy potocza. Totez partyjki skata ze zmieniajacym sie stale trzecim partnerem stawaly sie coraz rzadsze, a jesli juz, to urzadzano je w naszej bawialni pod wiszaca lampa o poznej porze, unikajac wszelkich politycznych rozmow. Wydawalo sie, jakby moja babka Anna nie mogla juz odnalezc drogi z Bysewa na nasza ulice. Nie mogla wybaczyc Matzerathowi, moze i mnie, slyszalem przeciez, jak mowila: - Moja Agnieszka umarla, bo zniesc dluzej nie mogla tego bebnienia. Uznany za winnego smierci mojej biednej mamy, tym mocniej czepialem sie oszkalowanego bebenka; bo on nie umieral, jak umiera matka, mozna bylo wymienic go na nowy, poprosic starego Heilandta albo zegarmistrza Laubschada, zeby go zreperowal, bebenek rozumial mnie, dawal zawsze wlasciwa odpowiedz, trzymal sie mnie, jak ja trzymalem sie jego. Kiedy mieszkanie stawalo sie wowczas za ciasne dla mnie, ulice i za krotkie lub za dlugie dla moich czternastu lat, kiedy w ciagu dnia nie nadarzyla sie okazja, by zabawic sie w kusiciela przed wystawami, wieczorem zas pokusa nie byla na tyle silna, bym w ciemnych bramach domow mogl stac sie wiarogodnym kusicielem, wspinalem sie wybijajac takt cztery pietra w gore, liczylem sto szesnascie stopni, przystawalem na kazdym pietrze, chlonalem zapachy, ktore na kazdym postoju przenikaly zza drzwi pieciu mieszkan, bo zapachom, jak mnie, w dwupokojowych mieszkaniach bylo za ciasno. Z poczatku mialem jeszcze czasem szczescie do trebacza Meyna. Lezac pijany na strychu wsrod przescieradel, potrafil niebywale muzykalnie dmuchac w swoja trabke i dostarczac przyjemnosci mojemu bebenkowi. W maju dziewiecset trzydziestego osmego rzucil jalowcowke, oswiadczyl wszystkim: - Teraz zaczyna sie nowe zycie! -Zostal czlonkiem orkiestry kawalerii SA. Od tej pory widywalem go, jak zupelnie trzezwy, w butach z cholewami i ze skorzanym tylkiem, sadzil po schodach biorac piec stopni na raz. Trzymal jeszcze swoje cztery koty, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck, poniewaz, jak mozna bylo przypuszczac, niekiedy zwyciezala jednak jalowcowka i nastrajala go muzykalnie. Rzadko pukalem do zegarmistrza Laubschada, cichego czlowieka miedzy setka halasujacych zegarow. Na tak przesadne zuzywanie czasu moglem sobie pozwolic najwyzej raz w miesiacu. Stary Heilandt nadal mial swoja bude na podworzu kamienicy. Nadal prostowal pokrzywione gwozdzie. Byly tez kroliki i potomstwo krolikow, jak za dawnych czasow. Ale bachory na podworzu byly inne. Chodzily teraz w mundurach i czarnych krawatach, nie gotowaly juz ceglanej zupy. Tych, co tam dorastali, przerastali mnie, nie znalem nawet z imienia. To bylo inne pokolenie, a moje pokolenie mialo juz szkole za soba, poszlo do terminu: Nuchi Eyke zostal fryzjerem, Aksel Mischke chcial byc spawaczem u Schichaua, Susi Kater uczyla sie na ekspedientke w domu towarowym Sternfelda, miala juz stalego przyjaciela. Jak przez trzy, cztery lata wszystko moze sie zmienic! Wprawdzie istnial jeszcze stary trzepak, a w regulaminie domowym pisalo: trzepanie dywanow we wtorki i piatki, ale w oba dni tygodnia dochodzily stamtad juz tylko slabe i jakby zaklopotane halasy: od dojscia Hitlera do wladzy w domach bylo coraz wiecej odkurzaczy; trzepaki osamotnialy i sluzyly juz tylko wroblom. Pozostaly im wiec jedynie schody i strych. Pod dachowkami oddawalem sie swojej niezawodnej lekturze, na schodach, jesli odczuwalem tesknote do ludzi, pukalem do pierwszych drzwi na lewo na drugim pietrze. Matka Truczinska zawsze otwierala. Odkad na bretowskim cmentarzu wziela mnie za reke i poprowadzila do grobu mojej biednej mamy, otwierala zawsze, gdy Oskar stukal paleczkami w plycine drzwi. -Ino nie bebnij tak glosno, Oskarku. Herbert spi jeszcze zdziebko, bo znowu mial ciezka noc i autem musieli go przywiezc. - Wciagala mnie potem do mieszkania, nalewala mi kawy slodowej z mlekiem, dawala tez brazowa kostke kandyzowanego cukru na nitce do maczania i oblizywania. Pilem, ssalem cukier i zostawialem bebenek w spokoju. Matka Truczinska miala mala, okragla glowe, ktora rzadkie popielate wlosy okrywaly tak azurowo, ze przeswitywala rozowa skora. Cienkie pasma zbiegaly sie wszystkie w najdalej wysunietym punkcie w tyle glowy, tworzyly tam kok, ktory mimo niewielkich rozmiarow - byl mniejszy od bilardowej kuli - widoczny byl ze wszystkich stron, chocby nie wiem jak obracala sie i krecila. Kok trzymal sie na drutach. Okragle policzki w usmiechnietej twarzy, wygladajace jak przyklejone, matka Truczinska pocierala co rano papierem po cykorii, ktory byl czerwony i farbowal. Miala spojrzenie myszy. Jej czworo dzieci nosilo imiona: Herbert, Gusta, Fritz, Maria. Maria byla w moim wieku, skonczyla wlasnie szkole powszechna, mieszkala u rodziny urzedniczej na Siedlcach i uczyla sie tam prowadzenia domu. Fritza, ktory pracowal w fabryce wagonow, widywalo sie rzadko. Mial na zmiane dwie lub trzy dziewczyny, z ktorymi sypial, z ktorymi chodzil w Oruni na tance do "Ujezdzalni". Na podworzu kamienicy trzymal kroliki, niebieskie wiedenskie, ktore karmic musiala jednak matka Truczinska, bo calkowicie byl zaabsorbowany swoimi przyjaciolkami. Gusta, spokojna osoba kolo trzydziestki, byla kelnerka w "Edenie" przy Dworcu Glownym. Wciaz jeszcze niezamezna, mieszkala, jak caly personel hotelu pierwszej kategorii, na najwyzszym pietrze hotelowego wysokosciowca. Herbert wreszcie, najstarszy, ktory jeden tylko z calej czworki - jesli pominac przygodne noclegi montera Fritza - mieszkal z matka, pracowal jako kelner w Nowym Porcie. O nim bedzie tutaj mowa. Bo Herbert Truczinski po smierci mojej biednej mamy przez krotki szczesliwy okres stal sie celem moich wysilkow; jeszcze dzis nazywam go swoim przyjacielem. Herbert kelnerzyl u Starbuscha. Tak nazywal sie wlasciciel knajpy "Pod Szwedem". Knajpa znajdowala sie naprzeciwko protestanckiego kosciola marynarskiego, a jej goscmi - jak z nazwy "Pod Szwedem" nietrudno odgadnac - byli przewaznie Skandynawowie. Ale przychodzili tez Rosjanie, Polacy z portu wolnoclowego, sztauerzy z Ostrowia i marynarze z okretow wojennych Rzeszy, ktore wlasnie przyplynely z wizyta. Nie bylo bezpiecznie obslugiwac gosci w tej prawdziwie europejskiej knajpie. Tylko doswiadczenie zebrane w orunskiej "Ujezdzalni" - Herbert pracowal w tej trzeciorzednej tancbudzie, zanim przeniosl sie do Nowego Portu - pozwalaly mu przedmiejska gwara przetykana angielskimi i polskimi odpryskami gorowac nad kipiaca u "Szweda" mieszanina jezykow. Jednakze wbrew jego woli, za to gratis, raz lub dwa razy w miesiacu odwozila go do domu sanitarka. Herbert musial wtedy lezec na brzuchu, ciezko oddychal, bo wazyl okolo dwoch cetnarow, i kilka dni obciazal lozko. Matka Truczinska w takie dni wymyslala na niego, ale rownie niezmordowanie pielegnowala go, przy czym za kazdym razem, gdy juz zmienila mu opatrunek, postukiwala drutem wyciagnietym z koka w oszklony portret naprzeciwko jego lozka, ktory przedstawial spogladajacego powaznie i nieruchomo, sfotografowanego i wyretuszowanego wasatego mezczyzne, przypominajacego troche owych wasali, co zamieszkuja pierwsze strony mojego albumu z fotografiami. Ow pan, ktorego wskazywal drut matki Truczinskiej, nie byl jednak czlonkiem mojej rodziny, lecz ojcem Herberta, Gusty, Fritza i Marii. -Jeszcze mi skonczysz, jak twoj ojciec skonczyl - docinala oddychajacemu ciezko, pojekujacemu Herbertowi. Lecz nigdy nie powiedziala wyraznie, jak i gdzie ow mezczyzna w czarnych lakierowanych ramach znalazl swoj koniec badz tez go szukal. -Kto to byl tym razem? - pytala siwowlosa mysz znad skrzyzowanych rak. -Szwedy i Norwegi, jak zawsze. - Herbert przewrocil sie, a lozko trzeszczalo. -Jak zawsze, jak zawsze! Tylko mi nie udawaj, ze to zawsze ci sami. Ostatnim razem to byli jacys z tego statku szkolnego, jak on sie nazywal, powiedz, aha, ze "Schlagetera", moze nie, a ty mi gadasz, ze to Szwedy i Norwegi! Ucho Herberta - jego twarzy nie widzialem - czerwienialo po same brzegi. - Te gnoje zawsze rozewra gebe od ucha do ucha i strugaja wazniakow! -Zostaw chlopakow w spokoju. Co to cie obchodzi. W miescie, jak sie ich widzi, kiedy maja wychodne, zawsze tak porzadnie wygladaja. Pewnie znow im cos naopowiadales o Leninie albo wmieszales sie w hiszpanska wojne domowa. Herbert nic wiecej nie odpowiadal, matka Truczinska czlapala do kuchni na swoja slodowa kawe. Skoro tylko plecy Herberta wy dobrzaly, wolno mi je bylo ogladac. Siadal wtedy na kuchennym krzesle, opuszczal szelki na obciagniete niebieskim suknem uda, powoli, jakby wstrzymywaly go ciezkie mysli, sciagal welniana koszule. Plecy byly okragle, ruchliwe. Muskuly wedrowaly niezmordowanie. Rozowy pejzaz usiany piegami. Pod lopatkami z obu stron biegnacego w tluszczu kregoslupa krzewily sie bujnie rudawe wlosy. U dolu kedzierzawily sie, az znikaly w owych kalesonach, ktore Herbert nosil takze latem. W gore, od brzegu kalesonow az po miesnie szyi, plecy byly pokryte nabrzmialymi, przerywajacymi gestwine wlosow, wymazujacymi piegi, pomarszczonymi, swedzacymi na ! zmiane pogody, wielobarwnymi, przechodzacymi od sinej czerni do zielonkawej bieli bliznami. Tych blizn wolno mi bylo dotykac. Czego mnie, ktory leze w lozku, wygladam przez okno, patrze od miesiecy na zabudowania gospodarcze zakladu dla nerwowo chorych i ciagnacy sie za nimi las Oberrathu i zupelnie ich nie dostrzegam, czego wolno mi bylo po dzis dzien dotykac takiego, co bylo rownie twarde, rownie wrazliwe i rownie peszace jak blizny na plecach Herberta Truczinskiego? Moge tu wymienic lona kilku dziewczyn i kobiet, swoj wlasny czlonek, gipsowa sikawke malego Jezusa i ow palec serdeczny, ktory przed blisko dwoma laty pies przyniosl mi z zyta, ktory jeszcze przed rokiem wolno mi bylo przechowywac, co prawda umieszczony w sloiku od konserw i nietykalny, lecz tak wyrazny i kompletny, ze jeszcze teraz, gdy tylko siegne po swoje paleczki, moge wyczuc i wyliczyc wszystkie jego czlony. Zawsze ilekroc chcialem przypomniec sobie blizny na plecach Herberta Truczinskiego, siadalem bebniac, a wiec bebnilem wspomagajac pamiec, przed wekiem z palcem. Zawsze ilekroc, co zdarzalo sie dosc rzadko, zajmowalem sie cialem kobiety, odnajdywalem w pamieci, nie przekonany wystarczajaco przez bliznopodobne czesci kobiecego ciala, blizny Herberta Truczinskiego. Ale rownie dobrze moglbym powiedziec: Pierwsze dotkniecia owych zgrubien na szerokich plecach przyjaciela zapowiadaly mi juz wowczas poznanie i przejsciowe posiadanie owych stwardnien, ktore przez krotki czas maja w sobie kobiety gotowe do milosci. Znaki na plecach Herberta juz w tym wczesnym momencie zapowiadaly mi rowniez palec serdeczny, a zanim blizny Herberta zaczely skladac zapowiedzi, mialem paleczki, ktore poczynajac od trzecich urodzin zapowiadaly mi blizny, narzady rodne i wreszcie palec serdeczny. Lecz musze siegnac jeszcze dalej wstecz: juz jako embrion, gdy Oskar jeszcze wcale nie nazywal sie Oskarem, zabawa z pepowina obiecywala mi po kolei paleczki, blizny Herberta, otwierajace sie czasami kratery mlodszych i starszych kobiet, wreszcie palec serdeczny i stale, poczawszy od sikawki malego Jezusa, moje wlasne przyrodzenie, ktore nieprzerwanie nosze ze soba, jak kaprysny pomnik mojej bezsilnosci i ograniczonych mozliwosci. Dzisiaj znowu doszedlem do paleczek. O bliznach, ledzwiach, o mojej wlasnej, juz tylko niekiedy grubiejacej meskosci przypominam sobie co najwyzej droga okrezna, ktora wytycza mi bebenek. Musze osiagnac trzydziestke, zebym znow mogl obchodzic trzecie urodziny. Domyslacie sie panstwo: celem Oskara jest powrot do pepowiny; stad jedynie tyle zachodu i marudzenia przy bliznach Herberta Truczinskiego. Zanim bede dalej opisywal i objasnial plecy przyjaciela, musze z gory zaznaczyc, ze procz szram od ugryzienia na lewej goleni, ktore pozostawila mu prostytutka z Oruni, na przedzie jego poteznego, trudnego do obrony, stanowiacego obszerny cel ciala nie bylo zadnych blizn. Tylko od tylu mogli sie do niego dobrac. Tylko od tylu mozna bylo go trafic, tylko jego plecy nosily slady finskich i polskich nozy, majchrow robotnikow portowych z Wyspy Spichrzow, scyzorykow kadetow ze statkow szkolnych. Kiedy Herbert zjadl obiad - trzy razy w tygodniu byly placki ziemniaczane, ktore tylko matka Truczinska umiala smazyc tak cienko, postnie, a jednak chrupiace - kiedy wiec Herbert odsuwal talerz, podawalem mu "Neueste Nachrichten". Spuszczal szelki, sciagal koszule i czytajac pozwalal mi wypytywac swoje plecy. Takze matka Truczinska podczas tych wypytywan siedziala przewaznie przy stole, zwijala welne ze starych ponczoch, robila aprobujace lub nieprzychylne uwagi i nie omieszkala co jakis czas wskazywac na straszna - jak mozna sadzic - smierc owego czlowieka, ktory sfotografowany i wyretuszowany, za szklem, wisial na scianie naprzeciwko lozka Herberta. Wypytywanie zaczynalo sie od tego, ze dotykalem palcem jednej z blizn. Czasami dotykalem jej tez jedna z moich paleczek. -Nacisnij jeszcze raz, synu. Nie wiem, ktora to. Ona dzisiaj, zdaje sie, spi. - Wtedy naciskalem jeszcze raz, mocniej. -Ach, ta! To byl Ukrainiec. Pobil sie z jednym takim z Gdyni. Najpierw siedzieli przy stoliku jak bracia. A potem ten z Gdyni powiedzial do niego: Ruski. Tego Ukrainiec nie zniesie, bo moze byc wszystkim, tylko nie Ruskim. Wisle z drzewem przeplynal, a przedtem jeszcze pare innych rzek, i mial forsy pelna kabze, polowe jak nic, kolejka za kolejka, zostawilby u Starbuscha, gdy ten z Gdyni powiada: Ruski, a ja z miejsca ich musze rozdzielac, spokojniutko, jak to mam w zwyczaju. I Herbert ma jeszcze pelne rece roboty, gdy Ukrainiec mowi do mnie: wasserpolak, a Polak, ktory przez caly dzien na bagrownicy babrze sie w szlamie, rzuca mi slowo, ktore poslyszalo mi sie jak: hitlerowiec. Ano, Oskarku, znasz przecie Herberta Truczinskiego: ten z bagrownicy, taki smoluchowaty wymoczek, raz, dwa lezal bez czucia pod szatnia. I chcialem wlasnie Ukraincowi wytlumaczyc, jaka jest roznica miedzy wasserpolakiem a gdynskim swojakiem, kiedy mnie z tylu dzgnal - i stad blizna. Kiedy Herbert mowil: "i stad blizna", rownoczesnie, podkreslajac swoje slowa, przewracal zawsze gazete i pociagal lyk slodowej kawy, zanim wolno mi bylo pocisnac nastepna blizne, raz albo dwa. -Ach, ta! Ta jest zupelnie niewazna. To bylo, jak chyba ze dwa lata wstecz przycumowala tu flotylla torpedowcow z Pilawy, rznela wielki fason, grala Blekitnych chlopcow, a dziewczyny calkiem wariacji dostaly. Jak taki lachudra do marynarki trafil, to dla mnie do dzis nielicha zagadka. Z Drezna pochodzil, wyobraz sobie, Oskarku, z Drezna! Ale przecie ty pojecia nie masz, co to znaczy, jak marynarz z Drezna pochodzi. Zeby mysli Herberta, ktore zbyt uparcie chwycily sie pieknego nadlabskiego Drezna, odwiesc stamtad, na powrot zakotwiczyc w Nowym Porcie, dotknalem jeszcze raz tej, jak mowil, zupelnie niewaznej blizny. -No co, przecie powiedzialem juz. Byl sygnalista na torpedowcu. Chcial pokazac, jaki z niego wielki cwaniak, i zrobic na szaro jednego spokojnego Szkota, ktory mial lajbe w suchym doku. Niby ze Chamberlain, parasol i rozne takie. Poradzilem mu spokojniutko, jak to mam w zwyczaju, zeby sie przymknal, zwlaszcza ze Szkot ani slowa nie rozumial i tylko malowal cos wodka na blacie. I jak powiadam: zostaw chlopaka, nie jestes tu u siebie, tylko u Ligi Narodow, a ta lebiega torpedowa mowi mi po sasku "ty farbowany lisie", kapujesz - wiec dostal pare razy w pysk i od razu skulil ogon pod siebie. Dopiero pol godziny pozniej, akurat schylilem sie po guldena, co potoczyl sie pod stol, i nie widzialem nic, bo ciemno bylo pod stolem jak diabli, a ten Sas wyjal swoj majcher i czym predzej dziabnal mnie! Herbert smiejac sie przegladal "Neueste Nachrichten", powiedzial jeszcze: "I stad blizna", podsunal gazete gderajacej matce Truczinskiej i zabieral sie do wstania. Szybko, zanim Herbert zdazyl pojsc do ustepu - poznalem po jego minie, dokad chcial isc - juz uniosl sie wsparty o brzeg stolu, gdy dotknalem czarnofioletowej, zszytej blizny, ktora byla tak szeroka, jak karta do skata jest dluga. -Herbert musi do ustepu, synku. Potem ci powiem. - Ale ja dotknalem jeszcze raz, zatupalem, zachowalem sie jak trzylatek; to zawsze pomagalo. -No dobra. Zeby spokoj byl. Ale tylko w paru slowach. - Herbert usiadl z powrotem. - To bylo na Boze Narodzenie w dziewiecset trzydziestym. W porcie nic sie nie dzialo. Sztauerzy obijali sie na rogach ulic i pluli, kto dalej. Po pasterce - akurat przyrzadzilismy poncz - z marynarskiego kosciola naprzeciwko nas wysypaly sie uczesane czysciutkie i wystrojone na glanc Szwedy i Finy. Od razu tknelo mnie zle przeczucie, stoje sobie w drzwiach i patrze na te podejrzanie pobozne geby, mysle, co oni tak sie bawia swoimi guzikami, a tu juz sie zaczyna: noze sa dlugie, noc krotka! Ano, Finy ze Szwedami zawsze mialy na pienku. Ale co tam zgubil Herbert Truczinski, jeden diabel wie. Taki juz jestem, ze jak gdzie sie bija, tam nie moze zabraknac Herberta. Wyskakuje z drzwi, a Starbusch wola jeszcze: "Pilnuj sie, Herbert!" Ale Herbert ma misje do spelnienia, zobaczyl proboszcza, nieduzego chlopaczyne, ktory swiezo przyjechal z Malmo prosto z seminarium, i ani jednego razu nie spedzil jeszcze Bozego Narodzenia z Finami i Szwedami w tym samym kosciele, wiec Herbert chce go ratowac, pomoc, zeby wrocil do domu zdrow i caly, ale nie zdazylem jeszcze zlapac duchownego za frak, a tu juz mi z tylu pakuja zelazo, mysle tylko: do siego roku, a mielismy przeciez Wigilie. A kiedy sie budze, leze juz u nas na szynkwasie, moja szlachetna krew splywa gratis do kufli, a Starbusch taszczy swoje pudlo z czerwonym krzyzem i chce mi zakladac tak zwany prowizoryczny opatrunek. -Po cos sie w to mieszal? - zezloscila sie matka Truczinska i wyciagnela drut z koka. - A przy tym nigdy nie chodzisz do kosciola. Przeciwnie! Herbert machnal reka, z opuszczonymi szelkami, wlokac za soba koszule, ruszyl do ustepu. Szedl gniewnie i gniewnie powiedzial: "I stad blizna", szedl takim krokiem, jakby chcial raz na zawsze odciac sie od kosciola i zwiazanych z nim nozowych rozpraw, jakby ustep byl miejscem, gdzie czlowiek jest, staje sie lub pozostaje wolnomyslicielem. Gdy przyszedlem w pare tygodni pozniej, Herbert byl milczacy i nieskory do opowiesci o bliznach. Wydal mi sie przybity, a jednak nie mial na plecach zwyklego opatrunku. Zastalem go, jak lezal calkiem normalnie na wznak w pokoju na kanapie. Nie lezal ranny w swoim lozku, a jednak wydawal sie ciezko zraniony. Slyszalem, jak wzdychal, jak wzywal i przeklinal Boga, Marksa i Engelsa. Co jakis czas potrzasal piescia w powietrzu, opuszczal ja na piers, to samo robil z druga piescia, i okladal sie jak katolik, ktory wola: mea culpa, mea maxima culpa. Herbert zabil lotewskiego kapitana. Wprawdzie sad go uniewinnil, bo jak to czesto bywa w tym zawodzie, dzialal w obronie wlasnej. Mimo uniewinnienia jednak Lotysz pozostal martwym Lotyszem i obciazal kelnera cetnarowym brzemieniem, choc o kapitanie mowiono, ze byl drobnym, w dodatku chorym na zoladek czlowieczkiem. Herbert nie poszedl wiecej do pracy. Wymowil. Czesto zachodzil knajpiarz Starbusch, przysiadal sie do Herberta kolo kanapy albo do matki Truczinskiej przy kuchennym stole, wyciagal z teczki dla Herberta butelke jalowcowki Stobbego z dziewiecsetnego roku, dla matki Truczinskiej pol flinta nie palonej prawdziwej kawy, ktora pochodzila z portu wolnoclowego. Albo probowal namawiac Herberta, albo namawial matke Truczinska, zeby namowila syna. Ale Herbert pozostal twardy albo miekki - jak kto woli - nie chcial wiecej kelnerzyc, zwlaszcza w Nowym Porcie, naprzeciwko marynarskiego kosciola. W ogole nie chcial wiecej kelnerzyc; bo kto kelnerzy, tego dzgaja nozami, a kogo dzgaja, ten ktoregos dnia zabija malego lotewskiego kapitana tylko dlatego, ze chce, by kapitan zostawil go w spokoju, tylko dlatego, ze nie chce pozwolic, by lotewski noz na pooranych wzdluz i wszerz plecach Herberta Truczinskiego obok wszystkich finskich, szwedzkich, polskich, wolnomiejskich i niemieckich blizn pozostawil jeszcze lotewska blizne. -Predzej pojde do cla, niz bym mial jeszcze kelnerzyc w Porcie - mowil Herbert. Ale nie poszedl do cla. Niobe W dziewiecset trzydziestym osmym podniesiono cla, zamknieto tymczasowo granice miedzy Polska a Wolnym Miastem. Moja babka nie mogla juz przyjezdzac kolejka na tygodniowy targ do Wrzeszcza; musiala zamknac stragan. Zostala, ze tak powiem, na swoim koszu z jajkami, nie majac wcale ochoty na wysiadywanie. W porcie sledzie cuchnely potwornie, pietrzyly sie towary, a mezowie stanu spotykali sie, dochodzili do porozumienia; tylko moj przyjaciel Herbert lezal rozdwojony na kanapie i rozmyslal jak czlowiek bez reszty pograzony w zadumie.A przeciez clo dawalo zarobek i chleb. Dawalo zielone mundury i zielona granice, ktorej warto bylo pilnowac. Herbert nie poszedl do cla, nie chcial wiecej kelnerzyc, chcial juz tylko lezec na kanapie i rozmyslac. Ale czlowiek musi miec prace. Nie tylko matka Truczinska tak myslala. Chociaz mimo nalegan knajpiarza Starbuscha nie chciala namawiac syna do ponownego kelnerzenia w Nowym Porcie, byla jednak za tym, zeby ruszyc Herberta z kanapy. On zreszta tez mial wkrotce dosc siedzenia w dwupokojowym mieszkaniu, rozmyslal juz tylko czysto zewnetrznie i ktoregos dnia zaczal przegladac ogloszenia w "Neueste Nachrichten" i, dosc niechetnie, w "Vorposten" szukajac dorywczej roboty w porcie. Chetnie bylbym mu pomogl. Czy taki czlowiek jak Herbert musial poza odpowiednim dla niego zajeciem w dzielnicy portowej szukac innych, tymczasowych zarobkow? Przegladanie ogloszen, dorywcza praca, zakopywanie zgnilych sledzi. Nie moglem sobie wyobrazic Herberta, jak stoi na motlawskich mostach, spluwa ku mewom, zuje prymke. Przyszlo mi na mysl, ze moglbym z Herbertem zalozyc spolke: dwie godzinki wytezonej pracy raz w tygodniu czy nawet w miesiacu i bylibysmy urzadzeni. Oskar majac dlugie doswiadczenie na tym polu, swoim wciaz jeszcze diamentowym glosem rozpruwalby szklo wystaw z cennymi eksponatami i stalby na czatach, a tymczasem Herbert bylby, jak to sie mowi, szybki w rekach. Nie potrzebowalismy przeciez palnikow, wytrychow, skrzynki z narzedziami. Moglismy obejsc sie bez kastetu, bez spluwy. "Zielona Minna"[??] i my to byly dwa swiaty, ktore wcale nie musialy sie stykac. A Merkury, bog kupcow i zlodziei, blogoslawil nam, bo ja, urodzony pod znakiem Panny, nioslem jego pietno, ktore zazwyczaj odciska sie na twardych przedmiotach.Nie mialoby sensu pomijanie tego epizodu. A wiec pare zdan informacji, ale nie przyznania sie: W czasie kiedy Herbert byl bezrobotny, zrobilismy obaj dwa srednie wlamania do delikatesow i jeden duzy skok na sklep kusnierski; trzy srebrne lisy, fokowy blam, mufka karakulowa i sliczne, ale niezbyt wartosciowe zrebaki, ktore moja biedna mama z pewnoscia chetnie by nosila, stanowily lup. Do zaniechania kradziezy sklonilo nas nie tylko owo niestosowne, dokuczliwe niekiedy poczucie winy, ile raczej wzrastajace trudnosci z uplynnianiem lupow. Zeby korzystnie sprzedac skradzione rzeczy, Herbert musialby znowu jechac do Nowego Portu, bo tylko w dzielnicy portowej siedzieli porzadni paserzy. Poniewaz jednak owa miejscowosc przypominala mu stale o cherlawym, chorym na zoladek lotewskim kapitanie, probowal opchnac lup wszedzie, na Schichaua na Osieku, na Bloniach, byle nie w Nowym Porcie, gdzie futra poszlyby jak woda. W tej sytuacji zbyt naszych lupow przeciagal sie ponad miare, az w koncu towary ze sklepow delikatesowych powedrowaly do kuchni matki Truczinskiej. Herbert podarowal jej tez karakulowa mufke, a raczej: probowal jej podarowac. Kiedy matka Truczinska zobaczyla mufke, rozezlila sie nie na zarty. Zywnosc, myslac moze o dopuszczalnej przez prawo grabiezy koniecznej, przyjela co prawda bez slowa. Ale mufka oznaczala luksus, luksus - lekkomyslnosc, lekkomyslnosc - wiezienie. Tak prosto i logicznie rozumowala matka Truczinska, zrobila mysie oczy, wyciagnela drut z koka, powiedziala z drutem w reku: - Ty jeszcze skonczysz, jak twoj ojciec skonczyl! - i podsunela swojemu Herbertowi "Neueste Nachrichten" czy "Vorposten", co znaczylo tyle: "Teraz znajdziesz sobie przyzwoite zajecie, nie jakas tam dorywcza robote, albo nie bede ci wiecej gotowac". Herbert jeszcze tydzien lezal na kanapie do rozmyslan, byl nieznosny, nie dawal sie skusic ani na opowiesci o bliznach, ani na odwiedzenie wiele obiecujacych wystaw. Okazalem przyjacielowi zrozumienie, pozwolilem mu nacieszyc sie resztka jego udreki, zachodzilem do zegarmistrza Laubschada i jego pochlaniajacych czas zegarow, jeszcze raz probowalem szczescia z muzykiem Meynem, ale on nie bral juz do ust ani kieliszka, ze swoja trabka podazal tylko za nutami kapeli SA, nosil sie elegancko i dziarsko, podczas gdy jego cztery koty, relikwie pijackiego, ale niezwykle muzykalnego okresu, powoli, bo nedznie karmione, schodzily na psy. Natomiast Matzeratha, ktory za zycia mamy pijal tylko w towarzystwie, widywalem nieraz o poznej porze ze szklanym wzrokiem nad mala stopka wodki. Przewracal kartki albumu z fotografiami, probowal, jak teraz ja probuje, ozywic biedna mame na malych, lepiej lub gorzej naswietlonych czworobokach, poplakiwal i kolo polnocy wprawial sie w nastroj, zagadywal wtedy Hitlera albo Beethovena, ktorzy wisieli ponuro naprzeciw siebie, zwracajac sie do nich poufalym "ty", i jak sie wydawalo, dostawal odpowiedz od geniusza, ktory przeciez byl gluchy, gdy tymczasem abstynencki wodz milczal, bo Matzerath, maly zapijaczony zellenleiter, niegodny byl opatrznosci. Ktoregos wtorku - tak dokladnie potrafie to sobie przypomniec na moim bebenku - stalo sie wreszcie: Herbert wyelegantowal sie, to znaczy, kazal matce Truczinskiej wyczyscic sobie zimna kawa niebieskie, u gory obcisle, u dolu szerokie spodnie, wbil sie w swoje mokasyny, wcisnal sie w marynarke o guzikach z kotwicami, bialy jedwabny szal, ktory mial z portu wolnoclowego, pokropil woda kolonska, rowniez wyrosla na wolnoclowym nawozie wolnoclowego portu, i niebawem stal sztywny, zwalisty, w niebieskiej czapce z daszkiem. -Pojde rozejrzec sie troche za jaka robota - powiedzial Herbert, czapke, ktora nosilo sie na pamiatke ksiecia Heinricha, zsunal na lewo, z lekka wyzywajaco, a matka Truczinska wypuscila z rak gazete. Na drugi dzien Herbert mial posade i mundur. Chodzil na ciemnoszaro, nie w celnej zieleni; byl dozorca w Muzeum Zeglugi. Jak wszystko, co najcenniejsze w tym ogolnie najcenniejszym miescie, skarby Muzeum Zeglugi wypelnialy stara, rowniez muzealna patrycjuszowska kamienice, ktora zachowala kamienne przedproze i nadgryziona zebem czasu, ale soczysta ornamentyke fasady, w srodku zas miala ciemne debowe boazerie i krecone schody. Ukazywano tam starannie skatalogowane dzieje portowego miasta, ktore zawsze chlubilo sie tym, ze miedzy kilku poteznymi, ale najczesciej ubogimi sasiadami osiagalo i utrzymywalo wielkie bogactwo. Te wykupione u komturow lub krolow polskich i uroczyscie potwierdzone na pismie przywileje! Te barwne sztychy najrozmaitszych oblezen twierdzy morskiej Wisloujscie! Oto przebywa w murach miasta nieszczesliwy Stanislaw Leszczynski, uciekajac przed saskim konkurentem do tronu. Na olejnym obrazie widac wyraznie, jak sie boi. Takze prymas Potocki i posel francuski de Monti maja wielkiego stracha, bo Rosjanie pod generalem Lascy oblegaja miasto. Wszystko to jest dokladnie opisane i nawet nazwy francuskich okretow na redzie sa czytelne pod flagami w lilie. Strzalka wskazuje: rym okretem krol Stanislaw Leszczynski uciekl do Lotaryngii, gdy trzeciego sierpnia miasto musialo sie poddac. Wieksza czesc wystawionych osobliwosci stanowily jednak lupy z wygranych wojen, bo przegrane wojny rzadko albo nigdy nie przekazuja muzeom zdobyczy. Tak wiec dume zbioru stanowila rzezba dziobowa duzej floretanskiej galeony, ktorej portem macierzystym byla co prawda Brugia, natomiast wlascicielami pochodzacy z Florencji kupcy Portinari i Tani. Gdanskim kaprom i kapitanom miejskim Paulowi Beneke i Martinowi Bardewiekowi udalo sie w kwietniu tysiac czterysta siedemdziesiatego trzeciego, krazac u zelandzkich wybrzezy, przed portem Sluys, zdobyc galeone. Zaraz po kaperunku wyrzneli liczna zaloge wraz z oficerami i kapitanem. Statek i jego ladunek sciagnieto do Gdanska. Trojdzielny Sad Ostateczny malarza Memlinga i zlota chrzcielnica - obie rzeczy wykonane na zlecenie florentynczyka Tani dla jednego z kosciolow Florencji - wstawiono do kosciola Najswietszej Panny Marii, Sad Ostateczny, o ile wiem, cieszy obecnie katolickie oko Polski. Co sie stalo po wojnie z rzezba, nie wiadomo. Za moich czasow przechowywalo ja Muzeum Zeglugi. Zielona naga kobieta o bujnych drewnianych ksztaltach, ktora spod uniesionych ramion, co krzyzowaly sie gnusnie, ukazujac wszystkie palce, znad wysunietych zdecydowanie naprzod piersi patrzyla wprost przed siebie bursztynowymi oczyma. Ta kobieta, rzezba dziobowa, przynosila nieszczescie. Kupiec Portinari zamowil rzezbe, polecil wykonac ja snycerzowi, ktory w wycinaniu galionowych figur zyskal nazwisko, wedle wymiarow bliskiej sobie flamandzkiej dziewczyny. Ledwie zielona rzezba zawisla nad bukszprytem galeony, dziewczynie, jak bylo wowczas przyjete, wytoczono proces o czary. Zanim stanela w plomieniach, oskarzyla jeszcze, poddana ciezkim torturom, swojego protektora, kupca z Florencji, a takze snycerza, ktory tak dobrze zdjal z niej miare. Portinari, jak mowiono, powiesil sie, bo bal sie ognia. Rzezbiarzowi obcieli obie utalentowane rece, zeby w przyszlosci nie zamienial wiecej czarownic w galionowe figury. Podczas gdy trwaly jeszcze procesy w Brugii i budzily sensacje, bo Portinari byl czlowiekiem bogatym, statek z rzezba dziobowa dostal sie w rece kaperskiej bandy Paula Beneke. Signore Tani, drugi kupiec, padl od topora, nastepna ofiara byl Paul Beneke: w pare lat pozniej stracil laski patrycjuszy rodzinnego miasta i zostal utopiony na dziedzincu Wiezy Wieziennej. Statki, ktorym po smierci Benekego wmontowano galionowa figure, juz w porcie, wkrotce po montazu, stawaly w plomieniach podpalajac inne statki; procz figury oczywiscie, ktora byla ogniotrwala i dzieki swoim smialym ksztaltom znajdowala stale amatorow wsrod wlascicieli statkow. Ledwie jednak kobieta zajmowala nalezne sobie miejsce, za jej plecami dziesiatkowaly sie w buntach najspokojniejsze przedtem zalogi. Nieudana wyprawa floty gdanskiej pod wodza wielce utalentowanego Eberharda Ferbera przeciwko Danii w roku tysiac piecset dwudziestym drugim doprowadzila do obalenia Ferbera, do krwawych rebelii w miescie. Wprawdzie historia mowi o wasniach religijnych - w piecset dwudziestym trzecim protestancki pastor Hegge poprowadzil tlum w obrazoburczym ataku na siedem kosciolow parafialnych miasta - my jednak wine za to nieszczescie, ktorego skutki dlugo sie jeszcze odczuwalo, przypisujemy wyrzezbionej figurze: zdobila ona dziob statku Ferbera. Gdy w piecdziesiat lat pozniej Stefan Batory bez powodzenia oblegal miasto, Kasper Jeschke, opat oliwskiego klasztoru, wyglaszajac kazania pokutne obwinial rzezbe, grzeszna kobiete. Krol polski otrzymal ja w darze od miasta, zabral do swojego obozu, sluchal jej zlych rad. Nie wiemy, w jakiej mierze drewniana dama przyczynila sie do szwedzkich wypraw przeciwko miastu, do wieloletniego uwiezienia fanatyka religijnego, doktora Lgidiusa Straucha, co spiskowal ze Szwedami i domagal sie spalenia zielonej kobiety, ktora z powrotem trafila do miasta. Dosc niejasna wiesc glosi, ze zbiegly ze Slaska poeta nazwiskiem Opitz znalazl na kilka lat schronienie w miescie, lecz zmarl przedwczesnie, bo w jednym ze spichrzow wyszperal fatalna rzezbe i probowal opiewac ja w wierszach. Dopiero pod koniec osiemnastego wieku, w czasach rozbiorow Polski, Prusacy, ktorzy sila musieli wziac miasto, wydali krolewsko-pruski nakaz usuniecia "drewnianej figury Niobe". Po raz pierwszy nazwano ja urzedowo po imieniu i natychmiast ewakuowano, a raczej zamknieto w owej Wiezy Wieziennej, na ktorej dziedzincu utopiony zostal Paul Beneke, z ktorej galerii przeprowadzilem pierwsza udana probe dalekosieznego spiewu, azeby w obliczu najbardziej wyszukanych produktow ludzkiej fantazji, narzedzi tortur, zachowywala sie spokojnie przez caly wiek dziewietnasty. Gdy w dziewiecset trzydziestym drugim wdrapalem sie na Wieze Wiezienna i zaatakowalem swoim glosem okna foyer Teatru Miejskiego, Niobe - wiesc gminna nazywala ja "Zielona Maryjka" lub "Zielona Maryja" - dzieki Bogu juz od lat nie bylo w izbie tortur Wiezy. Kto wie, czy w przeciwnym razie powiodlby sie moj zamach na klasycystyczna budowle. Musial byc czlowiekiem nieswiadomym, przyjezdnym ow dyrektor muzeum, ktory wyciagnal Niobe z trzymajacej ja w karbach izby tortur i wkrotce po utworzeniu Wolnego Miasta ulokowal w nowo powstalym Muzeum Zeglugi. Niebawem umarl na zakazenie krwi, ktorego ten nadgorliwiec nabawil sie podczas umocowywania tabliczki gloszacej, ze powyzej napisu wystawiona jest rzezba dziobowa znana pod imieniem Niobe. Jego nastepca, przezorny znawca historii miasta, ponownie chcial usunac Niobe. Zamierzal podarowac niebezpieczna drewniana dziewczyne miastu Lubece i tylko dlatego, ze lubeczanie nie przyjeli daru, miescina nad Trave stosunkowo calo - procz swych ceglanych kosciolow - przetrwala bombardowania i wojne. Niobe albo "Zielona Maryjka" pozostala wiec w Muzeum Zeglugi i w ciagu zaledwie czternastu lat istnienia muzeum spowodowala zgon dwoch dyrektorow - nie tego przezornego dyrektora, ktory poprosil o przeniesienie - zejscie starszego ksiedza u jej stop, gwaltowna smierc studenta Politechniki, dwoch absolwentow gimnazjum Petriego, ktorzy dopiero co pomyslnie zdali mature, i koniec zycia czterech wyprobowanych, przewaznie zonatych dozorcow muzeum. Wszystkich, takze studenta Politechniki, znaleziono z rozpromieniona twarza i ostrym przedmiotem w piersi, takim, jaki mozna bylo spotkac tylko w Muzeum Zeglugi: z kordelasem, bosakiem, harpunem, wycyzelowanym grotem oszczepu ze Zlotego Wybrzeza, igla do szycia zagli; tylko ostatni maturzysta musial siegnac najpierw po swoj scyzoryk, potem po cyrkiel szkolny, bo krotko przed jego smiercia wszystkie ostre przedmioty muzeum umieszczono albo na lancuchach, albo za szklem. Chociaz funkcjonariusze policji kryminalnej w kazdym z tych wypadkow upatrywali tragiczne samobojstwo, w miescie, a i w gazetach utrzymywala sie fama, ze "robi to Zielona Maryjka wlasnymi rekami". Na Niobe padlo powazne podejrzenie, ze wyprawia mezczyzn i chlopcow na tamten swiat. Nieustannie dyskutowano, w gazetach otwarto specjalny kacik swobodnej wymiany pogladow na sprawe Niobe; mowilo sie o feralnych wydarzeniach. Zarzad Miejski mowil o anachronicznych przesadach: nie zamierza sie podejmowac zadnych pochopnych krokow, poki nie zostanie udowodnione, ze tak zwane niesamowitosci dzieja sie naprawde. Tak wiec zielone drewno pozostalo nadal ozdoba Muzeum Zeglugi, poniewaz Muzeum Regionalne w Oliwie, Muzeum Miejskie przy Rzeznickiej i zarzad Dworu Artusa odmowily przyjecia owej kobiety, ktora doprowadzala mezczyzn do zguby. Brakowalo dozorcow muzeum. I nie tylko oni wzdragali sie przed pilnowaniem drewnianej panny. Takze zwiedzajacy omijali sale z bursztynooka. Przez dluzszy czas cicho bylo za renesansowymi oknami, ktore wymodelowanej rzezbie dawaly niezbedne boczne swiatlo. Osiadal kurz. Nie przychodzily juz sprzataczki. Tak niegdys natretni fotografowie, z ktorych jeden wkrotce po pstryknieciu galionowej figury zmarl co prawda naturalna, ale w zwiazku z fotografia jednak uderzajaca smiercia, nie dostarczali juz prasie Wolnego Miasta, Polski, Rzeszy Niemieckiej, a nawet Francji blyskowych zdjec morderczej rzezby, lecz niszczyli portrety Niobe w swoich archiwach i odtad fotografowali juz tylko przyjazdy i odjazdy rozmaitych prezydentow, glow panstwa i krolow na wygnaniu, zyli pod znakiem znajdujacych sie aktualnie w programie wystaw drobiu, zjazdow partyjnych, wyscigow samochodowych i wiosennych powodzi. Tak bylo, az Herbert Truczinski, ktory nie chcial wiecej kelnerzyc i za zadne skarby nie poszedlby do cla, w mysioszarym mundurze dozorcy muzeum zasiadl na obitym skora krzesle przy drzwiach owej sali, ktora lud nazywal "bawialnia Maryjki". Juz pierwszego dnia pracy poszedlem z Herbertem na przystanek tramwajowy przy placu Maksa Halbego. Bylem o niego bardzo niespokojny. -Idz do domu, Oskarku. Nie moge cie tam wziac! - Lecz ja z bebenkiem i paleczkami tak natarczywie pchalem sie przed oczy mojemu duzemu przyjacielowi, ze Herbert powiedzial: - No, dobra, pojedziesz ze mna do Bramy Wyzynnej. A potem wrocisz i bedziesz grzeczny. Przy Bramie Wyzynnej nie chcialem wsiasc w piatke i wracac do domu, Herbert wzial mnie na ulice Swietego Ducha, jeszcze raz, juz na schodkach przedproza muzeum, probowal pozbyc sie mnie, a potem wzdychajac kupil w kasie dzieciecy bilet. Wprawdzie mialem juz czternascie lat, powinienem byl zaplacic pelna cene, ale co to ich obchodzilo! Mielismy przyjemny, spokojny dzien. Zadnych zwiedzajacych, zadnej kontroli. Co jakis czas bebnilem pol godzinki, co jakis czas Herbert drzemal okragla godzinke. Niobe spogladala przed siebie bursztynowymi oczyma i wyprezajac obie piersi dazyla do celu, ktory nie byl naszym celem. Nie zajmowalismy sie nia zbytnio. - I tak nie jest w moim typie - machnal reka Herbert. - Popatrz tylko na te faldy tluszczu i podwojny podbrodek. - Przechylil glowe i popuscil wodze wyobrazni: - No i zad jak dwudrzwiowa szafa. Herbert woli raczej drobne kobietki, takie male laleczki. Przysluchiwalem sie, jak Herbert dlugo i szeroko opisywal swoj typ kobiet, i widzialem, jak poteznymi szuflowymi dlonmi modelowal ksztalty powabnej osoby plci zenskiej, ktora na dlugo, wlasciwie do dzis, takze pod maskujacym pielegniarskim strojem, pozostala moim kobiecym idealem. Juz trzeciego dnia naszego pobytu w muzeum odwazylismy sie ruszyc z krzesla przy drzwiach. Pod pretekstem sprzatania - w sali rzeczywiscie bylo brudno - wycierajac kurz, zmiatajac pajeczyny z debowych boazerii, robiac z pomieszczenia prawdziwa "bawialnie Maryjki", zblizalismy sie do oswietlonego i rzucajacego cien zielonego drewnianego ciala. Nie mozna powiedziec, zeby Niobe nie zrobila na nas zadnego wrazenia. Zbyt ostentacyjnie obnosila swoja co prawda obfita, lecz z pewnoscia nie bezksztaltna pieknosc. Tylko napawalismy sie jej widokiem nie oczami tych, co chca posiadac. Wprawialismy sie raczej w spojrzeniu rzeczowych, oceniajacych wszystko znawcow. Herbert i ja, dwaj chlodni, upojeni na zimno esteci, ktorzy rozstawionymi palcami badali kobiece proporcje i w klasycznych osmiu dlugosciach glowy widzieli miare, ktorej Niobe, procz nieco za krotkich ud, odpowiadala, jesli o dlugosc chodzi, idealnie, podczas gdy wszystko, co rozrastalo sie wszerz, biodra, ramiona, klatka piersiowa, wymagalo raczej holenderskiej niz greckiej miary. Herbert obrocil kciuk w dol: - Dla mnie to ona bylaby za aktywna w lozku. Zapasy to Herbert zna z Oruni i z Portu. Do tego nie potrzeba mi kobiety. - Herbert dmuchal na zimne. - Co innego, gdyby taka byla drobna, taka krucha, co to trzeba uwazac, zeby jej w talii nie przelamac, wtedy Herbert nie mialby nic przeciwko temu. Oczywiscie, gdyby co do czego przyszlo, nie mielibysmy tez nic przeciwko Niobe i jej zapasniczej naturze. Herbert dobrze wiedzial, ze owa pozadana przez niego lub niepozadana pasywnosc czy aktywnosc nagich badz na pol rozebranych kobiet nie zalezy od tuszy; bywaja szczuple dziewczyny, ktore nie moga ulezec spokojnie, i baby jak piec, w ktorych niby w ospalej stojacej wodzie zadnego pradu nie zobaczysz. Umyslnie upraszczalismy sprawe, sprowadzalismy wszystko do dwoch mianownikow i obrazalismy Niobe z premedytacja i coraz bardziej niewybaczalnie. Tak wiec Herbert bral mnie na rece, zebym obydwiema paleczkami postukal kobiete po piersiach, az zrywaly sie smieszne chmurki maczki drzewnej z jej spryskanych wprawdzie i dlatego nie zamieszkalych, lecz licznych dziur wygryzionych przez czerwie. Podczas gdy bebnilem, patrzylismy jej w owe udajace oczy bursztyny. Nic nie drgnelo, nie mrugnelo, nie zalzawilo sie, nie poruszylo. Nie zwezilo sie w rozsiewajace nienawisc szparki. W zoltawych raczej niz czerwonawych kroplach odbijalo sie cale, choc znieksztalcone wypuklo, urzadzenie sali i czesc zalanych sloncem okien. Bursztyn mami, ktoz o tym nie wie! My tez wiedzielismy o podstepnej naturze tego wyniesionego do rangi klejnotu zywicznego produktu. Jednakze nadal w ograniczony meski sposob dzielac wszystko, co kobiece, na aktywne i pasywne, tlumaczylismy sobie jawna obojetnosc Niobe na nasza korzysc. Czulismy sie bezpieczni. Herbert rechoczac zlosliwie wbil jej gwozdz w rzepke kolanowa: mnie kolano bolalo przy kazdym uderzeniu, ona nawet nie uniosla brwi. Wyczynialismy rozne glupstwa w polu widzenia napecznialego drewna: Herbert ubieral sie w plaszcz angielskiego admirala, bral w reke lunete, wkladal dopasowany do calosci admiralski kapelusz. Ja, w czerwonej kamizelce i peruce z dlugimi lokami, zamienialem sie w pazia admirala. Odgrywalismy Trafalgar, ostrzeliwalismy Kopenhage, rozpedzalismy flote Napoleona pod Abukirem, oplywalismy ten i ow przyladek, w strojach historycznych, to znow wspolczesnych, pozowalismy przed, jak sadzilismy, aprobujaca wszystko lub nie dostrzegajaca niczego rzezba dziobowa o wymiarach holenderskiej czarownicy. Dzisiaj wiem, ze wszystko nam sie przypatruje, ze nic nie pozostaje nie zauwazone, ze nawet tapety maja lepsza pamiec niz ludzie. Nie chodzi bynajmniej o Pana Boga, ktory widzi wszystko! Wystarczy kuchenne krzeslo, wieszak, zapelniona do polowy popielniczka albo drewniana podobizna kobiety, zwana Niobe, aby kazdy czyn zyskal sobie pamietliwego swiadka. Przez czternascie dni, moze nawet dluzej, pelnilismy sluzbe w Muzeum Zeglugi. Herbert kupil mi bebenek i po raz drugi przyniosl matce Truczinskiej tygodniowke zwiekszona o dodatek za niebezpieczna prace. We wtorek, bo w poniedzialki muzeum bylo zamkniete, odmowiono mi przy kasie dzieciecego biletu i wpuszczenia do srodka. Herbert zapytal dlaczego. Kasjer, czlowiek wprawdzie mrukliwy, ale nie pozbawiony zyczliwosci, powiedzial, ze wydano polecenie, by dzieci nie wpuszczac wiecej do muzeum. Ojciec chlopca sie na to nie zgadza; co prawda nie bedzie mial nic przeciwko temu, jesli zostane na dole przy kasie, bo jako czlowiek interesu i wdowiec nie znajduje czasu, zeby sie mna zajac, ale na sale, do bawialni Maryjki, nie wolno mi wejsc, to jest zakazane. Herbert chcial juz uciec, szturchnalem go, podbechtalem, a on z jednej strony przyznal kasjerowi racje, z drugiej strony zas nazwal mnie swoim talizmanem, aniolem opiekunczym, mowil o dzieciecej niewinnosci, ktora go chroni, krotko i wezlowato: Herbert niemal zaprzyjaznil sie z kasjerem i zalatwil mi wejscie na ten, jak powiedzial kasjer, ostatni dzien w Muzeum Zeglugi. Dzieki temu jeszcze raz trzymajac mojego duzego przyjaciela za reke wszedlem po kretych, zawsze swiezo wypastowanych schodach na drugie pietro, gdzie mieszkala Niobe. Nastapilo ciche przedpoludnie i jeszcze cichsze popoludnie. Herbert przymknawszy oczy siedzial na obitym skora krzesle z zoltymi glowkami gwozdzi. Ja przykucnalem u jego stop. Bebenek milczal. Spogladalismy na kogi, fregaty, korwety, na pieciomasztowce, galery i szalupy, na zaglowce przybrzezne i klipry, ktore wisialy pod debowym stropem i czekaly na pomyslny wiatr. Przypatrywalismy sie miniaturowej flocie, czyhalismy wraz z nia na swieza bryze, lekalismy sie bezwietrznej ciszy sali i robilismy wszystko, zebysmy nie musieli przypatrywac sie i lekac Niobe. Ile bysmy dali za odglosy pracy czerwia, ktore by nam dowiodly, ze wnetrze zielonego drewna mozna powoli wprawdzie, ale nieuchronnie wydrazyc i spustoszyc, ze Niobe nie jest niezniszczalna. Ale nie odezwal sie zaden czerw. Konserwator zabezpieczyl drewniane cialo przeciw czerwiom i uczynil je niesmiertelnym. Pozostala wiec nam jedynie miniaturowa flota, niedorzeczna nadzieja na pomyslny wiatr, ekstrawaganckie igranie z lekiem przed Niobe, ktorej dalismy spokoj, ktorej z wysilkiem nie dostrzegalismy, o ktorej byc moze zapomnielibysmy jeszcze, gdyby popoludniowe slonce nie ugodzilo nagle i celnie jej lewego bursztynowego oka i nie rozplomienilo go. A przeciez owo rozplomienienie nie powinno bylo nas zaskoczyc. Znalismy sloneczne popoludnia na drugim pietrze Muzeum Zeglugi, wiedzielismy, ktora wybila lub wybije godzina, gdy swiatlo padalo z gzymsu i ogarnialo kogi. Takze koscioly Glownego Miasta, Starego Miasta, Dolnego Miasta czynily swoje, aby droge wzbijajacego kurz slonecznego swiatla zaopatrzyc w czas zegarow i historycznym brzmieniem dzwonow obsluzyc nasze historyczne zbiory. Coz dziwnego, ze slonce stalo sie dla nas historycznym eksponatem, podejrzanym o spiskowanie z bursztynowymi oczyma Niobe. Owego popoludnia jednak, kiedy nie mielismy ochoty ani odwagi do zabawy i prowokacyjnych wyglupow, rozjasnione spojrzenie nieczulego zazwyczaj drewna ugodzilo nas podwojnie. Przygnebieni przeczekalismy pol godziny, ktore musielismy jeszcze wytrwac. Punkt piata muzeum zamykano. Nazajutrz Herbert sam przystapil do pracy. Odprowadzilem go pod muzeum, nie chcialem czekac przy kasie, wyszukalem sobie miejsce naprzeciwko patrycjuszowskiej kamienicy. Siedzialem z moim bebenkiem na granitowej kuli, ktorej z tylu wyrastal ogon uzywany przez doroslych jako balustrada. Nie trzeba dodawac, ze drugie skrzydlo schodow strzezone bylo przez taka sama kule z takim samym zelaznym ogonem. Bebnilem rzadko, ale za to okropnie glosno i na znak protestu przeciwko przechodniom, przewaznie kobietom, ktore znajdowaly przyjemnosc w zatrzymywaniu sie kolo mnie, wypytywaniu o imie, glaskaniu spoconymi dlonmi moich juz wowczas pieknych, krotkich wprawdzie, ale lekko kreconych wlosow. Przedpoludnie mijalo. U konca ulicy Swietego Ducha wysiadywala jaja pod gruba, napuszona wieza czerwono-czarna kwoka Panny Marii z malymi zielonymi wiezyczkami. Golebie raz po raz wyfruwaly z ziejacych otworami murow wiezy, opadaly niedaleko mnie, wygadywaly glupstwa i tez nie wiedzialy, jak dlugo jeszcze ma trwac okres wysiadywania, co ma sie wylegnac i czy to tysiacletnie wysiadywanie nie stalo sie w koncu celem samym w sobie. W poludnie Herbert wyszedl na ulice. Z pudla na sniadanie, ktore matka Truczinska tak mu wypakowywala, ze nie dalo sie zamykac, wyciagnal dla mnie dwie kromki chleba ze smalcem, przelozone gruba na palec kaszanka. Zachecajaco i mechanicznie kiwnal mi glowa, bo nie chcialem jesc. W koncu zjadlem, a Herbert, ktory nic nie jadl, wypalil papierosa. Zanim muzeum go odzyskalo, zniknal w knajpie przy Chlebnickiej na dwie czy trzy jalowcowki. Kiedy przechylal kieliszek, patrzylem na jego grdyke. Nie podobalo mi sie, jak wlewal wodke w siebie. Gdy juz dawno pokonal krete schody muzeum, a ja znow siedzialem na mojej granitowej kuli, Oskar wciaz jeszcze mial przed oczami podrygujaca grdyke swojego przyjaciela Herberta. Popoludnie pelzalo po bladoniebieskiej fasadzie muzeum. Przeskakiwalo z ornamentu na ornament, przejezdzalo po nimfach i rogach obfitosci, pozeralo grube, siegajace po kwiaty aniolki, dojrzale winogrona zamienialo w przejrzale, wpadalo w srodek wiejskiego swieta, zabawialo sie w ciuciubabke, kolysalo sie na rozowej hustawce, uszlachetnialo mieszczan w pludrach, ktorzy uprawiali handel, chwytalo jelenia sciganego przez psy i w koncu dotarlo do owego okna na drugim pietrze, ktore pozwalalo sloncu na krotko, a jednak na zawsze rozswietlic bursztynowe oko. Pomalu zsuwalem sie z mojej granitowej kuli. Bebenek uderzyl twardo o zakrzeply kamien. Odprysnal lakier bialej oprawy i kilka czastek lakierowanych plomykow, scielac sie potem bialo i czerwono na schodach przedproza. Moze cos recytowalem, odmawialem jakas modlitwe, wyliczalem cos: wkrotce potem przed portalem muzeum zatrzymala sie karetka pogotowia Przechodnie ustawiali sie po obu stronach wejscia. Oskarowi udalo sie wsliznac z sanitariuszami do srodka. Szybciej dopadlem schodow niz ci, co z dawniejszych wypadkow powinni byli przeciez znac rozklad muzeum. Ze tez nie rozesmialem sie na widok Herberta! Wisial na ciele Niobe jakby chcial posiasc drzewo. Jego glowa zaslaniala jej glowe, jego ramiona chwycily sie jej uniesionych i skrzyzowanych ramion. Herbert byl bez koszuli. Znaleziono ja pozniej, zlozona starannie, na obitym skora krzesle przy drzwiach. Jego plecy ukazywaly wszystkie blizny. Czytalem to pismo, liczylem litery. Zadnej nie brakowalo. Nie bylo tez jednak ani zaczatka nowego znaku. Sanitariusze, ktorzy tuz za mna wpadli do sali, z trudem oderwali Herberta od Niobe. Opetany namietnoscia, zerwal z lancucha krotka, wyostrzona z obu stron okretowa siekiere, jedno ostrze wbil Niobe, drugie, rzucajac sie na kobiete, samemu sobie wepchnal w cialo. O ile u gory zlaczenie udalo mu sie calkowicie, o tyle u dolu, gdzie mial rozpiete spodnie, gdzie jego czlonek jeszcze byl sztywny i sterczal bez sensu, nie zdolal zarzucic kotwicy. Gdy przykryli Herberta kocem z napisem "Miejskie Pogotowie Ratunkowe", Oskar, jak zawsze, gdy cos tracil, powrocil do swojego bebenka. Walil jeszcze w blache piesciami, gdy ludzie z muzeum wyprowadzali go z "bawialni Maryjki" po schodach na dol, a wreszcie odwiezli do domu autem policyjnym. Takze teraz, w zakladzie, gdy przypomina sobie owa probe milosci miedzy drewnem a cialem, musi pracowac piesciami, aby raz jeszcze przemierzyc nabrzmialy, barwny, twardy i wrazliwy, przepowiadajacy wszystko twardoscia i wrazliwoscia labirynt blizn na plecach Herberta Truczinskiego. Niczym slepiec odczytuje pismo tych plecow. Dopiero teraz, gdy tamci zdjeli Herberta z jego nieczulej rzezby, przychodzi Bruno, moj pielegniarz, ze zrozpaczona gruszkowata glowa. Ostroznie zdejmuje mi piesci z bebenka, zawiesza blache na lewym slupku w nogach metalowego lozka i wygladza koldre. -Alez, panie Matzerath - upomina mnie - jesli dalej bedzie pan tak glosno bebnic, gdzie indziej uslysza, ze tutaj bebni sie o wiele za glosno. Moze pan zrobi przerwe albo bedzie pan bebnil troche ciszej? Dobrze, Bruno, sprobuje podyktowac mojej blasze nastepny, cichy rozdzial, chociaz wlasnie ten temat wola o ryczaca, wyglodzona orkiestre. Wiara, nadzieja, milosc Byl kiedys muzyk, ktory nazywal sie Meyn i umial przepieknie I grac na trabce. Mieszkal na poddaszu czteropietrowej kamienicy, trzymal cztery koty, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck, i od rana do wieczora pociagal jalowcowke wprost z butelki. Robil to tak dlugo, az nieszczescie go otrzezwilo. Oskar po dzis dzien nie wierzy tak naprawde w znaki wrozebne. Jednakze wowczas dosyc bylo znakow zwiastujacych nieszczescie, ktore wdziewalo coraz wieksze buty, w coraz wiekszych butach robilo coraz wieksze kroki i zamierzalo rozsiewac zlo. Oto moj przyjaciel Herbert Truczinski umarl od rany w piersi, ktora zadala mu drewniana kobieta. Kobieta nie umarla. Opieczetowano ja i, rzekomo z powodu prac konserwacyjnych, schowano w piwnicy muzeum. Lecz nieszczescia nie mozna zamknac w piwnicy. Ze sciekami trafia ono do kanalizacji, wdziera sie w przewody gazowe, dochodzi do wszystkich mieszkan, i nikt, kto stawia garnek z zupa na niebieskawe plomyki, nie przeczuwa, ze oto nieszczescie doprowadza jego zarcie do wrzenia.Gdy chowano Herberta na cmentarzu we Wrzeszczu, po raz drugi zobaczylem Leo Hysia, ktorego poznalem na bretowskim cmentarzu. Nam wszystkim, matce Truczinskiej, Guscie, Fritzowi i Marii Truczinskim, grubej pani Kater, staremu Heilandtowi, ktory w dni swiat zarzynal matce Truczinskiej kroliki Fritza, mojemu domniemanemu ojcu Matzerathowi, ktory wspanialomyslnie, jak to on potrafil, pokryl co najmniej polowe kosztow pogrzebu, nawet Janowi Bronskiemu, ktory Herberta prawie nie znal, ktory przyszedl tylko, I zeby na neutralnym gruncie cmentarza zobaczyc Matzeratha, a moze i mnie - nam wszystkim Leo sliniac sie i podajac drzace, biale, plesniejace rekawiczki skladal swoje pomieszane, nie odrozniajace radosci od cierpienia kondolencje. Gdy rekawiczki Hysia zatrzepotaly ku muzykowi Meynowi, ktory przyszedl na pol po cywilnemu, na pol w mundurze SA, zdarzylo sie cos, co bylo kolejnym znakiem przyszlego nieszczescia. Wyblakla materia rekawiczek zerwala sie sploszona w gore, odfrunela i pociagnela za soba Hysia poprzez groby. Slyszelismy, jak krzyczal; lecz owe strzepy slow, ktore zawisly w koronach cmentarnych drzew, to nie byly kondolencje. Nikt nie odsunal sie od muzyka Meyna. A jednak stal on w zalobnym orszaku osamotniony, rozpoznany i napietnowany przez Hysia i speszony manipulowal swoja trabka ktora specjalnie zabral ze soba, na ktorej przedtem gral przepieknie nad grobem Herberta. Przepieknie, bo Meyn, czego nie robil juz od dawna, napil sie jalowcowki, bo smierc Herberta, z ktorym byl w jednym wieku, dotknela go bolesnie, podczas gdy mnie i moj bebenek pozbawila glosu. Byl sobie kiedys muzyk, ktory nazywal sie Meyn i umial przepieknie grac na trabce. Mieszkal na poddaszu naszej czteropietrowej kamienicy, trzymal cztery koty, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck, i od rana do wieczora pociagal jalowcowke wprost z butelki, az wstapil - bylo to, jak mi sie zdaje, w koncu dziewiecset trzydziestego szostego albo na poczatku trzydziestego siodmego - do kawalerii SA, tam jako trebacz kapeli wojskowej gral na trabce co prawda o wiele bieglej, ale juz nie przepieknie, bo wkladajac spodnie do konnej jazdy, ze skora na tylku, rzucil jalowcowke i juz tylko na trzezwo dmuchal glosno w swoja blache. Gdy SA-manowi Meynowi umarl przyjaciel z lat mlodosci, Herbert Truczinski, z ktorym razem w latach dwudziestych placil skladki czlonkowskie najpierw komunistycznej grupie mlodziezowej, potem Czerwonym Sokolom, gdy mieli zakopac Herberta w ziemi, Meyn chwycil za trabke i jednoczesnie za butelke jalowcowki. Chcial bowiem zagrac przepieknie, nie zas trzezwo i bezbarwnie, nawet jezdzac na brunatnym koniu zachowal ucho muzyka i dlatego jeszcze na cmentarzu pociagnal lyk i nie zdjal cywilnego plaszcza narzuconego na mundur, aczkolwiek zamierzal dmuchac w trabke cmentarna ziemia na brunatno, choc bez nakrycia glowy. Byl sobie kiedys SA-man, ktory po jalowcowce grajac przepieknie i dzwiecznie na trabce nad grobem przyjaciela z lat mlodosci nie zdjal plaszcza narzuconego na kawaleryjski mundur SA. Gdy ow Leo Hys, ktory bywa na wszystkich cmentarzach, chcial zlozyc zalobnikom kondolencje, wszyscy je uslyszeli. Tylko SA-man nie mial prawa dotknac bialej rekawiczki, bo Leo rozpoznal SA-mana, przestraszyl sie i krzyczac glosno odmowil mu rekawiczki i kondolencji. SA-man zas bez kondolencji i z zimna trabka poszedl do domu, gdzie w mieszkaniu na poddaszu naszej kamienicy zastal swoje cztery koty. Byl sobie kiedys SA-man, ktory nazywal sie Meyn. Z czasow, gdy dzien w dzien popijal jalowcowke i przepieknie gral na trabce, Meyn zachowal w swoim mieszkaniu cztery koty, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck. Kiedy pewnego dnia SA-man Meyn wrocil z pogrzebu przyjaciela z lat mlodosci, Herberta Truczinskiego, smutny i znowu trzezwy, bo ktos odmowil mu kondolencji, znalazl sie w mieszkaniu sam na sam z czterema kotami. Koty ocieraly sie o jego kawaleryjskie buty, a Meyn dal im glowy sledzi w gazetowym papierze, co odciagnelo koty od jego butow. Tego dnia w mieszkaniu wyjatkowo mocno cuchnelo czterema kotami, ktore byly kocurami, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck i chodzil czarny na bialych lapach. Meyn nie mial jednak w mieszkaniu ani kropli jalowcowki. Totez coraz mocniej cuchnelo kotami czy kocurami. Moze by kupil jaka butelke w naszym sklepie kolonialnym, gdyby nie mieszkal na czwartym pietrze pod samym dachem. A tak bal sie schodow i bal sie ludzi z sasiedztwa, wobec ktorych nieraz przysiegal, ze juz ani kropelka jalowcowki nie dotknie jego ust muzyka, ze zaczyna nowe, trzezwiutenkie zycie, ze odtad oddaje sie caly porzadkowi, nie zas pijanstwom zmarnowanej i wyuzdanej mlodosci. Byl sobie kiedys czlowiek, ktory nazywal sie Meyn. Gdy pewnego dnia znalazl sie w mieszkaniu na poddaszu sam na sam ze swoimi czterema kocurami, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck, koci smrod draznil go szczegolnie, bo przed poludniem przezyl cos przykrego, bo ponadto w domu nie bylo jalowcowki. A poniewaz przykrosc i pragnienie rosly i podsycaly koci smrod, Meyn, ktory byl muzykiem z zawodu i czlonkiem kapeli wojskowej kawalerii SA, chwycil pogrzebacz lezacy kolo zimnego pieca stalopalnego i tak dlugo walil kocury, az uznal, ze wszystkie cztery, takze kocur imieniem Bismarck, nie zyja; chociaz koci smrod w mieszkaniu ani troche nie zelzal. Byl sobie kiedys zegarmistrz, ktory nazywal sie Laubschad i mieszkal na pierwszym pietrze naszej kamienicy w dwupokojowym mieszkaniu z oknami od podworza. Zegarmistrz Laubschad byl niezonaty, nalezal do narodowosocjalistycznej opieki spolecznej i Towarzystwa Przyjaciol Zwierzat. Dobre serce mial Laubschad i zmeczonym ludziom, chorym zwierzetom i zepsutym zegarom pomagal odzyskac sily. Gdy pewnego popoludnia zegarmistrz rozmyslajac o odbytym przed poludniem pogrzebie sasiada siedzial zadumany przy oknie, zobaczyl, jak muzyk Meyn, mieszkajacy na czwartym pietrze tej samej kamienicy, wyniosl na podworze wypelniony do polowy worek po ziemniakach, ktory byl jakby wilgotny u dolu i przeciekal, i wsadzil do jednego z dwoch smietnikow. Poniewaz jednak smietnik juz przedtem byl prawie pelny, muzykowi z duzym trudem udalo sie zamknac pokrywe. Byly sobie kiedys cztery kocury, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck. Te kocury nalezaly do muzyka nazwiskiem Meyn. Poniewaz kocury, ktore nie byly wykastrowane, cuchnely ostro, az zatykalo, muzyk pewnego dnia, gdy ze szczegolnych powodow smrod byl mu szczegolnie niemily, zatlukl cztery kocury pogrzebaczem, wpakowal padline do worka po ziemniakach, zniosl tlumok cztery pietra w dol i staral sie czym predzej wrzucic go do smietnika na podworzu kolo trzepaka, bo workowe plotno bylo nieszczelne i juz na drugim pietrze zaczelo przeciekac. Poniewaz jednak smietnik byl dosc pelny, muzyk musial workiem upchac smiecie, zeby zamknac pokrywe. Ledwie wyszedl na ulice - bo do cuchnacego kotami, ale pozbawionego kotow mieszkania nie chcial wracac - ugniecione smiecie zaczely z powrotem sie rozprezac, uniosly worek, a workiem pokrywe. Byl sobie kiedys muzyk, ktory zabil swoje cztery koty, pochowal w smietniku, opuscil dom i poszedl odwiedzic przyjaciol. Byl sobie kiedys zegarmistrz, ktory siedzial w zamysleniu przy oknie i obserwowal, jak muzyk Meyn wrzucil napelniony do polowy worek do smietnika, a potem opuscil podworze, jak w pare chwil po odejsciu Meyna pokrywa smietnika uniosla sie i nadal unosila sie coraz wyzej. Byly sobie kiedys cztery kocury, ktore pewnego szczegolnego dnia cuchnely szczegolnie mocno i dlatego zostaly zabite, wepchane do worka i pogrzebane w smietniku. Koty jednak, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck, nie byly calkiem martwe, uparcie trzymaly sie zycia, jak to koty potrafia. Ruszaly sie w worku, wprawialy w ruch pokrywe smietnika i zegarmistrzowi Laubschadowi, ktory nadal zamyslony siedzial przy oknie, zadawaly pytanie: zgadnij, co jest w worku, ktory muzyk Meyn wrzucil do smietnika? Byl sobie kiedys zegarmistrz, ktory nie mogl przygladac sie spokojnie, jak w smietniku cos sie rusza. Wyszedl wiec z mieszkania na pierwszym pietrze kamienicy, podazyl na podworze, otworzyl pokrywe smietnika, zajrzal do worka, zabral do siebie cztery zmasakrowane, ale wciaz jeszcze zywe koty, zeby je pielegnowac. Ale zdechly jeszcze najblizszej nocy pod jego zegarmistrzowskimi palcami i nie pozostalo mu nic innego, jak zlozyc doniesienie do Towarzystwa Przyjaciol Zwierzat, ktorego byl czlonkiem, i powiadomic lokalne wladze partyjne o dreczeniu zwierzat przynoszacym szkode autorytetowi partii. Byl sobie kiedys SA-man, ktory zabil cztery kocury, a poniewaz kocury nie byly jeszcze calkiem martwe i zdradzily go, zostal zadenuncjowany przez zegarmistrza. Doszlo do rozprawy sadowej i SA-man musial zaplacic kare. Lecz i w SA omawiano wypadek i postanowiono SA-mana za niegodne postepowanie wyrzucic z SA. Mimo ze w nocy z osmego na dziewiatego listopada dziewiecset trzydziestego osmego, ktora pozniej nazwano noca krysztalowa, SA-man poczynal sobie wyjatkowo meznie, wraz z innymi podpalil synagoge we Wrzeszczu przy Sw. Michala, mimo ze bral tez zywy udzial, gdy nazajutrz rano trzeba bylo zdemolowac kilka wybranych przedtem sklepow, cala ta gorliwosc nie zdolala zapobiec jego usunieciu z kawalerii SA. Za nieludzkie dreczenie zwierzat zostal zdegradowany i skreslony z listy czlonkow. Dopiero w rok pozniej udalo mu sie wstapic do Heimwehry, ktora potem przejely Waffen-SS. Byl sobie kiedys kupiec kolonialny, ktory pewnego listopadowego dnia zamknal sklep, bo w miescie cos sie dzialo, wzial za reke swojego syna Oskara i pojechal piatka do Zlotej Bramy, bo tam, jak w Sopocie i we Wrzeszczu, plonela synagoga. Synagoga byla prawie wypalona, a straz pozarna uwazala, zeby ogien nie przerzucil sie na inne domy. Przed ruinami mundurowi i cywile nosili ksiegi, przedmioty sakralne i osobliwe materie. Sterte podpalono, a kupiec kolonialny skorzystal z okazji, by ogrzewac swoje palce i uczucia nad publicznym ogniskiem. Natomiast jego syn, Oskar, widzac, ze ojciec jest tak zajety i rozplomieniony, wymknal sie niepostrzezenie i pospieszyl w strone pasazu Zbrojowni, bo niepokoil sie o swoje bebenki z bialo-czerwono lakierowanej blachy. Byl sobie kiedys handlarz zabawek, ktory nazywal sie Sigismund Markus i sprzedawal miedzy innymi takze bialo-czerwono lakierowane blaszane bebenki. Wspomniany przed chwila Oskar byl glownym odbiorca tych blaszanych bebenkow, bo z zawodu byl blaszanym bebnista i bez blaszanego bebenka nie mogl i nie chcial zyc. I Totez spod plonacej synagogi podazyl do pasazu Zbrojowni, bo tam mieszkal stroz jego bebenkow; ale znalazl go w takim stanie, jaki od tej pory uniemozliwial mu, przynajmniej na tym swiecie, sprzedawanie blaszanych bebenkow. Oni, ci sami pirotechnicy, od ktorych ja, Oskar, jak mi sie zdawalo, ucieklem, odwiedzili juz Markusa przede mna, zanurzyli pedzel w farbie i pismem sutterlinowskim napisali mu w poprzek wystawy: "Zydowska swinia", potem, moze niezadowoleni ze swojego charakteru pisma, stlukli obcasami szybe wystawy, tak ze tytulu, jaki mu przyznali, mozna sie bylo tylko domyslic. Gardzac drzwiami weszli przez wybita szybe do sklepu i teraz na swoj jednoznaczny sposob bawili sie tam dzieciecymi zabawkami. Zastalem ich jeszcze przy zabawie, gdy i ja wszedlem przez wystawe do sklepu. Kilku spuscilo spodnie, wycisnelo brunatne kielbasy, w ktorych widac jeszcze bylo na pol strawiony groch, na zaglowce, malpki grajace na skrzypkach i moje bebenki. Wygladali wszyscy jak muzyk Meyn, mieli jak on mundury SA, ale Meyna tam nie bylo; jak i tych, ktorzy tam byli, nie bylo gdzie indziej. Jeden wyciagnal sztylet. Rozpruwal lalki i za kazdym razem byl jakby rozczarowany, gdy z wypchanych tulowi i czlonkow sypaly sie jedynie trociny. Martwilem sie o moje bebenki. Moje bebenki im sie nie podobaly. Moja blacha nie przetrzymala ich gniewu, musiala milczec i ulec. Markus natomiast umknal przed ich gniewem. Gdy chcieli porozmawiac z nim w jego biurze, nie zapukali, tylko wylamali drzwi, chociaz nie byly zamkniete na klucz. Handlarz zabawek siedzial za biurkiem. Mial, jak zwykle, zarekawki na swoim ciemnoszarym codziennym ubraniu. Drobiny lupiezu na ramionach zdradzaly, ze cierpial na chorobe wlosow. Jeden, co powsadzal sobie kukielki na palce, szturchnal go twardo kukielkowa babcia, ale z Markusem nie mozna juz bylo rozmawiac, nie mozna juz bylo go obrazic. Przed nim na blacie biurka stala szklanka, ktora pragnienie kazalo mu widocznie oproznic akurat w owej chwili, gdy od rozpryskujacego sie krzyku szyby wystawowej zaschlo mu w gardle. Byl sobie kiedys blaszany bebnista, ktory nazywal sie Oskar. Gdy zabrano mu handlarza zabawek i spustoszono jego sklep, przeczul, ze dla takich karlowatych blaszanych bebnistow jak on ida ciezkie czasy. Opuszczajac sklep wygrzebal wiec sobie z rumowiska jeden caly i dwa niezbyt uszkodzone bebenki, obwieszony nimi wysunal sie z pasazu Zbrojowni, aby na Targu Weglowym poszukac ojca, ktory byc moze i jego szukal. Na dworze bylo pozne listopadowe przedpoludnie. Kolo Teatru Miejskiego, nie opodal przystanku tramwajowego, staly pobozne kobiety i zmarzniete brzydkie dziewczyny, ktore rozdawaly religijne pisma, zbieraly pieniadze do puszek i ukazywaly na dwoch kijach transparent z cytatem z Listu do Koryntian, rozdzial trzynasty. "Wiara - nadzieja - milosc" - odczytal Oskar i mogl manipulowac owymi trzema slowkami jak zongler butelkami: latwowierny, byc przy nadziei, wolna milosc, huta Dobrej Nadziei, napoj milosny, zebranie wierzycieli. Czy wierzysz, ze jutro bedzie deszcz? Caly latwowierny lud wierzyl w swietego Mikolaja. Ale swiety Mikolaj byl w rzeczywistosci gazownikiem. Zdaje sie, ze pachnie orzechami i migdalami. Ale pachnialo gazem. Zdaje sie, ze niedlugo bedziemy mieli pierwsza niedziele adwentu. I odkreca sie pierwsza, druga, trzecia i czwarta niedziele adwentu, jak odkreca sie kurki gazowe, zeby pachnialo wiarygodnie orzechami i migdalami, zeby wszystkie dziadki do orzechow mogly urnie wierzyc: On przyjdzie! Przyjdzie! Ktoz jednak przyszedl? Dzieciatko Jezus, Zbawiciel? Czy tez przyszedl niebieski gazownik z licznikiem pod pacha, ktory tyka bez przerwy? I powiedzial: Jam jest Zbawiciel tego swiata, beze mnie nie moglibyscie gotowac. I wdawal sie w rozmowy, oferowal korzystna taryfe, odkrecal swiezo wyczyszczone gazowe kurki i pozwalal wydzielac sie Duchowi Swietemu, zeby I mozna bylo ugotowac golebia. I rozdawal orzechy i migdaly w lupinach, ktore natychmiast rozlupywano, a jednoczesnie wydzielali sie oni: Duch Swiety i gaz, tak ze latwowierni w gestym i niebieskawym powietrzu bez trudu we wszystkich gazownikach przed domami towarowymi widzieli swietych Mikolajow i Dzieciatka Jezus, w kazdej wielkosci i w kazdej cenie. I dzieki temu wierzyli w gazownie, poza ktora nie ma zbawienia, ktora wznoszacymi sie i opadajacymi gazometrami symbolizowala los i po normalnych cenach urzadzala czas adwentu; w zapowiadane przez nia Boze Narodzenie wierzylo co prawda wielu, lecz jej meczace swieta przezyli tylko ci, dla ktorych nie wystarczyl zapas migdalow i orzechow - chociaz wszyscy wierzyli, ze jest ich pod dostatkiem. Ale odkad wiara w swietego Mikolaja okazala sie wiara w gazownika, nie zwazajac na kolejnosc Listu do Koryntian, probowano milosci: Kocham cie, mowilo sie, och, jak cie kocham. Czy ty tez siebie kochasz? Kochasz mnie, powiedz, naprawde mnie kochasz? Ja tez kocham siebie. I z czystej milosci nazywali sie rzodkiewkami, kochali rzodkiewki, gryzli sie, jedna rzodkiewka z milosci odgryzala glowke drugiej. I opowiadali sobie o przykladach cudownej, niebianskiej, ale i ziemskiej milosci miedzy rzodkiewkami i tuz przed ugryzieniem szeptali rzesko, glosno, ostro: Powiedz, rzodkiewko, kochasz mnie? Ja tez kocham siebie. Ale odkad z milosci poodgryzali sobie glowki, a wiara w gazownika zostala uznana za religie panstwowa, po wierze i przewidzianej gory milosci pozostal juz trzeci tylko bubel z Listu do Koryntian: nadzieja. I podczas gdy oni mieli jeszcze do chrupania rzodkiewki, i orzechy i migdaly, zywili juz nadzieje, ze wkrotce bedzie koniec, aby mogli zaczac od nowa albo kontynuowac, po muzyce koncowej albo jeszcze w czasie muzyki koncowej spodziewajac sie, ze niebawem bedzie koniec konca. I wciaz jeszcze nie wiedzieli, czego koniec. Mieli tylko nadzieje, ze wkrotce bedzie koniec, juz jutro koniec, oby jeszcze nie dzisiaj koniec; bo coz mieliby poczac z naglym koncem. A gdy potem nastapil koniec, szybko zrobili z niego pelen nadziei poczatek; bo w tym kraju koniec zawsze jest poczatkiem i nadzieja w kazdym, nawet najbardziej ostatecznym koncu. I tak tez jest napisane: Poki czlowiek ma nadzieje, bedzie wciaz zaczynal od nowa pelne nadziei konczenie. Ja natomiast nie wiem. Nie wiem na przyklad, kto sie dzisiaj kryje pod brodami swietych Mikolajow, nie wiem, co oni maja w worku, nie wiem, jak sie przykreca i zamyka gazowe kurki; bo znow przeplywa adwent, a moze nadal, nie wiem, na probe, nie wiem; dla kogo ma byc ta proba, nie wiem, czy moge wierzyc, ze oni, miejmy nadzieje, z miloscia czyszcza gazowe kurki, zeby zapialy, nie wiem, ktorego ranka, ktorego wieczoru, nie wiem, czy to zalezy od pory dnia; bo milosc nie zna por dnia, a nadzieja nie ma konca, a wiara nie zna granic, tylko wiedza i niewiedza skrepowane sa czasem i granicami i najczesciej koncza sie przedwczesnie juz przy brodach, workach, migdalach w lupinie, az znow musze powiedziec: nie wiem, och, nie wiem, czym, na przyklad, nadziewaja kiszki, czyje trzewia sa potrzebne, zeby mozna je bylo nadziac, nie wiem czym, choc ceny za kazde nadzienie, drobne lub grube, sa czytelne, nie wiem, co sie miesci w cenie, nie wiem, z jakich slownikow biora nazwy dla nadzien, nie wiem, czym nadziewaja zarowno slowniki, jak kiszki, nie wiem, czyim miesem, nie wiem, czyim jezykiem: slowa znacza, rzeznicy milcza, ja kraje plasterki, ty otwierasz ksiazki, ja czytam, co mi smakuje, ty nie wiesz, co ci smakuje: plasterki kielbasy i cytaty z kiszek i ksiazek - i nigdy sie nie dowiemy, kto musial ucichnac, zamilknac, zeby mozna bylo nadziac kiszki, zeby mogly przemowic ksiazki, napakowane, upchane, bardzo gesto zapisane, nie wiem, domyslam sie: ci sami rzeznicy nadziewaja slowniki i ksiazki mowa i farszem, nie ma zadnego Pawla, ten czlowiek nazywal sie Szawel i byl Szawlem, i jako Szawel opowiadal ludziom z Koryntu o niezmiernie tanich kielbasach, ktore nazywal wiara, nadzieja i miloscia, ktore chwalil za lekkostrawnosc, ktore dzis jeszcze, pod postacia coraz to innego Szawla, potrafi ludziom wmowic. Mnie natomiast zabrali handlarza zabawek, chcieli wraz z nim usunac ze swiata wszystkie zabawki. Byl sobie kiedys muzyk, ktory nazywal sie Meyn i umial przepieknie grac na trabce. Byl sobie kiedys handlarz zabawek, ktory nazywal sie Markus i sprzedawal bialo-czerwono lakierowane blaszane bebenki. Byl sobie kiedys muzyk, ktory nazywal sie Meyn i mial cztery koty, a jeden z nich nazywal sie Bismarck. Byl sobie kiedys bebnista, ktory nazywal sie Oskar i byl zdany na handlarza zabawek. Byl sobie kiedys muzyk, ktory nazywal sie Meyn i zatlukl pogrzebaczem cztery koty. Byl sobie kiedys zegarmistrz, ktory nazywal sie Laubschad i nalezal do Towarzystwa Przyjaciol Zwierzat. Byl sobie kiedys bebnista, ktory nazywal sie Oskar, a oni zabrali mu jego handlarza zabawek. Byl sobie handlarz zabawek, ktory nazywal sie Markus i zabral ze soba wszystkie zabawki swiata. Byl sobie kiedys muzyk, ktory nazywal sie Meyn, a jesli nie umarl, to zyje do dzis i znow przepieknie gra na trabce. Ksiega Druga Gruchot Dzien odwiedzin: Maria przyniosla mi nowy bebenek. Gdy razem z blacha chciala mi podac ponad krata lozka kwit ze sklepu z zabawkami, powstrzymalem ja machnieciem reki, nacisnalem dzwonek u wezglowia, az wszedl Bruno, moj pielegniarz, i zrobil to, co robi zawsze, ilekroc Maria przynosi nowy, opakowany w niebieski papier blaszany bebenek. Rozsznurowal paczke, rozwinal papier i upuscil na podloge, aby po niemal uroczystym wydobyciu bebenka starannie go zlozyc. Potem dopiero kroczyl Bruno - a jesli mowie "kroczyl", mam na mysli krok uroczysty - z nowa blacha ku umywalce, puszczal ciepla wode i ostroznie, zeby nie zadrapac bialego i czerwonego lakieru, usuwal z obrzeza bebenka naklejona cene.Gdy po krotkiej, niezbyt meczacej wizycie Maria zbierala sie do odejscia, wziela stara blache, ktora rozbilem opisujac plecy Herberta Truczinskiego oraz drewniana rzezbe dziobowa i moze troche zbyt dowolnie komentujac pierwszy List do Koryntian, wziela, zeby polozyc ja w naszej piwnicy obok tych wszystkich zuzytych blach, ktore sluzyly mi do celow po czesci zawodowych, po czesci prywatnych. Przed wyjsciem Maria powiedziala jeszcze: - W piwnicy to juz nieduzo zostalo miejsca. Chcialabym tylko wiedziec, gdzie mam zlozyc ziemniaki na zime. Usmiechajac sie puscilem mimo uszu wyrzut przemawiajacej ustami Marii pani domu i poprosilem, zeby na wysluzonym bebenku wypisala, jak nalezy, czarnym atramentem kolejny numer, a zanotowane przeze mnie na kartce daty i zwiezle dane z zyciorysu blachy przeniosla do owego diariusza, ktory od lat wisi na wewnetrznej stronie drzwi piwnicy i poczynajac od roku dziewiecset czterdziestego dziewiatego wie wszystko o moich bebenkach. Maria ulegle skinela glowa i pocalowala mnie na pozegnanie. Moje zamilowanie do porzadku nadal jest dla niej niepojete, troche nawet niesamowite. Oskar dobrze rozumie watpliwosci Marii, bo sam nie wie, czemu tego rodzaju pedanteria czyni z niego kolekcjonera rozbitych blaszanych bebenkow. Poza tym, jak dawniej, tak i teraz, nie chcialby wiecej ogladac owej sterty zlomu w piwnicy mieszkania w Bilk. Wie przeciez z doswiadczenia, ze dzieci gardza zbiorami ojcow, ze i jego syn Kurt pewnego dnia, gdy obejmie dziedzictwo, bedzie w najlepszym razie gwizdal na te wszystkie nieszczesne bebenki. Coz mi zatem kaze co trzy tygodnie wypowiadac wobec Marii zyczenia, ktore, jesli beda spelniane regularnie, zapchaja kiedys piwnice, tak ze nie bedzie gdzie skladac ziemniakow na zime? Rzadko, coraz rzadziej przeblyskujace urojenie, ze moimi kalekimi instrumentami mogloby sie kiedys zainteresowac muzeum, pojawilo sie dopiero wtedy, gdy w piwnicy lezalo juz kilka tuzinow blach. Nie mozna wiec dopatrywac sie tutaj poczatkow zbierackiej manii. Raczej - a im glebiej sie zastanawiam, tym bardziej wydaje mi sie to prawdopodobne - przyczyna tego zbieractwa jest zwyczajny kompleks: kto wie, czy ktoregos dnia nie skoncza sie blaszane bebenki, nie stana sie rzadkoscia, nie zostana zakazane, nie ulegna zniszczeniu. Moze ktoregos dnia Oskar bedzie musial dac blacharzowi do naprawy kilka nie za bardzo sfatygowanych blach, aby przy jego pomocy przetrwac z polatanymi weteranami straszne, pozbawione bebenkow czasy. Podobnie, choc uzywajac innych okreslen, wyrazaja sie o przyczynie mego instynktu zbierania lekarze zakladu dla nerwowo chorych. Pani doktor Hornstetter dopytywala sie nawet, ktorego dnia narodzil sie ow kompleks. Moglem jej podac dokladna date: dziewiatego listopada w dziewiecset trzydziestym osmym, bo tego dnia stracilem Sigismunda Markusa, zarzadce mojego bebenkowego magazynu. Jesli juz po smierci mojej biednej mamy trudno bylo w odpowiednim czasie wejsc w posiadanie nowego bebenka, bo czwartkowe wizyty w pasazu Zbrojowni z koniecznosci ustaly, Matzerath niewiele dbal o moje instrumenty, a Jan Bronski bywal u nas coraz rzadziej - to o ilez bardziej rozpaczliwa stala sie moja sytuacja, gdy spladrowano sklep zabawkarza, a widok Markusa siedzacego za uprzatnietym biurkiem uswiadomil mi: Markus juz ci nie podaruje bebenka, Markus nie bedzie wiecej handlowal zabawkami, Markus na zawsze zerwal stosunki handlowe z owa firma, ktora dotychczas wyrabiala i dostarczala ci pieknie lakierowane bialo-czerwone bebenki. Nie chcialem jednak wtedy uwierzyc, ze wraz ze smiercia zabawkarza skonczyl sie ow wczesny i stosunkowo pogodny czas bebnienia, i z rumowiska, w jakie zamieniono sklep Markusa, wybralem sobie jedna nie uszkodzona i dwie jedynie na brzegach poobijane blachy, zanioslem lup do domu i myslalem, ze postapilem bardzo przezornie. Ostroznie obchodzilem sie z ta trojka, bebnilem z rzadka, juz tylko w razie potrzeby, odmawialem sobie calych bebenkowych popoludni i, dosc niechetnie, bebenkowych sniadan, po ktorych lzej bylo mi zniesc rozpoczety dzien. Oskar uprawial asceze, chudl, musial chodzic do doktora Hollatza i jego coraz bardziej koscistej asystentki, siostry Ingi. Dawali mi slodkie, kwasne, gorzkie i pozbawione smaku lekarstwa, przypisywali wine gruczolom, ktorych nadczynnosc, to znow niedoczynnosc, zdaniem doktora Hollatza, odbijala sie ujemnie na moim zdrowiu. Chcac uniknac spotkan z Hollatzem, Oskar uprawial asceze z wiekszym umiarem, ponownie przybral na wadze, latem dziewiecset trzydziestego dziewiatego byl niemal dawnym, trzyletnim Oskarem, ktory odzyskanie pucolowatych policzkow okupil doszczetnym rozbiciem ostatniego, pochodzacego jeszcze ze sklepu Markusa bebenka. Podziurawiona blacha obluzowala sie i klekotala, pozbywala sie bialego i czerwonego lakieru, rdzewiala i brzeczac nieprzyjemnie wisiala mi na brzuchu. Nie mialo sensu zwracac sie o pomoc do Matzeratha, chociaz byl on z natury chetny do pomocy, nawet dobroduszny. Od smierci mojej biednej mamy ten czlowiek myslal juz tylko o swoich partyjnych dyrdymalkach, wyzywal sie na konferencjach zellenleiterow, a kolo polnocy, mocno podpity, rozmawial w naszej bawialni glosno i poufale z oprawionymi w czarne ramy podobiznami Hitlera i Beethovena, domagal sie, by geniusz tlumaczyl mu przeznaczenie, a wodz - opatrznosc, na trzezwo zas upatrywal swoje przeznaczenie w zbiorce na Pomoc Zimowa. Niechetnie wspominam te kwestarskie niedziele. Jednej z takich niedziel podjalem przeciez rozpaczliwa probe pozyskania nowego bebenka. Matzerath, ktory przed poludniem kwestowal na Glownej pod kinami, takze pod domem towarowym Sternfelda, przyszedl w poludnie do domu i odgrzal nam zrazy krolewieckie. Po tym smacznym, jak jeszcze dzis pamietam, jedzeniu - Matzerath nawet jako wdowiec gotowal niezwykle chetnie i wysmienicie - zmeczony kwestarz polozyl sie na kozetce, zeby uciac sobie drzemke. Ledwie zachrapal, zdjalem z fortepianu napelniona do polowy kwestarska blaszanke, z tym przedmiotem, ktory mial ksztalt puszki od konserw, schowalem sie w sklepie pod kontuarem i zaczalem obrabiac najsmieszniejsza ze wszystkich blache. Nie znaczy to, zebym chcial sie wzbogacic miedziakami. Wpadlem na glupi pomysl, aby wyprobowac puszke jako bebenek. Chocbym nie wiem jak uderzal i wymienial paleczki, stale padala jedna i ta sama odpowiedz: "Co laska na Pomoc Zimowa! Niech nikt nie gloduje, niech nikt nie marznie! Co laska na Pomoc Zimowa!" Po pol godzinie zrezygnowalem, wyjalem z kasy sklepowej piec fenigow, ofiarowalem je na Pomoc Zimowa i wzbogacona w ten sposob puszke odnioslem na fortepian, zeby Matzerath nie musial jej szukac i mogl klekoczac na Pomoc Zimowa zabijac pozostale godziny niedzieli. Ta nieudana proba uleczyla mnie na zawsze. Nigdy wiecej nie probowalem na serio uzywac puszki od konserw, odwroconego wiadra, dna miednicy w charakterze bebenka. Jesli to jednak robilem, staram sie o tych nieslawnych epizodach zapomniec i na tych kartkach nie udzielam im miejsca albo udzielam jak najmniej. Puszka od konserw to nie blaszany bebenek, wiadro to wiadro, a w miednicy czlowiek albo sie myje, albo pierze skarpetki. Jak dzis nie ma zadnej namiastki, tak nie bylo jej juz wowczas: blaszany bebenek w bialo-czerwone plomyki mowi sam za siebie, nie potrzebuje wiec reklamy. Oskar byl sam, zdradzony i sprzedany, jakze mial zachowac na stale swoja trzyletnia twarz, skoro brakowalo mu rzeczy najpotrzebniejszej - bebenka? Wszystkie te dlugoletnie fortele, jak przypadkowe nocne moczenie sie, dziecinne odklepywanie co wieczor pacierza, strach przed swietym Mikolajem, ktory w rzeczywistosci nazywal sie Greff, niestrudzone zadawanie trzyletnich, typowo pociesznych pytan: dlaczego auta maja kola? - caly ten ogromny wysilek, ktorego oczekiwali po mnie dorosli, musialem podejmowac bez bebenka, bylem bliski rezygnacji i z tej przyczyny rozpaczliwie szukalem tego, ktory wprawdzie nie byl moim ojcem, ale najprawdopodobniej mnie splodzil; kolo polskiego osiedla przy Okreznej Oskar czekal na Jana Bronskiego. Po smierci mojej biednej mamy niekiedy prawie przyjacielskie stosunki miedzy Matzerathem a z czasem awansowanym na referendarza wujem rozluznily sie, jesli nie za jednym zamachem i nagle, to przeciez stopniowo, a im bardziej zaostrzala sie sytuacja polityczna, tym byly chlodniejsze, mimo najpiekniejszych wspolnych wspomnien. Wraz z rozkladem smuklej duszy i bujnego ciala mamy rozkladala sie przyjazn dwoch mezczyzn, ktorzy przegladali sie obaj w tej duszy, ktorzy sycili sie obaj tym cialem, ktorzy teraz, gdy zabraklo owego pokarmu i owego wypuklego zwierciadla, nie znajdowali nic bardziej niedoskonalego niz swoje politycznie przeciwstawne, palace jednak ten sam tyton meskie zebrania. Ale Poczta Polska i konferencja zellenleiterow obradujacych bez marynarek nie moga zastapic pieknej i nawet w wiarolomstwie czulej kobiety. Mimo calej ostroznosci - Matzerath musial liczyc sie z klientela i partia, Jan z kierownictwem Poczty - w krotkim okresie miedzy smiercia mojej biednej mamy a zgonem Sigismunda Markusa dochodzilo jednak do spotkan obu moich domniemanych ojcow. Kolo pomocy dwa lub trzy razy w miesiacu slychac bylo, jak klykcie Jana stukaja w szyby naszej bawialni. Kiedy Matzerath odsuwal firanke i uchylal okno, zaklopotanie z obu stron bylo ogromne; az jeden czy drugi znajdowal zbawcze slowo, proponowal skata o poznej godzinie. Sciagali Greffa ze sklepu warzywnego, a jesli Greff nie chcial, nie chcial ze wzgledu na Jana, nie chcial, bo jako byly druzynowy skautow - z biegiem czasu rozwiazal swoja grupe - musial byc ostrozny, poza tym w skata gral zle i niezbyt chetnie, to tym trzecim byl najczesciej piekarz Aleksander Scheffler. Co prawda i mistrz piekarski niechetnie siadal przy jednym stole z wujem Janem, ale pewne przywiazanie do mojej biednej mamy, ktore niczym dziedzictwo przenioslo sie na Matzeratha, jak rowniez zasada Schefflera, ze kupcy detalisci powinni trzymac sie razem, nakazywaly krotkonogiemu piekarzowi spieszyc sie z Kuzniczek na wezwanie Matzeratha, siadac przy stole w naszej bawialni, bialymi, stoczonymi przez make palcami tasowac karty i rozdawac jak buleczki miedzy zglodnialy lud. Poniewaz te zakazane gry zaczynaly sie przewaznie dopiero po polnocy i przerywane byly kolo trzeciej nad ranem, gdy Scheffler musial isc do piekarni, bardzo rzadko udawalo mi sie, unikajac jakiegokolwiek halasu, wymknac w nocnej koszuli z lozeczka i niepostrzezenie, bez bebenka, dotrzec do cienistego zakatka pod stolem. Jak panstwo zauwazyliscie juz przedtem, pod stolem od dawien dawna nadarzala mi sie okazja do najciekawszych obserwacji: dokonywalem porownan. Lecz jakze od smierci mojej biednej mamy zmienilo sie wszystko! Oto Jan Bronski, na gorze zachowujac ostroznosc, a jednak przegrywajac partie za partia, na dole nie probowal stopa w skarpetce smialych podbojow miedzy udami mojej mamy. Pod karcianym stolem tamtych lat nie bylo juz erotyki, nie mowiac o milosci. Szesc nogawek, ukazujac rozne wzorki w jodelke, opinalo szesc golych lub odzianych w kalesony, mniej lub bardziej owlosionych meskich nog; nogi te na dole staraly sie szesciokrotnie uniknac chocby przypadkowego zetkniecia, na gorze zas, uproszczone i powiekszone w tulowie, glowy, ramiona, oddawaly sie grze, ktora ze wzgledow politycznych powinna byla byc zabroniona, ktora jednak w kazdym wypadku przegranej lub wygranej partii pozwalala na usprawiedliwienie, takze na triumf: oto Polska przegrala granda z reki; oto przed chwila Wolne Miasto Gdansk wygralo gladko dla Wielkoniemieckiej Rzeszy zwykle dzwonki. Mozna bylo sobie wyobrazic dzien, kiedy skoncza sie te gry manewrowe - jak pewnego dnia koncza sie wszystkie manewry i z racji tak zwanego rzeczywistego wybuchu na powiekszonej plaszczyznie zamieniaja sie w nagie fakty. W poczatkach lata dziewiecset trzydziestego dziewiatego okazalo sie, ze Matzerath na cotygodniowych konferencjach zellenleiterow znalazl bardziej odpowiednich partnerow do skata niz polski urzednik pocztowy i byly druzynowy skautow. Jan Bronski chcac nie chcac przypomnial sobie o obozie, ktory byl mu przeznaczony, i przestawal z ludzmi z Poczty, na przyklad z kalekim woznym Kobiela, ktory od czasow sluzby w legendarnych Legionach marszalka Pilsudskiego mial jedna noge o kilka centymetrow krotsza. Mimo tej krotszej nogi Kobiela byl dobrym woznym, a wiec majster-klepka, po ktorego ewentualnej zyczliwosci moglem sie spodziewac wyreperowania mojego chorego bebenka. Jedynie dlatego, ze droga do Kobieli prowadzila przez Jana Bronskiego, prawie kazdego popoludnia kolo szostej, nawet w najwiekszy sierpniowy skwar, stawalem w poblizu polskiego osiedla i czekalem na Jana, ktory po sluzbie na ogol punktualnie wracal do domu. Nie nadchodzil. Nie zadajac sobie wlasciwie pytania: co porabia twoj domniemany ojciec po fajerancie? - czekalem czesto do siodmej, wpol do osmej. Ale on nie nadchodzil. Moglbym zajsc do ciotki Jadwigi. Byc moze Jan byl chory, mial goraczke albo zlamana noge w gipsie. Oskar jednak nie ruszal sie z miejsca i poprzestawal na tym, ze co jakis czas wpatrywal sie w okna i firanki mieszkania referendarza. Osobliwy lek powstrzymywal Oskara przed odwiedzinami u ciotki Jadwigi, ktorej cieple, macierzynskie spojrzenie krowich oczu budzilo w nim smutek. Nie przepadal tez za dziecmi Bronskich, ktore przypuszczalnie byly jego przyrodnim rodzenstwem. Obchodzily sie z nim jak z lalka. Chcialy sie nim bawic, uzywac jak zabawke. Jakim prawem pietnastoletni Stefan, niemal rowiesnik Oskara, traktowal go po ojcowsku, zawsze pouczajaco i z gory? A czy owa dziesiecioletnia Marga z warkoczami i tlusta buzia jak ksiezyc w pelni nie widziala w Oskarze bezwolnego manekina, ktory godzinami mozna bylo czesac, szczotkowac, obciagac mu ubranko i wychowywac? Oczywiscie oboje widzieli we mnie anormalne, godne pozalowania karlowate dziecko, sami uwazali sie za zdrowych i rokujacych wielkie nadzieje, byli tez ulubiencami babki Koljaiczkowej, ktorej niestety musialo byc trudno mnie upatrzyc sobie na ulubienca. Nie wystarczaly mi bajki i ksiazeczki z obrazkami. To, czego oczekiwalem od babki, co nawet jeszcze dzis szeroko i z wielka przyjemnoscia opisuje, bylo bardzo jednoznaczne i dlatego bardzo rzadko osiagalne: Oskar ledwie ja zobaczyl, chcial isc w slady dziadka Koljaiczka, chcial dac nurka pod spodnice i gdyby to bylo mozliwe, nigdy juz nie oddychac gdzie indziej. Czegoz ja nie wyczynialem, zeby dostac sie pod spodnice babki! Nie moge powiedziec, ze nie lubila, gdy Oskar tam siedzial. Ociagala sie tylko, odpedzala mnie tez najczesciej, kazdemu chyba, kto bylby choc w polowie podobny do Koljaiczka, udzielilaby schronienia, tylko ja, ktory nie mialem ani figury, ani wiecznie kuszacych zapalek podpalacza, musialem wymyslac konie trojanskie, zeby przedostac sie do twierdzy. Oskar widzi siebie bawiacego sie gumowa pilka jak prawdziwy klatek, obserwuje, jak ow Oskar przypadkiem posyla pilke pod spodnice, a potem podaza za okraglym pretekstem, zanim babka zdola przejrzec podstep i zwrocic mu pilke. Jesli bylo to w obecnosci doroslych, babka nigdy nie tolerowala mnie dlugo pod spodnicami. Dorosli pokpiwali z niej, przypominali w slowach nieraz dwuznacznych jej narzeczenskie czasy na jesiennym kartoflisku, przyprawiali babce, ktora z natury nie byla blada, o gwaltowny i dlugotrwaly rumieniec, z czym szescdziesieciolatce o prawie bialych wlosach bylo calkiem do twarzy. Jesli jednak moja babka Anna byla sama - zdarzalo sie to rzadko, od smierci mojej biednej mamy widywalem ja zreszta coraz rzadziej, prawie wcale, odkad musiala zwinac stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu - tolerowala mnie chetniej i dluzej pod spodnicami ziemniaczanego koloru. Nie trzeba bylo nawet glupiego podstepu z jeszcze glupsza gumowa pilka, zeby tam sie dostac. Pelzajac z bebenkiem po podlodze, wysuwajac jedna noge, druga odpychajac sie od mebli, zmierzalem w strone babcinej gory, dotarlszy do stop unosilem paleczkami czterokrotna zaslone, bylem juz w srodku, czterokrotnie i rownoczesnie opuszczalem kurtyne, pozostawalem minutke bez ruchu i caly, oddychajac wszystkimi porami, chlonalem ostry zapach lekko zjelczalego masla, ktory zawsze, niezaleznie od pory roku, panowal pod owymi czterema spodnicami. Dopiero potem Oskar zaczynal bebnic. Wiedzial przeciez, czego babka chetnie sluchala, wystukiwal wiec pazdziernikowy szum deszczu, podobny do tego, jaki musiala slyszec wowczas przy ognisku z naci ziemniaczanej, gdy pod spodnice wsliznal sie jej Koljaiczek z zapachem zaciekle sciganego podpalacza. Z paleczek spadal na blache drobny, ukosny deszcz, az nade mna rozbrzmiewaly westchnienia i imiona swietych, niech panstwo sami przypomna sobie tutaj owe westchnienia i imiona swietych, ktore rozbrzmiewaly wtedy w osiemset dziewiecdziesiatym dziewiatym, gdy babka siedziala w deszczu, a Koljaiczek w suchym i bezpiecznym schronieniu. Gdy w sierpniu dziewiecset trzydziestego dziewiatego naprzeciwko polskiego osiedla czekalem na Jana Bronskiego, myslalem czesto o babce. Mogloby sie przeciez zdarzyc, ze przyjechala w odwiedziny do ciotki Jadwigi. Jakkolwiek kuszaca byla mysl, aby siedzac pod spodnicami wdychac zapach zjelczalego masla, nie wspinalem sie dwa pietra w gore, nie dzwonilem do drzwi z tabliczka: Jan Bronski. Coz Oskar moglby ofiarowac swojej babce? Jego bebenek byl rozbity, jego bebenek stracil glos, jego bebenek zapomnial, jak szumi deszcz, ktory w pazdzierniku spada drobno i ukosnie na ognisko z naci ziemniaczanej. A poniewaz u babki Oskara mozna bylo cos wskorac tylko efektami akustycznymi jesiennych opadow, pozostal na Okreznej, patrzyl na owe tramwaje, ktore dzwoniac przemykaly Poligonowa to w gore, to w dol i obslugiwaly wszystkie linie piec. Czy jeszcze czekalem na Jana? Czy juz nie zrezygnowalem, a jesli nie ruszalem sie z miejsca, to tylko dlatego, ze nie obmyslilem jeszcze odpowiedniej formy rezygnacji? Dluzsze czekanie oddzialuje wychowawczo. Dluzsze czekanie moze jednak rowniez skusic czekajacego do tak szczegolowego wyobrazenia sobie spodziewanej sceny powitania, ze oczekiwany nie bedzie mial zadnej szansy udanego zaskoczenia. Mimo to Jan zaskoczyl mnie. Ogarniety ambicja, zebym zobaczyl go pierwszy, powital nie przygotowanego resztkami bebenka, nie ruszalem sie z miejsca, napiety, z paleczkami w pogotowiu. Zeby na wstepie uniknac dlugich wyjasnien, chcialem mocnym uderzeniem i naglym krzykiem blachy ukazac moja rozpaczliwa sytuacje, mowilem sobie: jeszcze piec tramwajow, jeszcze trzy, jeszcze ten tramwaj, przygotowujac sie na najgorsze wyobrazalem sobie, ze Bronscy na zyczenie Jana zostali przeniesieni do Modlina czy Warszawy, widzialem go jako referendarza na poczcie w Bydgoszczy lub Toruniu, lamiac wszystkie poprzednie przysiegi przeczekalem jeszcze jeden tramwaj i odwrocilem sie juz w strone domu, gdy z tylu ktos chwycil Oskara, ktos dorosly zakryl mu oczy. Poczulem miekkie, pachnace wykwintnym mydlem, przyjemnie suche meskie dlonie; poczulem Jana Bronskiego. Kiedy mnie puscil i smiejac sie uderzajaco glosno obrocil ku sobie, bylo za pozno, zeby demonstrowac na blasze moja fatalna sytuacje. Totez obie paleczki wsunalem rownoczesnie pod plocienne szelki krotkich spodni, w owym czasie, gdy nikt sie mna nie zajmowal, brudnych i wystrzepionych kolo kieszeni. Majac wolne rece wysoko unioslem zawieszony na nedznym sznurku bebenek, oskarzajaco wysoko, ponad glowe, tak wysoko, jak proboszcz Wiehnke podczas Mszy unosil hostie, moglbym tez powiedziec: oto jest cialo moje i krew moja, nie powiedzialem jednak ani slowka, tylko wysoko unioslem udreczony metal, nie pragnalem tez istotnej, byc moze cudownej przemiany; domagalem sie naprawy mojego bebenka, nic wiecej. Jan od razu przerwal swoj niestosowny i, jak wyczulem, nerwowo wysilony smiech. Dostrzegl, czego nie mozna bylo nie dostrzec, dostrzegl moj bebenek, oderwal wzrok od pogniecionej blachy, poszukal moich lsniacych, wciaz jeszcze autentycznie trzyletnich oczu, z poczatku widzial tylko dwie tak samo nic nie mowiace teczowki, w nich blyszczace swiatla, odbicia, to wszystko, co przypisuje sie wyrazowi oczu, w koncu, gdy musial stwierdzic, ze w moim spojrzeniu odbija sie to samo co w jakiejkolwiek ulicznej kaluzy, zebral cala swoja dobra wole, wszystko, co zachowalo sie w jego pamieci, i zmusil sie, zeby w parze moich oczu odnalezc owo szare co prawda, lecz podobnie wykrojone spojrzenie mamy, w ktorym przeciez badz co badz przez kilka lat odbijala sie przychylnosc dla niego lub namietnosc. Moze tez zaskoczylo go wlasne odbicie, co nadal nie mialo jeszcze oznaczac, ze Jan byl moim ojcem, a scislej mowiac, moim rodzicem. Bo jego oczy, oczy mamy i moje odznaczaly sie ta sama naiwnie podstepna, promiennie glupia pieknoscia, z ktora bylo do twarzy prawie wszystkim Bronskim, wiec takze Stefanowi, mniej Mardze Bronskiej, tym wiecej jednak mojej babce i jej bratu Wincentemu. Mnie natomiast, mimo owych niebieskich oczu w obramowaniu czarnych rzes, nie mozna bylo - dosc wspomniec o moim rozspiewywaniu szkla - odmowic odrobiny Koljaiczkowej krwi podpalacza i trzeba by wiele trudu, zeby przypisac mi nadrenskie Matzerathowe rysy. Nawet Jan, ktory lubil sie wymigiwac, w owej chwili, gdy unosilem bebenek i spogladalem wymownymi oczyma, zapytany wprost, musialby przyznac: oto patrzy na mnie jego matka Agnieszka. Moze to ja sam patrze na siebie. Z jego matka zbyt wiele mnie laczylo. Mozliwe tez jednak, ze to patrzy na mnie wuj Koljaiczek, ktory przebywa w Ameryce albo na dnie morza. Tylko Matzerath nie patrzy na mnie i tak jest dobrze. Jan wzial ode mnie bebenek, obrocil, ostukal. On, czlowiek niepraktyczny, ktory nie umial porzadnie zatemperowac olowka, udawal, ze zna sie troche na reperowaniu blaszanych bebenkow, podjal widocznie decyzje, co zdarzalo mu sie rzadko, wzial mnie za reke - co mi sie wydalo zastanawiajace, bo sprawa nie byla az tak pilna - przeszedl ze mna na druga strone Okreznej, trzymajac mnie za reke dotarl do wysepki przystanku tramwajowego przy Poligonowej, a gdy nadjechala piatka, wsiadl, wciagajac mnie za soba, do wozu doczepnego dla palacych. Oskar domyslil sie, ze jechalismy do srodmiescia, chcielismy dostac sie na plac Heweliusza, na Poczte Polska do woznego Kobieli, co mial owe narzedzia i umiejetnosci, ktorych od tygodni domagal sie bebenek Oskara. Ta jazda tramwajem moglaby sie stac nie zmacona niczym, przyjemna rozrywka, gdyby to nie byla wigilia pierwszego wrzesnia dziewiecset trzydziestego dziewiatego, kiedy woz motorowy z przyczepa linii piec, od placu Maksa Halbego zatloczony zmeczonymi, a jednak halasliwymi plazowiczami z Brzezna, pedzil dzwoniac w strone srodmiescia. Ow wieczor u schylku lata po oddaniu bebenka zwabilby nas do "Cafe Weitzke" na lemoniade ze slomka, gdyby u wejscia do portu, naprzeciwko Westerplatte, nie zacumowaly oba pancerniki "Schlesien" i "Schleswig-Holstein", i gdyby czerwonym ceglanym murom, za ktorymi znajdowaly sie sklady amunicji, nie ukazywaly swoich stalowych kadlubow, obrotowych wiez dwudzialowych i kazamatow. Jakzeby to bylo milo zadzwonic do mieszkania portiera Poczty Polskiej i woznemu Kobieli powierzyc do naprawy niewinny dzieciecy blaszany bebenek, gdyby wnetrze Poczty nie bylo juz od miesiecy obwarowane plytami pancernymi, a spokojny dotychczas personel, urzednicy, listonosze, podczas weekendowych cwiczen w Gdyni i na Oksywiu nie zamienil sie w zaloge twierdzy. Zblizalismy sie do Bramy Oliwskiej. Jan Bronski pocil sie, wpatrywal sie w zakurzona zielen drzew Alei Hindenburga i palil wiecej swoich papierosow ze zlotymi ustnikami, nizby na to pozwalala jego oszczednosc. Oskar nigdy jeszcze nie widzial, zeby jego domniemany ojciec tak sie pocil, z wyjatkiem dwoch lub trzech razy, gdy obserwowal go ze swoja mama na kozetce. Moja biedna mama jednak dawno juz nie zyla. Z jakiego powodu pocil sie Jan Bronski? Odkad zauwazylem, ze dojezdzajac do kazdego niemal przystanku mial ochote wysiasc, ze za kazdym razem dopiero w ostatniej chwili przypominal sobie o mojej obecnosci, ze ja i moj bebenek zmuszalismy go, by zostal, zrozumialem, ze pocil sie z powodu Poczty Polskiej, ktorej jako urzednik panstwowy mial obowiazek bronic. Raz juz przeciez uciekl, potem na rogu Okreznej i Poligonowej zobaczyl mnie i moj sponiewierany bebenek, postanowil wrocic do urzedniczych obowiazkow, wzial ze soba mnie, ktory ani nie bylem urzednikiem, ani nie nadawalem sie do obrony gmachu Poczty, pocil sie i palil papierosa za papierosem. Czemu nie wysiadl jeszcze raz? Ja z pewnoscia bym mu nie przeszkadzal. Byl przeciez w sile wieku, nie mial jeszcze czterdziestu pieciu lat. Mial niebieskie oczy, kasztanowate wlosy, drzaly mu wypielegnowane dlonie i gdyby nie pocil sie tak zalosnie, Oskar, siedzac obok swojego domniemanego ojca, wdychalby wode kolonska, nie zas zimny pot. Wysiedlismy na Targu Drzewnym i poszlismy pieszo Podwalem Staromiejskim w dol. Bezwietrzny wieczor u schylku lata. Dzwony Starego Miastajak zawsze kolo osmej brazowily niebo. Kuranty, ktore wyplaszaly chmary golebi: "Badz zawsze wierny i uczciwy az po grob". Pieknie to brzmialo i sklanialo do placzu. Ale dokola wszyscy sie smieli. Kobiety z opalonymi dziecmi, z wlochatymi plaszczami kapielowymi, kolorowymi plazowymi pilkami i zaglowkami wysiadaly z tramwajow, ktore z plaz w Jelitkowie i Stogach przywozily tysiace swiezo wykapanych. Mlode dziewczyny o zaspanych jeszcze oczach ruchliwymi jezykami lizaly lody malinowe. Jakas pietnastolatka upuscila lody w waflach, juz chciala sie schylic, podniesc lody, potem zawahala sie, pozostawila brukowi i podeszwom przyszlych przechodniow rozplywajacy sie przysmak; niedlugo juz stanie sie dorosla i nie bedzie lizac lodow na ulicy. Przy Tartacznej skrecilismy w lewo. Plac Heweliusza, na ktory wychodzila ulica, byl obstawiony przez stojacych grupami ludzi z SS-Heimwehry: mlodych chlopakow, a takze ojcow rodzin z opaskami na ramieniu i policyjnymi karabinami. Latwo bylo ominac te blokade i nakladajac drogi dojsc do Poczty przez Sukiennicza. Jan szedl prosto na ludzi z Heimwehry. Zamiar byl przejrzysty: chcial, zeby go zatrzymali, na oczach jego przelozonych, ktorzy na pewno z gmachu Poczty kazali obserwowac plac Heweliusza, zeby go odeslali, aby w ten sposob, jako odtracony bohater, zachowujac twarz, tym samym tramwajem linii piec, ktorym przyjechal, mogl wrocic do domu. Ludzie z Heimwehry przepuscili nas, prawdopodobnie nie pomysleli nawet, ze ten dobrze ubrany pan z trzyletnim chlopcem zmierza do gmachu Poczty. Uprzejmie doradzali nam ostroznosc i dopiero wtedy krzykneli "stac", kiedy my juz minelismy okratowana brame i stalismy przed glownym wejsciem. Jan odwrocil sie niepewnie. Wowczas uchylily sie ciezkie drzwi i wciagnieto nas do srodka; znalezlismy sie w mrocznej, przyjemnie chlodnej hali nadawczej Poczty Polskiej. Jan Bronski zostal przyjety przez swoich niezbyt przyjaznie. Nie ufali mu, chyba juz machneli na niego reka, przyznawali tez glosno, ze istnialo podejrzenie, iz on, referendarz Bronski, chcial dac drapaka. Jan staral sie odpierac te oskarzenia. Nie sluchali go wcale, wepchneli w szereg, ktory ustawil sie, zeby worki z piaskiem przeniesc z piwnicy pod sciane frontowa hali nadawczej. Te worki z piaskiem i podobne bzdury ukladano w stosy przed oknami, przesuwano ciezkie meble, jak szafy z aktami, w poblize glownego wejscia, zeby w razie potrzeby mozna bylo szybko zabarykadowac drzwi na calej szerokosci. Ktos pytal, kim jestem, potem jednak nie mial czasu czekac na odpowiedz Jana. Ludzie byli podenerwowani, rozmawiali to glosno, to znow przesadnie cicho. Moj bebenek i jego potrzeby poszly, jak sie zdawalo, w zapomnienie. Wozny Kobiela, na ktorego liczylem, ktory temu gruchotowi na moim brzuchu mial przywrocic dawny wyglad, nie pokazal sie, prawdopodobnie na pierwszym lub drugim pietrze gmachu, rownie goraczkowo jak listonosze i urzednicy z okienek w hali, ukladal w stosy napelnione worki, ktore mialy byc kuloodporne. Obecnosc Oskara byla Janowi Bronskiemu przykra. Totez ulotnilem sie zaraz, gdy czlowiek, ktorego inni nazywali doktorem Michoniem, zaczal udzielac Janowi instrukcji. Po krotkim poszukiwaniu i przezornym omijaniu owego pana Michonia, ktory chodzil w polskim helmie i byl widocznie dyrektorem Poczty, znalazlem schody na pierwsze pietro, a tam, prawie na koncu korytarza, niewielki pokoj bez okien, w ktorym nie bylo mezczyzn przesuwajacych skrzynki z amunicja ani spietrzonych workow z piaskiem. Kosze od bielizny, na kolkach, pelne kolorowo ofrankowanych listow, staly stloczone ciasno na deskach podlogi. Pokoj byl niski, mial ochrowe tapety. Pachnialo lekko guma. Pod sufitem palila sie gola zarowka. Oskar byl zbyt zmeczony, zeby szukac wylacznika. Z bardzo daleka dzwony Panny Marii, Swietej Katarzyny, Swietego Jana, Swietej Brygidy, Swietej Barbary, Swietej Trojcy i Bozego Ciala upominaly: Juz dziewiata, Oskarze, musisz isc spac! - Wyciagnalem sie wiec w jednym z koszow z listami, ulozylem przy sobie rownie wyczerpany bebenek i zasnalem. Poczta Polska Spalem w koszu od bielizny pelnym listow, ktore chcialy dotrzec do Lodzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Czestochowy, ktore przybyly z Lodzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Czestochowy. Nie snila mi sie jednak ani Matka Boska Czestochowska, ani Czarna Madonna, nie chrupalem we snie ani przechowywanego w Krakowie serca marszalka Pilsudskiego, ani owych piernikow, ktore taka slawe przyniosly Toruniowi. Nie snil mi sie nawet moj wciaz jeszcze nie nareperowany bebenek. Nie sniac o niczym i lezac na listach w koszu od bielizny, przesuwanym na kolkach, Oskar nie slyszal nic z tego mamrotania, poszeptywania, gwarzenia, z owych niedyskrecji, ktore rozbrzmiewaja podobno, gdy duzo listow lezy na kupie. Listy nie powiedzialy mi ani slowka, nie spodziewalem sie poczty, nikt nie mogl widziec we mnie adresata czy zgola nadawcy. Spalem sobie pansko ze schowana antena na gorze korespondencji, ktora brzemienna wiadomosciami moglaby oznaczac swiat.Totez ze zrozumialych wzgledow zbudzil mnie nie ow list, ktory niejaki pan Lech Milewczyk z Warszawy napisal do swojej siostrzenicy zamieszkalej w Gdansku-Siedlcach, list zatem wystarczajaco alarmujacy, zeby zbudzic tysiacletniego zolwia; zbudzil mnie albo bliski ogien karabinow maszynowych, albo daleki, odbijajacy sie echem huk salw z dwudzialowych wiez pancernikow w porcie wolnoclowym. Latwo to napisac: karabiny maszynowe, dwudzialowe wieze. Czy nie moglaby to rowniez byc nawalnica, gradobicie, nadciaganie burzy u schylku lata, podobnej do tej w dniu moich urodzin? Bylem zbyt zaspany, niezdolny do tego rodzaju spekulacji i majac jeszcze halasy w uszach wysnulem trafny wniosek i jak wszyscy zaspani nazwalem sytuacje po imieniu: Strzelaja! Tuz po wydostaniu sie z kosza od bielizny, jeszcze niepewnie stojac w sandalkach, Oskar zatroszczyl sie o zdrowie swojego wrazliwego bebenka. W owym koszu, ktory udzielil mu noclegu, obydwiema rekami wygrzebal jame w luzno co prawda, ale systematycznie ulozonych listach, nie poczynal sobie jednak brutalnie, rozrywajac, gniotac czy wrecz kasujac; nie, ostroznie oddzielalem wymieszane ze soba koperty, dbalem o kazdy z fioletowych przewaznie, opatrzonych stemplem "Poczta Polska" listow, nawet o kazda pocztowke, uwazalem, zeby nie odkleila sie zadna koperta; bo nawet wobec nieuchronnych, zmieniajacych wszystko wydarzen trzeba zachowac zawsze tajemnice korespondencji. W miare jak przybieral na sile ogien karabinow maszynowych, powiekszal sie lej w owym koszu od bielizny pelnym listow. Wreszcie przestalem grzebac, ulozylem swoj smiertelnie chory bebenek w swiezo wymoszczonym legowisku, szczelnie przykrylem nie tylko potrojna, lecz dziesiecio- lub dwudziestokrotna warstwa, zazebiajac koperty w podobny sposob, w jaki murarze ukladaja cegly, gdy maja postawic stabilna sciane. Ledwie uporalem sie z tymi srodkami ostroznosci, po ktorych spodziewalem sie, ze oslonia moja blache od kul i odlamkow, gdy w fasade, ktora zamykala gmach Poczty od strony placu Heweliusza, mniej wiecej na wysokosci hali nadawczej, uderzyl pierwszy granat przeciwpancerny. Poczta Polska, masywna ceglana budowla, mogla spokojnie przyjac pewna ilosc takich uderzen, bez obawy, ze ludziom z Heimwehiy uda sie zalatwic sprawe raz, dwa, szybko zrobic wylom, dostatecznie szeroki dla frontalnego, czesto cwiczonego natarcia. Opuscilem bezpieczny, pozbawiony okien, otoczony przez trzy pokoje i korytarz pierwszego pietra magazyn przesylek listowych, zeby rozejrzec sie za Janem Bronskim. Wypatrujac mojego domniemanego ojca, szukalem oczywiscie i niemal z jeszcze wieksza skwapliwoscia, kalekiego woznego Kobieli. Poprzedniego wieczora, rezygnujac z kolacji, przyjechalem przeciez tramwajem do srodmiescia, przyszedlem na plac Heweliusza, do tego obojetnego mi skadinad gmachu Poczty, zeby oddac bebenek do naprawy. Jesli zatem nie odnajde woznego w pore, to znaczy: przed niechybnie spodziewanym natarciem, to nie ma co myslec o starannym wyklepaniu mojej sponiewieranej blachy. Oskar szukal wiec Jana i myslal o Kobieli. Kilka razy, krzyzujac rece na piersi, przemierzyl dlugi korytarz z kamienna posadzka, pozostal jednak sam na sam ze swoimi krokami. Odroznial wprawdzie pojedyncze strzaly karabinowe, z pewnoscia oddawane z gmachu Poczty, od ustawicznego marnotrawienia amunicji przez ludzi z Heim wehry, ale oszczedni strzelcy musieli w swoich pokojach biurowych zamieniac stemple pocztowe na inne, rowniez stemplujace instrumenty. W korytarzu nie bylo ani sladu rezerwy specjalnej, ktora szykowalaby sie do ewentualnego kontrataku. Tylko Oskar patrolowal tutaj; bezbronny i pozbawiony bebenka wydany byl tworzacemu historie introitowi zbyt wczesnej rannej godziny, ktora wbrew przyslowiu miala w ustach co najwyzej olow, nie zas zloto. Rowniez w pomieszczeniach biurowych wychodzacych na podworze nie zastalem zywej duszy. Lekkomyslnosc, stwierdzilem. Nalezaloby zabezpieczyc gmach takze od strony Tartacznej. Mieszczacy sie tam komisariat policji, oddzielony zwyczajnym drewnianym plotem od podworza Poczty i rampy dla paczek, stanowil tak dogodna pozycje do natarcia, jaka znalezc mozna juz tylko w ksiazce z obrazkami. Przeszukalem pomieszczenia biurowe, pokoj przesylek poleconych, pokoj przekazow pienieznych, kase wyplat, dzial telegramow: tam lezeli. Lezeli za plytami pancernymi i workami z piaskiem, za przewroconymi meblami biurowymi, strzelajac urywanie, niemal skapo. W wiekszosci pokoi niektore szyby zawarly juz znajomosc z karabinami maszynowymi Heimwehry. Powierzchownie zlustrowalem szkody i dokonalem porownan z owymi szybami, ktore pod wrazeniem mojego diamentowego glosu pekaly w rownomiernie, gleboko oddychajacych czasach pokoju. Coz, gdyby zazadano ode mnie udzialu w obronie Poczty Polskiej, gdyby na przyklad ow maly, zwinny doktor Michon odniosl sie do mnie nie jak dyrektor, lecz jak komendant wojskowy Poczty i zaprzysiegajac mnie przyjal na sluzbe Polski, nie zabrakloby mojego glosu: dla Polski i polskiej gospodarki, rosnacej dziko, a jednak wciaz wydajacej owoce, chetnie zamienilbym szyby wszystkich domow po przeciwnej stronie placu Heweliusza, okna domow na Sukienniczej, oszklone fasady Tartacznej lacznie z komisariatem policji i, siegajac dalej niz kiedykolwiek przedtem, pieknie wypucowane szyby Podwala Staromiejskiego i Rycerskiej w czarne, sprzyjajace przeciagom dziury, narobilbym zamieszania wsrod ludzi z Heimwehry, takze wsrod przypatrujacych sie cywilow. Moj glos zastapilby kilka ciezkich karabinow maszynowych, juz na poczatku wojny kazalby uwierzyc w cudowna bron, a mimo to nie ocalilby Poczty Polskiej. Oskar nie wzial udzialu w walce. Ow doktor Michon w polskim helmie na dyrektorskiej glowie nie zaprzysiagl mnie, lecz gdy zbieglem ze schodow do hali nadawczej i wpadlem mu pod nogi, wymierzyl mi bolesny policzek, aby zaraz po uderzeniu, klnac glosno po polsku, ponownie zajac sie sprawami obrony. Nie pozostalo mi nic innego jak przyjac uderzenie. Ludzie, a wiec i doktor Michon, na ktorym ostatecznie spoczywala odpowiedzialnosc, byli zdenerwowani, bali sie i mogli uchodzic za usprawiedliwionych. Zegar w hali nadawczej powiedzial mi, ze jest dwadziescia po czwartej. Gdy bylo dwadziescia jeden po czwartej, moglem sadzic, ze pierwsze dzialania bojowe nie wyrzadzily mechanizmowi zegara zadnej szkody. Chodzil, a ja nie wiedzialem, czy te obojetnosc czasu mam wziac za zly, czy dobry omen. W kazdym razie poki co zostalem w hali nadawczej, szukalem Jana i Kobieli, schodzilem z drogi doktorowi Michoniowi, nie znalazlem ani wuja, ani woznego, zauwazylem wybite szyby w oknach hali, ponadto pekniecia i brzydkie wyrwy w tynku kolo glownego wejscia, i bylem swiadkiem, jak przyniesiono pierwszych dwoch rannych. Jeden z nich, starszy pan o ciagle jeszcze starannie uczesanych siwych wlosach, bez przerwy mowil cos goraczkowo, gdy mu opatrywali drasniecie na prawym ramieniu. Ledwie owineli mu bandazem lekka rane, chcial zerwac sie, chwycic swoj karabin i ponownie rzucic sie za worki z piaskiem, ktore jednak nie byly chyba kuloodporne. Jak to dobrze, ze lekkie, spowodowane duzym uplywem krwi omdlenie powalilo go z powrotem na posadzke i nakazalo ow spokoj, bez ktorego starszy pan tuz po zranieniu nie odzyska sil. Ponadto maly, dziarski piecdziesieciolatek, ktory mial wojskowy helm na glowie, a w kieszonce na piersi cywilnego ubrania wystajacy trojkat bialej chusteczki, ten pan o nobliwych ruchach zurzedniczalego rycerza, ktory byl doktorem i nazywal sie Michon, ktory poprzedniego wieczoru ostro wzial Jana Bronskiego na spytki, wezwal rannego starszego pana, aby w imie Polski zachowal spokoj. Drugi ranny lezal dyszac ciezko na worku ze sloma i nie zdradzal juz tesknoty za workami z piaskiem. W regularnych odstepach krzyczal glosno i bez wstydu, bo dostal postrzal w brzuch. Oskar chcial wlasnie jeszcze raz przeprowadzic inspekcje szeregu mezczyzn za workami z piaskiem, aby wreszcie odnalezc swoich, gdy rozlegly sie dwa niemal rownoczesne uderzenia granatow powyzej i obok glownego wejscia do hali nadawczej. Szafy, ktore przesunieto do wejscia, otworzyly sie raptownie i ukazaly stosy spietych akt, ktore potem wyfrunely w gore, stracily porzadne oparcie, aby ladujac i slizgajac sie na kamiennej posadzce tracac i zakrywac kartki, ktorych w mysl regul buchalterii nigdy nie mialy prawa poznac. Nie trzeba dodawac, ze wylecialy pozostale szyby, ze ze scian i z sufitu spadly wieksze i mniejsze kawalki tynku. Przez chmury gipsu i wapna przywleczono na srodek hali nastepnego rannego, potem jednak, na rozkaz doktora Michonia w helmie wojskowym, wniesiono go po schodach na pierwsze pietro. Oskar ruszyl za mezczyznami, ktorzy dzwigali pojekujacego na kazdym stopniu poczciarza; nikt go nie odwolal, nie zazadal wyjasnien ani tym bardziej - co niedawno uznal za konieczne ow Michon - nie spoliczkowal ciezka meska reka. Oczywiscie mial sie na bacznosci, zeby zadnemu z doroslych nie wpasc pod broniace Poczty nogi. Gdy za wolno wspinajacymi sie po schodach mezczyznami wszedlem na pierwsze pietro, potwierdzily sie moje przeczucia: zaniesli rannego do owego pozbawionego okien i dzieki temu bezpiecznego magazynu przesylek listowych, ktory wlasciwie zarezerwowalem dla siebie. Uznali tez, ze wobec braku materacy kosze z listami stanowic beda przykrotkie wprawdzie, ale badz co badz miekkie poslanie dla rannych. Pozalowalem, ze umiescilem swoj bebenek w jednym z tych przesuwanych na kolkach koszy od bielizny pelnym korespondencji, ktora juz nie zostanie doreczona. Czy krew tych poszarpanych, podziurawionych kulami listonoszy i urzednikow nie przesiaknie dziesieciu czy dwudziestu warstw papieru i nie nada mojej blasze owej barwy, ktora dotychczas znala tylko jako lakierowana powloke? Coz moj bebenek mial wspolnego z polska krwia! Niech farbuja posoka swoje akta i bibuly! Niech wyleja niebieskosc ze swoich kalamarzy i napelnia je czerwienia! Niech zabarwia po polsku, w polowie na czerwono, swoje chusteczki, swoje biale wykrochmalone koszule! Ostatecznie chodzilo o Polske, nie o moj bebenek! Jesli juz im zalezalo, zeby Polska, skoro ma zginac, zginela bialo-czerwono, to czy moj bebenek, i tak juz podejrzany z racji swiezego polakierowania, tez musial zginac? Powoli umacnialo sie we mnie przekonanie: nie chodzi wcale o Polske, chodzi o moja pokiereszowana blache. Jan zwabil mnie na poczte, aby urzednikom, dla ktorych Polska byla niewystarczajacym symbolem, przyniesc plomienny sztandar. W nocy, gdy spalem w przesuwanym na kolkach koszu z listami, lecz ani nie przesuwalem sie, ani o niczym nie snilem, czuwajacy poczciarze szeptali sobie niczym haslo: "Umierajacy dziecinny bebenek szuka u nas schronienia. Jestesmy Polakami, musimy go strzec, tym bardziej ze Anglia i Francja zawarly z nami uklad gwarancyjny". Podczas gdy tego rodzaju bezuzytecznie abstrakcyjne rozwazania ograniczaly mi swobode dzialania przed polotwartymi drzwiami magazynu przesylek listowych, na podworzu Poczty po raz pierwszy odezwal sie ogien broni maszynowej. Jak przewidywalem, Heimwehra zaryzykowala pierwsze natarcie z komisariatu policji przy Tartacznej. Po chwili wszystkich nas podrzucilo w gore: tym z Heimwehry udalo sie wysadzic w powietrze drzwi paczkami, powyzej rampy zaladowczej dla samochodow pocztowych. Niebawem byli w paczkami, pozniej tam, gdzie przyjmowano paczki, drzwi na korytarz, ktory prowadzil do hali nadawczej, staly juz otworem. Mezczyzni, ktorzy przywlekli rannego i ulozyli w owym koszu z listami, co ukrywal moj bebenek, wybiegli, inni ruszyli za nimi. Po halasie zorientowalem sie, ze walczono w korytarzu na parterze, potem tam, gdzie przyjmowano paczki. Heimwehra musiala sie wycofac. Zrazu z wahaniem, potem jednak smielej, Oskar wszedl do magazynu listow. Ranny mial zoltoszara twarz, odslanial zeby i ruszal galkami ocznymi pod zamknietymi powiekami. Plul kleista krwia. Poniewaz jednak glowa zwisala mu poza brzeg kosza, niebezpieczenstwo, ze pobrudzi przesylki, bylo niewielkie. Oskar musial wspiac sie na palce, zeby siegnac do kosza. Siedzenie mezczyzny spoczywalo ciezko akurat tam, gdzie byl zagrzebany bebenek. Ciagnac z poczatku ostroznie, oszczedzajac mezczyzne i przesylki, potem coraz mocniej, w koncu rozrywajac i strzepiac listy, udalo sie Oskarowi wydobyc spod jeczacego kilka tuzinow kopert. Dzisiaj chcialbym powiedziec, ze czulem juz brzeg bebenka, gdy mezczyzni wpadli na schody i na korytarz. Wracali, wyparli Heimwehre z paczkami, na razie byli zwyciezcami; slyszalem ich smiechy. Ukryty za jednym z koszow z listami, czekalem nie opodal drzwi, az znalezli sie przy rannym. Z poczatku rozmawiajac glosno i gestykulujac, pozniej klnac cicho opatrzyli go. Na wysokosci hali nadawczej wybuchly dwa granaty przeciwpancerne - znowu dwa, potem cisza. Salwy pancernikow w porcie wolnoclowym, naprzeciwko Westerplatte, przetaczaly sie daleko, pomrukujac dobrodusznie i rownomiernie - czlowiek przyzwyczail sie do nich. Nie zauwazony przez mezczyzn zajetych przy rannym, wymknalem sie z magazynu przesylek listowych, zostawilem bebenek swojemu losowi i ponownie ruszylem na poszukiwanie Jana, mojego domniemanego ojca i wuja, a takze woznego Kobieli. Na drugim pietrze znajdowalo sie mieszkanie sluzbowe naczelnika Poczty, ktory w pore wyprawil rodzine do Bydgoszczy lub Warszawy. Najpierw przeszukalem kilka pomieszczen magazynowych od strony podworza, a potem znalazlem Jana i Kobiele w pokoju dzieciecym sluzbowego mieszkania naczelnika. Przyjemny jasny pokoj z wesola, niestety w kilku miejscach uszkodzona przez zablakane kule tapeta. W czasach pokoju mozna by podejsc do dwoch okien, rozerwac sie, obserwujac plac Heweliusza. Nie uszkodzony jeszcze kon na biegunach, rozmaite pilki, sredniowieczny zamek pelen przewroconych olowianych zolnierzy, pieszych i konnych, otwarte pudlo tekturowe z mnostwem szyn i miniaturowych wagonow towarowych, kilka mniej lub bardziej sfatygowanych lalek, pokoiki dla nich, w ktorych panowal balagan, krotko mowiac, nadmiar zabawek zdradzal, ze pan naczelnik Poczty musial byc ojcem dwojga bardzo rozpieszczonych dzieci, chlopca i dziewczynki. Jak to dobrze, ze bachory zostaly ewakuowane do Warszawy, ze ominelo mnie spotkanie z rodzenstwem podobnym do Stefana i Margi Bronskich. Z odrobina zlosliwej satysfakcji wyobrazalem sobie, jak przykro bylo temu smarkaczowi naczelnika, gdy musial pozegnac sie z dziecinnym rajem pelnym olowianych zolnierzy. Moze wsadzil sobie do kieszeni kilku ulanow, zeby pozniej, podczas walk o twierdze Modlin, zasilic polska kawalerie. Oskar za duzo gada o olowianych zolnierzach, a jednak nie moze uchylic sie od wyznania: na najwyzszej polce regalu na zabawki, ksiazeczki z obrazkami i gry towarzyskie ciagnal sie rzad miniaturowych instrumentow muzycznych. Miodowozolta trabka stala bezdzwiecznie kolo poslusznych dzialaniom bojowym, to znaczy dzwoniacych przy kazdym wybuchu granatu dzwoneczkow. Z prawego brzegu rozsiadla sie zakrzywiona i barwnie wymalowana harmonia. Rodzice byli do tego stopnia przesadni, ze podarowali swojemu potomstwu prawdziwe male skrzypce z czterema prawdziwymi strunami. Obok skrzypiec stal, ukazujac swoj bialy, nietkniety krag, zablokowany kilku klockami, a wiec zabezpieczony przed stoczeniem sie - pewnie mi panstwo nie uwierzycie - bialo-czerwono lakierowany blaszany bebenek. Z poczatku nie probowalem wcale o wlasnych silach sciagnac bebenka z regalu. Oskar zdawal sobie sprawe ze swoich ograniczonych mozliwosci i w wypadkach, gdy jego karlowatosc zamieniala sie w bezradnosc, prosil doroslych o pomoc. Jan Bronski i Kobiela lezeli za workami z piaskiem, ktore zaslanialy od dolu jedna trzecia siegajacych do podlogi okien. Do Jana nalezalo lewe okno. Kobiela zajal pozycje przy prawym. Od razu pojalem, ze wozny nie znajdzie teraz czasu, by wyciagnac i naprawic moj bebenek, ktory spoczywal pod plujacym krwia rannym, z pewnoscia coraz bardziej zgniatany; bo Kobiela byl calkowicie pochloniety czym innym: przez szczeline pozostawiona w scianie z workow z piaskiem w regularnych odstepach strzelal z karabinu ponad placem Heweliusza w strone rogu Tartacznej, gdzie tuz przed mostem ustawilo sie dzialko przeciwpancerne. Jan lezal skulony, schowal glowe i drzal. Poznalem go jedynie po eleganckim, teraz jednak zakurzonym wapnem i piaskiem, ciemnoszarym ubraniu. Rozwiazalo mu sie sznurowadlo u prawego, rownie szarego buta. Pochylilem sie i zawiazalem je na kokardke. Gdy zacisnalem kokardke, Jan wzdrygnal sie, ponad lewym rekawem uniosl pare swoich o wiele za niebieskich oczu i patrzyl na mnie niepojecie niebiesko i wodniscie. Chociaz, jak przekonal sie Oskar po powierzchownych ogledzinach, wuj nie byl ranny, plakal cicho. Jan Bronski mial stracha. Zignorowalem jego placz, wskazalem na blaszany bebenek ewakuowanego syna naczelnika i wymownymi ruchami wezwalem Jana, by zachowujac cala ostroznosc i wykorzystujac martwe pole dzieciecego pokoju dotarl do regalu i zdjal mi blache. Moj wuj nie zrozumial mnie. Moj domniemany ojciec nie pojal mnie. Kochanek mojej biednej mamy tak byl zaprzatniety i przepelniony strachem, ze moje gesty proszace o pomoc co najwyzej potegowaly ow strach. Oskar mial ochote na niego krzyknac, bal sie jednak, zeby Kobiela, ktory - jak sie zdawalo - sluchal tylko swojego karabinu, nie odkryl jego obecnosci. Polozylem sie wiec za workami z piaskiem z lewej strony Jana, przytulilem sie do niego, zeby czastke mojego spokoju, ktory przychodzil mi latwo, przekazac nieszczesnemu wujowi i domniemanemu ojcu. Po chwili wydal mi sie tez nieco spokojniejszy. Moj regularnie podkreslany oddech zdolal narzucic jego pulsowi jaka taka regularnosc. Kiedy potem, co prawda grubo za wczesnie, po raz drugi zwrocilem Janowi uwage na blaszany bebenek naczelnika juniora, probujac zrazu pomalu i lagodnie, w koncu zdecydowanie skierowac jego glowe w strone przeladowanego zabawkami regalu, on znow mnie nie zrozumial. Strach wznosil sie w nim z dolu w gore, splywal z powrotem z gory w dol, na dole, moze dlatego, ze Jan nosil buty z wkladkami, trafial na tak silny opor, ze chcial sie wydostac, ale musial cofnac sie gwaltownie, uciekajac przez zoladek, sledzione i watrobe ulokowal sie w jego biednej glowie w taki sposob, ze niebieskie oczy wyszly mu z orbit i ukazaly splatane zylki na bialkach, ktorych przedtem Oskar u swojego domniemanego ojca nigdy nie widzial. Zuzylem sporo trudu i czasu, by wepchnac galki oczne wuja na swoje miejsce, wpoic jego sercu troche przyzwoitosci. Wszystkie moje starania w sluzbie estetyki okazaly sie jednak daremne, gdy ludzie z Heimwehry po raz pierwszy wprowadzili do akcji haubice sredniego kalibru i ogniem na wprost, celujac przez lufe, zwalili zelazny parkan przed gmachem Poczty; z zadziwiajaca dokladnoscia, zdradzajac wysoki poziom wyszkolenia, rzucali na kolana jeden ceglany filar po drugim i zmuszali do ostatecznego runiecia, ktore pociagalo za soba zelazna krate. Moj biedny wuj Jan przezywal upadek kazdego z pietnastu czy dwudziestu filarow calym sercem i dusza, w takiej panice, jak gdyby zwalano w kurz nie tylko cokoly, lecz takze stojace na nich wyimaginowane, znane wujowi i niezbedne do zycia posagi bostw. Tylko w ten sposob mozna wytlumaczyc, ze Jan kwitowal kazde trafienie haubicy przerazliwym krzykiem, ktory - gdyby tylko zostal uformowany bardziej swiadomie i celnie - podobnie jak moj krzyk usmiercajacy szklo, mialby zalete rozcinajacego szyby diamentu. Jan krzyczal co prawda zarliwie, ale bezplanowo, i w koncu osiagnal jedynie tyle, ze Kobiela przerzucil ku nam swoje kosciste, kalekie cialo woznego, uniosl chuda, pozbawiona rzes ptasia glowe i wodniscie szarymi zrenicami zlustrowal nasza dorazna wspolnote. Potrzasnal Janem. Jan zaskomlal. Wozny rozpial mu koszule, pospiesznie szukal rany na jego ciele - o malo co nie parsknalem smiechem - potem, nie znalazlszy najlzejszego drasniecia, obrocil go na plecy, chwycil szczeke Jana, szarpnal ja, az trzasnela, zmusil niebieskie spojrzenie Jana, spojrzenie Bronskich, by wytrzymalo wodnistoszare migotanie zrenic Kobieli, sklal go po polsku, parskajac slina w twarz, a wreszcie rzucil mu ow karabin, z ktorego Jan ani razu nie zrobil uzytku i zostawil pod specjalnie dla siebie przeznaczonym otworem strzelniczym; zamek nie byl nawet odbezpieczony. Kolba karabinu uderzyla sucho w jego lewe kolano. Krotki i po wszystkich bolach duchowych pierwszy fizyczny bol chyba dobrze Janowi zrobil, bo zlapal karabin, przelakl sie, gdy poczul w palcach, a po chwili i we krwi, chlod metalowych czesci, potem jednak, zagrzewany to przeklenstwami, to perswazjami Kobieli, podczolgal sie do swojej szczeliny strzelniczej. Moj domniemany ojciec mial tak dokladne i mimo lagodnie wybujalej fantazji tak realistyczne wyobrazenie wojny, ze przychodzilo mu ciezko, ba! bylo niemozliwe byc odwaznym z braku wyobrazni. Nie patrzac na pole razenia przez przydzielona sobie szczeline strzelnicza i nie szukajac odpowiedniego celu, trzymajac karabin ukosem, z dala od siebie, wymierzony ponad dachy domow przy placu Heweliusza, strzelajac predko i na oslep oproznil z halasem magazynek, aby znow, z pustymi rekami, schowac sie za worki z piaskiem. Owo proszace o wyrozumialosc spojrzenie, ktore Jan rzucil woznemu ze swojej kryjowki, wygladalo jak nadasane i zaklopotane przyznanie sie do winy ucznia, ktory nie odrobil lekcji. Kobiela klapnal kilka razy dolna szczeka, zasmial sie glosno, jakby niepowstrzymanie, niepokojaco raptownie urwal smiech i kopnal Bronskiego, ktory jako referendarz byl przeciez jego przelozonym, trzy lub cztery razy w golen, zamierzyl sie juz, nieforemnym sznurowanym butem chcial dac Janowi kopniaka w bok, kiedy jednak ogien karabinu maszynowego przeliczyl pozostale gorne szyby dzieciecego pokoju i podziurawil sufit, opuscil ortopedyczny but, dopadl do swojego karabinu, po czym ponuro i spiesznie, jakby chcac nadrobic czas stracony z Janem, wystrzelil raz za razem - wszystko to trzeba doliczyc do zuzycia amunicji w czasie drugiej wojny swiatowej. Czy wozny nie zauwazyl mnie? On, ktory skadinad potrafil byc taki surowy i nieprzystepny, zachowujac budzacy szacunek dystans, jaki potrafia narzucic tylko inwalidzi wojenni, pozwolil mi zostac w tym przewiewnym pokoju, gdzie powietrze bylo przesycone olowiem. Moze Kobiela myslal: to jest pokoj dzieciecy, a wiec Oskar moze tu zostac i bawic sie podczas przerw w walce? Nie wiem, jak dlugo tak lezelismy: ja miedzy Janem a lewa sciana pokoju, obaj za workami z piaskiem, Kobiela ze swoim karabinem, strzelajac za dwoch. Kolo dziesiatej ogien oslabl. Zrobilo sie tak cicho, ze slyszalem brzeczenie much, lowilem uchem glosy i komendy z placu Heweliusza, a niekiedy i glucho dudniaca prace pancernikow w basenie portowym. Pogodny lub dosc pogodny wrzesniowy dzien, slonce malowalo wszystko cieniutko starym zlotem, wrazliwe, a jednak przygluche. Za kilka dni wypadaly moje pietnaste urodziny, i jak co roku we wrzesniu, chcialem dostac blaszany bebenek, nic innego, tylko blaszany bebenek; wyrzekajac sie wszystkich skarbow tego swiata, moje mysli zwracaly sie jedynie i nieodwracalnie ku bebenkowi z bialo-czerwono lakierowanej blachy. Jan nie ruszal sie. Kobiela sapal tak rownomiernie, ze Oskar przypuszczal juz, iz spi, korzysta z krotkiej przerwy w walce, aby sie zdrzemnac, bo ostatecznie wszystkim, nawet bohaterom, potrzeba co jakis czas orzezwiajacej drzemki. Tylko ja bylem rzeski i z wlasciwa mojemu wiekowi nieustepliwoscia myslalem o blasze. Nie znaczy to wcale, ze dopiero teraz, w narastajacej ciszy, przy akompaniamencie zamierajacego brzeczenia zmeczonej latem muchy, przypomnialem sobie o blaszanym bebenku mlodego naczelnika. Oskar nie spuszczal go z oka takze podczas walki, w bitewnym halasie. Teraz jednak nadarzala sie owa sposobnosc, ktorej pominieciu sprzeciwila sie we mnie kazda mysl. Oskar uniosl sie pomalu, omijajac rozbite szklo, zmierzal cicho, lecz konsekwentnie ku drewnianemu regalowi z zabawkami, z dzieciecego krzeselka i postawionego na nim pudla z klockami budowal juz w myslach podest, ktory bylby dostatecznie wysoki i bezpieczny, aby uczynic z niego wlasciciela nowiutkiego blaszanego bebenka, gdy dosiegna! mnie glos Kobieli, a za moment sucha dlon woznego. Zrozpaczony wskazalem tak bliski bebenek. Kobiela szarpnal mnie w tyl. Ja wyciagnalem obydwie rece ku blasze. Inwalida zawahal sie, chcial juz siegnac w gore, uszczesliwic mnie, gdy do dzieciecego pokoju wtargnal ogien kaemow, przed glownym wejsciem wybuchly granaty przeciwpancerne; Kobiela cisnal mnie w kat do Jana Bronskiego, dopadl znow swojego karabinu i wystrzelal juz drugi magazynek, a ja wciaz jeszcze patrzylem na blaszany bebenek. Oskar lezal, a Jan Bronski, moj slodki niebieskooki wuj, nie uniosl nawet nosa, kiedy ten ptasi leb z przetraconym kulasem i wodnistym, bezrzesym spojrzeniem odepchnal mnie tuz przed meta, rzucil w ten kat za workami z piaskiem. Nie znaczy to, by Oskar plakal! Wzbierala we mnie wscieklosc. Tluste, bialoniebieskawe, bezokie robaki mnozyly sie, szukaly pozywnej padliny. Co mnie obchodzila Polska! Co to bylo - Polska? Polacy mieli przeciez swoja kawalerie! Niech wiec sobie jezdza konno! Calowali dlonie pan i spostrzegali zawsze za pozno, ze pocalowali nie znuzone palce pani, lecz nie uszminkowany wylot lufy haubicy. A wtedy ona juz zdazyla wystrzelic, panna z rodu Kruppa. Wtedy cmoknela wargami, nasladujac nieudolnie, a mimo to wiernie odglosy bitwy, jakie slyszy sie na kronice filmowej, obrzucala glowne wejscie Poczty niejadalnymi wybuchajacymi cukierkami, chciala zrobic wylom, chciala przez rozwalona hale nadawcza dobrac sie do schodow, zeby juz nikt nie wbiegal na gore ani nie zbiegal na dol. A jej orszak przy karabinach maszynowych, takze ci w eleganckich rozpoznawczych samochodach pancernych, ktore mialy wymalowane takie sliczne nazwy jak "Ostmark" i "Sudetenland", nie mogli sie nasycic, z terkotem podjezdzali pod Poczte i odjezdzali, opancerzeni i wypatrujacy: dwie mlode, zlaknione kultury panie, ktore chcialy zwiedzic zamek, ale zamek byl jeszcze zamkniety. Zwiekszalo to niecierpliwosc rozpieszczonych, wszedzie domagajacych sie wstepu pieknosci i kazalo im zagladac do wszystkich widocznych komnat zamku, rzucac olowianoszare, przenikliwe spojrzenie jednego i tego samego kalibru, zeby kasztelanom zrobilo sie goraco, zimno i ciasno. Wlasnie jeden z samochodow pancernych - zdaje mi sie, ze byl to "Ostmark" - wyjezdzajac z Rycerskiej toczyl sie znow ku Poczcie, gdy Jan, moj od dluzszego czasu jakby martwy wuj, przysunal prawa noge do szczeliny strzelniczej, uniosl w nadziei, ze samochod rozpoznawczy wypatrzy ja, ostrzela; albo ze zlituje sie jakas zablakana kula, musnie mu lydke czy piete i zada owa rane, ktora pozwala zolnierzowi na przesadnie kulejacy odwrot. Na dalsza mete takie wystawianie nogi bylo chyba dla Jana Bronskiego meczace. Co jakis czas musial ja opuszczac. Dopiero gdy przekrecil sie na plecy, podtrzymujac noge obiema rekami pod kolanem, znalazl dosc sil, aby dluzej i z wiekszymi szansami na sukces oferowac lydke i piete zablakanym i wycelowanym kulom. Choc mialem i jeszcze dzisiaj mam duzo zrozumienia dla Jana, zrozumialem tez wscieklosc Kobieli, gdy zobaczyl swojego przelozonego, referendarza Bronskiego, w tak zalosnej i rozpaczliwej pozie. Jednym skokiem wozny zerwal sie na nogi, drugim byl przy nas, nad nami, zlapal juz, chwycil ubranie Jana, a z ubraniem i jego, uniosl tlumok, cisnal o podloge, znow chwycil, ubranie trzasnelo, uderzyl z lewej, przytrzymal z prawej, zamierzyl sie z prawej, wypuscil z lewej, zlapal jeszcze z prawej w locie i chcial rownoczesnie z prawej i z lewej zrobic wielka piesc, zadac potezny cios, trafic Jana Bronskiego, mojego wuja, domniemanego ojca Oskara - wtedy zadzwonilo, jak moze anioly dzwonia na chwale Boga, wtedy zaspiewalo, jak spiewa eter w radio, wtedy trafilo nie Bronskiego, lecz Kobiele, wtedy granat pozwolil sobie na gigantyczny zart, wtedy cegly ze smiechu rozprysnely sie w kawalki, resztki szyb zamienily sie w pyl, tynk starl sie na miazge, drzewo doczekalo sie siekiery, wtedy caly smieszny pokoj dzieciecy podskoczyl na jednej nodze, wtedy potlukly sie lalki, wtedy ruszyl z kopyta kon na biegunach i jakze chetnie zrzucilby jezdzca, gdyby go mial, wtedy ujawnily sie chybione konstrukcje w pudle z klockami Marklina, a polscy ulani obsadzili jednoczesnie wszystkie cztery katy pokoju - wtedy wreszcie przewrocil sie regal z zabawkami: dzwoneczki zadzwonily wielkanocnie, wrzasnela harmonia, trabka dala komus sygnal, wszystko naraz podalo ton, jak na probie orkiestry; krzyknelo, peklo, zarzalo, zadzwonilo, roztrzaskalo sie, wybuchlo, zatrzeszczalo, zaskrzypialo, zacykalo bardzo wysoko, a przeciez siegnelo gleboko pod fundamenty. Mnie natomiast, ktory w czasie wybuchu granatu, jak na trzylatka przystalo, znajdowalem sie w najbezpieczniejszym kacie dzieciecego pokoju tuz pod oknem, przypadla w udziale blacha, przypadl mi bebenek - a mial tylko pare odpryskow w lakierze i zadnej dziury, nowy blaszany bebenek Oskara. Kiedy unioslem wzrok znad swiezo nabytej wlasnosci, ktora, ze tak powiem, ni z tego, ni z owego potoczyla mi sie wprost pod nogi, stwierdzilem, ze musze przyjsc z pomoca Janowi Bronskiemu. W zaden sposob nie mogl zrzucic z siebie ciezkiego ciala woznego. Myslalem z poczatku, ze Jana tez trafilo; jeczal bowiem bardzo naturalnie. W koncu gdy zepchnelismy Kobiele, ktory jeczal tak samo naturalnie, okazalo sie, ze Jan odniosl bardzo nieznaczne obrazenia. Odlamki szkla zadrasnely mu jedynie prawy policzek i grzbiet dloni. Szybkie porownanie pozwolilo mi stwierdzic, ze moj domniemany ojciec mial jasniejsza krew niz wozny, ktoremu nogawka na wysokosci uda zabarwila sie tlusto i ciemno. Kto Janowi podarl i wywinal elegancka, szara marynarke, tego juz nie dalo sie ustalic. Czy zrobil to Kobiela, czy granat? Wisiala na nim w strzepach, z odpruta podszewka, bez guzikow, popekana w szwach, z wywroconymi kieszeniami. Prosze o wyrozumialosc dla mojego biednego Jana Bronskiego, ktory najpierw pozbieral wszystko, co gwaltowna burza wytrzasnela mu z kieszeni, zanim przy mojej pomocy wywlokl Kobiele z dzieciecego pokoju. Odnalazl grzebien, fotografie swoich najblizszych - bylo tam tez zdjecie mojej biednej mamy - jego portmonetka nawet sie nie otworzyla. Z duzym trudem i nie bez ryzyka, gdyz wybuch czesciowo zmiotl oslaniajace worki z piaskiem, udalo mu sie zebrac rozrzucone po calym pokoju karty do skata; chcial bowiem miec wszystkie trzydziesci dwie, a gdy nie znalazl trzydziestej drugiej, byl nieszczesliwy, a gdy znalazl ja Oskar, miedzy dwoma zabalaganionymi pokoikami dla lalek, i podal mu, usmiechnal sie, choc byla to winna siodemka. Gdy wywleklismy Kobiele z dzieciecego pokoju i znalezlismy sie wreszcie na korytarzu, wozny zdobyl sie na pare zrozumialych dla Jana Bronskiego slow. - Czy mam wszystko na miejscu? - niepokoil sie inwalida. Jan siegnal mu do spodni miedzy starcze nogi, chwycil pelna garsc czegos i skinal Kobieli glowa. Wszyscy bylismy szczesliwi: Kobieli udalo sie zachowac meska dume, Jan Bronski odnalazl wszystkie trzydziesci dwie karty do skata, lacznie z winna siodemka, Oskar zas mial nowy blaszany bebenek, ktory przy kazdym kroku uderzal go w kolano, gdy Jan z jednym poczciarzem, ktorego nazywal Wiktorem, przenosili oslabionego uplywem krwi woznego pietro nizej do magazynu przesylek listowych. Domek z kart Wiktor Weluhn pomogl nam przeniesc coraz ciezszego, mimo wzmagajacego sie uplywu krwi, woznego. Bardzo krotkowzroczny Wiktor mial jeszcze w tym momencie swoje okulary i nie potykal sie la kamiennych stopniach schodow. Z zawodu, co jak na krotkowidza brzmi dosc niewiarygodnie, byl Wiktor listonoszem pienieznym. Dzisiaj, ilekroc rozmowa schodzi na niego, nazywam Wiktora biednym Wiktorem. Podobnie jak moja mama po rodzinnym spacerze do mola portowego stala sie moja biedna mama, tak listonosz pieniezny Wiktor po utracie okularow - byly jeszcze inne przyczyny - stal sie biednym, nic nie widzacym Wiktorem.-Widziales moze biednego Wiktora? - pytam mojego przyjaciela Vittlara w dni odwiedzin. Lecz od owej jazdy tramwajem z Flinkem do Gerresheim - jeszcze o niej opowiem - Wiktor Weluhn zniknal nam z oczu. Pozostaje tylko zywic nadzieje, ze jego przesladowcy tez szukaja go na prozno, ze odnalazl swoje albo inne, odpowiadajace mu okulary i byc moze jak dawniej, choc juz nie w sluzbie Poczty Polskiej, to przeciez jako listonosz pieniezny Poczty Federalnej krotkowzrocznie, ale w szklach uszczesliwia ludzi kolorowymi banknotami i twardym bilonem. -Czy to nie straszne? - wysapal Jan, ktory dzwignal Kobiele z lewej. -A co bedzie, jak Anglicy i Francuzi nie przyjda? - zaniepokoil sie obladowany woznym z prawej Wiktor. -Alez przyjda! Rydz-Smigly jeszcze wczoraj powiedzial w radio: "Mamy gwarancje: jesli wybuchnie wojna, cala Francja powstanie jak jeden maz!" - Jan z trudem zachowal swoja pewnosc do konca zdania, bo widok wlasnej krwi na zadrapanym grzbiecie dloni nie podawal wprawdzie w watpliwosc polsko-francuskiego ukladu gwarancyjnego, dopuszczal jednak obawe, ze Jan moglby sie wykrwawic, zanim jeszcze cala Francja powstanie jak jeden maz i wierna mej gwarancji sforsuje Wal Zachodni. -Na pewno juz ruszyli. A flota angielska pruje wody Baltyku! - Aktor Weluhn lubil mocne, odbijajace sie echem wyrazenia, stanal schodach, z prawej obwieszony zranionym cialem woznego, z lewej unoszac reke w gore, jak w teatrze, przemawiajac wszystkimi piecioma palcami: - Przybywajcie, dumni Brytyjczycy! Podczas gdy obaj pomalu, roztrzasajac nadal polsko-francusko-angielskie stosunki, niesli Kobiele do prowizorycznego lazaretu, Oskar wertowal w myslach ksiazki Gretchen Scheffler w poszukiwaniu odpowiednich fragmentow. Dzieje Gdanska Keysera: "Podczas wojny niemiecko-francuskiej w latach osiemset siedemdziesiat-siedemdziesiat jeden, po poludniu dwudziestego pierwszego sierpnia osiemset siedemdziesiatego roku cztery francuskie okrety wojenne wplynely do Zatoki Gdanskiej, skierowaly juz lufy swoich armat na port i miasto, ale w ciagu najblizszej nocy korwecie srubowej >>Nymphe<< pod dowodztwem komandora podporucznika Weickhmanna udalo sie zmusic do odwrotu stojaca na kotwicy w Zatoce Puckiej flotylle". Na krotko przedtem, nim dotarlismy do magazynu przesylek listowych na pierwszym pietrze, doszedlem do potwierdzonego pozniej przekonania: gdy Poczta Polska i cala rowninna Polska znajdowaly sie pod ostrzalem, Home Fleet, lepiej czy gorzej ubezpieczona, zaszyla sie w jednym z fiordow pomocnej Szkocji; wielka armia Francji siedziala jeszcze przy obiedzie i uwazala, ze paru akcjami patroli rozpoznawczych na przedpolu linii Maginota wypelnia polsko-francuski uklad gwarancyjny. Przed magazynem i prowizorycznym lazaretem dopedzil nas doktor Michon, ktory nadal chodzil w helmie, a w kieszonce na piersi mial biala chusteczke, z pelnomocnikiem Warszawy, niejakim Konradem. Od razu odezwaly sie wszystkie odmiany strachu Jana, mamiac najciezszymi obrazeniami. O ile Wiktor Weluhn, ktory przeciez nie byl ranny i majac okulary na nosie mogl byc przydatnym strzelcem, musial zejsc do hali nadawczej, o tyle nam pozwolono zostac w pokoju bez okien, skapo rozjasnionym przez lojowki, bo elektrownia miejska nie zamierzala dluzej zaopatrywac Poczty Polskiej w prad. Doktor Michon, ktory nie bardzo chcial wierzyc w obrazenia Jana, ale i nie liczyl zbytnio na jego czynny udzial w walce, rozkazal swojemu referendarzowi, aby jako quasi sanitariusz pilnowal rannych, a takze nie spuszczal z oka dziecka - tu przelotnie i, jak mi sie zdawalo, desperacko poglaskal mnie po glowie - by nie dostalo sie pod ostrzal. Trafienie haubicy na wysokosci hali nadawczej. Zatoczylismy sie wszyscy. Michon w helmie, wyslannik Warszawy Konrad i listonosz pieniezny Weluhn pobiegli na swoje stanowiska. Obaj z Janem znalezlismy sie z siedmiu czy osmiu rannymi w odosobnionym pomieszczeniu, tlumiacym wszystkie odglosy walki. Nawet swiece specjalnie nie migotaly, gdy na zewnatrz haubica poczynala sobie nie na zarty. Bylo cicho mimo jekow, a moze z powodu jekow. Jan pospiesznie i niezrecznie owinal podartym na pasy przescieradlem udo Kobieli, chcial potem opatrzyc siebie: ale policzek i grzbiet dloni wuja iz nie krwawily. Skaleczenia milczaly zakrzeple, pewnie jednak polaly i podsycaly strach, ktory w niskim i dusznym pokoju nie znajdowal ujscia. Jan niespokojnie obszukal kieszenie, znalazl pelna talie: skat! Az do chwili, gdy zalamala sie obrona, gralismy w skata. Trzydziesci dwie karty zostaly potasowane, przelozone, rozdane, wprowadzone do gry. Poniewaz wszystkie kosze z listami byly juz zajete przez rannych, oparlismy Kobiele o jeden z nich, w koncu poniewaz co jakis czas osuwal sie, przywiazalismy go szelkami innego rannego, nakazalismy mu zachowywac postawe, zabronilismy opuszczania kart, bo potrzebowalismy Kobieli. Coz bysmy zrobili bez trzeciego, niezbednego partnera do skata? Tym w koszach z listami trudno bylo odroznic czarne od czerwonego, oni juz nie chcieli grac. Kobiela wlasciwie tez nie chcial grac. Chcial sie polozyc. Na wszystko obojetny, chcial juz o niczym nie myslec. Z nagle bezczynnymi rekami woznego, zamykajac bezrzese oczy, chcial przyjrzec kie ostatnim robotom rozbiorkowym. My jednak nie tolerowalismy Jego fatalizmu, przywiazalismy go mocno, zmusilismy, zeby byl trzecim, podczas gdy Oskar byl drugim graczem - i nikt sie nie dziwil, ze ci brzdac umie grac w skata. Ba, gdy po raz pierwszy zabralem glos jak dorosly i powiedzialem: -Osiemnascie! - Jan, odrywajac wzrok od swoich kart, popatrzyl na mnie krotko wprawdzie i niepojecie niebiesko, skinal potakujaco glowa, ja na to: - Dwadziescia? - Jan bez wahania: - Mam. - Ja: - Dwadziescia dwa? Dwadziescia trzy? Dwadziescia cztery? - Jan z ubolewaniem: - Pas. - A Kobiela? Znow mimo szelek chcial sie osunac na podloge. Ale my szarpnelismy go w gore, przeczekalismy huk granatu, ktory wybuchl na zewnatrz, z dala od naszego pokoju gry, az w ciszy, jaka zaraz potem zapadla, Jan mogl syknac: - Dwadziescia cztery, Kobiela! Nie slyszales, co chlopak zalicytowal? Nie wiem skad, z jakich otchlani wynurzyl sie wozny. Zdawalo sie, ze musi podnosic powieki lewarem. Wreszcie jego wzrok przesunal sie blednie i wodniscie po dziesieciu kartach, ktore Jan dyskretnie i bez jakichkolwiek szachrajskich sztuczek wcisnal mu przedtem w garsc. -Pas - powiedzial Kobiela. To znaczy, wyczytalismy to slowo z jego warg, ktore byly chyba za bardzo wyschniete, by mowic. Gralem zwykle zoledzie. Zanim wzialem pierwsze lewy, Jan, ktory dal kontre, musial krzyknac na woznego, szturchnac go w bok z dobroduszna szorstkoscia, zeby wzial sie w kupe i nie zapominal o dodawaniu; bo ja sciagnalem najpierw wszystkie trumfy, ofiarowalem krola zolednego, ktorego Jan przebil winnym waletem, po chwili jednak, poniewaz bylem goly w dzwonkach, przebijajac Janowi asa dzwonkowego, znow doszedlem do reki, chlopakiem czerwiennym wyciagnalem mu dziesiatke - Kobiela zrzucil dzwonkowa dziewiatke, a potem ze swoim fletem czerwiennym mialem juz wygrana w kieszeni: gra jeden, kontra dwa, z krawcem trzy, zoledzie cztery, to daje czterdziesci osiem, czyli dwanascie fenigow! Dopiero gdy w nastepnej partii - zaryzykowalem arcyryzykownego granda bez dwoch - Kobiela, ktory mial obu brakujacych chlopakow, ale dotrzymal mi kroku tylko do trzydziestu trzech, przebil bubka dzwonkowego chlopakiem zolednym, gra nabrala rumiencow. Wozny, jakby ozywiony powodzeniem, wyszedl potem dzwonkowym asem, musialem dodac, Jan rzucil dziesiatke, Kobiela zgarnal lewe, wyciagnal krola, powinienem byl przebic, ale nie przebilem, zrzucilem zoledna osemke, Jan robil, co mogl, doszedl nawet do reki i zagral winna dziesiatka, ja przebilem i niech to diabli, Kobiela przy solil winnym bubkiem, o ktorym zapomnialem albo myslalem, ze to Jan go ma, ale mial Kobiela, przysolil i zarechotal, naturalnie potem wino, musialem sie zrzucic, Jan robil, co mogl, wreszcie wyszli mi w czerwien, ale to juz nic nie pomoglo: zebralem tylko piecdziesiat dwa punkty: bez dwoch, gra trzy, grand to daje przegrana szescdziesiat, sto dwadziescia, czyli trzydziesci fenigow. Jan pozyczyl mi dwa guldeny bilonem, zaplacilem, ale Kobiela mimo wygranej znow sie osunal, nie wzial pieniedzy i nawet granat przeciwpancerny, ktory w tej chwili po raz pierwszy wybuchl na klatce schodowej, nic dla niego nie znaczyl, choc byla to jego klatka schodowa, ktora od lat niezmordowanie zamiatal i pastowal. Natomiast Jana znow ogarnal strach, gdy zatrzesly sie drzwi naszego magazynu listow, a plomyki lojowek nie wiedzialy, co sie z nimi dzieje i w ktora strone maja sie klasc. Nawet gdy na schodach znow zapanowal jaki taki spokoj i nastepny granat eksplodowal na odleglej fasadzie zewnetrznej, Jan Bronski tasowal karty jak szalony, pomylil sie dwa razy przy rozdawaniu, ale ja nic nie powiedzialem. Poki tamci strzelali, Jan byl gluchy na wszelkie perswazje, zapedzal sie w licytacji, zle dodawal, zapominal nawet odlozyc skata i wciaz nastawial jedno ze swoich malych, zgrabnych, zmyslowo miesistych uszu na odglosy z zewnatrz, a my czekalismy niecierpliwie, zeby dostosowal sie do przebiegu gry. O ile Jan gral coraz bardziej nieuwaznie, o tyle Kobiela, jesli akurat nie chcial osunac sie na podloge i nie potrzebowal szturchanca w bok, byl zawsze na miejscu. Wcale nie gral tak zle, jak mozna by sadzic po jego stanie. Osuwal sie zwykle dopiero wtedy, gdy wygral swoja licytacje albo kontrujac zepsul mnie albo Janowi granda. Nie interesowalo go juz, kto wygrywal czy przegrywal. Pociagala go sama gra. I kiedy mysmy obliczali wyniki, raz i drugi, on zwisal przechylony w wypozyczonych szelkach i tylko grdyka przesuwajaca sie lekliwie swiadczyla o tym, ze wozny Kobiela jeszcze zyje. Oskara tez meczyl ten skat we trzech. Nie znaczy to wcale, by owe halasy i wstrzasy zwiazane z oblezeniem i obrona Poczty nadmiernie szarpaly moje nerwy. Przyczyna bylo raczej podjete po raz pierwszy nagle i, jak zamierzalem, ograniczone w czasie odrzucenie wszelkich masek. Jesli do owego dnia tylko mistrzowi Bebrze i jego somnambulicznej Roswicie ukazalem sie bez szminki, to teraz moj wuj i domniemany ojciec, ponadto kaleki wozny, a wiec ludzie, ktorzy pozniej w zadnym wypadku nie wchodzili w rachube jako swiadkowie, zobaczyli we mnie, zgodnie z metryka, pietnastoletniego wyrostka, ktory gral w skata troche co prawda ryzykancko, ale i calkiem umiejetnie. Te wysilki, ktore wprawdzie odpowiadaly mojej woli, ale bynajmniej nie moim karlim proporcjom, po zaledwie godzince gry wywolaly niezwykle gwaltowne bole czlonkow i glowy. Oskar mial ochote przestac, znalazlby tez dosc okazji, zeby na przyklad wymknac sie miedzy dwoma, jeden po drugim, wstrzasajacymi budynkiem wybuchami granatow, gdyby nie znane dotychczas poczucie odpowiedzialnosci nie kazalo mu wytrwac i przeciwstawiac sie strachowi domniemanego ojca jedyna skuteczna bronia - gra w skata. Gralismy wiec i nie pozwalalismy Kobieli umrzec. Nie mial przy mnie szans. Staralem sie przeciez, zeby karty byly w ciaglym ruchu. A gdy po detonacji na klatce schodowej lojowki przewrocily sie i zgasly, to ja bylem na tyle przytomny, zeby zrobic rzecz najwazniejsza, ja wyciagnalem z kieszeni Jana zapalki, a przy okazji i jego papierosy ze zlotym ustnikiem, ja przywrocilem swiatlo, ja zapalilem Janowi uspokajajaca regate i plomyczek po plomyczku rozpraszalem mrok, zanim Kobiela, korzystajac z ciemnosci, zdolal sie wymknac. Oskar postawil dwie swiece na swoim nowym bebenku, papierosy polozyl pod reka, sam jednak wzgardzil tytoniem, za to Jana czestowal raz po raz, zawiesil tez jednego w wykrzywionych ustach Kobieli, i to pomoglo, gra sie ozywila, tyton pocieszal, uspokajal, nie mogl jednak nic na to poradzic, ze Jan przegrywal partie za partia. Pocil sie i jak zawsze, gdy w czyms sie zapamietywal, przesuwal koncem jezyka po gornej wardze. Zapalal sie do tego stopnia, ze mnie nazywal w goraczce Alfredem i Matzerathem, Kobiele zas bral za moja biedna mame. A kiedy ktos wrzasnal na korytarzu: - Konrad dostal! - spojrzal na mnie z wyrzutem i powiedzial: - Prosze cie, Alfredzie, wylacz radio. Czlowiek nie rozumie nawet wlasnych slow! Biedny Jan rozgniewal sie na dobre, gdy otwarto gwaltownie drzwi do magazynu listow i wciagnieto do srodka wykonczonego Konrada. -Zamykac drzwi, bo wieje! - zaprotestowal. Rzeczywiscie wialo. Swiece migotaly niepewnie i uspokoily sie dopiero, gdy ludzie, ktorzy cisneli Konrada w kat, zamkneli za soba drzwi. Wszyscy trzej wygladalismy niesamowicie. Od dolu padal na nas blask swiec, upodabnial nas do wszechpoteznych czarownikow. A gdy potem Kobiela zalicytowal czerwien bez dwoch i powiedzial, nie, zagulgotal: -Dwadziescia siedem, trzydziesci - a przy tym stale wywracal oczami i mial cos w prawym ramieniu, co chcialo sie wydostac, podrygiwalo, zachowywalo sie niedorzecznie zywo, w koncu ucichlo, lecz teraz kazalo Kobieli sie zsunac i wprawilo w ruch kosz od bielizny z martwym poczciarzem, bez szelek, gdy potem Jan jednym uderzeniem, ale za to z calej sily zatrzymal Kobiele razem z koszem, do ktorego wozny byl przywiazany, gdy Kobiela, ktoremu znow nie udalo sie wymknac, wystekal w koncu: - Czerwien z reki - Jan syknal: -Kontra - Kobiela wydusil z siebie: - Re - wtedy Oskar zrozumial, ze obrona Poczty Polskiej powiodla sie, ze ci, co ja szturmowali, przegrali juz dopiero co rozpoczeta wojne; nawet gdyby w toku dzialan wojennych udalo sie im zajac Alaske i Tybet, Wyspe Wielkanocna i Jerozolime. Szkoda tylko, ze Jan nie mogl dograc do konca swojego wielkiego, murowanego granda z reki, z czterema, zapowiedzianego z krawcem i na czarno. Zaczal od fletu zolednego, nazywal mnie teraz Agnieszka, w Kobieli widzial swojego rywala Matzeratha, potem wyszedl podstepnie w dzwonkowego bubka - wolalem zreszta udawac przed nim moja biedna mame niz Matzeratha - potem w bubka czerwiennego - pod zadnym pozorem nie chcialem, zeby mnie mylil z Matzerathem - czekal niecierpliwie, az ow Matzerath, ktory w rzeczywistosci byl inwalida, woznym i nazywal sie Kobiela, dorzuci karte; dlugo to trwalo, lecz potem Jan grzmotnal o podloge czerwiennym asem, nie mogl i nie chcial pojac, nigdy przeciez nie byl zbyt pojetny, zawsze tylko patrzyl niebiesko, pachnial woda kolonska, ciezko kapowal i dlatego tez nie rozumial, czemu Kobiela upuscil naraz wszystkie karty, przechylil kosz z listami i martwym poczciarzem, az najpierw martwy poczciarz, potem warstwa listow, a wreszcie caly porzadnie upleciony kosz runal, dostarczyl nam strumien korespondencji, jakbysmy byli adresatami, jakbysmy mieli teraz odlozyc karty, zeby czytac listy i zbierac znaczki. Ale Jan nie chcial czytac, nie chcial zbierac znaczkow, za duzo zbieral w dziecinstwie, chcial grac, dograc do konca swojego granda z reki, chcial wygrac, zwyciezyc. I podniosl Kobiele, ustawil kosz z powrotem na kolkach, zostawil jednak martwego poczciarza, nie zgarnal tez listow, niedostatecznie wiec obciazyl kosz, a mimo to okazal zdziwienie, gdy Kobiela przywiazany do lekkiego, wywrotnego kosza, nie mogl usiedziec prosto, pochylal sie coraz bardziej, az Jan krzyknal na niego: - Prosze cie, Alfredzie, nie psuj gry, slyszysz? Jeszcze tylko jedna partyjka i pojdziemy do domu, slyszysz czy nie! Oskar podniosl sie zmeczony, przezwyciezyl coraz silniejsze bole czlonkow i glowy, polozyl male, wytrwale dlonie bebnisty na ramionach Jana Bronskiego i zmusil sie do powiedzenia przyciszonym, ale stanowczym glosem: - Daj spokoj, tato. On nie zyje i nie moze juz grac. Jesli chcesz, zagramy w szescdziesiat szesc. Jan, do ktorego przemowilem przed chwila jak do ojca, puscil bezwladne cialo woznego, popatrzyl na mnie niebiesko, ze lzami w niebieskich oczach, i zaplakal: - Nie, nie, nie, nie, nie... - Poglaskalem go, ale on nadal zaprzeczal. Pocalowalem go wymownie, ale on myslal tylko o swoim nie dogranym do konca grandzie z reki. -Na pewno bym go zrobil, Agnieszko. Mialem wygrana w kieszeni. - Tak mi sie skarzyl biorac mnie za moja biedna mame, a ja, jego syn, dostosowalem sie do roli, przytakiwalem mu, zapewnialem, ze wygralby tego granda, ze w gruncie rzeczy juz wygral, musi tylko mocno w to wierzyc i sluchac swojej Agnieszki. Ale Jan nie wierzyl ani mnie, ani mojej mamie, plakal najpierw glosno i zalosnie, potem cicho, wpadajac w jednostajny belkot, wygrzebal karty spod wystyglego ciala Kobieli, szperal mu miedzy nogami, znalazl kilka w lawinie listow, nie uspokoil sie, poki nie zebral wszystkich trzydziestu dwoch. Starl z nich owa lepka ciecz, ktora saczyla sie ze spodni Kobieli, mozolil sie nad kazda karta i potasowal talie, chcial znow rozdawac, az wreszcie pod ksztaltnym, nawet nie za niskim, ale chyba troche za gladkim i nieprzepuszczalnym czolem zrozumial, ze na tym swiecie nie ma juz trzeciego do skata. Wtedy w magazynie przesylek listowych zrobilo sie bardzo cicho. Takze na zewnatrz zdecydowano sie uczcic przewlekla minuta ciszy ostatniego skaciarza i trzeciego do skata. Oskar uslyszal jednak, jak bezszelestnie otworzyly sie drzwi, i ogladajac sie przez ramie, spodziewajac sie nadprzyrodzonej zjawy, zobaczyl dziwnie slepa i pusta twarz Wiktora Weluhna. - Zgubilem okulary, Janie. Jestes tu jeszcze? Musimy uciekac. Francuzi nie przyjda albo przyjda za pozno. Chodz ze mna, Janie. Prowadz mnie, bo zgubilem okulary! Moze biedny Wiktor pomyslal, ze pomylil pokoje. Bo gdy nie doczekal sie ani odpowiedzi, ani okularow, ani skorego do ucieczki ramienia Jana, cofnal swoja pozbawiona okularow twarz, zamknal drzwi, a ja jeszcze przez kilka krokow slyszalem, jak Wiktor posuwajac sie po omacku i rozgarniajac mgle rzucil sie do ucieczki. Coz pod czaszka Jana wyleglo sie takiego dowcipnego, ze najpierw cicho, jeszcze przez lzy, potem juz glosno i radosnie wysunal zwawy, rozowy, biegly we wszystkich pieszczotach koniec jezyka, podrzucil w gore karty do skata, zlapal, a w koncu, poniewaz w pokoju milczacych mezczyzn i listow zrobilo sie bezwietrznie i niedzielnie, ostroznie, przemyslanymi ruchami, wstrzymujac oddech, zaczal budowac niezwykle delikatny domek z kart: winna siodemka i zoledna dama posluzyly za fundament. Obie karty przykryl dzwonkowy krol. Wtedy z czerwiennej dziewiatki i winnego asa, przykrytych zoledna osemka, wzniosl drugi, stojacy obok pierwszego, fundament. Potem polaczyl obie podwaliny kolejno ustawionymi na sztorc dziesiatkami i bubkami, ulozonymi plasko damami i asami, tak ze wszystko podtrzymywalo sie nawzajem. Potem postanowil na dwoch kondygnacjach wzniesc trzecia i zrobil to zaklinajacymi rekami, ktore, poddajac sie podobnym ceremoniom, musiala znac moja biedna mama. I gdy oparl w ten sposob czerwienna dame o krola z czerwiennym sercem, budowla wcale sie nie zawalila; nie, stala przewiewna, krucha, oddychajac lekko w tym pomieszczeniu pelnym zmarlych bez tchu i zywych, ktorzy wstrzymali oddech, pozwolila nam zlozyc rece, sprawila, ze sceptyczny Oskar, ktory przeciez wedle wszelkich regul przejrzal domek z kart, zapomnial o gryzacym dymie i smrodzie, co oszczednie i kreto wslizgiwaly sie przez szpary w drzwiach magazynu listow i budzily wrazenie, iz ten pokoik z domkiem z kart sasiaduje drzwi w drzwi z pieklem. Tamci wprowadzili do akcji miotacze plomieni, postanowili, obawiajac sie frontalnego ataku, wykurzyc ostatnich obroncow. Doprowadzili do tego, ze doktor Michon zdjal helm, chwycil przescieradlo, a gdy to mu nie wystarczylo, wyciagnal jeszcze chusteczke z kieszonki na piersiach i wymachujac przescieradlem i chusteczka zaproponowal kapitulacje Poczty Polskiej. I blisko trzydziestu na pol osleplych, osmalonych mezczyzn z uniesionymi rekami, splatajac na karku dlonie, opuscilo gmach Poczty lewym bocznym wejsciem, ustawilo sie pod murem podworza, czekalo na zblizajacych sie powoli ludzi z Heimwehry. A pozniej mowiono, ze w tym krotkim czasie, gdy obroncy ustawili sie na podworzu, a napastnicy jeszcze nie nadeszli, ale juz sie zblizali, trzej czy czterej poczciarze uciekli: przez garaz pocztowy, przez sasiedni garaz policyjny do pustych, bo ewakuowanych domow przy Sukienniczej. Tam podobno znalezli ubrania, nawet z odznaka partyjna, umyli sie, wyszykowali do wyjscia i ulotnili sie pojedynczo, a o jednym z nich opowiadano, ze na Podwalu Staromiejskim wszedl do optyka i kazal dopasowac sobie okulary, bo swoje zgubil w czasie walk o gmach Poczty. W nowych okularach Wiktor Weluhn, bo on to byl, podobno zafundowal sobie nawet na Targu Drzewnym kufel piwa, potem drugi, gdyz chcialo mu sie pic przez te miotacze plomieni, a nastepnie w nowych okularach, ktore co prawda rozrzedzaly troche mgle przed jego oczyma, ale bynajmniej nie usuwaly jej w takim stopniu jak stare szkla, wzial nogi za pas, a ta ucieczka trwa do dzis; tacy uparci sa jego przesladowcy. Pozostali jednak - a mowie, ze tych, co nie zdecydowali sie na ucieczke, bylo okolo trzydziestu - stali juz pod murem, naprzeciwko bocznego wejscia, gdy Jan oparl wlasnie czerwienna dame o czerwiennego krola i uszczesliwiony cofnal dlonie. Coz mam jeszcze powiedziec? Znalezli nas Otworzyli gwaltownie drzwi, wrzasneli: - Wylazic! - narobili zamieszania, przeciagu, zwalili domek z kart. Nie mieli zrozumienia dla takiej architektury. Wierzyli w beton. Budowali na wiecznosc. Nie zwazali wcale na oburzona, obrazona mine referendarza Bronskiego. A wyprowadzajac go nie zauwazyli, ze Jan siegnal jeszcze raz pomiedzy karty i wzial cos ze soba, ze ja, Oskar, usunalem ogarki swiec z nowo zdobytego bebenka, zabralem bebenek, wzgardzilem ogarkami, bo oswietlalo nas zbyt wiele latarek; ale tamci nie spostrzegli, ze ich kaganki oslepialy nas i nie pozwalaly trafic do drzwi. Zza swoich latarek i trzymanych przed soba karabinow krzyczeli: - Wylazic! - Wciaz jeszcze krzyczeli: "wylazic!", gdy Jan i ja bylismy juz na korytarzu. Krzyczac: "wylazic!" mieli na mysli Kobiele, Konrada z Warszawy, takze Bobka i malego Wisniewskiego, ktory za zycia pracowal w dziale telegramow. Wystraszyli sie, ze oni nie chcieli usluchac. I dopiero gdy ci z Heimwehry zrozumieli, ze osmieszaja sie przed Janem i przede mna, boja smialem sie na glos, kiedy oni wrzeszczeli: "wylazic!", wtedy przestali wrzeszczec, powiedzieli: "Ach, tak!" - i poprowadzili nas do tych trzydziestu na podworzu Poczty, ktorzy trzymali rece w gorze, splatali dlonie na karku, mieli pragnienie i byli filmowani przez kronike. Ledwie wyprowadzono nas bocznym wyjsciem, ci z kroniki skierowali na nas swoja kamere umocowana na samochodzie osobowym, nakrecili o nas ow krotki film, ktory pozniej wyswietlano we wszystkich kinach. Oddzielono mnie od stojacej pod sciana gromady. Oskar przypomnial sobie swoja karlowatosc, swoja trzyletniosc, ktora wybaczala wszystko, poczul znow dokuczliwe bole czlonkow i glowy, upadl razem z bebenkiem, wil sie, na pol cierpiac, na pol udajac, ale nawet w cierpieniach nie wypuscil bebenka. A gdy tamci podniesli go i wsadzili do samochodu sluzbowego SS-Heimwehry, gdy woz ruszyl, aby zawiezc go do szpitala miejskiego, Oskar zobaczyl, ze Jan, biedny Jan usmiechal sie glupio i blogo, w uniesionych rekach trzymal pare kart do skata i karta trzymana w lewej rece - zdaje mi sie, ze byla to dama czerwienna - pomachal odjezdzajacemu synowi, Oskarowi. On lezy na Zaspie Przed chwila jeszcze raz przeczytalem ostatnio napisany rozdzial. Chociaz nie jestem zadowolony, tym bardziej zadowolone powinno byc pioro Oskara, bo w zwiezlej, tresciwej relacji, jak to bywa w swiadomie zwiezlych i tresciwych rozprawach naukowych, udalo mu sie tu i owdzie przesadzic, jesli nie sklamac.Ja jednak chcialbym trzymac sie prawdy, zaskoczyc pioro Oskara niespodziewanym atakiem i sprostowac tutaj, ze po pierwsze, ostatnia partia Jana, ktorej niestety nie zdolal dokonczyc i wygrac, to nie byl grand z reki, lecz dzwonki bez dwoch, ze po drugie, opuszczajac magazyn listow Oskar zabral nie tylko nowa blache, lecz i te popekana, ktora razem z martwym poczciarzem bez szelek i listami wypadla z kosza na bielizne. Ponadto trzeba jeszcze dodac, ze ledwie obaj z Janem opuscilismy magazyn listow, bo ci z Heimwehry wzywali nas do tego swoim "wylazic!", swoimi latarkami i karabinami, Oskar szukajac opieki stanal miedzy dwoma wujaszkowato i dobrodusznie wygladajacymi zolnierzami, udal zalosny placz i wskazywal na Jana, swojego ojca, oskarzycielskimi gestami, ktore z biedaka zrobily lajdaka, co niewinne dziecko zaciagnal na Poczte Polska, aby we wlasciwy Polakom barbarzynski sposob posluzyc sie nim jak tarcza od kul. Po tym judaszowskim przedstawieniu Oskar obiecywal sobie cos niecos dla swoich bebenkow, calego i zniszczonego, i nie omylil sie: ludzie z Heimwehry kopneli Jana w tylek, przylozyli mu kolbami, zostawili mi jednak oba bebenki, a jeden z nich, starszy juz mezczyzna ze zgryzliwymi bruzdami stroskanego ojca rodziny kolo nosa i ust, poglaskal mnie po policzkach, drugi zas, jasnowlosy gosc o wiecznie smiejacych sie, totez zwezonych i nigdy nie widocznych oczach, wzial mnie na rece, co Oskara niemile dotknelo. Dzisiaj, kiedy nieraz wstydze sie tej niegodnej postawy, powtarzam stale: Jan tego nie zauwazyl, myslal jeszcze o kartach, pozniej tez myslal o kartach, nic juz, nawet najweselsze jak i najbardziej szatanskie pomysly ludzi z Heimwehry, nie moglo odciagnac go od kart do skata. Podczas gdy Jan przebywal juz w wiecznym krolestwie domkow z kart i zamieszkiwal szczesliwie taki ufny w szczescie domek, my, ludzie z Heimwehry i ja - bo Oskar zaliczyl siebie do ludzi z Heimwehry - stalismy w ceglanych murach, na kamiennych posadzkach korytarzy pod sufitami o stiukowych gzymsach, ktore byly splecione ze scianami i sciankami dzialowymi tak kurczowo, ze nalezalo obawiac sie najgorszego po owym dniu, kiedy cala ta partanina, nazywana przez nas architektura, ulegajac tym czy innym okolicznosciom straci swoja spoistosc. Naturalnie to spoznione zrozumienie nie moze mnie usprawiedliwiac, zwlaszcza ze wiara w domki z kart jako jedyne godne czlowieka mieszkanie nie byla mi - ktoremu widok rusztowan zawsze przywolywal na mysl roboty rozbiorkowe - obca. Dochodzi jeszcze do tego obciazenie rodzinne. Bylem przeciez owego popoludnia gleboko przeswiadczony, ze Jan Bronski jest nie tylko moim wujem, ale i prawdziwym, nie zas jedynie domniemanym ojcem. A wiec przewaga, ktora po wszystkie czasy odroznia go od Matzeratha: bo Matzerath byl albo moim ojcem, albo niczym. Od pierwszego wrzesnia dziewiecset trzydziestego dziewiatego - a przypuszczam, ze i panstwo w ciagu tego nieszczesnego popoludnia w owym szczesliwym, bawiacym sie kartami Janie Bronskim rozpoznaliscie mojego ojca - od tego dnia datuje sie moja druga wielka wina. Nigdy, nawet w najbardziej placzliwym nastroju, nie moge przed soba ukryc, ze moj bebenek, nie, ja sam, bebnista Oskar, wpedzilem do grobu najpierw moja biedna mame, potem Jana Bronskiego, mojego wuja i ojca. Lecz jak kazdy w owe dni, kiedy impertynenckie i nie dajace sie niczym wypedzic z pokoju poczucie winy wciska mnie w poduszki zakladowego lozka, zapisuje na swoje dobro moja nieswiadomosc, ktora wtedy weszla w mode i z ktora jeszcze dzis niejednemu jest do twarzy jak w szykownym kapelusiku. Oskara, chytrego naiwniaka, niewinna ofiare polskiego barbarzynstwa, przewieziono z goraczka i zapaleniem nerwow do szpitala miejskiego. Zawiadomiono Matzeratha, ktory juz poprzedniego wieczora dal znac wladzom, ze zaginalem, chociaz nadal nie bylo pewne, czy jestem jego wlasnoscia. Natomiast trzydziestu ludzi, do ktorych trzeba jeszcze doliczyc Jana, z uniesionymi rekami i dlonmi splecionymi na karku, kiedy juz kronika zrobila im zdjecia, przewieziono na razie do oproznionej szkoly Wiktorii, potem przyjelo ich wiezienie na Biskupiej Gorce, a wreszcie, w poczatkach pazdziernika, sypki piach za murem opuszczonego, wysluzonego cmentarza na Zaspie. Skad Oskar o tym wie? Wie o tym od Leo Hysia. Bo oficjalnie nie podano oczywiscie do wiadomosci, pod jakim murem rozstrzelano trzydziestu jeden mezczyzn, w jakim piachu ich zagrzebano. Jadwiga Bronska dostala najpierw nakaz opuszczenia mieszkania przy Okreznej, ktore zajela rodzina wyzszego oficera lotnictwa. Kiedy wdowa pakowala sie z pomoca Stefana i szykowala do wyjazdu do Rebiechowa - miala tam pare hektarow ziemi i lasu, ponadto mieszkanie dzierzawcy - otrzymala zawiadomienie, z ktorego jej oczy, odbijajace wprawdzie cierpienie swiata, ale nie rozumiejace go, bardzo powoli i dopiero z pomoca syna Stefana zdolaly wyluskac ow sens, co czarno na bialym czynil ja wdowa. Oto tresc zawiadomienia: Kancelaria Sadu Grupy Eberhardta s.k.41/39 Sopot, 6 pazdz. 1939 Pani Jadwiga Bronska, Stosownie do zarzadzenia zawiadamia sie Pania, ze Bronski Jan wyrokiem Sadu Wojennego za dzialalnosc dywersyjna skazany zostal na smierc i stracony. Zelewski (Inspektor Sadu Polowego) Sami panstwo widzicie - o Zaspie ani slowka. Tamci mieli wzglad na rodziny, chcieli oszczedzic im kosztow pielegnacji zbyt obszernego i kwiatochlonnego masowego grobu, wzieli na siebie pielegnacje i ewentualne przeniesienie zwlok gdzie indziej, gdy zniwelowali piaszczysty grunt na Zaspie i zebrali procz jednej - bo jedna zawsze zostaje - wszystkie luski nabojow, poniewaz walajace sie luski szpeca kazdy porzadny cmentarz, nawet jesli juz nie jest uzywany. Te jedna luske, ktora zawsze zostaje, o ktora wlasnie chodzi, znalazl Leo Hys, przed nim bowiem nie ukryl sie zaden, chocby najbardziej potajemny pogrzeb. Leo, ktory znal mnie z pogrzebu mojej biednej mamy, z pogrzebu mojego okrytego bliznami przyjaciela Herberta Truczinskiego, ktory z pewnoscia wiedzial tez, gdzie zakopali Sigismunda Markusa - ale ja go o to nie pytalem - byl uszczesliwiony i niemal kipial radoscia, gdy w koncu listopada - wypisano mnie wlasnie ze szpitala - mogl mi wreczyc zdradziecka luske. Zanim jednak z owa lekko juz zardzewiala tulejka, w ktorej byc moze miescil sie ow przeznaczony dla Jana olowiany rdzen, idac za Hysiem zaprowadze panstwa na cmentarz na Zaspie, musze was prosic, zebyscie porownali metalowe lozko szpitala miejskiego w Gdansku, oddzial dzieciecy, z metalowym lozkiem tutejszego zakladu dla nerwowo chorych. Oba lozka sa bialo lakierowane, a jednak odmienne, lozko na oddziale dzieciecym jest co prawda mniejsze, jesli mierzyc dlugosc, ale wyzsze, jesli przylozyc calowke do pretow kraty. Chociaz przyznaje pierwszenstwo krotkiej i wysokiej klatce z roku dziewiecset trzydziestego dziewiatego, to przeciez w dzisiejszym, przeznaczonym dla doroslych, kompromisowym lozku znalazlem swoj wyzbyty pretensji spokoj i pozostawiam kierownictwu zakladu odrzucenie lub przyjecie wniesionej przed miesiacami prosby o wyzsza, lecz rowniez metalowa i lakierowana krate lozka. O ile dzis jestem niemal bezbronnie wydany swoim gosciom, o tyle w dni odwiedzin na oddziale dzieciecym wysokie ogrodzenie oddzielalo mnie od Matzeratha, Greffow i Schefflerow, a pod koniec pobytu w szpitalu krata lozka dzielila owa chodzaca w czterech spodnicach bryle, ktora po mojej babce nazywano Anna Koljaiczkowa, na stroskane, ciezko oddychajace segmenty. Przychodzila, wzdychala, unosila co jakis czas duze, pomarszczone rece, ukazywala rozowe spekane dlonie i zniechecona opuszczala rece i dlonie, uderzala z piaskiem o uda, a ow dzwiek pozostal mi co prawda w uszach do dzis, ale na bebenku udaje mi sie go nasladowac tylko w przyblizeniu. Juz za pierwsza wizyta przyprowadzila swojego brata, Wincentego Bronskiego, ktory uczepiony kraty lozka, cicho wprawdzie, lecz natarczywie i bez przerwy opowiadal, spiewal lub spiewajac opowiadal o Krolowej Polski, Najswietszej Panience. Oskar byl rad, gdy podczas odwiedzin tych dwojga znajdowala sie w pokoju pielegniarka. Oni mnie przeciez oskarzali. Patrzyli swoimi bezchmurnymi oczami Bronskich, po mnie, ktory z trudem przezwyciezalem nerwowa goraczke - skutki gry w skata na Poczcie Polskiej - spodziewali sie wskazowki, slowa wspolczucia, oglednej relacji z ostatnich, przezytych miedzy strachem a skatem godzin Jana. Chcieli uslyszec przyznanie sie, oczyszczenie Jana; jak gdybym ja mogl go oczyscic, jak gdyby moje swiadectwo moglo miec jakies znaczenie i sile przekonywania. Coz, na przyklad, powiedzialby ten meldunek sadowi grupy Eberhardta: Ja, Oskar Matzerath, przyznaje sie, ze w przeddzien pierwszego wrzesnia czatowalem na Jana Bronskiego, gdy wracal do domu, i za pomoca domagajacego sie naprawy bebenka zwabilem na owa Poczte Polska, ktora Jan Bronski opuscil; bo nie chcial jej bronic. Oskar nie zlozyl tego zeznania, nie oczyscil swojego domniemanego ojca, ledwie zas decydowal sie na glosne zeznawanie, dostawal tak gwaltownych kurczow, ze na zadanie siostry oddzialowej ograniczono wizyty u niego, zabroniono takze przychodzic jego babce Annie i jego domniemanemu dziadkowi Wincentemu. Gdy obydwoje staruszkowie - przyszli pieszo z Bysewa i przyniesli mi jablka - przesadnie ostroznie i nieporadnie, jak to ludzie ze wsi, opuscili sale oddzialu dzieciecego, w miare jak oddalaly sie cztery rozkolysane spodnice babki i czarne, pachnace nawozem niedzielne ubranie jej brata, rosla moja wina, moja przeogromna wina. Tyle rzeczy dzieje sie rownoczesnie. Gdy przy moim lozku tloczyli sie Matzerath, Greffowie, Schefflerowie z owocami i ciastkami, gdy z Bysewa babka i jej brat przychodzili do mnie pieszo przez Zlota Karczme i Bretowo, bo linia kolejki z Kartuz do Wrzeszcza nie byla jeszcze czynna gdy, pielegniarki bialo i odurzajaco obnosily sie ze szpitalna paplanina i w dzieciecej sali zastepowaly anioly, Polska jeszcze nie zginela, potem niemal zginela, a wreszcie, po slynnych osiemnastu dniach, zginela, choc niebawem okazalo sie, ze wciaz jeszcze nie zginela, jak i dzisiaj, na przekor slaskim i wschodniopruskim ziomkostwom, Polska jeszcze nie zginela. Och, ty szalona kawalerio! Uganiajaca sie konno w poszukiwaniu czarnych jagod. Z lancami, ktore zdobia bialo-czerwone proporczyki. Szwadrony melancholii i tradycji. Szarze jak z obrazka. Przez pola pod Lodzia i Kutnem. Modlin zamieniony w twierdze. Uch, co za cudowny galop! Zawsze podczas zorzy wieczornej. Wtedy dopiero szarzuje kawaleria, gdy pierwszy plan i tlo prezentuja sie wspaniale, bo bitwa jest malownicza, bo smierc jest dla malarza modelka, konie staja deba, potem padaja, ulani lasuja czarne jagody, glogi, kulki tocza sie i pekaja, wywoluja swedzenie, bez ktorego kawaleria nie zerwie sie do szarzy. Oto ulani, znowu ich swierzbi, zwracaja konie ku stertom slomy - to takze tworzy obraz - i zbieraja sie za dowodca, w Hiszpanii ma on na imie Don Quijote, tu jednak nazywa sie Pan Kichot, jest rodowitym Polakiem o smutnej i szlachetnej postaci, ktory wszystkich swoich ulanow nauczyl calowac kobieca dlon z konia, a oni teraz stale caluja przepisowo dlonie smierci - jak gdyby byla kobieta - lecz przedtem zbieraja sie majac za soba zorze wieczorna - bo nastroj stanowi ich rezerwe - przed soba niemieckie czolgi, ogiery ze stadnin Kruppa von Bohlen und Halbach, szlachetniejszych rumakow czlowiek nigdy nie dosiadal. Lecz ten na pol hiszpanski, na pol polski, zablakany w umieranie rycerz - pelen fantazji Pan Kichot, zbyt pelen fantazji! - opuszcza lance z proporczykiem, zaprasza bialo-czerwono do ucalowania dloni i wola, az zorze wieczorne, az bociany na dachach klekocza bialo-czerwono, az wisnie wypluwaja pestki, wola do kawalerii: "Na kon, szlachetni Polacy, to nie sa stalowe czolgi, tylko wiatraki albo owce, zapraszam was do ucalowania dloni!" A wtedy szwadrony ruszaly cwalem na szarozielone skrzydlo stali i dodawaly zorzy wieczornej jeszcze troche czerwonawego blasku w dali. Prosze wybaczyc Oskarowi ow koncowy rym, a jednoczesnie poetycznosc tego opisu bitwy. Byloby moze najlepiej, gdybym przytoczyl straty liczbowe polskiej kawalerii i podal tu dane statystyczne, ktore niezwykle sucho wspominaja tak zwana polska kampanie. Na zadanie moglbym jednak zrobic tu gwiazdke, zapowiedziec przypis, a mimo to pozostawic poetyczny opis. Gdzies do dwudziestego wrzesnia, lezac w szpitalnym lozeczku, slyszalem salwy z dzial owych baterii ustawionych na wysokosci Jaskowej Doliny i Lasu Oliwskiego. Potem skapitulowalo ostatnie gniazdo oporu, Polwysep Helski. Wolne hanzeatyckie miasto Gdansk moglo swiecic przylaczenie swojego ceglanego gotyku do Rzeszy Wielkoniemieckiej i wiwatujac patrzec w oczy stojacemu niezmordowanie w czarnym mercedesie, niemal bez przerwy wyciagajacemu pod katem prostym reke w pozdrowieniu wodzowi i kanclerzowi Adolfowi Hitlerowi, w owe niebieskie oczy, ktore z niebieskimi oczami Jana Bronskiego jedno mialy wspolne: robily wrazenie na kobietach. W polowie pazdziernika wypisano Oskara ze szpitala miejskiego. Ciezko mi bylo rozstac sie z pielegniarkami. I gdy siostra - zdaje sie, ze nazywala sie Berni czy tez Erni - gdy siostra Erni czy Berni wreczyla mi oba moje bebenki, rozbity, ktory uczynil mnie winnym, i caly, ktory zdobylem w czasie obrony Poczty Polskiej, uswiadomilem sobie, ze juz od tygodni nie myslalem o mojej blasze, ze na tym swiecie procz blaszanych bebenkow istnieje dla mnie jeszcze cos innego: pielegniarki. Swiezo zaopatrzony w instrumenty, z nowa swiadomoscia, trzymajac Matzeratha za reke, opuscilem szpital, aby, troche jeszcze niepewnie stojac na nogach permanentnego trzylatka, powierzyc sie na Labesa codziennosci, powszedniej nudzie i jeszcze nudniejszym niedzielom pierwszego roku wojny. Ktoregos wtorku pod koniec listopada - po tygodniach rekonwalescencji po raz pierwszy wyszedlem na ulice - Oskar, bebniac markotnie i nie zwazajac na zimna i dzdzysta aure, na rogu placu Maksa Halbego i Brzeznienskiej spotkal bylego kleryka Leo Hysia. Przez dluzszy czas stalismy naprzeciw siebie usmiechajac sie z zaklopotaniem i dopiero gdy Leo wyjal z kieszeni surduta rekawiczki glace i wciagnal na palce i dlonie bialozoltawe, cieliste powloki, zrozumialem, kogo spotkalem i co mi to spotkanie przyniesie - i Oskar przestraszyl sie. Rzucilismy jeszcze okiem na wystawy sklepu kolonialnego Kaisera, popatrzylismy za kilku odjezdzajacymi tramwajami linii piec i dziewiec, ktore mijaly sie na placu Maksa Halbego, poszlismy potem Brzeznienska wzdluz rzedu jednakowych domow, okrazylismy kilka razy slup ogloszeniowy, przestudiowalismy afisz, ktory donosil o wymianie gdanskiego guldena na marke niemiecka, zdrapalismy plakat Persilu, pod biela i blekitem znalezlismy troche czerwieni, poprzestalismy na tym, mielismy juz wracac na plac, gdy Leo Hys obydwiema rekawiczkami wepchnal Oskara do bramy, palcami lewej dloni w rekawiczce siegnal najpierw za siebie, pozniej pod poly surduta, zaczal grzebac w kieszeni spodni, potrzasnal nia, znalazl cos, obmacal znaleziona rzecz jeszcze w kieszeni i uznajac, ze znalazl to, czego szukal, wyciagnal zacisnieta piesc, opuscil z powrotem pole surduta, powoli wysuwal naprzod urekawiczniona garsc, coraz dalej, przyparl Oskara do muru sieni, mial dlugie ramie - a mur nie ustepowal - otworzyl pieciopalca rekawiczke dopiero wtedy, gdy juz sadzilem, ze zaraz to ramie wyskoczy mu ze stawu barkowego, usamodzielni sie, uderzy mnie w piers, wcisnie sie do srodka, wyjdzie pomiedzy lopatkami i znow zaglebi sie w mur tej zatechlej klatki schodowej - a Oskar nigdy nie zobaczy, co Leo mial w garsci, najwyzej zapamieta ow tekst regulaminu domowego przy Brzeznienskiej, ktory niczym istotnym nie roznil sie od regulaminu domowego przy Labesa. Tuz przed moim marynarskim plaszczem, dotykajac juz guzika z kotwica, Leo otworzyl rekawiczke tak szybko, ze uslyszalem, jak mu palce strzelily w stawach: na splesnialej, blyszczacej skorze, ktora opinala dlon, lezala luska naboju. Gdy Leo znow zacisnal piesc, bylem gotow isc za nim. Kawalek metalu przemowil do mnie od razu. Szlismy Brzeznienska w dol, obok siebie, Oskar po lewej rece Hysia, nie zatrzymywalismy sie juz przed zadna wystawa, przy zadnym slupie ogloszeniowym, minelismy Magdeburska, zostawilismy za soba obydwa wysokie, pudelkowate ostatnie domy Brzeznienskiej, na ktorych w nocy palily sie swiatla ostrzegawcze dla startujacych i ladujacych samolotow, wedrowalismy najpierw skrajem ogrodzonego lotniska, w koncu wrocilismy a jednak na suchsza asfaltowa jezdnie i podazylismy za ciagnacymi sie w strone Brzezna szynami tramwajowymi dziewiatki. Nie mowilismy ani slowa, ale Leo nadal trzymal luske w rekawiczce. Kiedy ociagalem sie, chcialem zawrocic z powodu wilgoci i zimna, otwieral piesc, podrzucal kawalek metalu w dloni, wabil mnie w ten sposob o sto krokow dalej, potem jeszcze raz sto kroczkow, a nawet chwycil sie muzyki, gdy nie opodal folwarku miejskiego Zaspa postanowilem naprawde zawrocic. Okrecil sie na piecie, wzial luske w palce otworem do gory, przylozyl ja jak ustnik fletu do dolnej, mocno wysunietej, zaslinionej wargi i ochryplym dzwiekiem, to przerazliwym, to jakby stlumionym przez mgle, wmieszal sie w coraz gesciej zacinajacy deszcz. Oskarowi zrobilo sie zimno: nie tylko to granie na lusce naboju sprawialo, ze marzl, takze psia pogoda, jak na zamowienie, przyczynila sie do tego, ze wcale nie staralem sie ukryc, jak okropnie marzne. Coz mnie ciagnelo w strone Brzezna? Zgoda, ow szczurolap Leo, ktory gwizdal na lusce. Ale gwizdalo na mnie jeszcze cos wiecej. Z redy i z Nowego Portu, ktory spowity byl listopadowa mgla, gesta jak w pralni, przez Szkoty, Mlyniska i Kolonie docieraly do nas syreny parowcow i zglodniale wycie wplywajacego czy wyplywajacego kutra torpedowego, tak ze Leo bez wiekszego trudu, z pomoca rogow mglowych, syren i gwizdzacej luski naboju pociagnal za soba marznacego Oskara. Mniej wiecej na wysokosci skrecajacego w strone Polanek ogrodzenia z drutu kolczastego, ktory oddzielal lotnisko od nowego placu cwiczen i obmurowanej fosy, Leo Hys zatrzymal sie, z przechylona glowa obserwowal przez chwile sponad splywajacej po lusce sliny moje dygocace cialo. Wessal luske, przytrzymal dolna warge, idac za naglym podszeptem, wymachujac dziko rekami zdjal wyswiecony czarny surdut i zarzucil mi ciezka, pachnaca mokra ziemia tkanine na glowe i ramiona. Znow ruszylismy w droge. Nie wiem, czy Oskar mniej marzl. Czasem Leo wybiegal piec krokow naprzod, zatrzymywal sie, w swojej niemilosiernie wygniecionej, ale przerazajaco bialej koszuli byl postacia, ktora moglaby w ryzykancki sposob uciec ze sredniowiecznych lochow, na przyklad z Wiezy Wieziennej, w jaskrawej koszuli dyktowal wiec mode szalenstwu. Ilekroc Leo spogladal na zataczajacego sie Oskara w czarnym surducie, wybuchal smiechem, ktory za kazdym razem konczyl trzepotaniem skrzydel, niby kraczacy kruk. Musialem rzeczywiscie wygladac jak smieszny ptak, jesli nie kruk, to wrona, zwlaszcza ze poly surduta ciagnely sie kawalek za mna, omiataly niczym tren asfaltowa nawierzchnie ulicy; pozostawialem po sobie szeroki, majestatyczny slad, ktory juz po drugim zerknieciu przez ramie wbil Oskara w dume i zapowiadal, moze nawet symbolizowal drzemiacy w nim, jeszcze nie calkiem dojrzaly tragizm. Juz na placu Maksa Halbego przeczulem, ze Leo nie ma zamiaru prowadzic mnie do Brzezna czy Nowego Portu. Jako cel tego pieszego marszu od samego poczatku wchodzil w rachube tylko cmentarz na Zaspie i obmurowane fosy, w ktorych bezposrednim sasiedztwie znajdowala sie nowoczesna strzelnica policji. Od konca wrzesnia do konca kwietnia tramwaje linii kapieliskowych kursowaly jedynie co trzydziesci piec minut. Gdy zostawilismy za soba ostatnie domy Wrzeszcza, z przeciwnej strony nadjechal woz bez przyczepy. Wkrotce potem wyprzedzil nas tramwaj, ktory na mijance przy Magdeburskiej musial czekac na tamten. Niedaleko cmentarza na Zaspie, przy ktorym urzadzono druga mijanke, najpierw wyprzedzil nas dzwoniac tramwaj z miasta, potem od strony Brzezna nadjechal woz, ktory widzielismy juz dawno, jak stal w oparach mgly, bo z powodu zlej widocznosci wlaczyl miekkie zolte swiatlo czolowe. Oskar mial jeszcze przed oczyma ponura twarz motorniczego, gdy Leo zboczyl z asfaltowej jezdni i poprowadzil go przez sypki piasek, ktory zapowiadal juz nadmorskie wydmy. Cmentarz otoczony byl murem w ksztalcie kwadratu. Furtka od poludnia, z mnostwem pordzewialych esow-floresow, lekko tylko przymknieta, wpuscila nas do srodka. Niestety Leo nie dal mi czasu na dokladniejsze obejrzenie obsunietych, chylacych sie ku upadkowi lub juz powalonych nagrobkow, ktore byly przewaznie wykute z czarnego szwedzkiego granitu lub diabazu, z tylu i po bokach grubo ciosanego, wypolerowanego z przodu. Piec czy szesc zmarnialych, pokreconych sosen nadmorskich imitowalo drzewna dekoracje cmentarza. Mama spogladajac za zycia z tramwaju na to zaniedbane miejsce wiecznego spoczynku przyznawala mu pierwszenstwo przed wszystkimi innymi. Teraz lezala w Bretowie. Ziemia byla tam tlusciejsza: rosly wiazy i klony. Przez otwarta furtke bez kraty w polnocnym murze Leo Hys wyprowadzil mnie z cmentarza, zanim zdazylem rozejrzec sie po tym nastrojowym zaniedbaniu. Zaraz za murem znalezlismy sie na plaskim piaszczystym gruncie. Janowce, sosny, krzewy glogu plawily sie wyraziscie, az po wybrzeze, w parujacej mazi. Spogladajac na cmentarz zauwazylem od razu, ze kawalek polnocnego muru byl swiezo pobielony wapnem. Leo uwijal sie skrzetnie przy odnowionej, podobnie jak jego wygnieciona koszula bolesnie jaskrawej scianie. Stawial przesadnie duze kroki, liczyl je chyba, liczyl na glos i, jak Oskarowi wydaje sie do dzis, po lacinie. Spiewal tez tekst, ktorego nauczyl sie zapewne w seminarium duchownym. W odleglosci moze dziesieciu metrow od muru Leo oznaczyl punkt, niedaleko pobielonego i, jak moglem sobie wyobrazic, zalatanego tynku, polozyl kawalek drewna, robil to wszystko lewa reka, bo w prawej trzymal luske naboju, a wreszcie, po nieskonczenie dlugim szukaniu i mierzeniu, tuz przy oddalonym kawalku drewna umiescil ow wydrazony, u wylotu troche zwezony metal, ktory goscil olowiany rdzen tak dlugo, az ktos zgietym palcem, znalazlszy punkt oporu, nie naciskajac przedwczesnie, wypowiedzial olowiowi mieszkanie i zmusil go do smiercionosnej przeprowadzki. Stalismy i stalismy. Hysiowi slina sciekala struzkami po brodzie. Zlozyl dlonie w rekawiczkach, z poczatku zaspiewal jeszcze cos po lacinie, potem umilkl, gdyz nie bylo nikogo, kto by znal antyfony. Leo obrocil sie, gniewnie i niecierpliwie popatrzyl ponad murem na brzeznienska szose, stale zwracal glowe w tamta strone, ilekroc puste przewaznie tramwaje stawaly na mijance, dzwoniac wymijaly sie i oddalaly od siebie. Prawdopodobnie oczekiwal zalobnikow. Ale ani pieszo, ani tramwajem nie przybyl nikt, komu by mogl podac urekawiczniona dlon z kondolencjami. Raz przetoczyl sie nad nami warkot samolotow podchodzacych do ladowania. Nie podnieslismy wzroku, wytrzymalismy huk motorow i nie chcielismy przyjac do wiadomosci, ze oto z migocacymi swiatlami na koncach skrzydel podchodza do ladowania trzy maszyny typu Ju 52. Wkrotce potem jak umilkly motory - cisza byla podobnie meczaca jak biel muru przed nami - Leo Hys, siegajac pod koszule, wyciagnal cos, zaraz stanal przy mnie, zerwal z ramion Oskara swoj wroni stroj, puscil sie biegiem ku jalowcom, glogom, nadmorskim sosnom, ku wybrzezu, a biegnac upuscil cos ostentacyjnym gestem, obliczonym na znalazce. Dopiero gdy Leo zniknal na dobre - majaczyl jeszcze na przedpolu, az pochlonely go mleczne, pelzajace po ziemi kleby mgly - dopiero gdy znalazlem sie sam na sam z deszczem, podnioslem lezaca w piasku tekturke: byla to karta do skata, winna siodemka. W pare dni po spotkaniu na zaspianskim cmentarzu Oskar spotkal swoja babke Anne Koljaiczkowana targu we Wrzeszczu. Odkad pod Bysewem nie bylo juz granicy celnej i panstwowej, mogla znow przywozic na targ jajka, maslo, takze jarmuz i zimowe jablka. Ludzie kupowali chetnie i duzo, bo niebawem mialy byc wprowadzone kartki zywnosciowe, a to zachecalo do gromadzenia zapasow. W tym samym momencie gdy Oskar zobaczyl babke przycupnieta za swoimi towarami, na golej skorze pod plaszczem, swetrem i koszulka poczul karte do skata. Z poczatku, kiedy zaproszony przez konduktora na darmowa przejazdzke wracalem tramwajem z Zaspy na plac Maksa Halbego, chcialem podrzec winna siodemke. Oskar nie podarl karty. Dal ja babce. Staruszka, siedzac ze swoim jarmuzem, w pierwszej chwili przelekla sie na jego widok. Moze pomyslala, ze Oskar nie przynosi nic dobrego. Potem jednak przywolala do siebie trzylatka, ktory zerkal zza koszy z rybami. Oskar ociagal sie, obejrzal najpierw zywego dorsza, ktory lezal na morszczynie i mial prawie metr dlugosci, chcial popatrzec na raczki z Jeziora Otominskiego, ktorych cale tuziny wciaz jeszcze pracowicie cwiczyly w koszykach chod w tyl; Oskar podchwycil ten chod, zblizal sie do straganu babki plecami marynarskiego plaszcza i pokazal jej guziki z kotwicami wtedy dopiero, gdy potracil jeden z drewnianych kozlow pod jej straganem, az jablka sie potoczyly. Przyszedl Schwerdtfeger z goracymi, zawinietymi w gazete ceglami, wsunal je babce pod spodnice, jak zawsze wyciagnal suwakiem zimne cegly, zrobil kreske na lupkowej tabliczce, ktora mial zawieszona na szyi, przeszedl do nastepnego straganu, a babka podala mi lsniace jablko. Czymze Oskar mogl jej sie zrewanzowac? Dal jej najpierw karte do skata, potem luske naboju, ktorej rowniez nie chcial zostawic na Zaspie. Anna Koljaiczkowa dlugo wpatrywala sie nie rozumiejac w te dwa tak rozne przedmioty. Wtedy usta Oskara zblizyly sie do jej chrzastkowatego, starczego ucha pod chustka i szepnalem, lekcewazac wszelka ostroznosc, myslac o rozowym, malym, ale miesistym uchu Jana z dlugim, ksztaltnym platkiem: - On lezy na Zaspie - szepnal Oskar i uciekl przewracajac kosz z jarmuzem. Maria Podczas gdy historia, obwieszczajac na caly glos komunikaty nadzwyczajne, jak dobrze naoliwiony pojazd przemierzala szosy, przeplywala drogi wodne i latajac podbijala szlaki powietrzne Europy, moje sprawy, ktore ograniczaly sie przeciez tylko do zwyczajnego rozbijania bebnieniem dzieciecych blach, ukladaly sie zle, opornie, w ogole utknely. Podczas gdy inni szastali drogim metalem, mnie znow zabraklo blachy. Wprawdzie Oskarowi udalo sie ocalic z Poczty Polskiej nowy, leciutko tylko podrapany instrument, ale coz dla mnie, ktoremu za najlepszych czasow wystarczalo ledwie osmiu tygodni, zeby blache zamienic w zlom, coz wiec dla Oskara mogl znaczyc blaszany bebenek naczelnika juniora!Zaraz po wyjsciu ze szpitala miejskiego, oplakujac utrate moich pielegniarek, zaczalem bebniac mocno pracowac i pracujac bebnic. Deszczowe popoludnie kolo cmentarza na Zaspie bynajmniej nie polozylo kresu mojemu rzemioslu, przeciwnie, Oskar podwoil wysilki i dokladal wszelkich staran, zeby zniszczyc ostatniego swiadka swojego pohanbienia wobec ludzi z Heimwehry, ow bebenek. Ale on sie opieral, odpowiadal mi, gdy uderzalem, oddawal mi oskarzajac cios za cios. Dziwnym trafem podczas takiej bijatyki, ktorej jedynym celem bylo przeciez wymazanie z pamieci okreslonego, ograniczonego w czasie fragmentu mojej przeszlosci, przypominal mi sie stale listonosz pieniezny Wiktor Weluhn, choc jako krotkowidz nie bardzo mogl swiadczyc przeciwko mnie. Ale czyz wlasnie jemu, krotkowidzowi, nie powiodla sie ucieczka? Moze tak juz jest, ze krotkowidze widza wiecej, moze Weluhn, ktorego nazywam zazwyczaj biednym Wiktorem, dojrzal czarno-bialy kontur moich gestow, rozpoznal moj judaszowski postepek, a uciekajac zabral ze soba w swiat tajemnice i hanbe Oskara? Dopiero w polowie grudnia wyrzuty wiszacego mi na brzuchu, lakierowanego sumienia w bialo-czerwone plomyki stracily sile przekonywania: lakier byl porysowany, luszczyl sie. Blacha zrobila sie krucha, cienka i pekala, zanim stala sie przezroczysta. Jak zawsze, kiedy cos cierpi i w mece zbliza sie do konca, naoczny swiadek cierpien chcialby je skrocic, przyspieszyc koniec W ostatnim tygodniu adwentu Oskar wzial sie ostro do roboty, pracowal, az Matzerathowi i sasiadom uszy puchly, chcial przed Wigilia zakonczyc swoje porachunki; bo na Wigilie spodziewal sie nowej, nie obciazonej przeszloscia blachy. Dopialem swego. W przeddzien dwudziestego czwartego grudnia moglem rozstac sie, cialem i dusza, z tym pogniecionym, rozklekotanym, zardzewialym czyms, co przypominalo rozbite auto; mialem nadzieje, ze teraz i dla mnie obrona Poczty Polskiej skonczyla sie ostatecznie. Czlowiek - jesli panstwo jestescie sklonni widziec we mnie czlowieka - nie przezyl nigdy na Boze Narodzenie wiekszego rozczarowania niz Oskar, ktorego spotkala pod choinka przykra niespodzianka, bo wsrod prezentow nie brakowalo niczego procz blaszanego bebenka. Bylo tam pudlo z klockami, ktorego nigdy nie otworzylem. Bujany labedz mial byc tym niezwyklym darem, ktory zamieni mnie w Lohengrina. Chyba tylko po to, zeby mnie rozgniewac, osmielili sie polozyc pod choinke trzy lub cztery ksiazeczki z obrazkami. Uznalem, ze przyda mi sie tylko para rekawic, sznurowane buty i czerwony sweter, ktory Gretchen Scheffler zrobila na drutach. Oskar bladzil zaskoczonym wzrokiem miedzy klockami a labedziem, patrzyl pociesznym misiom z ksiazeczek na lapy trzymajace najrozmaitsze instrumenty. Oto taka mila, zaklamana bestia trzyma bebenek, wyglada, jakby umiala bebnic, jakby zaraz miala wziac sie do bebnienia, jakby juz bebnila w najlepsze; a ja mialem labedzia, ale nie mialem bebenka, mialem prawdopodobnie ponad tysiac klockow, lecz ani jednego bebenka, mialem rekawice z jednym palcem na potwornie mrozne zimowe noce, ale nic okraglego, gladkiego, lodowatego i blaszanego, co moglbym wziac w rece i wyniesc w zimowa noc, zeby mroz uslyszal cos goracego. Oskar wyobrazal sobie: Matzerath trzyma jeszcze blache w ukryciu. Albo siedzi na niej Gretchen Scheffler, ktora przyszla ze swoim piekarzem, zeby spalaszowac nasza swiateczna ges. Chca najpierw nacieszyc sie moja radoscia z labedzia, klockow i ksiazeczek, zanim dadza mi prawdziwy skarb. Ustapilem, kartkowalem jak glupiec ksiazeczki z obrazkami, wskoczylem na grzbiet labedzia i z najglebsza odraza bujalem sie co najmniej przez pol godziny. Potem, mimo ze mieszkanie bylo przegrzane, pozwolilem przymierzyc sobie sweter, przy pomocy Gretchen Scheffler wciagnalem sznurowane buty - tymczasem przyszli Greffowie, bo ges byla pomyslana na szesc osob - a po zjedzeniu tej nadziewanej suszonymi owocami, wysmienicie przyrzadzonej przez Matzeratha gesi, podczas deseru - mirabele i gruszki - trzymajac rozpaczliwie ksiazeczke z obrazkami, ktoraGreff dolozyl mi do czterech innych ksiazeczek, po zupie, gesi, czerwonej kapuscie, ziemniakach, mirabelach i gruszkach, w wyziewach kaflowego pieca, ktory grzal niesamowicie, zaspiewalismy wszyscy - lacznie z Oskarem - kolede i jeszcze jedna zwrotke "Ciesz sie" i "Choin-ko-ma-choinko-ma-zielone-sa-galazki-twe-dzwoneczek-dzwo-ni-dzyn-dzyn-dzyn-dzyn-dzyn-dzyn-kazdego-roku", i teraz wreszcie chcialem-na dworze trudzily sie juz dzwony - chcialem dostac swoj bebenek; zalani trebacze, z ktorymi dawniej trzymal sie muzyk Meyn, trabili, az sople z gzymsow okiennych... ja jednak domagalem sie, a oni nie dawali, nie wyciagali tego, co trzeba. Oskar: "Tak!", tamci: "Nie!" - wtedy krzyknalem, dawno juz nie krzyczalem, wtedy znow po dluzszej przerwie wyszlifowalem swoj glos w ostry, tnacy szklo instrument, ale nie usmiercilem wazonow, kufli ani zarowek, nie rozprulem witryny, nie odebralem okularom ostrosci widzenia - moj glos obrocil sie przeciwko blyszczacym na tej choince, o ktorej spiewalismy przed chwila, rozsiewajacym swiateczny nastroj bombkom, dzwoneczkom, kruchym ozdobkom z pianki, choinkowym szpicom: robiac dzyn-dzyn-dzyn-dzyn-dzyn starl na proch cale przybranie Chrystusowego drzewka. Posypalo sie tez niepotrzebnie sporo jodlowych igiel. Swieczki natomiast plonely nadal cicho i swiecie, ale Oskar mimo to nie dostal blaszanego bebenka. Matzerath nie mial ani krzty zrozumienia. Nie wiem, czy chcial mnie wychowywac, czy po prostu nie myslal o tym, zeby terminowo i obficie zaopatrywac mnie w bebenki. Wszystko zmierzalo ku katastrofie; i tylko okolicznosc, ze jednoczesnie z grozaca mi zagladanie sposob bylo tez ukryc coraz wiekszego balaganu w sklepie kolonialnym, sprawila, iz sklep i ja w sama pore - jak zwyklo sie sadzic w momentach krytycznych - otrzymalismy pomoc. Poniewaz Oskar nie mial wymaganego wzrostu ani ochoty, zeby stac za lada, sprzedawac razowiec, margaryne i sztuczny miod, Matzerath, ktorego dla uproszczenia znow nazywam moim ojcem, przyjal do sklepu Marie Truczinska, najmlodsza siostre mojego biednego (przyjaciela Herberta. Nie tylko nazywala sie Maria, ale i nia byla. Pomijajac fakt, ze 'w ciagu paru tygodni udalo jej sie przywrocic naszej firmie dobra opinie, ze umiala poprowadzic sklep grzecznie i zarazem twardo, czemu Matzerath chetnie sie podporzadkowal, okazala tez pewna bystrosc w ocenie mojej sytuacji. Zanim jeszcze Maria zajela swoje miejsce za lada, spotykajac mnie na schodach, gdy z gruchotem na brzuchu tupotalem oskarzycielsko po przeszlo stu stopniach w gore i w dol, kilka razy proponowala mi namiastke w postaci starej miednicy. Ale Oskar nie chcial namiastek. Nieugiecie wzbranial sie przed bebnieniem na dnie odwroconej miednicy. Ledwie jednak Maria zadomowila sie w sklepie, potrafila wbrew woli Matzeratha spelnic moje zyczenie. Co prawda Oskar nie dal sie namowic, zeby wchodzic razem z nia do sklepow z zabawkami. Wnetrze takich kolorowo przeladowanych sklepow zmusiloby mnie z pewnoscia do bolesnych porownan ze spustoszonym sklepem Sigismunda Markusa. Maria, lagodna i ulegla, zostawiala mnie na ulicy albo sama zalatwiala zakupy, co cztery lub piec tygodni, w zaleznosci od potrzeby, przynosila mi nowa blache, a w ostatnich latach wojny, kiedy nawet blaszane bebenki staly sie towarem rzadkim i reglamentowanym, musiala dawac handlarzom cukier albo paczuszke prawdziwej kawy, zeby dostac spod lady blache, jako tak zwany towar deficytowy. Robila to wszystko bez wzdychania, potrzasania glowa, wznoszenia oczu ku niebu, lecz ze skupiona powaga i ta oczywistoscia, z jaka wkladala mi swiezo wyprane, porzadnie wyreperowane spodnie, ponczochy i fartuch. Choc w latach pozniejszych stosunki miedzy Maria a mna ulegaly ciaglej zmianie i nawet dzis jeszcze nie sa wyjasnione do konca, to sposob, w jaki wrecza mi bebenek, pozostal ten sam, mimo ze cena dzieciecych blaszanych bebenkow jest dzis znacznie wyzsza niz w roku dziewiecset czterdziestym. Dzisiaj Maria jest abonentka zurnalu mod. Z kazda wizyta ubiera sie coraz bardziej elegancko. A wtedy? Czy Maria byla piekna? Ukazywala okragla, swiezo wymyta twarz, patrzyla chlodno, ale nie zimno, szarymi, z lekka wylupiastymi oczyma o krotkich, lecz gestych rzesach pod mocnymi, ciemnymi, zrosnietymi u nasady nosa brwiami. Wyraznie zaznaczone kosci policzkowe, ktorych skora przy silnym mrozie napinala sie sinawo i pekala bolesnie, nadawaly twarzy uspokajajaca jednostajnosc, ktorej nie przerywal malenki, co nie znaczy brzydki ani tym bardziej smieszny, raczej mimo calej delikatnosci ksztaltny nos. Czolo miala okragle i gladkie, juz od mlodych lat przeciete pionowymi zmarszczkami ponad zarosnieta nasada nosa. Luzno i lekko sie krecac ukladaly sie na skroniach owe kasztanowate wlosy, ktore jeszcze dzis maja blask wilgotnych pni drzew, aby potem opiac gladko mala, zgrabna glowe, jak u matki Truczinskiej pozbawiona niemal potylicy. Kiedy Maria po raz pierwszy wlozyla bialy fartuch i stanela za lada naszego sklepu, nosila jeszcze warkocze za mocno ukrwionymi, jedrnymi uszami, ktorych platki niestety nie zwisaly swobodnie, lecz bezposrednio wrastaly w cialo powyzej dolnej szczeki, nie tworzac wprawdzie jakiejs brzydkiej faldki, ale wystarczajaco wynaturzone, by snuc wnioski o charakterze Marii. Pozniej Matzerath namowil dziewczyne na trwala ondulacje: uszy zostaly zakryte. Dzisiaj Maria pod krotka ostrzyzona, modnie rozczochrana fryzura znow obnosi wrosniete platki; maskuje jednak ten drobny defekt urody duzymi, niezbyt gustownymi klipsami. Podobnie jak glowa Marii, ktora mozna by objac jedna reka, ukazywala pelne policzki, wyraziste kosci policzkowe, z rozmachem wykrojone oczy po obu stronach plaskiego, prawie niedostrzegalnego nosa, tak jej cialo, raczej niskiego niz sredniego wzrostu, mialo troche za szerokie ramiona, wyrastajace juz spod pach pelne piersi i odpowiadajace miednicy obfite siedzenie, ktore z kolei spoczywalo na zbyt szczuplych, lecz mocnych nogach, pozostawiajacych szczeline ponizej sromu. Maria miala chyba odrobine iksowate nogi. Poza tym jej wiecznie zaczerwienione dlonie, w przeciwienstwie do dojrzalej i w koncu proporcjonalnej figury, wydawaly mi sie dziecinne, a palce kielbaskowate. Tych dziecinnych raczek do dzis nie udalo sie jej wyprzec. Natomiast jej stopy, ktore meczyly sie wtedy w niezgrabnych sporto-polbutach, nieco pozniej w nieodpowiednich dla niej, staromodnie eleganckich pantoflach mojej biednej mamy, mimo tego niezdrowego obuwia z drugiej reki pozbyly sie stopniowo dziecinnej czerwieni i smiesznosci i przystosowaly sie do nowoczesnych fasonow pantofli produkcji zachodnioniemieckiej, a nawet wloskiej. Maria mowila niewiele, chetnie za to spiewala przy zmywaniu naczyn albo nasypywaniu cukru do niebieskich funtowych i potfuntowych torebek. Po zamknieciu sklepu, kiedy Matzerath siedzial nad rachunkami, w niedziele i w ogole, ilekroc pozwalala sobie na pol godzinki wytchnienia, Maria siegala po organki, ktore jej podarowal brat Fritz, gdy zostal powolany do wojska i wyjechal do Bozego Pola Wielkiego. Maria grala na organkach niemal wszystko. Piesni wedrownicze spiewane na wieczornicach Zwiazku Dziewczat Niemieckich, melodie operetkowe i szlagiery, ktore uslyszala w radio albo u Fritza - brat jej bowiem okolo Wielkanocy w dziewiecset czterdziestym przez tydzien przebywal sluzbowo w Gdansku. Oskar przypomina sobie, ze Maria wygrywala Krople deszczu z uderzaniem jezykiem, wywabiala tez z organkow Piosenke, ktora opowiedzial mi wiatr, nie nasladujac przy tym Zary Leander. Nigdy jednak nie wyciagala swojego "Hohnera" w godzinach handlu. Jesli nawet nie bylo klientow, nie uprawiala muzyki i stawiajac dziecinne okragle litery wypisywala tabliczki z cenami i listy towarow. Choc trudno bylo nie zauwazyc, ze to ona zarzadza sklepem, ze to ona odzyskala na stale czesc klienteli, ktora po smierci mojej biednej mamy przeniosla sie do konkurencji, Maria zachowala dla Matzeratha graniczacy z oddaniem gleboki szacunek, co jego, ktory zawsze wierzyl w siebie, wcale nie wprawialo w zaklopotanie. -Ostatecznie to ja wzialem dziewczyne do sklepu i przyuczylem - brzmial jego argument, ilekroc handlarz warzyw Greff i Gretchen Scheffler chcieli mu dokuczyc. Tak prosty byl tok myslenia tego czlowieka, ktory wlasciwie tylko przy swoim ulubionym zajeciu, gotowaniu, stawal sie bardziej skomplikowany, wrazliwy i przez to godny uwagi. Bo Oskar musi mu to przyznac: jego zeberka kasselskie z kiszona kapusta, jego cynaderki w sosie musztardowym, jego panierowane sznycle po wiedensku, a przede wszystkim jego karp w smietanie z rzodkwia cieszyly wzrok, wech i podniebienie. Jesli w sklepie niewiele mogl Marie nauczyc, bo po pierwsze, dziewczyna miala wrodzony zmysl do handlu detalicznego, a po drugie, Matzerath nie znal sie wcale na subtelnosciach handlu zza lady i nadawal sie od biedy tylko do hurtowych zakupow, to jednak nauczyl ja gotowania, pieczenia i duszenia; bo Maria, choc przez dwa lata sluzyla u rodziny urzedniczej na Siedlcach, gdy przyszla do nas, nie umiala nawet zagotowac wody. Niebawem Matzerath mial sie podobnie jak za zycia mojej biednej mamy: on rzadzil w kuchni, coraz bardziej udoskonalal niedzielne pieczenie, szczesliwy i zadowolony, mogl cale godziny poswiecac zmywaniu, zalatwial mimochodem coraz trudniejsze w latach wojny zakupy, zamowienia i rozliczenia z firmami hurtowymi i urzedem gospodarczym, utrzymywal nie bez pewnej przebieglosci korespondencje z urzedem podatkowym, co dwa tygodnie, nawet dosc zrecznie, wykazujac pomyslowosc i dobry smak, dekorowal wystawe, zajmowal sie z poczuciem odpowiedzialnosci swoimi partyjnymi dyrdymalkami i gdy Maria wytrwale stala za lada, on mial pelne rece roboty. Zapytacie panstwo: po co te przygotowania, po co to szczegolowe rozwodzenie sie o kosciach policzkowych, brwiach, platkach uszu, dloniach i stopach mlodej dziewczyny? Stajac calkowicie po stronie panstwa, potepiam wraz z wami ten sposob opisywania ludzi. Oskar jednak jest gleboko przeswiadczony, ze do tej pory udalo mu sie obraz Marii co najwyzej wypaczyc, jezeli nie znieksztalcic na zawsze. Dlatego juz tylko ostatnie i, miejmy nadzieje, wyjasniajace zdanie: Maria, jesli pominac wszystkie anonimowe pielegniarki, byla pierwsza miloscia Oskara. Uswiadomilem sobie ten stan, gdy ktoregos dnia, co zdarzalo mi sie rzadko, przysluchiwalem sie wlasnemu bebnieniu i zauwazylem, w jak nowy, natarczywy i zarazem ostrozny sposob Oskar powiadamial blache o swojej namietnosci. Maria przychylnie sluchala tego bebnienia. Ale nie lubilem zbytnio, gdy siegala po organki, brzydko marszczyla czolo nad drumla i uznawala, ze musi mi wtorowac. Czesto jednak przy cerowaniu ponczoch albo nasypywaniu cukru opuszczala rece, powaznie i badawczo, z nieporuszona twarza, patrzyla mi miedzy paleczki i zanim wracala znow do cerowanej ponczochy, przesuwala miekkim, sennym ruchem po mojej krotkiej, ostrzyzonej na jeza czuprynie. Oskar, ktory na ogol nie znosil takich czulosci, tolerowal dlon Marii, polubil to glaskanie do tego stopnia, ze nieraz calymi godzinami i juz bardziej swiadomie wystukiwal na blasze kuszace do glaskania rytmy, az w koncu dlon Marii usluchala i spelniala jego pragnienie. Doszlo do tego, ze Maria co wieczor kladla mnie do lozka. Rozbierala mnie, myla, pomagala wlozyc pizame, polecala mi przed spaniem jeszcze raz oproznic pecherz, odmawiala ze mna, choc byla protestantka, "Ojcze nasz", trzy "Zdrowas Mario", czasem tez "Jezu, dla ciebie zyje, Jezu, dla ciebie umieram", i przykrywala mnie wreszcie z mila, usypiajaca mina. Jakkolwiek piekne byly te ostatnie minuty przed zgaszeniem swiatla - z czasem czyniac lekka aluzje zamienialem "Ojcze nasz" i "Jezu, dla ciebie zyje" w "Badz pozdrowiona, gwiazdo morska" i "Kocham cie, Mario" - cowieczorne przygotowania do nocnego spoczynku byly mi przykre, podkopaly niemal moje panowanie nad soba i mnie, ktory skadinad zawsze umialem zachowac twarz, narzucaly ow zdradziecki rumieniec podlotkow i udreczonych mlodziencow. Oskar przyznaje: za kazdym razem, kiedy Maria wlasnorecznie rozbierala mnie, stawiala w cynkowej wannie i poslugujac sie myjka, szczotka i mydlem szorowala i pucowala moja skore, az zszedl z niej kurz calego dnia bebnisty, za kazdym razem wiec, kiedy uswiadamialem sobie, ze ja, szesnastolatek, stoje goly, bez zadnych tajemnic, przed niemal siedemnastoletnia dziewczyna, rumienilem sie mocno i na dlugo. Ale Maria jakby nie dostrzegala zmiany koloru mojej skory. Czyzby myslala, ze myjka i szczotka tak mnie rozpalaly? Czyzby mowila sobie, ze to higiena tak rozgrzala Oskara? A moze Maria byla na tyle wstydliwa i taktowna, ze choc przejrzala moje cowieczorne rumience, nie zwracala na nie uwagi? Do dzis trapia mnie te raptowne, nie dajace sie w zaden sposob ukryc, trwajace czesto piec minut i dluzej wypieki. Podobnie jak mojemu dziadkowi, podpalaczowi Koljaiczkowi, ktory czerwienial jak zagwie, gdy tylko padlo slowko "zapalki", krew wystepuje mi na twarz, gdy tylko ktos, kogo nawet nie musze znac, opowiada w mojej obecnosci o malych dzieciach, ktore co wieczor myje sie w wannie myjka i szczotka. Oskar wyglada wtedy jak Indianin; otoczenie juz sie usmiecha, nazywa mnie dziwakiem, nawet zboczencem; coz bowiem moze to znaczyc dla mojego otoczenia, kiedy male dzieci namydla sie i szoruje, kiedy dotyka sie myjka najbardziej wstydliwych miejsc. Maria natomiast, dziecko natury, pozwalala sobie w mojej obecnosci, nie krepujac sie wcale, na najsmielsze rzeczy. I tak za kazdym razem, gdy miala umyc podloge w bawialni, zdejmowala od ud poczynajac, owe ponczochy, ktore podarowal jej Matzerath, a ktorych chciala oszczedzic. Ktorejs soboty po zamknieciu sklepu - Matzerath zalatwial cos w dzielnicowym biurze partii, bylismy sami - Maria zrzucila spodnice i bluzke, w ubogiej, ale czystej halce stanela kolo mnie przy stole w bawialni i zaczela czyscic benzyna kilka plam na spodnicy i bluzce ze sztucznego jedwabiu. Jak to sie stalo, ze Maria, ledwie zdjela odziez, ledwie ulotnil sie zapach benzyny, zapachniala przyjemnie i naiwnie odurzajaco wanilia? Czyzby nacierala sie ta przyprawa? Czyzby jakies tanie perfumy mialy ten zapach? A moze ta won byla jej wlasciwa w takim samym stopniu, w jakim pani Kater zajezdzala amoniakiem, a babka Koljaiczkowa przechowywala pod spodnicami zapach lekko zjelczalego masla? Oskar, ktory kazda rzecz musial zbadac gruntownie, zbadal i wanilie: Maria nie nacierala sie. Maria tak pachniala. Ba, dzis jeszcze jestem przekonany, ze wcale nie zdawala sobie sprawy z wlasciwego jej zapachu; bo kiedy u nas w niedziele po pieczeni cielecej z tluczonymi ziemniakami i kalafiorem polanym maslem trzasl sie na stole budyn waniliowy, gdyz ja stukalem butem w noge stolu, Maria, ktora przepadala za kisielem, jadla budyn bardzo niechetnie, podczas gdy Oskar po dzis dzien uwielbia ten najprostszy i chyba najbardziej banalny ze wszystkich budyni. W lipcu dziewiecset czterdziestego, wkrotce po tym, jak komunikaty nadzwyczajne obwiescily szybki i pomyslny przebieg kampanii francuskiej, rozpoczal sie sezon kapielowy nad Baltykiem. Podczas gdy brat Marii Fritz jako obergefrajter wysylal pierwsze widokowki z Paryza, Matzerath i Maria postanowili, ze Oskar musi przebywac nad morzem, ze morskie powietrze wyjdzie mu na zdrowie. W przerwie obiadowej - sklep byl zamkniety od pierwszej do trzeciej - Maria miala jezdzic ze mna na plaze w Brzeznie, a gdyby zostala tam do czwartej, powiedzial Matzerath, to tez nic nie szkodzi, on sam lubi czasem stanac za lada i pokazac sie klienteli. Oskarowi kupiono niebieski kostium z wyszyta kotwica. Maria miala juz swoj zielony z czerwonymi wypustkami, ktory siostra Gusta dala jej w prezencie na konfirmacje. W torbe plazowa z czasow mamy wlozono bialy wlochaty plaszcz kapielowy, ktory rowniez zostal po mamie, do tego doszly niepotrzebnie wiaderko, lopatka i rozmaite foremki do piasku. Maria niosla torbe. Moj bebenek nioslem sam. Oskar mial stracha przed jazda tramwajem kolo cmentarza na Zaspie. Czyz nie musial sie obawiac, ze widok tak cichego, a jednak wymownego miejsca odbierze mu i tak juz niezbyt wielka ochote do plazowania? Jak zachowa sie duch Jana Bronskiego, zastanawial sie Oskar, gdy ten, co doprowadzil go do zguby, w lekkim, letnim ubraniu przemknie kolo jego grobu w dzwoniacym tramwaju? Dziewiatka zatrzymala sie. Konduktor oglosil, ze to przystanek Zaspa. Omijajac wzrokiem Marie patrzylem z wysilkiem w strone Brzezna, skad, powiekszajac sie powoli, nadpelzal tramwaj, na ktory czekalismy. Zeby tylko nie spojrzec w bok! Coz tam bylo do ogladania! Zmarniale sosny, zardzewiala krata w esy-floresy, bezladnie porozrzucane nagrobki, ktorych inskrypcje byly czytelne juz tylko dla mikolajkow nadmorskich i dzikiego owsa. Lepiej juz wyjrzec przez otwarte okno i popatrzec w gore: brzeczaly tam grube Ju 52, jak na bezchmurnym lipcowym niebie potrafia brzeczec tylko trzymotorowe samoloty albo bardzo tluste muchy. Ruszylismy dzwoniac i mijany tramwaj zaslonil nam widok. Zaraz za przyczepa musialem sie obejrzec: zobaczylem caly opuszczony cmentarz, ponadto kawalek pomocnego muru, ktorego uderzajaco biala plama lezala wprawdzie w cieniu, ale mimo to budzila niezwykle przykre... A potem cmentarz zostal w tyle, zblizalismy sie do Brzezna i znow i popatrzylem na Marie. Jej cialo wypelnialo lekka letnia sukienke w kwiatki. Wokol okraglej, matowo blyszczacej szyi, na pulchnych obojczykach miala naszyjnik z drewnianych wisni koloru starej czerwieni, ktore byly wszystkie jednakowej wielkosci i udawaly bliska pekniecia dojrzalosc. Domyslalem sie tylko owego zapachu czy naprawde go poczulem? Oskar pochylil sie lekko - Maria wiozla swoja waniliowa won nad Baltyk - wciagnalem gleboko aromat i w jednej chwili pozbylem sie butwiejacego Jana Bronskiego. Obrona Poczty Polskiej stala sie juz historia, zanim ciala obroncow odpadly od kosci. Oskar, ocalaly, chlonal zupelnie inne zapachy od tych, jakie mogl wydzielac jego kiedys elegancki, teraz rozkladajacy sie domniemany ojciec. W Brzeznie Maria kupila funt wisni, wziela mnie za reke - wiedziala, ze Oskar tylko jej na to pozwalal - i przez sosnowy las zaprowadzila mnie na plaze. Mimo blisko szesnastu lat - kapielowy nie dopatrzyl sie tego - wpuszczono mnie do kapieliska dla pan. Woda: osiemnascie, powietrze: dwadziescia szesc, wiatr: wschodni, nadal pogodnie, bylo napisane na czarnej tablicy obok plakatu towarzystwa ratowniczego, ktore swoje wskazowki, jak ratowac tonacych, opatrywalo niezdarnymi, staromodnymi rysunkami. Wszyscy topielcy mieli pasiaste kostiumy, ratownicy nosili wasy, slomkowe kapelusze plywaly w zdradliwie niebezpiecznej wodzie. Bosa szatniarka poszla przodem. Jak pokutnica przepasana byla powrozem, na ktorym wisial potezny klucz otwierajacy wszystkie kabiny. Drewniane pomosty. Porecz przy pomostach. Wyschniety kokosowy chodnik wzdluz wszystkich kabin. My dostalismy kabine 53. Jej deski byly cieple, suche, mialy naturalny bialoniebieskawy kolor, ktory nazwalbym przygaszonym. Lustro kolo okienka kabiny, ktore samo nie bralo juz siebie powaznie. Najpierw musial rozebrac sie Oskar. Zrobilem to twarza do sciany i bardzo niechetnie przyjalem pomoc. Potem Maria energicznym szarpnieciem odwrocila mnie, podsunela mi nowy kostium i wtloczyla moje cialo, nie zwazajac na nic, w obcisla welne. Ledwie zapiela mi szelki, posadzila mnie na drewnianej lawce pod tylna sciana kabiny, polozyla mi na udach bebenek z paleczkami i szybkimi, mocnymi ruchami zaczela sie rozbierac. Z poczatku bebnilem troche, liczylem tez dziury po sekach w deskach podlogi. Potem zaprzestalem liczenia i bebnienia. Nie moglem pojac, dlaczego Maria pogwizdywala pod nosem, smiesznie wydymajac usta, gdy pozbywala sie pantofli, zagwizdala dwa razy, wysoko i nisko, gdy sciagala skarpetki, gwizdala jak woznica, gdy zdejmowala sukienke w kwiatki, gwizdzac powiesila halke na sukience, zrzucila biustonosz i nadal, nie znajdujac melodii, gwizdala z wysilkiem, gdy opuscila do kolan, potem do stop majtki, ktore wlasciwie byly spodenkami gimnastycznymi, wyszla ze zrolowanych nogawek i lewa stopa zmiotla je w kat. Maria przerazila Oskara swoim owlosionym trojkatem. Wprawdzie wiedzial on po swojej biednej mamie, ze kobiety nie sa u dolu lyse, ale Maria nie byla dla niego kobieta w tym znaczeniu, w jakim jego mama okazywala sie kobieta wobec Matzeratha czy Jana Bronskiego. I teraz od razu ja rozpoznalem. Wscieklosc, wstyd, oburzenie, rozczarowanie i na pol smieszne, na pol bolesne sztywnienie mojej sikawki pod kostiumem kazaly mi zapomniec o bebenku i obu paleczkach na rzecz tej jednej, nowo wyroslej paleczki. Oskar zerwal sie, rzucil sie ku Marii. Przyjela go swoimi wlosami. Zanurzyl w nich twarz. Poczul, jak rosna mu miedzy wargami. Maria zasmiala sie i chciala go odciagnac, ja jednak coraz bardziej ja zagarnialem, tropilem zapach wanilii. Maria smiala sie nadal. Zostawila mnie nawet przy wanilii, widocznie to ja ubawilo, bo nie przestala sie smiac. Dopiero gdy nogi ugiely sie pode mna, a ja zabolalo - bo nie puscilem wlosow albo one mnie nie puscily - dopiero gdy wanilia wycisnela mi lzy z oczu, gdy poczulem smak pieprznikow czy w ogole czegos ostrego, ale juz nie wanilii, gdy ow zapach ziemi, ktory Maria ukrywala za wanilia, przybil mi do czola butwiejacego Jana Bronskiego i zatrul mnie na zawsze smakiem przemijania, wtedy puscilem. Oskar osunal sie na przygaszone w kolorze deski kabiny i wciaz jeszcze plakal, gdy Maria, ktora znowu sie smiala, podniosla mnie, wziela na rece, poglaskala i przycisnela do owych drewnianych wisni, ktore byly jej jedynym strojem. Krecac glowa zebrala wlosy z moich warg i dziwila sie: -Ale z ciebie lobuziak! Zabierasz sie, choc nie wiesz, co i jak, a potem placzesz. Proszek musujacy Czy to panstwu cos mowi? Dawniej mozna bylo go dostac o kazdej porze roku w plaskich torebkach. Moja mama sprzedawala naszym sklepie obrzydliwie zielone torebki proszku musujacego smaku wonnej marzanki. Torebka, ktorej koloru uzyczyly niezupelnie dojrzale pomarancze, nosila nazwe: "Proszek musujacy o smaku pomaranczowym". Poza tym byl jeszcze proszek o smaku malinowym i taki, co zalany czysta woda z kranu syczal, pienil sie i burzyl, i jesli pilo sie go, zanim sie uspokoil, mial odlegly, nikly smak cytryny i takiz kolor w szklance, tylko nieco bardziej intensywny: sztuczna zoltosc udajaca trucizne.Co procz okreslenia smaku bylo jeszcze na torebce? Bylo tam napisane: "Produkt naturalny, prawnie zastrzezony, strzec przed wilgocia" - a pod kropkowana linia: - "tutaj rozerwac". Gdzie jeszcze mozna bylo kupic proszek musujacy? Nie tylko w sklepie mojej mamy, w kazdym sklepie kolonialnym - z wyjatkiem Kaisera i sklepow spoldzielczych - mozna bylo kupic wyzej opisany proszek. Tam i we wszystkich budkach z napojami torebka proszku musujacego kosztowala trzy fenigi. Maria i ja mielismy proszek musujacy za darmo. Tylko kiedy nie moglismy sie doczekac, az wrocimy do domu, musielismy w sklepach kolonialnych czy budkach z napojami placic trzy fenigi albo nawet szesc, bo jednej bylo nam malo i zadalismy dwoch plaskich torebek. Kto zaczal zabawe z proszkiem musujacym? Odwieczna kwestia sporna miedzy zakochanymi. Ja mowie, ze zaczela Maria. Maria nie twierdzila nigdy, ze to Oskar zaczal. Pozostawiala kwestie otwarta i gdyby ktos bardzo sie dopytywal, odpowiedzialaby co najwyzej: "To proszek zaczal". Oczywiscie kazdy przyzna racje Marii. Tylko Oskar nie mogl zgodzic sie z tym pomowieniem. Nigdy bym sie nie przyznal przed soba, ze torebka proszku musujacego za trzy fenigi potrafila uwiesc Oskara. Mialem wtedy szesnascie lat i bylem sklonny przypisywac wine sobie, moze Marii, ale w zadnym wypadku proszkowi musujacemu, ktory trzeba strzec przed wilgocia. Zaczelo sie to w kilka dni po moich urodzinach. Sezon kapielowy wedle kalendarza dobiegal konca. Pogoda nie przyjmowala jednak do wiadomosci, ze to juz wrzesien. Po deszczowym sierpniu lato pokazalo, co potrafi; o jego spoznionych wyczynach mozna bylo przekonac sie z tablicy obok plakatu towarzystwa ratowniczego, ktory przybito na kabinie kapielowego: powietrze: dwadziescia dziewiec, woda: dwadziescia, wiatr: poludniowo-wschodni, na ogol pogodnie. Podczas gdy Fritz Truczinski jako obergefrajter lotnictwa przysylal pocztowki z Paryza, Kopenhagi, Oslo i Brukseli - facet stale odbywal podroze sluzbowe - Maria i ja dorobilismy sie pewnej opalenizny. W lipcu mielismy swoje ulubione miejsce pod sloneczna sciana kapieliska ogolnego. Poniewaz Maria byla tam narazona na niezdarne zarty uczniakow z Conradinum, odzianych w czerwone kapielowki, i nuzace zaloty licealisty od Swietego Piotra, w polowie sierpnia porzucilismy kapielisko ogolne i znalezlismy o wiele spokojniejsze miejsce w kapielisku dla pan, blisko wody, gdzie grube, podobne do krotkich fal Baltyku, dychawiczne panie zanurzaly sie w morzu az po zylaki pod kolanami, gdzie male dzieci, gole i niegrzeczne, zmagaly sie z losem, to znaczy klecily zamki z piasku, ktore ciagle walily sie w gruzy. Kapielisko dla pan; gdy kobiety sa miedzy soba, gdy mysla, ze nikt ich nie obserwuje, mlodzieniec, ktorego Oskar ukrywal wowczas w sobie, powinien zamknac oczy i nie dopuscic, by stal sie mimowolnym swiadkiem nieskrepowanej kobiecosci. Lezelismy na piasku. Maria w zielonym kostiumie z czerwonymi wypustkami, ja wcisnalem sie w swoj niebieski. Piasek spal, morze spalo, muszle byly rozdeptane i nie sluchaly. Bursztyny, ktore podobno nie pozwalaja zasnac, znajdowaly sie gdzie indziej, wiatr, ktory wedle tablicy meteorologicznej wial z poludniowego wschodu, powoli usypial, rozlegle, z pewnoscia przemeczone niebo nie przestawalo juz ziewac; takze Maria i ja bylismy troche znuzeni. Wykapalismy sie juz, po kapieli, nie przed kapiela, zjedlismy cos niecos. Teraz wilgotne jeszcze pestki wisni lezaly na morskim piasku obok bialych juz i wyschnietych pestek z zeszlego roku. Patrzac na tak widome znaki przemijania Oskar posypywal swoj bebenek struzka piasku z jednorocznymi, tysiacletnimi i swiezutkimi pestkami wisni, zrobil wiec zegar piaskowy i probowal wczuc sie w role smierci, bawiac sie koscmi. Pod cieplym, sennym cialem Marii wyobrazalem sobie czesci jej na pewno czujnego szkieletu, delektowalem sie szczelina miedzy lokciem a koscia promieniowa, przebiegalem jej kregi w wyliczankach, przez dwa otwory kosci miednicznej siegnalem do srodka i bawilem sie wyrostkiem mieczykowatym. Na przekor igraszkom, ktorym oddawalem sie jako smierc z zegarem piaskowym, Maria poruszyla sie. Po omacku, zdajac sie tylko na palce, siegnela do torby plazowej i szukala czegos, a tymczasem ja resztka piasku z ostatnimi pestkami wisni obdarzylem na pol juz zasypany bebenek. Poniewaz Maria nie znalazla tego, czego szukala, prawdopodobnie organkow, wywrocila torbe do gory dnem; niebawem na przescieradle kapielowym lezaly nie organki, ale torebka proszku musujacego o smaku wonnej marzanki. Maria udawala zaskoczona. Moze i byla zaskoczona. Ja bylem naprawde zaskoczony i powtarzalem sobie ciagle, powtarzam to jeszcze dzisiaj. Jakim sposobem proszek musujacy, owa taniocha, ktora kupowaly sobie tylko dzieci bezrobotnych i sztauerow, bo nie mialy pieniedzy na porzadna lemoniade, jakim sposobem ten bubel trafil do naszej torby plazowej? Podczas gdy Oskar zastanawial sie jeszcze, Maria poczula pragnienie. Takze i ja, wbrew woli, przerywajac swoje rozmyslania, musialem przyznac sie przed soba, ze porzadnie zaschlo mi w gardle. Nie mielismy kubka, poza tym od wody nadajacej sie do picia dzielilo nas co najmniej trzydziesci piec krokow, jesli szla Maria, a okolo piecdziesieciu, jesli ja ruszalem w droge. Chcac pozyczyc kubek u kapielowego i odkrecic kran kolo jego kabiny, trzeba bylo isc po rozpalonym piasku miedzy blyszczacymi kremem Nivea, lezacymi na plecach albo na brzuchu gorami miesa. Oboje balismy sie tej drogi i zostawilismy torebke na przescieradle. Wreszcie ja ja wzialem, zanim zdecydowala sie na to Maria. Lecz Oskar polozyl ja z powrotem na przescieradle, zeby Maria mogla siegnac. Maria nie siegnela. Wiec siegnalem ja i podalem torebke Marii. Maria zwrocila ja Oskarowi. Podziekowalem i ofiarowalem jej. Ona jednak nie chciala przyjac od Oskara zadnych prezentow. Musialem wiec znow polozyc torebke na przescieradle. Lezala tam przez dluzszy czas bez ruchu. Oskar twierdzi, ze to Maria po chwili pelnej napiecia wziela torebke. Nie dosc na tym: oderwala pasek papieru akurat tam, gdzie pod kropkowana linia bylo napisane: "tutaj rozerwac". Potem podsunela mi otwarta torebke. Tym razem Oskar z podziekowaniem odmowil. Maria nadasala sie. Z cala stanowczoscia polozyla otwarta torebke na przescieradle. Coz mi pozostalo innego, jak tylko, nie czekajac, az proszek byc moze zmiesza sie z morskim piaskiem, siegnac po torebke i zaofiarowac ja Marii. Oskar twierdzi, ze to Maria wsadzila palec w otwor torebki, wyciagnela go, uniosla pionowo i pokazala: na brzuscu pojawilo sie cos bialoniebieskawego - proszek musujacy. Ofiarowala mi palec. Oczywiscie przyjalem go. Chociaz proszek dostal mi sie do nosa, zrobilem mine, jakbym skosztowal czegos bardzo smacznego. To Maria stulila dlon. I Oskar byl zmuszony nasypac jej troche proszku musujacego do rozowej miseczki. Nie wiedziala, co ma poczac z ta kupka. Pagorek na dloni byl dla niej czyms zbyt nowym i zbyt zaskakujacym. Wtedy pochylilem sie, zebralem wszystka sline, przekazalem ja proszkowi musujacemu, zrobilem to jeszcze raz i cofnalem sie dopiero wtedy, gdy nie mialem juz w ustach ani troche sliny. W dloni Marii zaczelo syczec i pienic sie. Raptem wonna marzanka wybuchnela jak wulkan. Zakipiala, nie wiem czyja, zielonkawa wscieklosc. Dzialo sie cos, czego Maria jeszcze nie widziala i nie doznala chyba nigdy, gdyz dlon jej drzala, trzesla sie, chciala odfrunac, bo marzanka gryzla ja, przenikala pod skore, podniecala, dawala jej rozkosz, rozkosz, rozkosz... Gdy owa zielen rozrastala sie niepowstrzymanie, Maria poczerwieniala, uniosla dlon do ust, oblizala jej wewnetrzna strone wysunietym jezykiem, zrobila to kilkakrotnie i tak rozpaczliwie, ze Oskar sklonny byl juz sadzic, iz jezyk nie oslabia tej tak podniecajacej rozkoszy marzanki, lecz wzmagaja do owego punktu, a moze ponad ow punkt, ktory normalnie stanowi granice wszelkiej rozkoszy. Potem rozkosz ustapila. Maria zachichotala, rozejrzala sie, czy marzanka nie ma swiadkow, a zobaczywszy, ze dokola leza dyszace w kostiumach, obojetne i brazowe od Nivei krowy morskie, opadla z powrotem na przescieradlo, na tym tak bialym tle powoli znikal jej rumieniec wstydu. Moze upal tej poludniowej pory zdolalby jeszcze naklonic Oskara do snu, gdyby Maria po niespelna pol godzinie nie usiadla znowu i nie odwazyla sie siegnac po napelniona do polowy torebke z proszkiem musujacym. Nie wiem, czy walczyla ze soba, zanim wysypala reszte proszku na te stulona dlon, ktorej dzialanie wonnej marzanki nie bylo juz obce. Chyba przez chwile, jakiej potrzeba, by przetrzec okulary, trzymala z lewej torebke, z prawej rozowa miseczke, nieruchomo i przeciwstawnie. Nie znaczy to, ze patrzyla na torebke albo na stulona dlon, ze wodzila wzrokiem od napelnionej w polowie do pustej; Maria spogladala pomiedzy torebka a dlonia surowo pociemnialymi oczyma. Niebawem okazalo sie jednak, o ile slabsze bylo surowe spojrzenie od napelnionej do polowy torebki. Torebka zblizyla sie do stulonej dloni, dlon wyszla jej naprzeciw, spojrzenie utracilo pocetkowana melancholia surowosc, stalo sie ciekawe, a w koncu juz tylko lakome. Z trudem udajac obojetnosc Maria wysypala reszte proszku musujacego o smaku wonnej marzanki na swoja pulchna, mimo upalu sucha dlon, odrzucila torebke i obojetnosc, zatrzymala jeszcze szare spojrzenie na proszku, uwolniona dlonia podparla napelniona garsc, a potem popatrzyla na mnie, popatrzyla szaro, szarooko domagala sie czegos ode mnie, chciala mojej sliny, czemu nie wziela swojej, Oskar juz nie mial, ona miala na pewno duzo wiecej, slina nie odnawia sie tak szybko, powinna byla z laski swojej wziac swoja, byla rownie dobra, jesli nie lepsza, w kazdym razie ona musiala miec wiecej sliny ode mnie, bo ja tak szybko nic nie moglem zrobic, poza tym ona byla wieksza niz Oskar. Maria chciala mojej sliny. Od poczatku ustalilo sie, ze tylko moja slina wchodzila w gre. Nie spuszczala ze mnie domagajacego sie sliny spojrzenia a ja wine za te okropna nieustepliwosc przypisywalem platkom jej uszu, nie zwisajacym swobodnie, lecz przyrosnietym. Wiec Oskar przelknal, wyobrazil sobie rzeczy, na ktore zwykle plynela mu slinka, lecz tym razem, za sprawa morskiego powietrza, slonego, przesyconego sola morska powietrza, moje slinianki zawiodly, musialem, zniewolony spojrzeniem Marii, podniesc sie i ruszyc w droge. Trzeba bylo, nie rozgladajac sie na boki, przejsc ponad piecdziesiat krokow po goracym piasku, wejsc po jeszcze bardziej goracych schodkach do kabiny kapielowego, odkrecic kran, trzymac pod nim odwrocona glowe z otwartymi ustami, napic sie, przeplukac usta, przelknac, zeby Oskar odzyskal sline. Gdy przemierzylem odleglosc miedzy kabina kapielowego a naszym bialym przescieradlem, te bezkresna i otoczona okropnymi widokami droge, zastalem Marie lezaca na brzuchu. Glowe ukryla w skrzyzowanych ramionach. Jej warkocze spoczywaly bezwladnie na okraglych plecach. Tracilem ja, bo Oskar mial teraz sline. Maria nie ruszyla sie. Tracilem ja jeszcze raz. Ona nie chciala. Ostroznie otworzylem jej lewa dlon. Ona pozwolila na to: dlon byla pusta, jakby nigdy w zyciu nie widziala wonnej marzanki. Wyprostowalem palce i prawej dloni: byla rozowa, o wilgotnych liniach, goraca i pusta. Czyzby Maria posluzyla sie jednak wlasna slina? Czyzby nie mogla sie doczekac? A moze zdmuchnela proszek, zdusila rozkosz, zanim ja poczula, wytarla dlon o przescieradlo, az znowu ukazala sie znajoma dziecinna lapka Marii z nieco zabobonnym wzgorkiem Ksiezyca, miesistym Merkurym i jedrnym wzgorkiem Wenus. Poszlismy wowczas niebawem do domu i Oskar nie dowie sie nigdy, czy Maria juz tamtego dnia po raz drugi spienila proszek musujacy, czy tez owa mieszanka proszku musujacego i mojej sliny dopiero po paru dniach, powtorzona, weszla nam obojgu w nalog. Przypadek, byc moze posluszny naszym pragnieniom, sprawil, ze wieczorem opisanego przed chwila dnia plazowego - zjedlismy zupe jagodowa, a potem placki ziemniaczane - Matzerath oznajmil ceremonialnie Marii i mnie, ze zostal czlonkiem niewielkiego klubu skatowego przy miejscowym komitecie partyjnym, dwa razy w tygodniu bedzie wieczorami spotykal sie w gospodzie Springera ze swoimi nowymi partnerami, to sami zellenleiterzy, czasem wpadnie takze Sellke, nowy Ortsgruppenleiter, juz chocby z tego powodu on musi tam bywac i nas niestety zostawiac samych. Chyba najlepiej bedzie, jesli na te skatowe wieczory ulokuje sie Oskara u matki Truczinskiej. Matka Truczinska zgodzila sie, tym bardziej ze takie rozwiazanie podobalo sie jej znacznie bardziej anizeli propozycja, ktora Matzerath bez wiedzy Marii zlozyl jej poprzedniego dnia. To znaczy, nie ja mialem nocowac u matki Truczinskiej, tylko Maria dwa razy w tygodniu miala sobie scielic u nas na kozetce. Przedtem Maria spala w owym szerokim lozu, na ktorym za dawnych czasow moj przyjaciel Herbert ukladal swoje upstrzone bliznami plecy. Ciezki mebel stal w mniejszym pokoju w glebi mieszkania. Matka Truczinska miala lozko w bawialni. Gusta Truczinska, ktora po staremu obslugiwala zimny bufet w hotelu "Eden" i tam tez mieszkala, przychodzila nieraz w wolne dni, nocowala rzadko, a jesli juz, to na kanapie. Jezeli natomiast w mieszkaniu zjawial sie urlopowany z frontu lub delegowany w podroz sluzbowa Fritz Truczinski z prezentami z dalekich krajow, to spal w lozu Herberta, Maria w lozku matki Truczinskiej, a staruszka na kanapie. Ten porzadek zostal zaklocony przez moje zadanie. Najpierw mieli mnie polozyc na kanapie. Odrzucilem te mysl krotko, ale zdecydowanie. Wtedy matka Truczinska chciala mi odstapic swoje stare lozko i zadowolic sie kanapa. Ale temu sprzeciwila sie Maria, nie chciala, zeby niewygody zaklocaly starej matce nocny odpoczynek. Nie tracac wielu slow oznajmila, ze gotowa jest dzielic ze mna dawne kelnerskie loze Herberta i wyrazila to tak: - To ja juz bede spac z Oskarkiem w jednym lozku. On jest taki maly jak pchelka. Tak wiec od nastepnego poniedzialku Maria dwa razy tygodniowo przenosila moja posciel z naszego parterowego mieszkania na drugie pietro i scielila mi oraz mojemu bebenkowi po swojej lewej rece. W pierwsza skatowa noc Matzeratha nie wydarzylo sie nic. Loze Herberta wydawalo mi sie ogromne. Polozylem sie pierwszy, Maria przyszla pozniej. Umyla sie w kuchni i wkroczyla do sypialni w smiesznie dlugiej i staromodnej sztywnej nocnej koszuli. Oskar oczekiwal, ze ukaze sie naga i owlosiona, byl z poczatku rozczarowany, potem jednak zadowolony, bo material z szuflady prababki, lekko i przyjemnie ukladajac sie w faldy, przypominal mu biala draperie pielegniarskiego stroju. Stojac przed komoda Maria rozplatala warkocze i pogwizdywala. Zawsze ubierajac sie czy rozbierajac, splatajac czy rozplatajac warkocze Maria pogwizdywala. Nawet czeszac sie spomiedzy wydetych warg wydawala niezmordowanie owe dwa dzwieki, a mimo to nie wpadala na zadna melodie. Ledwie Maria odlozyla grzebien, pogwizdywanie ustalo. Obrocila sie, jeszcze raz potrzasnela wlosami, zrobila szybko porzadek na komodzie, porzadek usposobil ja swawolnie: przeslala reka calusa sfotografowanemu i wyretuszowanemu wasatemu ojcu w czarnych hebanowych ramach, potem z przesadnym rozmachem wskoczyla do lozka, zahustala sie kilka razy na sprezynach, przy ostatnim hustnieciu naciagnela na siebie pierzyne, przykryla sie gora pierza az po brode, mnie, ktory lezalem obok pod swoja pierzyna, nawet nie dotknela, wyciagnela jeszcze spod przykrycia kragla reke, z ktorej zsunal sie rekaw nocnej koszuli, szukala nad glowa owego sznura ktorym mozna bylo zgasic swiatlo, znalazla, zgasila i dopiero w ciemnosci powiedziala o wiele za glosno: - Dobranoc. Oddech Marii szybko stal sie rownomierny. Prawdopodobnie nie tylko tak udawala, ale rzeczywiscie zasnela wkrotce, bo po jej codziennych wyczynach w pracy mogly i powinny nastapic tylko podobnie solidne wyczyny w spaniu. Przed oczyma Oskara dlugo jeszcze przesuwaly sie atrakcyjne, odpedzajace sen obrazy. Aczkolwiek miedzy scianami a oknem zaciemnionym papierem zalegala gesta czern, to jednak jasnowlose pielegniarki pochylaly sie nad poharatanymi plecami Herberta, z bialej, wygniecionej koszuli Leo Hysia, to zrozumiale, wykluwala sie mewa i leciala, leciala i roztrzaskiwala sie o mur cmentarza, ktory wygladal potem jak swiezo pobielony, i tak dalej, i tak dalej. Dopiero gdy przybierajacy wciaz na sile, oszalamiajacy zapach wanilii sprawil, ze film przed snem najpierw zamigotal, potem sie urwal, Oskar odnalazl podobnie spokojny oddech, jakim juz od dawna oddychala Maria. Rownie skromne przedstawienie dziewczecych czynnosci przed zasnieciem dala mi Maria w trzy dni pozniej. Przyszla w nocnej koszuli, pogwizdywala rozplatajac warkocze, pogwizdywala jeszcze przy czesaniu, odlozyla grzebien, juz nie pogwizdywala, zrobila porzadek na komodzie, przeslala fotografii calusa, z przesadnym rozmachem wskoczyla do lozka, zahustala sie, siegnela po pierzyne i zobaczyla - patrzylem na jej plecy - zobaczyla torebke - podziwialem jej piekne dlugie wlosy - spostrzegla na pierzynie cos zielonego - zamknalem oczy i chcialem poczekac, az przyzwyczai sie do widoku torebki z proszkiem musujacym - raptem zatrzeszczaly sprezyny pod rzucajaca sie w tyl Maria, rozleglo sie pstrykniecie, a gdy na ten dzwiek otworzylem oczy, Oskar mogl przekonac sie o tym, o czym juz wiedzial: Maria zgasila swiatlo, oddychala niespokojnie w ciemnosci, nie mogla przyzwyczaic sie do widoku torebki z proszkiem musujacym; pozostawalo jednak rzecza niepewna, czy wezwany przez nia na pomoc mrok nie wyolbrzymil obecnosci owego proszku musujacego, nie doprowadzil do rozkwitu wonnej marzanki i nie przypisze mocy kipiacej babelkami sody. Bliski jestem przypuszczenia, ze mrok byl sojusznikiem Oskara. Bo juz po paru minutach - o ile w zupelnie ciemnym pokoju mozna mowic o minutach - poslyszalem jakies ruchy u wezglowia; Maria usilowala zlowic sznur, sznur polknal haczyk i niebawem znow podziwialem piekne dlugie wlosy siedzacej Marii, opadajace na nocna koszule. Jak rownomiernie i zolto swiecila zarowka pod pomarszczonym pokryciem sypialnianego abazuru. Napeczniala i napieta wznosila sie nadal pierzyna w nogach lozka. Torebka na samym wierzchu nie smiala poruszyc sie w ciemnosci. Babcina koszula Marii zaszelescila, uniosl sie jeden rekaw wraz z nalezaca do niego dziecinna lapka, a Oskar zebral sline w ustach. W ciagu nastepnych tygodni oproznilismy we dwojke, zawsze w ten sam sposob, ponad tuzin torebek z proszkiem musujacym, przewaznie o smaku wonnej marzanki, na koniec, gdy marzanki zabraklo, o smaku cytrynowym i malinowym, doprowadzalismy moja sline do wrzenia i uzyskiwalismy rozkosz, ktora Maria cenila coraz wyzej. Doszedlem do pewnej wprawy w gromadzeniu sliny, stosowalem fortele, ktore powodowaly szybkie i obfite wydzielanie sie cieczy, i wkrotce potrafilem za pomoca jednej torebki proszku obdarzyc Marie trzykrotnie, raz za razem upragniona rozkosza. Maria byla zadowolona z Oskara, nieraz przytulala go do siebie, po zazyciu proszku musujacego calowala go nawet dwa lub trzy razy gdzies w twarz i na ogol szybko zasypiala, przy czym Oskar slyszal, jak w ciemnosci jeszcze krotko chichotala. Mnie coraz trudniej bylo zasnac. Mialem szesnascie lat, zywy umysl i czulem odpedzajaca sen potrzebe ofiarowania mojej milosci do Marii innych, bardziej nieoczekiwanych mozliwosci anizeli te, ktore drzemaly w proszku musujacym, a zbudzone moja slina zapewnialy zawsze te sama rozkosz. Rozmyslania Oskara nie ograniczaly sie tylko do owych chwil po zgaszeniu swiatla. Przez caly dzien medytowalem przy bebenku, kartkowalem zniszczone strony Rasputina, przypominalem sobie dawne orgie lekcyjne miedzy Gretchen Scheffler a moja biedna mama, radzilem sie takze Goethego, ktorego podobnie jak Rasputina mialem w wyjatkach z Powinowactw z wyboru, bralem wiec zmyslowosc szamana, wygladzalem ja wszechogarniajacym zrozumieniem ksiecia poetow, nadawalem Marii powierzchownosc carycy, to znow rysy wielkiej ksieznej Anastazji, wybieralem damy ze szlachecko-ekscentrycznego otoczenia Rasputina, aby wkrotce, czujac odraze do kobiet zbyt wyuzdanych, widziec Marie w niebianskiej przejrzystosci Otylii albo pod wstydliwie powsciagana namietnoscia Charlotty. Siebie samego Oskar widzial na przemian jako Rasputina, to znow jako jego zabojce, bardzo czesto jako kapitana[??], rzadziej jako chwiejnego malzonka Charlotty, a raz - musze sie przyznac - jako geniusza, ktory w znajomej postaci Goethego unosil sie nad spiaca Maria.Dziwnym sposobem od literatury oczekiwalem wiecej bodzcow niz od nagiego, rzeczywistego zycia. Totez Jan Bronski, ktorego widzialem przeciez wystarczajaco czesto, jak obrabial moja biedna mame, niczego wlasciwie nie mogl mnie nauczyc. Chociaz wiedzialem, ze owo zlozone na przemian z mamy i Jana lub z Matzeratha i mamy, zadyszane, wytezajace wszystkie sily, na koniec pojekujace cicho, rozdzielajace sie kleiscie klebowisko oznacza milosc, to jednak Oskar nie chcial wierzyc, ze to jest milosc, i z milosci szukal innej milosci, ale wciaz natykal sie na milosc sklebiona i nienawidzil tej milosci, az sam jej doswiadczyl i musial bronic przed soba jako jedynie prawdziwej i mozliwej milosci. Maria przyjmowala proszek musujacy na lezaco. Poniewaz, ledwie proszek sie zapienil, podrygiwala zwykle i tupala nogami, niekiedy juz po pierwszej rozkoszy koszula odslaniala jej uda. Za drugim razem koszula sunac po brzuchu zatrzymywala sie przewaznie na jej piersiach. Po calych tygodniach napelniania jej lewej dloni - przedtem przy lekturze Goethego czy Rasputina nie biorac tej mozliwosci pod uwage - wsypalem resztke proszku malinowego z torebki w zaglebienie pepka Marii, zanim zdazyla zaprotestowac, wypelnilem je slina, a gdy w kraterze zaczelo kipiec, Maria nie miala juz potrzebnych do wniesienia protestu argumentow, bo pieniacy sie gwaltownie pepek mial przewage nad stulona dlonia. Wprawdzie byl to ten sam proszek musujacy, moja slina pozostala moja slina, takze rozkosz nie ulegla zmianie, byla tylko silniejsza, o wiele silniejsza. Rozkosz wystapila z takim natezeniem, ze Maria nie mogla jej wprost zniesc. Pochylila sie, chciala zdusic jezykiem pieniace sie w pepkowym naczynku maliny, jak zazwyczaj, gdy ta spelnila juz swoja powinnosc, usmiercala marzanke w stulonej dloni, ale jezyk jej okazal sie za krotki; wlasny pepek byl dla niej bardziej odlegly niz Afryka albo Ziemia Ognista. Ja natomiast mialem blisko do pepka Marii i zanurzylem w nim jezyk, szukalem malin i znajdowalem coraz wiecej, zatracilem sie w tym zbieraniu, znalazlem sie w okolicach, gdzie zaden lesniczy nie pytal o pozwolenie, czulem sie zobowiazany wobec kazdej maliny, mialem juz tylko maliny przed oczyma, w glowie, w sercu, w uszach, czulem juz tylko zapach malin, tak bylem pochloniety malinami, ze Oskar zauwazyl jedynie mimochodem: Maria jest zadowolona z twojej gorliwosci w zbieraniu. Dlatego zgasila swiatlo. Dlatego umie pograza sie w sen i pozwala ci szukac dalej; bo Maria byla bardzo zasobna w maliny. A gdy juz wiecej ich nie znalazlem, jakby przypadkiem znalazlem w innych miejscach pieprzniki. A poniewaz rosly one glebiej pod mchem, moj jezyk zawiodl, wyrosl mi za to jedenasty palec, bo dziesiec palcow rowniez zawiodlo. I w ten sposob Oskar dorobil sie trzeciej paleczki - byl juz na to dosc dorosly. I bebnilem nie w blache, lecz w mech. I nie wiedzialem juz, czy to ja bebnie czy Maria? Czy to moj mech, czy jej? Czy mech i jedenasty palec naleza do kogos innego, a tylko pieprzniki do mnie? Czy ten pan na dole mial swoj wlasny rozum, wlasna wole? Kto tu plodzil - Oskar, on czyja? I Maria, ktora u gory spala, a u dolu wspoldzialala, ktora chciala niewinnej wanilii i ostrych pieprznikow pod mchem, od biedy proszku musujacego, ale nie tamtego, ktorego i ja nie chcialem, ktory sie usamodzielnil, ktory kierowal sie wlasnym rozumem, ktory dal z siebie cos, czego nie dostal ode mnie, ktory powstal, gdy ja sie polozylem, ktory mial inne marzenia niz ja, ktory nie umial ani czytac, ani pisac, a jednak podpisal sie za mnie, ktory dzis jeszcze chodzi swoimi drogami, ktory oddzielil sie ode mnie juz owego dnia, gdy po raz pierwszy go spostrzeglem, ktory jest moim wrogiem, z ktorym stale musze sie sprzymierzac, ktory mnie zdradza i wystawia na sztych, ktorego chcialbym zdradzic i sprzedac, ktorego sie wstydze, ktoremu obrzydlem, ktorego myje, ktory mnie brudzi, ktory nic nie widzi i wszystko wyweszy, ktory jest mi tak obcy, ze chcialbym z nim byc na pan, ktory dzisiaj ma zupelnie inna pamiec niz Oskar: bo kiedy Maria wchodzi dzisiaj do mojego pokoju, a Bruno dyskretnie wymyka sie na korytarz, on nie poznaje juz Marii, nie chce, nie moze, rozwala sie leniwie, a tymczasem wzburzone serce Oskara dyktuje moim wargom belkotliwe slowa: "Posluchaj, Mario, tak mi sie marzy, moglbym sobie kupic cyrkiel i wokol nas zatoczyc kolo, moglbym tym samym cyrklem zmierzyc kat nachylenia twojej szyi, kiedy czytasz, szyjesz albo jak teraz krecisz przy moim radiu. Zostaw to radio, tak mi sie marzy: moglbym sobie zrobic zastrzyk w oczy i znow zaplakac lzami. U najblizszego rzeznika Oskar odda swoje serce do przekrecenia przez maszynke, jesli rownoczesnie ty oddasz swoja dusze. Moglibysmy tez kupic sobie wypchanego zwierzaka, zeby lezal spokojnie miedzy nami. Gdybym ja zdecydowal sie na robaki, a ty na cierpliwosc, moglibysmy pojsc na ryby i byc szczesliwi. Albo proszek musujacy z tamtych czasow, pamietasz? Ty mnie nazywasz wonna marzanka, ja pienie sie, ty chcesz jeszcze wiecej, ja ci daje reszte - Mario, proszek musujacy, tak mi sie marzy! Czemu krecisz tym radiem, tylko radia sluchasz, jakbys nie mogla sie doczekac komunikatow nadzwyczajnych!" Komunikaty nadzwyczajne Na bialym kregu mojego bebenka nie sposob eksperymentowac. Powinienem byl o tym wiedziec. Moja blacha wymaga zawsze tego samego drewna. Chce, zeby ja pytac bijac, lubi udzielac dobitnych odpowiedzi albo paplajac swobodnie pod paleczkami pozostawiac pytanie i odpowiedz bez rozstrzygniecia. Moj bebenek nie jest wiec ani sztucznie podgrzewana brytfanna, na ktorej dusi sie surowe mieso, ani tez parkietem dla par, ktore nie wiedza, czy do siebie naleza. Totez nigdy, nawet w najbardziej samotnych chwilach, Oskar nie nasypal proszku musujacego na blache, nie domieszal swojej sliny i nie urzadzil widowiska, ktorego nie ogladal juz od lat, ktorego tak bardzo mi brak. Wprawdzie Oskar nie mogl calkowicie odmowic sobie proby ze wspomnianym proszkiem, ale dzialal bardziej wprost, zostawiajac bebenek w spokoju; odslanialem sie wiec, bo bez bebenka zawsze jestem odsloniety.Przede wszystkim o proszek musujacy bylo bardzo trudno. Wyslalem mojego pielegniarza do wszystkich sklepow kolonialnych w Grafenbergu, kazalem mu jechac tramwajem do Gerresheim. Prosilem tez, zeby poszukal w miescie, ale nawet w owych budkach z napojami, jakie spotyka sie na koncowych przystankach tramwajow, Bruno nie mogl dostac proszku. Mlodsze sprzedawczynie w ogole o nim nie slyszaly, starsi budkarze przypominali sobie nie zalujac slow, z namyslem - jak opowiadal Bruno - pocierali czolo, mowili: "Czlowieku, o co panu chodzi? O proszek musujacy? Alez dawno go juz nie ma! Za Wilhelma i jeszcze na samym poczatku za Adolfa owszem, wtedy byl w handlu. To byly czasy! Ale moze wezmie pan lemoniade albo coca cole?" Bruno wypil wiec na moj koszt kilka butelek lemoniady i coca coli, nie zdobyl dla mnie jednak tego, czego pragnalem, a mimo to potrafil Oskarowi pomoc. Okazal sie niestrudzony: przyniosl mi wczoraj biala, nie zapisana torebeczke; laborantka zakladu dla nerwowo chorych, niejaka panna Klein, z pelnym zrozumieniem zgodzila sie poszperac w swoich puszkach, szufladach i kompendiach, wziac pare gramow stad, pare stamtad i po kilku probach sporzadzic w koncu proszek musujacy, ktory - jak opowiadal Bruno - pienil sie, laskotal, zielenial i bardzo lagodnie zalatywal wonna marzanka. A dzisiaj byl dzien odwiedzin. Przyszla Maria, ale najpierw przyszedl Klepp. Chyba przez trzy kwadranse smielismy sie z byle czego. Oszczedzalem Kleppa i jego leninowskie uczucia, nie poruszalem spraw aktualnych, nie wspominalem wiec ani slowem o tym komunikacie nadzwyczajnym, ktory za posrednictwem malego radia turystycznego - Maria podarowala mi je przed kilku tygodniami - powiadomil mnie o smierci Stalina. Klepp jednak niewatpliwie o tym wiedzial, bo na rekawie plaszcza w brazowa krate mial niezdarnie przyszyta czarna opaske. Potem Klepp wstal i wszedl Vittlar. Obaj przyjaciele chyba znow sie poklocili, bo Vittlar powital Kleppa smiejac sie i robiac z palcow diabelskie rogi. -Smierc Stalina zaskoczyla mnie rano przy goleniu - zakpil i pomogl Kleppowi wlozyc plaszcz. Z lsniacym tlusto szacunkiem w szerokiej twarzy Klepp dotknal czarnego materialu na rekawie. -Dlatego nosze zalobe - westchnal i nasladujac trabke Armstronga zaintonowal pierwsze takty zalobne z New Orlean Function: - Trra traadada traadada dadada - po czym wysunal sie za drzwi. Vittlar natomiast zostal, nie chcial usiasc, tylko tanczyl przed lustrem i przez kwadransik usmiechalismy sie do siebie porozumiewawczo, nie majac na mysli Stalina. Nie wiem, czy chcialem mu sie zwierzyc, czy tez zamierzalem go wyploszyc. Przywolalem Vittlara do lozka, a gdy pochylil sie ku mnie, szepnalem mu w ucho z duzym platkiem: -Proszek musujacy? Powiedz, Gottfried, czy to ci cos mowi? Vittlar odskoczyl z przerazeniem od mojego okratowanego lozka; uciekajac sie do patosu i wlasciwej sobie teatralnosci, wymierzyl we mnie palec wskazujacy i zasyczal: -Czemu, szatanie, chcesz mnie skusic proszkiem musujacym? Jeszcze nie wiesz, ze jestem aniolem? I niczym aniol, spojrzawszy jeszcze przedtem w lustro nad umywalka, Vittlar odfrunal. Mlodzi ludzie spoza zakladu dla nerwowo chorych sa doprawdy dziwni i troche zmanierowani. A potem przyszla Maria. Uszyla sobie nowy kostium wiosenny, nosi do niego elegancki kapelusz mysiego koloru z wyrafinowanie oszczednym slomianozoltym przybraniem i nie zdejmuje go nawet w moim pokoju. Przywitala sie ze mna roztargniona, nadstawila mi policzek, wlaczyla zaraz owo radio turystyczne, ktore podarowala wprawdzie mnie, ale przeznaczyla chyba na swoj wlasny uzytek; bo obrzydliwe pudlo ze sztucznego tworzywa w dni odwiedzin musi nam zastepowac czesc rozmow. -Slyszales rano komunikat? Ale bomba! No nie? -Tak, Mario - odparlem cierpliwie. - Przede mna tez nie ukryli smierci Stalina, ale teraz, prosze cie, zamknij radio. Maria posluchala bez slowa, usiadla, nadal w kapeluszu, i zaczelismy jak zwykle rozmawiac o Kurtusiu. -Wyobraz sobie, Oskarze, ten lobuziak nie chce juz nosic dlugich ponczoch, i to w marcu, a ma byc jeszcze zimniej, slyszalam w radio. Puscilem mimo uszu wzmianke o komunikacie radiowym, wzialem natomiast strone Kurta w sprawie dlugich ponczoch. -Chlopak ma juz dwanascie lat, Mario, i wstydzi sie welnianych ponczoch przed kolegami. -Dla mnie tam jego zdrowie wazniejsze, bedzie chodzil w ponczochach az do Wielkanocy. Termin ten wypowiedziala z takim zdecydowaniem, ze ostroznie sprobowalem sklonic ja do ustepstwa: -W takim razie powinnas kupic mu spodnie narciarskie, bo dlugie welniane ponczochy rzeczywiscie sa okropne. Przypomnij sobie, jak ty bylas w jego wieku. Co to sie dzialo na naszym podworzu przy Labesa? Co zrobili z malym Serkiem, ktory tez musial zawsze chodzic w dlugich ponczochach az do Wielkanocy? Nuchi Eyke, ktory polegl na Krecie, Aksel Mischke, ktory tuz przed koncem zginal w Holandii, i Harry Schlager - co oni zrobili z malym Serkiem? Wysmarowali mu smola drugie welniane ponczochy, tak ze przykleily sie na dobre i chlopaka trzeba bylo zawiezc do szpitala. -Wszystkiemu winna byla Susi Kater, nie ponczochy! - parsknela wsciekle Maria. Chociaz Susi Kater juz na poczatku wojny wstapila do sluzby pomocniczej, a pozniej wyszla podobno za maz i wyjechala do Bawarii, Maria czula do starszej o pare lat Susi zywiolowa niechec; tylko kobiety potrafia zachowac swoje antypatie z lat mlodosci az po czasy, gdy sa juz babciami. Jednakze powolanie sie na wysmarowane smola welniane ponczochy malego Serka odnioslo pewien skutek. Maria obiecala kupic chlopcu spodnie narciarskie. Moglismy nadac rozmowie inny kierunek. Kurtus zaslugiwal na slowa pochwaly. Na ostatniej wywiadowce profesor Konnermann wyrazal sie o nim z uznaniem. -Wyobraz sobie, jest na drugim miejscu w klasie. I w sklepie mi pomaga, nie potrafie ci powiedziec jak. Pokiwalem wiec z uznaniem glowa, kazalem jeszcze opisac sobie najnowsze inwestycje do sklepu delikatesowego. Namawialem Marie, zeby otworzyla filie w Oberkassel. Moment jest dogodny, koniunktura utrzymuje sie nadal - o tym zreszta dowiedzialem sie z radia - a potem uznalem, ze czas zadzwonic na pielegniarza. Bruno wszedl i wreczyl mi biala torebeczke z proszkiem musujacym. Oskar mial obmyslony plan. Bez zadnych wyjasnien poprosilem Marie o lewa dlon. Z poczatku chciala mi dac prawa, poprawila sie potem, potrzasajac glowa i smiejac sie podsunela mi grzbiet lewej dloni, byc moze spodziewala sie pocalunku. Zdziwienie okazala, gdy odwrocilem ku sobie wewnetrzna strone dloni i miedzy wzgorek Ksiezyca a wzgorek Wenus nasypalem proszku z torebeczki. Pozwolila jednak na to i przerazila sie dopiero, gdy Oskar pochylil sie nad jej dlonia i kopiec proszku musujacego polal obficie slina. -Tylko bez glupstw, Oskarze! - Oburzona zerwala sie i cofnela, patrzac ze zgroza na kipiacy, pieniacy sie zielono proszek. Od czola w dol splynal na nia rumieniec. Zaczela juz we mnie kielkowac nadzieja, gdy ona trzema krokami znalazla sie przy umywalce, puscila wode, obrzydliwa wode, najpierw zimna, potem ciepla, na nasz proszek musujacy, a potem umyla rece moim mydlem. -Czasami jestes doprawdy nieznosny, Oskarze. Co pan Munsterberg sobie o nas pomysli? - Proszac o wyrozumialosc dla mnie, popatrzyla na pielegniarza, ktory w czasie mojej proby stal w nogach lozka. Zeby Marii dluzej nie krepowac, odprawilem go, a ledwie drzwi zamknely sie za nim, poprosilem Marie ponownie do lozka. -Nie pamietasz? Prosze cie, przypomnij sobie! Proszek musujacy! Trzy fenigi torebeczka! Przypomnij sobie: wonna marzanka, maliny, jak wspaniale pienil sie, burzyl, i ta rozkosz, Mario, ta rozkosz! Maria nie przypomniala sobie. Czula przede mna niedorzeczny lek, drzala troche, schowala lewa dlon, goraczkowo starala sie zmienic temat rozmowy, opowiedziala mi jeszcze raz o postepach Kurta w szkole, o smierci Stalina, o nowej lodowce w sklepie delikatesowym firmy Matzerath, o projektowanej filii w Oberkassel. Ja natomiast dochowalem wiernosci proszkowi musujacemu, powiedzialem: proszek musujacy, ona wstala, proszek musujacy, zebralem, ona pozegnala sie predko, poprawila kapelusz; nie wiedziala, czy ma juz isc, krecila przy radio, ktore trzeszczalo, ja je przekrzyczalem: -Proszek musujacy, Mario, przypomnij sobie! Wtedy stanela w drzwiach, plakala, potrzasala glowa, zostawila mnie samego z trzeszczacym, gwizdzacym radiem turystycznym, zamykajac za soba drzwi tak ostroznie, jakby wychodzila od umierajacego. A wiec Maria nie moze juz przypomniec sobie proszku musujacego. Dla mnie natomiast, poki tchu mi starczy i sil do bebnienia, proszek musujacy nie przestanie sie pienic; bo to moja slina u schylku lata w dziewiecset czterdziestym ozywiala marzanke i maliny, budzila rozkosz, wysylala moje cialo na poszukiwania, nauczyla mnie zbierania pieprznikow, smardzow i innych, nie znanych mi, lecz rowniez jadalnych grzybow, zrobila ze mnie ojca, tak jest, ojca, mlodziutkiego ojca, od sliny do ojcostwa, budzac rozkosz, do ojcostwa, zbierajac i plodzac; bo w poczatkach listopada nie ulegalo juz najmniejszej watpliwosci, ze Maria byla w ciazy, Maria byla w drugim miesiacu, a ja, Oskar, bylem ojcem. Mysle tak jeszcze dzisiaj, bo historia z Matzerathem zdarzyla sie o wiele pozniej, w dwa tygodnie, nie, w dziesiec dni po tym, jak zaplodnilem spiaca Marie w lozu jej pokrytego bliznami brata Herberta, wobec pocztowek polowych od jej mlodszego brata, obergefrajtra, w ciemnym pokoju, miedzy scianami a oknem zaciemnionym papierem, w dziesiec dni pozniej zastalem Marie, juz nie spiaca, lecz dyszaca goraczkowo, na naszej kozetce; lezala pod Matzerathem, a Matzerath lezal na niej. Wracajac ze strychu, gdzie spedzal czas na rozmyslaniach, Oskar ze swoim bebenkiem wszedl z sieni do bawialni. Tamci nie spostrzegli mnie. Glowami byli zwroceni w strone kaflowego pieca. Nawet nie rozebrali sie porzadnie. Matzerathowi kalesony zwisaly u kolan. Spodnie lezaly porzucone na dywanie. Sukienka i halka Marii zrolowaly sie jej ponad biustonoszem az do pach. Majtki kolysaly sie jej na prawej stopie, ktora wraz z cala noga, brzydko wykrecona, zwisala z kozetki. Lewa noga spoczywala odrzucona, jakby obojetna, na oparciu. Miedzy jej nogami - Matzerath. Prawa reka odwrocil jej glowe, druga reka poszerzala jej otwor i pomagala mu dotrzec do celu. Spomiedzy rozczapierzonych palcow Matzeratha Maria wytrzeszczala oczy na dywan, zdawalo sie, jakby obserwowala jego wzor niknacy pod stolem. On wgryzl sie zebami w aksamitna poduszke, unosil glowe znad aksamitu tylko wtedy, gdy rozmawiali. Bo rozmawiali czasem, nie przerywajac przy tym pracy, jedynie gdy zegar wybijal trzy kwadranse, zastygli oboje, poki mechanizm wypelnial swoja powinnosc, a on, obrabiajac ja jak przedtem, powiedzial: - Juz za pietnascie. - A potem chcial sie od niej dowiedziec, czy dogadza jej to, co on robi. Ona kilka razy przytaknela w odpowiedzi i prosila, zeby byl ostrozny. On przyrzekl, ze na pewno bedzie ostrozny. Ona kazala mu, nie, zaklinala go, zeby tym razem szczegolnie uwazal. Potem on zapytal, czy niedlugo nadejdzie jej pora. A ona powiedziala, ze lada chwila. Wtedy chyba kurcz zlapal ja w te noge, ktora zwisala z kozetki, bo machnela nia w gore, ale mimo to majtki sie utrzymaly. Wtedy on znow wgryzl sie w aksamitna poduszke, a ona krzyknela: wyskakuj, i on chcial wyskoczyc, ale potem juz nie mogl, bo zanim wyskoczyl, Oskar znalazl sie na nich obojgu, bo walilem go bebenkiem w krzyze, a paleczkami w blache, bo nie moglem juz tego sluchac: wyskakuj i wyskakuj, bo moja blacha byla glosniejsza niz ich: wyskakuj, bo nie znioslbym tego, zeby on wyskoczyl, tak samo jak Jan Bronski wyskakiwal zawsze z mamy; bo mama tez zawsze mowila: wyskakuj, do Jana: wyskakuj, do Matzeratha: wyskakuj. A potem rozdzielali sie, a smarki chlustaly gdzies tam, na specjalny recznik, albo gdy nie bylo go pod reka, na kozetke, moze na dywan. Ja nie moglem na to patrzec. Ostatecznie sam tez nie wyskoczylem. I to ja bylem pierwszy, ktory nie wyskoczyl, dlatego ja jestem ojcem, nie ow Matzerath, ktory zawsze i do ostatka wierzyl, ze jest moim ojcem. Tymczasem byl nim Jan Bronski. I wzialem to w spadku po Janie, ze nie wyskoczylem przed Matzerathem, ze zostalem w srodku, ze zostawilem cos w srodku; i rezultatem tego byl moj syn, nie jego! On w ogole nie mial syna. To nie byl prawdziwy ojciec. Chocby dziesiec razy zenil sie z biedna mama, chocby tez ozenil sie z Maria, bo byla w ciazy. I uwazal, ze ludzie w naszym domu i na ulicy mysla tak jak on. Oczywiscie mysleli, ze Matzerath zrobil Marii brzuch i teraz zeni sie z nia, chociaz ona ma siedemnascie i pol, a on prawie czterdziesci piec lat. Ale ona jest jak na swoj wiek solidna, a jesli chodzi o malego Oskara, to moze cieszyc sie z takiej macochy, bo Maria jest dla biednego dziecka nie jak macocha, lecz jak rodzona matka, mimo ze Oskarek nie ma w glowie wszystkiego po kolei i wlasciwie nadaje sie do zakladu na Srebrzysku albo w Tupiewie. Za namowa Gretchen Scheffler Matzerath postanowil ozenic sie z moja ukochana. Kiedy wiec mojego domniemanego ojca nazywam ojcem, to musze stwierdzic: moj ojciec ozenil sie z moja przyszla zona, nazwal pozniej mojego syna Kurta swoim synem Kurtem, zadal zatem, zebym jego wnuka uznal za przyrodniego brata, a moja ukochana, pachnaca wanilia Marie tolerowal jako macoche w jego cuchnacym rybia ikra lozku. Kiedy natomiast powtarzalem sobie: ten Matzerath nie jest nawet twoim domniemanym ojcem, jest zupelnie obcym, ani sympatycznym, ani zaslugujacym na twoja antypatie czlowiekiem, ktory umie dobrze gotowac, ktory dobrze gotujac, do tej pory jako tako zastepowal ci ojca, bo twoja biedna mama zostawila go tobie, jego, ktory na oczach wszystkich zabiera ci najlepsza zone, wyprawia wesele, w piec miesiecy pozniej chrzciny, zaprasza cie na dwie uroczystosci rodzinne, ktore o wiele bardziej wypadaloby urzadzic tobie, bo ty powinienes byl zaprowadzic Marie do urzedu stanu cywilnego, ty powinienes byl wybrac rodzicow chrzestnych, kiedy wiec przygladalem sie glownym rolom w tej tragedii i spostrzeglem, ze glowne role sa w przedstawieniu zle obsadzone, zwatpilem w teatr: bo Oskarowi, prawdziwemu aktorowi charakterystycznemu, dano role statysty, ktora z powodzeniem mozna by bylo skreslic. Zanim nadam memu synowi imie Kurt, zanim nazwe go tak, jak nie powinien byl nazywac sie nigdy - bo ja dalbym chlopcu imie jego prawdziwego pradziadka, Wincentego Bronskiego zanim wiec pogodze sie z Kurtem, Oskar nie bedzie ukrywal, jak to w czasie ciazy Marii bronil sie przed spodziewanymi narodzinami. Jeszcze wieczorem tego samego dnia, gdy zaskoczylem ich na kozetce, gdy bebniac usiadlem na mokrych od potu plecach Matzeratha i udaremnilem zachowanie ostroznosci, ktorej domagala sie Maria, podjalem rozpaczliwa probe odzyskania ukochanej. Matzerath zdolal uwolnic sie ode mnie, gdy bylo juz za pozno. Z tego powodu uderzyl mnie. Maria wziela Oskara w obrone i robila Matzerathowi wymowki, ze nie potrafil zachowac ostroznosci. Matzerath bronil sie jak staruch. Maria sama jest sobie winna, tlumaczyl sie wykretnie, niechby poprzestala na jednym razie, ale jej nie mozna widac nastarczyc. Na to Maria rozplakala sie, powiedziala, ze u niej to nie odbywa sie tak raz, dwa: wsadzic, wyjac i koniec, niech sobie poszuka innej, ona co prawda nie ma doswiadczenia, ale jej siostra Gusta, ktora pracuje przeciez w "Edenie" i zna sie na rzeczy, mowila, ze to tak szybko nie idzie, niech Maria uwaza, sa mezczyzni, ktorym zalezy tylko na tym, zeby pozbyc sie swoich smarkow i on, Matzerath, jest pewnie jednym z nich, ale ona wiecej nie da sie nabrac, u niej jedno z drugim musi zagrac rownoczesnie, jak przed chwila. Ale dlatego on powinien byl mimo wszystko uwazac, chyba tyle nalezy sie jej od niego, ta odrobina uwagi. Potem plakala i nadal siedziala na kozetce. A Matzerath w kalesonach wrzasnal, ze nie zniesie dluzej tych bekow; po chwili pozalowal tego wybuchu gniewu i wyciagnal reke do Marii, to znaczy: probowal poglaskac ja pod sukienka, gdzie byla jeszcze bez majtek, a to doprowadzilo Marie do furii. Oskar jeszcze nigdy nie widzial jej takiej. Czerwone plamy wystapily jej na twarzy, a szare oczy coraz bardziej ciemnialy. Nazwala Matzeratha ciamajda, po czym on siegnal po spodnie, wlozyl i zapial. Niech sie wynosi, krzyknela Maria, do swoich zellenleiterow, to tacy sami szybkochlustacze. A Matzerath zlapal marynarke i z reka na klamce zapewnil, ze teraz bedzie z nia calkiem inaczej gadal, bo ma po same uszy tych babskich humorow; skoro ona taka jest nienasycona, to niech sobie przygada jakiegos robotnika cudzoziemskiego, moze Francuza, ktory przynosi piwo, ten na pewno lepiej jej dogodzi. On, Matzerath, wyobraza sobie milosc troche inaczej, wedlug niego to nie tylko jakies swinstwa, wychodzi teraz na partyjke skata, tam przynajmniej wie, czego sie spodziewac. Zostalem z Maria sam w bawialni. Nie plakala juz, tylko w zamysleniu, pogwizdujac skapo, wlozyla majtki. Przez dluzszy czas wygladzala sukienke, ktora wygniotla sie na kozetce. Potem nastawila radio, probowala sluchac komunikatu o stanie wod na Wisle i Nogacie, a gdy po omowieniu sytuacji na dolnej Motlawie zapowiedziano wiazanke walcow, ktore tez zabrzmialy, ni z tego, ni z owego ponownie zdjela majtki, poszla do kuchni, szczeknela miednica, puscila wode, slyszalem, jak buchnal gaz, i pomyslalem sobie, ze Maria zdecydowala sie na nasiadowke. Aby uciec od tego dosc przykrego wyobrazenia, Oskar wsluchiwal sie w dzwieki walca. Jesli dobrze pamietam, pare taktow Straussowskiej muzyki wystukalem nawet na blasze i znalazlem w tym pewna przyjemnosc. Potem wiazanke walcow przerwano i zapowiedziano komunikat nadzwyczajny. Oskar stawial na komunikat z Atlantyku i nie zawiodl sie. Na zachod od Irlandii kilku okretom podwodnym udalo sie zatopic siedem czy osiem statkow o pojemnosci tylu a tylu tysiecy ton rejestrowych brutto. Ponadto innym okretom podwodnym na Atlantyku udalo sie poslac na dno prawie tyle samo ton. Szczegolnie odznaczyl sie okret podwodny pod dowodztwem kapitana Schepke - albo kapitana Kretschmara - w kazdym razie jeden z tych dwoch, a moze jakis trzeci slawny kapitan zatopil najwiecej ton rejestrowych brutto, a poza rym - czy ponadto - angielski niszczyciel klasy XY. Podczas gdy ja parafrazowalem na swoim bebenku nadana po komunikacie nadzwyczajnym piesn Ruszamy na Anglie i przerobilem ja niemal na walca, do bawialni weszla Maria z frotowym recznikiem przewieszonym przez ramie. Powiedziala polglosem: -Slyszales, Oskarku, znowu komunikat nadzwyczajny. Jesli tak dalej pojdzie... - Nie wyjawiajac Oskarowi, co sie stanie, jesli tak dalej pojdzie, siadla na krzesle, na ktorego oparciu Matzerath zazwyczaj wieszal marynarke. Maria skrecila recznik w kiszke i pogwizdywala dosc glosno i wiernie Ruszamy na Anglie. Zakonczenie powtorzyla jeszcze raz, gdy ci w radio juz przestali, potem wylaczyla pudlo na kredensie, ledwie znow zabrzmialy niesmiertelne dzwieki walca. Kiszke z recznika polozyla na stole. Usiadla i oparla swoje dziecinne lapki o uda. W naszej bawialni zrobilo sie bardzo cicho, jedynie zegar stojacy tykal coraz glosniej, a Maria jakby zastanawiala sie, czy nie wlaczyc ponownie radia. Potem jednak powziela inna decyzje. Przytulila glowe do kiszki z recznika na stole, opuscila rece kolo kolan w strone dywanu i plakala cicho i jednostajnie. Oskar zapytywal siebie, czy Marii bylo wstyd, ze zaskoczylem ja w tak przykrej sytuacji. Postanowilem ja rozweselic, wymknalem sie z pokoju i w ciemnym sklepie kolo paczuszek budyniu i zelatyny znalazlem torebke, ktora w mrocznym korytarzu okazala sie torebeczka proszku musujacego o smaku wonnej marzanki. Oskar ucieszyl sie ze swojej zdobyczy, gdyz bylem wowczas przekonany, ze Maria przeklada wonna marzanke nad wszystkie inne smaki. Gdy wszedlem do bawialni, prawy policzek Marii w dalszym ciagu spoczywal na skreconym w kiszke frotowym reczniku. Takze jej rece zwisaly jak przedtem, kolyszac sie bezradnie miedzy udami. Oskar zblizyl sie od lewej i byl rozczarowany, gdy zobaczyl, ze oczy miala zamkniete i suche. Czekalem cierpliwie, az uniosla powieki z nieco zlepionymi rzesami, podsunalem jej torebeczke, ale ona nie zauwazyla wonnej marzanki, patrzyla, jakby nie widzac ani torebeczki, ani Oskara. Lzy ja oslepily, usprawiedliwilem Marie i po krotkiej naradzie z samym soba postanowilem dzialac bardziej wprost. Oskar wczolgal sie pod stol, kucnal kolo zwroconych lekko do srodka stop Marii, wzial jej lewa reke, koncami palcow dotykajaca prawie dywanu, odwrocil, az moglem zobaczyc dlon, rozerwalem zebami torebeczke, wsypalem polowe zawartosci na pozostawiona mi bezwolnie miseczke, dodalem swoja sline, obserwowalem jeszcze pierwsze musowanie, a potem dostalem od Marii bolesnego kopniaka w piers, ktory rzucil Oskara na srodek dywanu pod stolem. Mimo bolu od razu zerwalem sie na nogi i wydostalem spod stolu. Maria podniosla sie rowniez. Dyszac stalismy naprzeciw siebie, Maria chwycila frotowy recznik, wytarla lewa dlon do czysta, serwete rzucila mi pod nogi i nazwala mnie parszywym swintuchem, zlosliwym karlem, kopnietym pokraka, ktorego powinno sie zamknac w domu wariatow. Potem zlapala mnie, uderzyla w tyl glowy, wymyslala mojej biednej mamie, ktora wydala na swiat takiego bekarta, a gdy chcialem krzyknac, gdy zamierzylem sie na wszystko szklo w bawialni i na calym swiecie, zatkala mi usta tym frotowym recznikiem, ktory - gdy probowalo sie go gryzc - bardziej byl lykowaty niz wolowina. Dopiero gdy Oskarowi udalo sie spurpurowiec az do sinosci, puscila mnie. Moglbym teraz bez trudu rozbic krzykiem wszystkie szklanki, szyby i po raz drugi szklo oslaniajace tarcze stojacego zegara. Nie krzyknalem jednak, tylko pozwolilem zapanowac nad soba nienawisci, ktora jest tak wytrwala, ze jeszcze dzis, ilekroc Maria wchodzi do mojego pokoju, czuje ja w zebach jak ow frotowy recznik. Maria, przeskakujac latwo, jak to ona, z jednego nastroju w drugi, zostawila mnie, zasmiala sie dobrodusznie, jednym ruchem ponownie wlaczyla radio, podeszla pogwizdujac walca, zeby - co wlasciwie lubilem - poglaskac mnie pojednawczo po wlosach. Oskar pozwolil jej podejsc bardzo blisko i potem obydwiema piesciami uderzyl ja od dolu dokladnie tam, gdzie wpuscila Matzeratha. A gdy zlapala mnie za rece i powstrzymala powtorne uderzenie, wgryzlem sie mocno w to samo przeklete miejsce i razem z nia, nadal wgryzajac sie w Marie, upadlem na kozetke, slyszalem co prawda, ze w radio zapowiedzieli kolejny komunikat nadzwyczajny, ale Oskar nie chcial tego sluchac; i dlatego nie powie panstwu, kto, co i ile zatopil, bo spazmatyczny placz rozluznil mi zacisniete zeby i lezalem nieruchomo na Marii placzacej z bolu, podczas gdy Oskar plakal z nienawisci i z milosci, ktora przeobrazila sie w olowiana slabosc, a mimo to nie ustepowala. Ze slaboscia do pani Greff Nie lubilem Greffa. Greff nie lubil mnie. Takze pozniej, po tym, jak mi zbudowal mechaniczny bebenek, nie lubilem go. Nawet dzisiaj, gdy Oskar nie sili sie na podtrzymywanie takich nie wygaslych antypatii, nie lubie go specjalnie, choc juz dawno nie zyje.Greff byl handlarzem warzyw. Lecz nie dajcie panstwo zwiesc sie pozorom. Nie wierzyl ani w ziemniaki, ani w kapuste wloska, mial natomiast rozlegla wiedze o uprawie warzyw, podawal sie chetnie za ogrodnika, milosnika przyrody, wegetarianina. Ale wlasnie dlatego, ze nie jadal miesa, nie byl prawdziwym handlarzem warzyw. Nie potrafil mowic o ziemioplodach jak o ziemioplodach. "Prosze tylko popatrzec, jaki to nadzwyczajny ziemniak - slyszalem nieraz, jak mowil do swoich klientow. - Ten napecznialy, soczysty, wynajdujacy coraz to nowe ksztalty, a zarazem jak nieskalany miazsz. Kocham ziemniaka, bo on do mnie przemawia". Oczywiscie prawdziwemu handlarzowi warzyw nie wolno nigdy przemawiac tak do klienteli i wprawiac jej w zaklopotanie. Moja babka Anna Koljaiczkowa, ktora przeciez posrod kartoflisk dozyla poznej starosci, w latach najwiekszego ziemniaczanego urodzaju wyglaszala co najwyzej takie oto zdanko: "Ano bulwy mamy zdziebko dorodniejsze niz tamtego roku". Przy tym Anna Koljaiczkowa i jej brat Wincenty Bronski byli o wiele bardziej zalezni od ziemniaczanych zbiorow niz handlarz warzyw Greff, ktoremu zwykle dobry rok sliwkowy wynagradzal zly rok ziemniaczany. Wszystko w Greffie bylo przesadzone. Czy koniecznie musial nosic w sklepie zielony fartuch? Jaka to zarozumialosc, zeby usmiechajac sie i wymadrzajac przed klientami nazywac zielony jak szpinak ciuch "ogrodniczym fartuchem Pana Boga". Poza tym nie mogl sie rozstac ze skautingiem. Wprawdzie juz w dziewiecset trzydziestym osmym musial rozwiazac swoja druzyne - szczeniakow ubrano w brunatne koszule i twarzowe czarne mundury zimowe - ale byli skauci po cywilnemu albo w nowych mundurach odwiedzali czesto i regularnie dawnego druzynowego, azeby razem z nim, ktory w pozyczonym od Pana Boga ogrodniczym fartuchu brzdakal na gitarze, spiewac piesni poranne, piesni wieczorne, piesni wedrownicze, piesni wojskowe, piesni zniwne, piesni maryjne, swojskie i obce piesni ludowe. Poniewaz Greff zdazyl jeszcze w pore zapisac sie do NSKK[SS] i od dziewiecset czterdziestego pierwszego byl nie tylko handlarzem warzyw, lecz rowniez komendantem schronu przeciwlotniczego, a ponadto mogl sie powolac na dwoch bylych skautow, ktorzy doszli do czegos w Jungvolku, zostali druzynowymi i hufcowymi, z punktu widzenia kierownictwa okregowego Hitlerjugend wieczorne spotkania u Greffa mozna bylo uznac za dozwolone. Na zaproszenie gauleitera do spraw szkolenia Lobsacka Greff urzadzal takze wieczory piesni na okregowych kursach szkoleniowych w osrodku w Jankowie Gdanskim. W poczatkach dziewiecset czterdziestego u Greffa i pewnego nauczyciela ze szkoly powszechnej zamowiono opracowanie dla okregu Gdansk - Prusy Zachodnie spiewnika mlodziezowego pod haslem Spiewaj i ty! Spiewnik bardzo sie udal. Handlarz warzyw otrzymal list z Berlina podpisany przez reichsjugendfuhrera i zaproszenie do stolicy na zlot dyrygentow choru.Z Greffa byl wiec byczy chlop. Malo, ze znal wszystkie zwrotki wszystkich piesni; umial jeszcze rozstawiac namioty, rozpalac i gasic obozowe ogniska nie wywolujac pozaru lasu, maszerowal kierujac sie kompasem, wymienial nazwy wszystkich widzialnych gwiazd, opowiadal wesole i ciekawe historyjki, urzadzal wieczornice na temat Gdansk a Hanza, wyliczal wszystkich wielkich mistrzow Zakonu z odpowiednimi datami, na tym jednak nie poprzestawal, ale mial rowniez niejedno do powiedzenia o poslannictwie niemczyzny w panstwie krzyzackim, i tylko bardzo rzadko wplatal w swoje prelekcje jakies celne skautowskie powiedzonko. Greff kochal mlodziez. Bardziej kochal chlopcow niz dziewczeta. Wlasciwie dziewczat w ogole nie kochal, kochal tylko chlopcow. Niekiedy kochal chlopcow bardziej, niz to mozna bylo wyrazic we wspolnym spiewie. Mozliwe, ze to zona, Greffowa, fladra w wiecznie wyplamionym biustonoszu i dziurawych majtkach, zmuszala go do szukania czystszej milosci wsrod zwinnych i schludnych chlopakow. Ale owo drzewo, na ktorego galeziach o kazdej porze roku kwitla brudna bielizna pani Greff, moglo miec jeszcze inne korzenie. To znaczy: Greffowa chodzila jak fladra, bo handlarz warzyw i komendant schronu przeciwlotniczego nie darzyl nalezyta uwaga beztroskiej i troche glupiej obfitosci jej ksztaltow. Greff kochal to, co sprezyste, muskularne, zahartowane. Jesli mowil o naturze, myslal jednoczesnie o ascezie. Jesli mowil o ascezie, myslal o szczegolnego rodzaju pielegnacji ciala. Greff docenial swoje cialo, pielegnowal je ceremonialnie, wystawial na upal i specjalnie pomyslowo na zimno. Podczas gdy Oskar blisko- i dalekosieznym spiewem rozbijal szklo, rozpuszczal niekiedy lodowe kwiaty na szybach i stapial sople, az roztrzaskiwaly sie dzwiecznie, handlarz warzyw byl czlowiekiem, ktory porecznym narzedziem bral lod w obroty. Greff wyrabywal dziury w lodzie. W grudniu, styczniu, lutym wyrabywal niewielkie dziury w lodzie. Rano, jeszcze po ciemku, wyciagal rower z piwnicy, zawijal siekierke w worek po cebuli, pedalowal przez Zaspe do Brzezna, z Brzezna zasniezona promenada w strone Jelitkowa, zsiadal miedzy Brzeznem a Jelitkowem, tymczasem pomalu sie rozwidnialo, i pchal rower z siekierka w worku po oblodzonej plazy, potem dwiescie - trzysta metrow po zamarznietym Baltyku. Zalegala tam nadbrzezna mgla. Z plazy nikt nie moglby dojrzec, jak Greff kladl rower, odwijal siekierke z worka po cebuli, stal chwile spokojny i skupiony, przysluchiwal sie rogom mglowym frachtowcow zamarznietych na redzie, potem zrzucal kurtke, robil pare cwiczen gimnastycznych, a wreszcie silnymi, rytmicznymi uderzeniami zaczynal wyrabywac okragla dziure w Baltyku. Dobre trzy kwadranse potrzebowal Greff na swoja przereble. Prosze nie pytac, skad to wiem. Oskar wiedzial wowczas prawie wszystko. Wiedzialem wiec tez, ile czasu potrzebowal Greff na swoja przereble w lodowej pokrywie. Pocil sie, a jego pot z wysokiego wypuklego czola skapywal slonymi kroplami na snieg. Praca szla mu sprawnie, wykuwal gleboka i okragla koleine, przebijal ja na wylot i potem golymi rekami wyjmowal gruba chyba na dwadziescia centymetrow bryle z rozleglej, siegajacej, jak mozna bylo sadzic, po Hel czy nawet Szwecje lodowej rowniny. W przerebli stala odwieczna i szara, przetykana zamarznieta breja woda. Parowala troche, a jednak nie bylo to cieple zrodlo. Przerebla przyciagala ryby. To znaczy, mowi sie o przereblach, ze przyciagaja ryby. Greff moglby teraz zlapac minoga albo dwudziestofuntowego dorsza. Nie lapal jednak ryb, tylko zaczynal sie rozbierac do naga: bo kiedy Greff sie rozbieral, rozbieral sie do naga. Oskar nie chce, zeby panstwo dostali gesiej skorki. Powiem wiec krotko: zima handlarz warzyw Greff dwa razy w tygodniu kapal sie w Baltyku. W srody kapal sie sam jeden wczesnym rankiem. Wyjezdzal o szostej, o wpol do siodmej byl na miejscu, do pietnascie po siodmej wyrabywal otwor, szybkimi, przesadnymi ruchami zrzucal ubranie, wskakiwal do przerebli, natarlszy sie przedtem sniegiem. Nieraz slyszalem, jak spiewal: Dzikie gesi ciagna noca... albo Zakochani w burzach, spiewal, kapal sie, krzyczal dwie, najwyzej trzy minuty, nagle ukazywal sie przerazliwie wyraznie na lodowej rowninie: parujace, czerwone jak rak cialo, ktore miotalo sie wokol przerebli, wciaz jeszcze krzyczal, plonal czerwono, w koncu ubieral sie i wskakiwal na rower. Krotko przed osma Greff wracal na Labesa i punktualnie otwieral swoj sklep z warzywami. Druga kapiel Greff bral w niedziele w asyscie kilku chlopcow. Oskar nigdy nie chcial tego ogladac i nie ogladal. Ludzie pozniej o tym opowiadali. Muzyk Meyn znal rozne historyjki o handlarzu warzyw, roztrabil je na cala dzielnice, a jedna z tych historyjek trebacza glosila, ze kazdej niedzieli w pelni zimy Greff kapal sie w asyscie kilku chlopcow. Ale nawet Meyn nie twierdzil, ze handlarz warzyw zmuszal chlopcow, by jak on wskakiwali nago do przerebli. Podobno byl juz rad, kiedy polnadzy lub prawie nadzy, muskularni i prezni, dokazywali na lodzie i nacierali sie wzajemnie sniegiem. Ba, chlopcy w sniegu sprawiali Greffowi tyle radosci, ze i on przed lub po kapieli nieraz z nimi dokazywal, pomagal natrzec tego lub owego, pozwalal tez calej bandzie nacierac siebie; muzyk Meyn mimo nadbrzeznej mgly widzial rzekomo z jelitkowskiej promenady, jak przerazliwie nagi, rozspiewany, rozkrzyczany Greff zlapal dwoch nagich wychowankow, uniosl - nagi, obladowany nagimi - niby w rozpedzonej trojce miotal sie z krzykiem po grubym lodzie Baltyku. Mozna sie domyslic, ze Greff nie byl synem rybaka, chociaz w Brzeznie i Nowym Porcie wielu rybakow nosilo nazwisko Greff. Greff, handlarz warzyw, pochodzil z Nowego Dworu Gdanskiego, natomiast Lina Greff, z domu Bartsch, poznala swojego meza w Pruszczu Gdanskim. Pomagal tam mlodemu, rzutkiemu wikaremu prowadzic kolo katolickiego zwiazku mlodziezy rzemieslniczej, a Lina z powodu tego samego wikarego przychodzila co sobota do domu parafialnego. Sadzac ze zdjecia, ktore Greffowa widocznie mi podarowala, bo mam je do dzis w swoim albumie, dwudziestoletnia Lina byla wowczas krzepka, okragla, wesola, dobroduszna, lekkomyslna, glupia. Jej ojciec mial spory zaklad ogrodniczy w Swietym Wojciechu. Wyszla za maz jako dwudziestoletnia dziewczyna, zupelnie, jak stale pozniej zapewniala, niedoswiadczona, za rada wikarego, wyszla za Greffa i za pieniadze ojca otworzyla sklep warzywniczy we Wrzeszczu. Poniewaz znaczna czesc towaru, na przyklad niemal wszystkie owoce, brali za pol darmo z ojcowskiego ogrodu, sklep szedl dobrze, prawie sam z siebie i Greff niewiele mogl zepsuc. Ba, gdyby handlarz warzyw nie mial owego dziecinnego pociagu do majsterkowania, ze sklepu polozonego w tak dobrym punkcie, z dala od wszelkiej konkurencji, na wielodzietnym przedmiesciu, nietrudno byloby zrobic kopalnie zlota. Lecz gdy po raz trzeci i czwarty zjawil sie kontroler z urzedu miar i sprawdzil wage warzywna, skonfiskowal odwazniki, wage opieczetowal, a Greffowi wymierzyl mniejsza lub wieksza grzywne, czesc stalej klienteli odeszla, kupowala na targu i ludzie mowili: "Towar u Greffa zawsze jest pierwszej jakosci i wcale nie taki drogi, ale z uczciwoscia musi tam byc cos nie po kolei; ci z urzedu miar znow u niego byli". A przy tym jestem pewien, ze Greff nie chcial oszukiwac. Czyz nie zdarzylo sie, ze duza waga ziemniaczana, odkad handlarz warzyw wprowadzil pewne zmiany, wazyla na niekorzysc Greffa? Na krotko przed wybuchem wojny wlasnie w tej wadze zainstalowal pozytywke, ktora w zaleznosci od ciezaru wazonych ziemniakow wygrywala coraz to inna piosenke. Przy dwudziestu funtach ziemniakow klienci otrzymywali jako - ze tak powiem - premie Na jasnym brzegu Saale, piecdziesiat funtow puszczalo w ruch melodie Badz zawsze wiemy i uczciwy, cetnar ziemniakow na zime wywabial z pozytywki urzekajace prostota dzwieki piosenki o Anusi z Tharau. Choc rozumialem, ze urzedowi miar nie mogly sie podobac te muzyczne zarty, Oskar odnosil sie ze zrozumieniem do kaprysow handlarza warzyw. Takze Lina Greff wybaczala mezowi te dziwactwa, poniewaz, ano wlasnie, poniewaz malzenstwo Greffow opieralo sie na wzajemnym wybaczaniu sobie wszelkich dziwactw. Mozna wiec powiedziec, ze bylo to dobre malzenstwo. Greff nie bil zony, nigdy jej nie zdradzal z innymi kobietami, nie byl ani pijakiem, ani karciarzem, byl wesolym, porzadnie ubranym czlowiekiem, lubianym za swoje towarzyskie, zyczliwe usposobienie nie tylko przez mlodziez, lecz takze przez te czesc klienteli, ktora przychodzila do niego po ziemniaki i muzyke. Totez Greff patrzyl spokojnie i poblazliwie, jak jego Lina z roku na rok stawala sie coraz bardziej cuchnaca fladra. Widzialem, jak sie usmiechal, kiedy ludzie, ktorzy dobrze mu zyczyli, nazywali fladre po imieniu. Slyszalem, jak chuchajac i pocierajac mimo ziemniakow wypielegnowane dlonie mowil nieraz do Matzeratha, ktory gorszyl sie Greffowa: - Oczywiscie, masz calkowita racje, Alfredzie. Poczciwa Lina jest troche niedbala. Ale czy my dwaj jestesmy bez grzechu? - Kiedy Matzerath nie ustepowal, Greff ucinal takie dyskusje zdecydowanie, a jednak uprzejmie: - Moze to i prawda, co mowisz, ale ona ma dobre serce. Znam przeciez moja Line. Mozliwe, ze ja znal. Natomiast ona bodaj go nie znala. Tak samo jak sasiedzi i klienci w stosunkach Greffa z owymi chlopcami i mlodziencami, ktorzy dosyc czesto odwiedzali handlarza, nie dopatrzylaby sie niczego innego, jak tylko uwielbienia mlodych ludzi dla amatorskiego wprawdzie, ale zamilowanego przyjaciela i wychowawcy mlodziezy. Mnie Greffnie mogl ani zachwycic, ani wychowac. Oskar tez nie byl w jego typie. Gdybym zdecydowal sie rosnac, moze bylbym w jego typie; bo moj syn Kurt, ktory ma teraz prawie trzynascie lat, w swojej koscistej smuklosci jest wiernym wcieleniem idealu Greffa, chociaz caly wdal sie w Marie, ze mnie ma bardzo malo, a z Matzeratha zupelnie nic. Greff wraz z Fritzem Truczinskim, ktory przyjechal na urlop, byl swiadkiem na slubie Marii Truczinskiej z Alfredem Matzerathem. Poniewaz Maria, tak samo jak jej malzonek, byla protestantka, poszli tylko do urzedu stanu cywilnego. Bylo to w polowie grudnia. Matzerath w mundurze partyjnym wypowiedzial swoje "tak". Maria byla w trzecim miesiacu. Im bardziej gruchala moja ukochana, tym bardziej rosla nienawisc Oskara. Nie mialem zreszta nic przeciwko ciazy. Ale swiadomosc, ze plod poczety z mojego nasienia mial ktoregos dnia nosic nazwisko Matzeratha, odbierala mi cala radosc z oczekiwanego pierworodnego. Podjalem wiec, gdy Maria byla w piatym miesiacu, oczywiscie grubo za pozno, pierwsza probe przerwania ciazy. Bylo to w karnawale. Na owym mosieznym dragu nad lada, na ktorym wisialy kielbasy i polcie sloniny, Maria chciala jeszcze zawiesic kilka serpentyn i dwie maski klownow z bulwiastymi nochalami. Drabina, ktora zwykle opierala sie mocno o polki, stala chwiejnie przy ladzie. Maria wysoko w gorze, z rekami w serpentynach, Oskar na samym dole, u stop drabiny. Poslugujac sie paleczkami jak dzwignia, pomagajac sobie ramieniem i niewzruszonym postanowieniem, unioslem drabine w gore, potem w bok: pomiedzy serpentynami i maskami klownow Maria krzyknela cicho i z przestrachem, drabina zakolysala sie, Oskar uskoczyl, a tuz obok niego upadla Maria, pociagajac za soba kolorowy papier, kielbase i maski. Wygladalo to grozniej, niz bylo w rzeczywistosci. Maria skrecila tylko noge, musiala lezec i oszczedzac sie, poza tym jednak nie doznala zadnego uszczerbku, w dalszym ciagu robila sie coraz bardziej nieksztaltna i nawet Matzerathowi nie powiedziala, kto sie przyczynil do jej upadku. Dopiero gdy w maju nastepnego roku, na jakies trzy tygodnie przed spodziewanym rozwiazaniem, podjalem druga probe przerwania ciazy, porozmawiala ze swoim mezem Matzerathem, nie mowiac calej prawdy. Przy obiedzie, w mojej obecnosci, powiedziala: - Z Oskarka zrobil sie ostatnio taki dzikus przy zabawie, ze nieraz kopie mnie w brzuch. Moze do czasu rozwiazania umiescimy go u mojej mamy, miejsca tam jest dosc. Tyle dowiedzial sie Matzerath i uwierzyl w to. W rzeczywistosci morderczy zamach dopomogl mi pewnego dnia do spotkania z zupelnie inna Maria. W przerwie obiadowej polozyla sie na kozetce. Matzerath pozmywal juz po obiedzie, byl w sklepie i ubieral wystawe. W bawialni bylo cicho. Moze jakas mucha, zegar jak zwykle, w cicho nastawionym radiu reportaz o sukcesach spadochroniarzy na Krecie. Sluchalem tylko, gdy oddali glos wielkiemu bokserowi Maksowi Schmelingowi. O ile zdolalem zrozumiec, w czasie skoku i ladowania na skalistej ziemi Krety mistrz swiata zwichnal sobie noge, musial teraz lezec i oszczedzac sie; podobnie jak Maria, ktora po upadku z drabiny musiala lezec w lozku. Schmeling mowil spokojnie, skromnie, potem opowiadali spadochroniarze, ktorzy byli mniej slawni, i Oskar juz nie sluchal: cisza, moze jakas mucha, zegar jak zwykle, bardzo cicho radio. Siedzialem przy oknie na swoim stoleczku i obserwowalem cialo Marii na kozetce. Oddychala ciezko i miala zamkniete oczy. Co jakis czas walilem ponuro w blache. Ale ona nie ruszala sie, a mimo to zmuszala mnie, bym oddychal w jednym pokoju z jej brzuchem. Pewnie, byl jeszcze zegar, mucha miedzy szyba a firanka i radio z kamienista wyspa Kreta w tle. Wszystko to odplynelo ode mnie w jednej chwili, widzialem tylko brzuch, nie wiedzialem, w ktorym pokoju zaokraglal sie ten brzuch ani do kogo nalezal, nie pamietalem, kto ow brzuch tak wypchal, czulem tylko jedno pragnienie: ten brzuch musi zniknac, to pomylka, to mi zaslania widok, musisz wstac i cos zrobic! Wstalem wiec. Musisz zobaczyc, co sie da zrobic. Podszedlem wiec do brzucha i po drodze wzialem cos w reke. Powinienes wpuscic tam troche powietrza, to paskudne wzdecie. Wtedy unioslem to, co po drodze wzialem w reke, wybralem miejsce pomiedzy wspoloddychajacymi na brzuchu dziecinnymi lapkami Marii. Powinienes zdecydowac sie wreszcie, Oskarze, bo inaczej Maria otworzy oczy. I juz poczulem na sobie jej wzrok, spogladalem jednak nadal na lekko drzaca lewa reke Marii, zauwazylem wprawdzie, ze zabrala prawa reke, ze prawa reka miala jakies zamiary, i nie zdziwilem sie specjalnie, gdy Maria prawa reka wyrwala nozyczki z zacisnietej piesci Oskara. Stalem chyba jeszcze pare sekund z uniesiona, lecz pusta dlonia, slyszalem zegar, muche, glos spikera w radio, ktory zapowiedzial koniec reportazu z Krety, potem odwrocilem sie i zanim zaczela sie nowa audycja - wesole melodie od drugiej do trzeciej - opuscilem nasza bawialnie, ktora w obliczu wypelniajacego caly pokoj brzucha stala sie dla mnie za ciasna. W dwa dni pozniej Maria zaopatrzyla mnie w nowy bebenek i zaprowadzila do pachnacego namiastka kawy i smazonymi ziemniakami mieszkania matki Truczinskiej na drugim pietrze. Najpierw spalem na kanapie, bo Oskar nie chcial polozyc sie w dawnym lozu Herberta, ktore, jak sie obawialem, pewnie przechowywalo jeszcze waniliowy zapach Marii. Po tygodniu stary Heilandt wtaszczyl na pietro moje drewniane dzieciece lozeczko. Zgodzilem sie, zeby postawiono je obok tego loza, ktore milczalo cierpliwie pode mna, pod Maria i naszym wspolnym proszkiem musujacym. U matki Truczinskiej Oskar uspokoil sie albo zobojetnial. Nie widzialem juz brzucha, bo Maria bala sie wchodzic na schody. Unikalem mieszkania na parterze, sklepu, ulicy, nawet podworza, na ktorym z powodu coraz ciezszej sytuacji zywnosciowej znow trzymano kroliki. Oskar przesiadywal najczesciej nad pocztowkami, ktore przysylal lub przywozil z Paryza kapral Fritz Truczinski. Myslac o tym miescie wyobrazalem sobie niejedno, a gdy matka Truczinska wreczyla mi widokowke z wieza Eiffla, zaczalem, zglebiajac zelazna konstrukcje smialej budowli, wybebniac Paryz, wybebniac melodie musette, choc nigdy przedtem jej nie slyszalem. Dwunastego czerwca, wedlug moich obliczen o czternascie dni za wczesnie, pod znakiem Blizniat - nie zas, jak wyliczylem, pod znakiem Raka - urodzil sie moj syn Kurt. Ojciec w roku Jowisza, syn w roku Wenus. Ojciec opanowany przez Merkurego w konstelacji Panny, a wiec usposobiony sceptycznie i pomyslowo; syn rowniez przez Merkurego, ale pod znakiem Blizniat, obdarzony chlodnym, zapobiegliwym umyslem. To, co u mnie lagodzila Wenus w domu ascendenta, poglebial Koziorozec w tym samym domu mojego syna; jego Mars mial jeszcze dac mi sie we znaki. Matka Truczinska w podnieceniu, zachowujac sie jak mysz, obwiescila mi nowine: - Wyobraz sobie, Oskarku, bocian przyniosl ci braciszka. A ja sobie myslalam, zeby to nie byla dziewuszka, bo z dziewuszka to pozniej same zmartwienia! Nawet nie przerwalem swojego bebnienia wedlug partytury wiezy Eiffla i dolaczonego dopiero co widoku Luku Triumfalnego. Matka Truczinska zostawszy babka Truczinska widac nie oczekiwala ode mnie gratulacji. Chociaz to nie byla niedziela, postanowila troche sie urozowac, siegnela po wielokroc wyprobowany papier od cykorii, natarla sobie policzki, swiezo umalowana opuscila mieszkanie, aby na dole, na parterze, pomoc rzekomemu ojcu Matzerathowi. Byl to, jak powiedzialem, czerwiec. Zdradliwy miesiac. Sukcesy na wszystkich frontach - jesli sukcesy na Balkanach nazwac sukcesami - a w perspektywie jeszcze wieksze sukcesy na wschodzie. Zgromadzono tam olbrzymia armie. Kolej miala pelne rece roboty. Rowniez Fritz Truczinski, ktory dotad tak przyjemnie spedzal czas w Paryzu, musial wybrac sie na wschod, w podroz, ktora miala zakonczyc sie niepredko i ktorej nie sposob bylo pomylic z wyjazdem na urlop. Oskar natomiast siedzial spokojnie nad lsniacymi pocztowkami, bawil w spokojnym Paryzu u progu lata, wystukiwal lekko Trois jeunes tambours, nie mial nic wspolnego z niemieckimi wojskami okupacyjnymi, nie musial wiec obawiac sie, ze partyzanci beda chcieli zrzucic go z mostow nad Sekwana. Nie, calkiem po cywilnemu wdrapalem sie ze swoim bebenkiem na wieze Eiffla, z gory jak nalezy napawalem sie rozleglym widokiem, czulem sie tak dobrze i mimo kuszacej wysokosci wolny od gorzkawo-slodkich mysli o samobojstwie, ze dopiero po zejsciu na dol, gdy majac swoje dziewiecdziesiat cztery centymetry wzrostu stanalem u stop wiezy Eiffla, ponownie uprzytomnilem sobie narodziny mojego syna. "Voila, masz syna! - pomyslalem sobie. - Jak skonczy trzy lata, dostanie blaszany bebenek. Zobaczymy, kto tu jest ojcem - ten pan Matzerath czy ja, Oskar Bronski". W upalnym sierpniu - zdaje mi sie, ze zakomunikowano wlasnie o zwycieskim zakonczeniu kolejnej bitwy w kotle, tym razem pod Smolenskiem - odbyly sie chrzciny mojego syna Kurta. Jak doszlo jednak do tego, ze na te uroczystosc zostali zaproszeni moja babka Anna Koljaiczkowa i jej brat Wincenty Bronski? Jesli przyjac owa wersje, ktora Jana Bronskiego czyni moim ojcem, a cichego i coraz bardziej zdziwaczalego Wincentego moim dziadkiem ze strony ojca, to nie brak powodow do zaproszenia. Ostatecznie moi dziadkowie byli pradziadkami mojego syna Kurta. Ta argumentacja nigdy oczywiscie nie przyszla na mysl Matzerathowi, ktory przeciez wystosowal zaproszenie. Nawet w chwilach najwiekszego zwatpienia, na przyklad po wysoko przegranej partii skata, uwazal sie on za podwojnego rodzica, ojca i zywiciela. Oskar zobaczyl swoich dziadkow z innych powodow. Oboje staruszkow zniemczono. Nie byli juz Polakami i tylko snili po kaszubsku. Nazwano ich volksdeutschami trzeciej grupy. W dodatku Jadwiga Bronska, wdowa po Janie, wyszla za maz za baltyckiego Niemca, ktory byl w Rebiechowie ortsbauernfuhrerem. Poszly juz wnioski, po ktorych zatwierdzeniu Marga i Stefan Bronscy mieli nosic nazwisko ojczyma Ehlersa. Siedemnastoletni Stefan zglosil sie na ochotnika do wojska, odbywal przeszkolenie piechoty na poligonie w Bozym Polu Wielkim i mial wszelkie szanse poznania europejskich teatrow dzialan wojennych, podczas gdy Oskar, ktory tez zblizal sie do wymaganej w wojsku granicy wieku, z bebenkiem zawieszonym na szyi musial czekac, az w wojskach ladowych albo w marynarce, ewentualnie w lotnictwie, powstanie mozliwosc wykorzystania trzyletniego bebnisty. Ortsbauernfiihrer Ehlers zrobil poczatek. Na czternascie dni przed chrzcinami, z Jadwiga obok siebie na kozle, zajechal para koni na Labesa. Mial krzywe nogi, chorowal na zoladek i nie umywal sie do Jana Bronskiego. Nizszy o cala glowe, siedzial obok krowiookiej Jadwigi przy bawialnym stole. Jego zjawienie sie zaskoczylo nawet Matzeratha. Rozmowa nie kleila sie. Mowiono o pogodzie, stwierdzono, ze na wschodzie tyle sie dzieje, ze razno posuwamy sie naprzod, o wiele szybciej niz w dziewiecset pietnastym, jak przypomnial sobie Matzerath, ktory w dziewiecset pietnastym byl na wschodzie. Wszyscy dokladali staran, zeby nie mowic o Janie Bronskim, az ja pokrzyzowalem te milczace plany i pociesznie wydymajac usta, glosno, raz za razem, przywolywalem wuja Oskara, Jana. Matzerath wzial sie w garsc i powiedzial cos milego i cos rzewnego o dawnym przyjacielu i rywalu. Ehlers zgodzil sie skwapliwie, nie zalujac slow, chociaz swojego poprzednika nie widzial nigdy na oczy. Jadwiga zdobyla sie nawet na pare prawdziwych, powolutku splywajacych lez, do niej tez nalezalo ostatnie slowo na temat Jana: - To byl dobry czlowiek. Muchy by nie skrzywdzil. Kto by pomyslal, ze taka smierc znajdzie, on, co wszystkiego sie bal i strzelac nawet nie umial. Po tych slowach Matzerath poprosil stojaca za nim Marie, zeby przyniosla butelkowe piwo, a Ehlersa zapytal, czy umie grac w skata. Ehlers nie umial, bardzo ubolewal, ale Matzerath byl dosc wspanialomyslny, zeby wybaczyc ortsbauernfuhrerowi te niewielka przyware. Poklepal go nawet po ramieniu i kiedy piwo stalo juz w szklankach, zapewnil, ze to nic nie szkodzi, jesli on nie ma pojecia o skacie, mimo to moga przeciez zostac dobrymi przyjaciolmi. W ten sposob Jadwiga Bronska jako Jadwiga Ehlers ponownie zjawila sie w naszym mieszkaniu i na chrzciny mego syna Kurta procz swojego ortsbauernfuhrera przywiozla swego dawnego tescia, Wincentego Bronskiego i jego siostre Anne. Matzerath byl chyba uprzedzony, glosno i serdecznie powital oboje staruszkow na ulicy pod oknami sasiadow, a w bawialni, gdy babka siegnela pod cztery spodnice i wyciagnela prezent chrzestny, dorodna ges, powiedzial: -Po co bylo robic sobie tyle klopotu, mamusiu? Rad ci bede i wtedy, kiedy nic nie przyniesiesz, a mimo to przyjedziesz. To z kolei nie dogadzalo mojej babce, ktora chciala uslyszec, co warta jest jej ges. Chlasnela tlustego ptaka dlonia na plask i zaprotestowala: - A nie gadajze tak, Alfredku. Przeciez to nie kaszubska ges, ale niemiecka, a smakuje tak samo jak przed wojna! W ten sposob rozwiazano wszelkie problemy narodowosciowe i tylko przed samym chrztem bylo jeszcze troche ambarasu, gdy Oskar nie chcial wejsc do protestanckiego kosciola. Rowniez gdy wyniesli moj bebenek z taksowki, wabili mnie blacha i zapewniali w kolko, ze w kosciolach protestanckich wolno miec ze soba nawet bebenki, ja w dalszym ciagu pozostalem zajadlym katolikiem i predzej zdecydowalbym sie na krotka, tresciwa spowiedz do kaplanskiego ucha proboszcza Wiehnke niz na wysluchanie protestanckiego gadania przy chrzcie. Matzerath ustapil. Prawdopodobnie ulakl sie mojego glosu i zwiazanych z nim kosztow odszkodowania. Tak wiec, gdy w kosciele odbywal sie chrzest, zostalem w taksowce, ogladalem tyl glowy szofera, przypatrywalem sie twarzy Oskara w lusterku wstecznym, wspominalem swoj wlasny chrzest sprzed wielu lat i wszystkie proby proboszcza Wiehnke, ktore mialy z Oskara wypedzic szatana. Po chrzcie zasiedlismy do obiadu przy dwoch zsunietych stolach i zaczelismy od zupy zolwiowej. Lyzka i brzeg talerza. Ci ze wsi siorbali. Greff odstawial maly palec. Gretchen Scheffler gryzla zupe. Gusta usmiechala sie szeroko ponad lyzka. Ehlers rozmawial poprzez lyzke. Wincenty szukal czegos obok lyzki. Tylko stare kobiety, babka Anna i matka Truczinska, oddawaly sie lyzce bez reszty, a Oskar porzucil lyzke, wymknal sie z pokoju, podczas gdy tamci jeszcze zajadali, i odszukal w sypialni kolebke syna, bo chcial pomyslec o synu, podczas gdy tamci z lyzkami kurczyli sie, coraz bardziej bezmyslni i pusci, mimo ze wlewali w siebie zupe lyzkami. Jasnoniebieski tiulowy baldachim nad koszykiem na kolkach. Poniewaz brzeg koszyka byl za wysoki, z poczatku dojrzalem tylko cos czerwonosino pomarszczonego. Podstawilem bebenek i moglem potem obejrzec sobie spiacego, podrygujacego przez sen syna. O, dumo ojcowska, ktora zawsze szukasz wielkich slow! Poniewaz na widok niemowlecia nie przyszlo mi na mysl nic procz krotkiego zdania: "Jak skonczy trzy lata, dostanie bebenek", poniewaz moj syn nie udzielil mi zadnych informacji o swoim swiecie idei, poniewaz moglem spodziewac sie tylko, ze byc moze, tak jak ja, nalezy do przenikliwych niemowlat, raz za razem obiecywalem mu blaszany bebenek na trzecie urodziny, potem zszedlem z blachy i wrocilem do doroslych do bawialni. Oni uporali sie wlasnie z zupa zolwiowa. Maria niosla zielony, slodki groszek konserwowy polany maslem. Matzerath, ktory byl odpowiedzialny za pieczen wieprzowa, osobiscie zajal sie polmiskiem, zrzucil marynarke, w samej koszuli krajal plasterek po plasterku i nad kruchym, soczystym miesem robil tak wniebowziete miny, ze musialem odwrocic wzrok. Greffowi podano cos innego. Dostal szparagi z puszki, jajka na twardo i rzodkiew ze smietana, bo wegetarianie nie jedza miesa. Natomiast jak wszyscy pozostali wzial troche tluczonych ziemniakow, tylko okrasil je nie sosem od pieczeni, ale podrumienionym maslem, ktore uwazna Maria przyniosla mu z kuchni na syczacej patelence. Podczas gdy inni pili piwo, Greff mial w szklance slodki moszcz. Rozmawiano o bitwie w kotle pod Kijowem, dodawano na palcach liczby jencow. Balt Ehlers okazal w tym szczegolna zrecznosc, przy kazdych stu tysiacach podnosil palec, aby potem, gdy obie rozczapierzone dlonie oznaczaly milion, liczac dalej obalac jeden palec za drugim. Gdy wyczerpano temat jencow rosyjskich, ktorzy wskutek zwiekszajacej sie liczby stawali sie coraz bardziej bezwartosciowi i nieciekawi, Scheffler opowiedzial o okretach podwodnych w Gdyni, a Matzerath szepnal na ucho mojej babce Annie, ze u Schichaua podobno co tydzien splywaja na wode dwa okrety podwodne. Nastepnie handlarz warzyw Greff wyjasnial calemu towarzystwu, dlaczego okrety podwodne musza splywac z pochylni burta naprzod, nie rufa. Chcial to przedstawic plastycznie, wszystko ilustrowal gestami, ktore czesc gosci, zafascynowana budowa okretow podwodnych, uwaznie i niezrecznie nasladowala. Wincenty Bronski, gdy jego lewa reka chciala upodobnic sie do zanurzajacego okretu podwodnego, przewrocil szklanke z piwem. Babka juz miala go za to wylajac, ale Maria ulagodzila ja, powiedziala, ze nic nie szkodzi, bo obrus i tak idzie jutro do prania; a ze na chrzcinach zdarzaja sie plamy, to przeciez naturalne. Jednoczesnie przyszla tez matka Truczinska ze sciereczka, wytarla plame po piwie, a w lewej rece miala duza krysztalowa miske pelna budyniu czekoladowego z tluczonymi migdalami. O, gdybyz do budyniu czekoladowego byl inny sos albo w ogole nie bylo zadnego! Ale byl sos waniliowy. Gesty, zoltawy sos waniliowy. Bardzo pospolity, zwyczajny, a jednak jedyny w swoim rodzaju sos waniliowy. Nie ma chyba na tym swiecie nic weselszego, ale i nic smutniejszego ponad sos waniliowy. Wanilia pachniala lagodnie i coraz bardziej i bardziej otaczala mnie Maria, tak ze nie moglem juz na nia patrzec i nie moglem jej zniesc, jej, ktora byla sprawczynia wszelkiej wanilii, ktora siedziala obok Matzeratha, ktora trzymala jego dlon w swojej dloni. Oskar zsunal sie ze swojego dzieciecego krzeselka, trzymajac sie spodnicy Greffowej, ktora zajadala w najlepsze, polozyl sie u jej stop i po raz pierwszy chlonal owa wlasciwa Linie Greff won, ktora natychmiast przekrzyczala, polknela, unicestwila wszelka wanilie. Jakkolwiek od tego nowego, kwaskowatego zapachu zrobilo mi sie niedobrze, wytrwalem w nim, az wszystkie wspomnienia zwiazane z wanilia wydaly sie zagluszone. Powoli, cicho i bez skurczow chwycily mnie wyzwalajace mdlosci. I gdy wypadala ze mnie zupa zolwiowa, pieczen wieprzowa w kawalkach, prawie nie naruszone zielone ziarenka groszku konserwowego i tych pare lyzeczek budyniu czekoladowego z sosem waniliowym, pojalem swoja slabosc, plawilem sie w slabosci, slabosc Oskara rozlewala sie u stop Liny Greff - i postanowilem, ze odtad codziennie bede szedl ze swoja slaboscia do pani Greff. Siedemdziesiat piec kilo Wiazma i Briansk; potem rozpoczal sie okres blot. Rowniez Oskar w pazdzierniku dziewiecset czterdziestego pierwszego zaczal cala para grzebac sie w blocie. Prosze mi wybaczyc, ze blotne sukcesy grupy armii "Srodek" zestawiam ze swoimi sukcesami w bezdroznym i rownie blotnistym terenie pani Liny Greff. Podobnie jak tam, pod Moskwa, grzezly czolgi i ciezarowki, tak grzezlem i ja; wprawdzie tam kola jeszcze sie obracaly, rozgrzebywaly bloto, wprawdzie i ja nie ustepowalem - w blocie Greff owej udalo mi sie doslownie ubijac piane - ale o zdobyczach terenu nie mozna bylo mowic ani pod Moskwa, ani w sypialni Greffow.Nie chcialbym jeszcze rezygnowac z tego porownania: podobnie jak przyszli stratedzy wyciagna odpowiednia nauke z nieudanych operacji blotnych, tak i ja wyciagnalem odpowiednie wnioski z walki z zywiolem Greffowej. Nie powinno sie lekcewazyc dzialan na froncie krajowym w ostatniej wojnie swiatowej. Oskar mial wtedy siedemnascie lat i mimo mlodego wieku na zdradziecko nieprzejrzystym poligonie Liny Greff wyszkolil sie na mezczyzne. Porzucajac militarne porownania, mierze teraz postepy Oskara kategoriami artystycznymi, mowie wiec: o ile Maria w naiwnie oszalamiajacej waniliowej mgle ukazala mi zalety malej formy, zaznajomila mnie z takimi liryzmami jak proszek musujacy i szukanie grzybow, o tyle w ostrym, kwasnym, wielekroc zgeszczonym kregu zapachow Greffowej doszedlem do owego szerokiego epickiego oddechu, ktory pozwala mi dzisiaj wymieniac w jednym zdaniu sukcesy na froncie i w lozku. Muzyka! Od dziecinnie sentymentalnych, a jednak tak slodkich organkow Marii wprost na podium dyrygenta; bo Lina Greff ofiarowala mi cala orkiestre o tak bogatej i roznorodnej instrumentacji, jaka mozna co najwyzej spotkac w Bayreuth albo w Salzburgu. Tam nauczylem sie trabienia, brzdakania, dmuchania, szarpania, skubania, dowiedzialem sie, co to jest bas generalny, a co kontrapunkt, czy chodzi o dodekafonie, czy o nowotonie, poznalem wpadanie przy scherzo, tempo przy andante, moj patos byl rygorystycznie suchy i zarazem miekko rozlewny; Oskar wydobyl z Greffowej, ile sie dalo, a mimo to, jak prawdziwy artysta, pozostal niezadowolony, jesli nie niezaspokojony. Z naszego sklepu kolonialnego do sklepu z warzywami Greffow bylo dwadziescia kroczkow. Ich sklep znajdowal sie po drugiej stronie ulicy, troche na ukos, w dogodnym punkcie, znacznie dogodniejszym niz mieszkanie piekarza Aleksandra Schefflera na Kuzniczkach. I bodaj to dogodne polozenie sprawilo, ze w studiowaniu kobiecej anatomii posunalem sie nieco dalej niz w studiowaniu moich mistrzow Goethego i Rasputina. Kto wie, czy tej utrzymujacej sie do dzis dysproporcji w wyksztalceniu nie da sie wytlumaczyc i byc moze usprawiedliwic odmiennoscia moich dwoch nauczycielek. Podczas gdy Lina Greff wcale nie chciala mnie uczyc, lecz po prostu biernie oddawala mi do dyspozycji swoje bogactwo jako material pogladowy i doswiadczalny, Gretchen Scheffier brala swoje nauczycielskie powolanie zbyt powaznie. Chciala widziec rezultaty, chciala slyszec, jak czytam na glos, chciala patrzec, jak kaligrafuja moje palce bebnisty, chciala zaprzyjaznic mnie z urocza gramatyka i rownoczesnie ciagnac z tej przyjazni wlasne korzysci. Skoro jednak Oskar odmawial jej jakichkolwiek widomych znakow, ktore swiadczylyby o rezultatach, Gretchen Scheffier stracila cierpliwosc, wkrotce po smierci mojej biednej mamy, badz co badz po siedmiu latach nauki, zajela sie na powrot swoimi robotkami i tylko co jakis czas, glownie przed wielkimi swietami, uszczesliwiala mnie, jako ze piekarskie malzenstwo nadal bylo bezdzietne, swetrami, ponczochami i rekawiczkami wlasnej roboty. O Goethem i Rasputinie nie bylo juz miedzy nami mowy i jedynie owym wyjatkom z dziel obu mistrzow, ktore to tu, to tam, przewaznie na strychu kamienicy, w dalszym ciagu przechowywalem, zawdziecza Oskar, ze ta czesc jego studiow nie utknela na martwym punkcie; ksztalcilem sie sam i wyrobilem sobie wlasne zdanie. Chorowita Lina Greff byla natomiast przykuta do lozka, nie mogla mi sie wywinac, opuscic mnie, bo jej choroba choc przewlekla, nie byla na tyle powazna aby smierc miala mi przedwczesnie zabrac nauczycielke Line. Poniewaz jednak na tej planecie nie ma nic trwalego, Oskar opuscil obloznie chora w chwili, gdy uznal swoje studia za ukonczone. Powiecie panstwo: w jakze ograniczonym swiatku musial ksztalcic sie ten mlody czlowiek! Miedzy sklepem kolonialnym, piekarnia i sklepem z warzywami musial gromadzic podstawy dla pozniejszego, samodzielnego zycia. Choc nie przecze, ze pierwsze, tak wazne wrazenia Oskar zbieral w dosc zatechlym drobnomieszczanskim otoczeniu, to w koncu mial jeszcze trzeciego nauczyciela. On otworzyl przed Oskarem swiat i zrobil z niego to, czym jest dzisiaj, osobe, ktora w braku lepszego okreslenia obdarzam nieadekwatnym mianem kosmopolity. Mowie, jak najbystrzejsi z panstwa sie domyslaja, o moim nauczycielu i mistrzu Bebrze, o potomku w linii prostej ksiecia Eugeniusza, o latorosli z rodu Ludwika XIV, o lilipucie i klownie muzycznym Bebrze. Kiedy mowie: Bebra, mam tez oczywiscie na mysli dame u jego boku, wielka somnambuliczke Roswite Ragune, ponadczasowa pieknosc, o ktorej nieraz myslalem w owych mrocznych latach, gdy Matzerath zabral mi moja Marie. W jakim wieku moze byc signora? - zapytywalem siebie. Czy jest kwitnaca dwudziestoletnia dziewczyna? Czy tez jest owa delikatna dziewiecdziesiecioletnia staruszka, ktora jeszcze za sto lat bedzie niezniszczalnie ucielesniac miniaturowy format wiecznej mlodosci? Jesli dobrze pamietam, spotkalem tych dwoje tak bliskich mi ludzi krotko po smierci mojej biednej mamy. Wypilismy razem kawe w "Czterech Porach Roku", potem nasze drogi sie rozeszly. Pojawily sie lekkie, ale nie blahe roznice polityczne; Bebra byl w bliskich stosunkach z Ministerstwem Propagandy Rzeszy, wystepowal, jak bez trudu wywnioskowalem z jego aluzji, w prywatnych apartamentach panow Goebbelsa i Goringa i najrozmaitszymi sposobami probowal mi wytlumaczyc i usprawiedliwic to wykolejenie. Opowiadal o wplywowej pozycji nadwornych blaznow w sredniowieczu, pokazywal mi reprodukcje obrazow hiszpanskich mistrzow, ktore przedstawialy jakiegos Filipa czy Karola w otoczeniu dworu, a wsrod tych sztywnych gromad mozna bylo dojrzec paru osobliwie i dowcipnie ubranych blaznow w pludrach, ktorzy mieli proporcje Bebry, a byc moze i moje, Oskara. Wlasnie dlatego, ze podobaly mi sie te obrazki - bo dzis moge nazwac sie goracym wielbicielem genialnego malarza Diego Velazqueza - nie chcialem Bebrze ulatwiac zadania. On zreszta poniechal potem porownan stanowiska karla na dworze hiszpanskiego Filipa IV ze swoja pozycja przy nadrenskim parweniuszu Jozefie Goebbelsie. Mowil o ciezkich czasach, o slabych, ktorzy chwilowo musza ustapic, o oporze, ktory rozkwita w ukryciu, krotko mowiac, padly wowczas slowa: "emigracja wewnetrzna", i dlatego rozeszly sie drogi Oskara i Bebry. Nie znaczy to, zebym zachowal do mistrza uraze. Na wszystkich slupach ogloszeniowych szukalem przez nastepne lata afiszow rewii i cyrkow z nazwiskiem Bebry, znalazlem to nazwisko dwukrotnie w towarzystwie signory Raguny, nie podjalem jednak nic, co mogloby doprowadzic do spotkania z przyjaciolmi. Pozostawilem to przypadkowi, lecz przypadek zawiodl, bo gdyby nasze drogi skrzyzowaly sie juz jesienia dziewiecset czterdziestego drugiego, nie zas dopiero w roku nastepnym, Oskar nigdy by nie terminowal u Liny Greff, tylko stalby sie uczniem mistrza Bebry. A tak codziennie, czesto juz wczesnym przedpoludniem, przechodzilem przez ulice, wstepowalem do sklepu z warzywami, dla przyzwoitosci krecilem sie najpierw pol godzinki w poblizu Greffa, ktory stawal sie coraz bardziej pomylonym majster-klepka, przygladalem sie, jak budowal swoje cudaczne, dzwoniace, ryczace, piszczace maszyny, i szturchalem go, gdy do sklepu wchodzili klienci; bo Greff w tym czasie nie zwracal juz prawie uwagi na otoczenie. Co sie stalo? Co sprawilo, ze tak kiedys towarzyski, zawsze skory do zartow ogrodnik i przyjaciel mlodziezy zamknal sie w sobie, co sprawilo, ze tak osamotnial, stal sie zdziwaczalym i troche zaniedbanym starszym panem? Mlodziez juz nie przychodzila, Ci, co teraz dorastali, nie znali go. Jego zwolennikow z czasow skautowskich wojna rozrzucila po wszystkich frontach. Przychodzily listy poczty polowej, potem juz tylko kartki, a ktoregos dnia okrezna droga dotarla do Greffa wiadomosc, ze jego ulubieniec, Horst Donath, kiedys skaut, potem hufcowy w Jungvolku, padl jako podporucznik nad Doncem. Od tego dnia Greff zaczal sie starzec, nie dbal o swoj wyglad, calkowicie poswiecal sie majsterkowaniu, tak ze w sklepie warzywnym widzialo sie wiecej maszyn dzwoniacych i mechanizmow ryczacych niz chocby ziemniakow i glowek kapusty. Niewatpliwie ogolna sytuacja zywnosciowa tez zrobila swoje; sklep otrzymywal bardzo rzadkie i nieregularne przydzialy, a Greff nie umial, tak jak Matzerath, wykorzystujac stosunki, zalatwic korzystnych zakupow w hurcie. Sklep wygladal smutno i wlasciwie nalezaloby sie cieszyc, ze bezsensowne halasliwe aparaty Greffa w sposob co prawda cudaczny, ale dekoracyjny ozdabiaja i wypelniaja wnetrze. Podobaly mi sie produkty, ktore rodzily sie w coraz bardziej sfiksowanym umysle majster-klepki Greffa. Patrzac dzisiaj na wezlaste twory mojego pielegniarza, przypominam sobie wystawe Greffa. I podobnie jak Bruno raduje sie moim tylez usmiechnietym, co powaznym zainteresowaniem dla jego artystycznych igraszek, tak Greff cieszyl sie na swoj roztargniony sposob, gdy spostrzegl, ze ten czy inny mechanizm muzyczny sprawia mi przyjemnosc. On, ktory przez cale lata nie zwracal na mnie uwagi, nie ukrywal rozczarowania, gdy po pol godzince opuszczalem sklep zamieniony w warsztat i odwiedzalem jego zone Line Greff. Coz mam panstwu powiedziec o tych wizytach u obloznie chorej, ktore trwaly najczesciej dwie, dwie i pol godziny. Gdy Oskar wchodzil, ona przywolywala go z lozka: - Ach, to ty, Oskarku. No, chodzze tu blizej, a jak chcesz, to wskakuj do lozka, bo w pokoju zimno, Greff tak marnie napalil! - Wslizgiwalem sie wiec do niej pod pierzyne, bebenek i owe dwie paleczki, ktorych uzywalem przed chwila, zostawialem przy lozku i tylko z trzecia paleczka, zuzyta i troche sfatygowana, skladalem wizyte Linie. Nie znaczy to, zebym sie rozbieral, zanim wszedlem do lozka Liny. Kladlem sie w welnie, aksamicie i skorzanych butach, a po pewnym czasie, mimo wytezonej i rozgrzewajacej pracy, w tym samym, prawie niepomietym ubraniu wydostawalem sie ze skotlowanej poscieli. Gdy kilka razy tuz po wyjsciu z lozka Liny, jeszcze przesiakniety jej wyziewami, zaszedlem do sklepu, przyjal sie zwyczaj, do ktorego zastosowalem sie z wielka ochota. Jeszcze gdy lezalem w lozku Greffowej i wykonywalem ostatnie cwiczenia, Greff wchodzil do sypialni z miednica cieplej wody, stawial ja na taboreciku i wychodzil bez slowa, nie spojrzawszy nawet na lozko. Oskar wyrywal sie na ogol szybko z ofiarowanego mu cieplego gniazdka, podchodzil do miednicy i poddawal dokladnym ablucjom siebie i owa tak skuteczna w lozku dawna paleczke bebnisty; nietrudno mi bylo zrozumiec, ze dla Greffa zapach zony, nawet jesli docieral z drugiej reki, byl nie do zniesienia. A tak, swiezo wymyty, bylem przez majster-klepke mile widziany. Demonstrowal mi wszystkie swoje maszyny i ich roznorodne dzwieki, i jeszcze dzis zastanawia mnie, ze mimo tej poznej zazylosci miedzy Oskarem i Greffem nigdy nie doszlo do przyjazni, ze Greff nadal pozostal mi obcy i budzil co najwyzej moje wspolczucie, ale nie sympatie. We wrzesniu dziewiecset czterdziestego drugiego - mialem wlasnie za soba osiemnaste urodziny, ktore minely bez echa, w radio szosta armia zdobyla Stalingrad - Greff zbudowal mi mechaniczny bebenek. Na drewnianym rusztowaniu zawiesil dwie zrownowazone napelnione ziemniakami szale, potem z lewej szali zdejmowal jednego ziemniaka: waga wychylala sie, zwalniajac zasuwke, ktora uruchamiala zainstalowany na rusztowaniu bebenkowy mechanizm: rozlegalo sie stukanie, walenie, terkotanie, grzechotanie, zderzaly sie talerze, huczal gong, a wszystko razem konczylo sie wreszcie klekoczacym, tragicznie zgrzytliwym finalem. Podobal mi sie ten mechanizm. Raz po raz domagalem sie, zeby Greff mi go demonstrowal. Oskar wierzyl przeciez, ze majsterkujacy handlarz warzyw wymyslil i zbudowal maszyne z jego powodu, dla niego. Niebawem moja pomylka stala sie az nadto wyrazna. Greff moze ode mnie zaczerpnal pomysl, ale maszyna byla przeznaczona dla niego, bo jej final byl takze jego finalem. Byl wczesny, pogodny pazdziernikowy ranek, jeden z tych, jakie tylko wiatr polnocno-wschodni dostarcza gratis pod dom. Zawczasu opuscilem mieszkanie matki Truczinskiej, wyszedlem na ulice akurat wtedy, gdy Matzerath podnosil zaluzje w drzwiach sklepu. Stalem przy nim, gdy pomalowane na zielono deski z klekotaniem wedrowaly w gore, owionela mnie chmura zapachu, jaki przez noc nagromadzil sie w sklepie, potem Matzerath pocalowal mnie na dzien dobry. Nie czekajac, az pokaze sie Maria, ruszylem na druga strone ulicy, rzucajac ku zachodowi dlugi cien na bruk; bo z prawej, na wschodzie, nad placem Maksa Halbego, slonce dzwigalo sie o wlasnych silach w gore, poslugujac sie tym samym fortelem, ktorym musial tez posluzyc sie baron Munchhausen, gdy za wlasny warkocz wyciagal sie z grzezawiska. Kto tak jak ja znal Greffa, bylby rownie zaskoczony widzac o tej porze wystawe i drzwi jego sklepu jeszcze zawieszone i zamkniete. Co prawda w ostatnich latach Greff coraz bardziej dziwaczal. Ale dotychczas trzymal sie scisle godzin handlu. Moze jest chory, pomyslal Oskar i z miejsca odrzucil te mysl. Bo jakze Greff, ktory jeszcze ostatniej zimy, choc juz nie tak regularnie jak w latach poprzednich, wykuwal przereble w baltyckim lodzie, zeby zanurzyc sie po szyje, jakze ten zahartowany czlowiek, mimo pewnych objawow starzenia sie, moglby z dnia na dzien zachorowac. Z przywileju wylegiwania sie w lozku wystarczajaco gorliwie korzystala Greffowa; wiedzialem tez, ze Greff gardzil miekka posciela, ze sypial przewaznie na lozkach polowych i twardych pryczach. Nie bylo takiej choroby, ktora moglaby go przykuc do lozka. Stanalem przed zamknietym sklepem z warzywami, obejrzalem sie na nasz sklep, zauwazylem, ze Matzerath jest w srodku; potem dopiero, liczac na dobry sluch Greffowej, ostroznie wystukalem pare taktow na blaszanym bebenku. Wystarczylo troche halasu, a juz otworzylo sie drugie okno w prawo od drzwi sklepu. Greffowa w nocnej koszuli, z glowa w papilotach, trzymajac poduszke na piersiach, ukazala sie nad skrzynka z kwiatami. - No, wchodzze, Oskarku. Na co ty czekasz, kiedy na dworze taki ziab! Wyjasniajac zastukalem paleczka w blaszana okiennice przed wystawa. -Albrecht! - zawolala. - Albrecht, gdzie ty jestes? Co sie stalo? - W dalszym ciagu wolajac meza, odeszla od okna. Trzasnely drzwi pokojow, slyszalem, jak tlukla sie po sklepie, a za chwile zaczela wrzeszczec. Wrzeszczala w piwnicy, ale nie moglem dojrzec, z jakiego powodu, bo okienko piwniczne, przez ktore zsypywano ziemniaki w dni dostaw, w latach wojny coraz rzadszych, tez bylo zamkniete. Przylozywszy oko do wysmolowanych desek przed okienkiem zobaczylem, ze w piwnicy pali sie swiatlo. Widzialem rowniez gorny odcinek piwnicznych schodow, na ktorych lezalo cos bialego, prawdopodobnie poduszka Greffowej. Musiala zgubic poduszke na schodach, bo w piwnicy juz jej nie bylo, wrzeszczala w sklepie, a za chwile w sypialni. Podniosla sluchawke telefonu, wrzeszczala i nakrecala numer, wrzeszczala potem w telefon; ale Oskar nie rozumial, o co chodzi, wylowil tylko slowo "wypadek" i adres. Labesa 24, powtarzala kilka razy i wrzeszczac odwiesila sluchawke, a potem, w nocnej koszuli, bez poduszki, ale w papilotach, z wrzaskiem wypelnila okno, wlala swoje cialo i obfity, dobrze mi znany biust do skrzynki na kwiaty, zalamala rece nad miesistymi, bladoczerwonymi roslinami i wrzeszczala ku gorze, az ulica stala sie za ciasna, az Oskar pomyslal, ze teraz i Greffowa wezmie sie za rozspiewywanie szkla; ale nie pekla ani jedna szyba. Otworzyly sie okna, kobiety wykrzykiwaly ku sobie pytania, z sasiednich bram nadbiegali mezczyzni, zegarmistrz Laubschad, wkladajac w biegu marynarke, stary Heilandt, pan Reissberg, krawiec Libischewski, pan Esch, nawet Probst, nie fryzjer, tylko ten ze skladu wegla, przyszedl z synem. W bialym fartuchu przypedzil Matzerath, a Maria z malym Kurtem na reku stanela w drzwiach sklepu kolonialnego. Bez trudu udalo mi sie wmieszac w gromade podnieconych doroslych i umknac Matzerathowi, ktory mnie szukal. On i zegarmistrz Laubschad pierwsi postanowili dzialac. Probowali dostac sie do mieszkania przez okno. Ale Greffowa nie dopuscila nikogo do okna, nie mowiac juz o wpuszczeniu do srodka. Drapiac, walac i gryzac rownoczesnie, znalazla jednak czas, zeby wrzeszczec coraz glosniej, czesciowo nawet zrozumiale. Najpierw niech przyjedzie pogotowie, ona juz dawno telefonowala, nikt wiecej nie musi telefonowac, juz ona wie, co trzeba robic, jak stanie sie cos takiego. Niech pilnuja wlasnego nosa. I tak wszystko to jest okropne. Ciekawosc, nic tylko ciekawosc, od razu poznac, gdzie sa przyjaciele, jak nadejdzie nieszczescie. I posrod swojego lamentu musiala w cizbie pod oknem wypatrzyc mnie, bo zawolala Oskara po imieniu i pozbywszy sie tymczasem mezczyzn, wyciagnela w moja strone gole ramiona, ktos - Oskar jeszcze dzis mysli, ze byl to zegarmistrz Laubschad - podniosl mnie, wbrew woli Matzeratha chcial podac Greffowej, tuz przed skrzynka z kwiatami Matzerath bylby mnie zlapal, ale wtedy chwycila juz Lina Greff, przycisnela mnie do cieplej koszuli i juz nie wrzeszczala, tylko plakala kwilac cienko, dyszala kwilac cienko. O ile wrzask pani Greff pobudzal sasiadow do wzburzonego i bezwstydnego gestykulowania, o tyle jej cienkie, wysokie kwilenie zamienilo cizbe pod skrzynka z kwiatami w milczacy, szurajacy z zaklopotaniem tlum, ktory nie smial juz stanac twarza w twarz z placzem, ktory cala swoja nadzieje, cala ciekawosc i wspolczucie zwrocil ku oczekiwanej karetce pogotowia. Dla Oskara kwilenie Greffowej tez nie bylo przyjemne. Probowalem zsunac sie troche nizej, zeby nie byc tak blisko jej zalosnych lez. Udalo mi sie ponadto oderwac od jej szyi, przycupnac na skrzynce z kwiatami. Oskar poczul sie zbytnio obserwowany, bo Maria z chlopcem na reku stala w drzwiach sklepu. Porzucilem wiec i to miejsce siedzace, pojalem, w jak przykrej jestem sytuacji, myslalem przy tym tylko o Marii - sasiedzi byli mi obojetni - odbilem od wybrzeza Greffowej, ktore dla mnie za bardzo drzalo i oznaczalo lozko. Lina Greff nie spostrzegla mojej ucieczki albo nie miala juz sil, zeby zatrzymac owo male cialo, ktore przez dlugi czas dawalo jej skwapliwa namiastke. Moze tez Lina domyslila sie, ze Oskar wymknal sie jej na zawsze, ze z jej wrzaskiem narodzil sie dzwiek, ktory z jednej strony stal sie murem i bariera miedzy obloznie chora a bebnista, z drugiej zas obalil istniejacy mur miedzy Maria a mna. Stalem w sypialni Greffow. Bebenek wisial mi krzywo i niepewnie. Oskar dobrze znal ten pokoj, moglby z pamieci opowiedziec wszystko o soczyscie zielonej tapecie. Na taborecie stala jeszcze miednica z osadem szarego mydla z poprzedniego dnia. Kazda rzecz znajdowala sie na swoim miejscu, a jednak wytarte, wysiedziale, zlezale i poobtlukiwane meble wydaly mi sie swieze albo co najmniej odswiezone, jak gdyby wszystko, co na czterech nogach czy podstawkach stalo sztywno pod scianami, potrzebowalo najpierw wrzasku, a potem cienkiego kwilenia Liny Greff, aby zyskac nowy, przerazajaco zimny blask. Drzwi do sklepu byly otwarte. Oskar nie chcial wejsc, a jednak dal sie wciagnac do owego pachnacego sucha ziemia i cebula pomieszczenia, ktore swiatlo dzienne, przedostajace sie przez szpary w okiennicach, dzielilo migocacymi pylem pasmami. Wiekszosc alarmowych i muzycznych maszyn Greffa pozostala wiec w polmroku, swiatlo padalo jedynie na pare detali, na dzwonek, na podporki z dykty, na dolny fragment mechanicznego bebenka i ukazywalo zastygle w rownowadze ziemniaki. Owa klapa, ktora tak samo jak w naszym sklepie za kontuarem zakrywa zejscie do piwnicy, byla otwarta. Nic nie podpieralo pokrywy z desek, ktora podniosla pewnie Greffowa w swoim wrzaskliwym pospiechu; ale nie wetknela haczyka w kolko przy kontuarze. Lekkim pchnieciem Oskar moglby zatrzasnac klape, zamknac piwnice. Stalem nieruchomo za wydzielajacymi zapach kurzu i stechlizny deskami, wpatrywalem sie w ow jaskrawo oswietlony kwadrat, ktory obramowywal czesc schodow i kawalek betonowej posadzki piwnicznej. Z prawej u gory wsuwala sie w ten kwadrat czesc podestu ze stopniami, ktory musial byc nowa inwestycja Greffa, bo w czasie przypadkowych bytnosci w piwnicy nigdy przedtem tego pudla nie widzialem. Ale z powodu podestu Oskar nie zapuscilby tak daleko urzeczonego wzroku, gdyby z gornego prawego rogu obrazu nie wysuwaly sie, osobliwie skrocone, dwie wypelnione welniane skarpety w czarnych sznurowanych butach. Choc nie moglem zobaczyc podeszew, poznalem od razu, ze to buty sportowe Greffa. Ten, co tam stoi w piwnicy wyszykowany na wycieczke, to nie moze byc Greff, pomyslalem sobie, bo buty nie stoja, tylko unosza sie swobodnie nad podestem; byc moze czubkom butow zwroconym spadziscie w dol udaje sie lekko, ale jednak, dotykac desek. Wyobrazilem sobie przez sekunde Greffa stojacego na czubkach palcow; bo po nim, gimnastyku i czlowieku natury, mozna bylo spodziewac sie tego smiesznego, ale i meczacego cwiczenia. Azeby przekonac sie o slusznosci tego przypuszczenia i ewentualnie porzadnie wysmiac handlarza warzyw, zszedlem na dol, zachowujac na stromych stopniach cala ostroznosc i jesli dobrze pamietam, bebniac przejmujaca strachem, odpedzajaca strach piosenke Czy jest tu Czarna Kucharka! Jest-jest jest! Dopiero gdy Oskar stanal pewnie na betonowej posadzce, okrezna droga omiotl wzrokiem sterte workow po cebuli, spietrzone jedna na drugiej puste skrzynki na owoce, nie ogladane nigdy belkowanie, az dotarl do owego miejsca, w ktorym musialy wisiec lub stac na czubkach palcow sportowe buty Greffa. Oczywiscie wiedzialem, ze Greff wisi. Buty wisialy, a wiec wisialy i grube ciemnozielone skarpety. Gole meskie kolana powyzej skarpet, owlosione uda az po brzeg krotkich spodni; laskoczace klucie pociagnelo w gore od moich genitaliow, przez siedzenie, zdretwiale plecy, wspielo sie po kregoslupie, ogarnelo kark, uderzylo mnie goracem i zimnem, stamtad znow wrocilo miedzy nogi, sprawilo, ze skurczyl sie moj i tak juz malenki woreczek, przeskakujac zgiete plecy usadowilo sie znowu w karku, zwezilo sie tam - jeszcze dzis kluje i dusi Oskara, ilekroc ktos w jego obecnosci mowi o wieszaniu, chocby o wieszaniu bielizny - wisialy nie tylko sportowe buty Greffa, welniane skarpetki, kolana i krotkie spodnie; wisial caly Greff, za szyje, a na twarzy ponad powrozem malowal sie wysilek nie pozbawiony jednak teatralnej pozy. Zaskakujaco szybko ustapilo ciagniecie i klucie. Oswoilem sie z widokiem Greffa; bo w gruncie rzeczy pozycja ciala wiszacego czlowieka jest tak samo normalna i naturalna jak chocby widok czlowieka, ktory chodzi na rekach, czlowieka, ktory stoi na glowie, czlowieka, ktory doprawdy wyglada jak siedem nieszczesc, gdy wsiada na czworonoznego rumaka. Do tego dochodzila dekoracja. Dopiero teraz Oskar uswiadomil sobie, ile zachodu, ile trudu zadal sobie Greff. Ramy, otoczenie, w ktorym wisial, byly najbardziej wyszukanego, niemal ekstrawaganckiego rodzaju. Handlarz warzyw szukal odpowiedniej dla siebie formy smierci, znalazl rozwazona smierc. Za zycia mial klopoty z kontrolerami urzedu miar i prowadzil z nimi przykra korespondencje, nieraz konfiskowano mu wage i odwazniki, a za niedokladne wazenie owocow i jarzyn musial placic grzywny - i oto teraz Greff rozwazyl sie co do grama z ziemniakami. Blyszczacy matowo, prawdopodobnie namydlony sznur, umieszczony na krazkach, przerzucony byl przez dwie belki, ktore on specjalnie dodal do rusztowania na swoj ostatni dzien; w koncu mialo ono tylko jeden cel - byc dla niego ostatnim szafotem. Z wykorzystania najlepszego budulca moglem sadzic, ze handlarzowi warzyw nie zalezalo na oszczedzaniu. W tych wojennych czasach, gdy brakowalo materialow budowlanych, z pewnoscia ciezko bylo o belki i deski. Greff uciekl sie najwidoczniej do handlu zamiennego; za owoce dostal drzewo. Nie brakowalo wiec w tym szafocie zbednych, sluzacych tylko dla ozdoby przypor. Trzyczesciowy podest ze stopniami - jego rog Oskar widzial ze sklepu - unosil cala stalle w nieomal wzniosle dziedziny. Jak przy mechanicznym bebenku, ktory majster-klepka wzial pewnie za wzor, Greff i jego przeciwciezar wisieli wewnatrz rusztowania. Posrod czterech pobielonych wapnem belek naroznych miedzy nimi a rowniez kolyszacymi sie ziemioplodami stala delikatna zielona drabinka. Kunsztownym wezlem, jednym z tych, jakie umieja wiazac skauci, przymocowal kosze z ziemniakami do glownego sznura. Poniewaz wnetrze rusztowania oswietlaly cztery mleczne, ale za to silne zarowki, Oskar, nie wchodzac na podswietlony podest i nie profanujac go, mogl odczytac napis na przyczepionej drutem do skautowskiego wezla tekturowej tabliczce nad koszami ziemniakow, siedemdziesiat piec kilo (mniej sto gramow). Greff wisial w mundurze druzynowego skautow. Na swoj ostatni dzien wrocil do munduru sprzed wojny, ktory byl juz dla niego za ciasny. Nie mogl dopiac dwoch gornych guzikow i pasa, co jego schludnemu na ogol wygladowi nadawalo cos przykrego. Skautowskim zwyczajem Greff skrzyzowal dwa palce lewej reki. Do przegubu prawej wisielec, zanim sie powiesil, przywiazal skautowski kapelusz. Musial zrezygnowac z chusty na szyje. Poniewaz jak przy spodniach, tak i przy kolnierzyku nie udalo mu sie dopiac gornych guzikow, z koszuli wystawaly czarne kedzierzawe wlosy na piersi. Na stopniach podestu lezalo pare astrow, jak rowniez, bardzo tu nie na miejscu, nac pietruszki. Prawdopodobnie zabraklo mu kwiatow, bo wiekszosci astrow, takze kilku roz, uzyl do przybrania owych czterech obrazkow, ktore wisialy na czterech glownych belkach szafotu. Na pierwszym planie po lewej, za szklem, sir Baden-Powell, tworca skautingu. W glebi po lewej, bez ram, swiety Jerzy. W glebi po prawej, bez szkla, glowa Dawida Michala Aniola. W ramie i za szklem na pierwszym planie po prawej usmiechala sie fotografia moze szesnastoletniego, wybitnie ladnego chlopa. Wczesne zdjecie jego ulubienca, Horsta Donatha, ktory jako podporucznik polegl nad Doncem. Moze wspomne jeszcze o czterech skrawkach papieru na stopniach podestu miedzy astrami a pietruszka. Lezaly tak, ze bez trudu mozna je bylo zlozyc. Oskar zrobil to i odczytal wezwanie do sadu opatrzone kilkakrotnie pieczecia policji obyczajowej. Pozostaje mi jeszcze dodac, ze natarczywy sygnal karetki pogotowia wyrwal mnie z rozmyslan nad smiercia handlarza warzyw. Po chwili potykajac sie na schodach zbiegli na dol sanitariusze, weszli na podest i chwycili wiszacego Greffa. Ledwie jednak uniesli handlarza, przewrocily sie tworzace przeciwciezar kosze z ziemniakami: podobnie jak w mechanicznym bebenku, zaczal pracowac zwolniony mechanizm, ktory Greff zrecznie zamaskowal dykta w gorze rusztowania, i gdy na dole po podescie i betonowej posadzce dudnily ziemniaki, na gorze rozlegly sie uderzenia w blache, drzewo, braz, szklo. Na gorze wyzwolona orkiestra bebenkowa odegrala wielkie finale Albrechta Greffa. Dzisiaj do najtrudniejszych zadan Oskara nalezy odtwarzanie na blasze dudnienia ziemniaczanej lawiny - ktora zreszta oblowilo sie paru sanitariuszy - i zorganizowanego halasu mechanicznego bebenka Greffa. Prawdopodobnie dlatego, ze moj bebenek w sposob decydujacy wplynal na ksztalt smierci Greffa, niekiedy udaje mi sie wybebnic na blasze zaokraglony, tlumaczacy smierc Greffa kawalek, a gdy przyjaciele i moj pielegniarz pytaja o tytul, mowie: siedemdziesiat piec kilo. Teatr frontowy Bebry W polowie czerwca dziewiecset czterdziestego drugiego moj syn Kurt ukonczyl pierwszy rok zycia. Oskar, ojciec, przyjal to spokojnie, pomyslal sobie: jeszcze dwa latka. W pazdzierniku dziewiecset czterdziestego drugiego handlarz warzyw Greff powiesil sie na szubienicy tak doskonalej w formie, ze od tej pory ja, Oskar, zaliczam samobojstwo do najwznioslejszych rodzajow smierci. W styczniu dziewiecset czterdziestego trzeciego duzo mowilo sie o Stalingradzie. Poniewaz jednak Matzerath podkreslal te nazwe podobnie jak przedtem Pearl Harbour, Tobruk i Dunkierke, wydarzeniom w tym dalekim miescie nie poswiecalem wiecej uwagi niz innym miastom, ktore poznalem dzieki komunikatom nadzwyczajnym; bo meldunki Wehrmachtu i komunikaty nadzwyczajne byly dla Oskara czyms w rodzaju lekcji geografii. Jakze inaczej moglbym sie dowiedziec, gdzie plyna rzeki Kuban, Mius i Don, ktoz lepiej potrafilby mi objasnic polozenie geograficzne Wysp Aleuckich: Atru, Kiska i Adak - niz szczegolowe relacje radiowe z wydarzen na Dalekim Wschodzie. Z tego tez zrodla w styczniu dziewiecset czterdziestego trzeciego uslyszalem, ze miasto Stalingrad lezy nad Wolga. Mniej jednak martwilem sie o szosta armie, bardziej o Marie, ktora przechodzila w tym czasie lekka grype.Grypa Marii mijala, a tymczasem ci w radio kontynuowali swoja lekcje geografii: Rzew i Demjansk sa dla Oskara jeszcze dzis miejscowosciami, ktore od razu i po omacku znajdzie na kazdej mapie Rosji. Ledwie wyzdrowiala Maria, moj syn Kurt zapadl na koklusz. A gdy usilowalem zapamietac najtrudniejsze nazwy paru tunezyjskich oaz, o ktore zaciekle walczono, nadszedl kres korpusu afrykanskiego i kokluszu Kurtusia. O rozkoszny maju! Maria, Matzerath i Gretchen Scheffler czynili przygotowania do drugich urodzin malego Kurta. Takze Oskar przypisywal zblizajacej sie uroczystosci wieksze znaczenie; bo od dwunastego czerwca dziewiecset czterdziestego trzeciego pozostanie juz tylko roczek. A wiec, gdybym byl obecny w dniu drugich urodzin Kurta, moglbym szepnac mojemu synowi na ucho: "Poczekaj tylko, niedlugo i ty bedziesz bebnil". Zdarzylo sie jednak, ze dwunastego czerwca dziewiecset czterdziestego trzeciego Oskar przebywal nie w Gdansku-Wrzeszczu, lecz w starym miescie rzymskim Metz. Ba, jego nieobecnosc tak sie przeciagnela, ze ledwie zdazyl wrocic do bliskiego sercu, nie tknietego jeszcze bombardowaniami rodzinnego grodu, aby dwunastego czerwca dziewiecset czterdziestego czwartego byc na trzecich urodzinach Kurta. Jakie sprawy sklonily mnie do wyjazdu? Powiem prosto z mostu: przed szkola Pestalozziego, ktora zamieniono na koszary lotnictwa, spotkalem mojego mistrza Bebre. Ale sam Bebra nie zdolalby namowic mnie na wyjazd. U ramienia Bebry zobaczylem Ragune, signore Roswite, wielka somnambuliczke. Oskar szedl z Kuzniczek. Zlozyl wizyte Gretchen Scheffler, sleczal troche nad Walka o Rzym, dowiedzial sie, ze juz wtedy, za czasow Belizariusza, zmienne byly koleje losu, ze juz wtedy, geograficznie na duza skale swiecono zwyciestwa i doznawano klesk w poblizu miast i przepraw przez rzeki. Szedlem przez Lake Frobela, na ktorej w ostatnich latach wyrosly baraki obozu organizacji Todta, myslami bylem pod Taginae - w roku piecset piecdziesiatym drugim Narses pobil tam Totile - ale nie z racji zwyciestwa myslalem o wielkim Ormianinie Narsesie, zafascynowala mnie sama postac wodza; Narses byl ulomny, garbaty, Narses byl maly, Narses byl karlem, gnomem, liliputem. Moze Narses o dziecieca glowke przerastal Oskara, pomyslalem i stanalem przed szkola Pestalozziego. Popatrzylem dla porownania na baretki odznaczen paru zbyt szybko wyroslych oficerow lotnictwa, Narses na pewno nie nosil odznaczen, powiedzialem sobie, nie bylo mu to potrzebne; i wtedy w glownym wejsciu szkoly pojawil sie ow wielki wodz we wlasnej osobie, z dama uwieszona na jego ramieniu - czemu Narses nie mialby miec damy uwieszonej swego ramienia? - szli ku mnie malency wobec lotniczych olbrzymow, a jednak najwazniejsi, owiani tchnieniem historii, odwieczni miedzy swiezo upieczonymi bohaterami przestworzy - coz znaczyly cale te koszary pelne Totilow i Tej ow, pelne dlugich jak tyka Ostrogotow wobec jednego ormianskiego karla imieniem Narses - Narses kroczek po kroczku zblizal sie do Oskara, skinal Oskarowi glowa, dama u jego ramienia tez skinela: Bebra i signora Roswita Raguna przywitali sie ze mna - ja zas zblizylem usta do ucha Bebry, szepnalem: -Drogi mistrzu, wzialem pana za wielkiego wodza Narsesa, ktorego cenie o wiele wyzej od fanfarona Belizariusza. Bebra skromnie machnal reka. Ale Ragunie spodobalo sie moje porownanie. Jak slicznie poruszala ustami mowiac: -Pomysl tylko, Bebra, czy nasz mlody amico nie ma racji? Czy w twoich zylach nie plynie krew ksiecia Eugeniusza? E Lodovoco quattordicesimol Nie jest to twoj przodek? Bebra ujal mnie pod ramie, odprowadzil na bok, bo lotnictwo nieprzerwanie podziwialo nas i przygladalo sie natretnie. Gdy wreszcie jakis podporucznik, a po chwili dwaj kaprale wyprezyli sie przed Bebra na bacznosc - mistrz mial mundur z dystynkcjami kapitana, a na rekawie opaske z napisem: kompania propagandy - gdy Raguna na prosbe wyorderowanych wojakow rozdala autografy, Bebra przywolal swoj sluzbowy woz, wsiedlismy wszyscy troje i jeszcze przed odjazdem musielismy cierpliwie zniesc entuzjastyczne oklaski lotnictwa. Jechalismy ulica Pestalozziego, Magdeburska, Poligonowa. Bebra siedzial obok kierowcy. Juz na Magdeburskiej Raguna zaczela od mojego bebenka. - Ciagle jest pan wierny swojemu bebenkowi, drogi przyjacielu? - szepnela swoim srodziemnomorskim glosem, ktorego tak dawno nie slyszalem. - A jak poza tym u pana z wiernoscia? - Oskar nie odpowiedzial, oszczedzil jej swoich przewleklych historii z kobietami, ale usmiechajac sie pozwolil, by wielka somnambuliczka glaskala, coraz bardziej poludniowo, najpierw jego bebenek, potem jego dlonie, ktore dosc kurczowo obejmowaly blache. Gdy skrecilismy w Poligonowa i jechalismy wzdluz torow piatki, odpowiedzialem jej nawet, to znaczy, lewa reka poglaskalem jej lewa, a tymczasem ona swoja prawa piescila moja prawa. Minelismy plac Maksa Halbego, Oskar nie mogl juz wysiasc, i wtedy spostrzeglem w lusterku wstecznym madre, jasnobrazowe, prastare oczy Bebry, ktore obserwowaly nasze pieszczoty. Ale Raguna przytrzymala moje dlonie, ktore chcialem wyrwac, zeby przyjacielowi i mistrzowi nie robic przykrosci. Bebra usmiechnal sie w lusterku, potem odwrocil wzrok, zaczal rozmowe z kierowca, a Roswita ze swej strony, sciskajac goraco i glaskajac dlonmi, zaczela srodziemnomorskimi ustami rozmowe, ktora slodko i bezposrednio mowila o mnie, wplywala Oskarowi w ucho, potem znow stala sie rzeczowa, aby nastepnie tym slodziej zagluszyc wszelkie moje watpliwosci i proby ucieczki. Jechalismy przez Kolonie, w strone kliniki polozniczej, i Raguna wyznala Oskarowi, ze przez te wszystkie lata zawsze o nim myslala, ze nadal przechowuje szklanke z kawiarni "Cztery Pory Roku", na ktorej wtedy wyspiewalem dedykacje, ze Bebra to wprawdzie najlepszy przyjaciel i niezrownany partner w pracy, ale malzenstwo nie wchodzi w rachube; Bebra musi byc sam, odpowiedziala Raguna na wtracone przeze mnie pytanie, ona zostawia mu calkowita swobode, a i on, choc z natury jest bardzo zazdrosny, z biegiem lat zrozumial, ze Raguny nie mozna uwiazac, w dodatku poczciwy Bebra jako szef teatru frontowego nie ma czasu na spelnianie ewentualnych obowiazkow malzenskich, za to teatr frontowy jest pierwsza klasa, z programem mozna by w pokojowych czasach pokazac sie w "Wintergartenie" albo w "Skali", czy ja, Oskar, ze swoim wielkim, nie wykorzystanym boskim talentem nie mialbym ochoty sprobowac przez roczek, jestem chyba wystarczajaco dorosly, ona moglaby poreczyc, ale ja, Oskar, mam pewnie inne zobowiazania, nie? tym lepiej, jutro wyjazd, to byla ostatnia popoludniowka w okregu wojskowym Gdansk - Prusy Zachodnie, teraz jada do Lotaryngii, potem do Francji, o froncie wschodnim na razie nie ma mowy, maja go szczesliwie za soba, ja, Oskar, moge mowic o szczesciu, ze wschod jest passe, teraz jada do Paryza, na pewno do Paryza, czy mnie, Oskara, los zawiodl juz kiedys do Paryza? A wiec, amico, jesli juz Raguna nie potrafi skusic panskiego twardego serca bebnisty, to niech pan da sie skusic Paryzowi, andiamol Woz zahamowal przy ostatnim slowie wielkiej somnambuliczki. W regularnych odstepach zielone, pruskie drzewa Alei Hindenburga. Wysiedlismy, Bebra kazal kierowcy zaczekac, ja nie chcialem isc do "Czterech Por Roku", bo moja oszolomiona glowa domagala sie swiezego powietrza. Przechadzalismy sie wiec po parku Steffensa: Bebra po mojej prawej rece, Roswita po lewej. Bebra objasnil mi sens i cel kompanii propagandy. Roswita opowiadala mi anegdotki z codziennego zycia kompanii propagandy. Bebra mowil o malarzach batalistach, korespondentach wojennych i swoim teatrze frontowym. Ze srodziemnomorskich ust Roswity wyplywaly nazwy dalekich miast, o ktorych slyszalem w radio, gdy nadawano komunikaty nadzwyczajne. Bebra mowil: Kopenhaga. Roswita szeptala: Palermo. Bebra spiewal: Belgrad. Roswita skarzyla sie jak tragiczka: Ateny. Natomiast oboje razem entuzjazmowali sie stale Paryzem, obiecywali, ze ow Paryz moze zrekompensowac wszystkie dopiero co wymienione miasta, w koncu Bebra, rzeklbym niemal sluzbowo i z zachowaniem wszelkich form, jako kapitan i szef teatru frontowego, zrobil mi propozycje: -Niech pan przystapi do nas, mlody czlowieku, niech pan bebni, rozspiewuje kufle z piwem i zarowki! Niemiecka armia okupacyjna w pieknej Francji, w wiecznie mlodym Paryzu bedzie panu wdzieczna i nie pozaluje oklaskow! Tylko dla formy Oskar poprosil o czas do namyslu. Dobre pol godziny przechadzalem sie z dala od Raguny, z dala od przyjaciela i mistrza Bebry miedzy majowo zielonymi zaroslami, udawalem zamyslenie i meke, pocieralem czolo, wsluchiwalem sie, czego nigdy jeszcze nie robilem, w cwierkanie ptaszat w gestwinie, zachowywalem sie tak, jakbym od jakiejs raszki oczekiwal informacji i rady, a gdy w zieleni cwierknelo cos szczegolnie glosno i uderzajaco, powiedzialem: -Dobra i madra przyroda radzi mi, czcigodny mistrzu, przyjac panska propozycje. Od tej chwili moze pan uwazac mnie za czlonka panskiego teatru frontowego! Poszlismy jednak potem do "Czterech Por Roku", wypilismy lurowata kawe i omowilismy szczegoly mojej ucieczki, ktorej wszakze nie nazywalismy ucieczka, tylko wyjazdem. Przed kawiarnia powtorzylismy jeszcze raz wszystkie szczegoly planowanej akcji. Potem pozegnalem sie z Raguna i kapitanem Bebra z kompanii propagandy, a on nie odmowil sobie przyjemnosci oddania sluzbowego wozu do mojej dyspozycji. Oboje ruszyli spacerkiem Aleja Hindenburga w strone miasta, a tymczasem kierowca kapitana, leciwy juz obergefrajter, odwiozl mnie z powrotem do Wrzeszcza na plac Maksa Halbego; bo nie chcialem i nie moglem podjechac na Labesa: Oskar zajezdzajacy wojskowym samochodem sluzbowym wywolalby zbyt wielka i niepotrzebna sensacje. Nie pozostalo mi wiele czasu. Pozegnalna wizyta u Matzeratha i Marii. Przez dluzszy czas stalem przy kojcu mojego syna Kurta, przyszlo mi tez do glowy, jesli dobrze pamietam, pare ojcowskich mysli, probowalem poglaskac jasnowlosego malca, ale Kurt nie chcial, chciala za to Maria, ktora z pewnym zaskoczeniem przyjela i dobrodusznie odwzajemnila niezwykle dla niej od lat czulosci. Pozegnanie z Matzerathem przyszlo mi dziwnie ciezko. Facet stal w kuchni i pitrasil cynaderki w sosie musztardowym, byl calkowicie zespolony ze swoja warzachwia, byc moze szczesliwy, totez nie smialem mu przerywac. Dopiero gdy siegnal za siebie i po omacku szukal czegos na kuchennym stole, Oskar go ubiegl, zlapal i dal mu deseczke z siekana pietruszka; i jeszcze dzis mysle, ze Matzerath, gdy mnie juz dawno nie bylo w kuchni, zdziwiony i zmieszany dlugo trzymal deseczke z pietruszka; bo nigdy przedtem nie zdarzylo sie, zeby Oskar podal, potrzymal albo przyniosl cos Matzerathowi. Zjadlem u matki Truczinskiej kolacje, pozwolilem jej umyc mnie i zaniesc do lozka, odczekalem, az sama polozyla sie spac i lekko pogwizdujac zachrapala, potem wlozylem ranne pantofle, wzialem pod pache ubranie, przeszedlem przez pokoj, w ktorym siwowlosa mysz gwizdala, chrapala i starzala sie coraz bardziej, w korytarzu mialem troche klopotu z kluczem, w koncu jednak odsunalem zasuwe, w dalszym ciagu boso, w nocnej koszuli, z ubraniem pod pacha wspialem sie po schodach na strych, w mojej kryjowce za sterta dachowki i kupa powiazanych w paczki gazet, ktore lezaly tam wbrew przepisom o obronie przeciwlotniczej, potykajac sie o przeciwlotnicza gore piasku i przeciwlotnicze wiadro, odszukalem nowiutenki bebenek, wygospodarowany bez wiedzy Marii, i lekture Oskara, Rasputina i Goethego w jednym tomie. Czy mialem zabrac ze soba swoich ulubionych autorow? Wkladajac ubranie i buty, zawieszajac bebenek na szyi, wsuwajac paleczki pod szelki, Oskar pertraktowal jednoczesnie ze swoimi bogami, Dionizosem i Apollinem. Podczas gdy bog ekstatycznego upojenia radzil mi nie brac zadnej lektury, a jesli juz, to tylko stos kartek Rasputina, przebiegly i nader rozumny Apollo chcial mi w ogole wyperswadowac wyjazd do Francji, gdy jednak spostrzegl, ze Oskar jest zdecydowany wyjechac, nalegal na zabranie kompletnego bagazu; musialem wziac kazde arcyprzyzwoite ziewniecie, jakie wymknelo sie Goethemu przed wiekami, ale z przekory, a ponadto wiedzac, ze Powinowactwa z wyboru nie zdolaly rozwiazac wszystkich problemow natury seksualnej, wzialem i Rasputina z calym jego nagim, odzianym tylko w czarne ponczochy babincem. Gdy Apollo dazyl do harmonii, Dionizos zas do upojenia i chaosu, Oskar byl malym, harmonizujacym chaos, wprawiajacym rozum w stany upojenia polbogiem, ktory nad wszystkimi ustanowionymi od dawien dawna calkowitymi bogami poza swoja smiertelnoscia, mial jedna przewage: mogl czytac to, co mu sprawialo przyjemnosc; bogowie natomiast cenzuruja samych siebie. Jak bardzo mozna sie przyzwyczaic do kamienicy i kuchennych zapachow dziewietnastu mieszkan! Zegnalem sie z kazdym stopniem schodow, z kazdym pietrem, z kazdymi drzwiami zaopatrzonymi w tabliczke z nazwiskiem: Oto muzyk Meyn, ktorego zwolnili jako niegodnego sluzby, ktory znow gral na trabce, znow pil jalowcowke i czekal, az wezma go po raz drugi - i wzieli go pozniej, tylko nie dali mu zabrac ze soba trabki. Nieforemna pani Kater, ktorej corka Susi zostala "blitzmadchen". Aksel Mischke - na cos ty zmienil swoj bat? Panstwo Woiwuth, ktorzy stale jedli brukiew. Pan Heinert chorowal na zoladek, dlatego byl u Schichaua, nie w piechocie. A obok rodzice Heinerta, ktorzy nazywali sie jeszcze Heimowscy. Matka Truczinska; stara mysz spala blogo w glebi mieszkania. Przylozywszy ucho do drzwi slyszalem, jak pogwizduje. Maly Serek, ktory wlasciwie nazywal sie Retzel, dosluzyl sie podporucznika, chociaz jako dziecko musial zawsze nosic dlugie welniane ponczochy. Syn Schlagera nie zyl, syn Eykego nie zyl, syn Kollina nie zyl. Ale zegarmistrz Laubschad zyl jeszcze i ozywial martwe zegary. Zyl tez stary Heilandt i nadal prostowal pokrzywione gwozdzie. Pani Scherwinska byla chora, zas pan Scherwinski byl zdrow, a mimo to umarl wczesniej niz ona. A kto mieszkal naprzeciwko na parterze? Mieszkali tam Alfred i Maria Matzerathowie z prawie dwuletnim malcem imieniem Kurt. A kto wymknal sie noca z duzej, oddychajacej ciezko kamienicy? Byl to Oskar, ojciec Kurta. Co wyniosl na zaciemniona ulice? Wyniosl swoj bebenek i swoja wielka ksiege, na ktorej sie wyksztalcil. Dlaczego wsrod tylu zaciemnionych, ufnych w obrone przeciwlotnicza domow zatrzymal sie przed jednym zaciemnionym, ufnym w obrone przeciwlotnicza domem? Poniewaz tam mieszkala wdowa Greff, ktorej zawdzieczal co prawda nie swoje wyksztalcenie, ale niejedna subtelna bieglosc. Dlaczego zdjal czapke przed czarnym domem? Poniewaz wspomnial handlarza warzyw Greffa, ktory mial kedzierzawe wlosy i orli nos, ktory zwazyl sie i zarazem powiesil, ktory wiszac nadal mial kedzierzawe wlosy i orli nos, tylko brazowe oczy, zwykle zamyslone i osadzone w oczodolach, wybaluszyl w nadmiernym wysilku. Dlaczego Oskar wlozyl z powrotem marynarska czapke z powiewajacymi wstazeczkami i w czapce odszedl stamtad? Poniewaz byl umowiony na dworcu towarowym we Wrzeszczu. Czy przyszedl punktualnie na umowione miejsce? Przyszedl. To znaczy, w ostatniej chwili wdrapalem sie na nasyp kolejowy nie opodal podziemnego przejscia przy Brunshofera. Nie, nie zatrzymywalem sie wcale pod oknami pobliskiego gabinetu doktora Hollatza. Wprawdzie pozegnalem sie w myslach z siostra Inga, przeslalem pozdrowienia do mieszkania piekarza przy Kuzniczkach, wszystko to jednak zalatwilem w ruchu i tylko wrota kosciola Serca Jezusowego zmusily mnie do zatrzymania, przez ktore o maly wlos sie nie spoznilem. Wrota byly zamkniete. Ale ja zbyt dokladnie wyobrazalem sobie golego, rozowego malego Jezusa na lewym udzie Panny Marii. I ona tam byla, moja biedna mama. Kleczala przy konfesjonale, wsypywala wszystkie swoje grzechy kolonialnej kupcowej do ucha proboszcza Wiehnke, jak wsypywala zwykle cukier do funtowych i polfuntowych niebieskich torebek. Oskar natomiast kleczal przed lewym bocznym oltarzem, chcial nauczyc malego Jezusa bebnienia, ale malec nie bebnil, nie uczynil zadnego cudu. Oskar przysiagl wowczas i przysiagl po raz drugi przed zamknietymi wrotami kosciola: Ja go jeszcze zmusze do bebnienia. Jak nie dzis, to jutro! Poniewaz jednak wybieralem sie w daleka podroz, przysiaglem, ze zrobie to pojutrze, odwrocilem sie zostawiajac koscielne wrota za plecami bebnisty, bylem pewien, ze Jezus mi nie ucieknie, wdrapalem sie na nasyp kolo podziemnego przejscia, zgubilem przy tym troche Goethego i Rasputina, wieksza czesc mojej ksiegi madrosci wnioslem jednak na nasyp, miedzy tory, jeszcze spory kawalek potykalem sie o podklady i zwir i omal nie przewrocilem czekajacego na ninie Bebry, tak bylo ciemno. -Alez to nasz blaszany wirtuoz! - wykrzyknal kapitan i klown muzyczny. Potem, nawzajem zalecajac sobie ostroznosc, szlismy po omacku przez tory, skrzyzowania, zabladzilismy wsrod przetaczanych wagonow towarowych i wreszcie odnalezlismy pociag dla urlopowiczow, w ktorym teatr frontowy Bebry dostal osobny przedzial. Oskar mial juz za soba niejedna jazde tramwajem, a teraz mial tez jechac koleja. Gdy Bebra wprowadzil mnie do przedzialu, Raguna uniosla wzrok znad jakiegos szycia, usmiechnela sie i usmiechajac sie pocalowala mnie w policzek. W dalszym ciagu usmiechajac sie, nie wypuszczajac przy tym szycia z rak, przedstawila mi dwoje pozostalych czlonkow teatralnego zespolu: akrobatow Feliksa i Kitty. Miodowlosa Kitty o troche ziemistej cerze miala duzo wdzieku i byla chyba wzrostu signory. Saksonska wymowa podnosila jeszcze jej urok. Akrobata Feliks byl z pewnoscia najwyzszy w calym zespole. Mierzyl dobre sto trzydziesci osiem centymetrow. Biedaczysko cierpial z powodu zbyt wybujalego wzrostu. Pojawienie sie moich dziewiecdziesieciu czterech centymetrow jeszcze podsycilo kompleks. Poza tym profil akrobaty mial cos wspolnego z profilem rasowego konia wyscigowego, totez Raguna nazywala go zartem Cavallo albo Feliks Cavallo. Podobnie jak kapitan Bebra, akrobata chodzil w szarozielonym mundurze, tyle ze z dystynkcjami obergefrajtra. Takze panie mialy na sobie zbyt twarzowe kostiumy podrozne z szarej zieleni. Owo szycie, ktore miala w reku Raguna, okazalo sie rowniez szarozielonym suknem: wyszedl z tego pozniej mundur dla mnie, ufundowali go Feliks i Bebra; Roswita i Kitty szyly na zmiane i ujmowaly coraz wiecej szarej zieleni, az bluza, spodnie i czapka polowa lezaly na mnie jak ulal. Obuwia, ktore pasowalo na Oskara, nie daloby sie jednak znalezc w zadnym magazynie Wehrmachtu. Musialem zadowolic sie swoimi cywilnymi sznurowanymi trzewikami i nie dostalem wojskowych kamaszy. Moje dokumenty zostaly podrobione. Akrobata Feliks okazal w tej precyzyjnej pracy nadzwyczajna zrecznosc. Juz chocby z samej uprzejmosci nie moglem zaprotestowac; wielka somnambuliczka podala mnie za swojego - oczywiscie starszego - brata; Oskarnello Raguna, urodzony dwudziestego pierwszego pazdziernika tysiac dziewiecset dwudziestego roku w Neapolu. Do dnia dzisiejszego nosilem rozmaite nazwiska. Oskarnello Raguna to jedno z nich i na pewno nie najgorzej brzmiace. A potem ruszylismy, jak to sie mowi, w droge. Pojechalismy przez Slupsk, Szczecin, Berlin, Hanower, Kolonie do Metzu. Berlina prawie nie widzialem. Mielismy piec godzin postoju. Oczywiscie byl akurat alarm lotniczy. Musielismy schronic sie w piwnicy Thomasa. Urlopowicze z frontu lezeli w podziemiach jak sardynki. Podniosla sie wrzawa, gdy ktos z zandarmerii polowej chcial nas wprowadzic ukradkiem. Kilku wojakow, ktorzy wracali z frontu wschodniego, znalo Bebre i jego zespol z dawnych wystepow goscinnych, klaskano, gwizdano, Raguna przesylala calusy. Domagano sie, zebysmy wystapili, w pare minut przy koncu dawnej piwiarni zaimprowizowano cos w rodzaju sceny. Bebra nie mogl odmowic, zwlaszcza ze jakis major lotnictwa serdecznie i nader uprzejmie prosil, zeby dac ludziom troche rozrywki. Po raz pierwszy Oskar mial wystapic w prawdziwym przedstawieniu teatralnym. Chociaz nie byl to wystep zupelnie bez przygotowania - w czasie jazdy pociagiem Bebra kilkakrotnie probowal ze mna moj numer - pojawila sie trema, tak ze Raguna znalazla okazje, aby pieszczotliwa dlonia dodac mi otuchy. Ledwie przywleczono nasz artystyczny bagaz - wojacy byli nadgorliwi - Feliks i Kitty rozpoczeli swoje akrobatyczne popisy. Oboje byli ludzmi bez kosci, zwijali sie, splatali, suplali, okrecali, odrywali od siebie, znow zespalali, przeplatali to i owo i przyprawiali gapiacych sie, stloczonych wojakow o lamanie w kosciach i trwajacy jeszcze przez kilka dni bol miesni. Jeszcze gdy Feliks i Kitty skrecali sie i rozkrecali, wystapil Bebra jako klown muzyczny. Poczynajac od pelnych, konczac na pustych butelkach wygrywal najpopularniejsze przeboje owych wojennych lat, wygrywal Erike i Mamusiu, daruj mi konika, z butelkowych szyjek wydobywal dzwiek i blask Twoich gwiazd, ojczyzno, a gdy to nie rozgrzalo widowni na dobre, siegnal po swoj stary popisowy kawalek: Jimmy the Tiger szalal pomiedzy butelkami. Podobalo sie to nie tylko urlopowanym zolnierzom, ale znalazlo tez uznanie w wybrednym uchu Oskara; i gdy Bebra po paru naiwnych, lecz niezawodnych sztuczkach magicznych zapowiedzial Roswite Ragune, wielka somnambuliczke, i Oskarnella Ragune, usmiercajacego szklo bebniste, widzowie byli juz rozpaleni: Roswita i Oskarnello nie mogli nie odniesc sukcesu. Rozpoczalem nasz wystep lekkim postukiwaniem w blache, przygotowywalem kulminacyjne momenty narastajacym bebnieniem, a po wystepach poteznym kunsztownym waleniem wezwalem do oklaskow. Z tlumu widzow Raguna na chybil trafil wywolywala wojakow, nawet oficerow, prosila starszawych obergefrajtrow czy niesmialo bezczelnych podchorazych, zeby zechcieli usiasc, zagladala temu czy owemu w serce - znala sie przeciez na tym - i procz zawsze trafnie odgadnietych danych z ksiazeczki zoldu wyjawiala jeszcze tlumowi pewne intymne szczegoly z prywatnego zycia obergefrajtrow i podchorazych. Robila to delikatnie, odslaniala cudze tajemnice z dowcipem, na koniec ofiarowywala tak obnazonemu, jak sadzili widzowie, pelna butelke piwa, prosila obdarowanego, zeby wysoko uniosl butelke i pokazal wszystkim, potem dawala znak mnie, Oskarnellowi: narastajace bebnienie, dziecinna igraszka dla mojego glosu, ktory dorosl do innych zadan, butelka piwa pekala z trzaskiem: pozostawala zbaraniala, ochlapana piwem twarz starego wygi obergefrajtra albo zoltodziobego podchorazego - a potem wybuchal aplauz, dlugotrwale oklaski, w ktore mieszaly sie odglosy ciezkiego nalotu na stolice Rzeszy. To, cosmy pokazywali, nie bylo wprawdzie swiatowa klasa, ale dawalo ludziom odprezenie, pozwalalo zapomniec o froncie i urlopie, wyzwalalo smiech, nie konczacy sie smiech: bo gdy nad nami spadaly miny lotnicze, trzesly piwnica i zasypywaly wszystko, odcinaly doplyw pradu i gasily zapasowe swiatelka, w ciemnym, dusznym grobowcu nadal rozbrzmiewal smiech, "Bebra", wolali, "my chcemy Bebre!", i poczciwy, niestrudzony Bebra wychodzil, odgrywal po ciemku klowna, wydobywal z pogrzebanej masy salwy smiechu i trabil, gdy domagano sie Raguny i Oskarnella: - Signora Raguna jest barrrrdzo zmeczona, drodzy olowiani zolnierze. A i maly Oskarnello musi uciac sobie mala drzemke dla dobrrra Rzeszy Wielkoniemieckiej i ostatecznego zwyciestwa! Ona jednak, Roswita, lezala przy mnie i bala sie. Oskar natomiast nie bal sie, a mimo to lezal przy Ragunie. Jej strach i moja odwaga polaczyly nasze dlonie. Ja szukalem jej strachu, ona mojej odwagi. Wreszcie ja wystraszylem sie troche, ona zas nabrala odwagi. I gdy po raz pierwszy przepedzilem jej strach, natchnalem ja odwaga, moja meska odwaga powstala juz po raz drugi. Gdy moja odwaga liczyla sobie wspanialych osiemnascie lat, ona, nie wiem w ktorym bedac roku zycia, po raz ktory tak lezac, popadla w swoj wyuczony, dodajacy mi odwagi strach. Bo podobnie jak jej twarz, tak i jej drobne, a przeciez kompletne cialo nie mialo najmniejszych sladow zlobiacego czasu. Ponadczasowo odwazna i ponadczasowo strachliwa - oddala mi sie Roswita. I nikt nie dowie sie nigdy, czy owa liliputka, ktora w zasypanej piwnicy Thomasa w czasie wielkiego nalotu na stolice Rzeszy pod moja odwaga pozbywala sie swojego strachu, poki nie odkopali nas ci z obrony przeciwlotniczej, miala dziewietnascie, czy dziewiecdziesiat dziewiec lat; bo Oskarowi tym latwiej zachowac dyskrecje, ze sam nie wie, czy tej naprawde pierwszej, odpowiadajacej jego cielesnym proporcjom rozkoszy zaznal w ramionach odwaznej staruszki, czy ze strachu pelnej oddania dziewczyny. Ogladanie betonu - czyli mistyczne barbarzynskie znudzone Przez trzy tygodnie wystepowalismy co wieczor w szacownych kazamatach garnizonowego rzymskiego miasta Metz. Ten sam program prezentowalismy przez dwa tygodnie w Nancy, Chalons-sur-Marne przyjmowalo nas goscinnie przez tydzien. Oskar tu i owdzie rzucal juz jakies francuskie slowko. W Reims mozna jeszcze bylo podziwiac szkody, jakie wyrzadzila pierwsza wojna swiatowa. Kamienna menazeria slynnej na caly swiat katedry, zywiac odraze do ludzkosci, bez ustanku plula woda na kamienie bruku, co ma oznaczac: w Reims padalo dzien w dzien, w nocy zreszta tez. Za to potem mielismy promiennie pogodny wrzesien w Paryzu. Moglem pod reke z Roswita przechadzac sie po ulicach i tu obchodzilem swoje dziewietnaste urodziny. Chociaz znalem metropolie z pocztowek kaprala Fritza Truczinskiego, Paryz w niczym mnie nie rozczarowal. Gdy po raz pierwszy stanelismy z Roswita u stop wiezy Eiffla i spojrzelismy w gore - ja mialem dziewiecdziesiat cztery, ona dziewiecdziesiat dziewiec centymetrow - oboje trzymajac sie pod reke, po raz pierwszy uswiadomilismy sobie nasza wyjatkowosc i wielkosc. Pocalowalismy sie na srodku ulicy, co w Paryzu nie jest jednak czyms niezwyklym.O, jakiz to wspanialy kontakt ze sztuka i historia! Gdy zaszedlem, nadal pod reke z Roswita, do kosciola Inwalidow i przywolalem na pamiec wielkiego, ale nie wysokiego, totez tak bliskiego nam obojgu cesarza, mowilem slowami Napoleona. Jak on nad grobem Fryderyka II, ktory tez nie byl przeciez olbrzymem, powiedzial: "Gdyby on zyl jeszcze, nas by tutaj nie bylo!", tak ja szepnalem czule w ucho mojej Roswicie: "Gdyby Korsykanin zyl jeszcze, nas by tutaj nie bylo, nie calowalibysmy sie pod mostami, na nabrzezach, sur le trottoir de Paris". W ramach gigantycznego programu wystepowalismy w sali Pleyel i w teatrze Sary Bernhardt. Oskar przyzwyczail sie szybko do wielkomiejskich warunkow scenicznych, udoskonalil swoj repertuar, dostosowal sie do wybrednego gustu paryskich wojsk okupacyjnych: nie rozspiewywalem juz prostych, pospolitych niemieckich butelek z piwem, nie, rozspiewywalem i miazdzylem najbardziej wyszukane, pieknie wygiete, cieniutko wydmuchane wazony i czarki na owoce z francuskich zamkow. Ukladalem swoj program w oparciu o zasady kulturalno-historyczne: zaczynalem od kieliszkow z czasow Ludwika XIV, scieralem na proch wyroby szklane z epoki Ludwika XV. Z gwaltownoscia, pamietajac o czasach rewolucyjnych, atakowalem puchary nieszczesnego Ludwika XVI i jego bezglowej Marii Antoniny, troche Ludwika Filipa, a na zakonczenie rozprawialem sie z fantazyjnymi produktami ze szkla francuskiej secesji. Chociaz szarozielona masa na parterze i na balkonie nie mogla sledzic historycznej ciaglosci moich wystepow i oklaskiwala stluczki tylko jako zwyczajne stluczki, niekiedy trafiali sie oficerowie sztabowi i dziennikarze z Rzeszy, ktorzy procz stluczek podziwiali takze moje wyczucie historii. Jakis umundurowany typ o wygladzie uczonego, gdy po wystepie galowym dla komendantury zostalismy mu przedstawieni, wyrazal sie pochlebnie o moich popisach. Szczegolnie wdzieczny byl Oskar korespondentowi jednej z czolowych gazet Rzeszy, ktory bawil w miescie nad Sekwana okazal sie znawca Francji i dyskretnie zwrocil mi uwage na pare drobnych uchybien, jesli nie stylowych niekonsekwencji w moim programie. Zime spedzilismy w Paryzu. Zakwaterowano nas w pierwszorzednym hotelu i nie bede ukrywal, ze przez cala dluga zime Roswita u mojego boku wyprobowywala i wychwalala stale zalety francuskiego lozka. Czy Oskar byl w Paryzu szczesliwy? Czy zapomnial o pozostalych w domu swoich bliskich, o Marii, Matzeracie, o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, o swoim synu Kurcie, o babce Annie Koljaiczkowej? Choc nie zapomnialem o nich, nie odczuwalem braku nikogo z moich krewnych. Nie wysylalem wiec do domu kart poczty polowej, nie odzywalem sie ani slowem, lecz dalem im mozliwosc zycia przez rok beze mnie; bo na powrot zdecydowalem sie juz przy wyjezdzie, bylem przeciez ciekaw, jak to cale towarzystwo urzadzilo sie pod moja nieobecnosc. Na ulicy, a i podczas przedstawien szukalem nieraz w twarzach zolnierzy znajomych rysow. Moze Fritza Truczinskiego albo Aksela Mischke sciagnieto z frontu wschodniego i przerzucono do Paryza, kombinowal Oskar, raz czy dwa zdawalo mu sie tez, ze w gromadzie piechurow rozpoznal plochego brata Marii; ale to nie byl on: szarozielony mundur myli! Jedynie wieza Eiffla budzila we mnie nostalgie. Nie znaczy to, zebym wspinal sie na jej szczyt i skuszony rozlegla perspektywa, wywolywal w sobie gorace pragnienie powrotu w rodzinne strony. Oskar tyle razy wspinal sie na wieze na pocztowkach i w myslach, ze prawdziwe wejscie na gore spowodowaloby tylko rozczarowane zejscie. Ilekroc stawalem lub zgola przykucalem u stop wiezy Eiffla, ale bez Roswity, samotnie, pod smialo wygietym poczatkiem metalowej konstrukcji, owo sklepienie umozliwiajace wprawdzie widok, a jednak zamkniete, stawalo sie dla mnie oslaniajaca wszystko kopula mojej babki Anny: siedzac pod wieza Eiffla siedzialem pod jej czterema spodnicami. Pole Marsowe zamienialo mi sie w kaszubskie kartofliska, paryski pazdziernikowy deszcz spadal ukosnie i niestrudzenie miedzy Bysewem a Rebiechowem, caly Paryz, lacznie z metrem, zalatywal w takie dni lekko zjelczalym maslem, stawalem sie cichy, zadumany, Roswita starala sie mnie nie urazic, szanowala moj bol; byla bowiem osoba subtelna. W kwietniu dziewiecset czterdziestego czwartego - ze wszystkich frontow nadchodzily komunikaty o pomyslnym skracaniu frontu - musielismy spakowac nasz artystyczny bagaz, opuscic Paryz i wystepami teatru frontowego Bebry uszczesliwic Wal Atlantycki. Rozpoczelismy tournee w Hawrze. Bebra byl jakis malomowny, roztargniony. Choc na scenie nigdy nie zawodzil i jak dawniej rozsmieszal publicznosc, jego prastara twarz Narsesa kamieniala, ledwie tylko opadala kurtyna. Z poczatku sadzilem, ze mam przed soba zazdrosnika i co gorsza, czlowieka, ktory kapituluje wobec sily mojej mlodosci. Roswita uswiadomila mnie szeptem, nie wiedziala co prawda nic pewnego, przebakiwala tylko o oficerach, ktorzy po przedstawieniach skladali Bebrze wizyty przy drzwiach zamknietych. Wygladalo na to, jakby mistrz porzucal emigracje wewnetrzna, jakby planowal cos bezposredniego, jakby odezwala sie w nim krew jego przodka, ksiecia Eugeniusza. Plany, jakie obmyslal, tak bardzo oddalily go od nas, doprowadzily do tak rozleglych powiazan, ze zazylosc Oskara z jego dawna Roswita wywolywala co najwyzej zmeczony usmiech na jego pofaldowanej twarzy. Gdy pewnego razu - bylo to w Trouville, kwaterowalismy w domu zdrojowym - zaskoczyl nas splecionych ciasno na dywanie naszej wspolnej garderoby, widzac, ze chcemy oderwac sie od siebie, machnal reka i powiedzial do lustra: - Kochajcie sie, dzieci, calujcie sie, jutro ogladamy beton, a juz pojutrze beton bedzie wam trzeszczal w ustach, wiec nie zalujcie sobie pocalunkow! Bylo to w czerwcu dziewiecset czterdziestego czwartego. Do tego czasu oblecielismy Wal Atlantycki od Zatoki Biskajskiej po Holandie, najczesciej jednak przebywalismy na zapleczu, niewiele widzielismy legendarnych bunkrow i dopiero w Trouville po raz pierwszy gralismy na samym wybrzezu. Zaproponowano nam obejrzenie Walu Atlantyckiego. Bebra wyrazil zgode. Ostatnie przedstawienie w Trouville. W nocy zawieziono nas do wioski Bavent, niedaleko Caen, cztery kilometry od nadmorskich wydm. Zakwaterowano nas u chlopow. Rozlegle pastwiska, zywoploty, jablonie. Pedza tam wodke z owocow calvados. Pilismy te wodke i dobrze po niej spalismy. Ostre powietrze wdzieralo sie przez okno, zabiniec kumkal od rana. Sa zaby, ktore potrafia bebnic. Slyszalem je we snie i upominalem siebie: musisz wracac do domu, Oskarze, twoj syn Kurt skonczy niedlugo trzy lata, musisz mu dac bebenek, obiecales mu! Gdy Oskar, tak stale upominany, budzil sie jako udreczony ojciec, siegal obok po omacku, upewnial sie, ze jest przy nim jego Roswita, czul jej zapach: Raguna pachniala leciutko cynamonem, tluczonymi gozdzikami, takze muszkatem; pachniala przedswiatecznie przyprawami do ciasta i nawet latem zachowywala ten zapach. Rano przed chlopska zagrode zajechal transporter opancerzony. W bramie obejscia wszyscy trzeslismy sie troche. Bylo wczesnie, rzesko, paplalismy pod wiatr od morza, wsiedlismy: Bebra, Raguna, Feliks i Kitty, Oskar i ow porucznik Herzog, ktory zabieral nas do swojej baterii na zachod od Cabourga. Jesli mowie, ze Normandia jest zielona, to pomijam owo bydlo w bialo-brazowe laty, ktore po obu stronach prostej jak sznurek drogi, na mokrych od rosy, lekko zamglonych lakach wypelnialo swoja powinnosc przezuwaczy, patrzylo na opancerzony pojazd tak obojetnie, ze plyty pancerne zarumienilyby sie ze wstydu, gdyby nie zostaly przedtem pomalowane na kolor maskujacy. Topole, zywoploty, krzaki pelzajace tuz przy ziemi, pierwsze ociezale, puste i walace okiennicami nadmorskie hotele; skrecilismy na promenade, wysiedlismy i poczlapalismy za porucznikiem, ktory okazywal kapitanowi Bebrze butny wprawdzie, ale surowy szacunek, przez wydmy, pod wiatr pelen piasku i szumu morskiej kipieli. Nie bylo to lagodne Morze Baltyckie, ktore czekalo na mnie ciemnozielone, szlochajac jak dziewczyna. Tutaj Atlantyk przeprowadzal swoje odwieczne manewry: atakowal z przyplywem, wycofywal sie z odplywem. A potem mielismy przed soba beton. Wolno nam bylo podziwiac go i glaskac: on ani drgnal. - Bacznosc! - wrzasnal ktos w betonie, dlugi jak tyka wyskoczyl z owego bunkra, ktory mial ksztalt splaszczonego zolwia, stal miedzy dwiema wydmami, nazywal sie "Dora siedem" i otworami strzelniczymi, szczelinami obserwacyjnymi i malokalibrowymi czastkami metalu spogladal na odplyw i przyplyw. Czlowiek, ktory zameldowal sie porucznikowi Herzogowi, a takze naszemu kapitanowi Bebrze, nazywal sie obergefrajter Lankes. LANKES salutujac Dora siedem, obergefrajter plus czterech. Zadnych nadzwyczajnych zdarzen! HERZOG Dziekuje! Wystarczy! Spocznij, obergefrajter Lankes. Slyszal pan, kapitanie, zadnych nadzwyczajnych zdarzen. Tak juz jest od lat. BEBRA Badz co badz odplyw i przyplyw! Widowiska przyrody! HERZOG Wlasnie z tym nasi ludzie maja troche klopotu. Dlatego budujemy jeden bunkier obok drugiego. Wlazimy sobie nawzajem w pole widzenia. Niedlugo bedziemy musieli wysadzic w powietrze pare bunkrow, zeby zrobic miejsce pod nowy beton.BEBRA stukajac w beton; jego ludzie z teatru frontowego robia w slad za nim to samo A pan porucznik wierzy w beton? HERZOG To chyba nie byloby wlasciwe slowo. My tutaj na dobra sprawe w nic nie wierzymy. Nie, Lankes? LANKES Tak jest, panie poruczniku, w nic juz nie wierzymy! BEBRA Ale oni mieszaja i ubijaja. HERZOG Powiem panu w zaufaniu. Czlowiek nabiera przy tym doswiadczenia. Dawniej nie mialem pojecia o budowie, troche studiowalem, potem zaczelo sie. Mam nadzieje, ze po wojnie bede mogl wykorzystac swoja znajomosc przerobu cementu. Przeciez w kraju trzeba bedzie wszystko budowac od nowa. Prosze przyjrzec sie temu betonowi, ale z bliska.{Bebra i jego ludzie z nosami tuz przy betonie) Co panstwo widzicie? Muszle! Mamy przeciez to wszystko pod nosem. Wystarczy tylko siegnac i zmieszac. Kamienie, muszle, piasek, cement... Co ja panu bede mowil, kapitanie, pan jako artysta i czlowiek teatru sam to doskonale zrozumie. Lankes! Opowiedzcie panu kapitanowi, co wbijamy w bunkry. LANKES Tak jest, panie poruczniku! Mam opowiedziec panu kapitanowi, co wbijamy w bunkry. Zabetonowujemy mlode psy. W fundamentach kazdego bunkra pogrzebany jest szczeniak. LUDZIE BEBRY Szczeniaczek! LANKES Niebawem na calym odcinku od Caen do Hawru nie bedzie juz ani jednego szczeniaka. LUDZIE BEBRY Ani jednego szczeniaka! LANKES Tacy jestesmy pilni. LUDZIE BEBRY Tacy pilni! LANKES Niedlugo bedziemy musieli brac male kociaki. LUDZIE BEBRY Miau! LANKES Ale kociaki nie umywaja sie do szczeniakow. Totez mamy nadzieje, ze niedlugo tu sie zacznie. LUDZIE BEBRY Przedstawienie galowe!Bija brawo LANKES Dosc juz mamy prob. A jak nam zabraknie szczeniakow... LUDZIE BEBRY Och! LANKES ... nie bedziemy mogli wiecej budowac bunkrow. Bo z kotow tozadna pociecha. LUDZIE BEBRY Miau, miau! LANKES A jesli pan kapitan chcialby jeszcze uslyszec w dwoch slowach, po co nam te szczeniaki... LUDZIE BEBRY Szczeniaczki! LANKES To powiem jedno: ja w to nie wierze! LUDZIE BEBRY Fe! LANKES Ale koledzy sa przewaznie ze wsi. A tam do dzis dnia, jak sie buduje chalupe, stodole albo wiejski kosciol, to trzeba wmurowac cos zywego i... HERZOG Dobrze juz, Lankes. Wystarczy. A wiec jak pan kapitan slyszal, tu, na Wale Atlantyckim, ludzie holduja zabobonom. Tak samo jak u panstwa w teatrze, gdzie przed premiera nie wolno gwizdac, gdzie aktorzy, nim kurtyna pojdzie w gore, spluwaja za siebie... LUDZIE BEBRY A kysz, a kysz, a kysz!Spluwaja za siebie HERZOG Ale zarty na bok. Trzeba pozwolic ludziom na troche przyjemnosci. Takze ozdabianie wejsc do bunkrow mozaikami z muszli i betonowymi ornamentami, za co wzieli sie w ostatnim czasie, tolerujemy na rozkaz najwyzszego dowodztwa. Ludzie chca miec zajecie. I dlatego stale powtarzam naszemu szefowi, ktoremu przeszkadzaja betonowe zakretasy: niech lepiej beda w betonie, panie majorze, niz w mozgu. Kazdy Niemiec to majster-klepka. Nie ma na to sily! BEBRA Teraz i my przyczynimy sie do tego, ze wojsko czekajac na Wale Atlantyckim troche sie rozerwie... LUDZIE BEBRY Teatr frontowy Bebry spiewa dla was, gra dla was, pomaga wam w odniesieniu ostatecznego zwyciestwa! HERZOG Bardzo slusznie to panstwo ujmuja. Ale jeden teatr to malo. Najczesciej zdani jestesmy na samych siebie, wiec radzimy sobie, jak umiemy. Co, Lankes? LANKES Tak jest, panie poruczniku! Radzimy sobie, jak umiemy! HERZOG Sam pan slyszy. A teraz pan kapitan zechce mi wybaczyc. Musze jeszcze pojsc do Dory cztery i Dory piec. Prosze spokojnie obejrzec sobie beton, jest na co popatrzec. Lankes wszystko panstwu pokaze... LANKES Wszystko pokaze, panie poruczniku!Herzog i Bebra salutuja. Herzog odchodzi w prawo. Raguna, Oskar, Feliks i Kit ty, ktorzy trzymali sie dotad za plecami Bebry, wyskakuja naprzod. Oskar trzyma swoj blaszany bebenek. Raguna niesie koszyk z jedzeniem, Feliks i Kit ty wdrapuja sie na betonowy dach bunkra, zaczynaja tam cwiczenia akrobatyczne. Oskar i Roswita, z wiaderkiem i lopatka, bawia sie w piasku kolo bunkra, zachowuja sie jak para zakochanych, pokrzykuja radosnie i zartuja z Feliksa i Kit ty. BEBRA niedbale, obejrzawszy bunkier ze wszystkich stron. Prosze mi powiedziec, obergefrajter Lankes, czym pan wlasciwie jest z zawodu? LANKES Malarzem, panie kapitanie. Ale to stare dzieje. BEBRA Chcial pan powiedziec: malarzem pokojowym? LANKES Pokojowym tez, panie kapitanie, ale przewaznie to artysta-malarzem. BEBRA Patrzcie, patrzcie! A wiec to znaczy, ze stara sie pan dorownac wielkiemu Rembrandtowi, a moze Velazquezowi? LANKES Cos kolo tego. BEBRA Alez, dobry czlowieku! Czy w takim razie musi pan mieszac beton, ubijac beton, strzec betonu? Panskie miejsce jest w kompanii propagandy. Potrzeba nam malarzy batalistow. LANKES Ze mnie to zaden batalista, panie kapitanie. Jak na dzisiejsze wymagania maluje za dziwnie. Pan kapitan nie ma przypadkiem papierosa dla obergefrajrra?Bebra daje papierosa BEBRA Czy dziwnie znaczy nowoczesnie? LANKES A co to znaczy nowoczesnie? Zanim przyszli ci z betonem, dziwne bylo jakis czas nowoczesne. BEBRA Ach, tak? LANKES Tak. BEBRA Maluje pan pastoso? Moze szpachla? LANKES Szpachla tez. I kciukiem, na chybil trafil. Poza tym przylepiam gwozdzie i guziki, a przed trzydziestym trzecim byl taki czas, ze ladowalem drut kolczasty na cynober. Mialem dobra prase. Moje obrazy wisza teraz u jednego szwajcarskiego kolekcjonera, fabrykanta mydla. BEBRA Ta wojna, ta okropna wojna! I dzisiaj ubija pan beton! Poswieca pan swoj geniusz pracom fortyfikacyjnym! Niewatpliwie to samo robili juz za swoich czasow Leonardo i Michal Aniol. Projektowali machiny obleznicze i wznosili bastiony, jak nie mieli zamowienia na Madonne. LANKES A widzi pan! Zawsze znajdzie sie jakas luka. Jak ktos jest prawdziwym artysta, to musi sie wypowiedziec. Moze pan kapitan zechce spojrzec na te ornamenty nad wejsciem do bunkra. To moje.BEBRA po gruntownym obejrzeniu Nadzwyczajne! Jakie bogactwo form, jaka potezna sila wyrazu. LANKES Jesli chodzi o styl, to mozna by to nazwac formacjami strukturalnymi. BEBRA A czy panskie dzielo, plaskorzezba lub obraz, ma jakis tytul? LANKES Przeciez juz powiedzialem: formacje, mozna rzec: ukosne formacje. To nowy styl. Jeszcze nikt tak nie robil. BEBRA A jednak, wlasnie dlatego, ze jest pan tworca tego stylu, powinien pan nadac dzielu charakterystyczny tytul... LANKES Tytuly! Po co mi tytuly? Gdyby nie bylo katalogow z wystaw, nie byloby i tytulow. BEBRA Kryguje sie pan, Lankes. Prosze mnie traktowac jak milosnika sztuki, nie jak kapitana. Papierosa?(Lankes bierze papierosa) A wiec? LANKES Ano, jesli tak pan stawia sprawe. A wiec Lankes pomyslal sobie: kiedys to wszystko sie skonczy. Bo przeciez kiedys to wszystko sie skonczy - tak czy owak - i wtedy pozostana bunkry, bo bunkry pozostaja zawsze, nawet jesli wszystko inne diabli wezma. I wtedy przyjdzie czas! Przyjda stulecia i mysle... {chowa ostatniego papierosa) Pan kapitan nie ma przypadkiem jeszcze jednego papierosa? Dziekuje poslusznie. Wiec przyjda stulecia i przejda ponad tym wszystkim jakby nigdy nic. Ale pozostana bunkry, jak pozostaly przeciez piramidy. A potem, ktoregos pieknego dnia przyjdzie tak zwany badacz starozytnosci i pomysli sobie: jakie to wtedy, miedzy pierwsza a siodma wojna swiatowa, byly jalowe czasy dla sztuki: nieczuly szary beton, gdzieniegdzie dyletanckie, nieporadne zawijasy w stylu domowym nad wejsciami do bunkrow - az natknie sie na Dore cztery, Dore piec, Dore szesc i siedem, zobaczy moje dziwne formacje strukturalne, powie sobie: popatrz tylko. Interesujace. Rzeklbym, magiczne, grozne, a jednak takze uduchowione. Tutaj wypowiedzial sie geniusz, byc moze jedyny geniusz dwudziestego wieku, wypowiedzial sie jednoznacznie i po wszystkie czasy. Czy dzielo ma jakis tytul? Czy podpis zdradza mistrza? Jesli pan kapitan przyjrzy sie dokladnie i przechyli glowe, to tam miedzy wyzlobionymi ukosnymi formacjami... BEBRA Nie wzialem okularow. Niech mi pan pomoze, Lankes. LANKES Ano, tam jest napisane: Herbert Lankes, anno tysiac dziewiecsetczterdziesci cztery. Tytul MISTYCZNE BARBARZYNSKIE ZNUDZONE. BEBRA Tak moglby pan nazwac nasze stulecie. LANKES A widzi pan! BEBRA Moze w czasie prac restauracyjnych za piecset czy tysiac lat znajda w betonie pare psich kosteczek. LANKES A to jeszcze mocniej zaakcentuje moj tytul.BEBRA wzburzony Czymze jest czas i czym jestesmy my, drogi przyjacielu, jesli nie swoimi dzielami... Ale niech pan patrzy: Feliks i Kitty, moi akrobaci, gimnastykuja sie na betonie. Juz od dluzszego czasu miedzy Roswita i Oskarem, miedzy Feliksem i Kitty krazy kartka papieru, podawana z rak do rak i zapisywana. KITTY z lekkim akcentem saksonskim Prosze tylko spojrzec, panie Bebra, na betonie mozna robic wszystko. Biegnie na rekach. FELIKS Salto mortale na betonie tez jeszcze nigdy nie bylo. Robi salto. KITTY Taka scene powinnismy miec naprawde. FELIKS Tylko troche tu wieje na gorze. KITTY Za to nie jest tak goraco i nie ma takiego zaduchu jak w tych paskudnych kinach.Skreca sie. FELIKS I nawet wiersz wymyslilismy tu na gorze. KITTY Jak to: wymyslilismy. Oskarnello wymyslil i signora Roswita. FELIKS Ale jak brakowalo rymu, to mysmy pomagali. KITTY Jeszcze tylko jedno slowo i wiersz bedzie gotow. FELIKS Oskarnello chcialby sie dowiedziec, jak nazywaja sie te lodygi nad brzegiem. KITTY Bo to jest potrzebne do wiersza. FELIKS Bo inaczej zabraknie czegos waznego. KITTY Och, niech pan powie, panie zolnierzu, jak nazywaja sie te lodygi? FELIKS Moze mu nie wolno, bo wrog podsluchuje. KITTY My na pewno nikomu nie powiemy. FELIKS Chodzi tylko o to, ze inaczej wiersz wezmie w leb. KITTY A Oskarnello tak sie staral. FELIKS I jak pieknie umie kaligrafowac pismem Sutterlina. KITTY Ciekawa jestem, gdzie sie tego nauczyl. FELIKS Nie wie tylko, jak sie nazywaja te lodygi. LANKES Jesli pan kapitan pozwoli? BEBRA Jesli tu nie chodzi o wazna tajemnice wojskowa... FELIKS Jesli Oskarnello mimo to chcialby sie dowiedziec. KITTY Jesli inaczej wiersz sie nie uda. ROSWITA Jesli wszyscy tacy jestesmy ciekawi. BEBRA Jesli teraz dam panu rozkaz. LANKES No wiec postawilismy te zapore przeciwko ewentualnym czolgom i lodziom podwodnym. I nazwalismy ja, bo tak to wyglada, szparagami Rommla. FELIKS Szparagami... KITTY ...Rommla? Pasuje, Oskarnello? OSKAR Owszem!Dopisuje brakujace slowa na kartce papieru, podaje wiersz Kitty na bunkrze. Ona skreca sie jeszcze bardziej i wyglasza ponizsze zwrotki jak szkolny wierszyk. KITTY Na Wale AtlantyckimSiedzac w betonie, po zeby uzbrojeni, za szparagami Rommla przyczajeni, w myslach wracamy do cywila, do ziemniaczanych niedziel, piatkowej ryby, jajecznicy - to nie bajer: coraz nam blizszy biedermeier. Jeszcze w zasiekach spimy, w latrynach grzebiemy miny, i marzymy o altanach, o kreglarzach, pieknych damach, o lodowkach - to nie bajer: coraz nam blizszy biedermeier. Niejeden jeszcze trzasnie kopytami, niejeden serce matki zrani, smierc jeszcze w plaszczu spadochronu wybiera sie do domu i pawie piora skubie - to nie bajer: coraz nam blizszy biedermeier. Wszyscy bija brawo, takze Lankes. LANKES Mamy teraz odplyw. ROSWITA Czas na sniadanie!Wymachuje duzym koszykiem z prowiantem, ktory jest przystrojony wstazkami i sztucznymi kwiatami. KITTY Piknik na swiezym powietrzu. FELIKS Przyroda zaostrza apetyt. ROSWITA O swieta rozkoszy jedzenia, ktora laczysz narody, poki trwa sniadanie! BEBRA Bedziemy ucztowac na betonie. Mamy tam solidne oparcie.Wszyscy procz Lankesa wdrapuja sie na bunkier. Roswita rozklada wesoly, kwiecisty obrus. Z przepastnego koszyka wyciaga poduszeczki z chwostami i fredzlami. Otwiera parasolke od slonca, rozowa z jasnozielonym, nastawia malenki gramofon z glosnikiem, rozdaje talerzyki, nozyki, kieliszki do jajek, serwetki. FELIKS Ja bym zjadl troszke pasztetu z watrobki. KITTY Macie jeszcze odrobinke kawioru, ktory ocalilismy ze Stalingradu? OSKAR Roswito, nie powinnas tak grubo smarowac dunskim maslem. BEBRA Dobrze robisz, synu, ze dbasz o jej linie. ROSWITA Kiedy tak mi smakuje i wychodzi na zdrowie. Och! Jak sobie I przypomne ten tort z kremem, ktory podano nam u lotnikow w Kopenhadze! BEBRA Holenderska czekolada w termosie jest jeszcze zupelnie goraca. KITTY Jestem po prostu zakochana w amerykanskich biszkoptach. ROSWITA Ale tylko z poludniowoafrykanska marmolada imbirowa. OSKAR Prosze cie, Roswito, zachowaj troche umiaru. ROSWITA A sam bierzesz sobie grube na palec plasterki tego okropnego angielskiego corned beefu. BEBRA No, panie zolnierzu? Moze cieniutka kromeczke chleba tureckiego z dzemem z mirabelek? LANKES Gdybym nie byl na sluzbie, panie kapitanie... ROSWITA Wiec daj mu rozkaz. I KITTYO wlasnie, rozkaz! BEBRA A zatem rozkazuje wam, obergefrajter Lankes: macie zjesc chleb turecki z francuskim dzemem z mirabelek, dunskie jajko na miekko, rosyjski kawior, a do tego filizanke prawdziwej holenderskiej czekolady. LANKES Tak jest, panie kapitanie! Mam zjesc.I on rowniez siada na bunkrze. BEBRA Nie mamy juz poduszki dla pana zolnierza? OSKAR Moze wziac moja. Ja usiade na bebenku. ROSWITA Ale zebys sie nie przeziebil, skarbie. Beton to taka podstepna rzecz, a ty nie jestes przyzwyczajony. KITTY Moja poduszke tez moze wziac. Ja skrece sie troche, dobrze mi to zrobi na strawienie tych buleczek z miodem. FELIKS Zostan lepiej przy obrusie, zebys miodem nie powalala betonu. To podkopywanie morale sil zbrojnych.Wszyscy chichocza. BEBRA O, jak dobrze nam robi morskie powietrze. ROSWITA Rzeczywiscie dobrze. BEBRA Pluca sie rozszerzaja. ROSWITA Istotnie sie rozszerzaja. BEBRA Serce zrzuca skore. ROSWITA Doprawdy zrzuca skore. BEBRA Dusza przepoczwarza sie. ROSWITA Jakze piekny staje sie czlowiek, gdy morze nan patrzy! BEBRA Wzrok wyzwala sie, usamodzielnia... ROSWITA Ulatuje... BEBRA Odtruwa ponad morze, bezkresne morze... A to co takiego, obergefrajter Lankes? Widze tam na plazy piec czarnych figurek. KITTY Ja tez i piec parasoli. FELIKS Szesc. KITTY Piec. Raz, dwa, trzy, cztery, piec. LANKES To zakonnice z Lisieux. Zostaly tu ewakuowane razem ze swoja ochronka. KITTY Ale Kitty nie widzi zadnych dzieciaczkow. Tylko piec parasoli. LANKES Dzieciaki zostawiaja zawsze we wsi, w Bavent, i przychodza nieraz w porze odplywu, zbieraja muszle i kraby, ktore zawisly na szparagach Rommla. KITTY Biedaczki. ROSWITA Moze je poczestujemy corned beefem i paru amerykanskimi biszkoptami? OSKAR Oskar proponuje chleb turecki z dzemem z mirabelek, bo dzisiaj jest piatek i zakonnicom nie wolno jesc corned beefu. KITTY Teraz biegna! Zupelnie jakby szybowaly na swoich parasolach. LANKES Zawsze tak robia, jak juz dosc nazbieraja. Wtedy zaczynaja sie bawic. Zwlaszcza ta nowicjuszka, Agneta, mlodziutkie stworzenie, calkiem jeszcze zielone - ale czy pan kapitan nie ma przypadkiem jeszcze jednego papierosa dla obergefrajtra? Stokrotne dzieki. A ta z tylu, taka gruba, co nie nadaza, to przeorysza, siostra Scholastyka. Nie chce, zeby na plazy odbywaly sie zabawy, bo to pewnie sprzeciwia sie regulom zakonu.Zakonnice z parasolami biegna w glebi. Roswita nastawia gramofon, rozbrzmiewa "Sanna w Petersburgu". Zakonnice tancza w rytm muzyki i pokrzykuja radosnie. AGNETA Hop, hop! Siostro Scholastyko! SCHOLASTYKA Agneto! Siostro Agneto! AGNETA U-hu, siostro Scholastyko! SCHOLASTYKA Prosze zawrocic, moje dziecko! Siostro Agneto! AGNETA Kiedy nie moge. Nogi same mnie niosa! SCHOLASTYKA Wiec modl sie, siostro, o powrot. AGNETA Bolesciwy? SCHOLASTYKA Laskawy. AGNETA Radosny? SCHOLASTYKA Modl sie, siostro Agneto! AGNETA Modle sie przez caly czas. Ale nogi niosa mnie coraz dalej.SCHOLASTYKA ciszej Agneto, siostro Agneto! AGNETA Hop, hop! Siostro Scholastyko!Zakonnice znikaja. Tylko co jakis czas wynurzaja sie w glebi ich parasole. Konczy sie plyta. Przy wejsciu do bunkra dzwoni telefon polowy. Lankes zeskakuje z dachu bunkra, podnosi sluchawke, pozostali jedza. ROSWITA Ze tez nawet tutaj, posrod bezkresnej przyrody, musi byc telefon. LANKES Tu Dora siedem. Obergefrajter Lankes.HERZOG ze sluchawka i kablem telefonu zbliza sie powoli z prawej, czesto przystaje i mowi do swego aparatu Wy tam spicie, obergefrajter Lankes! Jest jakis ruch przed Dora siedem. Widoczny golym okiem! LANKES To zakonnice, panie poruczniku. HERZOG Co to znaczy zakonnice? A jesli to nie sa zakonnice? LANKES Sa, sa. Widoczne golym okiem. HERZOG Pewnie jeszcze nigdy nie slyszeliscie o maskowaniu, co? Ani o piatej kolumnie? Anglicy robia takie sztuczki juz od wiekow. Przychodza z Biblia, a potem kropia znienacka. LANKES One zbieraja kraby, panie poruczniku... HERZOG Plaza ma byc natychmiast oczyszczona! Zrozumiano? LANKES Tak jest, panie poruczniku... Ale przeciez one tylko zbieraja kraby. HERZOG Zajmijcie sie swoim kaemem, obergefrajter Lankes! LANKES Ale jesli one po prostu zbieraja kraby, bo jest odplyw, i to dla swojej ochronki... HERZOG Daje wam rozkaz... LANKES Tak jest, panie poruczniku!Lankes znika w bunkrze. Herzog odchodzi z telefonem w prawo. OSKAR Zatkaj sobie uszy, Roswito, beda teraz strzelac jak w kinie nakronice. KITTY Och, to straszne. Jeszcze bardziej sie skrece. BEBRA I mnie sie zdaje, ze cos uslyszymy. FELIKS Powinnismy znowu nastawic gramofon. Zagluszy to i owo.Nastawia gramofon. The Platters spiewaja "The Great Pretender". Rozlega sie dostosowany do powolnej, tragicznie rozciagnietej muzyki trzask karabinu maszynowego. Roswita zatyka uszy. Feliks staje na glowie. W glebi piec zakonnic z parasolami ulatuje do nieba. Plyta zacina sie, powtarza, potem cisza. Feliks staje na nogi. Kit ty rozkreca sie. Roswita pospiesznie zgarnia obrus z resztkami sniadania do koszyka. Oskar i Bebra pomagaja jej. Wszyscy opuszczaja dach bunkra. W drzwiach bunkra pojawia sie Lanke LANKES Nie ma pan kapitan przypadkiem jeszcze jednego papierosa dla obergefrajtra?BEBRA jego ludzie wystraszeni za nim Pan zolnierz za duzo pali. LUDZIE BEBRY Za duzo pali! LANKES To przez ten beton, panie kapitanie. BEBRA A jak ktoregos dnia nie bedzie juz betonu? LUDZIE BEBRY Nie bedzie betonu. LANKES Beton jest niesmiertelny, panie kapitanie. Tylko my i nasze papierosy... BEBRA Wiem, wiem, ulatujemy z dymem.LUDZIE BEBRY odchodzac powoli Z dymem. BEBRA A beton beda ogladac jeszcze za tysiac lat. LUDZIE BEBRY Za tysiac lat. BEBRA Znajda psie kosci.LUDZIE BEBRY Psie kosteczki. BEBRA I panskie dziwne formacje w betonie. LUDZIE BEBRY MISTYCZNE BARBARZYNSKIE ZNUDZONE! Lankes palac papierosa zostaje sam. Chociaz Oskar przy sniadaniu na betonie mowil malo albo prawie nic nie mowil, nie mogl nie utrwalic tej rozmowy na Wale Atlantyckim, takie bowiem slowa wypowiadano w przeddzien inwazji; owego obergefrajtra i betonowego artyste malarza Lankesa spotkamy zreszta ponownie, gdy na innym miejscu zlozy hold czasom powojennym, naszemu rozkwitajacemu dzis biedermeierowi. Na promenadzie nadmorskiej oczekiwal nas opancerzony transporter. Porucznik Herzog dlugimi susami dopadl do swoich podopiecznych. Zdyszany przepraszal Bebre za drobny incydent. - Na obszarze zamknietym zartow nie ma - powiedzial, pomogl paniom wsiasc do samochodu, dal jeszcze kierowcy pare polecen i ruszylismy z powrotem do Bavent. Musielismy sie pospieszyc, ale nie zdazylismy nawet zjesc obiadu, bo o drugiej mielismy zapowiedziane przedstawienie w sali rycerskiej owego uroczego normandzkiego zameczku, ktory wznosil sie za topolami u konca wsi. Pozostalo nam tylko pol godziny na probe swiatel, potem Oskar musial bebniac rozsunac kurtyne. Gralismy dla podoficerow i szeregowych. Smiech wybuchal gromko i czesto. Szarzowalismy, ile wlezie. Ja rozspiewalem szklany nocnik, w ktorym znajdowalo sie pare kielbasek z musztarda. Grubo uszminkowany klown Bebra ronil lzy nad rozbitym nocniczkiem, wylowil kielbaski sposrod stluczek, nalozyl sobie musztardy i zjadl, co wzbudzilo glosna wesolosc szarozielonych. Kitty i Feliks od pewnego czasu wystepowali w skorzanych spodenkach i tyrolskich kupelusikach, co nadawalo ich akrobatycznym popisom szczegolne zabarwienie. Roswita w obcislej srebrzystej sukni miala bladozielone rekawiczki z mankietami, przetykane zlotem sandalki na malenkich stopkach, lekko niebieskawe powieki trzymala stale opuszczone i swoim srodziemnomorskim glosem dawala swiadectwo owej dobrze sobie znanej sztuce czarnoksieskiej. Czy mowilem juz, ze Oskar nie potrzebowal zadnego przebrania? Nosilem swoja poczciwa stara marynarska czapke z wyszytym napisem "SMS Seydlitz", granatowa koszule, marynarke ze zlotymi guzikami w kotwice, spod ktorej wygladaly krotkie spodenki, podwiniete podkolanowki, sfatygowane sznurowane buty i ow bialo-czerwony lakierowany bebenek; piec takich samych bebenkow mialem jeszcze w zapasie w swoim artystycznym bagazu. Wieczorem powtorzylismy przedstawienie dla oficerow i blitzmadchen - laczniczek z placowki wywiadu w Cabourgu. Roswita byla troche zdenerwowana, nie zrobila wprawdzie zadnego bledu, ale w trakcie swojego numeru wlozyla okulary przeciwsloneczne w niebieskiej oprawie, zmienila ton, jej proroctwa staly sie bardziej bezposrednie, powiedziala na przyklad bladej, ze zmieszania aroganckiej blitzmadchen, ze ma romans ze swoim przelozonym. Przykro mi bylo sluchac takiej rewelacji, sala jednak ryknela smiechem, bo przelozony siedzial pewnie obok dziewczyny. Po przedstawieniu oficerowie sztabowi pulku, ktorzy kwaterowali w zamku, wydali jeszcze przyjecie. Podczas gdy Bebra, Kitty i Feliks zostali, Raguna i Oskar pozegnali sie dyskretnie, poszli do lozka, po urozmaiconym dniu szybko zasneli i dopiero o piatej rano zbudzila ich rozpoczynajaca sie inwazja. Po coz mialbym panstwu szeroko o tym opowiadac? Na naszym odcinku, w poblizu ujscia Orne, wyladowali Kanadyjczycy. Bavent trzeba bylo ewakuowac. Nasz bagaz byl juz zaladowany. Mielismy sie wycofac ze sztabem pulku. Na dziedzincu zamkowym zatrzymala sie zmotoryzowana, dymiaca kuchnia polowa. Roswita prosila, zebym przyniosl jej kubek kawy, bo nie jadla jeszcze sniadania. Lekko podenerwowany, poza tym obawiajac sie, ze ciezarowka moglaby odjechac beze mnie, odmowilem i bylem dla niej troche niegrzeczny. Wtedy sama wyskoczyla z samochodu, z garnuszkiem w reku pobiegla na wysokich obcasach do kuchni polowej i dopadla goracej porannej kawy rownoczesnie z uderzajacym tam granatem okretowym. O Roswito, nie wiem, ile mialas lat, wiem tylko, ze mialas dziewiecdziesiat dziewiec centymetrow wzrostu, ze przemawialo przez ciebie Morze Srodziemne, ze pachnialas cynamonem i muszkatem, ze umialas wszystkim ludziom zajrzec w serce; tylko w swoje wlasne serce nie zajrzalas, bo inaczej zostalabys przy mnie i nie poszlabys po owa o wiele za goraca kawe. W Lisieux udalo sie Bebrze uzyskac dla nas delegacje sluzbowa do Berlina. Gdy podszedl do nas przed komendantura, powiedzial po raz pierwszy od smierci Roswity: - My, karly i blazny, nie powinnismy byli tanczyc na betonie, ktory zostal ubity i stwardnial dla olbrzymow. Trzeba nam bylo zostac pod trybunami, gdzie nikt nie podejrzewal naszej obecnosci. W Berlinie rozstalem sie z Bebra. - Co ty poczniesz w tych wszystkich schronach przeciwlotniczych bez swojej Roswity? - usmiechnal sie leciutko, pocalowal mnie w czolo, przydzielil mi Kitty i Feliksa, zaopatrzonych w sluzbowe dokumenty, jako towarzyszy podrozy do samego Gdanska, podarowal mi tez pozostale piec bebenkow z artystycznego bagazu. I tak zaopatrzony, majac ze soba, jak dawniej, swoja ksiege, jedenastego czerwca dziewiecset czterdziestego czwartego, na dzien przed trzecimi urodzinami mojego syna, przybylem do rodzinnego miasta, ktore wciaz jeszcze nietkniete i sredniowieczne, z godziny na godzine rozbrzmiewalo glosem roznych wielkich dzwonow z roznych wysokich koscielnych wiez. Nasladowanie Chrystusa A wiec powrot do domu! O dwudziestej zero cztery pociag wiozacy urlopowiczow z frontu wjechal na Dworzec Glowny w Gdansku. Feliks i Kitty odwiezli mnie na plac Maksa Halbego, pozegnali sie, przy czym Kitty miala lzy w oczach, i ruszyli potem dalej, zeby zameldowac sie w swoim dowodztwie w Strzyzy Gornej, a Oskar tuz przed dwudziesta pierwsza pomaszerowal z bagazem przez Labesa.Powrot do domu. Jest to szeroko rozpowszechniony zly obyczaj, ze kazdego mlodego czlowieka, ktory sfalszowal weksel na drobna sume i z tego powodu zaciagnal sie do Legii Cudzoziemskiej, a po paru latkach wraca troche starszy i opowiada rozne historyjki, uwaza sie w dzisiejszych czasach za nowoczesnego Odyseusza. Niejeden wsiada przez roztargnienie do niewlasciwego pociagu, jedzie do Oberhausen zamiast do Frankfurtu, przezywa po drodze jakas przygode - jakzeby mial nie przezyc - i ledwie wroci do domu, sypie takimi imionami jak Circe, Penelopa i Telemach. Oskar juz chocby dlatego nie byl Odyseuszem, ze wrociwszy do domu zastal wszystko bez zmian. Jego ukochana Maria, ktora przeciez jako Odyseusz musialby nazwac Penelopa, nie byla otoczona rojem jurnych zalotnikow, nadal miala swojego Matzeratha, na ktorego zdecydowala sie juz na dlugo przed wyjazdem Oskara. Tym z panstwa, ktorzy sa wyksztalceni, nie przyjdzie tez, mam nadzieje, na mysl, by w mojej biednej Roswicie z racji jej dawnych somnambulicznych wystepow dopatrywac sie balamucacej mezczyzn Circe. Co sie tyczy wreszcie mojego syna Kurta, to nawet palcem nie kiwnal w sprawie ojca, a zatem nie byl bynajmniej Telemachem, chociaz i on nie poznal Oskara. Jesli juz szukac porownan - a zdaje sobie sprawe, ze czlowiek, ktory wraca do domu, musi pogodzic sie z porownaniami - to wole byc dla panstwa biblijnym synem marnotrawnym; bo Matzerath otworzyl drzwi i przyjal mnie jak ojciec, nie jak domniemany ojciec. Ba, tak sie ucieszyl z powrotu Oskara, zdobyl sie tez na tak prawdziwe, nieme lzy, ze od tego dnia nazywalem sie nie tylko Oskarem Bronskim, ale czasem i Oskarem Matzerathem. Maria przyjela mnie spokojniej, ale to nie znaczy: niezyczliwie. Siedziala przy stole, naklejala kupony zywnosciowe dla urzedu gospodarczego, a na stoliczku z przyborami do palenia zgromadzila juz kilka zapakowanych jeszcze prezentow urodzinowych dla Kurtusia. Z wlasciwym sobie zmyslem praktycznym pomyslala najpierw o moim samopoczuciu, rozebrala mnie, wykapala jak za dawnych czasow, nie zwrocila uwagi, ze sie zaczerwienilem, i posadzila w pidzamie przy stole, na ktory tymczasem Matzerath wniosl dla mnie sadzone jajka i przysmazane ziemniaki. Popijalem do tego mleko, a gdy tak jadlem i pilem, zaczelo sie wypytywanie: - Gdzies ty sie podziewal, wszedziesmy cie szukali, policja tez weszyla jak opetana, w sadzie musielismy przysiac, zesmy cie nie zakatrupili. No jestes wreszcie. Ales klopotow fure narobil i jeszcze pewnie narobisz, bo teraz musimy dac znac na policje, zes wrocil. Miejmy nadzieje, ze nie beda chcieli wsadzic cie do zakladu. Zasluzyles sobie. Zeby uciec i nie powiedziec ani slowa! Maria dobrze przewidywala. Byly klopoty. Przyszedl urzednik z Ministerstwa Zdrowia, rozmawial w cztery oczy z Matzerathem, ale Matzerath krzyczal glosno, ze mozna bylo uslyszec: - Nie ma o tym mowy, musialem to przyrzec mojej zonie na lozu smierci, ja jestem ojcem, nie policja sanitarna! Nie wsadzili mnie wiec do zakladu. Ale od tego dnia co dwa tygodnie przychodzil urzedowy liscik, ktory wzywal Matzeratha do zlozenia malenkiego podpisu; Matzerath nie chcial jednak podpisac i tylko twarz marszczyla mu sie z zatroskania. Oskar zbyt daleko wybiegl naprzod, musi z powrotem wygladzic twarz Matzeratha, bo w wieczor mojego przyjazdu Matzerath promienial, nie rozpamietywal tyle co Maria, pytal tez mniej, zadowolil sie moim szczesliwym powrotem, zachowal sie wiec jak prawdziwy ojciec, a kiedy kladli mnie do lozka u z lekka oslupialej matki Truczinskiej, powiedzial: - Ale Kurtus sie ucieszy, ze znowu ma braciszka. Musisz wiedziec, ze jutro obchodzimy jego trzecie urodziny. Na stole urodzinowym procz tortu z trzema swieczkami moj syn Kurt znalazl zrobiony przez Gretchen Scheffler pulower w kolorze bordo, na ktory nie zwrocil najmniejszej uwagi. Byla tam obrzydliwa zolta pilka, na ktorej usiadl, na ktorej jezdzil jak na koniu i ktora w koncu przeklul kuchennym nozem. Potem z gumowej rany wyssal owa wstretnie slodka wode, ktora osiada we wszystkich wypelnionych powietrzem pilkach. Ledwie pilka stracila bezpowrotnie swoj dawny ksztalt, Kurtus zaczal roztaklowywac zaglowiec i zamieniac we wrak. Nietkniete, lecz niepokojaco poreczne lezaly bak i bat. Oskar, ktory juz od dawna rozmyslal o trzecich urodzinach syna, ktory wyrywajac sie z wiru najgwaltowniej szych wydarzen spieszyl na wschod, zeby zdazyc na trzecie urodziny swojego pierworodnego, trzymal sie na uboczu, przygladal sie niszczycielskiemu dzielu, podziwial rezolutnego chlopca, porownywal swoje cielesne wymiary z wymiarami syna, i z pewnym zamysleniem powiedzialem sobie: w czasie twojej nieobecnosci Kurtus cie przerosl, nad owymi dziewiecdziesieciu czterema centymetrami, ktore ty potrafiles zachowac od swoich trzecich urodzin sprzed blisko siedemnastu lat, smyk goruje o dobre dwa-trzy centymetry; nadszedl czas, zeby zrobic z niego blaszanego bebniste i powstrzymac ten zbyt pospieszny wzrost. Ze swojego artystycznego bagazu, ktory wraz z wielka ksiega madrosci ukrylem na strychu za dachowkami, wyjalem lsniaca nowiutenka blache i chcialem - poniewaz nie zrobili tego dorosli - dac synowi te sama szanse, jaka na trzecie urodziny, dotrzymujac obietnicy, dala mi moja biedna mama. Mialem podstawy do przypuszczen, ze Matzerath, ktory kiedys mnie przeznaczyl do objecia sklepu, teraz, kiedy zawiodlem, widzial w Kurcie przyszlego kupca kolonialnego. Jesli mowie w tej chwili: "Trzeba bylo temu zapobiec!", to prosze, nich panstwo nie widza w Oskarze zajadlego wroga handlu detalicznego. Koncern fabryczny obiecany mnie albo mojemu synowi, krolestwo wraz z przynaleznymi do niego koloniami, ktore mielibysmy w przyszlosci odziedziczyc, kazalyby mi postapic tak samo. Oskar nie chcial niczego przyjac z drugiej reki i z tego powodu zamierzal naklonic syna do podobnego postepowania, zrobic z niego - i na tym polegal blad w moim rozumowaniu - blaszanego bebniste permanentnej trzyletnosci, jak gdyby dla mlodego, rokujacego wielkie nadzieje czlowieka objecie blaszanego bebenka nie bylo rownie wstretne jak objecie sklepu kolonialnego. Tak Oskar mysli dzisiaj. Lecz wowczas mial tylko jedno pragnienie: zeby bebniacy syn stanal u boku bebniacego ojca, zebysmy bebniac we dwoch przygladali sie od dolu doroslym, zeby powstala plodna dynastia bebnistow; bo moje dzielo, blaszane i lakierowane bialo-czerwono, winno byc przekazywane z pokolenia na pokolenie. Co za zycie nas czekalo! Obok siebie, ale i w roznych pokojach, ramie w ramie, ale tez on na Labesa, ja na ulicy Luizy, on w piwnicy, ja na strychu, Kurtus w kuchni, Oskar w ustepie, ojciec tu, syn tam, a niekiedy razem mogliby walic w blache, przy sprzyjajacej okazji mogliby obaj wsliznac sie pod spodnice mojej babki, a jego prababki Anny Koljaiczkowej, mieszkac tam, bebnic i wdychac zapach lekko zjelczalego masla. Przykucnawszy przed jej brama powiedzialbym do Kurtusia: "Spojrz tylko, synu. Stamtad sie wywodzimy. A jak bedziesz bardzo grzeczny, to na godzine albo i dluzej mozemy tam wrocic i odwiedzic zebrane tam towarzystwo". A Kurt pochylilby sie pod spodnicami do przodu, zaryzykowalby spojrzenie i grzecznie zapytujac poprosilby mnie, swojego ojca, o wyjasnienie. "Ta piekna pani - szepnalby Oskar - ktora tam siedzi posrodku, bawi sie swoimi pieknymi rekami i ma tak lagodnie owalna twarz, ze mozna by sie rozplakac, to moja biedna mama, a twoja poczciwa babcia, ktorej smierc spowodowal talerz zupy z wegorzy albo jej wlasne przeslodzone serce". "Dalej, tato, dalej! - nalegalby Kurt. - Kto to jest ten wasal?" Wtedy tajemniczo sciszylbym glos: "To twoj pradziadek, Jozef Koljaiczek. Zwroc uwage na jego plonace oczy podpalacza, na wspaniale polski brak umiaru i praktycznie kaszubska podstepnosc powyzej nasady nosa. Zauwaz takze blony plywne miedzy palcami nog. W dziewiecset trzynastym, kiedy <> splywal na wode, pradziadek dostal sie pod tratwe, musial dlugo plynac, az dotarl do Ameryki i zostal tam milionerem. Ale czasami znow wchodzi do wody, przyplywa z powrotem i daje nura tutaj, gdzie jako podpalacz po raz pierwszy znalazl schronienie i splodzil moja mame". "A ten piekny pan, co dotad chowal sie za plecami pani, ktora jest moja babcia, a teraz siedzi obok niej i gladzi jej rece? Ma takie same niebieskie oczy jak ty, tato". Musialbym wowczas zebrac cala odwage, zeby jako zly, zdradziecki syn odpowiedziec grzecznemu dziecku: "Patrza na ciebie, moj Kurtusiu, cudowne niebieskie oczy Bronskich. Ty masz po matce szare oczy. A jednak tak samo jak ow Jan, ktory caluje rece mojej biednej mamy, jak jego ojciec Wincenty jestes w kazdym calu cudownym, a przy tym po kaszubska rzeczywistym Bronskim. Ktoregos dnia i my tam wrocimy, dotrzemy do zrodla, ktore rozsiewa zapach lekko zjelczalego masla. Ciesz sie". Dopiero we wnetrzu babki Koljaiczkowej albo, jak to zartobliwie nazywalem, w babcinej maselnicy rozkwitloby wedlug moich owczesnych teorii prawdziwe zycie rodzinne. Nawet dzisiaj, kiedy jednym susem dopedzam i wrecz przescigam Boga Ojca, Syna jednorodzonego i, co jeszcze wazniejsze, Ducha Swietego we wlasnej osobie, kiedy z niechecia czuje sie zobowiazany do nasladowania Chrystusa, jak do wszystkich innych moich zajec, ja, dla ktorego nie ma juz rzeczy bardziej nieosiagalnej niz wejscie do wnetrza mojej babki, wyobrazam sobie najpiekniejsze sceny rodzinne w gronie moich przodkow. Wyobrazam to sobie szczegolnie w dni deszczowe: babka rozsyla zaproszenia, a my spotykamy sie w niej. Przychodzi Jan Bronski, w otwory po kulach, ktore podziurawily jego polska piers obroncy Poczty, wetknal kwiaty, byc moze gozdziki, Maria, ktora za moim wstawiennictwem dostala zaproszenie, zbliza sie niesmialo do mojej mamy, pokazuje jej, zabiegajac o wzgledy, swe ksiegi handlowe, zalozone przez mame, nienagannie prowadzone dalej przez Marie, a mama wybucha swoim kaszubskim smiechem, przygarnia moja ukochana do siebie i mowi calujac jej policzki, przymruzajac oko: "Alez, dziewczyno, ktoz by tu mial skrupuly. Przeciez obie wyszlysmy za maz za Matzeratha i obie zadawalysmy sie z Bronskim". Dalszych rozwazan, jak chocby spekulacji co do splodzonego przez Jana, donoszonego przez moja mame we wnetrzu babki Koljaiczkowej i wreszcie urodzonego w owej maselnicy syna, musze sobie surowo zabronic. Bo z pewnoscia ten wypadek pociagnalby za soba nastepny. Wtedy, byc moze, moj przyrodni brat Stefan Bronski, ktory ostatecznie tez nalezy do tego grona, wpadlby na wlasciwy Bronskim pomysl, zeby najpierw zwrocic uwage na moja Marie, a niebawem zrobic z nia cos innego. Lepiej juz niech moja wyobraznia ograniczy sie do niewinnego rodzinnego spotkania. Rezygnuje wiec z trzeciego i czwartego bebnisty, poprzestaje na Oskarze i Kurcie, na swojej blasze opowiadam zebranym cos niecos o owej wiezy Eiffla, ktora w obcych krajach zastepowala mi babke, i ciesze sie, kiedy goscie, lacznie z gospodynia Anna Koljaiczkowa, bawia sie naszym bebnieniem i posluszni rytmowi, klepia sie po kolanach. Jakkolwiek jest rzecza kuszaca rozwijanie w lonie wlasnej babki swiata i jego stosunkow, zdobywanie sie w ograniczonej skali na wielowarstwowosc, Oskar musi teraz - gdyz podobnie jak Matzerath Sjest tylko domniemanym ojcem - powrocic do wydarzen z dwunastego czerwca dziewiecset czterdziestego czwartego, do trzecich urodzin Kurtusia. Jeszcze raz: chlopiec dostal pulower, pilke, zaglowiec, bat i baka, a ponadto mial dostac ode mnie lakierowany bialo-czerwony blaszany bebenek. Gdy tylko uporal sie z roztaklowaniem zaglowca, zblizyl sie Oskar chowajac za plecami blaszany prezent, z uzywana blacha zawieszona na brzuchu. Stanelismy naprzeciw siebie zaledwie o kroczek: brzdac Oskar i wyzszy o dwa centymetry brzdac Kurt. Kurt mial gniewna, zacieta mine - byl jeszcze chyba pochloniety niszczeniem zaglowca - i wlasnie w chwili gdy wyciagnalem i unioslem bebenek, zlamal ostatni maszt "Pamiru"; tak nazywala sie lajba. Kurt upuscil wrak, przyjal bebenek, trzymal go i obracal w dloniach, a rysy twarzy troche mu sie wygladzily, choc nadal pozostaly napiete. Nadszedl teraz czas, zeby wreczyc mu paleczki. Niestety, Kurt zle zrozumial podwojny ruch, poczul sie zagrozony, brzegiem blachy wytracil mi drewienko z palcow, gdy chcialem schylic sie po kijki, siegnal za siebie, a kiedy mialem juz paleczki w garsci i po raz drugi wyciagnalem ku niemu, uderzyl mnie swoim prezentem urodzinowym: mnie uderzyl, nie brzeczacego baka, ktory mial odpowiednie wyzlobienie, swojego ojca chcial nauczyc brzeczenia i krecenia sie w kolko, walil mnie batem, myslal sobie: poczekaj braciszku; tak Kain walil Abla, az Abel zakrecil sie, jeszcze sie zataczajac, potem coraz szybciej i dokladniej, z poczatku niepewnie, przechodzac od chrapliwego brzeczenia do gornych tonow, zaspiewal piosenke baka. A Kain zachecal mnie batem do spiewu w coraz wyzszych rejestrach, pialem juz nieswoim glosem, zawodzilem niczym tenor przy porannej modlitwie, tak chyba spiewaja kute w srebrze anioly, malcy z wiedenskiego choru chlopiecego, wycwiczeni kastraci - i Abel tak chyba spiewal, zanim upadl, jak i ja potem upadlem pod batem malego Kurta. Gdy zobaczyl, ze tak leze, pomrukujac zalosnie, jeszcze kilka razy, jakby jego rekom wciaz bylo malo, przecial batem powietrze pokoju. Takze w czasie szczegolowych ogledzin bebenka bez ustanku spogladal na mnie podejrzliwie spod oka. Najpierw w zetknieciu z kantem krzesla odprysnal bialo-czerwony lakier, potem prezent upadl na podloge, a Kurtus odszukal masywny kadlub bylego zaglowca. Tym drewnem uderzyl w bebenek. Nie bebnil, tylko rozbijal bebenek. Jego reka nie sprobowala najprostszego rytmu. Z zastygla, wytezona mina walil monotonnie, raz za razem, w blache, ktora nie spodziewala sie takiego bebnisty, ktora wprawdzie znosila leciutkie paleczki prowadzone umiejetnie, ale nie taranowanie ciezkim wrakiem. Bebenek popekal, chcial umknac przed ciosami uwalniajac sie od oprawy, chcial stac sie niewidzialny, pozbywajac sie bialego i czerwonego lakieru i szaro-niebieska blacha proszac o litosc. Syn jednak dla prezentu urodzinowego od ojca okazal sie nieublagany. A gdy ojciec jeszcze raz chcial interweniowac i mimo licznych i rownoczesnych bolow sunal po dywanie ku synowi na podlodze, znowu bat zagrodzil mu droge: zmeczony bak znal tego pana, zaprzestal krazenia i brzeczenia, a i bebenek zrezygnowal ostatecznie z wrazliwego bebnisty umiejetnie uderzajacego paleczkami - co prawda mocno, ale nie brutalnie. Gdy weszla Maria, bebenek nadawal sie juz tylko na smietnik. Wziela mnie na rece, pocalowala moje zapuchniete oczy, rozerwane ucho, polizala moja krew i pokryte pregami rece. O, gdybyz Maria pocalowala nie tylko zmaltretowane, zapoznione w rozwoju, zalosnie nienormalne dziecko! Gdybyz rozpoznala pobitego ojca i w kazdej ranie kochanka, jaka pociecha, tajemnym a prawdziwym malzonkiem moglbym byc dla niej przez nastepne ponure miesiace. Bo najpierw - Marii to bezposrednio nie dotknelo - moj brat przyrodni, awansowany wlasnie na podporucznika Stefan Bronski, ktory w tym czasie nosil juz nazwisko ojczyma Ehlersa, zginal niespodziewanie na froncie bialomorskim, co na zawsze podalo w watpliwosc jego oficerska kariere. O ile ojciec Stefana, Jan, gdy za udzial w obronie Poczty Polskiej rozstrzeliwano go na cmentarzu na Zaspie, mial pod koszula karte do skata, o tyle bluze mundurowa podporucznika zdobil Krzyz Zelazny II klasy, odznaka szturmowa piechoty i tak zwany order mrozonego miesa. W koncu czerwca matka Truczinska dostala lekkiego udaru mozgu, bo poczta przyniosla jej zla nowine. Kapral Fritz Truczinski polegl rownoczesnie za trzy sprawy: za fuhrera, narod i ojczyzne. Stalo sie to na odcinku srodkowym, a portfel Fritza z fotografiami ladnych, przewaznie rozesmianych dziewczat z Heidelbergu, Brestu, Paryza, Bad Kreuznach i Salonik, jak rowniez Krzyze Zelazne I i II klasy, nie pamietam juz, jakie odznaki za rany, brazowa blaszke za walke wrecz i dwie odprute naszywki niszczyciela czolgow, ponadto kilka listow niejaki kapitan Kanauer przeslal ze srodkowego odcinka wprost do Wrzeszcza na Labesa. Matzerath pomagal, jak tylko umial, i matka Truczinska wkrotce poczula sie lepiej, choc juz nigdy nie wy dobrzala. Siedziala bez ruchu na krzesle przy oknie, wypytywala mnie i Matzeratha, ktory dwa-trzy razy dziennie przychodzil na gore i cos przynosil, gdzie to wlasciwie jest ten "odcinek srodkowy", czy to daleko i czy przez niedziele mozna tam zajechac koleja. Matzerath mimo najlepszych checi nie mogl udzielic zadnych informacji. Pozostawalem wiec ja, ktory dzieki komunikatom nadzwyczajnym i doniesieniom Wehrmachtu obkulem sie w geografii i w dlugie popoludnia wybebnialem siedzacej nieruchomo, ale trzesacej glowa matce Truczinskiej kilka wersji coraz bardziej ruchomego srodkowego odcinka. Maria natomiast, ktora byla bardzo przywiazana do plochego Fritza, spobozniala. Poczatkowo, przez caly lipiec, probowala jeszcze znalezc pocieszenie w religii, w ktorej sie wychowala, co niedziela chodzila do kosciola Chrystusa, gdzie przewodzil pastor Hecht, i nieraz towarzyszyl jej Matzerath, chociaz wolala isc sama. Nabozenstwo protestanckie nie wystarczalo jednak Marii. W srodku tygodnia - czy bylo to w czwartek, czy w piatek? - jeszcze przed zamknieciem sklepu, zostawiajac wszystko na glowie Matzeratha wziela za reke mnie, katolika, i poszlismy w strone Nowego Rynku, skrecilismy w ulice Elzy, potem w ulice Marii, minelismy rzeznika Wohlgemuhta, dotarlismy do parku na Kuzniczkach - Oskar myslal juz, ze idziemy na stacje we Wrzeszczu, ze odbedziemy mala przejazdzke do Bysewa na Kaszubach - ale skrecilismy w lewo, przed tunelem pod nasypem kolejowym przesadnie odczekalismy najpierw, az przejedzie pociag towarowy, potem przeszlismy przez tunel, w ktorym kapalo obrzydliwie, i podazylismy wprost na Palac Filmowy, tylko w lewo, wzdluz nasypu. Wykalkulowalem sobie: albo Maria ciagnie mnie na Brunshofera do gabinetu doktora Hollatza, albo chce przejsc na katolicyzm, chce isc do kosciola Serca Jezusowego. Front kosciola wychodzil na nasyp. Zatrzymalismy sie miedzy nasypem a otwartymi wrotami. Pozne sierpniowe popoludnie z brzeczeniem w powietrzu. Za nami na zwirze, miedzy torami, kopaly i wywijaly lopatami robotnice ze wschodu, w bialych chustkach na glowie. Stalismy i zagladalismy w cienisty, tchnacy chlodem brzuch kosciola: u samego konca, wabiac zrecznie, mocno rozjarzone oko - wieczna lampka. Na nasypie za nami Ukrainki przerwaly kopanie i wywijanie lopatami. Zagrala trabka, zblizal sie pociag, nadjechal. Byl tam, byl tam nadal, nie przetoczyl sie jeszcze, potem odjechal, zagrala trabka, Ukrainki znow zaczely wywijac lopatami. Maria byla niezdecydowana, nie wiedziala chyba, ktora stope wysunac naprzod, zrzucila odpowiedzialnosc na mnie, jako ze od czasow urodzin i chrztu bardziej bylem otrzaskany z kosciolem, poza ktorym nie ma zbawienia; po raz pierwszy od lat, od owych dwoch tygodni wypelnionych proszkiem musujacym i miloscia, Maria znow poddala sie przewodnictwu Oskara. Zostawilismy na zewnatrz nasyp kolejowy i jego halasy, sierpien i sierpniowe brzeczenie. Z pewnym rozrzewnieniem, przebierajac czubkami palcow po bebenku ukrytym pod bluza, ale zachowujac obojetny wyraz twarzy, przypominalem sobie msze, sumy, nieszpory i sobotnie spowiedzi u boku mojej biednej mamy, ktora na krotko przed smiercia przez zbytnia zazylosc z Janem Bronskim bardzo spobozniala, w kazda sobote znajdowala ulge w spowiedzi, w niedziele pokrzepiala sie sakramentem, aby w najblizszy czwartek, lekka i zarazem pokrzepiona, spotkac sie z Janem przy Stolarskiej. Jak wowczas nazywal sie proboszcz? Nazywal sie Wiehnke, nadal byl proboszczem kosciola Serca Jezusowego, wyglaszal kazania przyjemnie cicho i niezrozumiale, spiewal Credo tak cienko i placzliwie, ze nawet mnie ogarneloby cos na ksztalt wiary, gdyby nie ow boczny oltarz w lewej nawie z Najswietsza Panna, malym Jezusem i malym Janem Chrzcicielem. I wlasnie ow oltarz sklonil mnie, zeby ze slonca pociagnac Marie do wrot, a nastepnie po kamiennych plytach w glab koscielnej nawy. Oskar nie spieszyl sie, spokojny i coraz chlodniejszy siedzial obok Marii w debowych lawkach. Uplynely lata, a mnie sie wydawalo, ze to wciaz jeszcze ci sami ludzie, kartkujac plan spowiedzi, czekaja na ucho proboszcza Wiehnke. Siedzielismy troche na uboczu, blizej srodkowej nawy. Chcialem Marii pozostawic i ulatwic wybor. Z jednej strony nie byla peszaco blisko konfesjonalu, mogla wiec po cichu i nieoficjalnie zmienic wyznanie, z drugiej zas widziala, co sie dzieje przed spowiedzia, mogla wiec obserwujac postanowic, czy i ona zblizy sie do ucha proboszcza w pudle i omowi z nim szczegoly swojego przejscia na lono, poza ktorym nie ma zbawienia. Zrobilo mi sie jej zal, kiedy w woni i kurzu, pod stiukami, wyniesionymi w gore aniolami i zalamanym swiatlem, posrod konwulsyjnie pokreconych swietych, przed, pod i posrod slodko bolesnego katolicyzmu taka drobna i jeszcze niezreczna w gestach uklekla i po raz pierwszy przezegnala sie nieumiejetnie. Oskar dotknal lekko ramienia Marii, pokazal jej, jak to sie robi, pouczyl spragniona pouczen, gdzie pod jej czolem, gleboko w piersi i w stawach barkowych mieszkaja Ojciec, Syn i Duch Swiety, zademonstrowalem ponadto, jak trzeba zlozyc dlonie, zeby dojsc do amen. Maria posluchala, potem jej dlonie zastygly przy amen i zaczela sie modlic. Z poczatku i Oskar probowal modlac sie wspominac kilku zmarlych, ale wstawiajac sie do Boga za swoja Roswita, chcac jej wyjednac wieczny spoczynek i dostep do radosci niebieskich tak dalece zatracil sie w ziemskich szczegolach, ze miejscem wiecznego spoczynku i radosci niebieskich okazal sie w koncu jeden z paryskich hoteli. Znalazlem ratunek w prefacji, bo to modlitwa poniekad niezobowiazujaca, mowilem: na wieki wiekow, sursum corda, dignum etjustum - prawdziwie godnie jest i sprawiedliwie, poprzestalem na tym i spod oka obserwowalem Marie. Do twarzy jej bylo z katolicka modlitwa. Wygladala slicznie, jak z obrazka, w swoim zamodleniu. Modlitwa wydluza rzesy, podkresla brwi, rozpala policzki, dodaje czolu powagi, a szyi gietkosci i wprawia w ruch nozdrza. Bolesnie rozkwitla twarz Marii omal nie skusila mnie, by podjac probe zblizenia, lecz modlacej sie nie wolno przeszkadzac, nie wolno jej kusic ani ulegac jej pokusom, nawet jesli swiadomosc czyjegos zainteresowania jest dla niej przyjemna i pomocna w modlitwie. Zsunalem sie wiec z wypolerowanego koscielnego drewna i grzecznie zlozylem dlonie na bebenku, ktory wypychal mi bluze. Oskar uciekl od Marii, znalazl sie na kamiennych plytach, przemknal ze swoja blacha kolo stacji drogi krzyzowej w lewej nawie, nie zatrzymal sie przy swietym Antonim - wstaw sie za nami - bo nie zgubilismy ani portmonetki, ani kluczy od mieszkania, z lewej zostawilismy tez za soba swietego Wojciecha z Pragi, ktorego zabili dawni Prusowie, nie ustalismy, przeskakiwalismy z plyty na plyte - wygladaly jak szachownica - az dywan zapowiedzial stopnie do bocznego oltarza. Musicie mi panstwo uwierzyc, ze w neogotyckim ceglanym kosciele Serca Jezusowego, a zatem i na bocznym oltarzu w lewej nawie, wszystko pozostalo po staremu. Nagi i rozowy maly Jezus w dalszym ciagu siedzial na lewym udzie Najswietszej Panny, ktorej nie nazywam Panna Maria, zeby nie pomylic jej z moja przechodzaca na katolicyzm Maria. Do prawego kolana Najswietszej Panny w dalszym ciagu tulil sie skapo przyodziany w czekoladowobrazowa kudlata skore maly Chrzciciel. A ona, jak dawniej, palcem prawej reki wskazywala na Jezusa i patrzyla przy tym na Jana. Ale Oskar rowniez po latach nieobecnosci interesowal sie nie tyle dziewicza duma macierzynska, co raczej budowa fizyczna obu chlopcow. Jezus byl mniej wiecej wzrostu mojego syna Kurta w dniu jego trzecich urodzin, przerastal wiec Oskara o dwa centymetry. Jan, wedlug swiadectw biblijnych starszy od Nazaretanczyka, byl rowny ze mna. Obaj mieli te sama przemadrzala mine, tak dobrze znana i mnie, permanentnemu trzylatkowi. Nic sie nie zmienilo. Spogladali z rownie chytra wyzszoscia jak przed ilus tam laty, kiedy bywalem w kosciele Serca Jezusowego z moja biedna mama. Po przykrytych dywanem stopniach w gore, ale bez introitu. Badalem kazda falde swoja paleczka, ktora miala wiecej czucia niz wszystkie palce razem wziete, sprawdzalem pomalowany gips obu nagusow, pomalu, niczego nie opuszczajac: uda, brzuch, ramiona, liczylem faldki tluszczu, doleczki - byly to wypisz-wymaluj proporcje Oskara, moje zdrowe cialo, moje krzepkie, z lekka otluszczone kolana, moje krotkie, ale muskularne rece bebnisty. I on, urwis, trzymal je tak samo jak ja. Siedzac na udzie Najswietszej Panny unosil ramiona i piesci, jak gdyby zamierzal uderzyc w blache, jak gdyby to Jezus, nie Oskar, byl bebnista, jak gdyby czekal tylko na moja blache, jak gdyby tym razem naprawde chcial Najswietszej Pannie, Janowi i mnie wystukac na blasze jakis wdzieczny rytm. Postapilem tak samo jak przed laty, zdjalem bebenek z brzucha i wystawilem Jezusa na probe. Ostroznie, zeby nie uszkodzic pomalowanego gipsu, wsunalem mu bialo-czerwona blache Oskara na rozowe uda, zrobilem to jednak tylko dla wlasnej satysfakcji, wcale nie spodziewalem sie cudu, chcialem po prostu zobaczyc plastycznie jego bezsilnosc; bo chociaz siedzial tak i unosil piesci, chociaz byl mojego wzrostu i mojej jedrnej kompleksji, chociaz w gipsie bez zadnego zachodu pozowal na owego trzylatka, ktorego ja udawalem z takim trudem i kosztem najwiekszych wyrzeczen - nie mogl bebnic, mogl tylko udawac, myslal pewnie: gdybym mial, to bym mogl, masz, a jednak nie mozesz, powiedzialem, pokladajac sie ze smiechu wcisnalem mu obie paleczki miedzy palce jak kielbaski, miedzy dziesiec palcow - bebnij teraz, najslodszy Jezusie, kolorowy gips zabebni w blache, Oskar wraca po trzech stopniach, schodzi z dywanu, staje na kamiennych plytach, bebnij, maly Jezusie, Oskar cofa sie jeszcze bardziej. Oddala sie i smieje sie do rozpuku, bo Jezus tak sobie siedzi i nie potrafi bebnic, chociaz pewnie chce. Zaczalem juz nudzic sie jak mops - i wtedy on uderzyl, wtedy zabebnil. Nic sie nie poruszylo, tylko on uderzyl z lewej, z prawej, potem obydwiema paleczkami naraz, radzil sobie calkiem niezle, na serio wzial sie do dziela, lubil odmiane, byl rownie dobry w prostych, jak i skomplikowanych rytmach, wyrzekal sie jednak wszelkich sztuczek, trzymal sie scisle blachy, nie siegal do piesni religijnych, nie wpadal w maniere dawnych lancknechtow, staral sie imponowac mi walorami czysto muzycznymi, nie pogardzil tez zadnym szlagierem, (zagral miedzy innymi to, co wowczas kazdy nucil, Wszystko przemija, takze Liii Marien, powoli, moze troche szarpanym ruchem zwrocil ku mnie kedzierzawa glowe z niebieskimi oczyma Bronskich, usmiechnal sie dosyc zarozumiale i polaczyl teraz ulubione melodie Oskara w potpourri: zaczal od Szkla, szkla, szkielka, przesliznal sie po Rozkladzie godzin, chlopak tak samo jak ja wygrywal Rasputina przeciwko Goethemu, wspinal sie ze mna na Wieze Wiezienna, wpelznal ze mna pod trybune, lapal wegorze na portowym molo, szedl i obok mnie za zwezajaca sie u stop trumna mojej biednej mamy i raz po raz, co najbardziej mnie zdumialo, wlazil pod cztery spodnice mojej babki Anny Koljaiczkowej. Wtedy Oskar podszedl blizej. Wtedy cos go przyciagnelo. Wtedy chcial dostac sie na dywan, nie chcial dluzej stac na kamiennych plytach. Jeden stopien oltarza, potem drugi. Wdrapalem sie zatem na gore i chetnie bym zobaczyl, jak on schodzi na dol. - Jezusie - wykrztusilem przez scisniete gardlo - tak zesmy sie nie umawiali. Oddaj mi zaraz bebenek. Ty masz swoj krzyz, to ci powinno wystarczyc! - Nie przerywajac raptownie zakonczyl bebnienie, z przesadna starannoscia skrzyzowal paleczki na blasze i bez sprzeciwu oddal mi to, co Oskar mu lekkomyslnie wypozyczyl. Mialem juz bez slowa podzieki i szybko jak dziesieciu diablow zbiec ze stopnia, byle dalej od katolicyzmu, gdy mily, choc rozkazujacy glos dotknal mojego ramienia: - Kochasz mnie, Oskarze? Nie odwracajac sie rzucilem: - Nic mi o tym nie wiadomo. A on tym samym glosem, ani troche nie podniesionym: - Kochasz mnie, Oskarze? Odparlem szorstko: - Przykro mi, ale nic a nic! Wtedy ten nudziarz zagadnal mnie po raz trzeci: - Oskarze, kochasz mnie? Teraz Jezus zobaczyl moja twarz: - Nienawidze cie, chlopczyku, ciebie i calego twojego kramu! Dziwnym trafem moja obelzywa odpowiedz podsycila triumfalny ton w jego glosie. Jezus uniosl palec wskazujacy jak nauczycielka z powszechniaka i polecil mi: - Ty jestes Oskar, opoka, a na tej opoce zbuduje Kosciol swoj. Pojdz za mna! Mozecie panstwo sobie wyobrazic moje oburzenie. Z wscieklosci dostalem gesiej skorki. Odlamalem mu gipsowy palec u nogi, ale on juz ani drgnal. - Powiedz to jeszcze raz - syknal Oskar - a zdrapie ci cala farbe. Nie padlo juz ani jedno slowko, pojawil sie natomiast, jak zwykle, ow stary czlowiek, ktory zawsze kreci sie po wszystkich kosciolach. Uklakl przed bocznym oltarzem w lewej nawie, ale nie zauwazyl mnie, poczlapal dalej i byl juz przy swietym Wojciechu z Pragi, gdy ja potykajac sie zbieglem ze stopni, z dywanu na kamienne plyty, nie odwracajac sie za siebie pognalem po szachownicy do Marii, ktora wlasnie w sposob poprawny i zgodny z moja instrukcja przezegnala sie po katolicku. Wzialem ja za reke, zaprowadzilem do miski ze swiecona woda, w srodkowej nawie, niemal juz przy wejsciu, kazalem jej przezegnac sie jeszcze raz patrzac w kierunku wielkiego oltarza, sam w tym wszystkim nie bralem udzialu, a gdy chciala ukleknac, pociagnalem ja na slonce. Byl wczesny wieczor. Robotnice ze wschodu zeszly juz z nasypu. Za to kolo dworca podmiejskiego we Wrzeszczu manewrowal pociag towarowy. Komary calymi gronami zawisly w powietrzu. Z gory rozleglo sie bicie dzwonow. Halasy manewrujacego pociagu wchlonely dzwonienie. Komary nadal wisialy w gronach. Maria miala zaplakana twarz. Oskar najchetniej zaczalby krzyczec. Co mial poczac z Jezusem? Najchetniej zdalbym sie na swoj glos. Coz mialem wspolnego z jego krzyzem? Wiedzialem jednak doskonale, ze moj glos byl bezsilny wobec jego witrazy. Niech dalej buduje swoja swiatynie na ludziach, ktorzy nazywali sie Petrus, Petri albo po wschodnioprusku Petrikeit. "Pamietaj, Oskar, zebys witraze zostawil w spokoju! - szepnal szatan we mnie. - On gotow zniszczyc ci glos". I dlatego tylko raz rzucilem okiem w gore, przyjrzalem sie takiemu neogotyckiemu witrazowemu oknu, potem cofnalem wzrok, nie zaspiewalem, nie poszedlem za nim, lecz u boku Marii podreptalem do podziemnego przejscia przy Dworcowej, przez kapiacy tunel, w gore do parku na Kuzniczkach, na prawo w ulice Marii, kolo rzeznika Wohlgemuhta, na lewo w ulice Elzy, przez mostek na Strzyzy do Nowego Rynku, gdzie wybudowali basen z woda dla obrony przeciwlotniczej. Dluga byla ulica Labesa, ale w koncu doszlismy do celu; Oskar zostawil Marie, wbiegl po dziewiecdziesieciu stopniach na strych. Wisialy tam przescieradla, za przescieradlami lezal piasek przeciwlotniczy, a za piaskiem i wiadrami, za plikami gazet i stosami dachowek moja ksiega i moj zapas bebenkow z czasow teatru frontowego. A w pudle po butach bylo kilka przepalonych, ale w dalszym ciagu gruszkowatych zarowek. Oskar wzial pierwsza z nich, rozspiewal, wzial druga, starl ja na szklany pyl, czysciutko odcial grubsza polowe trzeciej, na czwartej wykaligrafowal spiewem slowo JEZUS, potem szklo i napis zamienil w proch, chcial to powtorzyc, ale zabraklo juz zarowek. Wyczerpany opadlem na piasek przeciwlotniczy; Oskar mial jeszcze glos. Jezus mial ewentualnego nasladowce. A Wyciskacze mieli byc moimi pierwszymi uczniami. Wyciskacze Mimo iz Oskar juz chocby dlatego nie nadaje sie na nasladowce Chrystusa, ze zebranie uczniow przysparza mu trudnosci ponad sily, owczesne wezwanie po tych czy innych oporach znalazlo we mnie posluch, zrobilo ze mnie nasladowce, choc nie wierzylem w swojego poprzednika. Lecz zgodnie z zasada: kto watpi, ten wierzy, kto nie wierzy, wierzy najdluzej, nie udalo mi sie zdlawic watpliwosciami malego, przeznaczonego tylko dla mnie cudu we wnetrzu kosciola Serca Jezusowego, staralem sie wiec naklonic Jezusa do powtorzenia bebenkowego koncertu.Kilkakrotnie Oskar zachodzil bez Marii do wspomnianego kosciola z wypalonej cegly. Stale wymykalem sie matce Truczinskiej, ktora przeciez siedziala bez ruchu na krzesle i nie mogla sobie ze mna poradzic. Coz Jezus mial mi do ofiarowania? Czemu spedzalem pol nocy w lewej nawie, pozwalalem, zeby koscielny mnie zamykal? Czemu przed lewym bocznym oltarzem Oskar dopuszczal, by marzly mu uszy, sztywnialy wszystkie czlonki? Bo mimo wscieklej pokory, mimo rownie wscieklych bluznierstw nie uslyszalem ani bebnienia, ani glosu Jezusa. Misererei Nigdy w zyciu tak nie szczekalem zebami, jak o pomocy na kamiennych plytach kosciola Serca Jezusowego. Czy jakis blazen znalazlby kiedykolwiek lepsza grzechotke niz osoba Oskara? Imitowalem odcinek frontu pelen rozrzutnych karabinow maszynowych, miedzy gorna i dolna szczeka mialem biuro towarzystwa ubezpieczen z chmara urzedniczek i maszyn do pisania. Rozbrzmiewalo to na wszystkie strony, znajdowalo oddzwiek i poklask. Filary mialy dreszcze, sklepienia dostawaly gesiej skorki, moj kaszel skakal na jednej nodze po szachownicy kamiennych plyt, przebywal droge krzyzowa wstecz, w srodkowej nawie unosil sie w gore, wzlatywal na chor, kaszlal szescdziesieciokrotnie - kolko Bachowskie, ktore nie spiewalo, ktore raczej cwiczylo kaszel - a gdy juz mialem nadzieje, ze kaszel Oskara ukryl sie w piszczalkach organow i odezwie sie dopiero przy niedzielnym chorale - zakaszlal w zakrystii, po chwili na ambonie i wreszcie skonal kaszlac na tylach wielkiego oltarza, z plecami gimnastyka na krzyzu - i wykaszlal szybko swoja dusze. Dokonalo sie, kaszlal moj kaszel; a przeciez nic sie nie dokonalo. Maly Jezus trzymal moje paleczki sztywno i zuchwale, mial moja blache na rozowym gipsie i nie bebnil, nie potwierdzil, ze jestem jego nasladowca. Oskar chcialby miec na pismie to narzucone mu nasladowanie Chrystusa. Z owych czasow pozostal mi dobry czy zly zwyczaj, ze zwiedzajac koscioly, nawet najslynniejsze katedry, ledwie stane na kamiennych plytach, chocby w najlepszym zdrowiu, zanosze sie ustawicznym kaszlem, ktory odpowiednio do stylu, wysokosci i szerokosci budowli ma charakter gotycki albo romanski, takze barokowy, i pozwala mi jeszcze po latach przywolac na bebenku Oskara echo mojego kaszlu w bazylice w Ulm lub w Spirze. Wowczas jednak, gdy w polowie sierpnia poddawalem sie dzialaniu zimnego jak grob katolicyzmu, o turystyce i zwiedzaniu kosciolow w dalekich krajach mozna bylo myslec tylko wtedy, jesli nosilo sie mundur i bralo sie udzial w planowych odwrotach, ewentualnie notujac w prowadzonym dzienniczku: "Dzis wycofalismy sie z Orvieto, fantastyczna fasada kosciola, po wojnie przyjechac z Monika i obejrzec dokladnie". Bywanie w kosciele przychodzilo mi latwo, bo w domu nic mnie nie zatrzymywalo. Byla tam Maria. Ale Maria miala Matzeratha. Byl tam moj syn Kurt. Ale nicpon robil sie coraz bardziej nieznosny, sypal mi piaskiem w oczy, drapal mnie, az lamaly mu sie paznokcie w moim ojcowskim ciele. Moj syn pokazywal mi tez pare piesci, ktore mialy tak biale kostki, ze juz na sam widok tych gotowych do bicia blizniakow krew leciala mi z nosa. Dziwna rzecz, Matzerath zajmowal sie mna, co prawda niezrecznie, ale przeciez serdecznie. Zdziwiony Oskar godzil sie na to, ze ow dotad mu obojetny czlowiek bral go na kolana, sciskal, przygladal sie, a raz nawet pocalowal, mial przy tym lzy w oczach i powiedzial bardziej do siebie niz do Marii: - Nie zgodze sie i juz. Nie mozna tak z wlasnym synem. Chocby nie wiem jaki byl i wszyscy lekarze to samo mowili. Latwo im pisac. Sami chyba dzieci nie maja. Maria, ktora siedziala przy stole i jak co wieczor naklejala kupony zywnosciowe na arkusze gazetowego papieru, podniosla wzrok: - Uspokoj sie, Alfredzie. Zachowujesz sie, jakby dla mnie znaczylo to tyle co zeszloroczny snieg. Ale kiedy mowia, ze tak sie dzisiaj robi, to juz nie wiem, kto ma racje. Matzerath wskazal palcem fortepian, na ktorym od smierci mojej biednej mamy nikt juz nie zagral. - Agnieszka nigdy by tego nie zrobila i nigdy by sie nie zgodzila. Maria rzucila okiem na fortepian, uniosla ramiona i opuscila je, dopiero gdy zaczela mowic: - To zrozumiale, bo byla matka i ciagle miala nadzieje, ze mu sie poprawi. Ale sam widzisz: nie poprawilo sie, wszyscy go popychaja, jak byl, tak jest do niczego, ani do zycia, ani do smierci! Czy Matzerath zaczerpnal sily z portretu Beethovena, ktory nadal wisial nad fortepianem i ponuro mierzyl wzrokiem ponurego Hitlera? -Nie! - krzyknal. - Nigdy! - I uderzyl piescia w stol, w wilgotne, klejace sie arkusze, wzial od Marii list dyrekcji zakladu, przeczytal raz, drugi, trzeci, potem podarl list i cisnal skrawki miedzy kupony na chleb, na tluszcz, na artykuly spozywcze, kupony podrozne, kupony dla ciezko pracujacych, dla najciezej pracujacych i miedzy kupony dla przyszlych i dla karmiacych matek. Chociaz Oskar dzieki Matzerathowi nie dostal sie w rece owych lekarzy, widzial odtad i widzi nawet jeszcze dzis, ilekroc odwiedza go Maria, wspaniala, polozona w najlepszej gorskiej okolicy klinike, w tej klinice lsniaca, nowoczesnie przyjemna sale operacyjna, widzi, jak przed jej grubo obitymi drzwiami oniesmielona, lecz umie usmiechnieta Maria oddaje mnie pierwszorzednym lekarzom, ktorzy usmiechaja sie rowniez, wzbudzajac zaufanie, a tymczasem za swoimi bialymi, sterylizowanymi fartuchami trzymaja pierwszorzedne, wzbudzajace zaufanie, dzialajace natychmiast strzykawki. Wszyscy wiec opuscili mnie i tylko cien mojej biednej mamy, ktory paralizujaco padal Matzerathowi na palce, gdy chcial podpisac pismo przyslane przez Ministerstwo Zdrowia, kilkakrotnie stanal na przeszkodzie temu, bym ja, opuszczony, opuscil ten swiat. Oskar nie chcialby byc niewdzieczny. Pozostal mi jeszcze moj bebenek. Pozostal mi takze moj glos, ktory panstwu, znajacym wszystkie moje zwyciestwa nad szklem, nie ma niczego nowego do zaofiarowania i ktory tych z panstwa, co lubia odmiane, moze znudzic - dla mnie jednak glos Oskara ponad bebenkiem byl wiecznie zywym dowodem mojego istnienia; bo poki rozspiewywalem, poty istnialem, poki moj wycelowany oddech pozbawial szklo oddechu, poty bylo jeszcze zycie we mnie. Oskar duzo wowczas spiewal. Rozpaczliwie duzo. Zawsze ilekroc o poznej godzinie wychodzilem z kosciola Serca Jezusowego, rozspiewywalem cos po drodze. Idac do domu nawet nie szukalem specjalnie, zabieralem sie do zle zaciemnionego pokoju na mansardzie albo zamalowanej na niebiesko, tlacej sie zgodnie z przeciwlotniczymi przepisami latarni ulicznej. Wracajac z kosciola za kazdym razem wybieralem inna droge. Jednego dnia przez Antona Mollera dochodzil Oskar do ulicy Marii. Innego szedl Uphagena, wokol Conradinum, rozbil z brzekiem oszklone drzwi szkoly i przez Kolonie dotarl do placu Maksa Halbego. Gdy ktoregos z ostatnich dni sierpnia przyszedlem za pozno i wrota kosciola zastalem zamkniete, zdecydowalem sie na dluzsza droge okrezna, zeby dac upust swojej wscieklosci. Pobieglem Dworcowa pod gore, usmiercajac co trzecia latarnie, za Palacem Filmowym skrecilem w prawo w Adolfa Hitlera, zostawilem w spokoju okna koszar piechoty po lewej, wyladowalem natomiast zlosc na nadjezdzajacym z Oliwy, prawie pustym tramwaju, ktorego lewy bok ogolocilem ze wszystkich ponuro zaciemnionych szyb. Oskar nie zwrocil prawie uwagi na rezultat, nie patrzyl, jak tramwaj zapiszczal i zahamowal, jak ludzie wysiedli, zlorzeczyli i znowu wsiedli, szukal deseru dla swojej wscieklosci, smakolyku w owych tak ubogich w smakolyki czasach, i w swoich sznurowanych butach zatrzymal sie dopiero, gdy zaszedl na najdalszy skraj przedmiescia Wrzeszcza, kolo stolarni Berendta, i majac przed soba ciagnace sie daleko baraki lotniska zobaczyl w blasku ksiezyca glowny gmach fabryki czekolady Baltic. Moja wscieklosc nie byla juz jednak tak wielka, zebym musial od razu przedstawic sie fabryce w od dawna wyprobowany sposob. Nie spieszylem sie, przeliczylem policzone przez ksiezyc szyby, doszedlem do tego samego wyniku co on, moglbym teraz zaczac sie przedstawiac, najpierw jednak chcialem sie dowiedziec, o co chodzilo wyrostkom, ktorzy szli za mna od Strzyzy Gornej, przypuszczalnie juz od kasztanow na Dworcowej. Szesciu lub siedmiu stalo przed budka lub w budce na przystanku przy Dobromierskiej. Pieciu dalszych mozna bylo dojrzec za pierwszymi drzewami szosy sopockiej. Chcialem juz odlozyc wizyte w fabryce czekolady, zejsc chlopakom z oczu i nadkladajac drogi przez most kolejowy, wzdluz lotniska, przez ogrodki dzialkowe, przemknac sie do browaru przy Kuzniczkach, gdy i z mostu Oskar uslyszal ich zestrojone, porozumiewawcze gwizdy. Nie bylo juz watpliwosci: koncentracja dotyczyla mnie. W takich sytuacjach, w tak krotkim czasie, gdy rozpoznalo sie przesladowcow, ale nagonka jeszcze sie nie rozpoczela, czlowiek szeroko i smakowicie wylicza ostatnie mozliwosci ratunku: Oskar moglby glosnym krzykiem wolac mamusie i tatusia. W ten sposob sciagnalbym jesli nie wszystkich, to przynajmniej jakiegos policjanta. Przy mojej posturze dorosli na pewno wzieliby mnie w obrone, ja jednak - z konsekwencja, na jaka Oskar umial niekiedy sie zdobyc - odrzucilem pomoc wyrosnietych przechodniow, interwencje policjanta, dreczony ciekawoscia i pewnoscia siebie, chcialem zaryzykowac, zrobilem rzecz najglupsza: szukalem dziury w wysmarowanym smola plocie okalajacym teren fabryki, nie znalazlem, widzialem, jak wyrostki wychodza z budki na przystanku, z cienia drzew szosy sopockiej, Oskar podazal dalej wzdluz plotu, teraz i oni zeszli z mostu, a w plocie z desek w dalszym ciagu nie bylo dziury, nie szli szybko, raczej spacerkiem, pojedynczo, Oskar mogl jeszcze chwile szukac, dali mi akurat tyle czasu, ile potrzeba, zeby znalezc dziure w plocie, ale gdy w koncu w jednym miejscu brakowalo deski i ja. rozdzierajac gdzies ubranie, przecisnalem sie przez szczeline, po drugiej stronie plotu stanelo naprzeciw mnie czterech chlopakow w wiatrowkach, z lapami w kieszeniach narciarskich spodni. Poniewaz natychmiast zrozumialem bezwyjsciowosc mojej sytuacji, poszukalem najpierw owego miejsca, ktore rozdarlem sobie przeciskajac sie przez dziure w plocie. Znajdowalo sie w spodniach, z prawej strony. Dwoma rozstawionymi palcami zmierzylem rozdarcie, przekonalem sie, ze jest irytujaco duze, ale udalem obojetnosc i wreszcie spojrzalem w gore czekajac, az wszystkie chlopaki z przystanku, z szosy i z mostu przelazly przez plot; bo dziura byla dla nich za mala. Wydarzylo sie to w ostatnich dniach sierpnia. Ksiezyc co pewien czas chowal sie za chmura. Naliczylem okolo dwudziestu chlopakow. Najmlodsi po czternascie, najstarsi po szesnascie, prawie siedemnascie lat. W dziewiecset czterdziestym czwartym mielismy cieple, suche lato. Czterech sposrod wiekszych lobuziakow nosilo mundury sluzby pomocniczej lotnictwa. Pamietam, ze w dziewiecset czterdziestym czwartym mielismy urodzaj na wisnie. Stali grupkami wokol Oskara, rozmawiali polglosem, poslugiwali sie zargonem, ktorego nie staralem sie wcale zrozumiec. Nosili tez dziwaczne przezwiska, ktorych tylko mniejsza czesc zapamietalem. I tak moze pietnastoletni petak o lekko przeslonietych sarnich oczach nazywal sie Cykoria, a czasem Galareta. Na jego sasiada wolali Putto. Najmniejszego, ale na pewno nie najmlodszego lobuziaka, ktory seplenil i mial wysunieta gorna warge, nazywali Psujem. Na jednego ze sluzby pomocniczej mowili Mister, na innego bardzo trafnie Wymoczek, byly tez imiona historyczne: Lwie Serce, jakis golowas nazywal sie Sinobrody, slyszalem dobrze mi znane imiona jak Totila i Tej a, a nawet, co juz bylo zuchwalstwem, Belizariusz i Narses; Stortebekerowi, ktory chodzil w prawdziwym, mocno sfatygowanym welurowym kapeluszu i przydlugim nieprzemakalnym plaszczu, przyjrzalem sie uwaznie: mimo swoich szesnastu latek byl przywodca calej kompanii. Nie zwracali na Oskara uwagi, chcieli pewnie, zeby skruszal, wiec na pol rozbawiony, na pol rozezlony na siebie, ze dalem sie wciagnac w te oczywista szczeniacka romantyke, usiadlem, bo nogi mnie bolaly, na bebenku, patrzylem na ksiezyc niemal juz w pelni i probowalem wyslac czesc swoich mysli do kosciola Serca Jezusowego. Moze by dzisiaj zabebnil, moze by powiedzial slowko. A ja siedzialem na podworzu fabryki czekolady Baltic, zabawialem sie z chlopakami w rycerzy i zbojcow. Moze czekal na mnie, moze mial zamiar po krotkim intermezzo na bebenku ponownie otworzyc usta, zeby wytlumaczyc mi nasladowanie Chrystusa, byl teraz rozczarowany, ze nie przyszedlem, na pewno butnie uniosl brwi. Co Jezus pomyslalby o tych chlopakach? Co Oskar, jego sobowtor, sukcesor i namiestnik, mial poczac z ta zgraja? Czy slowami Jezusa: "Pozwolcie dziatkom przyjsc do mnie!" mogl sie zwrocic do wyrostkow, ktorzy nazywali sie Putto, Cykoria, Sinobrody, Psuj i Stortebeker? Stortebeker zblizyl sie. Przy nim Psuj, jego prawa reka. Stortebeker: - Wstawaj! Oskar bladzil jeszcze oczyma wokol ksiezyca, myslami wokol bocznego oltarza w lewej nawie, nie wstal, a Psuj, na znak Stortebekera wykopnal mi bebenek spod siedzenia. Gdy wstalem, wzialem blache i zeby ja lepiej zabezpieczyc przed dalszymi uszkodzeniami, schowalem pod bluze. Ladny chlopak ten Stortebeker, pomyslal Oskar. Oczy osadzone troche za gleboko i za blisko siebie, ale usta inteligentne i zywe. -Skad idziesz? Oho, zacznie sie wypytywanie, powiedzialem sobie, a poniewaz nie spodobalo mi sie to przywitanie, ponownie uchwycilem sie tarczy ksiezyca, wyobrazilem sobie ksiezyc - on przeciez wszystko zniesie - jako bebenek i usmiechnalem sie ze swojej nie zobowiazujacej manii wielkosci. -Dran zeby szczerzy, Stortebeker. Psuj przypatrzyl mi sie, zaproponowal swojemu szefowi czynnosc, ktora nazwal "wyciskaniem". Pozostali w tyle, pryszczaty Lwie Serce, Mister, Cykoria i Putto, tez byli za wyciskaniem. Bladzac w dalszym ciagu wokol ksiezyca, przeliterowalem wyciskanie. Jakie to ladne slowko, ale z pewnoscia nic przyjemnego. -O wyciskaniu ja tu decyduje! - przerwal Stortebeker mamrotanie swojej bandy, potem znow zwrocil sie do mnie: - Widzielismy cie nieraz na Dworcowej. Cos tam robil? Skad idziesz? Dwa pytania rownoczesnie. Przynajmniej na jedno musial Oskar jednak odpowiedziec, jesli chcial pozostac panem sytuacji. Totez oderwalem wzrok od ksiezyca, spojrzalem na Stortebekera niebieskimi, wymownymi oczami i powiedzialem spokojnie: - Ide z kosciola. Troche mamrotania za plecami Stortebekera w nieprzemakalnym plaszczu. Uzupelniali moja odpowiedz. Psuj wyjasnil, ze mialem na mysli kosciol Serca Jezusowego. -Jak sie nazywasz? To pytanie musialo pasc. Tkwilo w samej naturze spotkania. Stawianie tego pytania zajmuje istotne miejsce w ludzkiej konwersacji. Z odpowiadania na to pytanie zyja dluzsze i krotsze sztuki teatralne, I takze opery - patrz Lohengrin. Zaczekalem na swiatlo ksiezyca miedzy dwiema chmurami, chcialem, zeby ow blask w moich niebieskich oczach podzialal na Stortebekera chocby przez tyle czasu, ile zajeloby przelkniecie trzech lyzek zupy, i powiedzialem potem, nazwalem sie, bylem zazdrosny o dzialanie tego slowa - bo imie Oskar skwitowaliby co najwyzej smiechem - i Oskar powiedzial: - Nazywam sie Jezus. Po tym przyznaniu sie zapadla dluzsza cisza, az Psuj wyseplenil: -Trzeba mu jednak zrobic wyciskanie, szefie. Nie tylko Psuj byl za wyciskaniem. Stortebeker pstrykajac palcami zezwolil na te operacje, a Psuj zlapal mnie, wcisnal mi swoje klykcie w prawe ramie, poruszal nimi sucho, szybko, goraco i bolesnie, poki Stortebeker ponownie, tym razem nakazujac przerwac, nie pstryknal palcami - a wiec to bylo wyciskanie! -No, wiec jak sie nazywasz? - Szef w welurowym kapeluszu udawal znudzenie, zrobil prawa reka taki ruch, jakby chcial uderzyc (sierpowym - przy czym zsunal mu sie przydlugi rekaw nieprzemakalnego plaszcza - ukazal w swietle ksiezyca swoj zegarek i szepnal nie patrzac na mnie: -Minuta do namyslu. Potem Stortebeker powie: fajerant. Badz co badz przez minute Oskar mogl bezkarnie przygladac sie ksiezycowi, szukac wybiegow w jego kraterach i podawac w watpliwosc podjeta kiedys decyzje nasladowania Chrystusa. Poniewaz nie I podobalo mi sie slowko "fajerant", a ponadto w zadnym wypadku I nie chcialem dopuscic, zeby chlopaki dyrygowali mna z zegarkiem w reku, po mniej wiecej trzydziestu pieciu sekundach Oskar powiedzial: - Jestem Jezus. Nastapila teraz rzecz efektowna, choc bynajmniej nie zainscenizowana przeze mnie. Tuz po moim powtornym przyznaniu sie do nasladowania Chrystusa, zanim Stortebeker zdazyl pstryknac palcami, a Psuj wziac sie za wyciskanie - ogloszono alarm lotniczy. Oskar powiedzial: "Jezus", zaczerpnal tchu, a na potwierdzenie moich slow zawyly jedna po drugiej syreny pobliskiego lotniska, syrena na glownym budynku koszar piechoty w Strzyzy Gornej, syrena z dachu stojacej pod wrzeszczanskim lasem szkoly Horsta Wessela, syrena na domu towarowym Sternfelda i z bardzo daleka, od strony Alei Hindenburga, syrena Wyzszej Szkoly Technicznej. Trzeba bylo czasu, zeby wszystkie syreny przedmiescia wyjac dlugo i natarczywie podchwycily niczym archaniolowie obwieszczona przeze mnie dobra nowine, zeby sprawily, iz noc wezbrala i opadla, iz zamigotaly i zerwaly sie sny, zeby wpelzly w ucho spiochow i napietnowaly ksiezyc, ktory swiecil niewzruszenie, jako cialo niebieskie uchylajace sie od zaciemnienia. Podczas gdy Oskar powital alarm lotniczy jak sojusznika, Stortebekera syreny wytracily z rownowagi. Dla czesci jego bandy alarm byl bezposrednim i sluzbowym wezwaniem. Totez musial czterech chlopakow ze sluzby pomocniczej odeslac przez plot do ich baterii, na pozycje osiemdziesiatek osemek miedzy zajezdnia tramwajowa a lotniskiem. Trzej jego ludzie, wsrod nich Belizariusz, mieli dyzur przeciwlotniczy w Conradinum, wiec tez musieli natychmiast odejsc. Reszte, moze pietnastu chlopakow, zatrzymal przy sobie, a poniewaz na niebie nic sie nie dzialo, podjal na nowo przesluchanie: - A zatem, jesli dobrzesmy zrozumieli, jestes Jezus. Mniejsza z tym. Inne pytanie: Jak ty to robisz z latarniami i szybami? Tylko bez wykretow, wiemy wszystko! Nieprawda, nic nie wiedzieli. Co najwyzej zaobserwowali ten czy ow sukces mojego glosu. Oskar nakazal sobie poblazliwosc dla tych wyrostkow, ktorych w dzisiejszych czasach nazwano by krotko i wezlowato chuliganami. Staralem sie usprawiedliwic ich bezposrednie i po czesci niezreczne dazenie do celu, zdobylem sie na lagodny obiektywizm. A wiec to byli oslawieni Wyciskacze, o ktorych od kilku tygodni mowilo cale miasto; banda mlodziezowa, za ktora uganiala sie policja kryminalna i liczne jednostki sluzby patrolowej Hitlerjugend. Jak wyszlo pozniej na jaw: gimnazjalisci z Conradinum, ze szkol Swietego Piotra i Horsta Wessela. Byla tez druga grupa bandy Wyciskaczy w Nowym Porcie, ktora, choc kierowana przez gimnazjalistow, w dwoch trzecich skladala sie z terminatorow ze stoczni Schichaua i fabryki wagonow. Obie grupy rzadko podejmowaly wspolne akcje, wlasciwie tylko wtedy, gdy wyruszajac z ulicy Schichaua przeczesywaly park Steffensa i nocna Aleje Hindenburga urzadzajac lapanki na aktywistki Zwiazku Dziewczat Niemieckich, ktore po wieczornym szkoleniu wracaly ze schroniska mlodziezowego na Biskupiej Gorce. Unikano zatargow miedzy grupami, rozgraniczono dokladnie tereny dzialania i Stortebeker widzial w przywodcy z Nowego Portu raczej przyjaciela niz rywala. Wyciskacze walczyli przeciwko wszystkim. Pladrowali biura Hitlerjugend, polowali na odznaczenia i dystynkcje urlopowiczow z frontu, ktorzy zabawiali sie w parkach ze swoimi dziewczynami, kradli bron, amunicje i benzyne przy pomocy swoich chlopakow z baterii przeciwlotniczych i od samego poczatku planowali wielki napad na urzad gospodarczy. Nic jeszcze nie wiedzac o organizacji i planach Wyciskaczy, Oskar, ktoremu wtedy dokuczala bardzo samotnosc i opuszczenie, w gronie wyrostkow poczul sie swojsko i bezpiecznie. W duchu sprzymierzylem sie juz z tymi chlopakami, nie przejmowalem sie zbyt duza roznica wieku - ja zblizalem sie do dwudziestki - i mowilem sobie: czemu nie mialbys im zademonstrowac probki swojego kunsztu? Chlopcy sa zawsze zadni wiedzy. Ty tez miales kiedys pietnascie i szesnascie lat. Daj im przyklad, pokaz im cos. Beda cie podziwiali, moze od tej chwili beda cie sluchali. Z niejednego pieca jadles chleb i mozesz to wykorzystac, pojdz juz teraz za swoim powolaniem, zbierz uczniow i rozpocznij nasladowanie Chrystusa. Stortebeker wyczul chyba, ze moje zamyslenie jest w pelni uzasadnione. Nie przynaglal mnie i bylem mu za to wdzieczny. Koniec sierpnia. Ksiezycowa noc, niebo lekko zachmurzone. Alarm lotniczy. Dwa, trzy reflektory na wybrzezu. Prawdopodobnie samolot rozpoznawczy. W tych dniach zostal ewakuowany Paryz. Naprzeciwko mnie wielookienny gmach fabryki czekolady Baltic. Po dlugim marszu grupa armii "Srodek" zatrzymala sie na Wisle. Zapewne Baltic nie pracowal juz dla handlu detalicznego, tylko produkowal czekolade dla lotnictwa. Oskar musial wiec tez oswoic sie z wyobrazeniem, ze zolnierze generala Pattona przechadzali sie teraz w swoich amerykanskich mundurach pod wieza Eiffla. Bylo to dla mnie bolesne - i Oskar uniosl paleczke. Tyle godzin spedzonych z Roswita. Stortebeker dostrzegl moj gest i za paleczka skierowal wzrok ku fabryce czekolady. Podczas gdy na Pacyfiku w bialy dzien oczyszczano jakas wysepke z Japonczykow, tutaj swiatlo ksiezyca kladlo sie we wszystkich oknach fabryki naraz. I Oskar powiedzial do wszystkich, ktorzy chcieli tego sluchac: - Jezus rozspiewa teraz szklo. Jeszcze zanim zalatwilem pierwsze trzy szyby, wysoko nad glowa pochwycilem brzeczenie muchy. Podczas gdy dwie dalsze szyby pozbywaly sie ksiezycowego swiatla, pomyslalem: to umierajaca mucha brzeczy tak glosno. Potem zamalowalem swoim glosem na czarno pozostale wneki okienne najwyzszego pietra fabryki i przekonalem sie o anemii licznych reflektorow, zanim z wielu okien fabrycznych srodkowego i najnizszego pietra usunalem odblask swiatel, ktore pochodzily chyba z baterii kolo obozu "Narvik". Najpierw odezwaly sie baterie nadbrzezne, potem ja wykonczylem srodkowe pietro. Po chwili zezwolenie na prowadzenie ognia otrzymaly baterie ze Starych Szkotow, Polanek i Mlynisk. Poszly trzy okna na parterze - i plasko nad fabryka poszly trzy nocne mysliwce, ktore wystartowaly z lotniska. Nie uporalem sie jeszcze z parterem, gdy zamilkla artyleria przeciwlotnicza pozostawiajac nocnym mysliwcom zestrzelenie czteromotorowego bombowca dalekiego zasiegu, ktory nad Oliwa zostal uczczony jednoczesnie przez trzy reflektory. Z poczatku Oskar zywil jeszcze obawy, ze rownoczesnosc jego popisow z efektownymi wysilkami artylerii przeciwlotniczej moglaby rozproszyc, a moze nawet odciagnac uwage chlopakow od fabryki i skierowac ku nocnemu niebu. Tym bardziej bylem zdumiony, gdy po zakonczeniu dziela cala banda w dalszym ciagu wpatrywala sie w ogolocona z szyb fabryke czekolady. Nawet gdy z niedalekiej Dobromierskiej dolecialy okrzyki radosci i brawa jak w teatrze, bo bombowiec dostal, bo plonac, dajac ludziom ucieche, nie tyle wyladowal, co spadl na Jaskowy Las, jedynie paru czlonkow bandy, wsrod nich Putto, oderwalo sie od powybijanych okien fabryki. Lecz ani Stortebeker, ani Psuj, o ktorych mi wlasnie chodzilo, nie zwrocili najmniejszej uwagi na zestrzelony samolot. Potem znow byl juz na niebie tylko ksiezyc i gwiezdna drobnica. Nocne mysliwce wyladowaly. Z bardzo daleka odezwala sie straz pozarna. Wtedy Stortebeker odwrocil sie, pokazal mi swoje zawsze pogardliwie wydete usta, zrobil ow ruch, jakby chcial uderzyc sierpowym, po ktorym spod przydlugiego rekawa nieprzemakalnego plaszcza wyjrzal zegarek, zdjal zegarek, wreczyl mi bez slowa, ale ciezko dyszac, chcial cos powiedziec, musial jednak przeczekac zajete odwolywaniem alarmu syreny, zanim przy aplauzie swoich ludzi mogl mi oswiadczyc: dobrze, Jezusie. Jak chcesz, to cie przyjmiemy i bedziesz jednym z nas. Jestesmy Wyciskacze, jesli to ci cos mowi. Oskar zwazyl zegarek w dloni, podarowal dosc wyszukana rzecz ze swiecacymi wskazowkami i godzina zero dwadziescia trzy temu szczeniakowi Psujowi. Ten spojrzal pytajaco na swojego szefa. Stortebeker przyzwolil skinieniem glowy. A Oskar, szykujac bebenek na droge do domu, powiedzial: - Jezus was poprowadzi. Pojdzcie ze mna! Jaselka Duzo wtedy mowiono o cudownych broniach i ostatecznym zwyciestwie. My, Wyciskacze, nie mowilismy ani o jednym, ani o drugim, mielismy jednak cudowna bron.Gdy Oskar objal kierownictwo bandy liczacej trzydziestu do czterdziestu czlonkow, kazalem najpierw Stortebekerowi przedstawic sobie szefa grupy Nowy Port. Moorkahne, kulejacy siedemnastolatek, syn wyzszego urzednika kapitanatu portu, z racji swojego kalectwa - prawa noge mial o dwa centymetry krotsza od lewej - nie zostal powolany ani do sluzby pomocniczej lotnictwa, ani do wojska. Chociaz Moorkahne swiadomie i ostentacyjnie obnosil swoje kalectwo, byl niesmialy i mowil cicho. Mlody czlowiek usmiechajacy sie zawsze z pewnym zaklopotaniem uchodzil za najlepszego ucznia ostatniej klasy Conradinum i mial - pod warunkiem, ze armia rosyjska nie wniesie sprzeciwu - wszelkie szanse, by zdac mature z odznaczeniem; Moorkahne chcial studiowac filozofie. Podobnie jak Stortebeker, tak i kulas bez zastrzezen uznal we mnie Jezusa, ktory prowadzil Wyciskaczy. Na samym poczatku Oskar polecil obydwu pokazac sobie magazyn i kase, bo obie grupy gromadzily plony swoich lupieskich wypraw w tej samej piwnicy. Znajdowala sie ona, sucha i obszerna, w zacisznej, wytwornej wrzeszczanskiej willi w Jaskowej Dolinie. Rodzice Putta, ktorzy nazywali sie von Puttkamer, zamieszkiwali obrosnieta rozmaitymi pnaczami posiadlosc, oddzielona od ulicy lagodnie wznoszaca sie laka - to znaczy, pan von Puttkamer, pomorsko-polsko-pruskiego pochodzenia, przebywal w pieknej Francji, dowodzil dywizja, byl kawalerem Krzyza Rycerskiego; pani Elisabeth von Puttkamer byla chorowita, juz od miesiecy bawila w Gornej Bawarii; tam miala wrocic do zdrowia. Wolfgang von Puttkamer, na ktorego Wyciskacze wolali Putto, zawladnal willa; bo owej starej, przygluchej sluzacej, ktora w polozonych wyzej pomieszczeniach troszczyla sie o mlodego pana, nie widzielismy nigdy, gdyz do piwnicy wchodzilismy przez pralnie. W magazynie pietrzyly sie puszki konserw, wyroby tytoniowe i liczne bele spadochronowego jedwabiu. Na jednej z polek wisialy dwa tuziny zegarow sluzbowych Wehrmachtu, ktore Putto na rozkaz Stortebekera musial stale nakrecac i regulowac. Musial tez czyscic dwa pistolety maszynowe, karabin automatyczny i zwykle spluwy. Pokazano mi pancerzownice, amunicje do kaemu i dwadziescia piec recznych granatow. Wszystko to wraz z pokazna liczba kanistrow benzyny przeznaczone bylo na zdobycie szturmem urzedu gospodarczego. Totez pierwszy rozkaz Oskara, ktory wydalem jako Jezus, brzmial: - Bron i benzyne zakopac w ogrodzie. Iglice oddac Jezusowi. Nasza bron jest innego rodzaju! Gdy pokazali mi skrzynke po cygarach pelna zrabowanych orderow i medali, pozwolilem im z usmiechem zatrzymac odznaczenia. Powinienem byl jednak odebrac chlopakom spadochroniarskie noze. Uzyli pozniej tego zelaza, ktore przeciez samo lgnelo do reki i az prosilo sie, by go uzyc. Potem przyniesli mi kase. Oskar kazal przeliczyc, sam tez przeliczyl dla sprawdzenia i polecil zanotowac stan kasy: dwa tysiace czterysta dwadziescia marek. Bylo to w poczatkach wrzesnia dziewiecset czterdziestego czwartego. A gdy w polowie stycznia dziewiecset czterdziestego piatego Koniew i Zukow przerwali front na Wisle, poczulismy sie zmuszeni poswiecic nasza kase w piwnicznym magazynie. Putto zlozyl zeznanie, a na stole sadu okregowego znalazlo sie w banknotach i w bilonie trzydziesci szesc tysiecy marek. Zgodnie z moja natura w czasie akcji Oskar trzymal sie w cieniu. Za dnia najczesciej sam, a jesli w towarzystwie, to tylko ze Stortebekerem, wyszukiwalem korzystny cel dla nocnego przedsiewziecia, pozostawialem potem organizacje Stortebekerowi albo Moorkahnemu i nie ruszajac sie z mieszkania matki Truczinskiej, z okna sypialni, o poznej godzinie, rozspiewywalem - teraz wymieniam te nasza cudowna bron - dalekosiezniej niz kiedykolwiek przedtem, parterowe okna wielu biur partyjnych, wychodzace na podworze okna drukarni, w ktorej drukowano kartki zywnosciowe, a raz, wbrew sobie ulegajac prosbom, kuchenne okna prywatnego mieszkania pewnego profesora, na ktorym chlopaki chcialy sie zemscic. Bylo to juz w listopadzie. V1 i V2 lataly na Anglie, a ja spiewajac przez caly Wrzeszcz, podazajac zadrzewiona Aleja Hindenburga, przeskakujac Dworzec Glowny, Stare i Glowne Miasto, odnalazlem ulice Rzeznicka i muzeum, kazalem chlopakom wlamac sie i odszukac Niobe, drewniana rzezbe dziobowa. Nie znalezli jej. W pokoju obok siedziala nieruchomo na krzesle matka Truczinska i potrzasala glowa, miala ze mna cos niecos wspolnego; bo gdy Oskar spiewal dalekosieznie, ona dalekosieznie myslala, szukala na niebie swojego syna Herberta, na srodkowym odcinku frontu swojego syna Fritza. Takze swojej najstarszej corki Gusty, ktora w poczatku dziewiecset czterdziestego czwartego wyszla za maz i wyjechala do Nadrenii, musiala szukac w dalekim Dusseldorfie, gdyz tam mial mieszkanie starszy kelner Koster, przebywal jednak w Kurlandii; Guscie wolno bylo zatrzymac go i poznawac zaledwie przez czternascie dni urlopu. Byly to spokojne wieczory. Oskar siedzial u stop matki Truczinskiej, improwizowal troche na swoim bebenku, bral sobie z piecyka pieczone jablko, z pomarszczonym owocem starych kobiet i malych dzieci znikal w ciemnej sypialni, podnosil papier zaciemnienia, uchylal okna, wpuszczal do srodka troche mrozu i nocy i wysylal swoj wymierzony, dalekosiezny spiew, nie opiewal jednak zadnej z drzacych gwiazd, nie mial czego szukac na Mlecznej Drodze, bral na cel Plac Zimowy, tam jednak chodzilo mu nie o gmach radia, tylko o budynek naprzeciwko, w ktorym ciagnal sie dlugi szereg drzwi prowadzacych do lokali biurowych okregowego kierownictwa Hitlerjugend. Moja praca przy dobrej pogodzie nie trwala nawet minuty. Przez ten czas pieczone jablko styglo nieco przy otwartym oknie. Zujac wracalem do matki Truczinskiej i bebenka, kladlem sie niebawem do lozka i moglem byc pewien, ze gdy Oskar spal, Wyciskacze w imie Jezusa rabowali kasy partyjne, kartki zywnosciowe i, co bylo wazniejsze, urzedowe pieczatki, drukowane formularze albo liste czlonkow sluzby patrolowej Hitlerjugend. Poblazliwie pozwalalem Stortebekerowi i Moorkahnemu wyprawiac rozne glupstwa ze sfalszowanymi legitymacjami. Najwiekszym wrogiem bandy byla sluzba patrolowa. Zostawilem im wiec wolna reke, mogli lapac swoich przeciwnikow, urzadzac im wyciskanie, a nawet - jak to nazywal i robil Psuj - polerowanie jaj. Od tych imprez, ktore oznaczaly tylko przygrywke i nie zdradzaly jeszcze niczego z moich wlasciwych planow, i tak trzymalem sie z dala, totez nie moge zareczyc, czy to wlasnie Wyciskacze we wrzesniu dziewiecset czterdziestego czwartego spetali dwoch wyzszych funkcjonariuszy sluzby patrolowej, wsrod nich znienawidzonego Helmuta Neitberga, i utopili w Motlawie powyzej Krowiego Mostu. Temu, jakoby istnialy - jak pozniej mowiono - powiazania miedzy banda Wyciskaczy a Piratami Spod Znaku Szarotki z Kolonii nad Renem, jakoby mieli na nas wplyw, a nawet kierowali naszymi akcjami polscy partyzanci z Borow Tucholskich, ja, ktory podwojnie, jako Oskar i jako Jezus, przewodzilem bandzie, musze zaprzeczyc i wlozyc to miedzy bajki. Na procesie pomawiano nas takze o kontakty z zamachowcami i spiskowcami z dwudziestego lipca, poniewaz ojciec Putta, August von Puttkamer, byl bliskim przyjacielem marszalka Rommla i popelnil samobojstwo. Putto, ktory przez cala wojne widzial ojca moze cztery albo piec razy, przelotnie i z coraz to innymi dystynkcjami, dopiero na naszym procesie dowiedzial sie o tej w gruncie rzeczy obojetnej nam oficerskiej historii i plakal tak zalosnie i bezwstydnie, ze Psuj, jego sasiad, na oczach sedziow musial zrobic mu wyciskanie. Tylko raz w ciagu naszej dzialalnosci nawiazali z nami kontakt dorosli. Robotnicy stoczniowi - jak sie od razu domyslilem, o zabarwieniu komunistycznym - probowali przez naszych terminatorow zdobyc wplywy i wciagnac nas do czerwonego podziemia. Terminatorzy byli nawet nie od tego. Gimnazjalisci natomiast odrzucali wszelkie tendencje polityczne. Mister ze sluzby pomocniczej lotnictwa, cynik i teoretyk bandy Wyciskaczy, na jednym z zebran bandy sformulowal swoj poglad w tej sprawie: - Nie mamy nic wspolnego z zadnymi partiami, walczymy przeciwko naszym rodzicom i wszystkim innym doroslym; obojetne, za czym sa albo przeciw czemu. Choc Mister wyrazil sie z gruba przesada, zgodzili sie z nim wszyscy gimnazjalisci; doszlo do rozbicia bandy. Terminatorzy od Schichaua - czego bardzo zalowalem, bo chlopcy byli naprawde dzielni - zalozyli wlasny zwiazek, nadal jednak, wbrew sprzeciwom Stortebekera i Moorkahnego, uwazali sie za bande Wyciskaczy. Na procesie - bo ich szajka wpadla rownoczesnie z nasza - oskarzano ich o podpalenie na terenie stoczni bazy okretow podwodnych. Ponad stu mechanikow okretowych i podchorazych marynarki, ktorzy znajdowali sie na przeszkoleniu, zginelo wtedy w okropny sposob. Pozar wybuchl na pokladzie i uniemozliwil spiacym pod pokladem marynarzom opuszczenie pomieszczen dla zalogi, a gdy zaledwie osiemnastoletni podchorazowie chcieli skakac przez iluminatory do wody, ktora obiecywala ratunek, uwiezli w nich biodrami, od tylu ogarnal ich szybko rozprzestrzeniajacy sie ogien i trzeba ich bylo powystrzelac z motorowych barkasow, bo za glosno i za dlugo krzyczeli. Mysmy nie podlozyli ognia. Moze zrobili to terminatorzy ze stoczni Schichaua, a moze tez ludzie z grupy Westerland. Wyciskacze nie byli podpalaczami, chociaz ja, ich duchowy opiekun, moglbym odziedziczyc po dziadku piromanskie sklonnosci. Dobrze pamietam montera, ktory zostal przeniesiony z Zakladow Niemieckich w Kilonii do stoczni Schichaua i odwiedzil nas na krotko przed rozbiciem bandy Wyciskaczy. Erich i Horst Pietzgerowie, synowie sztauera, przyprowadzili go do naszej piwnicy w willi Puttkamerow. Monter uwaznie obejrzal nasz magazyn, zauwazyl brak uzytecznej broni, zdobyl sie na powsciagliwa pochwale, a gdy zapytal o szefa bandy i Stortebeker natychmiast, Moorkahne z ociaganiem wskazali na mnie, wybuchnal nie milknacym i tak aroganckim smiechem, ze niewiele brakowalo, a na zyczenie Oskara Wyciskacze daliby mu za swoje. -Co to za karzel? - powiedzial do Moorkahnego i przez ramie wskazal palcem na mnie. Zanim Moorkahne, ktory usmiechal sie z pewnym zaklopotaniem, zdazyl odpowiedziec, Stortebeker oswiadczyl zatrwazajaco spokojnie: - To jest nasz Jezus. Monter, ktory nazywal sie Walter, nie mogl strawic tego slowka i pozwolil sobie w naszej siedzibie na wybuch gniewu: - Powiedzcie, czy u was politycznie wszystko gra, czy tez jestescie ministranci i szykujecie jaselka na Boze Narodzenie? Stortebeker otworzyl drzwi piwnicy, dal znak Psuj owi, wystrzelil z rekawa ostrzem spadochroniarskiego noza i powiedzial raczej do bandy niz do montera: - Jestesmy ministranci i szykujemy jaselka na Boze Narodzenie. Panu monterowi nie stalo sie jednak nic zlego. Zawiazano mu oczy i wyprowadzono z willi. Wkrotce potem zostalismy sami, bo terminatorzy ze stoczni Schichaua odbili sie od nas, zalozyli pod kierunkiem montera wlasny zwiazek i jestem pewien, ze to oni podpalili baze okretow podwodnych. Stortebeker udzielil wlasciwej odpowiedzi, zgodnej z moimi zamiarami. Polityka nas nie interesowala, a odkad zastraszona sluzba patrolowa Hitlerjugend prawie nie wysadzala nosa ze swoich lokali i co najwyzej sprawdzala na Dworcu Glownym dokumenty mlodych, lekko prowadzacych sie dziewczat, zaczelismy przenosic sie ze swoja dzialalnoscia do kosciolow i wedlug slow ultralewicowego montera szykowac jaselka. Najpierw nalezalo znalezc kogos na miejsce odbitych nam, a tak dzielnych terminatorow od Schichaua. W koncu pazdziernika Stortebeker zaprzysiagl dwoch ministrantow z kosciola Serca Jezusowego, braci Feliksa i Paula Rennwandow. Stortebeker wciagnal tych dwoch przez ich siostre Luzie. Ta niespelna siedemnastoletnia dziewczyna mimo moich protestow byla obecna przy zaprzysiezeniu. Bracia Rennwand musieli polozyc lewa reke na moim bebenku, w ktorym chlopaki z wlasciwa sobie nieraz przesada widzialy cos w rodzaju symbolu, i powtorzyc formule Wyciskaczy: tekst, tak niedorzeczny i pelen rozmaitych hokus-pokus, ze juz go nie odtworze. Oskar obserwowal Luzie podczas zaprzysiezenia. Ramiona uniosla w gore, w lewej rece trzymala drzaca lekko kanapke z kielbasa, przygryzla dolna warge, ukazywala trojkatna, nieruchoma lisia twarz, wpatrywala sie plonacym wzrokiem w plecy Stortebekera, a mnie ogarnal niepokoj o przyszlosc Wyciskaczy. Zabralismy sie do przemeblowania pomieszczen w naszej piwnicy. Z mieszkania matki Truczinskiej, korzystajac z pomocy ministrantow, kierowalem akcja gromadzenia rzeczy. Od Swietej Katarzyny wzielismy niewielka, jak sie pozniej okazalo, autentyczna figure sw. Jozefa, pare swiecznikow, troche naczyn liturgicznych i choragiew na Boze Cialo. Nocna wizyta w kosciele Swietej Trojcy przyniosla nam drewnianego, lecz nieciekawego artystycznie aniola z traba i barwny dywan figuralny, ktory nadawal sie na sciane. Kopia wzorowana na dawniejszym pierwowzorze przedstawiala krygujaca sie dame z uleglym jej basniowym zwierzeciem, zwanym jednorozcem. Chociaz Stortebeker stwierdzil nie bez racji, ze utkany usmiech dziewczyny dominuje na dywanie z rownie okrutnym rozbawieniem jak usmiech na lisiej twarzy Luzie, mialem jednak nadzieje, ze moj podwladny nie jest gotow do uleglosci jak ow basniowy jednorozec. Gdy dywan znalazl sie na czolowej scianie piwnicy, gdzie przedtem wymalowane byly rozmaite bzdury, jak "Czarna Reka" i "Trupia czaszka", gdy motyw jednorozca wywieral w koncu przemozny wplyw na wszystkie nasze obrady, zadawalem sobie pytanie: czemu, Oskarze, czemu udzielasz gosciny - skoro juz Luzie przychodzi tu, kiedy chce, i chichocze za twoimi plecami - czemu udzielasz gosciny jeszcze tej drugiej, utkanej Luzie, ktora twoich podwladnych zmienia w jednorozcow, ktora i zywa, i utkana w gruncie rzeczy ciebie sobie upatrzyla, bo tylko ty, Oskarze, jestes prawdziwie basniowy, jestes osobliwym zwierzeciem o przesadnie pokreconym rogu. Jak to dobrze, ze przyszedl adwent, ze moglem niebawem naiwnie rzezbionymi, naturalnej wielkosci figurami z szopki, ktore sciagnelismy z okolicznych kosciolow, tak szczelnie zastawic dywan, ze basn nie kusila juz zbyt natarczywie do nasladowania. W polowie grudnia Rundstedt rozpoczal ofensywe w Ardenach, a i my uporalismy sie z przygotowaniami do naszego wielkiego skoku. Przez kilka niedziel z rzedu trzymajac sie reki Marii, ktora ku strapieniu Matzeratha calkiem juz przesiakla katolicyzmem, chodzilem na msze o dziesiatej rano, wymoglem tez chodzenie do kosciola na calej bandzie Wyciskaczy, a potem, w nocy z osiemnastego na dziewietnastego grudnia, wystarczajaco obeznani z terenem, wobec czego Oskar nie musial rozspiewywac szkla, z pomoca ministrantow Feliksa i Paula Rennwandow wlamalismy sie do kosciola Serca Jezusowego. Spadl snieg, ktory nie polezal dlugo. Odstawilismy trzy reczne wozki na tylach zakrystii. Mlodszy Rennwand mial klucz od glownego wejscia. Oskar poszedl przodem, zaprowadzil chlopakow, jednego po drugim, do kropielnicy, kazal ukleknac w srodkowej nawie przed wielkim oltarzem. Potem na moje polecenie zaslonil posag Serca Jezusowego kocem Sluzby Pracy, zeby niebieskie spojrzenie nie przeszkadzalo nam zbytnio w robocie. Cykoria i Mister przeniesli narzedzia przed boczny oltarz w lewej nawie. Najpierw trzeba bylo oproznic stajenke w srodkowej nawie pelna szopkowych figur i jedliny. W pasterzy, aniolow, owce, osly i krowy bylismy obficie zaopatrzeni. Nasza piwnica miala pod dostatkiem statystow; tylko glownych wykonawcow jeszcze brakowalo. Belizanusz usunal kwiaty ze stolu oltarzowego. Totila i Teja zwineli dywan. Psuj rozpakowal narzedzia. Oskar natomiast kleczal przy dzieciecym kleczniku i nadzorowal demontaz. Najpierw zostal odpilowany maly Chrzciciel w czekoladowobrazowej kudlatej skorze. Jak to dobrze, ze wzielismy pilke do metalu. W srodku gipsu grube na palec metalowe prety spajaly Chrzciciela z chmura. Psuj pilowal. Robil to jak gimnazjalista, a wiec niezrecznie. Znow brakowalo nam terminatorow ze stoczni Schichaua. Stortebeker zluzowal Psuja. Poszlo teraz nieco lepiej i po pol godzinie halasu moglismy obalic malego Chrzciciela, zawinac go w koc i poddac sie dzialaniu ciszy kosciola o polnocy. Odpilowanie malego Jezusa, ktory calym siedzeniem dotykal lewego uda Najswietszej Panny, bylo bardziej czasochlonne. Pelne czterdziesci minut potrzebowali na to Cykoria, starszy Rennwand i Lwie Serce. Dlaczego wlasciwie nie bylo jeszcze Moorkahnego? Mial przyjsc ze swoimi ludzmi wprost z Nowego Portu i spotkac sie z nami w kosciele, zeby gromadny marsz nie rzucal sie zbytnio w oczy. Stortebeker byl w zlym nastroju, wydal mi sie podenerwowany. Kilka razy pytal braci Rennwand o Moorkahnego. Gdy w koncu, jak tego spodziewalismy sie wszyscy, padlo slowko: Luzie, Stortebeker nie pytal juz wiecej, wyrwal pilke do metalu z niezgrabnych rak Lwiego Serca i pracujac zaciekle wykonczyl malego Jezusa. Przy obalaniu figury odlamala sie aureola. Stortebeker przeprosil mnie. Z duzym trudem stlumilem rozdraznienie, ktore teraz i mnie sie udzielilo, i kazalem pozbierac do dwoch czapek odlamki pozlacanego gipsowego talerza. Psuj byl zdania, ze klejem da sie szkode naprawic. Odpilowanego Jezusa oblozono poduszkami, potem zawinieto w dwa koce. Nasz plan przewidywal przepilowanie Najswietszej Panny powyzej miednicy i zrobienie drugiego przeciecia miedzy stopami a chmura. Chmure chcielismy zostawic w kosciele, a tylko obie czesci Najswietszej Panny, oczywiscie Jezusa i w miare mozliwosci malego Chrzciciela przetransportowac do naszej piwnicy w willi Puttkamerow. Wbrew oczekiwaniom gipsowe bryly okazaly sie lzejsze, niz myslelismy. Cala grupa byla w srodku pusta, scianki mialy najwyzej dwa palce grubosci i tylko zelazne rusztowanie przysparzalo trudu. Chlopaki, zwlaszcza Psuj i Lwie Serce, zmachali sie porzadnie. Trzeba bylo zarzadzic przerwe na odpoczynek, bo pozostali, takze bracia Rennwand, nie umieli pilowac. Banda rozsiadla sie w koscielnych lawkach i marzla. Stortebeker stal i mietosil swoj welurowy kapelusz, ktory zdjal po wejsciu do kosciola. Nie podobal mi sie ogolny nastroj. Musialem cos zrobic. Chlopaki czuly sie zle noca w pustej swiatyni. Ponadto nieobecnosc Moorkahnego wytworzyla pewne napiecie. Bracia Rennwand, jak sie zdawalo, mieli stracha przed Stortebekerem, trzymali sie na uboczu i szeptali, az Stortebeker nakazal spokoj. Pomalu, bodaj z westchnieniem, wstalem z klecznika i podszedlem do opuszczonej Najswietszej Panny. Jej spojrzenie, ktore bylo przeznaczone dla Jana, padalo teraz na stopnie oltarza pelne gipsowego pylu. Palec prawej reki, ktory przedtem wskazywal na Jezusa, wymierzony byl w pustke, a raczej w mroczna lewa nawe. Pokonalem stopnie oltarza, jeden po drugim, potem obejrzalem sie, szukalem gleboko osadzonych oczu Stortebekera; byly nieobecne, dopiero Psuj szturchnal go i zwrocil uwage na moje wezwanie. Stortebeker popatrzyl na mnie niepewny, jakim go jeszcze nie widzialem, nie zrozumial, potem zrozumial wreszcie, ale chyba nie calkiem, ruszyl wolno, o wiele za wolno, stopnie oltarza przeskoczyl jednak jednym susem i podsadzil mnie na owa biala, troche nierowna, swiadczaca o zle prowadzonej pile plaszczyzne przekroju na lewym udzie Najswietszej Panny, na ktorej odznaczalo sie mniej wiecej odbicie siedzenia malego Jezusa. Stortebeker od razu zawrocil, jednym krokiem byl na kamiennych plytach, chcial juz ponownie zapasc w swoje zamyslenie, potem obejrzal sie jednak, zmruzyl blisko osadzone oczy, az pozostaly tylko migocace swiatelka kontrolne - tak jak na calej bandzie, wywarl na nim glebokie wrazenie moj widok, kiedy siedzialem na miejscu Jezusa taki naturalny i godzien uwielbienia. Nie musial wiec dlugo myslec, predko skapowal moj plan, a nawet jeszcze przescignal. Obydwie latarki wojskowe, ktore podczas demontazu obslugiwali Narses i Belizariusz, polecil skierowac wprost na mnie i Najswietsza Panne, a poniewaz blask mnie oslepil, kazal nastawic czerwone swiatlo, przywolal do siebie braci Rennwand, szeptal cos z nimi, oni nie chcieli, czego on chcial, do grupy, nie czekajac na znak Stortebekera, zblizyl sie Psuj, pokazal swoje klykcie gotowe juz do wyciskania; wtedy bracia ulegli i odprowadzeni przez Psuja i Mistera z sluzby pomocniczej lotnictwa znikneli w zakrystii. Oskar czekal spokojnie, poprawil sobie bebenek i nie zdziwil sie wcale, gdy wrocili przebrani. Dlugi Mister w szatach kaplanskich, obaj Rennwandowie w bialo-czerwonych strojach ministrantow. Psuj, w polowie ubrany jak wikary, przyniosl wszystko, czego potrzeba do mszy, zwalil to na chmure i ulotnil sie. Starszy Rennwand trzymal kociolek z kadzidlem, mlodszy dzwonki. Mister, mimo ze szaty proboszcza Wiehnke byly na niego o wiele za obszerne, radzil sobie calkiem niezle, zaczal wprawdzie z uczniowskim cynizmem, ale potem dal sie porwac tekstowi i swietym czynnosciom, ofiarowal nam wszystkim, zwlaszcza jednak mnie, nie blazenska parodie, lecz msze, ktora pozniej, przed sadem, nazywano zawsze msza, chocby nawet czarna. Trzech chlopakow zaczelo od modlitwy u stop oltarza: banda w lawkach i na kamiennej posadzce przyklekla, przezegnala sie, a Mister, panujac jako tako nad tekstem, wspierany rutyna ministrantow, zaczal odprawiac msze. Ja podczas introitu ostroznie stukalem paleczkami w blache. Przy Kyrie wzmoglem akompaniament. Gloria in excelsis Deo, wychwalalem na swojej blasze, wzywalem do modlitwy, zamiast lekcji z codziennej mszy dalem dluzsza partie bebnienia. Szczegolnie pieknie wyszedl mi werset Alleluja. Przy Credo spostrzeglem, jak mocno chlopaki wierzyly we mnie, przy ofiarowaniu nieco wyciszylem blache, pozwolilem Misterowi zlozyc chleb w ofierze, zmieszac wino z woda, pozwolilem okadzic kielich i siebie, przygladalem sie, jak Mister zachowywal sie przy umyciu rak. Orate, fratres, bebnilem w czerwonym blasku latarek, przeszedlem do przeistoczenia: Oto cialo moje. Oremus, spiewal Mister, upomniany przez swiety porzadek - chlopaki w lawkach zaprezentowaly mi dwie wersje Ojcze nasz, lecz Mister potrafil zjednoczyc protestantow i katolikow w komunii. Jeszcze gdy jedli i pili, wybebnilem im Confiteor, Najswietsza Panna wskazywala palcem na Oskara bebniste. Rozpoczalem nasladowanie Chrystusa. Msza przebiegala jak po masle. Glos Mistera wznosil sie i opadal. Jak pieknie wywiodl blogoslawienstwo: przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, a gdy powierzyl kosciolowi koncowe slowa Ite, missa est - idzcie, jestescie wolni, nastapilo rzeczywiscie duchowe wyzwolenie, a swieckie pojmanie moglo dotknac tylko utwierdzona w wierze, umocniona imieniem Oskara i Jezusa bande Wyciskaczy. Uslyszalem samochody juz podczas mszy. Takze Stortebeker odwrocil glowe. Totez tylko my dwaj nie bylismy zaskoczeni, gdy przy glownym wejsciu, w zakrystii, ponadto przy prawym bocznym wejsciu rozlegly sie glosy, a na koscielnej posadzce zadudnily ciezkie obcasy. Stortebeker chcial mnie zdjac z uda Najswietszej Panny. Ja odmowilem. On zrozumial Oskara, kiwnal glowa, zmusil bande, zeby pozostala na kleczkach, zeby kleczac czekala na policje, i chlopaki kleczaly, drzaly co prawda, niejeden uklakl na obydwa kolana, wszyscy jednak czekali bez slowa, az tamci - przez lewa nawe, przez srodkowa nawe i z zakrystii - doszli do nas, obstawili lewy boczny oltarz. Duzo razacych, nie nastawionych na czerwone swiatlo latarek. Stortebeker wstal, zrobil znak krzyza, ukazal sie latarkom, oddal welurowy kapelusz wciaz jeszcze kleczacemu Psujowi i podszedl w swoim nieprzemakalnym plaszczu do nabrzmialego cienia bez latarki, do proboszcza Wiehnke, wyciagnal zza cienia na swiatlo cos cienkiego, szamoczacego sie, Luzie Rennwand, i tak dlugo walil w wykrzywiona, trojkatna twarz dziewczyny pod baskijskim beretem, az cios jednego z policjantow rzucil go miedzy koscielne lawki. -Rany, Jeschke - uslyszalem z wysokosci mojej Najswietszej Panny okrzyk innego policjanta - przeciez to syn szefa! W ten sposob Oskar z lekka satysfakcja dowiedzial sie, ze jego dzielnym podkomendnym byl syn prezydenta policji i bez oporu, grajac role chlipiacego, uprowadzonego przez wyrostkow trzylatka, oddal sie pod opieke: proboszcz Wiehnke wzial mnie na rece. Tylko policjanci wrzeszczeli. Chlopcow wyprowadzono. Proboszcz Wiehnke postawil mnie na kamiennych plytach, poniewaz zrobilo mu sie slabo i musial usiasc na najblizszej lawce. Stalem kolo naszych narzedzi, a za dlutami i mlotkami spostrzeglem ow koszyk pelen kanapek z kielbasa, ktore Cykoria przygotowal przed wymarszem. Wzialem koszyk, podszedlem do chudej, dygocacej z zimna w cienkim plaszczu Luzie i ofiarowalem jej kanapki. Ona podniosla mnie, trzymala mnie prawa reka, przez lewa przewiesila koszyk, miala juz kanapke w palcach, za chwile w zebach, a ja obserwowalem jej plonaca, zbita, scisnieta twarz: niespokojne oczy za dwiema czarnymi szparkami, skora jak wyklepana mlotkiem, zujacy trojkat, lalka, Czarna Kucharka, ktora zre kielbase razem ze skorka, ktora zrac staje sie jeszcze ciensza, glodniejsza, bardziej trojkatna, bardziej lalkowata - widok, ktory pozostawil we mnie niezatarte pietno. Ktoz zdejmie mi z czola ow trojkat? Czy dlugo jeszcze bedzie on przezuwal we mnie - kielbase, skorke, ludzi - i usmiechal sie, jak potrafi sie usmiechac tylko trojkat i damy na dywanach, ktore hoduja sobie jednorozce? Gdy Stortebeker, wyprowadzany przez dwoch funkcjonariuszy, zwrocil ku Luzie i Oskarowi swoja zakrwawiona twarz, unikalem jego wzroku, odtad juz go nie poznajac, i miedzy pieciu czy szesciu policjantami, na reku zracej kanapke Luzie opuscilem kosciol w slad za swoja dawna banda Wyciskaczy. Coz pozostalo? Pozostal proboszcz Wiehnke z obiema naszymi latarkami wojskowymi, ktore w dalszym ciagu nastawione byly na czerwone swiatlo, miedzy porzuconymi w pospiechu strojami ministrantow i kaplanskim ornatem. Kielich i monstrancja pozostaly na stopniach oltarza. Odpilowany Jan i odpilowany Jezus pozostali przy Najswietszej Pannie, ktora w naszej piwnicy w willi Puttkamerow miala stanowic przeciwwage dla dywanu z dama i jednorozcem. Oskara natomiast oczekiwal proces, ktory jeszcze dzis nazywam drugim procesem Jezusa, a ktory zakonczyl sie moim, a wiec i Jezusa, uniewinnieniem. Szlak mrowek Prosze sobie wyobrazic basen plywacki wylozony lazurowymi kamiennymi plytami, w basenie plywaja opaleni, sportowo usposobieni ludzie. Na brzegu basenu siedza przed kabinami kapielowymi podobnie opaleni, podobnie usposobieni mezczyzni i kobiety. Byc moze muzyka z nastawionego cicho glosnika. Zdrowa nuda, lekka i nieobowiazujaca erotyka, co napreza kapielowe stroje. Plyty sa gladkie, ale nikt sie nie zeslizguje, zaledwie pare tablic z zakazami; lecz i te sa zbyteczne, bo kapiacy sie przychodza tylko na dwie godziny i wszystko, co zakazane, robia gdzie indziej. Co jakis czas skacze ktos z trzymetrowej trampoliny, ale to jednak nie wystarcza, zeby sciagnac na siebie uwage plywakow, zeby oderwac oczy lezacych plazowiczow od ilustrowanych pism. Nagle wietrzyk! Nie, to nie wietrzyk. To raczej mlody czlowiek, ktory powoli, konsekwentnie, szczebel po szczeblu, wspina sie po drabinie na dziesieciometrowa wieze. Opadaja juz pisma z reportazami z Europy i zza oceanu, oczy wspinaja sie razem z nim, wydluzaja sie lezace ciala, mloda kobieta przyklada dlon do czola, ktos zapomina o czym myslal, jakies slowo pozostaje nie wypowiedziane, jakis flirt, dopiero co rozpoczety, konczy sie przedwczesnie, w polowie zdania - bo on, dobrze zbudowany i sprawny, staje teraz na samej gorze, podskakuje, opiera sie o lagodnie wygieta porecz ze stalowych rurek, spoglada jakby znudzony w dol, eleganckim ruchem miednicy odrywa sie od poreczy, odwaza sie wejsc na wystajaca, uginajaca sie przy kazdym kroku deske trampoliny, spoglada w dol, wpatruje sie w lazurowy, przerazajaco maly basen, w ktorym czepki plywaczek roja sie jak w kalejdoskopie czerwono, zolto, zielono, bialo, czerwono, zolto, zielono, bialo, czerwono, zolto. Tam chyba siedza znajome, Doris i Erika Schuler, takze Jutta Daniels ze swoim przyjacielem, ktory wcale do niej nie pasuje. One machaja do niego, Jutta tez. On, starajac sie nie stracic rownowagi, macha do nich. One wolaja. Czego znowu chca? No to juz, wolaja, skacz, wola Jutta. Ale przeciez on wcale nie mial zamiaru. Chcial tylko zobaczyc, jak to jest na gorze, a potem powoli, szczebel po szczeblu, zejsc na dol. A one wolaja teraz, tak ze wszyscy moga slyszec, wolaja glosno: - skacz! No, skacz juz! Skacz!Musicie panstwo przyznac, ze chocby wieza byla nie wiem jak blisko nieba, jest to piekielna sytuacja. Podobnie, tylko nie w sezonie kapielowym, a w styczniu dziewiecset czterdziestego piatego bylo z czlonkami bandy Wyciskaczy i ze mna. Odwazylismy sie wspiac wysoko na gore, popychalismy sie teraz na szczycie wiezy, a w dole, tworzac uroczysta podkowe wokol bezwodnego basenu, siedzieli sedziowie, lawnicy, swiadkowie i wozni sadowi. Oto Stortebeker wszedl na uginajaca sie deske bez poreczy. -Skacz! - zawolal chor sedziow. Ale Stortebeker nie skoczyl. Wtedy z lawek dla swiadkow podniosla sie szczupla dziewczeca postac w welnianym blezerze i szarej plisowanej spodniczce. Uniosla biala, ale nie zamazana twarz - o ktorej twierdze po dzis dzien, ze tworzyla trojkat - niby blyszczaco oznaczony cel, i Luzie Rennwand nie zawolala, lecz szepnela: - Skacz, Stortebeker, skacz! I Stortebeker skoczyl, a Luzie usiadla z powrotem na drewnianej lawce dla swiadkow, obciagnela rekawy welnianego blezera kryjac w nich piesci. Moorkahne pokustykal na deske trampoliny. Sedziowie wezwali go do skoku. Ale Moorkahne nie chcial, usmiechnal sie z zaklopotaniem patrzac na swoje paznokcie, czekal, az Luzie podwinela rekawy, wydobyla z welny piesci i ukazala mu czarno obramowany trojkat ze szparkami oczu. Wtedy skoczyl z furia na trojkat, ale chybil celu. Psuj i Putto, ktorzy juz w czasie wspinaczki mieli ze soba na pienku, poklocili sie na trampolinie. Putto dostal wyciskanie i nawet przy skoku Psuj nie wypuscil Putta. Cykoria, ktory mial dlugie jedwabiste rzesy, zamknal przed skokiem swoje bezgranicznie smutne sarnie oczy. Chlopcy ze sluzby pomocniczej lotnictwa, zanim skoczyli, musieli zdjac mundury. Takze bracia Rennwand nie mogli skoczyc z trampoliny do nieba jako ministranci; Luzie, ich siostrzyczka, ktora w nedznej wojennej welnie siedziala na lawce dla swiadkow i zachecala do skokow, nigdy by do tego nie dopuscila. Wbrew historii najpierw skoczyli Belizariusz i Narses, potem Totila i Teja. Skoczyl Sinobrody, skoczyl Lwie Serce, skoczyli szeregowi bandy Wyciskaczy: Kulfon, Buszmen, Oliwa, Gwizdek, Pyskacz, Jatagan i Bednarz. Gdy skoczyl Stuchel, niesamowicie zezowaty uczniak z szostej gimnazjalnej, ktory wlasciwie tylko w polowie, i to przypadkiem, nalezal do bandy Wyciskaczy, na trampolinie pozostal jedynie Jezus; sedziowie chorem wzywali go do skoku jako Oskara Matzeratha, ale Jezus nie usluchal tego wezwania. A gdy z lawki dla swiadkow podniosla sie surowa Luzie z cienkim mozartowskim warkoczem miedzy lopatkami, rozlozyla rece w rekawach welnianego blezera i nie poruszajac zacisnietymi ustami szepnela: - Skacz, slodki Jezusie, skacz! - wtedy pojalem kuszaca nature dziesieciometrowej trampoliny, wtedy male szare kociaki baraszkowaly mi pod kolanami, wtedy jeze parzyly mi sie pod podeszwami, wtedy jaskolki opierzaly mi sie pod pachami, wtedy caly swiat lezal u moich stop, nie tylko Europa. Oto Amerykanie i Japonczycy tanczyli taniec z pochodniami na wyspie Luzon. Oto skosnoocy i okragloocy gubili guziki od swoich mundurow. Oto byl w Sztokholmie pewien krawiec, ktory w tym samym momencie przyszywal guziki do wieczorowego ubrania w dyskretne prazki. Oto Mountbatten faszerowal birmanskie slonie pociskami wszelkiego kalibru. Oto rownoczesnie pewna wdowa w Limie uczyla swoja papuge wymawiac slowko "caramba". Oto na samym srodku Pacyfiku plynely ku sobie dwa potezne lotniskowce, strojne niczym gotyckie katedry, wyslaly swoje samoloty i zatopily sie nawzajem. Samoloty zas nie mialy juz gdzie wyladowac, wisialy w powietrzu bezradnie i wrecz alegorycznie niby aniolowie, i brzeczac zuzywaly paliwo. W niczym to jednak nie przeszkodzilo konduktorowi tramwajowemu w Haparandzie, ktory wlasnie wrocil z pracy. Rozbil jajka na patelni, dwa dla siebie, dwa dla narzeczonej, na ktorej przyjscie czekal usmiechajac sie i wszystko przewidujac. Oczywiscie mozna tez bylo przewidziec, ze armie Koniewa i Zukowa znowu sie rusza, podczas gdy w Irlandii padal deszcz, przelamaly one front na Wisle, zdobyly Warszawe za pozno, Krolewiec za wczesnie, nie mogly jednak przeszkodzic temu, ze pewnej kobiecie z Panamy, ktora miala piecioro dzieci i jednego meza, przypalilo sie mleko na gazowej kuchence. Nie obeszlo sie wiec bez tego, ze z nici aktualnych wydarzen, ktora z przodu byla jeszcze glodna, zastawiala pulapki i tworzyla historie, z tylu tkano juz anegdote. Spostrzeglem tez, ze takie czynnosci jak: krecenie mlynka palcami, marszczenie czola, schylanie glowy, sciskanie rak, robienie dzieci, falszowanie pieniedzy, gaszenie swiatla, mycie zebow, zabijanie i zmienianie pieluch podejmowane byly wszedzie, choc niejednakowo zrecznie. Speszyly mnie te liczne konsekwentne dzialania. Dlatego ponownie poswiecilem uwage procesowi, ktory na moja czesc urzadzono u stop wiezy. - Skacz, slodki Jezusie, skacz! - szeptala z lawki dla swiadkow przedwczesnie dojrzala Luzie Rennwand. Siedziala na kolanach szatana, co jeszcze podkreslalo jej dziewictwo. Szatan zrobil jej przyjemnosc, wreczajac kanapke z kielbasa. Luzie ugryzla, a mimo to pozostala czysta. - Skacz, slodki Jezusie! - wzywala zujac i ofiarowywala mi swoj nietkniety trojkat. Nie skoczylem i nigdy nie bede skakal z wiezy. Nie byl to ostatni proces Oskara. Kilka razy, i to jeszcze calkiem niedawno, probowano skusic mnie do skoku. Podobnie jak na procesie Wyciskaczy, tak i na procesie o palec serdeczny - ktory nazwe lepiej trzecim procesem Jezusa - nie brakowalo widzow na brzegu wylozonego lazurowymi plytami basenu bez wody. Siedzieli na lawkach dla swiadkow, dzieki mojemu procesowi chcieli zyc dalej. Ja jednak zrobilem w tyl zwrot, zdusilem opierzone jaskolki pod moimi pachami, zdeptalem jeze urzadzajace sobie gody pod moimi podeszwami, zamorzylem glodem szare kociaki pod moimi kolanami - i nieugiecie, gardzac wznioslymi uczuciami, jakich dostarcza skok, podszedlem do poreczy, znalazlem sie na drabinie, zszedlem na dol, a kazdy szczebel utwierdzal mnie w przekonaniu, ze mozna nie tylko wspiac sie na wieze, ale i opuscic ja bez skoku. Na dole oczekiwali mnie Maria i Matzerath. Proboszcz Wiehnke poblogoslawil mnie nie proszony. Gretchen Scheffler przyniosla mi plaszczyk zimowy, ponadto ciastka. Kurtus podrosl i nie chcial mnie uznac ani za ojca, ani za przyrodniego brata. Babka Koljaiczkowa trzymala pod reke swojego brata Wincentego. Ten znal swiat i gadal bez zwiazku. Gdy opuszczalismy gmach sadu, podszedl do Matzeratha urzednik po cywilnemu, wreczyl mu jakies pismo i powiedzial: - Naprawde powinien pan to jeszcze raz rozwazyc, panie Matzerath. Dziecko nie moze wloczyc sie po ulicach. Sam pan widzi, co za elementy wykorzystuja takie bezbronne stworzenie. Maria plakala i zawiesila mi na szyi bebenek, ktory w czasie procesu znajdowal sie w rekach proboszcza Wiehnke. Ruszylismy na przystanek tramwajowy przy Dworcu Glownym. Ostatni kawalek drogi Matzerath niosl mnie na rekach. Ponad jego ramieniem ogladalem sie w tyl, szukalem w tlumie trojkatnej twarzy, bylem ciekaw, czy i ona musiala wspiac sie na wieze, czy skoczyla za Stortebekerem i Moorkahnem, czy tez jak ja skorzystala z drugiej mozliwosci, z mozliwosci zejscia w dol po drabinie. Do dzisiejszego dnia nie zdolalem odzwyczaic sie od rozgladania sie na ulicach i placach za chudym, ani ladnym, ani brzydkim, jednakze niewzruszenie mordujacym mezczyzn podlotkiem. Nawet w lozku mojego zakladu dla nerwowo chorych ogarnia mnie strach, ilekroc Bruno zapowiada mi nieznanego goscia. Moj strach mowi wtedy: teraz przyjdzie Luzie Renn wand i jako postrach dzieci, Czarna Kucharka, ostatni raz wezwie cie do skoku. Matzerath zastanawial sie przez dziesiec dni, czy ma podpisac dokument i wyslac do Ministerstwa Zdrowia. Gdy jedenastego dnia podpisal i wyslal, miasto znajdowalo sie juz pod ostrzalem artylerii i bylo rzecza watpliwa, czy poczta bedzie jeszcze miala okazje przekazac list dalej. Szpice pancerne armii marszalka Rokossowskiego dotarly do Elblaga. Druga armia, armia Weissa, zajela stanowiska na wzgorzach wokol Gdanska. Zaczelo sie zycie w piwnicy. Jak wszyscy wiemy, nasza piwnica znajdowala sie pod sklepem. Mozna bylo do niej dostac sie przez wejscie piwniczne w sieni, naprzeciwko ustepu, po osiemnastu schodkach w dol, mijajac piwnice Heilandta i Katerowej, nie dochodzac do piwnicy Schlagerow. Stary Heilandt pozostal w kamienicy, natomiast pani Kater, a takze zegarmistrz Laubschad, Eykowie i Schlagerowie uciekli z paru tobolkami. Mowiono pozniej o nich, rowniez o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, ze w ostatnim momencie dostali sie na poklad dawnego statku wycieczkowego i odplyneli do Szczecina czy Lubeki, a moze wpadli na mine i wylecieli w powietrze; w kazdym razie z gora polowa mieszkan i piwnic byla pusta. Zaleta naszej piwnicy bylo drugie wejscie, ktore jak rowniez wszyscy wiemy, skladalo sie z klapy w podlodze sklepu za kontuarem. Dzieki temu nikt nie mogl zobaczyc, co Matzerath do piwnicy zanosil, co z piwnicy wynosil. Bo tez nikt nie patrzylby zyczliwym okiem na zapasy, jakie Matzerath potrafil zgromadzic przez lata wojny. Suche i cieple pomieszczenie wypelnione bylo roznymi artykulami spozywczymi: fasola i grochem, makaronem, cukrem, miodem sztucznym, maka pszenna i margaryna. Skrzynki sucharow z razowego chleba spoczywaly na skrzynkach Palminu. Konserwy z mieszanka jarzynowa pietrzyly sie obok puszek mirabeli, zielonego groszku i sliwek na polkach, ktore zapobiegliwy Matzerath sam wykonal i kolkami przymocowal do scian. Kilka belek, mniej wiecej w polowie wojny zaklinowanych na polecenie Greffa miedzy sklepienie a betonowa posadzke, mialo skladowi zywnosci zapewnic bezpieczenstwo przepisowego schronu. Kilkakrotnie Matzerath chcial usunac belki, poniewaz Gdansk procz nalotow nekajacych nie przezyl wiekszego bombardowania. Teraz jednak, gdy nie upominal juz komendant schronu Greff, Maria prosila go o pozostawienie wspierajacych belek. Domagala sie bezpieczenstwa dla Kurtusia, a niekiedy i dla mnie. Podczas pierwszych nalotow w koncu stycznia stary Heilandt i Matzerath znosili jeszcze wspolnymi silami krzeslo z matka Truczinska do naszej piwnicy. Potem, moze na jej zyczenie, a moze dla zaoszczedzenia sobie trudu, zostawiono ja w mieszkaniu, przy oknie. Po wielkim nalocie na srodmiescie Maria i Matzerath znalezli staruszke ze zwisajaca dolna szczeka i tak wywroconymi bialkami, jak gdyby do oka wpadla jej mala lepka mucha. Zdjeto wiec z zawiasow drzwi do sypialni. Stary Heilandt przyniosl ze swojej szopy narzedzia i pare cienkich desek. Palac papierosy Derby, ktore dostal od Matzeratha, wzial miare. Oskar pomagal mu w pracy. Inni schowali sie w piwnicy, bo znowu zaczal sie ostrzal artylerii ze wzgorz. Heilandt chcial uwinac sie szybko i zbic prosta, nie zwezona skrzynie. Oskar natomiast opowiadal sie za trumna w tradycyjnej formie, nie ustepowal, tak stanowczo podsuwal mu deski pod pile, ze stary zdecydowal sie ostatecznie na owo zwezenie u stop, ktorego ma prawo domagac sie kazde ludzkie cialo. W rezultacie trumna wygladala pierwszorzednie. Greffowa umyla matke Truczinska, wyjela z szafy swiezo wyprana nocna koszule, obciela jej paznokcie, ulozyla jej kok, z trzech drutow zrobila mu konieczna podpore, krotko mowiac, zadbala o to, zeby matka Truczinska rowniez po smierci przypominala szara mysz, ktora za zycia lubila popijac kawe slodowa i zajadac placki ziemniaczane. Poniewaz jednak w czasie bombardowania mysz zastygla skurczona na krzesle i nie chciala lezec w trumnie inaczej niz z podciagnietymi w gore kolanami, stary Heilandt, gdy Maria z Kurtusiem na reku wyszla na pare minut z pokoju, musial zlamac jej obie nogi, zeby mozna bylo trumne zabic gwozdziami. Mielismy niestety tylko zolta farbe i ani na lekarstwo czarnej. Matke Truczinska wyniesiono wiec z mieszkania i po schodach na podworze w nie pomalowanym, ale zwezonym u stop pudle. Oskar szedl z tylu ze swoim bebenkiem i spogladal na wieko trumny czytajac: margaryna Vitello - margaryna Vitello - margaryna Vitello. Ten napis powtarzal sie tam trzykrotnie w regularnych odstepach i potwierdzal posmiertnie gust matki Truczinskiej. Za zycia wolala ona dobra margaryne Vitello z czystych tluszczow roslinnych od najlepszego masla; bo margaryna jest zdrowa, odswiezajaca, pozywna, bo margaryna rozwesela. Stary Heilandt ciagnal trumne na plaskim wozku ze sklepu warzywnego Greffow ulicami Luizy, Marii, Antona Mollera - plonely tam dwa domy - w strone kliniki polozniczej. Kurtus zostal z wdowa Greff w naszej piwnicy, Maria i Matzerath pchali, Oskar siedzial na wozku, chetnie wdrapalby sie na trumne, ale mu nie pozwolono. Ulice byly zapchane uciekinierami z Prus Wschodnich i Zulaw. Przez tunel pod torami kolejowymi kolo hali sportowej nie dalo sie przejsc. Matzerath zaproponowal, zeby wykopac dol w ogrodzie szkolnym Conradinum. Maria byla przeciwna. Stary Heilandt, ktory byl z matka Truczinska w jednym wieku, machnal reka z dezaprobata. Ja tez bylem przeciwko ogrodowi szkolnemu. Z cmentarza miejskiego musielismy oczywiscie zrezygnowac, bo od hali sportowej poczynajac Aleja Hindenburga byla otwarta tylko dla pojazdow wojskowych. Nie moglismy wiec pochowac myszy obok jej syna Herberta, ale wybralismy jej miejsce w parku Steffensa, ktory lezal naprzeciwko cmentarza miejskiego. Ziemia byla zmarznieta. Podczas gdy Matzerath i stary Heilandt na zmiane pracowali kilofem, a Maria usilowala wykopac bluszcz kolo kamiennych lawek, Oskar oddalil sie i niebawem znalazl sie wsrod drzew Alei Hindenburga. Jaki tam byl ruch! Czolgi wycofane z Wyzyny Gdanskiej i Zulaw holowaly sie wzajemnie. Na drzewach - jesli dobrze pamietam, byly to lipy - wisieli volksszturmisci i zolnierze. Tekturowe tabliczki przy ich mundurach byly dosc czytelne i oznajmialy, ze na drzewach albo lipach wisza zdrajcy. Zajrzalem kilku powieszonym w wytezone twarze, dokonywalem ogolnych i szczegolnych porownan z wisielcem Greffem. Widzialem tez garsc dyndajacych mlodych chlopakow w zbyt obszernych mundurach, pare razy wydawalo mi sie, ze poznaje Stortebekera - ale wszystkie dyndajace chlopaki wygladaja jednakowo - i mimo to powiedzialem sobie: teraz powiesili Stortebekera, czy Luzie Rennwand tez zadyndala? Ta mysl uskrzydlila Oskara. Przepatrywalem drzewa z lewej i z prawej w poszukiwaniu chudej wiszacej dziewczyny, odwazylem sie przejsc miedzy czolgami na druga strone Alei, lecz i tam znalazlem tylko piechurow, starych volksszturmistow i chlopcow podobnych do Stortebekera. Rozczarowany poczlapalem Aleja w gore az do na pol zniszczonej kawiarni "Cztery Pory Roku", zawrocilem z duzymi oporami i jeszcze stojac nad grobem matki Truczinskiej i wraz z Maria rzucajac na pagorek bluszcz i liscie, mialem przed oczyma wyrazny i dokladny obraz wiszacej Luzie. Nie odprowadzilismy juz plaskiego wozka wdowy Greff do sklepu warzywnego. Matzerath i stary Heilandt rozebrali go, ustawili poszczegolne czesci przed kontuarem, a kupiec kolonialny powiedzial do starego czlowieka, ktoremu wetknal trzy paczki papierosow Derby: - Wozek moze nam jeszcze byc potrzebny. Tu jest jako tako bezpieczny. Stary Heilandt nic nie odpowiedzial, tylko wzial sobie kilka pudelek makaronu i dwie torebki cukru z niemal pustych polek. Potem w filcowych pantoflach, ktore mial na sobie podczas pogrzebu przez cala droge tam i z powrotem, poczlapal ze sklepu zostawiajac Matzerathowi przeniesienie zalosnych resztek towaru z polek do piwnicy. Nie wychodzilismy teraz prawie wcale z podziemi. Mowiono, ze Rosjanie sa juz w Suchaninie, Pieckach i pod Siedlcami. W kazdym razie siedzieli na wzgorzach, bo strzelali wprost na miasto. Glowne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmiescie, Mlode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane lacznie ponad siedemset lat, splonely w trzy dni. Nie byl to pierwszy pozar Gdanska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyzacy, Polacy, Szwedzi i znow Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, takze Sasi juz przedtem, tworzac historie, co pare dziesiatkow lat uznawali, ze trzeba to miasto spalic - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspolnie wypalali po raz setny cegly gotyckich budowli, nie uzyskujac jednak w ten sposob sucharow. Plonela Straganiarska, Dluga, Szeroka, Tkacka i Welniarska, plonela Ogarna, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Podwale Przedmiejskie, plonely Waly i Dlugie Pobrzeze. Zuraw byl z drzewa i plonal szczegolnie pieknie. Na ulicy Spodniarzy ogien kazal sobie wziac miare na wiele par uderzajaco jaskrawych spodni. Kosciol Najswietszej Marii Panny plonal od srodka i przez ostrolukowe okna ukazywal uroczyste oswietlenie. Pozostale, nie ewakuowane jeszcze dzwony Swietej Katarzyny, Swietego Jana, Swietej Brygidy, Barbary, Elzbiety, Piotra i Pawla, Swietej Trojcy i Bozego Ciala stapialy sie w dzwonnicach i skapywaly bez szmeru. W Wielkim Mlynie mielono czerwona pszenice. Na Rzeznickiej pachnialo przypalona niedzielna pieczenia. W Teatrze Miejskim dawano prapremiere Snow Podpalacza, dwuznacznej jednoaktowki. Na Ratuszu Glownego Miasta postanowiono podwyzszyc po pozarze, z waznoscia wstecz, pensje strazakow. Ulica Swietego Ducha plonela w imie Swietego Ducha. Radosnie plonal klasztor franciszkanow w imie Swietego Franciszka, ktory przeciez kochal i opiewal ogien. Ulica Mariacka plonela rownoczesnie w imie Ojca i Syna. Ze splonal Targ Drzewny, Targ Weglowy, Targ Sienny, to samo przez sie zrozumiale. Na Chlebnickiej chlebki juz nie wyszly z pieca. Na Stagiewnej kipialo w stagwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towarzystwa Ubezpieczen od Ognia z czysto symbolicznych wzgledow nie chcial splonac. Oskar nigdy sobie wiele nie robil z pozarow. Totez zostalbym w piwnicy, kiedy Matzerath popedzil po schodach na gore, zeby ze strychu popatrzec na plonacy Gdansk, gdybym lekkomyslnie na tym wlasnie strychu nie przechowywal swojego skromnego, latwopalnego dobytku. Nalezalo ratowac moj ostatni bebenek z zapasow teatru frontowego, mojego Goethego i Rasputina. Pomiedzy kartkami ksiazki przechowywalem tez cieniusienki, pastelowo pomalowany wachlarz, ktorym moja Roswita Raguna umiala za zycia poruszac z takim wdziekiem. Maria zostala w piwnicy. Kurtus natomiast chcial ze mna i z Matzerathem isc na gore i zobaczyc ogien. Z jednej strony gniewala mnie nie kontrolowana zapalczywosc mojego syna, z drugiej zas Oskar powiedzial sobie: Chlopak wdal sie w swojego pradziadka a mojego dziadka, podpalacza Koljaiczka. Maria zatrzymala Kurtusia na dole, mnie pozwolono pojsc z Matzerathem na gore, wzialem swoje manatki, rzucilem okiem z okna strychu i zdumialem sie tryskajaca sila zywotna, na jaka zdobylo sie szacowne miasto. Gdy granaty wybuchly w poblizu, opuscilismy strych. Pozniej Matzerath chcial jeszcze raz isc na gore, ale Maria mu nie pozwolila. Usluchal, a kiedy dlugo i szeroko opisywal pozar wdowie Greff, ktora nie ruszala sie z piwnicy, plakal. Zaszedl jeszcze raz do mieszkania, nastawil radio, ale radio milczalo. Nie bylo slychac nawet trzaskania ognia w plonacej rozglosni, nie mowiac juz o jakims komunikacie nadzwyczaj nym. Speszony niemal jak dziecko, ktore nie wie, czy ma nadal wierzyc w swietego Mikolaja, stal Matzerath posrodku piwnicy, szarpal szelki, po raz pierwszy wyrazil zwatpienie w ostateczne zwyciestwo i za rada wdowy Greff wyjal odznake partyjna z klapy marynarki, nie wiedzial jednak, co z nia zrobic; piwnica miala bowiem betonowa posadzke, Greffowa nie chciala od niego wziac odznaki, Maria uwazala, ze powinien zagrzebac ja w ziemniaki, ale ziemniaki nie byly dla Matzeratha wystarczajaco bezpieczne, a na gore nie odwazyl sie pojsc, bo tamci lada chwila przyjda, jesli juz nie przyszli, byli w drodze, bili sie przeciez juz pod Bretowem i Oliwa kiedy on byl jeszcze na strychu, i ubolewal raz po raz, ze nie zostawil tego karmelka na gorze w piasku przeciwlotniczym, bo jesli znajda go tutaj z karmelkiem w garsci... Upuscil go na beton, chcial rozdeptac i zabawic sie w dzikusa, ale obaj z Kurtusiem rzucilismy sie tam jednoczesnie, ja pierwszy chwycilem, nadal go trzymalem, kiedy malec uderzyl, jak uderzal zawsze, ilekroc chcial cos miec, ale ja nie dalem synowi odznaki partyjnej, nie chcialem go narazac; bo z Rosjanami nie ma zartow. Oskar wiedzial o tym juz z lektury Rasputina, i gdy Kurtus bil mnie, a Maria probowala nas rozdzielic, zastanawialem sie, czy to Bialorusini, czy Rosjanie, Kozacy czy Gruzini, Kalmucy czy Tatarzy krymscy, Rusini czy Ukraincy, czy moze Kirgizi znalezliby u Kurtusia odznake partyjna Matzeratha, gdyby Oskar ugial sie pod ciosami swego syna. Gdy Maria rozdzielila nas z pomoca wdowy Greff, trzymalem karmelek zwyciesko w lewej piesci. Matzerath byl rad, ze pozbyl sie odznaki. Maria musiala uspokajac rozbeczanego Kurtusia. Otwarta szpilka uklula mnie w dlon. Tak jak i dawniej - nie gustowalem w tej rzeczy. Ale gdy chcialem z powrotem przylepic Matzerathowi jego karmelek do marynarki, tym razem z tylu - coz mnie w koncu obchodzi jego partia - tamci byli juz w sklepie nad nami i najprawdopodobniej, sadzac po kobiecych piskach, rowniez w sasiednich piwnicach. Kiedy uniesli klape w podlodze, szpilka odznaki wciaz jeszcze mnie klula. Nie pozostawalo mi nic innego, jak tylko przykucnac u drzacych kolan Marii i obserwowac mrowki na betonowej posadzce, ktorych wojskowy szlak prowadzil ukosem od ziemniakow do worka z cukrem. Bodaj szesciu calkiem normalnych, chyba lekko mieszanych Rosjan tloczylo sie na piwnicznych schodkach i sponad pepesz wytrzeszczalo oczy. W ogolnym halasie uspokajajaco dzialal fakt, ze mrowki nie przejely sie ani troche wkroczeniem rosyjskiej armii. Myslaly tylko o ziemniakach i o cukrze, podczas gdy tamci z pistoletami maszynowymi dazyli na razie do innych zdobyczy. Ze dorosli trzymali rece w gorze, to wydawalo mi sie normalne. Znalo sie ten widok z kronik filmowych, podobnie tez bylo po zakonczeniu obrony Poczty Polskiej. Czemu jednak Kurtus malpowal doroslych, tego nie umialem sobie wytlumaczyc. Powinien byl brac przyklad ze mnie, swego ojca - a jesli nie z ojca, to z mrowek. Poniewaz trzy z czworokatnych mundurow zapalily sie z miejsca do wdowy Greff, zaczelo sie cos ruszac w zdretwialym towarzystwie, Greffowa, ktora po dlugim wdowienstwie i poprzedzajacym je poscie wcale nie spodziewala sie tak licznego naporu, poczatkowo jeszcze krzyczala ze zdziwienia, potem jednak szybko oswoila sie z owa prawie przez nia zapomniana sytuacja. Juz u Rasputina czytalem, ze Rosjanie lubia dzieci. W naszej piwnicy mialem sie o tym przekonac na wlasnej skorze. Maria drzala bez powodu i nie mogla pojac, dlaczego ci czterej, ktorzy nie dobierali sie do Greffowej, zostawili Kurtusia na jej kolanach, sami sie tam nie pchali i nie stawali w kolejce, lecz gladzili Kurtusia, mowili do niego da-da-da, glaskali po policzkach i jego, i Marie. Mnie i moj bebenek wzial ktos z betonu na rece i w ten sposob przeszkodzil mi w dalszej obserwacji mrowek, przeprowadzaniu porownan i mierzeniu ich pilnoscia aktualnych wydarzen. Blacha wisiala mi na brzuchu i krepy, dziobaty zolnierz wystukal grubymi palcami, jak na doroslego nawet dosc zrecznie, pare taktow, pod ktore mozna by bylo zatanczyc. Oskar chetnie by sie zrewanzowal, pokazal pare sztuczek na blasze, ale nie mogl, bo odznaka partyjna Matzeratha wciaz jeszcze klula go w lewa dlon. W naszej piwnicy zrobilo sie niemal spokojnie i familijnie. Greffowa lezala, cichnac coraz bardziej, pod trzema na zmiane zolnierzami, a gdy jeden z nich mial dosc, moj utalentowany bebnista przekazal Oskara spoconemu, z lekka skosnookiemu, powiedzmy: Kalmukowi. Kalmuk trzymal juz mnie lewa reka, a prawa zapinal spodnie i nie zgorszyl sie wcale, ze jego poprzednik, moj bebnista, zrobil cos przeciwnego. Matzerath jednak nie mogl doczekac sie odmiany. Nadal stal przy polkach z blaszanymi puszkami mieszanki jarzynowej, rece trzymal w gorze, ukazywal wszystkie linie dloni; ale nikt nie chcial czytac mu z reki. Natomiast pojetnosc kobiet okazala sie zaskakujaca: Maria nauczyla sie pierwszych slow po rosyjsku, kolana juz jej nie drzaly, smiala sie nawet i moglaby zagrac na organkach, gdyby drumla znalazla sie pod reka. Oskar zas, ktory nie umial przestawic sie tak szybko, zajal sie, szukajac namiastki swoich mrowek, obserwacja plaskich szarobrazowych zwierzat, ktore spacerowaly po kolnierzu mojego Kalmuka. Chetnie bym zlapal i zbadal taka wesz, bo i w mojej lekturze, rzadziej u Goethego, tym czesciej u Rasputina, byla mowa o wszach. Poniewaz jednak jedna reka trudno mi bylo poradzic sobie z wsza, staralem sie pozbyc partyjnej odznaki. I zeby wytlumaczyc moje postepowanie. Oskar mowi: Poniewaz Kalmuk mial juz na piersi kilka odznaczen, w zacisnietej dloni podalem ow karmelek, ktory klul mnie i przeszkadzal w zlapaniu wszy, stojacemu obok Matzerathowi. Mozna teraz powiedziec, ze nie powinienem byl tego robic. Mozna tez jednak powiedziec: Matzerath nie powinien byl brac. Ale wzial. Ja pozbylem sie karmelka, Matzerath dretwial z przerazenia coraz bardziej i bardziej, gdy czul w palcach znaczek swojej partii. Majac teraz wolne rece nie chcialem patrzec, co zrobi z karmelkiem. Zbyt rozproszony, zeby zajac sie wszami, Oskar zamierzal ponownie skupic sie na mrowkach, dostrzegl jednak szybki ruch reki Matzeratha, mowi teraz, poniewaz nie pamieta, co wowczas pomyslal: Byloby rozsadniej zatrzymac kolorowa okragla rzecz w zacisnietej dloni. On jednak chcial sie jej pozbyc i mimo swej fantazji, wyprobowanej czesto przy gotowaniu i dekorowaniu wystawy sklepu kolonialnego, nie znalazl innej kryjowki niz jama ustna. Jak wazny moze byc taki krotki ruch reki! Z dloni do ust, to wystarczylo, zeby obu Ruskich, ktorzy siedzieli spokojnie po obu stronach Marii, przestraszyc i wyploszyc z przeciwlotniczego lozka. Z pistoletami maszynowymi staneli przed brzuchem Matzeratha i kazdy widzial, ze Matzerath probuje cos polknac. Gdyby przedtem zamknal chociaz trzema palcami szpilke partyjnej odznaki. Teraz dlawil sie ostrym karmelkiem, poczerwienial, oczy wyszly mu na wierzch, kaszlal, plakal, smial sie i przez te wszystkie rownoczesne wzruszenia nie mogl utrzymac rak w gorze. Tego jednak Ruscy nie mogli tolerowac. Krzyczeli i chcieli, zeby znow pokazal swoje dlonie. Ale Matzerath nastawil sie wylacznie na swoje drogi oddechowe. Nie mogl juz nawet porzadnie kaszlec, zaczal tanczyc i wymachiwac rekami, stracil z polki pare blaszanych puszek mieszanki jarzynowej i sprawil, ze moj Kalmuk, ktory dotad przygladal sie spokojnie lekko skosnymi oczyma, odstawil mnie ostroznie, siegnal za siebie, przylozyl cos do biodra i strzelil, strzelil cala seria, strzelil, zanim Matzerath zdazyl sie udusic. Czegoz to czlowiek nie robi, gdy na scene wkracza przeznaczenie! Podczas gdy moj domniemany ojciec polknal partie i umarl, ja, bezwiednie czy mimowolnie, zgniotlem w palcach wesz, ktora na krotko przedtem zlapalem na Kalmuku. Matzerath upadl w poprzek mrowczego szlaku. Ruscy opuscili piwnice przez sklep i zabrali po drodze pare paczek sztucznego miodu. Moj Kalmuk wyszedl ostatni, nie wzial jednak sztucznego miodu, bo musial zalozyc nowy magazynek do swojej pepeszy. Wdowa Greff lezala wyczerpana miedzy skrzynkami margaryny. Maria tulila do siebie Kurtusia, jakby chciala go udusic. Mnie chodzilo po glowie zdanie, ktore wyczytalem u Goethego. Mrowki zastaly zmieniona sytuacje, nie wahaly sie jednak nadlozyc drogi, skierowaly swoj wojskowy szlak wokol skulonego Matzeratha, bo ow cukier sypiacy sie z rozprutego worka podczas zajmowania Gdanska przez armie marszalka Rokossowskiego nie stracil nic ze swojej slodyczy. Powinienem czy nie powinienem Najpierw przyszli Rugiowie, potem Goci i Gepidowie, nastepnie Kaszubi, od ktorych w prostej linii pochodzi Oskar, wkrotce pozniej Polacy wyslali Wojciecha z Pragi. Ten przyszedl z krzyzem i padl od topora Kaszubow albo Prusow. Stalo sie to w wiosce rybackiej, a wioska nazywala sie Gyddanyzc. Z Gyddanyzc zrobiono Danczik, z Dancziku powstal Dantzig, ktory pozniej zamienil sie w Danzig; a dzisiaj Danzig nazywa sie Gdansk.Zanim jednak przyjela sie ta pisownia, po Kaszubach przyszli do Gyddanyzc ksiazeta Pomorzan. Nosili takie imiona jak Subislaw, Sambor, Mestwin i Swietopelk. Z wioski powstalo miasteczko. Potem przyszli dzicy Prusowie i zniszczyli troche miasta. Potem przyszli z daleka Brandenburczycy i rowniez zniszczyli troche miasta. Takze Boleslaw z Polski chcial troche zniszczyc, a i zakon krzyzacki dbal o to, zeby szkody dopiero co naprawione ukazaly sie znow pod krzyzackimi mieczami. Zabawiajac sie w niszczenie i budowanie zmieniali sie teraz kolejno przez kilkaset lat ksiazeta Pomorzan, wielcy mistrzowie krzyzaccy, krolowie i antykrolowie Polski, margrabiowie brandenburscy i biskupi Wloclawka. Budowniczowie i burzyciele nazywali sie: Otto i Waldemar, Bogusza, Heinrich von Plotzke - i Dietrich von Altenberg, ktory wzniosl zamek zakonny tam, gdzie w dwudziestym wieku przy placu Heweliusza broniono Poczty Polskiej. Przyszli husyci, tu i owdzie podlozyli ogieniek i odeszli. Potem wyrzucono Krzyzakow z miasta, zburzono zamek, bo nie chciano w miescie miec zadnego zamku. Stalo sie polskie i niezle na tym wychodzilo. Krol, ktory to osiagnal, nazywal sie Kazimierz, otrzymal przydomek Wielki i byl synem Wladyslawa I. Potem przyszedl Ludwik, a po Ludwiku Jadwiga. Ta wyszla za maz za Jagielle z Litwy i zaczely sie czasy Jagiellonow. Po Wladyslawie II wstapil na tron Wladyslaw III, potem znow Kazimierz, ktory wlasciwie nie mial checi, a mimo to przez trzynascie lat trwonil ciezkie pieniadze kupcow gdanskich w wojnie z Zakonem. Jan Olbracht mial za to wiecej do czynienia z Turkami. Po Aleksandrze panowal Zygmunt Stary. Po rozdziale o Zygmuncie Auguscie nastepuje w podreczniku historii rozdzial o owym Stefanie Batorym, ktorego imieniem Polacy chetnie nazywaja swoje transatlantyki. Ten przez dluzszy czas - jak mozna o tym przeczytac - oblegal i ostrzeliwal miasto, ale nie zdolal go zdobyc. Potem przyszli Szwedzi i zachowali sie tak samo. Obleganie miasta sprawilo im taka przyjemnosc, ze niebawem powtorzyli to kilka razy. Takze Holendrom, Dunczykom i Anglikom Zatoka Gdanska tak sie spodobala, ze kilku cudzoziemskim kapitanom krazacym na gdanskiej redzie udalo sie zostac morskimi bohaterami. Pokoj Oliwski. Jak to ladnie i pokojowo brzmi. Wielkie mocarstwa spostrzegly wtedy po raz pierwszy, ze kraj Polakow cudownie nadaje sie do podzialu. Szwedzi, Szwedzi, jeszcze raz Szwedzi - szwedzki polmisek, szwedzkie pijanstwo, szwedzka gimnastyka. Potem przyszli Rosjanie i Sasi, bo w miescie schronil sie nieszczesny krol polski Stanislaw Leszczynski. Z powodu jednego jedynego krola zniszczono tysiac osiemset domow, a gdy nieszczesny Leszczynski uciekl do Francji, bo tam mieszkal jego ziec Ludwik, obywatele miasta musieli wybulic milion. Potem Polska zostala trzykrotnie podzielona. Prusacy przyszli nie wolani i na wszystkich bramach miejskich polskiego orla krolewskiego zamalowali swoim ptakiem. Ledwie bakalarz Falk zdazyl napisac kolede O, radosna..., przyszli Francuzi. General napoleonski nazywal sie Raap i po uciazliwym oblezeniu wydusil z gdanszczan dwadziescia milionow frankow. Ze czasy francuskie byly straszne, tego nie nalezy podawac w watpliwosc. Ale trwaly tylko siedem lat. Potem przyszli Rosjanie i Prusacy i bombardowaniem artyleryjskim podpalili Wyspe Spichrzow. Skonczylo sie wolne miasto, ktore wymyslil sobie Napoleon. Prusacy ponownie znalezli okazje, zeby wszystkie bramy miejskie zapackac swoim ptakiem, zajeli sie tez tym gorliwie i na sposob pruski ulokowali w miescie 4 pulk grenadierow, 1 brygade artylerii, 1 batalion saperow i 1 pulk huzarow przybocznych. Tylko przejsciowo staly w Gdansku 30 pulk piechoty, 18 pulk piechoty, 3 pulk gwardii pieszej, 44 pulk piechoty i 33 pulk fizylierow. Natomiast ow slynny 128 pulk piechoty odszedl dopiero w roku tysiac dziewiecset dwudziestym. Zeby niczego nie pominac, trzeba jeszcze dodac, ze w czasach pruskich 1 brygada artylerii zostala rozbudowana i przeksztalcona w 1 dywizjon forteczny i 2 dywizjon polowy 1 wschodniopruskiego pulku artylerii. Do tego dochodzil jeszcze pomorski pulk artylerii ciezkiej, ktory pozniej zostal zastapiony 16 zachodniopruskim pulkiem artylerii ciezkiej. Miejsce 1 pulku huzarow przybocznych zajal 2 pulk huzarow przybocznych. Natomiast 8 pulk ulanow tylko przez krotki czas przebywal w murach miasta. Za to poza murami, na przedmiesciu Wrzeszcz, skoszarowano 17 zachodniopruski batalion taborow. Za czasow Burckhardta, Rauschninga i Greisera w Wolnym Miescie byla tylko zielona policja. Zmienilo sie to za Forstera w dziewiecset trzydziestym dziewiatym. Wtedy wszystkie koszary z wypalanej cegly znow zapelnily sie rozesmianymi mezczyznami w mundurach, ktorzy zonglowali wszystkimi rodzajami broni. Teraz mozna by wyliczac, jak nazywaly sie te wszystkie jednostki, ktore od dziewiecset trzydziestego dziewiatego do dziewiecset czterdziestego piatego stacjonowaly w Gdansku i okolicach albo zostaly w Gdansku zaokretowane i wyslane na front bialomorski. Oskar jednak da temu spokoj i powie po prostu: potem, jak sie dowiedzielismy, przyszedl marszalek Rokossowski. Ten na widok nietknietego miasta przypomnial sobie o swoich wielkich miedzynarodowych poprzednikach i z miejsca podpalil wszystko bombardowaniem artyleryjskim, zeby ci, co przyszli po nim, mogli wyszalec sie w odbudowie. Dziwnym sposobem tym razem po Rosjanach nie przyszli Prusacy, Szwedzi, Sasowie czy Francuzi; przyszli Polacy. Z calym dobytkiem przyszli Polacy z Wilna, Bialegostoku i Lwowa i szukali sobie mieszkan. Do nas przyszedl pan, ktory nazywal sie Fajngold, byl samotny, ale stale zachowywal sie tak, jakby otaczala go liczna rodzina, ktorej musial wydawac polecenia. Pan Fajngold od razu objal sklep kolonialny, pokazywal swojej zonie Lubie, ktora jednak w dalszym ciagu pozostawala niewidzialna i nie udzielala odpowiedzi, wage dziesietna, bak na nafte, mosiezny drag na kielbasy, pusta kase i, wielce ucieszony, zapasy w piwnicy. Maria, ktora przyjal natychmiast na ekspedientke i potokiem slow przedstawil swojej nierealnej zonie, pokazala panu Fajngoldowi naszego Matzeratha, ktory juz od trzech dni lezal pod plandeka w piwnicy, bo ze wzgledu na wielu Rosjan, ktorzy wszedzie na ulicach wyprobowywali rowery, maszyny do szycia i kobiety, nie moglismy go pochowac. Gdy pan Fajngold zobaczyl zwloki, ktore przekrecilismy na plecy, zalamal rece w taki sam ekspresyjny sposob, jaki Oskar zaobserwowal przed laty u swojego zabawkarza Sigismunda Markusa. Cala swoja rodzine, nie tylko pania Lube, zawolal do piwnicy i z pewnoscia zobaczyl, ze przyszli wszyscy, bo nazywal ich po imieniu, mowil: Luba, Lew, Jakub, Berek, Leon, Mendel i Sonia, wyjasnil wezwanym, kto tu lezy, a nastepnie wyjasnil nam, ze wszyscy, ktorych dopiero co zawolal, tez tak lezeli, zanim poszli do piecow w Treblince, nie tylko oni, bo jeszcze jego szwagierka i szwagier szwagierki, ktory mial piecioro dzieciakow, i wszyscy lezeli, tylko on, pan Fajngold, nie lezal, bo musial rozsypywac chlor. Potem pomogl nam wniesc Matzeratha po schodkach do sklepu, znow mial wokol siebie cala rodzine, prosil swoja zone Lube, zeby pomogla Marii umyc zwloki. Ona jednak nie pomogla, na co pan Fajngold juz nie zwrocil uwagi, bo przenosil zapasy z piwnicy do sklepu. Takze Greffowa, ktora przeciez umyla matke Truczinska, tym razem nie przyszla pomoc, bo w mieszkaniu miala pelno Rosjan; slychac bylo, jak spiewala. Stary Heilandt, ktory juz w pierwszych dniach po zajeciu Gdanska mial pelno roboty zelujac rosyjskie buty zdarte w zwycieskim marszu, nie chcial z poczatku zgodzic sie na trumniarza. Lecz gdy pan Fajngold ubil z nim interes i za motorek elektryczny z szopy starego ofiarowal papierosy Derby z naszych zapasow, Heilandt odlozyl kamasze, wzial inne narzedzia i ostatnie deski ze skrzynek. Mieszkalismy wtedy, zanim wyrzucono nas rowniez stamtad i pan Fajngold odstapil nam piwnice, w mieszkaniu matki Truczinskiej, doszczetnie ogoloconym przez sasiadow i przyjezdnych. Stary Heilandt zdjal z zawiasow drzwi z kuchni do bawialni, bo drzwi z bawialni do sypialni poszly na trumne matki Truczinskiej. Na dole, w podworzu, palil Derby i zbijal pudlo. My zostalismy na gorze, ja wzialem sobie jedyne krzeslo, jakie uchowalo sie w mieszkaniu, otworzylem na roscierz wybite okna i zloscilem sie na starego, ktory klecil trumne byle jak, nie nadajac jej przepisowego zwezenia. Oskar nie zobaczyl juz Matzeratha, bo gdy pudlo zaladowano na plaski wozek wdowy Greff, wieko ze skrzynki po margarynie Vitello bylo juz przybite, chociaz Matzerath za zycia nie tylko nie jadal margaryny, ale brzydzil sie nawet uzywac jej do potraw. Maria prosila pana Fajngolda, by jej towarzyszyl, bo bala sie rosyjskich zolnierzy na ulicach. Fajngold, ktory siedzial z podwinietymi nogami na kontuarze i wyjadal lyzeczka sztuczny miod z tekturowego kubka, mial najpierw skrupuly, obawial sie podejrzliwosci swojej zony Luby, potem dostal chyba od malzonki pozwolenie, zeby pojsc, bo zsunal sie z kontuaru, dal mi sztuczny miod, ja oddalem go Kurtusiowi, ktory zaraz wszystko spalaszowal, a tymczasem pan Fajngold z pomoca Marii wlozyl dlugie czarne palto z szarym kroliczym kolnierzem. Zanim zamknal sklep i poprosil zone, zeby nikomu nie otwierala, przymierzyl za maly na niego cylinder, w ktorym dawniej Matzerath chodzil na rozne pogrzeby i wesela. Stary Heilandt nie chcial ciagnac wozka na cmentarz miejski. Powiedzial, ze ma jeszcze kamasze do podzelowania i musi szybko sie uwinac. Z placu Maksa Halbego, ktorego ruiny wciaz jeszcze dymily, skrecil na lewo w Brzeznienska i domyslilem sie, ze jedziemy na Zaspe. Rosjanie siedzieli przed domami w niklym lutowym sloncu, sortowali zegarki nareczne i kieszonkowe, czyscili piaskiem srebrne lyzki, uzywali biustonoszy jako nausznikow, cwiczyli jazde figurowa na rowerach, urzadzali sobie tor przeszkod z obrazow olejnych, zegarow stojacych, wanien, aparatow radiowych i stojakow na ubrania, demonstrowali wsrod tych rupieci osemki, slimaki, spirale, wymijali przytomnie rozne przedmioty, jak wozki dzieciece i wiszace lampy, ktore rzucano z okien, i za swoja zrecznosc byli nagradzani oklaskami. Gdziekolwiek przejezdzalismy, zabawa na pare chwil ustawala. Kilku w damskiej bieliznie wciagnietej na mundury pomoglo nam pchac, chcialo sie tez dobrac do Marii, ale pan Fajngold, ktory mowil po rosyjsku i mial legitymacje, przywolal ich do porzadku. Jakis zolnierz w damskim kapeluszu podarowal nam klatke z zywa papuzka na drazku, Kurtus podskakujacy obok wozka chcial od razu powyrywac jej kolorowe piorka. Maria, ktora nie smiala odmowic przyjecia prezentu, podala mi klatke na wozek, gdzie Kurtus nie mogl juz siegnac. Dla Oskara papuzka byla zbyt kolorowa, postawil wiec klatke z ptakiem na powiekszona skrzynke margaryny z Matzerathem w srodku. Siedzialem z tylu, zwiesilem nogi i przygladalem sie twarzy pana Fajngolda - pomarszczona, zamyslona i markotna, sprawiala wrazenie, jakby ow pan sprawdzal w myslach jakis skomplikowany rachunek, ktory nie chcial sie zgodzic. Postukalem troche w moja blache, wybralem cos wesolego, chcialem rozproszyc ponure mysli pana Fajngolda. Ale on marszczyl sie nadal i przebywal wzrokiem nie wiadomo gdzie, moze w dalekiej Galicji; tylko mojego bebenka nie widzial. Wtedy Oskar zrezygnowal, dopuszczajac do glosu kola recznego wozka i placz Marii. Jaka lagodna zima, pomyslalem, gdy zostawilismy za soba ostatnie domy Wrzeszcza, przygladalem sie tez chwile papuzce, ktora na widok owego popoludniowego slonca stojacego nad lotniskiem nastroszyla piora. Lotnisko bylo obstawione wojskiem, a szosa do Brzezna zamknieta. Jakis oficer gadal z panem Fajngoldem, ktory w trakcie rozmowy trzymal cylinder w rozcapierzonych palcach i ukazywal rzadkie rozwiane wlosy. Opukujac krotko, jakby dla sprawdzenia, skrzynie z Matzerathem, drazniac palcem papuzke, oficer kazal nas przepuscic, dal nam jednak dwoch najwyzej szesnastoletnich chlopakow w za malych furazerkach i z za duzymi pistoletami maszynowymi jako straz czy eskorte. Stary Heilandt ciagnal, ani razu nie ogladajac sie za siebie. Umial tez w ruchu, nie zatrzymujac wozka, jedna reka zapalic papierosa. W powietrzu wisialy samoloty. Motory slyszalo sie wyraznie, bo to byl koniec lutego, poczatek marca. Tylko wokol slonca zebralo sie pare chmurek, ktore coraz bardziej blakly. Bombowce lecialy na Hel albo wracaly z Helu, bo tam walczyly jeszcze resztki drugiej armii. Pogoda i warkot samolotow nastroily mnie smutno. Nie ma nic nudniejszego, nic bardziej odpychajacego niz bezchmurne marcowe niebo pelne samolotow, ktorych warkot to wzmaga sie, to cichnie. W dodatku obaj mlodzi Rosjanie przez cala droge na prozno starali sie utrzymac rowny krok. Moze w czasie jazdy po kocich lbach, potem po usianym wybojami asfalcie obluzowalo sie pare desek w skleconej napredce skrzyni, poza tym jechalismy pod wiatr; w kazdym razie cuchnelo niezywym Matzerathem i Oskar byl rad, gdy dotarlismy do cmentarza na Zaspie. Nie moglismy podjechac na wysokosc kutej kraty, bo przed samym cmentarzem zablokowal jezdnie stojacy w poprzek, wypalony T 34. Inne czolgi w marszu na Nowy Port musialy nadlozyc drogi, pozostawily slady na piasku z lewej strony szosy i zburzyly kawal cmentarnego muru. Pan Fajngold poprosil starego Heilandta, zeby szedl z tylu. Niesli trumne, ktora na srodku wygiela sie lekko, po sladach czolgow, potem z trudem przez rumowisko cmentarnego muru i ostatkiem sil kawalek miedzy zrujnowanymi lub bliskimi ruiny nagrobkami. Stary Heilandt lapczywie ssal papierosa i wydmuchiwal dym na koniec trumny. Ja nioslem klatke z papuzka na drazku. Maria ciagnela za soba dwie lopaty. Kurtus niosl kilof, to znaczy wymachiwal nim dokola siebie, a na cmentarzu, narazajac sie na niebezpieczenstwo, walil w szary granit, az Maria odebrala mu kilof, zeby - byla przeciez silna - pomoc obu mezczyznom w kopaniu. Jak to dobrze, ze ziemia jest tutaj piaszczysta i nie zmarznieta, stwierdzilem i wybralem sie za polnocny mur, zeby odszukac grob Jana Bronskiego. Mogl byc tu albo tam. Nic blizszego nie dalo sie ustalic, bo za sprawa zmieniajacych sie por roku dawne zdradziecko swieze pobielenie stalo sie szare i kruche jak wszystkie mury na Zaspie. Wrocilem przez tylna okratowana furtke, popatrzylem w gore nad kalekimi sosnami i zeby nie myslec o czyms bez znaczenia, pomyslalem: teraz chowaja i Matzeratha. Szukalem tez i czesciowo znalazlem pewien sens w okolicznosci, ze tutaj, w tej samej piaszczystej ziemi, mieli lezec, choc bez mojej biednej mamy, obaj partnerzy do skata: Bronski i Matzerath. Pogrzeby przypominaja zawsze o innych pogrzebach! Piaszczysta ziemia stawiala opor, wymagala chyba bardziej wprawnych grabarzy. Maria zrobila pauze, dyszac ciezko oparla sie o kilof i znow zaczela plakac, gdy zobaczyla Kurtusia, jak z daleka rzucal kamieniami do papuzki w klatce. Nie trafial, rzucal za daleko, Maria plakala glosno i prawdziwie, bo stracila Matzeratha, bo widziala w Matzeracie cos, czym moim zdaniem nigdy nie byl, a co dla niej mialo odtad pozostac oczywiste i godne milosci. Spieszac ze slowami pociechy pan Fajngold skorzystal z okazji, zeby odsapnac, gdyz kopanie dalo mu sie we znaki. Mozna by pomyslec, ze stary Heilandt szukal zlota, tak bowiem rownomiernie wywijal lopata, rzucal za siebie wykopana ziemie, a i dym papierosa wydmuchiwal w regularnych odstepach. Obaj mlodzi Rosjanie siedzieli nieco dalej na cmentarnym murze i gawedzili pod wiatr. Poza tym samoloty i slonce, ktore coraz bardziej dojrzewalo. Wykopali dol mniej wiecej na metr gleboki, a Oskar stal bezczynnie i bezradnie miedzy starym granitem, miedzy kalekimi sosnami, miedzy wdowa po Matzeracie a Kurtusiem, ktory rzucal kamieniami do papuzki. Powinienem czy nie powinienem? Masz dwudziesty pierwszy rok zycia, Oskarze. Powinienes czy nie powinienes? Jestes sierota. Powinienes wreszcie. Odkad nie ma juz twojej biednej mamy, jestes polsierota. Juz wtedy powinienes byl sie zdecydowac. Potem zakopali tuz pod ziemia twojego domniemanego ojca Jana Bronskiego. Byles domniemanym sierota, stales tutaj, na tym piachu, ktory nazywa sie Zaspa, i trzymales lekko oksydowana luske naboju. Padal deszcz i Ju 52 podchodzil do ladowania. Czy juz wtedy, jesli nie w szumie deszczu, to w huczeniu ladujacej maszyny transportowej, nie uslyszales wyraznie tego "powinienem, nie powinienem"? Powiedziales sobie, ze to deszcz, ze to huk motorow; tego rodzaju monotonii mozna przypisac kazdy tekst. Chciales uslyszec to jeszcze wyrazniej, nie tylko domniemywac. Powinienem czy nie powinienem? Kopia teraz dol dla Matzeratha, twojego drugiego domniemanego ojca. Wiecej domniemanych ojcow, o ile wiesz, nie ma. Dlaczego mimo to zonglujesz dwiema zielonymi butelkami: powinienem, nie powinienem? Kogo chcesz jeszcze zapytac? Kalekich sosen, ktore sa niepewne samych siebie? Wtedy spostrzeglem ubogi zeliwny krzyz z kruchymi esami-floresami i zaskorupialymi literami: Mathilde Kunkel - albo Runkel. Wtedy spostrzeglem - powinienem czy nie powinienem - w piasku wsrod mikolajkow nadmorskich i piaskownic zwyczajnych - powinienem - trzy albo cztery - nie powinienem - przezarte rdza metalowe wience wielkosci talerza, ktore dawniej - powinienem - przedstawialy pewnie liscie debu albo wawrzynu - chyba nie powinienem - zwazylem je w dloni - chyba jednak powinienem - wycelowalem - powinienem - w wystajacy wierzcholek krzyza - albo nie - mial moze cztery centymetry srednicy - nie powinienem - wyznaczylem sobie odleglosc dwoch metrow - powinienem - i rzucilem - nie powinienem - chybiajac celu - powinienem - jeszcze raz? - zbyt krzywo stal zelazny krzyz - powinienem - Mathilde Kunkel, a moze Runkel - powinienem: Runkel, powinienem: Kunkel - to byl szosty rzut, a przyznalem sobie siedem rzutow, szesc razy wyszlo, ze nie powinienem, i rzucilem siodmy raz - powinienem - zarzucilem wieniec - powinienem - uwienczylem Mathilde - powinienem - wawrzyn dla panny Kunkel - czy powinienem? pytalem mloda pania Runkel - tak, powiedziala Mathilde; umarla bardzo mlodo, w dwudziestym siodmym roku zycia, a urodzila sie w osiemset szescdziesiatym osmym. Ja natomiast mialem dwudziesty pierwszy rok zycia, gdy za siodmym razem wyszedl mi rzut, gdy owo "powinienem, nie powinienem" uproscilem i zamienilem w dowiedzione, uwienczone, wycelowane, zwycieskie "powinienem!". I gdy Oskar z tym nowym "powinienem!" na koncu jezyka i w sercu podazal do grabarzy, nagle zaskrzeczala papuzka, bo Kurtus ja trafil i stracila troche niebiesko-zoltych pior. Zastanawialem sie, jakie to pytanie sklonilo mojego syna, zeby tak dlugo rzucac kamykami do papuzki, az ostatni celny rzut przyniosl mu odpowiedz. Tamci przysuneli skrzynie do grobu, ktory byl chyba na metr dwadziescia gleboki. Staremu Heilandtowi bardzo sie spieszylo, musial jednak czekac, bo Maria modlila sie po katolicku, bo pan Fajngold trzymal cylinder na piersi i oczyma przebywal w Galicji. Totez takze Kurtus podszedl teraz blizej. Prawdopodobnie po swoim celnym rzucie podjal jakas decyzje i z tych czy innych powodow, ale rownie zdecydowany jak Oskar, zblizyl sie do grobu. Dreczyla mnie ta niepewnosc. To przeciez moj syn zdecydowal sie na cos albo przeciw czemus. Czy zdecydowal sie w koncu uznac we mnie i pokochac jedynie prawdziwego ojca? Czy teraz, kiedy bylo juz za pozno, zdecydowal sie na blaszany bebenek? A moze jego decyzja brzmiala: smierc mojemu domniemanemu ojcu Oskarowi, ktory mojego domniemanego ojca Matzeratha tylko dlatego zabil odznaka partyjna, ze mial juz dosc ojcow? Czy i on tej dzieciecej sympatii, tak pozadanej miedzy ojcami a synami, nie mogl wyrazic inaczej, jak tylko zabijajac? Podczas gdy stary Heilandt zrzucil raczej niz spuscil do grobu skrzynie z Matzerathem i odznaka partyjna w tchawicy Matzeratha, a amunicja rosyjskiej pepeszy w brzuchu Matzeratha, Oskar przyznal sie przed soba samym, ze umyslnie zabil Matzeratha, bo wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa byl to jego nie tylko domniemany, lecz i rzeczywisty ojciec; zabil go jeszcze dlatego, ze sprzykrzylo mu sie przez cale zycie wlec za soba ojca. To nieprawda, ze szpilka odznaki partyjnej byla juz otwarta, kiedy zgarnalem karmelek z betonowej posadzki. Otworzyla sie dopiero w mojej zacisnietej dloni. Oddalem Matzerathowi lepki karmelek, ostry i klujacy, zeby znalezli przy nim odznake, zeby polozyl sobie partie na jezyku, zeby sie udusil - partia, mna, swoim synem; bo trzeba bylo z tym skonczyc! Stary Heilandt zaczal zgarniac ziemie. Kurtus pomagal mu niezdarnie, ale gorliwie. Nigdy nie kochalem Matzeratha. Czasem go lubilem. Dbal o mnie bardziej jak kucharz niz jak ojciec. Byl dobrym kucharzem. Jesli dzisiaj odczuwam nieraz brak Matzeratha, to brak mi jego zrazow krolewieckich, jego cynaderek na ostro, jego karpia z rzodkwia i ze smietana, takich jego potraw jak zupa wegorzowa z zielenina, zeberka po kasselsku z kiszona kapusta i te wszystkie niezapomniane pieczenie niedzielne, ktorych smak wciaz jeszcze mam na jezyku i w zebach. Uczucia swoje wyrazal w zupach, a zapomniano mu wlozyc chochli do trumny. Zapomniano mu wlozyc do trumny talii kart do skata. Matzerath lepiej gotowal, niz gral w skata. Mimo to gral lepiej niz Jan Bronski i prawie tak dobrze jak moja biedna mama. To byla sila, to byl jego tragizm. Marii nigdy nie moglem mu wybaczyc, chociaz traktowal ja dobrze, nie uderzyl ani razu i najczesciej ustepowal, gdy wszczynala klotnie. Nie wydal mnie tez Ministerstwu Zdrowia i podpisal dokument dopiero wtedy, gdy juz nie roznoszono poczty. W chwile po moim urodzeniu pod zarowkami przeznaczyl mnie do objecia sklepu. Zeby nie miec nic do czynienia ze sklepem, Oskar przez siedemnascie lat mial do czynienia z blisko setka bialo-czerwono lakierowanych blaszanych bebenkow. Teraz Matzerath lezal juz w trumnie. Stary Heilandt zakopywal go w ziemi i palil przy tym papierosy Matzeratha - Derby. Oskar powinien byl teraz objac sklep. Ale tymczasem sklep objal pan Fajngold ze swoja liczna niewidzialna rodzina. Reszta przypadla mnie: Maria, Kurtus i odpowiedzialnosc za tych dwoje. Maria plakala i nadal modlila sie prawdziwie i po katolicku. Pan Fajngold przebywal w Galicji albo rozwiazywal zawile rachunki. Kurtus zmeczyl sie, ale niestrudzenie wywijal lopata. Na cmentarnym murze siedzieli gawedzac mlodzi Rosjanie. Stary Heilandt z ponura regularnoscia przysypywal piaskiem cmentarza na Zaspie deski ze skrzynki po margarynie. Oskar mogl jeszcze odczytac trzy litery slowa Vitello, gdy zdjal blache z szyi, nie mowil juz: "powinienem czy nie powinienem?", powiedzial: "tak musi byc!" i rzucil bebenek tam, gdzie na trumnie dosc juz bylo piasku, zeby nie narobic halasu. Do tego dodalem tez paleczki. Utkwily w piasku. Byl to moj bebenek z czasow Wyciskaczy. Pochodzil z zapasow teatru frontowego. Bebra podarowal mi blachy. Jak mistrz ocenilby moje postepowanie? Jezus bebnil na tej blasze i zwalisty, dziobaty Rosjanin. Niewiele byla juz warta. Ale gdy na jej powierzchnie rzucono troche piasku, blacha zadzwieczala, i przy drugim rzucie zadzwieczala troche. A przy trzecim juz nie zadzwieczala, ukazywala juz tylko troche bialego lakieru, az piasek i to wyrownal z innym piaskiem, z coraz wieksza iloscia piasku, pomnazal sie piasek na moim bebenku, pietrzyl sie, rosl - a i ja zaczalem rosnac, czego zapowiedzia bylo gwaltowne krwawienie z nosa. Kurtus pierwszy spostrzegl krew. - On krwawi, krwawi! - krzyknal i odwolal pana Fajngolda z Galicji, wyrwal Marie z modlitwy, zmusil nawet obu mlodych Rosjan, ktorzy w dalszym ciagu siedzieli na murze i gawedzili zwroceni w strone Brzezna, do krotkiego, lekliwego podniesienia wzroku. Stary Heilandt zostawil lopate w piasku, wzial kilof i wsunal mi pod kark niebieskoczarne zelazo. Chlod poskutkowal. Krwawienie z nosa troche oslablo. Stary Heilandt znow chwycil za lopate i mial juz niewiele piasku obok grobu, gdy krwawienie calkiem ustalo, ale pozostalo rosniecie i objawialo sie wewnetrznym skrzypieniem, szumem i trzaskaniem. Gdy stary Heilandt uporal sie z grobem, wyciagnal z innego grobu zmurszaly drewniany krzyz bez napisu i wetknal w swiezy pagorek mniej wiecej pomiedzy glowa Matzeratha a moim pogrzebanym bebenkiem. - Gotowe! - powiedzial i wzial Oskara, ktory nie mogl isc, na rece, niosl go, pociagnal za soba innych, takze mlodych Rosjan z pistoletami maszynowymi, z cmentarza, przez zburzony mur, po sladach czolgow do recznego wozka na szynach tramwajowych, gdzie w poprzek ustawil sie czolg. Popatrzylem przez ramie w tyl, w strone cmentarza na Zaspie. Maria niosla klatke z papuzka, pan Fajngold niosl narzedzia, Kurtus nie niosl nic. Obaj Rosjanie w za malych furazerkach niesli za duze pistolety maszynowe, sosny nadmorskie wyginaly sie. Z piachu na asfaltowa szose. Na wraku czolgu siedzial Leon Hys. Wysoko w gorze samoloty wracajace z Helu, lecace na Hel. Leo uwazal, zeby nie pobrudzic rekawiczek o wypalony T 34. Slonce, ktore juz calkiem wessalo swoje chmurki, padalo na Bocianie Gniazdo pod Sopotem. Leo zsunal sie z czolgu i wyprostowal. Starego Heilandta widok Hysia rozweselil: - Kto by pomyslal! Swiat sie konczy, tylko na Leo Hysia sily nie ma. - Dobrodusznie poklepal wolna reka czarny surdut i objasnil pana Fajngolda: - To jest nasz Leo Hys. Chce nam wyrazic wspolczucie i uscisnac prawice. I tak tez bylo. Leo zatrzepotal rekawiczkami, sliniac sie po swojemu zlozyl kondolencje wszystkim obecnym i zapytal: - Widzieliscie Pana, widzieliscie Pana? - Nikt go nie widzial. Maria, nie wiem czemu, podarowala Hysiowi klatke z papuzka. Gdy Leo podszedl do Oskara, ktorego stary Heilandt polozyl na recznym wozku, zmienil sie na twarzy, podmuchy wiatru wzdely mu ubranie, nogi zerwaly sie do tanca. - Pan, Pan! - krzyczal i potrzasal papuzka w klatce. - Patrzcie na Pana, jak rosnie. Patrzcie tylko, jak rosnie! Nagle rzucilo go wraz z klatka w powietrze, i biegl, lecial, tanczyl, zataczal sie, przewracal, wzlatywal ze skrzeczacym ptakiem, sam ptak, nareszcie opierzony, pofrunal na przelaj ku nawadnianym polom. I poprzez glosy obu pistoletow maszynowych slychac bylo, jak krzyczal: - On rosnie, rosnie! - I gdy obaj mlodzi Rosjanie musieli zaladowac ponownie, on wciaz krzyczal: - On rosnie! - i nawet gdy pistolety maszynowe znow sie odezwaly, gdy Oskar spadal juz ze schodow bez stopni w rosnace, wszystko przyjmujace omdlenie, slyszalem jeszcze ptaka, glos kruka - Leo oznajmial: - On rosnie, rosnie, rosnie... Srodki dezynfekcyjne Ostatniej nocy nawiedzily mnie predko zmieniajace sie sny. Dzialo sie podobnie jak w dni odwiedzin, kiedy przychodza przyjaciele. Jedne sny ustepowaly miejsca drugim, gdy tylko opowiedzialy mi to, co sny uwazaja za godne opowiedzenia: niedorzeczne historyjki pelne powtorzen, monologi, ktorych niestety nie sposob ignorowac, bo wypowiadane sa dosc natarczywie z gestykulacja kiepskich aktorow. Gdy przy sniadaniu probowalem opowiedziec te historyjki mojemu pielegniarzowi, nic z tego nie wyszlo, bo wszystko zapomnialem; Oskar nie ma talentu do snow.Podczas gdy Bruno sprzatal ze stolu, spytalem mimochodem: - Drogi Bruno, ile ja wlasciwie mam wzrostu? Bruno postawil talerzyk z marmolada na filizance po kawie i zatroskal sie: - Alez, panie Matzerath, znow pan nie ruszyl marmolady. Ano, znam ten zarzut. Zawsze go slysze po sniadaniu. Mimo to Bruno przynosi mi kazdego ranka te kupke poziomkowej marmolady, a ja od razu przykrywam ja papierem, gazeta, ktora zginam w daszek. Nie znosze ani widoku, ani smaku marmolady, totez na zarzut Bruna odparlem spokojnie i zdecydowanie: - Doskonale wiesz, Bruno, co mysle o marmoladzie, powiedz mi lepiej, ile mam wzrostu. Bruno ma oczy wymarlego dinozaura. Ilekroc musi sie zastanowic, wlepia to prehistoryczne spojrzenie w sufit pokoju, mowi najczesciej w tym kierunku, wiec i dzis rano powiedzial do sufitu: - Ale to przeciez poziomkowa marmolada! - Dopiero gdy po dluzszej pauzie - bo moje milczenie podtrzymywalo pytanie o wzrost Oskara - jego spojrzenie wrocilo z sufitu i uczepilo sie pretow w kracie mojego lozka, uslyszalem, ze mam metr dwadziescia jeden wzrostu. -Nie chcialbys, drogi Bruno, dla porzadku zmierzyc mnie jeszcze raz? Spogladajac nieruchomo, Bruno z kieszeni na tylku wyciagnal calowke, niemal brutalnie zdarl ze mnie koldre, obciagnal mi zadarta koszule i okryl moja nagosc, rozlozyl jaskrawozolta miarke ulamana na sto siedemdziesiatym osmym centymetrze, przylozyl do mojego ciala, przesuwal, sprawdzal, rekami robil to gruntownie, oczyma natomiast przebywal w epoce jaszczurow, i w koncu, udajac, ze odczytuje rezultat, zastygl z calowka w bezruchu: - Nadal metr dwadziescia jeden. Dlaczego skladajac calowke, zbierajac naczynia po sniadaniu musial tak halasowac? Nie podoba mu sie moja miara? Gdy Bruno opuscil pokoj z taca sniadaniowa, z jaskrawozolta calowka obok oburzajaco naturalnej w kolorze poziomkowej marmolady, na korytarzu jeszcze raz przywarl okiem do judasza w drzwiach - czulem, jak pod jego spojrzeniem przenosze sie w czasy prehistoryczne, zanim wreszcie zostawil mnie sam na sam z moim metrem i dwudziestu jeden centymetrami. A wiec Oskar tyle ma wzrostu! Jak na karla, gnoma, liliputa niemal za duzo. Jak wysoko moja Roswita Raguna nosila czubek glowy? Jaki wzrost potrafil zachowac mistrz Bebra, ktory byl potomkiem ksiecia Eugeniusza? Nawet na Kitty i Feliksa moglbym dzisiaj patrzec z gory. A przeciez wszyscy, ktorych tu wymieniam, zazdrosnie i przyjaznie patrzyli kiedys z gory na Oskara; ktory do dwudziestego pierwszego roku zycia mial dziewiecdziesiat cztery centymetry. Dopiero gdy w czasie pogrzebu Matzeratha na Zaspie kamien uderzyl mnie w tyl glowy, zaczalem rosnac. Oskar mowi: kamien. Decyduje sie wiec na uzupelnienie relacji o wydarzeniach na cmentarzu. Skoro tylko po siodmym rzucie zorientowalem sie, ze nie ma juz dla mnie pytania: "powinienem czy nie powinienem?", lecz jest tylko jedno stwierdzenie: "powinienem, musze, chce!" - zdjalem bebenek z szyi, rzucilem go razem z paleczkami go grobu Matzeratha, zdecydowalem sie na rosniecie i poczulem od razu narastajacy szum w uszach, a dopiero potem dostalem w tyl glowy kamieniem wielkosci wloskiego orzecha, ktory moj syn Kurt cisnal z cztero- i polletnia sila. Chociaz to uderzenie nie zaskoczylo mnie - domyslalem sie przeciez, ze moj syn mial wobec mnie jakies zamiary - to jednak w slad za swoim bebenkiem wpadlem do grobu Matzeratha. Stary Heilandt wyciagnal mnie suchym, starczym chwytem, bebenek i paleczki zostawil jednak w dole, polozyl mnie, poniewaz krew leciala mi z nosa, karkiem na zelazie kilofa. Krwawienie, jak wiemy, szybko ustalo, natomiast rosniecie robilo postepy, ktore co prawda byly tak minimalne, ze tylko Leo Hys zauwazyl je i obwiescil krzyczac glosno, trzepoczac i unoszac sie jak ptak. Tyle tego uzupelnienia, ktore w gruncie rzeczy jest zbyteczne; bo wzrost zaczal sie, jeszcze zanim trafil mnie kamien i zanim wpadlem do grobu Matzeratha. Dla Marii i pana Fajngolda jednak od samego poczatku istniala tylko jedna przyczyna mojego rosniecia, ktore nazywali choroba: kamien w tyl glowy, upadek do dolu. Maria sprala Kurtusia jeszcze na cmentarzu. Bylo mi go zal, bo przeciez nie mozna wykluczyc, ze przeznaczyl kamien dla mnie, aby mi pomoc, aby przyspieszyc moj wzrost. Moze chcial miec wreszcie prawdziwego, doroslego ojca, a moze tylko zastepce Matzeratha; bo ojca nigdy we mnie nie uznal i nie uszanowal. W trakcie mojego trwajacego blisko rok rosniecia sporo bylo lekarzy i lekarek, ktorzy potwierdzali, ze winien jest kamien, nieszczesliwy upadek, ktorzy zatem mowili i wpisywali do historii mojej choroby: Oskar Matzerath jest ulomnym Oskarem, poniewaz dostal kamieniem w tyl glowy - i tak dalej, i tak dalej. Tutaj powinniscie panstwo przypomniec sobie moje trzecie urodziny. Coz potrafili dorosli powiedziec o poczatku mojej wlasciwej historii: W wieku trzech lat Oskar Matzerath spadl ze schodow piwnicznych na betonowa posadzke. Przez ten upadek zostal zahamowany wzrost, i tak dalej, i tak dalej... Mozna w tych wyjasnieniach dostrzec zrozumiale pragnienie czlowieka, ktory chcialby kazdy cud racjonalnie wytlumaczyc. Oskar musi przyznac, ze i on jak najdokladniej bada kazde dziwo, zanim odrzuci je jako niewiarygodna bujde. Wrociwszy z cmentarza na Zaspie, zastalismy w mieszkaniu matki Truczinskiej nowych lokatorow. Osmioosobowa rodzina polska zaludnila kuchnie i oba pokoje. Ludzie byli mili, chcieli nas przyjac, poki nie znajdziemy czegos innego, ale pan Fajngold sprzeciwil sie takiemu zageszczeniu, chcial nam oddac z powrotem sypialnie i samemu zadowolic sie bawialnia. Na to jednak nie chciala sie zgodzic Maria. Uwazala, ze jej swiezemu wdowienstwu nie wypada mieszkac pod jednym dachem z samotnym panem. Fajngold, ktory chwilami nie zdawal sobie sprawy, ze nie bylo przy nim zadnej pani Luby i zadnej rodziny, ktory dosc czesto czul za plecami obecnosc energicznej malzonki, zrozumial powody Marii. Ze wzgledu na przyzwoitosc i pania Lube nie uchodzilo mieszkac razem, wiec odstapil nam piwnice. Pomogl nam nawet urzadzic sie tam, nie pozwolil jednak, zebym i ja przeniosl sie do piwnicy. Poniewaz bylem chory, strasznie chory, polozyli mnie na prowizorycznym lozku w bawialni kolo fortepianu mojej biednej mamy. Ciezko bylo o lekarza. Wiekszosc lekarzy zawczasu opuscila miasto z transportami wojskowymi, bo juz w styczniu zachodniopruska Kase Chorych przeniesiono na zachod i wskutek tego pojecie pacjenta stalo sie dla wielu lekarzy nierealne. Po dlugim szukaniu pan Fajngold w szkole Heleny Lange, gdzie lezeli obok siebie ranni z Armii Czerwonej i Wehrmachtu, znalazl lekarke z Elblaga, ktora przeprowadzala tam amputacje. Obiecala wpasc i przyszla tez po czterech dniach, usiadla przy moim lozku, badajac mnie wypalila jednego po drugim trzy albo cztery papierosy i zasnela nad czwartym. Pan Fajngold nie odwazyl sie jej zbudzic. Maria tracila ja niesmialo. Ale lekarka oprzytomniala dopiero wtedy, gdy dopalajacym sie papierosem osmalila sobie palec wskazujacy lewej reki. Natychmiast wstala, rozdeptala niedopalek na dywanie i powiedziala krotko, z rozdraznieniem: - Musicie wybaczyc. Przez ostatnie trzy tygodnie nie zmruzylam oka. Bylam w Kiezmarku na promie z transportem maluchow z Prus Wschodnich. Ale maluchy nie przyjechaly. Tylko wojsko. Bylo ich ze cztery tysiace. Wszystkie pojechaly do lali. - Potem tak samo krotko, jak opowiadala o dzieciach, ktore pojechaly do lali, poglaskala mnie po rosnacym dzieciecym policzku, wetknela w usta nowego papierosa, podwinela lewy rekaw, wyciagnela z teczki ampulke i robiac sobie zastrzyk pobudzajacy powiedziala do Marii: - Pojecia nie mam, co jest z tym chlopcem. Trzeba by go do kliniki. Ale nie tutaj. Niech pani stara sie wyjechac, na zachod. Przeguby rak, stawy kolanowe i barkowe sa opuchniete. Z glowa pewnie zaczyna sie to samo. Niech pani robi zimne oklady. Zostawiam pare tabletek, gdyby mial bole i nie mogl spac. Podobala mi sie ta oszczedna w slowach lekarka, ktora nie wiedziala, co mi jest i nie bala sie do tego przyznac. W ciagu nastepnych tygodni Maria i pan Fajngold zrobili mi kilkanascie zimnych okladow, ktore przynosily mi ulge, ale nie zapobiegaly temu, ze przeguby rak, stawy kolanowe i barkowe, a takze glowa w dalszym ciagu puchly i bolaly. Marie i pana Fajngolda przede wszystkim przerazila moja rozrastajaca sie wszerz glowa. Ona dawala mi owe tabletki, ktore zbyt szybko sie skonczyly. On z linijka i olowkiem w reku zaczal szkicowac wykresy goraczki, wdal sie przy tym w eksperymenty, w smialo zaprojektowane konstrukcje wpisywal moja goraczke, ktora mierzyl piec razy dziennie wymienionym na czarnym rynku za sztuczny miod termometrem, co potem w tabelach pana Fajngolda wygladalo jak okropnie popekane pasmo gorskie - wyobrazalem sobie Alpy, lancuch snieznych Andow - a tymczasem moja temperatura byla o polowe mniej ekstrawagancka: rano mialem przewaznie trzydziesci osiem i jeden; pod wieczor dochodzilem do trzydziestu dziewieciu; trzydziesci dziewiec i cztery to najwyzsza temperatura w okresie mojego rosniecia. W goraczce widzialem i slyszalem rozmaite rzeczy, siedzialem na karuzeli, chcialem wysiasc, ale nie moglem. Siedzialem z mnostwem malych dzieci w wozach strazackich, wydrazonych labedziach, na psach, kotach, swiniach i jeleniach, jechalem, jechalem, jechalem, jechalem, chcialem wysiasc, ale nie moglem. Wszystkie maluchy plakaly, nie chcialy juz jezdzic na karuzeli, chcialy zaraz wyjsc z wozow strazackich, wydrazonych labedzi, zsiasc z kotow, psow, jeleni i swin, ale nie mogly. Obok wlasciciela karuzeli stal bowiem Ojciec Niebieski i wciaz oplacal za nas jeszcze jedno okrazenie. A my modlilismy sie: "Ojcze nasz, wiemy, ze masz duzo drobnych, ze lubisz, jak jezdzimy na karuzeli, ze bawi cie pokazywanie nam okraglosci swiata. Prosimy cie, schowaj portmonetke, powiedz: stop, dosc juz, koniec, basta, wysiadac, szlus, stoj - w glowie nam sie kreci, biednym dzieciaczkom, jest nas cztery tysiace, przywiezli nas do Kiezmarku nad Wisla, ale nie przedostalismy sie na drugi brzeg, bo Twoja karuzela, Twoja karuzela..." Ale Pan Bog, Ojciec nasz, wlasciciel karuzeli, usmiechal sie, jakby nigdy nic, ponownie wytrzasal monete z portmonetki, zeby cztery tysiace maluchow, wsrod nich Oskar, krecilo sie w kolko w wozach strazackich i wydrazonych labedziach, na kotach, psach, swiniach li jeleniach, a za kazdym razem, kiedy moj jelen - jeszcze dzis wydaje mi sie, ze siedzialem na jeleniu - przemykal kolo Ojca naszego i wlasciciela karuzeli, mial on inna twarz: byl to Rasputin, ktory smiejac sie probowal swoimi zebami szamana monete na nastepne okrazenie; byl to ksiaze poetow Goethe, ktory z pieknie haftowanej sakiewki wysypywal monety, a na przedniej stronie wszystkich tych monet odcisniety byl profil Ojca naszego, i znow odurzony Rasputin, potem zrownowazony pan von Goethe. Troche szalenstwa z Rasputinem, potem ze wzgledow rozumowych Goethe. Ekstremisci wokol Rasputina, sily porzadku wokol Goethego. Tlum, wrzenie I wokol Rasputina, kalendarzowe sentencje wedlug Goethego... a wreszcie pochylil sie - nie dlatego, ze goraczka ustapila, lecz dlatego, ze zawsze ktos lagodzac pochyla sie nad goraczka - pochylil sie pan Fajngold i zatrzymal karuzele. Usunal straz pozarna, labedzie i jelenie, zdewaluowal monety Rasputina, wyslal Goethego do majtek, wyprawil cztery tysiace oszolomionych maluchow przez Kiezmark i Wisle do Krolestwa Niebieskiego - i uniosl Oskara z loza bolesci, posadzil go na chmurze lizolu, co ma oznaczac, ze mnie zdezynfekowal. Zaczelo sie to jeszcze od wszy i weszlo potem w zwyczaj. Wszy znalazl najpierw u Kurtusia, potem u mnie, u Marii i u siebie. Jak pan Fajngold krzyczal, gdy znalazl wszy! Wolal swoja zone i dzieci, podejrzewal cala swoja rodzine o robactwo, w zamian za miod sztuczny i platki owsiane zdobyl mase najrozniejszych srodkow dezynfekcyjnych i zaczal codziennie dezynfekowac siebie, cala swoja rodzine, Kurtusia, Marie i mnie, a takze moje lozko. Nacieral nas, spryskiwal i posypywal. A gdy spryskiwal, posypywal i nacieral, kwitla moja goraczka, plynal potok jego wymowy i dowiadywalem sie o wagonach towarowych pelnych karbolu, chloru i lizolu, ktore on rozpryskiwal, rozsypywal i rozlewal, gdy byl jeszcze dezynfektorem w obozie w Treblince i jako dezynfektor Mariusz Fajngold codziennie o drugiej po poludniu spryskiwal roztworem lizolu obozowe ulice, baraki, laznie, piece krematoryjne, zawiniatka z ubraniem, czekajacych, ktorzy nie byli jeszcze pod prysznicem, lezacych, ktorzy juz byli pod prysznicem, wszystko, co wychodzilo z piecow, wszystko, co mialo wejsc do piecow. I wyliczal mi nazwiska, bo znal wszystkie nazwiska: opowiadal o Bilauerze, ktory jednego z najbardziej upalnych dni sierpnia poradzil dezynfektorowi, zeby spryskal obozowe ulice Treblinki nie roztworem lizolu, lecz nafta. Pan Fajngold tak zrobil. A ten Bilauer mial zapalki. A stary Lew Kurland z ZOB odebral od wszystkich przysiege. A inzynier Galewski wylamal drzwi do magazynu broni. A Bilauer zastrzelil pana hauptsturmfuhrera Kutnera. A Sztulbach i Warynski rzucili sie na Zisenisa. A inni na ludzi z Trawnik. A jeszcze inni przecieli druty ogrodzenia i upadli. Ale Unterscharfuhrer Schopke, ktory zawsze dowcipkowal prowadzac ludzi pod prysznic, stal w bramie obozu i strzelal. Nic to mu jednak nie pomoglo, bo inni rzucili sie na niego: Adek Kawe, Motel Lewit i Henoch Lerer, takze Hersz Rotblat i Letek Zagiel, i Tozjasz Baran ze swoja Debora. A Lolek Bebelmann krzyknal: "Fajngold tez niech idzie, zanim samoloty przyleca". Ale pan Fajngold czekal jeszcze na swoja zone Lube. Lecz ona juz wtedy nie przychodzila, kiedy ja wolal. Zlapali go z lewej i z prawej. Z lewej Jakub Gelernter i z prawej Mordechaj Szwarcbard. A przed nim biegl maly doktor Atlas, ktory juz w obozie w Treblince, a pozniej w lasach pod Wilnem zalecal jak najstaranniejsze spryskiwanie lizolem, ktory twierdzil, ze lizol jest wazniejszy niz zycie. A pan Fajngold mogl tylko to potwierdzic; bo przeciez mial do czynienia z trupami, nie z jednym trupem, nie, z trupami, jaka mam podac liczbe, powiem, ze tych trupow, ktore on spryskal lizolem, bylo co niemiara. I sypal nazwiskami, az to zrobilo sie nudne, az dla mnie, ktory plawilem sie w lizolu, pytanie o zycie i smierc stu tysiecy nazwisk mniej bylo wazne niz pytanie, czy zycie, a jesli nie zycie, to smierc tez zdezynfekowano w pore i wystarczajaco srodkami dezynfekcyjnymi pana Fajngolda. Potem jednak goraczka mi spadla i zrobil sie kwiecien. Potem goraczka znow podskoczyla, karuzela wirowala, a pan Fajngold polewal lizolem martwych i zywych. Potem goraczka znow spadla i skonczyl sie kwiecien. W poczatku maja szyja mi sie zrobila krotsza, klatka piersiowa poszerzyla sie, podjechala w gore, tak ze nie pochylajac glowy moglem potrzec broda obojczyk Oskara. Jeszcze raz przyszlo troche goraczki i troche lizolu. Slyszalem tez szept plawiacych sie w lizolu slow Marii: - Zeby tylko go nie pokrecilo! Zeby tylko nie dostal garbu! Zeby tylko nie zrobilo sie z tego wodoglowie! Pan Fajngold zas pocieszal Marie, opowiadal jej o ludziach, ktorych znal, a ktorzy mimo garbu i wodoglowia do czegos doszli. Mowil o jakims Romanie Frydrychu, co wyemigrowal ze swoim garbem do Argentyny i tam otworzyl sklep z maszynami do szycia, a pozniej ten sklep rozrosl sie w wielka i znana firme. Opowiesc o powodzeniu garbatego Frydrycha nie pocieszyla co prawda Marii, natchnela jednak opowiadacza, pana Fajngolda, takim entuzjazmem, ze postanowil nadac naszemu sklepowi kolonialnemu inne oblicze. W polowie maja, wkrotce po zakonczeniu wojny, w sklepie pokazaly sie nowe artykuly. Pojawily sie pierwsze maszyny do szycia i czesci zamienne, ale artykuly zywnosciowe jeszcze przez jakis czas pozostaly i pomogly przetrwac okres przejsciowy. To byly rajskie czasy! Nie placilo sie juz gotowka. Wymienialo sie metoda lancuszkowa: miod sztuczny, platki owsiane, takze ostatnie torebeczki proszku do pieczenia doktora Oetkera, cukier, maka i margaryna zamienialy sie w rowery, rowery i czesci rowerowe w motorki elektryczne, te w narzedzia, narzedzia w futra, a futra pan Fajngold zaczarowywal w maszyny do szycia. Kurtus pomagal w tych zamiennych igraszkach, przyprowadzal klientow, posredniczyl w transakcjach, wciagnal sie o wiele szybciej niz Maria w nowa branze. Bylo niemal tak jak za czasow Matzeratha. Maria stala za lada, obslugiwala owa czesc dawnej klienteli, ktora jeszcze nie wyjechala, i starala sie mozolna polszczyzna poznac zyczenia nowo przybylych klientow. Kurtus mial dar do jezykow, byl wszedzie. Pan Fajngold mogl na nim polegac. Kurtus mimo swoich niespelna pieciu lat wyspecjalizowal sie i sposrod stu kiepskich lub srednich modeli, jakie ukazywaly sie na czarnym rynku przy Dworcowej, wylawial od razu doskonale maszyny Singera i Pfaffa, a pan Fajngold potrafil docenic 'umiejetnosci malca. Gdy w koncu maja moja babka Anna Koljaiczkowa przyszla na piechote z Bysewa przez Bretowo do Wrzeszcza, odwiedzila nas i ciezko dyszac rzucila sie na kozetke, pan Fajngold I bardzo chwalil Kurtusia, a i dla Marii znalazl slowa uznania. Opowiadajac babce dlugo i szeroko historie mojej choroby, a przy okazji i podkreslajac raz po raz uzytecznosc swoich srodkow dezynfekcyjnych, uznal, ze i Oskara nalezy pochwalic, bo taki bylem spokojny i dzielny, przez cala chorobe nigdy nie krzyczalem. Moja babka przyszla po nafte, bo w Bysewie nie bylo juz swiatla. Fajngold opowiedzial jej o swoich doswiadczeniach z nafta w obozie w Treblince, a takze o swoich roznorodnych zadaniach obozowego dezynfektora, kazal Marii napelnic nafta dwie litrowe butelki, dodal do tego paczke sztucznego miodu i caly asortyment srodkow dezynfekcyjnych i kiwajac glowa, a jednoczesnie myslami przebywajac gdzie indziej, sluchal, jak babka opowiadala ze szczegolami o wszystkim, co w czasie dzialan wojennych spalilo sie w Bysewie i Bysewie-Wybudowaniach. Mogla tez cos powiedziec na temat zniszczen w Firodze, ktora odzyskala dawna polska nazwe. A i Bysewo powrocilo do przedwojennej nazwy. Ehlersa natomiast, ktory przeciez byl w Rebiechowie ortsbauernfuhrerem i bardzo sie udzielal, ktory ozenil sie z zona syna jej brata, znaczy sie: Jadwiga po Janie, co zginal na Poczcie, otoz tego Ehlersa robotnicy rolni powiesili przed jego biurem. I niewiele brakowalo, a powiesiliby tez Jadwige, bo jako zona polskiego bohatera wziela sobie ortsbauemfuhrera, bo Stefan dosluzyl sie podporucznika w niemieckiej armii, a Marga byla przeciez w Zwiazku Dziewczat Niemieckich. -Ano coz - powiedziala moja babka - Stefanowi nie mogli nic zrobic, bo nad Bialym Morzem zginal, hen na pomocy. Ale Marge chcieli jej wziac i do obozu wsadzic. Ale wtedy Wincenty gebe roztworzyl i nagadal sie, jak jeszcze nigdy. I teraz Jadwiga jest z Marga u nas i pomaga w polu. Ale Wincentemu tak to gadanie sily odjelo, ze dlugo juz chyba nie pociagnie. A z babcia tez dobrze nie jest, serduszko ja boli i wszystko, a najgorzej glowa, odkad taki jeden madrala uderzyl ja, bo myslal, ze tak potrzeba. Tak skarzyla sie Anna Koljaiczkowa, trzymala sie za glowe, glaskala mnie po rosnacej glowie i wyglosila przy tym pare gorzkich mysli: - Tak to juz jest z Kaszubami, Oskarku. Zawsze dostaja po glowie. Ale wy teraz wyjedziecie, na zachod wyjedziecie, tam lepiej wam bedzie, i tylko babcia zostanie tutaj. Bo Kaszubow nie mozna przeniesc nigdzie, oni zawsze musza byc tutaj i nadstawiac glowy, zeby inni mogli uderzyc, bo my za malo polscy jestesmy i za malo niemieccy, bo jak ktos jest Kaszuba, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom. Ci zawsze dokladnie chca wiedziec, co jest co! Moja babka zasmiala sie glosno, schowala butelki z nafta, miod sztuczny i srodki dezynfekcyjne pod owe cztery spodnice, ktore mimo najbardziej burzliwych, militarnych, politycznych i dziejowych wydarzen nie stracily swojej ziemniaczanej barwy. Gdy miala juz isc i pan Fajngold prosil ja o chwile cierpliwosci, bo chcial jej jeszcze przedstawic swoja zone Lube i reszte rodziny, Anna Koljaiczkowa powiedziala, kiedy pani Luba nie przyszla: -Widzi pan, ja tez wolam ciagle: Agnieszko, corko moja, przyjdzze i pomoz starej matce wyzac bielizne. I ona tak samo nie przychodzi, jak nie chciala przyjsc panska Luba. A Wincenty, znaczy sie moj brat, mimo choroby wychodzi w ciemna noc na przyzbe i wyrywa sasiadow ze snu, bo przyzywa glosno syna swojego Jana, ktory na Poczcie byl i zabity zostal. Stala juz w drzwiach i zakladala chustke, gdy ja zawolalem po polsku z lozka: - Babka, babka! - A ona odwrocila sie, uniosla juz lekko spodnice, jakby chciala mnie tam wpuscic i zabrac ze soba, potem prawdopodobnie przypomniala sobie o butelkach z nafta, sztucznym miodzie i srodkach dezynfekcyjnych, ktore juz zajmowaly owo miejsce - wyszla, wyszla beze mnie, wyszla bez Oskara. W poczatku czerwca pierwsze transporty odjechaly na zachod. Maria nic nie mowila, ale zauwazylem, ze i ona zegna sie z meblami, ze sklepem, z kamienica, z grobami po obu stronach Alei Hindenburga i z pagorkami na cmentarzu na Zaspie. Zanim schodzila z Kurtusiem do piwnicy, siadala nieraz wieczorem opodal mojego lozka przy fortepianie mojej biednej mamy, w lewej rece trzymala organki, a prawa probowala sobie jednym palcem akompaniowac. Pan Fajngold nie mogl sluchac tej muzyki, prosil Marie, zeby przestala, a gdy tylko odjela organki od ust i chciala zamknac wieko fortepianu, prosil, zeby jednak troche jeszcze pograla. Potem oswiadczyl sie. Oskar czul, ze to nastapi. Pan Fajngold coraz rzadziej przywolywal swoja zone Lube, a gdy ktoregos letniego wieczoru pelnego much i brzeczenia przekonal sie o jej nieobecnosci, oswiadczyl sie Marii. Chcial ja wziac z dwojgiem dzieci, takze z chorym Oskarem. Ofiarowal jej mieszkanie i udzial w sklepie. Maria miala wowczas dwadziescia dwa lata. Jej poczatkowa, jeszcze jakby zdana na przypadek uroda utrwalila sie, jesli nie stwardniala. Ostatnie miesiace wojny i pierwsze po wojnie pozbawily ja owej trwalej ondulacji, za ktora jeszcze zaplacil Matzerath. Choc nie nosila warkoczy, jak za moich czasow, to jednak dlugie wlosy opadaly jej na ramiona, pozwalaly widziec w niej zbyt powazna, moze nawet zgorzkniala dziewczyne - i ta dziewczyna powiedziala: nie, odrzucila oswiadczyny pana Fajngolda. Maria stala na dawnym naszym dywanie, lewa reka trzymala Kurtusia, kciukiem prawej wskazywala w strone kaflowego pieca, a pan Fajngold i Oskar slyszeli jej slowa: -To niemozliwe. Tutaj wszystko przepadlo. Jedziemy do Nadrenii, do mojej siostry Gusty. Ona jest zamezna za jednym starszym kelnerem z branzy hotelowej. Jej maz nazywa sie Koster i przyjmie nas na tymczasem, wszystkich troje. Nazajutrz zlozyla wnioski o wyjazd. W trzy dni pozniej mielismy juz swoje papiery. Pan Fajngold nie odzywal sie wiecej, zamknal sklep, siedzial, gdy Maria sie pakowala, w ciemnym sklepie na kontuarze i nie mial nawet ochoty na sztuczny miod. Dopiero gdy Maria chciala sie z nim pozegnac, zsunal sie ze swojego siedzenia, przyprowadzil rower z przyczepa i zaproponowal, ze odprowadzi nas na dworzec. Oskara i bagaz - wolno nam bylo zabrac piecdziesiat funtow na osobe - zaladowano na dwukolowa przyczepe, ktora chodzila na gumach. Pan Fajngold pchal rower. Maria prowadzila Kurtusia za reke i na rogu ulicy Elzy, gdy skrecalismy w lewo, jeszcze raz sie odwrocila. Ja nie moglem juz odwrocic sie w strone Labesa, bo odwracanie sie sprawialo mi bol. Glowa Oskara pozostala wiec spokojnie miedzy ramionami. Tylko oczyma, ktore zachowaly swoja ruchliwosc, pozdrawialem ulice Marii, potok Strzyze, park na Kuzniczkach, podziemne przejscie do Dworcowej, w ktorym po staremu kapalo obrzydliwie, moj nie zniszczony kosciol Serca Jezusowego i dworzec podmiejski we Wrzeszczu, ktory nosil teraz te niemozliwa do wymowienia nazwe. Musielismy czekac. Gdy potem podstawiono pociag, byl to pociag towarowy. Tlum ludzi, mnostwo dzieci. Bagaz kontrolowano i wazono. Zolnierze wrzucali do kazdego wagonu wiazke slomy. Nie bylo orkiestry. Ale deszcz tez nie padal. Bylo zachmurzenie niewielkie lub umiarkowane i wial wschodni wiatr. Wsiedlismy do czwartego wagonu od konca. Pan Fajngold z rzadkimi, rozwianymi rudawymi wlosami, stal pod nami na szynach, podszedl blizej, gdy wstrzas obwiescil przybycie lokomotywy, podal Marii trzy paczuszki margaryny i dwie paczuszki sztucznego miodu, a gdy polskie komendy, krzyki i placz zapowiedzialy odjazd, do prowiantu na droge dodal jeszcze paczke ze srodkami dezynfekcyjnymi - lizol jest wazniejszy niz zycie - i pojechalismy, zostawilismy za soba pana Fajngolda, ktory tez wlasciwie i przepisowo, jak sie nalezy przy odjezdzie pociagu, z rozwianymi rudawymi wlosami malal coraz bardziej, skladal sie juz tylko z machania, az calkiem zniknal. Rosniecie w wagonie towarowym Jeszcze dzis mnie to boli. Dopiero co rzucilo mi glowe na poduszki. Stawy skokowe i przeguby rak nabrzmiewaja, a ja staje sie zgrzytaczem - co ma oznaczac, ze Oskar musi zgrzytac zebami, zeby nie slyszec trzeszczenia swoich wlasnych kosci w torebkach stawowych. Ogladam dziesiec swoich palcow i musze sobie powiedziec, ze sa opuchniete. Ostatnia proba na moim bebenku dowodzi, ze palce Oskara sa nie tylko troche opuchniete, ale chwilowo nie nadaja sie do tego zawodu; wypadaja z nich paleczki.Takze wieczne pioro nie chce juz podporzadkowac sie mojemu kierownictwu. Bede musial poprosic o zimne oklady. Potem, z dlonmi, stopami i kolanami owinietymi czyms chlodnym, z recznikiem na czole wyposaze mojego pielegniarza w papier i olowek; bo wiecznego piora nie lubie pozyczac. Czy Bruno zechce i potrafi uwaznie mnie wysluchac? Czyjego opowiadanie wlasnymi slowami odda owa podroz w wagonie towarowym, ktora zaczela sie 12 czerwca dziewiecset czterdziestego piatego? Bruno siedzi przy stoliku pod akwarela z zawilcami. Teraz odwraca glowe, ukazuje mi te strone, ktora nazywa sie twarza, i patrzy oczyma basniowego zwierzecia w prawo i w lewo obok mnie. Kiedy tak przyklada olowek do cienkich warg, mozna by pomyslec, ze czeka. Ale przyjmijmy, ze istotnie czeka na moje slowo, na znak, by rozpoczac opowiadanie wlasnymi slowami - jego mysli kraza wokol wezlastych stworow. Bedzie suplal sznurki, podczas gdy do Oskara nalezy rozwiklanie potokiem slow mojej zawiklanej przeszlosci. Bruno pisze teraz: <>. Nie bedzie to pierwsza figura, ktora zaczerpnalem z opowiesci mojego pacjenta. Dotychczas splotlem jego babke, ktora nazwalem <>; odtworzylem w sznurku jego dziadka, flisaka, nazwalem go troche ryzykownie <>; dzieki mojemu sznurkowi jego biedna mama stala sie <>; z jego obu ojcow, Matzeratha i Jana Bronskiego, uplotlem grupe, ktora nazywa sie <>; utrwalilem w sznurku rowniez usiane bliznami plecy jego przyjaciela Herberta Truczinskiego, nazwalem plaskorzezbe <>; takze poszczegolne budowle, jak Poczte Polska, Wieze Wiezienna, Teatr Miejski, pasaz Zbrojowni, Muzeum Zeglugi, piwnice Greffa, szkole Pestalozziego, kapielisko w Brzeznie, kosciol Serca Jezusowego, kawiarnie <>, fabryke czekolady Baltic, kilka bunkrow na Wale Atlantyckim, wieze Eiffla w Paryzu, Dworzec Szczecinski w Berlinie, katedre w Reims, a wreszcie kamienice, w ktorej pan Matzerath przyszedl na swiat, odtworzylem wezel po wezle, kraty i nagrobki cmentarzy na Zaspie i w Bretowie ofiarowaly mojemu sznurkowi swoje ornamenty, uchwycilem w suply nurt Wisly i Sekwany, fale Baltyku, balwany Oceanu Atlantyckiego rozbijajace sie o wybrzeze ze sznurka, zamienilem sznurek w kaszubskie kartofliska i laki Normandii, zaludnilem powstaly w ten sposob krajobraz, ktory nazywam po prostu <>, grupami figur jak: Obroncy Poczty. Kupcy kolonialni. Ludzie na trybunie. Ludzie przed trybuna. Pierwszoklasisci z torbami pelnymi lakoci. Wymierajacy dozorcy muzeum. Mlodociani przestepcy na probie jaselek. Polska kawaleria przed zorza wieczorna. Mrowki tworza historie. Teatr frontowy gra dla podoficerow i szeregowych. Stojacy ludzie, ktorzy dezynfekuja lezacych ludzi w obozie w Treblince. A teraz zaczynam figure uchodzcy ze wschodu, ktory najprawdopodobniej zamieni sie w grupe uchodzcow ze wschodu. Pan Matzerath wyjechal z Gdanska, ktory w tym momencie nosil juz polska nazwe, dwunastego czerwca dziewiecset czterdziestego piatego, mniej wiecej o jedenastej przed poludniem. Towarzyszyla mu wdowa Maria Matzerath, ktora moj pacjent nazywa swoja dawna ukochana, i Kurt Matzerath, rzekomy syn mojego pacjenta. Poza tym w wagonie towarowym mialy sie znajdowac jeszcze trzydziesci dwie inne osoby, miedzy nimi cztery franciszkanki w habitach i mloda dziewczyna w chustce na glowie, w ktorej pan Oskar Matzerath rozpoznal jakoby niejaka panne Luzie Rennwand. Po kilku zapytaniach z mojej strony moj pacjent przyznal jednak, ze owa dziewczyna nazywala sie Regina Raeck, ale nadal mowi o bezimiennej trojkatnej lisiej twarzy, ktora potem znow raz po raz nazywa po imieniu, wolajac na nia Luzie; co mi nie przeszkadza wpisac tutaj owa dziewczyne jako panne Regine. Regina Raeck podrozowala z rodzicami, dziadkami i chorym wujem, ktory procz swojej rodziny wiozl na zachod raka zoladka, duzo mowil i zaraz po odjezdzie podal sie za starego socjaldemokrate. O ile moj pacjent pamieta, jazda do Gdyni, ktora przez cztery i pol roku nazywala sie Gotenhafen, przebiegla spokojnie. Dwie kobiety z Oliwy, kilkoro dzieci i jeden starszy pan z Wrzeszcza plakali do samego Sopotu, podczas gdy zakonnice zajely sie modlitwa. W Gdyni pociag mial piec godzin postoju. Do wagonu wprowadzono jeszcze dwie kobiety z szesciorgiem dzieci. Socjaldemokrata mial przeciwko temu protestowac, bo byl chory i jako socjaldemokrata sprzed wojny domagal sie specjalnego traktowania. Ale polski oficer, ktory prowadzil transport, spoliczkowal go, gdy nie chcial zrobic miejsca, i oswiadczyl plynna niemczyzna, ze nie wie, co to znaczy socjaldemokrata. W czasie wojny musial przebywac w roznych miejscowosciach Niemiec, ale takiego slowka nigdy nie slyszal. Chory na zoladek socjaldemokrata nie zdazyl juz objasnic polskiemu oficerowi sensu, istoty i historii Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, poniewaz oficer opuscil wagon, zasunal drzwi i zaryglowal od zewnatrz. Zapomnialem napisac, ze wszyscy ludzie siedzieli albo lezeli na slomie. Gdy poznym popoludniem pociag ruszyl, pare kobiet zawolalo: - Jedziemy z powrotem do Gdanska. - Ale to byla pomylka. Pociag zostal tylko przetoczony na inny tor i pojechal potem na zachod w kierunku Slupska. Podroz do Slupska trwala podobno cztery dni, bo pociag raz po raz przystawal w szczerym polu zatrzymywany przez dawnych partyzantow i zgraje polskich wyrostkow. Intruzi otwierali przesuwane drzwi wagonu, wpuszczali do srodka troche swiezego powietrza i wraz ze zuzytym powietrzem zabierali z wagonu czesc podroznego bagazu. Zawsze ilekroc opanowywali wagon pana Matzeratha, podnosily sie cztery zakonnice i trzymaly w gorze swoje krzyze zawieszone na habitach. Cztery krucyfiksy robily na chlopakach wielkie wrazenie. Zegnali sie znakiem krzyza, zanim wyrzucali na nasyp plecaki i walizki podroznych. Gdy socjaldemokrata podsunal chlopakom papier, na ktorym wladze polskie w Gdansku potwierdzaly, ze od dziewiecset trzydziestego pierwszego do dziewiecset trzydziestego siodmego byl oplacajacym skladki czlonkiem partii socjaldemokratycznej, oni sie nie przezegnali, lecz wyrwali mu papier z reki, chwycili jego dwie walizki i plecak jego zony: takze ow piekny plaszcz zimowy w duza krate, na ktorym lezal socjaldemokrata, wyniesiono na swieze pomorskie powietrze. Mimo to pan Oskar Matzerath twierdzi, ze chlopcy zrobili na nim korzystne wrazenie dzieki swemu zdyscyplinowaniu. Przypisuje to wplywowi ich przywodcy, ktory mimo mlodego wieku byl juz podobno w siedemnastym roku zycia indywidualnoscia, przypominajaca panu Matzerathowi w sposob zarazem bolesny i przyjemny przywodce bandy Wyciskaczy, owego Stortebekera. Gdy ow tak podobny do Stortebekera mlody czlowiek chcial wyrwac i wyrwal w koncu plecak z rak pani Marii Matzerath, pan Matzerath w ostatniej chwili wyciagnal z plecaka lezacy szczesliwie na wierzchu album rodzinny. Z poczatku szef bandy juz mial sie rozgniewac. Ale gdy moj pacjent otworzyl album i pokazal chlopakowi fotografie swojej babki Koljaiczkowej, tamten wypuscil z rak plecak pani Marii, pomyslawszy pewnie o swojej wlasnej babce, zasalutowal przykladajac dwa palce do czapki, powiedzial w strone rodziny Matzerathow po polsku: - Do widzenia! - i zamiast plecaka Matzerathow zabierajac walizke innych podroznych, opuscil ze swoimi ludzmi wagon. W plecaku, ktory dzieki albumowi pozostal w posiadaniu rodziny, procz paru sztuk bielizny znajdowaly sie ksiegi handlowe i pokwitowania podatkowe sklepu kolonialnego, ksiazeczki oszczednosciowe i rubinowy naszyjnik, ktory nalezal kiedys do matki pana Matzeratha, a ktory moj pacjent ukryl w paczce ze srodkami dezynfekcyjnymi; podroz na zachod odbywala takze owa ksiega madrosci, ktora skladala sie w polowie z fragmentow Rasputina, a w polowie z pism Goethego. Moj pacjent twierdzi, ze przez cala droge trzymal na kolanach przewaznie albumy z fotografiami, a niekiedy i ksiege madrosci, przewracal kartki - i obie ksiegi, mimo gwaltownych bolow w kosciach, daly mu wiele radosnych, ale i pelnych zadumy chwil. Dalej moj pacjent chcialby powiedziec: Wstrzasy i szarpniecia, przejezdzanie zwrotnic i mijanek, lezenie w wyciagnietej pozycji na wibrujacej bez przerwy przedniej osi wagonu towarowego przyspieszyly jego rosniecie. Nie rozrastal sie juz wszerz, jak dotad, tylko zyskiwal na dlugosci. Obrzmiale, lecz nie objete zapaleniem stawy mogly sie rozluznic. Nawet jego uszy, nos i narzad plciowy mialy, jak slysze, przy stukocie wagonu towarowego na stykach szyn swiadczyc o rosnieciu. Poki transport mial wolna droge, pan Matzerath prawdopodobnie nie odczuwal zadnych bolow. Tylko kiedy pociag przystawal, bo znow chcieli zlozyc wizyte partyzanci albo mlodociani rabusie, chwytal go klujacy, rwacy bol, ktory on, jak powiedziano, usmierzal albumem z fotografiami. Procz polskiego Stortebekera fotografiami rodzinnymi mialo sie zainteresowac podobno jeszcze kilku innych mlodocianych szabrownikow, a takze starszy partyzant. Leciwy wojak w mundurze bez dystynkcji usiadl sobie nawet, zapalil papierosa, uwaznie przekartkowal album, nie opuszczajac zadnego czworoboku, zaczal od portretu dziadka Koljaiczka, sledzil bogato ilustrowany rozwoj rodziny az po owe migawkowe zdjecia, ktore pokazuja pania Marie Matzerath z rocznym, dwuletnim, trzy- i czteroletnim synem Kurtem. Moj pacjent widzial nawet, jak usmiechal sie ogladajac niektore sielanki. Zgorszyl sie tylko paru zbyt wyraznie rozpoznawalnymi odznakami partyjnymi na ubraniach zmarlego pana Matzeratha, w klapie pana Ehlersa, ktory byl ortsbauernfuhrerem w Rebiechowie i ozenil sie z wdowa po obroncy Poczty, Janie Bronskim. Na oczach krytycznego obserwatora i ku jego zadowoleniu moj pacjent wyskrobal koncem sniadaniowego noza sfotografowane odznaki partyjne. Ten partyzant - jak wlasnie objasnia mnie pan Matzerath - w przeciwienstwie do wielu nieprawdziwych partyzantow mial byc prawdziwym partyzantem. Bo tutaj pada stwierdzenie: Partyzanci nigdy nie sa tymczasowymi partyzantami, lecz sa zawsze i stale partyzantami, ktorzy wynosza do wladzy obalone rzady i obalaja rzady wlasnie z pomoca partyzantow wyniesione do wladzy. Wedlug tezy pana Matzeratha wsrod wszystkich ludzi oddanych polityce niepoprawni, wlasne dzielo podkopujacy partyzanci sa - co wlasciwie powinno mnie przekonac - ludzmi o najwiekszym talencie artystycznym, bo natychmiast odrzucaja to, co dopiero stworzyli. To samo mozna powiedziec o mnie. Czyz nie dosc czesto zdarza sie, ze ledwie moje suplowe twory zastygna w gipsie, rozbijam je piescia? Mysle tu szczegolnie o owym zamowieniu, jakie zlozyl mi moj pacjent przed kilku miesiacami, polegajacym na tym, zeby z najprostszego sznurka splesc rosyjskiego szamana Rasputina i niemieckiego ksiecia poetow Goethego w jedna jedyna osobe, ktora potem, na zadanie mojego pacjenta, miala byc uderzajaco podobna do niego, zamawiajacego. Nie wiem, ile juz zuzylem kilometrow sznurka, zeby te dwa ekstrema polaczyc ostatecznie w jednym splocie. Ale podobnie jak ow partyzant, ktorego pan Matzerath stawia mi za wzor, pozostaje niespokojny i niezadowolony; co zwiaze prawa, rozwiazuje lewa, co stworzy moja lewica, rozbije moja zacisnieta prawica. Lecz i pan Matzerath nie potrafi trzymac sie w swoim opowiadaniu jednej linii. Pomijajac cztery zakonnice, ktore nazywal raz franciszkankami, to znow szarytkami, mysle w szczegolnosci o tym mlodym stworzeniu, ktore ze swoimi dwoma imionami i jedna, rzekomo trojkatna lisia twarza raz po raz gmatwa jego relacje i mnie, opowiadajacego wlasnymi slowami, powinno wlasciwie zmusic do zanotowania dwoch albo wiecej wersji owej podrozy ze wschodu na zachod. Nie jestem biegly w tej dziedzinie, wiec trzymam sie socjaldemokraty, ktory przez cala droge nie zmienil twarzy, ba! wedle slow mojego pacjenta niemal do samego Slupska oznajmial w kolko wszystkim wspolpasazerom, ze i on az do roku dziewiecset trzydziestego siodmego jako swojego rodzaju partyzant rozlepiajac plakaty ryzykowal zdrowiem, oddawal swoj wolny czas, gdyz byl jednym z niewielu socjaldemokratow, ktorzy w deszczowa pogode rozlepiali plakaty. Tak tez mial mowic, gdy na krotko przed Slupskiem transport zostal po raz nie wiadomo ktory zatrzymany, bo przyszla z wizyta wieksza zgraja wyrostkow. Poniewaz bagazu juz prawie nie bylo, chlopaki zaczely sciagac z podroznych ubrania. Jako ludzie rozsadni ograniczyli sie do wierzchniej odziezy panow. Tego jednak nie mogl zrozumiec socjaldemokrata, uwazal bowiem, ze z obszernych habitow zakonnic zreczny krawiec uszylby kilka doskonalych garniturow. Socjaldemokrata, jak oznajmil wszem i wobec, byl ateista, natomiast mlodzi rabusie, nie oznajmiajac tego wszem i wobec, wierzyli w Kosciol, poza ktorym nie ma zbawienia, i chcieli nie obfitej welny zakonnic, lecz jednorzedowego, zawierajacego lekka domieszke drewna garnituru ateisty. Ten jednak nie chcial zdjac marynarki, kamizelki i spodni, tylko opowiadal o swojej krotkiej, lecz efektownej karierze socjaldemokratycznego rozklejacza plakatow i gdy nie przerwal opowiadania, gdy probowal stawiac opor przy rozbieraniu, dawnym wehrmachtowskim saperskim butem dostal kopniaka w brzuch. Socjaldemokrata zwymiotowal obficie, dlugotrwale, na koniec plujac krwia. Nie zwazal przy tym wcale na swoje ubranie i chlopaki przestaly sie interesowac pobrudzonym materialem, ktory przeciez mozna bylo uratowac oddajac do pralni chemicznej. Zrezygnowali z wierzchniej odziezy meskiej, za to z pani Marii Matzerath sciagneli jasnoniebieska bluzke ze sztucznego jedwabiu, a z mlodej dziewczyny, ktora nie nazywala sie Luzie Rennwand, tylko Regina Raeck, welniany blezer. Potem zasuneli drzwi wagonu, ale nie calkiem, i pociag ruszyl, a tymczasem zaczelo sie konanie socjaldemokraty. Dwa, trzy kilometry przed Slupskiem transport skierowano na bocznice, gdzie pozostal przez noc, ktora byla gwiazdzista, ale jak na czerwiec chlodna. Tej nocy - jak mowi pan Matzerath - nieprzyzwoicie i glosno bluzniac Bogu, wzywajac klase robotnicza do walki, w ostatnich slowach - jak to sie slyszy na filmach - wolajac: niech zyje wolnosc, wreszcie wymiotujac tak, ze caly wagon zdretwial z przerazenia, zmarl ow socjaldemokrata, ktory zbytnio byl przywiazany do swojego jednorzedowego ubrania. Potem zadnego krzyku, mowi moj pacjent. W wagonie zrobilo sie i pozostalo cicho. Tylko pani Maria szczekala zebami, bo marzla bez bluzki, a ostatnia pozostala bielizne wlozyla synowi Kurtowi i panu Oskarowi. Nad ranem dwie rezolutne zakonnice spostrzegly szanse, jaka dawaly niedomkniete drzwi, uprzatnely wagon i wyrzucily na nasyp kolejowy przemoczona slome, kal dzieci i doroslych, a takze rzygowiny socjaldemokraty. W Slupsku polscy oficerowie przeprowadzili inspekcje pociagu. Rownoczesnie rozdawano ciepla zupe i napoj zblizony do kawy slodowej. Zwloki w wagonie pana Matzeratha skonfiskowano ze wzgledu na niebezpieczenstwo epidemii, kazano zabrac je sanitariuszom na desce pomostu. Za wstawiennictwem zakonnic jakis oficer pozwolil jeszcze krewnym na krotka modlitwe. Wolno bylo tez zdjac umarlemu buty, skarpetki i ubranie. W czasie sceny rozbierania - pozniej zwloki na desce przykryto workami po cemencie - moj pacjent obserwowal siostrzenice rozbieranego. I znow mloda dziewczyna, choc nazywala sie Raeck, odpychajac i fascynujac zarazem, przypominala mu owa Luzie Rennwand, ktora sportretowalem w sznurku i jako suplowy twor nazywam <>. Owa dziewczyna w wagonie co prawda w obliczu ograbionego wuja nie siegnela po kanapke z kielbasa i nie zjadla jej razem ze skorka, lecz wziela udzial w grabiezy, z ubrania wuja odziedziczyla kamizelke, wlozyla ja zamiast zrabowanego blezera i sprawdzila w lusterku, jak jej jest w tym nowym, nawet dosc twarzowym stroju, podobno - i tym tlumaczy sie trwajacy do dzis paniczny strach mojego pacjenta - zlapala lusterkiem jego i jego legowisko i przygladala mu sie jawnie, chlodno szpareczkami oczu z trojkata. Jazda ze Slupska do Szczecina trwala dwa dni. Co prawda dosc czesto zdarzaly sie jeszcze przymusowe postoje i powoli powszedniejace wizyty owych uzbrojonych w spadochroniarskie noze i pistolety maszynowe wyrostkow, ale te wizyty trwaly coraz krocej, bo podroznym nic juz nie mozna bylo zabrac. Moj pacjent twierdzi, ze w podrozy z Gdanska do Szczecina, a wiec w ciagu tygodnia, przybylo mu dziewiec, jesli nie dziesiec centymetrow wzrostu. Przede wszystkim mialy sie wydluzyc uda i podudzia, podczas gdy klatka piersiowa i glowa pozostaly niemal bez zmian. Za to, chociaz pacjent przez cala droge lezal na plecach, nie udalo sie przeszkodzic rosnieciu przesunietego lekko w lewo i w gore garbu. Pan Matzerath przyznaje tez, ze za Szczecinem - transport przejal tymczasowy niemiecki personel kolejowy - bole wzmogly sie i samo przegladanie rodzinnego albumu nie pozwalalo juz o nich zapomniec. Krzyczal czesto i dlugo, nie wyrzadzil jednak zadnych szkod w szybach mijanych stacji - Matzerath: moj glos stracil wszelka moc rozspiewywania szkla - tylko sciagnal do swojego poslania cztery zakonnice, ktore juz do konca nie przestaly sie modlic. Co najmniej polowa wspolpasazerow, miedzy innymi rodzina zmarlego socjaldemokraty z panna Regina, opuscila transport w Schwerinie. Pan Matzerath bardzo nad tym ubolewal, bo widok mlodej dziewczyny stal mu sie tak bliski i konieczny, ze gdy jej zabraklo, nawiedzaly go gwaltowne, konwulsyjne ataki, ktorym towarzyszyla wysoka goraczka i drgawki. Wedle slow pani Marii Matzerath, pacjent mial rozpaczliwie przyzywac jakas Luzie, nazywac siebie basniowym zwierzeciem i jednorozcem i okazywac to lek przed upadkiem, to chec upadku z dziesieciometrowej trampoliny. W Luneburgu pana Oskara Matzeratha przewieziono do szpitala. Tam poznal w goraczce kilka pielegniarek, niebawem jednak zostal przekazany klinice uniwersyteckiej w Hanowerze. Pania Marie i jej syna Kurta pan Matzerath widywal bardzo rzadko, a znow codziennie dopiero wtedy, gdy ona dostala prace w klinice jako sprzataczka. Poniewaz jednak w klinice ani w jej poblizu nie bylo mieszkania dla pani Marii i malego Kurta, poniewaz zycie w obozie dla uchodzcow stawalo sie coraz bardziej nieznosne - pani Maria musiala codziennie jechac trzy godziny przepelnionym pociagiem, czesto na stopniu; tak daleko bylo z kliniki do obozu - lekarze mimo powaznych skrupulow zgodzili sie na przekazanie pacjenta do Dusseldorfu, do tamtejszego szpitala miejskiego, zwlaszcza ze pani Maria okazala zezwolenie na pobyt: jej siostra, ktora w czasie wojny wyszla za maz za mieszkajacego tam starszego kelnera, oddawala do dyspozycji pani Matzerath jeden pokoj w swoim dwu- i polizbowym mieszkaniu, poniewaz starszy kelner nie domagal sie miejsca dla siebie; znajdowal sie w rosyjskiej niewoli. Mieszkanie lezalo w dobrym punkcie. Wszystkimi tramwajami, ktore odchodzily z dworca Bilk w kierunku Wersten i Benrath, mozna bylo wygodnie, bez przesiadki, dojechac do szpitala miejskiego. Pan Matzerath lezal tam od sierpnia dziewiecset czterdziestego piatego do maja dziewiecset czterdziestego szostego. Od przeszlo godziny opowiada mi o kilku pielegniarkach rownoczesnie. Nazywaja sie one: siostra Monika, siostra Helmtruda, siostra Walburga, siostra Ilse i siostra Gertruda. Przypomina sobie najrozmaitsze plotki szpitalne, przypisuje rozmaitym drobiazgom z pielegniarskiego zycia, strojowi zawodowemu przesadne znaczenie. Ani slowa o nedznym, jak sobie przypominam, wikcie szpitalnym, o zle ogrzewanych szpitalnych pokojach. Tylko pielegniarki, pielegniarskie historyjki i najnudniejsze w swiecie pielegniarskie srodowisko. Tak wiec szeptano na ucho i w zaufaniu, ze siostra Ilse powiedziala siostrze przelozonej to a to, ze siostra przelozona odwazyla sie zaraz po przerwie obiadowej skontrolowac pokoj siostr praktykantek, ze popelniono tez jakas kradziez i jedna siostre z Dortmundu - zdaje sie, powiedzial: Gertrude - nieslusznie podejrzewano. Opowiada tez rozwlekle historyjki o mlodych lekarzach, ktorzy chcieli od siostr tylko talonow na papierosy. Uwaza, ze warto opowiadac o sledztwie w sprawie poronienia, ktore pewna laborantka, nie pielegniarka, zrobila sobie wlasnym przemyslem czy z pomoca asystenta. Nie rozumiem mojego pacjenta, ktory marnuje swoj umysl na takie banaly. Pan Matzerath prosi mnie teraz, zebym go opisal. Z przyjemnoscia spelnie to zyczenie i przeskocze czesc owych historyjek, ktore on, poniewaz traktuja o pielegniarkach, przedstawia szeroko i ozdabia wazkimi slowami. Moj pacjent ma metr i dwadziescia jeden centymetrow wzrostu. Glowe, ktora bylaby za duza nawet dla osob normalnego wzrostu, utrzymuje pomiedzy ramionami na skarlalej szyi. Wydatna klatka piersiowa i plecy, ktore nalezy nazwac garbem. Patrzy mocno blyszczacymi, madrze ruchliwymi, niekiedy marzycielsko rozszerzonymi niebieskimi oczyma. Ma geste, lekko falujace ciemnobrazowe wlosy. Chetnie pokazuje silne w stosunku do reszty ciala ramiona z pieknymi - jak sam mowi - dlonmi, zwlaszcza kiedy pan Oskar bebni - kierownictwo zakladu pozwala mu na to trzy, najwyzej cztery godziny dziennie - wydaje sie, ze jego palce sa samodzielne, ze naleza do innego, bardziej udanego ciala. Pan Matzerath zrobil majatek na plytach i jeszcze dzis ma dochody z plyt. Ciekawi ludzie przychodza do niego w dni odwiedzin. Jeszcze przed procesem, jeszcze zanim przywiezli go do nas, znalem jego nazwisko, bo pan Oskar Matzerath jest wybitnym artysta. Osobiscie wierze, ze jest niewinny, i dlatego nie jestem pewien, czy zostanie u nas, czy tez wyjdzie i jak dawniej bedzie wystepowal cieszac sie powodzeniem. Teraz mam go zmierzyc, chociaz robilem to dwa dni temu". Nie sprawdzajac opowiadania mojego pielegniarza, ja, Oskar, znow chwytam za pioro. Bruno zmierzyl mnie przed chwila swoja calowka. Zostawil miarke przy mnie i glosno oznajmiajac rezultat opuscil pokoj. Nawet swoj wezlasty twor, nad ktorym pracowal po kryjomu w trakcie mojego opowiadania, rzucil na podloge. Przypuszczam, ze chce zawolac pania doktor Hornstetter. Lecz zanim przyjdzie lekarka i potwierdzi mi to, co Bruno wymierzyl, Oskar powie panstwu: W ciagu trzech dni, kiedy opowiadalem pielegniarzowi historie mojego rosniecia, zyskalem - jesli to jest zysk - pelne dwa centymetry wzrostu. A wiec od dzisiaj Oskar mierzy metr i dwadziescia trzy centymetry. Bedzie teraz opowiadal, jak mu sie wiodlo po wojnie, kiedy wypuszczono go - mowiacego, z trudem piszacego, plynnie czytajacego, ulomnego wprawdzie, poza tym jednak calkiem zdrowego mlodego czlowieka - ze szpitala miejskiego w Dusseldorfie, zebym mogl - jak wychodzac ze szpitala mysli sie zawsze - rozpoczac nowe, tym razem dorosle zycie. Ksiega Trzecia Kamyki i kamienie Zaspane, dobroduszne sadlo: Gusta Truczinska jako Gusta Koster nic sie nie zmienila, tym bardziej ze Koster mogl poddawac ja swoim wplywom tylko przez czternastodniowy okres narzeczenstwa, tuz przed wyslaniem na front bialomorski, i potem w czasie urlopu z frontu, kiedy sie pobrali, przewaznie w lozkach przeciwlotniczego schronu. Choc po kapitulacji armii kurlandzkiej nie bylo zadnych wiadomosci o losie Kostera, Gusta, zapytywana o meza, odpowiadala z przekonaniem, wskazujac kciukiem w strone kuchennych drzwi: - Ano, w niewoli jest u Ruskich. Jak wroci, wszystko tu sie odmieni.Mowiac o zmianach, jakie Koster wprowadzi w mieszkaniu w Bilk, miala na mysli tryb zycia Marii, a wreszcie i Kurtusia. Gdy wypisano mnie ze szpitala miejskiego, gdy pozegnalem sie z pielegniarkami, obiecujac wpadac do nich co jakis czas, i pojechalem tramwajem do Bilk, do siostr i mojego syna Kurta, na drugim pietrze wypalonej od trzeciego pietra az po dach kamienicy zastalem czarnorynkowa centrale, ktora prowadzili Maria i moj syn, szesciolatek liczacy na palcach. Maria, wierna i nawet na czarnym rynku oddana jeszcze swojemu Matzerathowi, handlowala sztucznym miodem. Czerpala z wiader, na ktorych nie bylo zadnego napisu, chlustala lipna maz na kuchenna wage i zapedzila mnie - ledwie wszedlem i rozejrzalem sie po tej ciasnocie - do pakowania cwiercfuntowych porcji. Kurrus siedzial za skrzynka po Persilu jak za kontuarem, popatrzyl co prawda na powracajacego do domu, ozdrowialego ojca, ale swoje zawsze troche zimowoszare oczy skierowal na cos, co gdzies za moimi plecami musialo byc widoczne i godne uwagi. Trzymal przed soba kartke, nanosil na nia urojone kolumny liczb; po szesciu zaledwie tygodniach nauki w szkole, w przepelnionych i kiepsko opalanych klasach, mial wyglad przemadrzalego kujona. Gusta Koster pila kawe. Prawdziwa kawe, jak zauwazyl Oskar, gdy podsunela mi filizanke. Pakowalem sztuczny miod, a tymczasem ona przygladala sie ciekawie, nie bez wspolczucia dla swojej siostry Marii, mojemu garbowi. Miala ochote wstac i poglaskac garb; bo wszystkim kobietom glaskanie garbu przynosi szczescie, a szczescie w przypadku Gusty to powrot Kostera, ktory wszystko odmieni. Powstrzymala sie jednak, zamiast garbu, tyle ze bez szczescia, poglaskala filizanke i wydala owo westchnienie, ktore przez nastepne miesiace mialem slyszec codziennie: - Spokojna glowa, jak Koster wroci, wszystko tu sie odmieni, i to szast-prast! Gusta potepiala czarnorynkowy handel, chetnie jednak popijala prawdziwa kawe, ktorej nie powachalaby nawet, gdyby nie sztuczny miod. Kiedy przychodzili klienci, wynosila sie z bawialni, czlapala do kuchni i tam dlugo i protestacyjnie szczekala garnkami. Przychodzilo duzo klientow. Od dziewiatej, zaraz po sniadaniu, zaczynalo sie dzwonienie: krotko - dlugo - krotko. Poznym wieczorem, kolo dziewiatej, Gusta wylaczala dzwonek, czesto mimo protestow Kurtusia, ktory z powodu zajec szkolnych tylko pol dnia mogl poswiecac na handel. Ludzie mowili: - Miod sztuczny? Maria kiwala lekko glowa i pytala: - Cwiartke czy pol? Byli jednak tacy, ktorzy nie chcieli sztucznego miodu. Ci mowili: - Kamyki do zapalniczek? A wtedy Kurtus, ktory chodzil do szkoly raz przed poludniem, raz po poludniu, wynurzal sie spomiedzy swoich kolumn liczb, siegal pod pulower po woreczek i donosnym, wyzywajacym chlopiecym glosem rzucal liczby w powietrze: - Zyczy pan trzy czy cztery? Radze wziac piec. Tylko patrzec, jak skocza na dwadziescia cztery albo i wiecej. W zeszlym tygodniu byly po osiemnascie, dzis rano bralem dwadziescia, a gdyby pan przyszedl dwie godziny temu, jak tylko wrocilem ze szkoly, wzialbym jeszcze dwadziescia jeden. W obrebie czterech ulic wzdluz i szesciu wszerz Kurtus byl jedynym handlarzem kamykow do zapalniczek. Mial zrodlo, nigdy go jednak nie wyjawil, natomiast stale, nawet przed spaniem zamiast wieczornej modlitwy, mowil: - A ja mam zrodlo! Uwazalem, ze jako ojciec mam prawo znac zrodlo mojego syna. Totez ilekroc oznajmial, nawet nie tajemniczo, raczej chelpliwie: - A ja mam zrodlo! - nastepowalo zaraz moje pytanie: -Skad masz te kamienie? W tej chwili powiedz, skad masz kamienie. W owych miesiacach, gdy dopytywalem sie o zrodlo, Maria powtarzala nieodmiennie: - Daj chlopcu spokoj, Oskarze. Po pierwsze, nic cie to nie obchodzi, po drugie, jak juz bedzie trzeba, to ja zapytam, a po trzecie, nie pozuj na jego ojca. Jeszcze pare miesiecy temu nie mogles slowa z siebie wydusic! Kiedy nie ustepowalem i zbyt uparcie tropilem zrodlo Kurtusia, Maria uderzala dlonia o wiadro ze sztucznym miodem i wybuchala oburzeniem, atakujac jednoczesnie mnie i Guste, ktora czasami popierala moje dociekania: - Dobrzy wy jestescie! Chcecie chlopcu popsuc interes. A przeciez zyjecie z tego, co on zahandluje. Jak pomysle o tych paru kaloriach dodatku chorobowego, ktore Oskar zmiata w dwa dni, niedobrze mi sie robi, ale nie mowie nic, smieje sie tylko. Oskar musi przyznac: mialem wtedy nienasycony apetyt i tylko dzieki zrodlu Kurtusia, ktore przynosilo wiecej niz miod sztuczny, Oskar po skapym szpitalnym wikcie odzyskal sily. Ojciec musial wiec milczec zawstydzony i z pokaznym kieszonkowym, danym z dzieciecej laski Kurtusia, jak najczesciej uciekac z mieszkania w Bilk, zeby nie ogladac swojej hanby. Rozmaici dobrze sytuowani krytycy cudu gospodarczego twierdza dzisiaj, a im mniej pamietaja owczesna sytuacje, z tym wiekszym robia to zachwytem: - Przed reforma walutowa to byly fantastyczne czasy! Wtedy jeszcze cos sie dzialo! Ludzie mieli pustke w brzuchu, a mimo to stali w ogonkach po bilety do teatru. A improwizowane napredce przyjecia z samogonem byly wprost legendarne i duzo bardziej udane niz urzadzane dzisiaj parties z szampanem i dujardinem. Tak mowia romantycy przegapionych okazji. Ja wlasciwie powinienem bym lamentowac tak samo, bo w owych latach, gdy bilo Kurtusiowe zrodlo z kamykami do zapalniczek, ksztalcilem sie niemal bezplatnie w gronie tysiaca spragnionych wiedzy i nadrobilem zaleglosci, zapisalem sie na kursy na uniwersytecie powszechnym, bylem stalym bywalcem British Center o nazwie "Most", dyskutowalem z katolikami i protestantami na temat winy zbiorowej, czulem sie wspolwinny wraz z tymi wszystkimi, ktorzy mysleli sobie: zalatwmy sprawe teraz, a bedziemy ja mieli z glowy i pozniej, jak znow wszystko sie odwroci ku lepszemu, nasze sumienie bedzie czyste. Badz co badz uniwersytetowi powszechnemu zawdzieczam skromna wprawdzie, ale obfitujaca w braki wiedze. Duzo wtedy czytalem. Owa lektura, ktora nim zaczalem rosnac, akurat wystarczala by przysadzic swiat w polowie Rasputinowi, w polowie Goethemu, moje wiadomosci z kalendarzy morskich Kohlera od dziewiecset czwartego do dziewiecset szesnastego juz mnie nie zadowalaly. Nie pamietam dobrze, co czytalem. Czytalem w ustepie. Czytalem stojac godzinami po bilety do teatru, wcisniety miedzy zaczytane mlode dziewczyny z mozartowskimi warkoczami. Czytalem, gdy Kurtus sprzedawal kamyki do zapalniczek, czytalem, pakujac sztuczny miod. A jak nie bylo pradu, czytalem przy lojowkach; dzieki zrodlu Kurtusia mielismy troche w zapasie. Wstyd powiedziec, ze lektury tamtych lat nie zapadaly w pamiec, lecz ulatywaly szybko. Pozostaly mi jakies strzepy slow, teksty na obwolutach ksiazek. A teatr? Nazwiska aktorow: pani Hoppe, Peter Esser, "r" w ustach pani Flickenschildt, rozmaite adeptki sztuki aktorskiej, ktore na scenach studyjnych chcialy jeszcze udoskonalic "r" pani Flickenschildt, Grundgens, ktory jako Tasso, caly w czerni, zdejmujacy ze swojej peruki zalecony przez Goethego laurowy wieniec, bo zielenina rzekomo osmala mu pukle, i ten sam Grundgens, w podobnej czerni, jako Hamlet. I slowa pani Flickenschildt: "Hamlet jest tlusty". I czaszka Yorica, ktora zrobila na mnie wrazenie, bo Grundgens mowil o niej rzeczy niezwykle sugestywne. Potem przed wstrzasnieta publicznoscia w nie opalanych salach teatralnych grali Pod drzwiami, a Beckmann w zepsutych okularach kojarzyl mi sie z mezem Gusty, powracajacym do domu Kosterem, ktory wedle jej slow odmieni wszystko, zasypie zrodlo kamykow do zapalniczek mojego syna Kurta. Dzisiaj, kiedy mam to za soba i wiem, ze powojenne upojenie jest tylko upojeniem i wywoluje kaca, ktory miauczac bez ustanku oglasza, ze wszystkie nasze czyny i wystepki, jeszcze wczoraj swieze i krwawe - to juz dzis historia, dzisiaj chwale sobie lekcje u Gretchen Scheffler posrod pamiatek z wycieczek KdF i szydelkowych robotek: nie za wiele Rasputina, w miare Goethego. Dzieje Gdanska w haslach Keysera, uzbrojenie dawno zatopionego pancernika szybkosc w wezlach wszystkich japonskich torpedowcow uzytych w bitwie pod Cuszima, dalej Belizariusz i Narses, Totila i Tej a, Walka o Rzym Feliksa Dahna. Juz na wiosne dziewiecset czterdziestego siodmego porzucilem uniwersytet powszechny, British Center i pastora Niemollera, a z drugiego balkonu pozegnalem sie z Gustawem Grundgensem, ktory nadal gral Hamleta. Nie minely jeszcze dwa lata od chwili, gdy nad grobem Matzeratha zdecydowalem sie rosnac, a juz sprzykrzylo mi sie zycie doroslych. Tesknilem za utraconymi proporcjami trzylatka. Niezachwianie pragnalem miec znow dziewiecdziesiat cztery centymetry wzrostu, byc mniejszym od mojego przyjaciela Bebry, od nieboszczki Roswity. Oskar odczuwal brak swojego bebenka. Dlugie spacery przywodzily go w poblize szpitala miejskiego. Poniewaz i tak co miesiac musial byc u profesora Irdella, ktory nazywal go interesujacym przypadkiem, odwiedzal za kazdym razem znajome pielegniarki i nawet gdy siostry nie mialy dla niego czasu, w otoczeniu bialych, spiesznych, zwiastujacych uzdrowienie lub smierc materii, czul sie dobrze, niemal szczesliwie. Siostry lubily mnie, robily sobie dziecinne, ale nie zlosliwe zarciki z mojego garbu, podsuwaly mi cos dobrego do zjedzenia i wtajemniczaly w swoje nie konczace sie, zawile, przyjemnie nuzace historyjki szpitalne. Przysluchiwalem sie, udzielalem rad, a nawet posredniczylem w drobnych nieporozumieniach, bo siostra przelozona darzyla mnie sympatia. Wsrod dwudziestu, moze trzydziestu dziewczat spowitych w pielegniarskie stroje Oskar byl jedynym i w osobliwy sposob pozadanym mezczyzna. Bruno juz powiedzial: Oskar ma piekne, wymowne dlonie, falujace, delikatne wlosy i owe - wystarczajaco niebieskie - nadal ujmujace oczy Bronskich. Byc moze garb i osadzona pod broda, rownie wypukla co waska klatka piersiowa podkreslaly prawem kontrastu piekno moich dloni, moich oczu, mojej czupryny, w kazdym razie zdarzalo sie dosc czesto, ze pielegniarki, w ktorych dyzurce siedzialem, chwytaly mnie za rece, bawily sie wszystkimi moimi palcami, gladzily po wlosach i na odchodnym mowily jedna do drugiej: - Jak mu sie w oczy patrzy, to mozna by latwo zapomniec o wszystkim innym. Gorowalem zatem nad swoim garbem i z cala pewnoscia zdecydowalbym sie dokonac podbojow na terenie szpitala miejskiego, gdybym byl pewien swojej niejednokrotnie wyprobowanej potencji bebnisty. Zawstydzony, niepewny, nieufny wobec ewentualnych odruchow wlasnego ciala, po takich czulych preludiach uchylajac sie od frontalnego ataku opuszczalem szpital - musialem zaczerpnac tchu - spacerowalem po ogrodzie albo wokol drucianego plotu, ktory otaczal teren szpitala gesta, regularna siatka naklaniajaca mnie do gwizdzacej na wszystko obojetnosci. Przygladalem sie tramwajom, ktore jechaly do Wersten i Benrath, nudzilem sie przyjemnie na promenadach biegnacych obok drog dla rowerzystow i podsmiewalem sie z wysilkow przyrody, ktora bawila sie w wiosne i zgodnie z programem wypuszczala paki jak fajerwerki. Naprzeciwko ow malarz niedzielny, ktory maluje nas wszystkich, z kazdym dniem kladl coraz wiecej swiezej soczystej zieleni na drzewa werstenskiego cmentarza. Cmentarze zawsze mnie pociagaly. Sa wypielegnowane, jednoznaczne, logiczne, meskie, zywe. Na cmentarzach mozna nabrac otuchy i podjac decyzje, dopiero na cmentarzach zycie nabiera konturow - nie mam tu na mysli obramowan grobow - i, jesli kto chce, sensu. Wzdluz polnocnego muru cmentarza biegla Bittweg. Miescilo sie tam siedem konkurujacych ze soba zakladow kamieniarskich. Duze przedsiebiorstwa jak C. Schnoog albo Julius Wobei. Pomiedzy nimi budy drobnych rzemieslnikow, ktorzy nazywali sie R. Haydenreich, J. Bois, Kuhn, Muller i P. Korneff. Mieszanina barakow i hal, na dachach duze, albo swiezo wymalowane, albo prawie nieczytelne, szyldy, a pod nazwiskami wlascicieli takie oto napisy: "Pracownia kamieniarska" - "Kamienie grobowe i obramowania" - "Zaklady kamienia naturalnego i sztucznego" - "Kamieniarstwo artystyczne". Nad buda Korneffa przesylabizowalem: "P. Korneff, kamieniarz i rzezbiarz". Miedzy warsztatem a okalajacym teren plotem z siatki ciagnely sie ulozone przejrzyscie na pojedynczych i podwojnych cokolach plyty na groby jedno-, dwu- i czteromiejscowe, tak zwane groby rodzinne. Zaraz za plotem, przy slonecznej pogodzie znoszac na sobie cien rombowego wzoru, ciosy muszlowca dla klienteli o skromniejszych wymaganiach, polerowane plyty diabazu z matowo wyprawionymi galazkami palmowymi, typowe, wysokie na osiemdziesiat centymetrow, obrzezone fasetami nagrobki dzieciece ze slaskiego, lekko zmetnialego marmuru, z wyzlobionymi w gornej trzeciej czesci reliefami, ktore przedstawialy najczesciej zlamane roze. Potem rzad pospolitych metrowych kamieni, czerwony piaskowiec znad Menu, ktory, pochodzac z fasad zbombardowanych bankow i domow towarowych, swiecil tutaj zmartwychwstanie - jesli mozna cos takiego powiedziec o nagrobku. Posrodku tej ekspozycji rzecz najbardziej okazala: zlozony z trzech cokolow, dwoch skrzydel bocznych i wielkiej bogato rzezbionej sciany pomnik z niebieskawobialego tyrolskiego marmuru. Od sciany glownej odcinalo sie wypukle to, co kamieniarze nazywaja cialem. Bylo to cialo zwrocone glowa i kolanami w lewo, z cierniowa korona i trzema gwozdziami, bez zarostu, z rozlozonymi rekami, krwawiace stylizowanie z rany na piersi piecioma, zdaje sie, kroplami. Chociaz przy Bittweg nagrobkow z cialem zwroconym w lewo bylo az za duzo - przed rozpoczeciem sezonu wiosennego czesto wiecej niz dziesiec rozkladalo rece - Jezus Chrystus Korneffa szczegolnie mnie oczarowal, gdyz prezac miesnie i wypinajac klatke piersiowa najbardziej przypominal mojego atletycznego gimnastyka z kosciola Serca Jezusowego. Godzinami stalem przy tym plocie. Przejezdzalem kijem wzdluz drucianej siatki o waskich okach, marzylem o tym i owym, myslalem o wszystkim i o niczym. Korneff dlugo sie nie pokazywal. Z jednego z okien wysuwala sie powyginana w kilku miejscach, w koncu sterczaca nad plaskim dachem rura od pieca. Zolty dym z kiepskiego wegla wznosil sie niziutko, opadal na pape dachu, sciekal w dol po oknach, po rynnie, gubil sie miedzy nie obrobionymi kamieniami i kruchymi plytami marmuru znad Lahn. Kolo przesuwanych drzwi warsztatu, pod kilkoma plandekami, jakby zamaskowane przed nalotem bombowym, czekalo trzykolowe auto. Z warsztatu dochodzily halasy - drewno walilo w zelazo, zelazo rozsadzalo kamien - charakterystyczne dla pracy kamieniarza. W maju zniknely plandeki z trzykolowego auta, przesuwane drzwi byly otwarte. Na szarym tle dostrzeglem w srodku szare kamienie, koziol szlifierski, polki z gipsowymi modelami, a wreszcie Korneffa. Chodzil przygarbiony, na ugietych nogach. Glowe mial sztywno pochylona. Rozowe przesycone czernia plastry krzyzowaly sie na karku. Korneff wyszedl z grabiami i zaczal, poniewaz bylo to wiosna, grabic miedzy wystawionymi nagrobkami. Robil to starannie, pozostawial liczne rownolegle slady na zwirze, zbieral tez zeszloroczne liscie, ktore przylepialy sie do paru pomnikow. Gdy dotarl pod sam plot, grabiac ostroznie miedzy ciosami muszlowca i plytami diabazu, odezwal sie niespodziewanie: -No i co, synu, w domu pewnie juz cie nie chca trzymac, nie? -Ogromnie mi sie podobaja panskie nagrobki - przypochlebilem sie. -Nie wolno tego glosno mowic, bo ani sie czlowiek obejrzy, jak pod czyms takim legnie. - Dopiero teraz dzwignal glowe na zesztywnialym karku, popatrzyl z ukosa na mnie, a raczej na moj garb: - Co z toba zrobili? Taki plecak nie przeszkadza spac? Pozwolilem mu nasmiac sie do woli, a potem wyjasnilem, ze garb nie zawsze musi przeszkadzac, ze ja w pewnym sensie goruje nad nim, ze bywaja nawet kobiety i dziewczyny, ktore garb pociaga, ktore przystosowuja sie do specyficznych warunkow i mozliwosci garbusa, ktorym, mowiac bez ogrodek, taki garb sprawia przyjemnosc. Korneff zastanowil sie z podbrodkiem na stylisku grabi: -Moze to i prawda, chociaz nigdy o tym nie slyszalem. Potem opowiedzial mi o swoim pobycie w gorach Eifel, gdzie pracowal w kamieniolomach bazaltu i zadawal sie z kobieta, ktorej drewniana noge, zdaje sie lewa, mozna bylo odpinac, co przyrownywal do mojego garbu, chociaz moj "plecak" nie jest odpinany. Zaczekalem cierpliwie, az skonczyl i kobieta z powrotem przypiela swoja noge, po czym poprosilem, zeby mi pokazal warsztat. Korneff otworzyl blaszana brame w srodku drucianego plotu, zapraszajacym gestem wskazal grabiami na otwarte przesuwane drzwi, zwir zachrzescil mi pod nogami, a potem ogarnal mnie zapach siarki, wapna, wilgoci. Ciezkie, splaszczone u gory, gruszkowate drewniane pobijaki z wloknistymi, swiadczacymi o zawsze tym samym uderzeniu wglebieniami lezaly na grubo ciosanych, ale juz obrysowanych czterema liniami powierzchniach. Dluta do krzesania, dluta z klocowatymi glowkami, swiezo przekute, jeszcze niebieskie od hartowania zebaki, drugie sprezynujace brzezniaki i szlaki do marmuru, masywne, szerokie dluto plaskie na bloku granitu, wilgotne zwierciny schnace na czworokatnych drewnianych kozlach, a na okraglakach, przygotowana do wytoczenia, ustawiona na sztorc, matowa, oszlifowana sciana z trawertynu: tlusta, zolta, blada, porowata, na dwumiejscowy grob. -To jest groszkownik, to ciosak, to zlobnik, a to - Korneff uniosl late szerokosci dloni, dluga na trzy kroki, przyjrzal sie bacznie jej krawedzi - to jest prowadnica. Sluzy mi do wrebywania kolkow, jak nie chca sie trzymac. Moje pytanie bylo podyktowane nie tylko uprzejmoscia: -Zatrudnia pan terminatorow? Korneff nie kryl rozgoryczenia: - Pieciu moglbym wziac do roboty. Ale gdzie ich znalezc? Kazdy jeden, cymbal, terminuje dzis na czarnym rynku! - Kamieniarz, podobnie jak ja, byl przeciwny owym ciemnym interesom, ktore niejednemu mlodemu czlowiekowi rokujacemu jak najlepsze nadzieje przeszkodzily w nauczeniu sie porzadnego zawodu. Podczas gdy Korneff pokazywal mi rozmaite, grube i cienkie karborundowe kamienie i demonstrowal na plycie z Solnhof ich szlifierskie wlasciwosci, ja nosilem sie z pewna niesmiala mysla. Pumeksy, czekoladowobrazowy kamien szelakowy do wstepnego polerunku, trypla, po ktorej to, co bylo przedtem matowe, swieci sie na wysoki polysk, i w dalszym ciagu, tylko juz bardziej blyszczaca, moja niesmiala mysl. Korneff pokazal mi wzory liter, opowiadal o pismie wypuklym i wkleslym, o pozlacaniu pisma, a takze o tym, ze ze zlotem nie jest tak tragicznie: dobrym starym talarem mozna by pozlocic konia i jezdzca, co natychmiast przypomnialo mi galopujacy zawsze w strone piaskowni pomnik cesarza Wilhelma na Targu Siennym w Gdansku, ktory obecnie moze pozloca polscy konserwatorzy, mimo konia i jezdzca w zlocie nie porzucilem jednak niesmialej, coraz cenniejszej mysli, nosilem sie z nia, formulowalem juz, gdy Korneff objasnial mi dzialanie trojnoznej maszyny punktujacej do prac rzezbiarskich, gdy opukiwal klykciem rozne, zwrocone w prawo lub w lewo, gipsowe modele Ukrzyzowanego. -Wiec przyjalby pan terminatora? - moja niesmiala mysl wyszla z ukrycia. - Bo w zasadzie szuka pan terminatora, prawda? - Korneff potarl plastry na czyrakowatym karku. - Chodzi mi o to, czy w razie czego przyjalby pan mnie na terminatora? - Pytanie bylo zle postawione, totez poprawilem sie zaraz. - Prosze nie lekcewazyc moich sil, szanowny panie Korneff. Tylko nogi mam nie najmocniejsze. Ale w reku nie zabraknie mi krzepy. - Porwany wlasna energia, idac juz teraz na calego, obnazylem lewe ramie, podsunalem Korneffowi maly wprawdzie, ale twardy muskul, a gdy nie chcial dotknac, wzialem szpicak z muszlowca, pokazalem, jak szesciokatny metal podskakuje przekonujaco na moim pagorku wielkosci tenisowej pilki, przerwalem te demonstracje dopiero wtedy, gdy Korneff nastawil szlifierke, puscil szaroniebieska tarcze karborundu, ktora zaczela wirowac z piskiem po trawertynowym cokole na dwuczesciowa sciane, a wreszcie, ze wzrokiem wlepionym w maszyne, przekrzyczal halas szlifierki: -Zastanow sie jeszcze nad tym, synu. To ciezka harowka. A jak ci ochota nie minie, to mozesz przyjsc na praktyke. Idac za rada kamieniarza zastanawialem sie nad swoja niesmiala mysla przez tydzien, codziennie porownywalem kamyki do zapalniczek Kurtusia z kamieniami nagrobnymi przy Bittweg, sluchalem wyrzutow Marii: - Jestes u nas na garnuszku, Oskarze. Wez sie za cos: za herbate, kakao albo mleko w proszku! - ale nie bralem sie za nic, pozwalalem Guscie, ktora stawiala mi za wzor nieobecnego Kostera, chwalic moja rezerwe wobec czarnego rynku, cierpialem jednak bardzo z powodu mojego syna Kurta, ktory wymyslajac i przenoszac na papier kolumny liczb nie dostrzegal mnie w podobny sposob, w jaki ja przez cale lata umialem nie dostrzegac Matzeratha. Siedzielismy przy obiedzie. Gusta wylaczyla dzwonek, zeby klienci nie zaskoczyli nas nad jajecznica ze slonina. Maria powiedziala: - Widzisz, Oskarze, mozemy sobie na to pozwolic tylko dlatego, ze nie siedzimy z zalozonymi rekami. - Kurtus westchnal. Kamyki do zapalniczek spadly na osiemnascie. Gusta jadla duzo i nie odzywala sie ani slowem. Poszedlem w jej slady, zajadalem ze smakiem, ale zajadajac, moze z winy jajek w proszku, czulem sie nieszczesliwy i trafiwszy na jakas chrzastke w sloninie poczulem nagla i palaca potrzebe szczescia, wbrew wszelkiemu rozsadkowi laknalem szczescia, caly sceptycyzm nie rownowazyl pragnienia szczescia, za wszelka cene chcialem byc szczesliwy i wstalem, podczas gdy tamci jeszcze jedli i byli zadowoleni z jajek w proszku, podszedlem do szafy, jak gdyby szczescie czekalo w pogotowiu, pogrzebalem na swojej polce, za albumem z fotografami, pod ksiega madrosci, znalazlem, nie, nie szczescie, tylko dwie paczuszki srodkow dezynfekcyjnych pana Fajngolda, wyjalem z jednej paczuszki, nie, z pewnoscia nie szczescie, tylko gruntownie wydezynfekowany rubinowy naszyjnik mojej biednej mamy, przed laty, pewnej zimowej, pachnacej sniegiem nocy wziety przez Jana Bronskiego z wystawy, w ktorej Oskar, wowczas jeszcze szczesliwy i zdolny do rozspiewywania szkla, wyspiewal okragly otwor. I z klejnotem w garsci opuscilem mieszkanie, widzialem w klejnocie pierwszy stopien do... ruszylem w droge ku... dojechalem do Dworca Glownego, bo jesli sie uda, myslalem sobie, to... zastanawialem sie dlugo i zdalem sobie jasno sprawe... ale Jednoreki i Sas, ktorego inni nazywali Asesorem, zdawali sobie jasno sprawe tylko z wartosci rzeczywistej, nie mieli pojecia, jak ogromnie wzrosla moja dojrzalosc do szczescia, z chwila gdy za naszyjnik mojej biednej mamy dali mi teczke z prawdziwej skory i pietnascie kartonow amerykanskich papierosow marki Lucky Strike. Po poludniu wrocilem do rodziny w Bilk. Wylozylem na stol pietnascie kartonow, majatek, Lucky Strike w dwudziestkach, zadziwilem swoich, podsunalem im opakowana jasna gore tytoniu, to dla was, powiedzialem, tylko od dzisiaj zostawcie mnie w spokoju, papierosy sa chyba warte mojego spokoju, a poza tym od dzisiaj ma mi tu byc menazka z obiadem, ktora bede zabieral w teczce do pracy. Badzcie szczesliwi ze sztucznym miodem i kamykami do zapalniczek, powiedzialem bez gniewu i oskarzen, moja sztuka bedzie sie nazywac inaczej, moje szczescie bedzie odtad wypisane - albo mowiac bardziej fachowo: wyzlobione - na kamieniach nagrobnych. Korneff wzial mnie na praktyke za sto marek miesiecznie. Bylo to tyle co nic, ale w koncu oplacilo sie. Juz po tygodniu okazalo sie, ze na grube roboty kamieniarskie nie starcza mi sil. Mialem ociosac swiezo wydobyta sciane belgijskiego granitu na czteromiejscowy grob i po niespelna godzinie dluto wypadlo mi z reki, a bijak trzymalem calkiem bez czucia. Takze grube szpicowanie musialem zostawic Korneffowi, sam zas, wykazujac zrecznosc, specjalizowalem sie w szpicowaniu gladkim, zebakowaniu, wytyczaniu powierzchni dwiema prowadnicami, w ciagnieniu czterech krawedzi dolomitowych obramien. Ustawione pionowo kwadratowe drewno, na nim, tworzac litere T, deseczka, na ktorej siedzialem, prawa reka prowadzilem dluto, a lewa, mimo sprzeciwow Korneffa, ktory nie zyczyl sobie praktykanta-mankuta, lewa walilem, dzwonilem drewnianymi gruszkami, pobijakami, zelaznymi mlotkami, groszkownikiem, gryzlem i kruszylem kamien szescdziesiecioma czterema zebami groszkownika naraz: szczescie, nie byl to co prawda moj bebenek, szczescie, byla to tylko namiastka, ale szczescie moze tez byc namiastka, kto wie, czy szczescie nie przychodzi jedynie w postaci namiastki, szczescie jest zawsze namiastka szczescia, osadem szczescia: marmurowe szczescie, piaskowcowe szczescie, piaskowiec znad Laby, piaskowiec znad Menu, moj piaskowiec, twoj piaskowiec, nasz piaskowiec, szczescie z Kirchheim, szczescie z Grenzheim. Twarde szczescie: granit. Chmurnie kruche szczescie: alabaster. Widia szczesliwie wdziera sie w diabaz. Dolomit: zielone szczescie. Lagodne szczescie: tuf. Wystygle szczescie z gor Eifel. Kolorowe szczescie znad Lahn. Porowate szczescie: bazalt. Szczescie wybuchalo jak wulkan, (osiadalo pylem i trzeszczalo mi w zebach. Najszczesliwsza reke mialem do wykuwania napisow. Przescignalem nawet Korneffa, wzialem na siebie zdobnicza czesc pracy rzezbiarskiej: liscie akantu, zlamane roze na dzieciece nagrobki, galazki palmowe, symbole chrzescijanskie, jak PX albo INRI, fasety, luki (polkoliste, wole oczka, pojedyncze i podwojne ukosy. Wszelkiego rodzaju ozdobami uszczesliwial Oskar nagrobki w najrozniejszych cenach. A gdy przez osiem godzin na polerowanej, pod moim oddechem znow matowiejacej scianie diabazu wykuwalem taki oto napis: "Tutaj spoczywa w Bogu moj ukochany maz - nowy wiersz - nasz dobry ojciec, brat i wuj - nowy wiersz - Joseph Esser - nowy wiersz ur. 3.4.1885, zm. 22.6.1946 - nowy wiersz - smierc jest brama szczescia" - to w koncu, odczytujac raz jeszcze tekst, bylem namiastkowo, to znaczy, przyjemnie szczesliwy i raz po raz dziekowalem za to zmarlemu w wieku szescdziesieciu jeden lat Josephowi Esserowi zielonym chmurkom diabazu pod moim dlutem, okazujac szczegolna troskliwosc siedmiu "O" w nagrobnej inskrypcji Essera; wskutek litera "O", ktora Oskar specjalnie lubil, wychodzila regularna nieskonczona, ale zawsze troche za duza. W koncu maja zaczalem praktyke kamieniarska, w poczatku pazdziernika Korneff nabawil sie dwu nowych czyrakow - musielismy wlasnie osadzic na Cmentarzu Poludniowym trawertynowa sciane dla Hermanna Webknechta i Elsy Webknecht, z domu Freytag. Az do tego dnia kamieniarz, ktory nadal nie dowierzal moim silom, nie chcial nigdy zabierac mnie ze soba na cmentarze. Przy pracach osadzeniowych pomagal mu najczesciej prawie gluchy, ale poza tym calkiem przydatny robotnik z firmy Julius Wobei. Korneff rewanzowal sie, ilekroc u Wobela, ktory zatrudnial osmiu ludzi, brakowalo rak do pracy. Raz po raz na prozno ofiarowywalem sie z pomoca przy robotach na cmentarzu; ciagnelo mnie tam, choc w danym momencie nie musialem podejmowac zadnych decyzji. Na szczescie w poczatku pazdziernika u Wobela zaczela sie wysoka koniunktura, nie bylo mowy, zeby przed nadejsciem mrozow puscil jakiegos robotnika; Korneff mogl liczyc tylko na mnie. We dwojke przysunelismy trawertynowa sciane na tyl trzykolowego wozu, polozylismy potem na okraglakach z twardego drewna, wtoczylismy na platforme, wepchnelismy obok cokol, zabezpieczylismy krawedzie pustymi papierowymi workami, zaladowalismy narzedzia, cement, piasek, zwir, drewno i skrzynie do wyladunku, ja zamknalem klape, Korneff siedzial juz przy kierownicy i zapuscil motor, potem z bocznego okienka wychylil glowe na czyrakowatym karku i krzyknal: - Zabieraj sie, synu! Skocz po menazke i wsiadaj! Powolna jazda wokol szpitala miejskiego. Przed glownym wejsciem biale chmury pielegniarek. Wsrod nich znajoma pielegniarka, siostra Gertruda. Macham jej reka, ona tez macha. Szczescie, mysle, znowu albo w dalszym ciagu, powinienem ja kiedys zaprosic, chociaz teraz juz jej nie widze, bo jedziemy w strone Renu, zaprosic, gdzies, w strone Kappes Hamm, moze do kina albo do teatru na Grundgensa oto juz wita nas zolta ceglana budowla, zaprosic gdzies, niekoniecznie do teatru, a dym wzbija sie ponad ogolocone do polowy drzewa krematorium, siostro Gertrudo, moze bysmy raz zmienili dekoracje? Inny cmentarz, inne zaklady kamieniarskie - runda honorowa przed glownym wejsciem na czesc siostry Gertrudy, "Beutz Kranich", "Kamienie naturalne Pottgiessera", "Kamieniarstwo artystyczne Bohma", "Ogrodnictwo cmentarne Gockelna", kontrola w bramie, wcale nie tak latwo wjechac na cmentarz, administracja w cmentarnej czapce: trawertyn na dwumiejscowy grob, numer siedemdziesiat dziewiec, osma kwatera, Webknecht Hermann, dlon przy cmentarnej czapce, menazki oddac do podgrzania w krematorium; a przed domem pogrzebowym stoi Leo Hys. Powiedzialem do Korneffa: - Czy ten w bialych rekawiczkach to nie jest przypadkiem niejaki Leo Hys? Korneff, dotykajac czyrakow na karku: - To jest Willem Sliniak, nie zaden Leo Hys, on tu mieszka. Jakze moglbym zadowolic sie ta informacja. Ostatecznie sam mieszkalem przedtem w Gdansku, a teraz przebywalem w Dusseldorfie i w dalszym ciagu nazywalem sie Oskar. -U nas krecil sie na cmentarzach jeden gosc, co tak samo wygladal i nazywal sie Leo Hys, a na samym poczatku, jak sie nazywal tylko Leo, byl w seminarium duchownym. Korneff, lewa reka trzymajac sie za czyraki, prawa kierujac trzykolowy woz w bok, przed krematorium: - Moze to wszystko prawda. Znam kupe gosci, co tak wygladaja, na poczatku byli w seminarium, teraz zyja na cmentarzu i nazywaja sie inaczej. Ten tutaj nazywa sie Willem Sliniak. Przejechalismy obok Willema Sliniaka. Pozdrowil nas biala rekawiczka a ja poczulem sie na Cmentarzu Poludniowym jak u siebie w domu. Pazdziernik, aleje cmentarne, swiatu wypadaja wlosy i zeby, to znaczy: bezustannie kolyszac sie splywaja w dol zolte liscie. Cisza, wroble, spacerowicze, motor trzykolowego wozu zdazajacy ku osmej kwaterze, do ktorej jeszcze daleko. Gdzieniegdzie stare kobiety z konewkami i wnuczkami, slonce na czarnym szwedzkim granicie, obeliski, symbolicznie popekane kolumny albo tez autentyczne szkody wojenne, zasniedzialy zielono aniol za cisem lub podobna do cisa roslina. Kobieta z marmurowa dlonia przed oczyma, oslepiona wlasnym marmurem. Chrystus w kamiennych sandalach blogoslawi wiazy, inny Chrystus, na czwartej kwaterze, blogoslawi brzoze. Piekne mysli w alei miedzy czwarta a piata kwatera: Powiedzmy, ze mam przed soba morze. I to morze wyrzuca miedzy innymi na brzeg ludzkie cialo. Z sopockiego mola dzwieki skrzypiec i niesmiale poczatki ogni sztucznych na rzecz ociemnialych zolnierzy. Pochylam sie nad cialem jako Oskar, trzylatek, mam nadzieje, ze to jest Maria, moze siostra Gertruda, ktora powinienem w koncu gdzies zaprosic. Ale jest to piekna Luzie, blada Luzie, jak mowi i potwierdza ow pedzacy w gore fajerwerk. Jak zawsze, gdy knuje cos zlego, ma na sobie welniany blezer. Tkanina, ktora z niej sciagam, jest mokra. Tak samo mokry jest blezer, ktory ma pod spodem. I jeszcze raz rozkwita przede mna blezer. A na samym koncu, gdy juz zgasl fajerwerk i pozostaly tylko skrzypce, znajduje pod trzema warstwami welny zawiniete w koszulke gimnastyczna BDM jej serce, serce Luzie, malenki, chlodny nagrobek, a na nim napis: "Tutaj spoczywa Oskar - Tutaj spoczywa Oskar - Tutaj spoczywa Oskar..." -Nie spij, synu! - przerwal Korneff moje piekne, wywolane przez morze, oswietlone ogniami sztucznymi mysli. Skrecilismy w lewo; przed nami rozciagala sie, plaska i glodna, osma kwatera, nowa kwatera bez drzew z niewielu nagrobkami. Od monotonii nie wypielegnowanych jeszcze, bo zbyt swiezych grobow odcinalo sie wyraznie piec ostatnich pochowkow: butwiejace sterty brazowych wiencow z wyblaklymi szarfami. Numer siedemdziesiat dziewiec odnalezlismy szybko na poczatku czwartego rzedu, tuz obok siodmej kwatery, ktora procz kilku mlodych, szybko rosnacych drzew porastaly dosc regularnie metrowe kamienie, najczesciej ze slaskiego marmuru. Zajechalismy pod siedemdziesiaty dziewiaty od tylu, wyladowalismy narzedzia, cement, zwir, piasek, cokol i owa trawertynowa sciane, ktora polyskiwala tlustawo. Trzykolowy woz podskoczyl, kiedysmy na okraglakach zsuwali kamien z platformy na skrzynie. Korneff wyciagnal zatkniety u wezglowia grobu prowizoryczny drewniany krzyz z napisem na poprzecznej belce: "H. Webknecht i E. Webknecht", kazal mi podac szpadel i zaczal kopac doly na betonowe filary, zgodnie z cmentarnym przepisem na metr szescdziesiat glebokie, a ja przynioslem wody z siodmej kwatery, potem rozrobilem beton, uporalem sie z tym, gdy on po metrze piecdziesiat powiedzial: starczy, i moglem wziac sie do wypelniania betonem obu dolow, Korneff tymczasem siedzial posapujac na trawertynie, siegal w tyl i dotykal swoich czyrakow. - Tylko patrzec, jak beda mialy dosc. Zawsze czuje, jak juz maja dosc i mowia: hop! - Ubijalem beton i niewiele myslalem. Z siodmej kwatery przez osma ku dziewiatej pelzl protestancki pogrzeb. Gdy przechodzili o trzy rzedy od nas, Korneff zsunal sie z trawertynowej sciany i zdjelismy czapki, zgodnie z cmentarnym przepisem stalismy z golymi glowami - od pastora po najblizsza rodzine. Za trumna sama jedna szla drobna, czarno ubrana, pochylona kobieta. Dalej wszyscy byli duzo wyzsi i postawniejsi. -Szlag by to trafil! - steknal obok mnie Korneff. - Cos czuje, ze te dranie pekna, zanim my ustawimy sciane. Tymczasem orszak zalobny doszedl do dziewiatej kwatery, skupil sie i rozebrzmial wznoszacym sie i opadajacym glosem pastora. Moglismy teraz ulozyc cokol na fundamencie, bo beton zgestnial. Ale Korneff polozyl sie brzuchem na trawertynie, wsunal czapke miedzy czolo a kamien, rozchylil, odslaniajac kark, kolnierz marynarki i koszuli, a tymczasem szczegoly z zycia zmarlego z dziewiatej kwatery docieraly az do nas na osma kwatere. Nie wystarczylo wdrapac sie na trawertynowa sciane, dopiero gdy usiadlem Korneffowi na plecach, pojalem caly ambaras: byly dwa czyraki, jeden przy drugim. Jakis spoznialski ze zbyt duzym wiencem podazal ku dziewiatej kwaterze i zblizajacemu sie do konca kazaniu. Jednym szarpnieciem oderwalem plaster, starlem bukowym lisciem masc ichtiolowa i zobaczylem dwa jednakowej niemal wielkosci brazowe jak smola, potem zolte stwardnienia. -Modlmy sie - dolecialo z dziewiatej kwatery. Wzialem to za sygnal, odwrocilem glowe, nacisnalem i pociagnalem bukowymi liscmi pod kciukami. - Ojcze nasz... - Korneff zaskrzeczal: - Ciagnac musisz, nie cisnac. - Pociagnalem - swiec sie imie Twoje. - Korneffowi udalo sie przylaczyc do modlitwy: - ...przyjdz krolestwo Twoje. - Wtedy nacisnalem jednak, bo ciagniecie nic nie pomoglo. - I...wola twoja, jako w niebie, tak i na ziemi. - Cud, ze to nie huknelo, i jeszcze raz: - ...daj nam dzisiaj. - Teraz Korneff znow podchwycil tekst: - ...nasze winy i nie wodz nas... - Bylo tego wiecej, niz myslalem. - ...krolestwo, moc i chwala. - Wydobylem roznobarwna reszte. Na wieki wiekow, amen. - Pociagnalem jeszcze raz, Korneff wykrztusil: - Amen - nacisnalem, on znow: - Amen - a gdy tamci z dziewiatej kwatery przystapili juz do kondolencji, Korneff powtarzal w kolko swoje: - Amen - lezal plackiem, wyzwolony na trawernie, jeknal: - Amen - i: - Masz jeszcze troche betonu pod cokol? - Mialem troche betonu, a on na to: - Amen. Sypnalem ostatnie szufle jako powiazanie miedzy obydwa filary. Wtedy Korneff zsunal sie z polerowanej plyty i polecil pokazac sobie jesiennie roznobarwne bukowe liscie z podobnie zabarwiona zawartoscia obu czyrakow. Wlozylismy czapki, chwycilismy kamien li ustawilismy nagrobek dla Hermanna Webknechta i Elsy Webknecht, Iz domu Freytag, a tymczasem orszak zalobny z dziewiatej kwatery rozchodzil sie powoli do domow. Fortuna Polnoc Na kamienie nagrobne mogli sobie wowczas pozwolic jedynie ci, co na powierzchni ziemi pozostawiali cos cennego. Nie musial to byc zaraz brylant czy niezmiernie dlugi sznur perel. Juz piec cetnarow ziemniakow wystarczalo na pokazny metrowy kamien z grenzheimskiego muszlowca. Za pomnik z belgijskiego granitu o trzech cokolach na podwojny grob dostalismy material na dwa garnitury z kamizelka. Wdowa po krawcu, ktora miala material, w zamian za obramowanie grobu z dolomitu zaproponowala nam uszycie garniturow, gdyz zatrudniala jeszcze czeladnika.W ten sposob po fajerancie wsiedlismy z Korneffem w dziesiatke, pojechalismy w strone Stockum i zaszlismy do wdowy Lennert, zeby czeladnik zdjal z nas miare. Oskar nosil wtedy, wygladajac dosc smiesznie, przerobiony przez Marie mundur broni przeciwpancernej, ktorego bluza, mimo przesuniecia guzikow, wskutek moich szczegolnych proporcji nie chciala sie dopiac. Czeladnik, ktorego wdowa Lennert nazywala Antonem, z ciemnoniebieskiego sukna w drobne prazki zrobil mi garnitur na miare: jednorzedowy, na popielatej podszewce, ramiona dobrze wywatowane, ale nie udajace Bog wie czego, garb bynajmniej nie ukryty, lecz dyskretnie podkreslony, spodnie z mankietami, jednakze nie za szerokie; nadal przeciez moim wzorem byl nienagannie ubrany mistrz Bebra. Totez nie jakies tam szlufki do paska, tylko guziki do szelek, kamizelka z tylu blyszczaca, z przodu matowa, na rozowej podszewce. Calosc wymagala pieciu przymiarek. Jeszcze gdy czeladnik krawiecki siedzial nad dwurzedowka Korneffa i moim jednorzedowym garniturem, pewien szewczyna szukal metrowego kamienia dla zony, ktora w dziewiecset czterdziestym trzecim zginela od bomby. Facet chcial z poczatku wetknac nam bony, ale my zadalismy towaru. Za marmur slaski z obramowaniem ze sztucznego kamienia i osadzeniem Korneff dostal pare ciemnobrazowych polbutow i pantofle na skorze. Mnie przypadly czarne, choc staromodne, to jednak cudownie miekkie sznurowane trzewiki. Rozmiar trzydziesci piec; daly one moim slabym stopom mocne i eleganckie oparcie. Koszulami zajela sie Maria, ktorej na wadze do sztucznego miodu polozylem plik marek: - Moglabys mi kupic dwie biale koszule, jedna w cienkie prazki, i dwa krawaty: jasnoszary i kasztanowy? Reszta bedzie dla Kurta albo dla ciebie, droga Mario, ktora nigdy nie myslisz o sobie, zawsze o innych. Raz w przyplywie hojnosci podarowalem Guscie parasolke z prawdziwa rogowa raczka i talie malo uzywanych altenburskich kart do skata, bo lubila stawiac sobie kabale i rada nierada pozyczala karty od sasiadow, ilekroc chciala wywrozyc powrot Kostera. Maria nie zwlekala z zalatwieniem mojego zamowienia, za pokazna reszte kupila sobie nieprzemakalny plaszcz, a Kurtusiowi tornister z imitowanej skory, ktory choc bardzo brzydki, musial tymczasowo spelniac swoj cel. Do moich koszul i krawatow dolozyla trzy pary szarych skarpetek, ktorych zapomnialem zamowic. Gdy Korneff i Oskar przyszli po gotowe garnitury, stanelismy przed lustrem pracowni krawieckiej zaklopotani, a jednak nawzajem soba zachwyceni. Korneff nie odwazyl sie obrocic glowy na karku zoranym bliznami po czyrakach. Zwiesil rece wyrastajace ze spadzistych ramion i usilowal wyprostowac ugiete nogi. Ja w nowym ubraniu, zwlaszcza gdy skrzyzowalem rece na piersi, powiekszajac w ten sposob swoje gorne poziome wymiary, oparlem ciezar ciala na watlej prawej nodze, a lewa odstawilem niedbale na bok, nabralem nieco demonicznie intelektualnego wygladu. Usmiechajac sie do Korneffa i cieszac sie jego zdumieniem, zblizylem sie do lustra, stanalem tak blisko owej wypelnionej moim odbiciem powierzchni, ze moglbym ja pocalowac. Ale tylko chuchnalem na siebie i rzucilem niedbale: - Halo, Oskar! Brak ci jeszcze szpilki do krawata. Kiedy w tydzien pozniej, w niedzielne popoludnie, przyszedlem do szpitala miejskiego, odwiedzilem swoje pielegniarki, pokazalem sie nowy, prozny i wyelegantowany na sto dwa ze wszystkich najlepszych stron, bylem juz wlascicielem szpilki do krawata z perla. Gdy tak siedzialem w dyzurce, poczciwe dziewczyny zaniemowily na moj widok. Bylo to pod koniec lata w dziewiecset czterdziestym siodmym. W wyprobowany sposob skrzyzowalem rekawy garnituru na piersi, bawilem sie skorzanymi rekawiczkami. Juz od roku bylem praktykantem kamieniarskim i mistrzem w fasetowaniu. Zalozylem noge na noge, zwazajac jednak na zaprasowane kanty. Poczciwa Gusta dbala o moje spodnie, jak gdyby zostaly uszyte dla powracajacego Kostera, ktory mial wszystko odmienic. Siostra Helmtrud chciala pomacac material i pomacala go. Wiosna dziewiecset czterdziestego siodmego, gdy fetowalismy siodme urodziny Kurtusia ajerkoniakiem i babka piaskowa - przepis: bierze sie... - kupilem mu lodenowy plaszcz mysiego koloru. Ofiarowalem pielegniarkom - przylaczyla sie do nich rowniez siostra Gertruda - czekoladki, ktore procz dwudziestu funtow melasy przyniosla nam plyta diabazu. Kurtus, moim zdaniem, zbyt chetnie chodzil do szkoly. Nauczycielka, pelna energii i, Bog mi swiadkiem, nie majaca nic ze Spollenhauerki, chwalila go, mowila, ze jest bystry, ale troche za powazny. Jakze umieja sie cieszyc pielegniarki, gdy im sie ofiarowuje czekoladki! Kiedy przez chwile zostalem w dyzurce sam na sam z siostra Gertruda, spytalem ja o wolne niedziele. -Ano, dzisiaj na przyklad mam wolne od piatej. Ale w miescie nie ma nic ciekawego - odparla z rezygnacja siostra Gertruda. Bylem zdania, ze mozna by sprobowac. Ona z poczatku w ogole nie chciala probowac, wolala wyspac sie porzadnie. Wtedy natarlem bardziej wprost, wypowiedzialem zaproszenie, a gdy wciaz jeszcze nie mogla sie zdecydowac, zakonczylem tajemniczo: - Troche przedsiebiorczosci, siostro Gertrudo! Tylko raz jest sie mlodym. Bonow na ciastka z pewnoscia nie zabraknie. - Dla podkreslenia tych slow zastukalem znaczaco w sukno na wysokosci portfela, poczestowalem ja jeszcze jedna czekoladka i dziwnym sposobem poczulem lekki strach, gdy ta krzepka westfalska dziewczyna, ktora wcale nie byla w moim typie, powiedziala zwrocona ku podrecznej apteczce: - Ano, niech juz bedzie, jak pan uwaza. Powiedzmy o szostej, ale nie tutaj, tylko, powiedzmy, na placu Corneliusa. Nigdy bym nie proponowal siostrze Gertrudzie spotkania w hallu albo przy glownym wejsciu szpitala. O szostej czekalem wiec na nia pod wowczas uszkodzonym jeszcze wskutek dzialan wojennych zegarem wzorcowym na placu Corneliusa. Przyszla punktualnie, jak moglem sprawdzic na kupionym przed kilku tygodniami, niezbyt drogim, kieszonkowym zegarku. O malo co bylbym jej nie poznal; bo gdybym i zobaczyl ja w pore, zanim zdazyla mnie zauwazyc, powiedzmy, jak wysiadala z tramwaju na odleglym o piecdziesiat krokow przystanku I po drugiej stronie placu, to bym prysnal, ulotnil sie rozczarowany; siostra Gertruda przyszla bowiem nie jako siostra Gertruda, w bieli, z broszka czerwonego krzyza, lecz jako pierwsza lepsza, ubrana w najpospolitsza cywilna sukienke panna Gertruda Wilms z Hamm czy Dortmundu, czy skadkolwiek miedzy Dortmundern a Hamm. Nie spostrzegla mojego zlego humoru, opowiadala, ze o maly wlos bylaby sie spoznila, poniewaz siostra przelozona, byle jej dokuczyc, przed sama piata jeszcze jej cos zlecila. -Pozwoli pani, panno Gertrudo, ze cos zaproponuje? Moze najpierw posiedzimy sobie w cukierni, a potem, co pani woli: ewentualnie kino, bo niestety do teatru juz nie dostaniemy biletow, albo na dancing? -O tak, chodzmy potanczyc! - zapalila sie i spostrzegla zbyt pozno, wowczas jednak nie kryjac przerazenia, ze jako jej partner do tanca bylbym postacia co prawda dobrze ubrana, ale poza tym zupelnie nie do przyjecia. Nie bez zlosliwej satysfakcji - czemu nie przyszla w owym tak cenionym przeze mnie pielegniarskim stroju? - podtrzymalem raz przez nia zaaprobowany plan, a ona, ktorej nie dostawalo wyobrazni, predko otrzasnela sie z przerazenia, poszla ze mna do cukierni, gdzie ja zjadlem kawalek, ona zas trzy kawalki tortu, w ktorym byl chyba zapieczony cement, i gdy uregulowalem rachunek bonami za ciastka i gotowka, wsiadla ze mna kolo Kocha przy Wehrhahn do tramwaju w strone Gerresheim, gdyz ponizej Grafenbergu powinien byl, wedlug danych Korneffa, znajdowac sie lokal taneczny. Ostatni kawalek pod gore szlismy pomalu na piechote, poniewaz tramwaj zatrzymal sie przed wzniesieniem. Idealny wrzesniowy wieczor. Kupione w wolnej sprzedazy drewniane sandaly Gertrudy klekotaly niby mlyn nad strumieniem. To mnie rozweselilo. Ludzie, ktorzy schodzili w dol, ogladali sie za nami. Pannie Gertrudzie sprawialo to przykrosc. Ja bylem przyzwyczajony, nie przejmowalem sie: ostatecznie to dzieki moim bonom na ciastka zjadla trzy kawalki cementowego tortu w cukierni Kurtena. Lokal taneczny byl wlasnoscia niejakiego Wediga i nazywal sie "Lwi Grod". Juz przy kasie byly chichoty, a gdy weszlismy do srodka, odwrocono ku nam glowy. Siostra Gertruda czula sie niepewnie po cywilnemu, potknelaby sie o skladane krzeslo, gdybysmy do spolki z kelnerem jej nie podtrzymali. Kelner wskazal nam stolik w poblizu parkietu, a ja zamowilem dwa orzezwiajace napoje, dodajac cicho, tak zeby tylko on uslyszal: - Ale z kropelka czegos mocniejszego. "Lwi Grod" skladal sie w zasadzie z jednej sali, w ktorej dawniej miescila sie pewnie ujezdzalnia. Papierowymi serpentynami i girlandami z ostatniego karnawalu zawieszono gorne regiony, powaznie uszkodzony sufit. Przycmione, ponadto kolorowe swiatla wirowaly, rzucaly blask na gladko zaczesane wlosy mlodych, po czesci eleganckich czarnogieldziarzy i taftowe bluzki dziewczyn, ktore chyba wszystkie znaly sie miedzy soba. Gdy napoj orzezwiajacy z kropelka czegos mocniejszego znalazl sie na stoliku, kupilem u kelnera dziesiec amerykanow, poczestowalem siostre Gertrude i kelnera, ktory wetknal papierosa za ucho, podalem ogien mojej damie, a nastepnie wyjalem bursztynowa cygarniczke Oskara, zeby wypalic camela tylko do polowy. Sasiednie stoliki uspokoily sie. Siostra Gertruda odwazyla sie uniesc wzrok. A gdy zdusilem i zostawilem w popielniczce spory niedopalek, siostra Gertruda wziela go zdecydowanym ruchem i wsadzila do bocznej przegrodki swojej ceratowej torebki. -To dla mojego narzeczonego w Dortmundzie - powiedziala. - Chlopak kopci jak komin. Bylem rad, ze nie jestem jej narzeczonym i ze wlasnie odezwala sie orkiestra. Piecioosobowy zespol gral Don't Fence Me In. Pedzacy w poprzek parkietu czarnogieldziarze nie zderzali sie, wybierali sobie dziewczyny, ktore wstajac zostawialy torebki pod opieka przyjaciolek. Pokazalo sie kilka bardzo plynnie, jakby cwiczyly razem od dawna, tanczacych par. Zulo sie duzo gumy, kilku chlopakow na pare taktow przerywalo taniec, trzymalo za ramie drepczace niecierpliwie w miejscu dziewczyny - strzepy angielszczyzny dodawaly pieprzu nadrenskiemu slownictwu. Zanim pary na nowo podejmowaly taniec, podawano dalej niewielkie przedmioty: prawdziwi czarnogieldziarze nie wiedza, co to fajerant. Opuscilismy ten taniec, a takze nastepny, fokstrota. Oskar spogladal niekiedy na nogi mezczyzn i gdy zespol zagral Rosamunde, poprosil do tanca siostre Gertrude, ktora nie wiedziala, co sie z nia dzieje. Majac w pamieci taneczne wyczyny Jana Bronskiego, ja, ktory bylem prawie o dwie glowy nizszy od siostry Gertrudy i rozumialem, a nawet chcialem jeszcze mocniej podkreslic groteskowosc pary, jaka tworzylismy, zaryzykowalem one-stepa: odwrocona na zewnatrz dlon polozylem pielegniarce, ktora poddawala sie ulegle, na siedzeniu, wyczulem trzydziestoprocentowa welne, z policzkiem przy jej bluzce posuwalem w tyl cala krzepka siostre Gertrude z jednego konca parkietu w drugi, wdzierajac sie miedzy jej nogi, domagajac sie miejsca, wywijajac z lewej naszymi zesztywnialymi rekami. Szlo mi lepiej, niz smialem przypuszczac. Pozwalalem sobie na pewne wariacje, w gorze pilnujac bluzki, w dole to z lewej, to z prawej trzymalem sie jej ofiarowujacych oparcie bioder, tanczylem wokol niej, nie rezygnujac przy tym z owej klasycznej figury one-stepa, ktora ma wywolac wrazenie, ze pani upadnie na plecy, ze pan, ktory chce ja przewrocic, upadnie na nia, a jednak nie padaja, bo znakomicie tancza one-stepa. Rychlo mielismy widzow. Slyszalem okrzyki: - Niech skonam, to Jimmy! Popatrz na tego Jimmy! Hallo, Jimmy! Comme on, Jimmy! Let'sgo, Jimmy! Nie widzialem niestety twarzy siostry Gertrudy i musialem zadowolic sie nadzieja, ze przyjmuje aplauz z duma i zarazem spokojem jako owacje mlodziezy, ze pogodzi sie z poklaskiem, jak w pracy pielegniarki umiala sie godzic z czesto niezgrabnymi komplementami pacjentow. Gdysmy usiedli, wciaz jeszcze klaskano. Piecioosobowy zespol, w czym celowal zwlaszcza perkusista, wykonal tusz, potem drugi i trzeci. Wolano: - Jimmy! - i: - Widziales te pare? Raptem siostra Gertruda wstala, wziela torebke z niedopalkiem dla narzeczonego z Dortmundu, wybakala, ze musi na chwilke wyjsc, czerwona jak burak, obijajac sie wszedzie, przecisnela sie miedzy krzeslami i stolikami w strone toalety, obok kasy. Nie wrocila juz. Z faktu, ze przed odejsciem oproznila dlugim lykiem swoja szklanke, moglem wnosic, iz dopicie napoju orzezwiajacego oznacza pozegnanie: siostra Gertruda puscila mnie kantem. A Oskar? Z amerykanskim papierosem w bursztynowej cygarniczce zamowil u kelnera, ktory dyskretnie usunal oprozniona do dna szklanke pielegniarki, kropelke czegos mocniejszego bez napoju orzezwiajacego. Mniejsza o koszty: Oskar usmiechal sie. Bolesnie co prawda, ale usmiechal sie i krzyzujac rece zalozyl noge na noge, kolysal zgrabnym czarnym sznurowanym trzewikiem, rozmiar trzydziesci piec, i delektowal sie opanowaniem porzuconego. Mlodzi ludzie, stali bywalcy "Lwiego Grodu", byli sympatyczni, mrugali do mnie z parkietu, przemykajac w swingu. - Hallo - wolaly chlopaki, a dziewczyny: - Take it easy. - Dziekowalem cygarniczka tym przedstawicielom prawdziwego humanizmu i usmiechalem sie z poblazaniem, gdy perkusista walil co sil i przypominal mi dawne dobre czasy pod trybunami, wykonujac solowke na plaskim bebnie, kotle, talerzach i trianglu, a nastepnie zapowiedzial, ze panie wybieraja panow. Zespol rozgrzal sie na dobre, zagral Jimmy the Tiger. Byla to chyba aluzja do mnie, chociaz nikt w "Lwim Grodzie" nie mogl wiedziec o mojej karierze bebnisty pod rusztowaniami trybun. W kazdym razie mlode, ruchliwe jak zywe srebro stworzenie z ufarbowana na rudo, rozczochrana fryzura, ktore mnie wybralo, szepnelo mi w ucho glosem ochryplym od tytoniu, nie przerywajac zucia gumy: - Jimmy the Tiger. - I gdy szybko, rzucajac wyzwanie dzungli i jej niebezpieczenstwom, tanczylismy Jimmy'ego, dokola nas na tygrysich lapach stapal tygrys, co trwalo jakies dziesiec minut. Znow byl tusz, oklaski i jeszcze raz tusz, bo mialem dobrze ubrany garb, poruszalem sie zwinnie i jako Jimmy the Tiger nie wygladalem wcale zle. Zaprosilem zyczliwa mi dame do mojego stolika, a Helma - tak sie nazywala - spytala czy moze przyprowadzic przyjaciolke, Hannelore. Hannelore byla milczaca, nieruchawa i duzo pila. Helma wolala amerykanskie papierosy, musialem wiec ponownie zamowic u kelnera. Udany wieczor. Tanczylem Hebaberiba, In the Mood, Shoeshine Boy, gawedzilem w przerwach, zajmowalem sie dwiema dziewczynami, ktore latwo bylo zadowolic, a one opowiedzialy mi, ze pracuja w centrali telefonicznej przy placu Grafa Adolfa, ze sporo dziewczat z centrali telefonicznej przychodzi co sobota i niedziela do "Lwiego Grodu". One przynajmniej bywaja tu w kazdy weekend, jesli nie maja akurat dyzuru, a i ja obiecalem przychodzic czesciej, bo Helma i Hannelore sa takie mile, bo z dziewczynami z centrali telefonicznej - tutaj udala mi sie gra slow, ktora obie od razu zrozumialy - nie tylko z daleka, takze z bliska latwo znalezc wspolny jezyk. Przez dluzszy czas nie zagladalem juz do szpitala miejskiego. A gdy potem znow zaczalem tam bywac, siostra Gertruda zostala przeniesiona na oddzial ginekologiczny. Nie widywalem jej wiecej, chyba ze przelotnie, klaniajac sie z daleka. W "Lwim Grodzie" stalem sie chetnie widzianym i czestym gosciem. Dziewczyny naciagaly mnie dzielnie, ale nie bez miary. Dzieki nim poznalem przedstawicieli brytyjskiej armii okupacyjnej, przyswoilem sobie setke angielskich slowek, zaprzyjaznilem sie, a nawet przeszedlem na ty z kilkoma czlonkami orkiestry z "Lwiego Grodu", pohamowalem sie jednak, jesli chodzi o bebnienie, nigdy wiec nie zasiadlem przy perkusji, lecz zadowalalem sie malym szczesciem wykuwania napisow w kamieniarskiej budzie Korneffa. Przez ostra zime z dziewiecset czterdziestego siodmego na czterdziesty osmy spotykalem sie z dziewczynami z centrali telefonicznej, znajdowalem tez troche niezbyt kosztownego ciepla u milczaco nieruchawej Hannelore, przy czym jednak zachowywalismy odrobine dystansu ograniczajac sie do niezobowiazujacych czulosci. Zima kamieniarz sie oszczedza. Trzeba przekuc narzedzia, groszkuje sie powierzchnie pod napisy na paru starych blokach, gdzie brak obrzeza, tam szlifuje sie ukosy, przeciaga sie fasety. Wspolnie z Korneffem uzupelnialismy przerzedzony w ciagu jesiennego sezonu zapas nagrobkow, zrobilismy kilka sztucznych kamieni z odpadow muszlowca. Wprawialem sie tez w lzejszych pracach rzezbiarskich z uzyciem maszyny do punktowania, wykuwalem plaskorzezby, ktore przedstawialy glowy aniolow, Chrystusa w cierniowej koronie i golebia Ducha Swietego. Kiedy padal snieg, odgarnialem go lopata, a kiedy nie padal, odmrazalem przewod wodociagowy do szlifierki. Pod koniec lutego, w dziewiecset czterdziestym osmym - schudlem w karnawale, byc moze nabralem nieco uduchowionego wygladu, bo pare dziewczyn w "Lwim Grodzie" nazywalo mnie Doktorem - zaraz po Popielcu przyszli pierwsi chlopi z lewego brzegu Renu i ogladali nasz sklad nagrobkow. Korneffa nie bylo. Bawil na corocznej kuracji przeciwreumatycznej, pracowal w Duisburgu przy wielkim piecu, a gdy po czterdziestu dniach wrocil wysuszony i bez czyrakow, zdazylem juz korzystnie sprzedac trzy kamienie, w tym jeden na trzymiejscowy grob. Korneff spuscil jeszcze dwie sciany z kirchheimskiego muszlowca i w polowie marca wzielismy sie do osadzania. Marmur slaski poszedl do Grevenbroich; dwa metrowe kamienie kirchheimskie stoja na wiejskim cmentarzu pod Neuss; czerwony piaskowiec znad Menu z wykuta przeze mnie glowka aniola mozna jeszcze dzis podziwiac na cmentarzu w Stommeln. Diabazowa sciane z Chrystusem w cierniowej koronie na trzymiejscowy grob zaladowalismy pod koniec marca i powoli, bo trzykolowy woz byl przeciazony, pojechalismy w strone Kappes-Hamm, mostu na Renie, Neuss. Z Neuss przez Grevenbroich do Rommerskirchen, potem skrecilismy w prawo na szose do Bergheim Erft, zostawilismy za soba Rheydt, Niederaussem, nie lamiac osi dowiezlismy blok wraz z cokolem na cmentarz w Oberaussem, ktory lezal na opadajacym lagodnie ku wsi zboczu wzgorza. Co za widok! U naszych stop zaglebie wegla brunatnego nad Erft. Osiem dymiacych w niebo kominow zakladow Fortuna. Nowa, syczaca, jakby nieustannie pragnela wybuchnac, elektrownia Fortuna Polnoc. Sredniej wysokosci haldy zuzla, ponad nimi przewody kolejek linowych i wywrotki. Co trzy minuty pociag elektryczny zaladowany koksem albo pusty. Powracajacy z elektrowni, zmierzajacy do elektrowni, malenki jak zabawka, potem jak zabawka dla olbrzymow, linia energetyczna w trojkowej kolumnie przeskakuje brzeczac lewy rog cmentarza i pod wysokim napieciem biegnie do Kolonii. Inne kolumny nikna za horyzontem, spieszac do Belgii i Holandii: swiat, punkt wezlowy - ustawialismy sciane z diabazu dla rodziny Flies - elektrycznosc powstaje, kiedy sie... Grabarz i jego pomocnik, ktory zastepowal tutaj Leo Hysia, przyszli z narzedziami, stalismy w polu napiec, grabarz przystapil do przenosin o trzy rzedy ponizej nas - tutaj realizowano dostawy reparacyjne - wiatr przyniosl nam typowe zapachy zbyt wczesnych przenosin - nie, zadnych mdlosci, byl przeciez marzec. Marcowe pola miedzy haldami koksu. Grabarz mial druciane okulary i sprzeczal sie polglosem ze swoim Rysiem, potem syrena z Fortuny przez minute wyziewala ducha, my bez tchu, nie mowiac juz o przenoszonej kobiecie, tylko wysokie napiecie wytrzymalo, a syrena przechylila sie, wypadla za burte i utonela - tymczasem nad wiejskimi szarymi lupkowatymi dachami klebil sie poludniowo dym, po chwili odezwaly sie koscielne dzwony: Modl sie i pracuj - przemysl i religia reka w reke. Nowa szychta w Fortunie, wyciagamy kanapki ze slonina, ale przenosiny nie znosza zadnych przerw, podobnie jak prad energetyczny zdazajacy bezustannie ku zwycieskim mocarstwom, oswietlajacy Holandie, kiedy tutaj raz po raz go wylaczaja - ale kobieta wydostala sie na swiatlo dzienne! Gdy Korneff kopal doly pod fundament na metr piecdziesiat gleboko, ona wydostala sie na chlod, niedlugo lezala w ciemnosciach pod ziemia, dopiero od zeszlej jesieni, a jednak posunela sie znacznie, bo przeciez wszedzie wprowadzono ulepszenia, a demontaz nad Renem i Ruhra tez posunal sie naprzod, przez zime, ktora ja zmitrezylem w "Lwim Grodzie", owa kobieta pod zmarznieta skorupa ziemi zaglebia wegla brunatnego rozprawila sie z soba nie na zarty i teraz, gdysmy ubijali beton i kladli cokol, trzeba ja bylo po kawalku namawiac do przenosin. Ale od tego byla przeciez cynkowa skrzynia, zeby nic nie zginelo, nawet najmniejszy drobiazg - przypominalo to wysylke brykietow z Fortuny i dzieci, ktore biegly za przeladowanymi ciezarowkami i zbieraly spadajace brykiety, poniewaz kardynal Frings oglosil z ambony: "Zaprawde powiadam wam: kradziez wegla nie jest grzechem". Lecz jej nikt juz nie musial ogrzewac. Nie sadze, zeby marzla w przyslowiowo chlodnym marcowym powietrzu, zwlaszcza ze miala jeszcze pod dostatkiem skory, przepuszczalnej wprawdzie i podziurawionej, za to z resztkami ubrania i wlosami, z wciaz jeszcze trwala ondulacja - stad to wrazenie - takze okucia trumny zaslugiwaly na przenosiny, nawet male drewienka chcialy przeniesc sie na inny cmentarz, gdzie nie ma chlopow i gornikow z Fortuny, nie, do wielkiego miasta, gdzie zawsze cos sie dzieje i jest dziewietnascie kin, tam chciala wrocic kobieta, bo byla nietutejsza, byla ewakuowana, jak opowiadal grabarz: - Te zwloki to sa z Kolonii, wracaja teraz do Muhlheim, na tamten brzeg Renu - powiedzial i powiedzialby jeszcze wiecej, gdyby znow przez minute nie zawyla syrena, a ja, korzystajac z wycia zblizalem sie do przenosin, okrezna droga podgryzalem syrene, chcialem byc swiadkiem przenosin, zabralem cos ze soba, byla to, jak okazalo sie pozniej, kolo cynkowej skrzyni, moja lopata, ktora tez zaraz wlaczylem do akcji, nie zeby pomagac, tylko tak sobie, bo mialem ja w reku, wzialem na lopate cos, co upadlo obok: a moja lopata byla dawna lopata Sluzby Pracy Rzeszy. A to, co wzialem na nia, to byly dawne, a moze i obecne palce srodkowe i - dzis jeszcze tak mysle - palec serdeczny ewakuowanej kobiety, nie odpadle, tylko obciete przez podnosnik, ktory nie ma przeciez zadnego wyczucia. Wydaly mi sie jednak piekne i zgrabne, podobnie jak glowa kobiety, ktora lezala juz w cynkowej skrzyni i mimo ciezkiej, jak wiadomo, powojennej zimy z dziewiecset czterdziestego siodmego na czterdziesty osmy zachowala pewna regularnosc, tak ze znow mozna bylo mowic o pieknie, chocby w stanie rozkladu. Ponadto glowa i palce kobiety byly mi blizsze i bardziej czlowiecze niz piekno elektrowni Fortuna Pomoc. Byc moze, delektowalem sie patosem przemyslowego krajobrazu, jak przedtem gra Gustawa Griindgensa w teatrze, pozostawalem jednak nieufny wobec takich zewnetrznych pieknosci, chociaz byly pelne artyzmu, podczas gdy ewakuowana kobieta wygladala jak najbardziej naturalnie. Nie bede ukrywal, ze prad energetyczny, podobnie jak Goethe, dawal mi poczucie swiata, ale palce kobiety poruszaly moje serce rowniez wtedy, gdy wyobrazalem sobie ewakuowana jako mezczyzne, bo to lepiej mi odpowiadalo przy podjeciu decyzji i porownaniu, ktore czynilo ze mnie Yoricka, a z kobiety - w polowie w ziemi, w polowie w cynkowej skrzyni - mezczyzne Hamleta, jesli Hamleta mozna nazwac mezczyzna. Ja natomiast, Yorick, akt piaty, blazen, "Znalem go, Horacjo", scena pierwsza, ja, ktory na wszystkich scenach tego swiata - "O, biedny Yoricku" - wypozyczam Hamletowi swoja czaszke, zeby jakis Grundgens czy sir Laurence Olivier w roli Hamleta zastanawial sie nad nia: "Gdzie sa teraz twoje docinki? twoje figle?" - trzymalem na lopacie Sluzby Pracy palce Hamleta-Grundgensa, stalem na twardym gruncie zaglebia wegla brunatnego w Dolnej Nadrenii, miedzy grobami gornikow, chlopow i czlonkow ich rodzin, spogladalem na lupkowe dachy wsi Oberaussem, z wiejskiego cmentarza uczynilem srodek swiata, z elektrowni Fortuna Polnoc moje imponujace polboskie vis-a-vis, pola byly polami Danii, Erft byla moim Beltem, to, co tutaj gnilo, gnilo dla mnie w panstwie dunskim - ja, Yorick, dziwaczny, podminowany, szeleszczacy, nade mna spiewaly - nie powiem, ze spiewaly to anioly, a jednak anioly pradu energetycznego, ktore podazaly w trojkowych kolumnach w strone horyzontu, gdzie lezala Kolonia i jej dworzec glowny obok gotyckiego dziwolaga, i zaopatrywaly katolicka poradnie w prad, niebiansko ponad buraczanymi polami, ziemia zas wydawala brykiety i zwloki Hamleta, nie Yoricka. Inni natomiast, ktorzy nie mieli nic wspolnego z teatrem, musieli zostac w ziemi - "Jak do tego doszlo. Reszta jest milczeniem" - przywaleni kamieniami nagrobnymi, jak mysmy przywalili ciezko rodzine Flies trzymiejscowa sciana z diabazu. Dla mnie jednak, Oskara Matzeratha-Bronskiego, Yorick rozpoczal nowa epoke, a ja, nieswiadom jeszcze tej nowej epoki, popatrzylem szybko, zanim to minelo, na zgnile palce ksiecia Hamleta na mojej lopacie - "Za tlusty jest i ma zadyszke" - pozwolilem Grundgensowi, akt trzeci, zapytac w scenie pierwszej "byc czy tez nie byc", odrzucilem to glupie pytanie, skupilem uwage na sprawach bardziej konkretnych: a wiec na moim synu i jego kamykach do zapalniczek, na moich domniemanych ziemskich i niebieskich ojcach, na czterech spodnicach mojej babki, na niesmiertelnej dzieki fotografiom pieknosci mojej biednej mamy, na usianym bliznami labiryncie plecow Herberta Truczinskiego, na przesiaknietych krwia koszach z listami na Poczcie Polskiej, na Ameryce - ach, coz znaczy Ameryka wobec tramwaju z numerem dziewiec, ktory jezdzil do Brzezna - pozwolilem, by waniliowy zapach Marii, niekiedy wciaz jeszcze wyrazny, owial przesladujaca mnie jak koszmar trojkatna twarz Luzie Rennwand, prosilem owego pana Fajngolda, co dezynfekowal nawet smierc, aby odszukal odznake partyjna, ktora zniknela w tchawicy Matzeratha, i powiedzialem do Korneffa albo raczej do slupow wysokiego napiecia, powiedzialem - gdyz powoli dochodzilem do podjecia decyzji, a jednak przed jej ostatecznym podjeciem czulem potrzebe postawienia wlasciwego dla teatru pytania kwestionujacego Hamleta, wyslawiajacego mnie, Yoricka, jako prawdziwego obywatela - powiedzialem do Korneffa, gdy zawolal mnie, bo trzeba bylo spoic cokol z diabazowa sciana, powiedzialem cicho, powodowany pragnieniem, by w koncu stac sie obywatelem - nasladujac z lekka Grundgensa, chociaz on nie moglby zagrac Yoricka - powiedzialem znad lopaty. Zenic sie czy tez sie nie zenic, oto jest pytanie. Od tej przelomowej chwili na cmentarzu, vis-a-vis Fortuny Polnoc, przestalem bywac na tancach w "Lwim Grodzie" i zerwalem wszelka lacznosc z dziewczynami z centrali telefonicznej, ktorych wielka zaleta bylo przeciez wlasnie dawanie szybkich i zadowalajacych polaczen. W maju zaprosilem Marie do kina. Po seansie poszlismy do restauracji, zjedlismy calkiem niezle, a ja gawedzilem z Maria, ktora trapily rozmaite troski, bo zrodlo kamykow do zapalniczek, jakie mial Kurtus, wyschlo, bo handel sztucznym miodem podupadl, bo ja jeden - jak sie wyrazila - mimo swoich watlych sil od miesiecy pracuje na cala rodzine. Uspokoilem Marie, powiedzialem, ze Oskar robi to chetnie, ze nie ma dla niego nic przyjemniejszego niz dzwiganie duzej odpowiedzialnosci, powiedzialem tez pare komplementow na temat jej wygladu, a wreszcie odwazylem sie na oswiadczyny. Poprosila o czas do namyslu. Moje Yorickowe pytanie calymi tygodniami pozostawalo bez odpowiedzi, jesli nie liczyc tych wymijajacych, w koncu rozstrzygnela je reforma walutowa. Maria podala kupe powodow, glaskala mnie przy tym po rekawie, nazywajac "drogim Oskarem", mowila tez, ze jestem za dobry na ten swiat, prosila o zrozumienie i zachowanie niezmaconej przyjazni, zyczyla mi jak najszczesliwszej przyszlosci w kamieniarstwie i w ogole, nie chciala jednak, gdy jeszcze raz natarczywie o to zapytalem, wyjsc za mnie. I tak Yorick nie stal sie obywatelem, tylko Hamletem, blaznem. Madonna 49 Reforma walutowa przyszla za wczesnie, zrobila ze mnie blazna, narzucila mi tez koniecznosc zreformowania waluty Oskara; czulem sie odtad zmuszony na swoim garbie co prawda nie zbijac kapitalu, ale zarabiac na utrzymanie.A bylbym przeciez zacnym obywatelem. Czasy po reformie walutowej, ktore - jak dzis widzimy - mialy wszelkie warunki dla rozkwitajacego momentalnie biedermeiera, moglyby takze rozwinac biedermeierowskie cechy Oskara. Jako malzonek, poczciwiec, bralbym udzial w odbudowie, mialbym teraz sredniej wielkosci zaklad kamieniarski, zatrudnialbym trzydziestu czeladnikow, robotnikow niewykwalifikowanych i terminatorow, bylbym tym czlowiekiem, ktory dodaje blasku wszystkim nowo wybudowanym biurowcom i palacom ubezpieczeniowym, ozdabiajac je poszukiwanymi fasadami z muszlowca i trawertynu; bylbym przedsiebiorca, poczciwcem, malzonkiem - ale Maria dala mi kosza. Wtedy Oskar przypomnial sobie o swoim garbie i poswiecil sie sztuce. Zanim Korneff, ktorego uzalezniona od nagrobkow egzystencje reforma walutowa rowniez postawila pod znakiem zapytania, zdazyl mi wymowic, wymowilem ja, szlifowalem bruki, jesli nie mitrezylem czasu w kuchni Gusty Koster, powoli znaszalem eleganckie ubrania na miare, zaniedbalem sie troche, nie klocilem sie wprawdzie z Maria, ale obawialem sie klotni i dlatego przewaznie juz wczesnym przedpoludniem wychodzilem z mieszkania w Bilk, odwiedzalem labedzie najpierw przy placu Grafa Adolfa, potem w Hofgarten, i maly, zadumany, nawet nie zgorzknialy siedzialem w parku, niemal naprzeciwko Urzedu Pracy i Akademii Sztuk Pieknych, ktore w Dusseldorfie sasiaduja ze soba. Siedzi czlowiek na takiej parkowej lawce, az sam drewnieje i nabiera sklonnosci do zwierzen. Starzy, zdani na laske i nielaske pogody mezczyzni, leciwe kobiety, ktore pomalu staja sie znow gadatliwymi dziewczynkami, aktualna pora roku, czarne labedzie, dzieci, ktore gonia sie z wrzaskiem, i zakochane pary, ktore chcialoby sie obserwowac az do chwili, kiedy - jak bylo do przewidzenia - beda musialy sie rozstac. Niektorzy rzucaja papiery, a te fruwaja troszke, tocza sie i trafiaja na spiczasty kij czlowieka w czapce, ktorego oplaca miasto. Oskar potrafil siedziec i rownomiernie wypychac kolanami spodnie. Oczywiscie zwrocilem uwage na dwoch chudych mlodziencow z dziewczyna w okularach, zanim jeszcze zagadnela mnie grubaska, ktora miala na sobie skorzany plaszcz z dawnym wehrmachtowskim pasem. Pomysl, zeby mnie zagadnac, wyszedl chyba od mlodziencow, ktorzy nosili sie czarno i anarchistycznie. Choc wygladali groznie, nie mieli odwagi prosto z mostu zagadnac mnie, garbusa, w ktorym wyczuwalo sie ukryta wielkosc. Namowili grubaske w skorze. Podeszla, stanela w rozkroku na nogach jak slupy, zaczela sie jakac, az poprosilem, zeby usiadla. Posluchala. Miala zapocone szkla, bo znad Renu nadciagala wilgoc, prawie mgla, mowila i mowila, az poprosilem, zeby najpierw przetarla okulary, a potem tak sformulowala swoje zyczenie, zebym i ja zrozumial. Wtedy skinela na ponurych mlodziencow, a ci, bez zachety z mojej strony, z miejsca przedstawili sie jako artysci, malarze, graficy, rzezbiarze, ktorzy poszukuja modela. W koncu wyjawili mi dosc rozgoraczkowani, ze dostrzegli we mnie modela, zaraz tez, gdy ja szybkimi ruchami potarlem kciukiem o palec wskazujacy, przedlozyli mozliwosci zarobkowe modela w Akademii: za godzine pozowania Akademia Sztuk Pieknych placila marke osiemdziesiat, za akt - ale to chyba nie wchodzi w rachube, powiedziala grubaska - nawet dwie marki. Dlaczego Oskar powiedzial: zgoda? Czy to sztuka mnie znecila? A moze zarobek? Sztuka i zarobek znecily mnie, pozwolily Oskarowi powiedziec: zgoda. Wstalem wiec, porzucilem na zawsze parkowa lawke i jej zyciowe mozliwosci, podazylem za dziarsko maszerujaca dziewczyna w okularach i dwoma mlodziencami, ktorzy szli pochyleni, jak gdyby dzwigali na plecach swoj geniusz, obok Urzedu Pracy, na Eiskellerbergstrasse, do zniszczonego czesciowo gmachu Akademii Sztuk Pieknych. Takze profesor Kuchen - czarna broda, oczy jak wegle, czarne, czarny, fantazyjny miekki kapelusz, czarne obwodki pod paznokciami (przypominal mi czarny kredens z moich mlodych lat) - dostrzegl we mnie tego samego wybornego modela, ktorego przedtem dostrzegli we mnie, czlowieku z parkowej lawki, jego uczniowie. Przez dluzszy czas obchodzil mnie dokola, wodzil oczyma jak wegle, prychal, az z nozdrzy sypal sie czarny pyl, i duszac niewidzialnego wroga czarnymi paznokciami mowil: - Sztuka to oskarzenie, symbol, namietnosc! Sztuka to czarny wegiel do rysowania, ktory kruszy sie na bialym papierze! Pozowalem tej kruszacej sie sztuce. Profesor Kuchen zaprowadzil mnie do pracowni swoich uczniow, wlasnorecznie postawil na kawalecie, obrocil go, nie po to, zebym dostal zawrotu glowy, ale zeby ukazac proporcje Oskara ze wszystkich stron. Szesnascie sztalug zblizylo sie do profila Oskara. Jeszcze krotki wyklad prychajacego weglowym pylem profesora: domagal sie symbolu, w ogole mial bzika z tym slowkiem "symbol", mowil: symbol rozpaczliwie czarny, symbol czarny jak noc, twierdzil, ze ja, Oskar, symbolizuje zniweczony obraz czlowieka oskarzycielsko, prowokacyjnie, ponadczasowo, a mimo to wyrazajac szalenstwo naszego stulecia, grzmial jeszcze ponad sztalugami: - Nie rysujcie tego kaleki, zabijajcie go, krzyzujcie, przygwazdzajcie weglem do papieru! Byl to chyba znak do rozpoczecia, bo za sztalugami szesnastokrotnie zaskrzypial wegiel, kruszyl sie z krzykiem, rozcieral sie na moim symbolu - czyli garbie - nasycal go czernia, zamienial w czern, znieksztalcal; bo wszyscy uczniowie profesora Kuchena przystapili do mojego symbolu z tak gesta czernia, ze nieuchronnie wpadali w przesade, wyolbrzymiali rozmiary mojego garbu; musieli siegac po coraz wieksze arkusze, a mimo to nie pomiescili garbu na papierze. Wtedy profesor Kuchen dal szesnastu rozkruszaczom wegla dobra rade, zeby nie zaczynali od konturu mojego zbyt wyrazistego garbu - ktory rzekomo rozsadzal kazdy format - lecz w gornej piatce arkusza, mozliwie jak najdalej w lewo, naszkicowali najpierw moja glowe. Moje piekne wlosy lsnia ciemnobrazowe Tamci robili ze mnie kosmatego Cygana. Nikogo z szesnastu adeptow sztuki nie uderzylo, ze Oskar ma niebieskie oczy. Gdy w czasie przerwy - bo kazdy model po trzech kwadransach pozowania ma prawo do kwadransa przerwy - obejrzalem gorne lewe piatki szesnastu arkuszy, przed wszystkimi sztalugami bylem wprawdzie zaskoczony oskarzycielska wymowa spoleczna mojego stroskanego oblicza, ale brakowalo mi, lekko dotknietemu, blasku moich niebieskich oczu: tam gdzie powinny blyszczec jasno i ujmujaco, toczyly sie, zwezaly, rozkruszaly, przeszywaly mnie najczarniejsze weglowe slady. Majac wzglad na artystyczna swobode, powiedzialem sobie: Mlodzi wybrancy muz i zaplatane w sidla sztuki dziewczeta dostrzegli w tobie co prawda Rasputina; ale czy kiedykolwiek odkryja, zbudza i lekko, nie tyle symbolicznie, co powsciagliwie, przeniosa srebrnym sztyftem na papier owego drzemiacego w tobie Goethego? Ani szesnastu uczniom, chocby najbardziej utalentowanym, ani profesorowi Kuchenowi, chocby jego weglowa kreske nazywano niezrownana, nie udalo sie obdarzyc potomnosci wlasciwym portretem Oskara. Jednakze zarabialem dobrze, codziennie stalem szesc godzin na kawalerie, zwrocony twarza ku wiecznie zapchanej umywalce, to znow ku szarym, blekitnym, lekko zachmurzonym oknom pracowni, a czasem tez w strone parawanu, i przedstawialem symbol, ktory za godzine przynosil mi marke i osiemdziesiat fenigow. Po paru tygodniach uczniowie zdolali zrobic kilka ladnych wizerunkow. To znaczy, pohamowali sie troche w szafowaniu symboliczna czernia, nie wyolbrzymiali juz tak przesadnie wymiarow mojego garbu, przenosili mnie czasami na papier od stop do glow, od guzikow marynarki na piersi po ow punkt na plecach, ktory wystajac najdalej byl granica mojego garbu. Na wielu arkuszach rysunkowych znalazlo sie nawet miejsce dla tla. Mlodzi ludzie mimo reformy walutowej wciaz jeszcze pozostawali pod wrazeniem wojny, budowali za mna ruiny z oskarzajace czarnymi otworami okien, umieszczali mnie jako zagubionego, wycienczonego zbiega miedzy popekanymi pniakami, wiezili mnie nawet, przeciagali w glebi niestrudzenie czarnym weglem przesadnie najezony plot z drutu kolczastego, kazali mnie obserwowac z wiez strazniczych, ktore rowniez wznosily sie groznie w tle; musialem trzymac w reku pusta blaszana miske, wiezienne okna za mna i nade mna pysznily sie swoim graficznym wdziekiem - przebierano Oskara w wiezienny stroj - a wszystko to dzialo sie ze wzgledu na symboliczna wyrazistosc. Kiedy jako czarnowlosemu Cyganowi-Oskarowi nie zalowano mi czerni, kiedy kazano mi spogladac na cala te niedole nie niebieskimi, lecz weglowymi oczyma, ja, ktory wiedzialem, ze drutu kolczastego nie mozna narysowac, milczalem cierpliwie, bylem jednak rad, gdy za modela, pozujacego do aktow, wzieli mnie rzezbiarze, ktorzy - jak wiadomo - musza sie obywac bez zwiazanego z czasem tla. Tym razem zagadnal mnie nie uczen, lecz sam mistrz. Profesor Maruhn byl zaprzyjazniony z moim profesorem od wegla, mistrzem Kuchenem. Gdy pewnego dnia w prywatnej pracowni Kuchena, ponurym pokoju pelnym oprawionych w ramy szkicow weglem, stalem bez ruchu, aby brodacz mogl mnie uwiecznic na papierze swoja niezrownana kreska, odwiedzil go profesor Maruhn, krepy, przysadzisty piecdziesieciolatek, ktory - gdyby zakurzony baskijski beret nie swiadczyl o jego artystycznej profesji - w bialym fartuchu do modelowania wygladalby na chirurga. Maruhn, jak spostrzeglem od razu, milosnik klasycznych form, z powodu moich proporcji spogladal na mnie nieprzyjaznie. Szydzil z przyjaciela: widac jemu, Kuchenowi, nie wystarczaja cyganscy modele, ktorych dotychczas plawil w czerni, ktorym ma do zawdzieczenia owo popularne w kolach artystycznych przezwisko: Kuchen-Cygan. Czyzby teraz skusily go potwory, czyzby po owocnym i pokupnym okresie cyganskim zamierzal rozpoczac jeszcze owocniejszy i bardziej pokupny okres karli? Profesor Kuchen zamienil drwine przyjaciela we wsciekle, czarne jak noc weglowe krechy: byl to najczarniejszy portret Oskara, jaki kiedykolwiek narysowal, wlasciwie caly byl czarny, procz odrobiny jasnosci na moich kosciach policzkowych, na nosie, czole i dloniach, ktore Kuchen z wielka ekspresja rozczapierzal zawsze, wyolbrzymione i pokryte guzami artretycznymi, posrodku swoich weglowych orgii. Jednakze na tym rysunku, ktory pozniej zdobyl na wystawach niemale uznanie, mam niebieskie, to znaczy, jasno, nie mrocznie blyszczace oczy. Oskar tlumaczy to wplywem rzezbiarza Maruhna, ktory przeciez nie byl weglowym tyranem, lecz klasykiem, i dla ktorego moje oczy mialy Goethowska przejrzystosc. I to spojrzenie Oskara skusilo potem rzezbiarza Maruhna, ktory wlasciwie kochal tylko symetrie, i sprawilo, ze dostrzegl we mnie modela dla rzezby, dla swojej rzezby. Pracownia Maruhna byla mimo kurzu jasna, prawie pusta, pozbawiona jakiejkolwiek gotowej pracy. Wszedzie natomiast staly szkielety projektowanych rzezb, ktore byly tak doskonale obmyslane, ze drut, zelazo i nagie wygiete rury olowiane nawet bez modelatorskiej gliny zapowiadaly przyszla, idealna w formie harmonie. Pozowalem rzezbiarzowi do aktu piec godzin dziennie i dostawalem dwie marki za godzine. Maruhn zaznaczyl kreda miejsce na kawalerie, wskazal, gdzie moja prawa noga jako noga wspierajaca miala odtad zapuscic korzenie. Prostopadla linia przeprowadzona w gore do wewnetrznej kostki prawej nogi powinna byla przeciac jame szyjna dokladnie miedzy obojczykami. Lewa noga byla noga swobodna. Ale to mylace okreslenie. Chociaz mialem ja pod lekkim katem niedbale odstawic w bok, nie wolno mi bylo przesunac jej ani poruszyc swobodnie. Takze i ta noga zostala kredowym obrysem zakorzeniona na kawalecie. W ciagu tygodni, przez ktore pozowalem Maruhnowi, rzezbiarz nie potrafil znalezc dla moich rak odpowiedniej i, tak jak to bylo z nogami, niewzruszonej pozycji. Musialem opuszczac lewa reke, prawa obejmowac glowe, to znow krzyzowac obie rece na piersi, zakladac na plecy, brac sie pod boki; bylo tysiac mozliwosci i rzezbiarz wyprobowywal wszystkie na mnie i na zelaznym szkielecie z gietkimi konczynami z olowianych rur. Gdy po miesiacu usilnych poszukiwan zdecydowal sie w koncu ulepic mnie w glinie, albo z rekami zalozonymi za glowe, albo w ogole bez rak, jako tulow, tak sie zmeczyl budowaniem i przebudowywaniem szkieletu, ze wprawdzie siegnal po gline do skrzyni, zaczal nawet lepic, potem jednak cisnal gluche, bezksztaltne tworzywo z powrotem do skrzyni, przykucnal przed szkieletem, wpatrywal sie we mnie i w szkielet, a palce trzesly mu sie rozpaczliwie: szkielet byl zbyt doskonaly! Wzdychajac z rezygnacja, udajac, ze rozbolala go glowa, ale nie gniewajac sie na Oskara, dal za wygrana, odstawil w kat garbaty szkielet z noga wspierajaca i swobodna, z uniesionymi rekami z olowianych rur, z drucianymi palcami, ktore splataly sie na zelaznym karku, obok wszystkich innych przedwczesnie doskonalych szkieletow; lekko, nie drwiaco, raczej swiadome wlasnej bezuzytecznosci, zakolysaly sie drewniane przetyczki - zwane takze motylami - ktore powinny byly dzwigac ciezar gliny. Potem wypilismy herbate i przegadalismy jeszcze okragla godzinke, za ktora rzezbiarz zaplacil mi jak za pozowanie. Opowiadal mi o dawnych czasach, kiedy jeszcze jako mlody Michal Aniol nieskrepowanie obwieszal szkielety cetnarami gliny i tworzyl rzezby, ktore w wiekszosci ulegly zniszczeniu podczas wojny. Ja opowiadalem mu o pracy Oskara przy obrobce kamienia i wykuwaniu napisow. Pogwarzylismy troche o sprawach zawodowych, po czym on zaprowadzil mnie do swoich uczniow, zeby i oni dostrzegli we mnie modela dla rzezby i na wzor Oskara budowali szkielety. Z dziesieciorga uczniow profesora Maruhna szescioro, o ile dlugie wlosy sa oznaka plci, nalezalo uznac za dziewczyny. Cztery z nich byly brzydkie i zdolne. Dwie byly ladne, gadatliwe i prawdziwie dziewczece. Nigdy nie wstydzilem sie pozowac nago. Ba, Oskar cieszyl sie nawet ze zdumienia obu ladnych i gadatliwych rzezbiarek, gdy po raz pierwszy zobaczyly mnie na kawalecie i z lekkim rozdraznieniem stwierdzily, ze Oskar mimo garbu, mimo skapo wymierzonych proporcji mial organ plciowy, ktory w razie czego moglby sie zmierzyc z kazdym innym, tak zwanym normalnym meskim przyrodzeniem. Z uczniami mistrza Maruhna sprawa przedstawiala sie nieco inaczej niz z samym mistrzem. Oni juz po dwoch dniach ustawili szkielety, zachowywali sie jak geniusze i opetani genialnym pospiechem ciskali gline miedzy napredce i nieodpowiednio umocowane olowiane rury, ale w moim metalowym garbie umiescili chyba za malo drewnianych motyli: bo ledwie ciezar tchnacej wilgocia gliny zawisnal na szkieletach, nadajac Oskarowi niesamowicie popekana powierzchownosc, a juz pochylil sie dziesieciokrotnie swiezo ulepiony Oskar, glowa opadla mi miedzy nogi, glina oderwala sie od olowianych rur, garb osunal mi sie do kolan, a ja nauczylem sie cenic mistrza Maruhna, ktory byl tak doskonalym konstruktorem szkieletow, ze wcale nie potrzebowal maskowac szkieletu lichym tworzywem. Polaly sie nawet lzy brzydkich, ale zdolnych rzezbiarek, kiedy gliniany Oskar oddzielil sie od metalowego Oskara. Ladne, ale gadatliwe rzezbiarki smialy sie, kiedy w przyspieszonym tempie, niemal symbolicznie, cialo odpadalo mi od kosci. Gdy po kilku tygodniach adeptom sztuki rzezbiarskiej udalo sie jednak, najpierw w glinie, potem w gipsie i z polewa, zrobic pare przyzwoitych rzezb na wystawe semestralna, mialem okazje dokonywac coraz to nowych porownan miedzy brzydkimi i zdolnymi a ladnymi, ale gadatliwymi dziewczynami. O ile szpetne, ale nie pozbawione talentu panny bardzo starannie odtwarzaly moja glowe, konczyny, garb, lecz powodowane osobliwa niesmialoscia albo zaniedbywaly, albo glupio stylizowaly moje przyrodzenie, o tyle sliczne, wielkookie, pieknopalce wprawdzie, ale niezdarne panny niewiele poswiecaly uwagi rozczlonkowaniu mojego ciala, zuzywajac cala energie na bardzo dokladne przedstawienie moich okazalych genitaliow. Zeby nie zapomniec w tym kontekscie o czterech mlodych rzezbiarzach, nalezy powiedziec: ci dazyli do abstrakcji, obtlukiwali mnie na czworokat plaskimi, wyzlobionymi deseczkami, a temu, co brzydkie panny zaniedbaly, sliczne zas doprowadzily do cielesnego rozkwitu, oni kierujac sie zimnym meskim rozsadkiem kazali sterczec w postaci czworokatnego podluznego klocka ponad dwoma jednakowej wielkosci szescianami niby sprezonemu do skoku organowi klockowego krola. Czy to dzieki moim niebieskim oczom, czy tez piecykom elektrycznym, ktore rzezbiarze ustawiali wokol mnie, nagiego Oskara: mlodzi malarze, ktorzy odwiedzali powabne rzezbiarki, albo w blekicie oczu, albo w mojej napromieniowanej, rozgrzanej do czerwonosci skorze odkryli malarski urok, uprowadzili mnie z polozonych na parterze pracowni rzezbiarskich i graficznych na gorne pietra i odtad zapatrzeni we mnie mieszali farby na paletach. Poczatkowo malarze pozostawali jeszcze pod zbyt silnym wrazeniem moich niebieskich oczu. Widac spogladalem na nich tak niebiesko, ze ich pedzle chcialy mnie calego przedstawic w tym kolorze. Zdrowe cialo Oskara, jego falujace brazowe wlosy, jego swieze czerwone usta wiedly, plesnialy w makabrycznych odcieniach blekitu; co najwyzej tu i owdzie, jeszcze przyspieszajac gnicie, miedzy niebieskie platy ciala wkradala sie chorobliwa zielen, zoltosc przypominajaca wymioty. Oskar doczekal sie innych barw, dopiero gdy w zapusty, ktore przez tydzien swiecono w piwnicach Akademii, odkryl Ulle i jako muze zaprowadzil do malarzy. Czy bylo to w zapustny poniedzialek? Tak, w zapustny poniedzialek postanowilem wziac udzial w zabawie, przebrac sie w kostium i wmieszac przebranego Oskara w tlum. Maria, zobaczywszy mnie przed lustrem, powiedziala: - Ech, zostan ty w domu, Oskarze. Zadepcza cie tam i tyle. - Potem jednak pomogla mi sie przebrac, przykroila skrawki materialow, ktore jej siostra Gusta zszyla zaraz terkotliwa igla w karnawalowy stroj. Zrazu marzylo mi sie cos w stylu Velazqueza. Chetnie tez zobaczylbym siebie przebranego za wodza Narsesa, a moze i za ksiecia Eugeniusza. Gdy stanalem w koncu przed duzym lustrem, na ktorym wydarzenia wojenne pozostawily prostopadle pekniecie, przeslaniajace nieco odbicie, gdy zobaczylem caly ten kolorowy, bufiasty stroj, porozcinany, obwieszony dzwoneczkami, gdy moj syn Kurt zasmiewal sie ze mnie, az dostal napadu kaszlu, powiedzialem sobie cicho, niezbyt uszczesliwiony: - Jestes teraz Yorickiem, blaznem, Oskarze. Ale gdzie jest krol, ktorego moglbys wykpiwac swoimi blazenstwami? Juz w tramwaju, ktory mial mnie zawiezc do Ratinger Tor, w poblize Akademii, spostrzeglem, ze w ludziach, w tych wszystkich, co przebrani za kowbojow i Hiszpanki chcieli zapomniec o biurze i sklepowej ladzie, nie budzilem smiechu, tylko lek. Odsuwali sie ode mnie i dzieki temu w zatloczonym tramwaju mialem siedzace miejsce. Przed Akademia policjanci wymachiwali prawdziwymi, wcale nie zapustnymi gumowymi palkami. "Bajoro muz" - tak nazywal sie bal adeptow sztuki - bylo przepelnione, tlum jednak probowal wedrzec sie szturmem do gmachu i szarpal sie z policja po czesci krwawo, w kazdym razie kolorowo. Gdy Oskar zabrzeczal malym dzwoneczkiem zawieszonym u lewego rekawa, tlum sie rozstapil, a policjant, ktory zawodowym okiem rozpoznal moja wielkosc, zasalutowal z wysoka, spytal, czego sobie zycze, i wymachujac palka przeprowadzil mnie do odswietnych piwnic - tam gotowalo sie mieso, ale jeszcze nie bylo gotowe. Niech nikt nie sadzi, ze bal artystow to taki bal, na ktorym baluja artysci. Wiekszosc studentow Akademii z powaga i wysilkiem na wymalowanych twarzach stala za oryginalnymi, ale troche chybotliwymi szynkwasami i sprzedajac piwo, szampana, kielbaski i zle nalewane wodki starala sie o uboczny zarobek. Na wlasciwym balu artystow balowali mieszczanie, ktorzy raz w roku chcieli szastac pieniedzmi, zyc i bawic sie jak artysci. Moze przez godzinke na schodach, w katach, pod stolami napedzalem stracha zakochanym parom, ktore w niewygodzie szukaly podniety, a potem zaprzyjaznilem sie z dwiema Chinkami, ktore musialy jednak miec w zylach grecka krew, bo uprawialy milosc opiewana przed wiekami na wyspie Lesbos. Chociaz obie bardzo zrecznie i roznorodnie zabieraly sie do siebie, mnie w decydujacych momentach zostawialy w spokoju, dawaly mi w pewnym stopniu bardzo zabawne przedstawienie, pily ze mna zbyt cieplego szampana i wyprobowaly, za moim pozwoleniem, twardosc mojego w najbardziej wystajacym miejscu dosc spiczastego garbu, dzieki temu zaznaly chyba szczescia - co jeszcze raz potwierdza moja teze: garb przynosi kobietom szczescie. Jednakze im dluzej przebywalem z tymi kobietami, tym wiekszy ogarnial mnie smutek. Mysli klebily mi sie w glowie, polityka napawala niepokojem, na blacie stolu malowalem szampanem blokade Berlina, przerzucalem most powietrzny, patrzac na obie Chinki, ktore nie mogly dojsc ze soba do ladu, watpilem w zjednoczenie Niemiec i robilem cos, czego poza tym nie robilem nigdy: Oskar jako Yorick szukal sensu zycia. Gdy moim damom nie przyszlo do glowy juz nic godnego obejrzenia - obie zaczely plakac, co na ich uszminkowanych twarzach Chinek pozostawialo zdradzieckie slady - wstalem bufiasty, porozcinany, pobrzekujacy dzwonkami, w dwoch trzecich chcialem wracac do domu, w jednej trzeciej szukalem jeszcze jakiejs malej zapustnej przygody i zobaczylem - nie, uslyszalem - obergerrajtra Lankesa. Pamietacie jeszcze panstwo? Spotkalismy go na Wale Atlantyckim w lecie dziewiecset czterdziestego czwartego. Strzegl tam betonu i opalal mojego mistrza Bebre. Schodami, na ktorych siedzac w gestym scisku piescily sie zakochane parki, chcialem dostac sie na gore, akurat zapalilem sobie, gdy ktos dotknal mnie lekko i obergefrajter z ostatniej wojny swiatowej powiedzial: - Ej, koles, nie masz przypadkiem papierosa dla mnie? Nic dziwnego, ze po tych slowach, a i po szarozielonym kostiumie od razu go poznalem. Nigdy bym jednak nie odswiezyl tej znajomosci, gdyby obergefrajter i betonowy malarz nie trzymal na szarozielonych kolanach muzy we wlasnej osobie. Pozwolcie mi panstwo najpierw porozmawiac z malarzem, a pozniej opisac muze. Nie tylko dalem mu papierosa, ale i podsunalem ogien, a gdy zaciagnal sie dymem, powiedzialem: - Przypomina pan sobie, obergefrajter Lankes? Teatr frontowy Bebry? Mistyczne barbarzynskie znudzone? Malarz przestraszyl sie, gdy go tak zagadnalem, nie wypuscil wprawdzie papierosa, tylko muze z kolan. Zlapalem i oddalem mu kompletnie pijane dlugonogie stworzenie. Podczas gdy obaj, Lankes i Oskar, wymienialismy wspomnienia, uzywalismy sobie na poruczniku Herzogu, ktorego Lankes nazywal pleciuga, wspominalismy mojego mistrza Bebre, a takze zakonnice, ktore wowczas miedzy szparagami Rommla szukaly krabow, ja podziwialem postac muzy. Przyszla przebrana za aniola, miala kapelusz z plastycznie modelowanej tloczonej tektury, jakiej uzywa sie do pakowania eksportowych jajek, i mimo alkoholowego zamroczenia, mimo smetnie polamanych skrzydel nadal promieniowala nieco standardowym wdziekiem mieszkanki niebios. -To jest Ulla - wyjasnil mi malarz Lankes. - Wlasciwie to ona jest krawcowa, ale teraz zapalila sie do sztuki, co wcale mnie nie urzadza, bo na szyciu cos tam zarabiala, a na sztuce nic. Wtedy Oskar, ktory przeciez zarabial na sztuce ladny grosz, zaofiarowal sie, ze przedstawi krawcowa Ulle jako modelke i muze malarzom z Akademii. Lankes byl tak zachwycony moja propozycja, ze wyciagnal mi z paczki od razu trzy papierosy i zrewanzowal sie zaproszeniem do swojej pracowni; tylko ze bede musial zaplacic za taksowke, zastrzegl sie zaraz. Pojechalismy nie zwlekajac, porzucilismy zapustny bal, ja zaplacilem za taksowke, a Lankes, ktory mial pracownie przy Sittarder Strasse, na maszynce spirytusowej zrobil nam kawe, ktora muze na nowo pobudzila do zycia. Po zwymiotowaniu przy pomocy palca wskazujacego mojej prawej reki wygladala niemal na trzezwa. Dopiero teraz spostrzeglem, ze jej jasnoniebieskie oczy stale dziwily sie czemus, uslyszalem tez jej glos, troche piskliwy, chropowaty, ale nie pozbawiony ujmujacego wdzieku. Gdy malarz Lankes przedlozyl jej moja propozycje, raczej nakazal jej niz zaproponowal pozowanie w Akademii Sztuk Pieknych, ona z poczatku wzdragala sie, nie chciala zostac ani modelka, ani muza w Akademii, chciala nalezec tylko do malarza Lankesa. Lecz ten sucho i bez slowa, jak to chetnie robia utalentowani malarze, wymierzyl jej dlonia pare policzkow, ponowil pytanie i zasmial sie zadowolony, juz znowu dobroduszny, gdy ona lkajac, placzac zupelnie jak aniol, wyrazila gotowosc zostania dobrze platna modelka, a moze i muza malarzy z Akademii. Trzeba sobie wyobrazic, ze Ulla ma jakies metr siedemdziesiat osiem wzrostu, jest bardzo szczupla, powabna, krucha i przypomina jednoczesnie Botticellego i Cranacha. Pozowalismy do dwuosobowego aktu. Moze mieso langusty ma barwe jej dlugiego i gladkiego ciala, ktore pokrywa delikatny dzieciecy meszek. Wlosy na glowie sa raczej rzadkie, ale dlugie i jasne jak sloma. Wlosy lonowe, krecone i rudawe, porastaja tylko niewielki trojkat. Pod pachami Ulla goli sie co tydzien. Jak bylo do przewidzenia, przecietni adepci sztuki nie bardzo umieli sobie z nami poradzic, jej dawali za dlugie rece, mnie za duza glowe, popelniali wiec bledy typowe dla poczatkujacych: nie mogli nas pomiescic w formacie arkusza. Dopiero gdy odkryli nas Ziege i Raskolnikow, powstaly obrazy, ktore w sposob wlasciwy oddawaly postacie muzy i Oskara. Ona spi, ja napedzam jej stracha: Faun i nimfa. Ja siedze w kucki, ona pochyla sie nade mna z drobnymi, zawsze troche marznacymi piersiami, gladzac mnie po wlosach: Piekna i bestia. Ona lezy, ja w konskiej masce z rogiem bawie sie miedzy jej dlugimi nogami: Dama i jednorozec. Wszystko to w stylu Ziegego lub Raskolnikowa, raz kolorowo, to znow w szlachetnych odcieniach szarosci, raz odtworzeni szczegolowo cienkim pedzlem, to znow w manierze Ziegego pozacierani genialna szpachla, raz tajemniczosc wokol Ulli i Oskara byla tylko lekko zaznaczona, to znow Raskolnikow z nasza pomoca dochodzil do surrealizmu: wtedy twarz Oskara stawala sie miodowozolta tarcza, jaka mial kiedys nasz zegar stojacy, wtedy na moim garbie zakwitaly wijace sie mechanicznie roze, ktore miala zerwac Ulla, wtedy siedzialem w rozkrojonym brzuchu usmiechnietej, dlugonogiej Ulli i przykucnawszy miedzy jej sledziona a watroba mialem przegladac ksiazke z obrazkami. Chetnie nas tez przebierano, Ulle za Kolombine, mnie za bialo uszminkowanego smutnego Arlekina. W koncu Raskolnikowowi - nazywano go tak, bo mowil wciaz o zbrodni i karze, winie i skrusze - przypadlo w udziale namalowanie wielkiego obrazu: Siedzialem - nagie, kalekie dzieciatko - na pokrytym delikatnym meszkiem lewym udzie Ulli; ona byla Madonna, Oskar - Jezusem. Ten obraz wedrowal pozniej po wielu wystawach, nosil tam tytul Madonna 49, robil tez duze wrazenie reprodukowany na plakacie, w tej formie zwrocil uwage mojej poczciwej, mieszczanskiej Marii, wywolal w domu awanture, a mimo to zostal kupiony za okragla sumke przez pewnego przemyslowca z Nadrenii - chyba jeszcze dzis wisi w sali posiedzen jakiegos biurowca i wywiera wplyw na czlonkow zarzadu. Bawily mnie te utalentowane swawole, jakich dopuszczano sie na moim garbie i moich proporcjach. W dodatku oboje z Ulla stalismy sie tak poszukiwanymi modelami, ze za godzine wspolnego pozowania placono nam dwie marki piecdziesiat. Ulla tez czula sie dobrze w roli modelki. Odkad regularnie przynosila do domu pieniadze, malarz Lankes o duzych, ciezkich dloniach traktowal ja lepiej i bil juz tylko wtedy, gdy jego genialne abstrakcje domagaly sie gniewnej reki. A wiec i dla malarza, ktory nigdy nie korzystal z jej uslug jako modelki, byla w pewnym sensie muzaj bo tylko owe policzki, ktore jej wymierzal, dawaly jego malarskiej rece prawdziwa tworcza sile. Prawde mowiac, Ulla swoja placzliwa kruchoscia, ktora byla w istocie twardoscia aniola, pobudzala i mnie do czynow gwaltownych; zawsze jednak potrafilem sie opanowac i kiedy brala mnie chetka, zeby chwycic za bat, zapraszalem ja do cukierni, nie bez snobizmu, do ktorego sklanialem sie obcujac z artystami, zabieralem ja na spacer, jak rzadka wybujala rosline przy moich karlich proporcjach, po ruchliwej i gapiacej sie Konigsallee, kupowalem jej liliowe ponczochy i rozowe rekawiczki. Inaczej bylo z malarzem Raskolnikowem, ktory nie zblizajac sie do Ulli utrzymywal z nia najbardziej intymne stosunki. Kazal wiec jej pozowac na kawalecie z rozkraczonymi nogami, nie malowal jednak, tylko w odleglosci paru kroczkow siadal na stolku naprzeciwko jej sromu, wpatrywal sie w te strone, mowiac dobitnym szeptem o zbrodni i karze, winie i skrusze, az srom muzy wilgotnial i otwieral sie, a w Raskolnikowie przez samo mowienie i patrzenie tez cos sie wyzwalalo, bo zrywal sie ze stolka i wspanialymi pociagnieciami pedzla zabieral sie do Madonny 49 na sztalugach. Niekiedy Raskolnikow wpatrywal sie i we mnie, choc z innych powodow. Uwazal, ze czegos mi brakuje. Mowil o prozni miedzy moimi rekami i wciskal mi w palce jeden za drugim rozne przedmioty, ktorych przy swojej surrealistycznej fantazji wymyslal co niemiara. Uzbrajal wiec Oskara w pistolet, kazal mi jako Jezusowi celowac do Madonny. Musialem podawac jej zegar piaskowy, lustro, ktore znieksztalcalo ja okropnie, bo bylo wypukle. Trzymalem oburacz nozyczki, rybie szkielety, sluchawki telefoniczne, trupie czaszki, male samoloty, czolgi, transatlantyki, a mimo to - Raskolnikow szybko to zauwazyl - nie wypelnialem prozni. Oskar lekal sie dnia, kiedy malarz przyniesie ow jeden jedyny przedmiot, ktory byl przeznaczony moim dloniom. Gdy wreszcie przyniosl bebenek, krzyknalem: - Nie! Raskolnikow: - Wez bebenek, Oskarze, poznalem sie na tobie. Ja drzac: - Nigdy wiecej. To juz skonczone! On ponuro: - Nic nie jest skonczone, wszystko powraca, wina, skrucha i znow wina. Ja, ostatkiem sil: - Oskar juz odpokutowal, daruj mu bebenek, wszystko moge trzymac, byle nie te blache. Plakalem, gdy muza Ulla pochylila sie nade mna, i oslepiony lzami nie zdolalem przeszkodzic temu, ze pocalowala mnie, ze muza pocalowala mnie strasznie - wy wszyscy, ktorzy kiedykolwiek zostaliscie obdarzeni pocalunkiem przez muze, z pewnoscia zrozumiecie, ze natychmiast po tym symbolicznym pocalunku Oskar wzial bebenek, wzial owa blache, ktora przed laty odrzucil od siebie, ktora zakopal w piasku cmentarza na Zaspie. Ale nie bebnilem. Pozowalem tylko i zostalem namalowany - dosc kiepsko - jako bebniacy Jezus na golym lewym udzie Madonny 49. Takim zobaczyla mnie Maria na plakacie, ktory zapowiadal wystawe malarska. Poszla bez mojej wiedzy na te wystawe, musiala chyba dlugo stac przed obrazem i zbierac w sobie gniew; bo gdy zazadala ode mnie wyjasnien, zloila mi skore szkolna linijka mojego syna Kurta. Maria, ktora od paru miesiecy miala dobrze platna posade w duzym sklepie delikatesowym, najpierw posade ekspedientki, a w niedlugim czasie, dzieki swojej pracowitosci, kasjerki, potraktowala mnie jak osoba na dobre zadomowiona na Zachodzie, nie nalezala juz do uprawiajacych pokatny handel wysiedlencow ze Wschodu i dlatego z pewnym przekonaniem mogla mnie nazwac swinia, smierdzacym capem, wykolejonym pokraka, krzyczala tez, ze nie chce wiecej widziec parszywych pieniedzy, jakie zarabiam na tych swinstwach, ze nie chce wiecej widziec i mnie. Chociaz predko odwolala to ostatnie zdanie i w czternascie dni pozniej spora czesc mojego honorarium za pozowanie znow wziela na domowe wydatki, postanowilem wyprowadzic sie od niej, od jej siostry Gusty i mojego syna Kurta, wlasciwie chcialem wyjechac daleko, do Hamburga, w miare mozliwosci z powrotem nad morze. Lecz Maria, ktora bardzo szybko pogodzila sie z mysla o mojej wyprowadzce, namowila mnie, popierana przez Guste, zebym poszukal pokoju w poblizu jej i Kurtusia, w kazdym razie w Diisseldorfie. Jez Przygarniety, odtracony, usuniety, wciagniety, wypedzony, zrozumiany: dopiero jako sublokator Oskar posiadl sztuke przywolywania na bebenku tego, co minelo. Pomogl mi w tym nie tylko pokoj, Jez, sklad trumien na podworzu i pan Munzer; powazna role odegrala siostra Dorothea.Znacie panstwo Parsifala? I ja nie znam go zbyt dobrze. Wlasciwie pozostala mi w pamieci tylko historia o tych trzech kroplach krwi na sniegu. To prawdziwa historia, bo pasuje do mnie. Zapewne pasuje do kazdego, kto ma wyobraznie. Ale Oskar pisze o sobie; dlatego brzmi to niemal podejrzanie, ze jest ona jakby napisana dla niego. Wprawdzie nadal sluzylem sztuce, pozwalalem malowac sie niebiesko, zielono, zolto i ziemisto, pozwalalem plawic sie w czerni i ustawic na tle, wspolnie z muza Ulla zaplodnilem caly semestr zimowy Akademii Sztuk Pieknych - takze nastepny, letni semestr otrzymal nasze blogoslawienstwo - ale spadl juz snieg, ktory wchlonal owe trzy krople krwi, co przykuly moj wzrok, jak przykuly wzrok blazna Parsifala, o ktorym blazen Oskar wie tak malo, ze bez trudu moze sie z nim utozsamic. Moja niezdarna przenosnia bedzie chyba dla panstwa dostatecznie wyrazna: snieg to sluzbowy stroj pielegniarki; czerwony krzyz, jaki wiekszosc pielegniarek, a zatem i siostra Dorothea, ma na spinajacej kolnierz broszce, blyszczal mi zamiast trzech kropli krwi. Tak oto siedzialem i nie moglem oderwac wzroku. Zanim jednak doszlo do tego, ze siedzialem w dawnej lazience mieszkania Zeidlerow, musialem ja znalezc. Semestr zimowy zblizal sie wlasnie ku koncowi, studenci wymawiali czesciowo pokoje, wyjezdzali do domu na ferie wielkanocne i wracali albo nie wracali. Moja kolezanka, muza Ulla, dopomogla mi w poszukiwaniach i poszla ze mna do bratniaka. Dostalem tam kilka adresow i pismo polecajace Akademii. Zanim zaczalem ogladac mieszkania, wybralem sie po raz pierwszy od dluzszego czasu z wizyta do warsztatu kamieniarza Korneffa przy Bittweg. Przywiazanie pchnelo mnie w droge, poza tym szukalem pracy na okres ferii, bo nieliczne godziny, jakie mialem spedzac z Ulla albo bez niej na pozowaniu kilku profesorom, mogly mi przez szesc najblizszych tygodni zapewnic tylko kiepskie wyzywienie, a musialem jeszcze miec czym zaplacic komorne za umeblowany pokoj. Zastalem Korneffa bez zmian, z dwoma prawie wyleczonymi i jednym jeszcze niedojrzalym czyrakiem na karku, pochylonego nad sciana z belgijskiego granitu, ktora ociosal i teraz cierpliwie prazkowal. Gadalismy troszke, a ja bawilem sie znaczaco paru dlutami do wykuwania liter, rozgladalem sie takze po ustawionych kamieniach, ktore czekaly, oszlifowane i wypolerowane, na nagrobkowe napisy. Dwa metrowe kamienie, muszlowiec i marmur slaski na dwumiejscowy grob, sprawialy wrazenie, jak gdyby Korneff je sprzedal, jak gdyby domagaly sie bieglego rytownika. Ucieszylem sie ze wzgledu na kamieniarza, ktory po reformie walutowej przezywal dosc ciezki okres. Ale juz wtedy pocieszalismy sie madroscia: Nawet rzecz tak afirmujaca zycie jak reforma walutowa nie zdola ludzi powstrzymac od umierania i zamawiania nagrobkow. To sie sprawdzilo. Ludzie umierali i znow kupowali. Ponadto zdarzaly sie zamowienia, ktorych przed reforma walutowa nie bylo: sklepy rzeznickie kazaly sobie ozdabiac fasady, niekiedy i wnetrza, kolorowym marmurem znad Lahn; w uszkodzonym piaskowcu i rufie niejednego banku i domu towarowego trzeba bylo wykuwac i wypelniac czworoboki, zeby banki i domy towarowe powrocily do dawnej swietnosci. Pochwalilem pracowitosc Korneffa, zapytalem, czy da sobie rade z taka masa robot. Z poczatku uchylil sie od odpowiedzi, potem przyznal, ze chcialby nieraz miec cztery rece, w koncu zaproponowal mi, zebym codziennie przez pol dnia wykuwal u niego napisy, za pismo wklesle w wapieniu placi czterdziesci piec fenigow, w granicie i diabazie piecdziesiat piec fenigow od litery; litery wypukle licza sie po szescdziesiat i siedemdziesiat piec fenigow. Wtedy zabralem sie zaraz do muszlowca, robota jak dawniej palila mi sie w reku, litera gonila litere, wykuwalem wkleslym pismem: "Aloys Kufer, urodz. 3.9.1887 - zm. 10.6.1946", przez niespelna cztery godziny uporalem sie z trzydziestu literami i cyframi, a na odchodnym, zgodnie z taryfa, dostalem trzynascie marek i piecdziesiat fenigow. Byla to trzecia czesc miesiecznego komornego, jakie sobie przyznalem. Wiecej niz czterdziesci marek nie moglem i nie chcialem wydac, bo Oskar uwazal, ze nadal ma obowiazek skromnie, ale regularnie wspierac gospodarstwo domowe w Bilk, Marie, chlopaka i Guste Koster. Z czterech adresow, jakie dali mi uprzejmi pracownicy bratniaka, na pierwszy ogien wybralem jeden: Zeidler, Julicher Strasse 7, bo stamtad mialbym blisko na Akademie. W poczatkach maja, bylo goraco, parno i nadrensko, z odpowiednia suma w kieszeni ruszylem w droge. Maria wyszykowala mi garnitur, wygladalem elegancko. Ow dom, w ktorym Zeidler zajmowal na trzecim pietrze trzypokojowe mieszkanie, stal odrapany za zakurzonym kasztanem. Poniewaz Julicher Strasse przynajmniej w polowie skladala sie z ruin, trudno bylo mowic o domach sasiednich i z naprzeciwka. Po lewej naszpikowana pordzewialymi dzwigarami, porosnieta zielskiem i kaczencami gora pozwalala sie domyslac, ze kiedys wznosila sie tutaj czteropietrowa kamienica przylegajaca do domu Zeidlerow. Po prawej zniszczony czesciowo budynek udalo sie odbudowac do drugiego pietra. Ale srodkow widac nie starczylo na wszystko. Nalezalo jeszcze naprawic pokiereszowana, usiana odpryskami fasade z polerowanego czarnego szwedzkiego granitu. Napis "Zaklad pogrzebowy Schornemanna" pozbawiony byl kilku, nie wiem juz ktorych, liter. Na szczescie obie galazki palmowe, wykute klinowato, odznaczajace sie na wciaz jeszcze gladkim jak lustro granicie, pozostaly nietkniete, wiec z ich pomoca okaleczone przedsiebiorstwo moglo swoim wygladem budzic jaki taki szacunek. Sklad trumien tego istniejacego juz od siedemdziesieciu pieciu lat zakladu znajdowal sie na podworzu i z mojego pokoju, ktorego okno wychodzilo na tyly domu, mialem dosc czesto obserwowac go z zainteresowaniem. Przygladalem sie robotnikom, ktorzy przy dobrej pogodzie wytaszczali z szopy kilka trumien, ustawiali na drewnianych kozlach, zeby roznymi sposobami odswiezyc politure tych pudel, ktore w dobrze mi znany sposob zwezaly sie u stop. Zadzwonilem i otworzyl mi sam Zeidler. Stanal w drzwiach maly, przysadzisty, astmatyczny, ostrzyzony na jeza, w grubych szklach, dolna polowe twarzy ukryl pod puszysta mydlana piana, prawa reka przyciskal pedzel do policzka, wygladal na alkoholika i, sadzac z wymowy, Westfalczyka. -Jak pokoj nie spodoba sie panu, to niech pan od razu powie. Gole sie wlasnie i musze jeszcze umyc nogi. Zeidler nie lubil ceregieli. Obejrzalem sobie pokoj. Mogl mi sie nie spodobac, byla to bowiem nieczynna, przynajmniej do polowy wylozona turkusowozielonymi kafelkami, poza tym wyklejona niespokojna tapeta lazienka. Jednakze nie powiedzialem, ze pokoj moze mi sie nie spodobac. Nie zwazajac na wysychajaca piane i nie umyte nogi Zeidlera opukalem wanne, zapytalem, czy nie daloby sie wynajac pokoju bez wanny; i tak przeciez nie ma w niej rury odplywowej. Zeidler z usmiechem potrzasnal siwa, ostrzyzona najeza glowa, staral sie daremnie rozrobic pedzlem piane. To byla jego odpowiedz, wiec ja wyrazilem gotowosc wynajecia pokoju z wanna za czterdziesci marek miesiecznie. Gdy znalezlismy sie znowu na skapo oswietlonym, kiszkowatym korytarzu, do ktorego przylegalo kilka pomieszczen o roznie pomalowanych, czesciowo oszklonych drzwiach, zapytalem, kto jeszcze poza tym mieszka w mieszkaniu Zeidlera. -Moja zona i sublokatorzy. Wskazalem oszklone drzwi z mleczna szyba posrodku korytarza, ktore od drzwi wejsciowych dzielil tylko jeden krok. -Tam mieszka jedna pielegniarka. Ale co to pana obchodzi? I tak nie bedzie jej pan widywal. Ona tutaj tylko spi, a i to nie zawsze. Nie chce mowic, ze Oskar zadrzal na slowko "pielegniarka". Skinal glowa, nie smial domagac sie informacji o pozostalych pokojach, wiedzial juz, co trzeba, o swoim pokoju z wanna; lezal po prawej rece, szerokoscia drzwi tarasowal korytarz. Zeidler dotknal lekko klapy mojej marynarki. - Gotowac moze pan u siebie, jak ma pan maszynke spirytusowa. A czasem i w kuchni, jesli plyta nie jest dla pana za wysoko. Byla to jego pierwsza uwaga na temat wzrostu Oskara. Pismo polecajace Akademii, ktore szybko przebiegl oczyma, zrobilo swoje, bo bylo podpisane przez rektora, profesora Reusera. Przytakiwalem wszystkim jego przestrogom, staralem sie zapamietac, ze kuchnia przylega z lewej do mojego pokoju, obiecalem mu, ze bielizne bede oddawal do prania, gdyz bal sie, ze para uszkodzi lazienkowa tapete, moglem to obiecac z niejaka pewnoscia, bo Maria podjela sie prania mojej bielizny. Powinienem byl teraz odejsc, przyniesc swoje rzeczy, wypelnic formularze meldunkowe. Oskar jednak tego nie zrobil. Nie mogl rozstac sie z tym mieszkaniem. Bez jakiegokolwiek powodu spytal swojego przyszlego gospodarza, gdzie jest toaleta. Ten wskazal kciukiem drzwi z dykty, przypominajace lata wojenne i bezposrednio powojenne. Gdy Oskar czynil przygotowania, jakby zaraz chcial sie zalatwic, Zeidler, ktorego mydlo kruszac sie laskotalo w twarz, zapalil mu swiatlo w ubikacji. Wewnatrz bylem zly, bo Oskar nie czul najmniejszej potrzeby. Czekalem jednak cierpliwie, poki nie pocieklo troche moczu; poniewaz parcie na pecherz bylo slabe, a ja stalem zbyt blisko sedesu, musialem dobrze uwazac, zeby nie zamoczyc deski i kamiennej posadzki ciasnego pomieszczenia. Moja chusteczka usunela slady z wysiedzianego drewna, podeszwy Oskara musialy rozetrzec pare nieszczesnych kropel na posadzce. Mimo mydla nieprzyjemnie stwardnialego na twarzy Zeidler w czasie mojej nieobecnosci nie pobiegl do lustra i cieplej wody. Czekal na korytarzu, widocznie poczul do mnie slabosc. - Taki z pana numer. Pokoju jeszcze nie wynajal, a juz leci do ustepu. Zblizyl sie do mnie z zimnym, zaskorupialym pedzlem do golenia, na pewno planowal jakis glupi zart, potem jednak, nie nagabujac mnie, otworzyl drzwi wejsciowe. Podczas gdy Oskar, wymijajac Jeza i po czesci majac go na oku, przeciskal sie tylem na klatke schodowa, zapamietalem sobie, ze drzwi do toalety znajdowaly sie miedzy drzwiami kuchni a owymi drzwiami z mleczna szyba, za ktorymi co jakis czas, a wiec nieregularnie, nocowala pielegniarka. Gdy poznym popoludniem Oskar ze swoim bagazem, przy ktorym wisial prezent od malarza Madonn, Raskolnikowa, nowy blaszany bebenek, ponownie zadzwonil do Zeidlera i zamachal formularzami meldunkowymi, swiezo ogolony Jez, ktory tymczasem chyba umyl tez nogi, wprowadzil mnie do bawialni Zeidlerow. Pachnialo tam zimnym cygarowym dymem. Pachnialo kilkakrotnie zapalanymi cygarami. Dolaczaly sie do tego wyziewy kilku ulozonych jeden na drugim, zwinietych w katach pokoju, cennych byc moze dywanow. Pachnialo tez starymi kalendarzami. Nie dostrzeglem jednak zadnego kalendarza, to dywany tak pachnialy. Dziwna rzecz, wygodne, pokryte skora fotele nie mialy zapachu. Bylem tym rozczarowany, bo Oskar, ktory jeszcze nigdy nie siedzial w skorzanym fotelu, mial tak realistyczne wyobrazenie ich pachnacej skory, ze patrzyl podejrzliwie na zeidlerowskie pokrycia foteli i krzesel i bral je za imitacje skory. W jednym z tych gladkich bezwonnych, i jak sie pozniej okazalo, autentycznych skorzanych foteli siedziala pani Zeidler. Miala na sobie szary, niezbyt dopasowany kostium sportowego kroju. Spodnice zsunela powyzej kolan, ukazujac, na szerokosc trzech palcow, bielizne. Poniewaz nie poprawiala zsunietej spodnicy i miala - jak sie Oskarowi wydawalo - zaplakane oczy, nie osmielilem sie nawiazac rozmowy, w ktorej bym przedstawil siebie, a ja powital. Moj uklon pozostal niemy i w koncowej fazie zwrocilem sie znow ku Zeidlerowi, ktory przedstawil mi swoja zone niedbalym gestem i krotkim chrzaknieciem. Pokoj byl duzy i kwadratowy. Kasztan rosnacy przed domem zaciemnial, zwiekszal i zmniejszal pomieszczenie. Walizke i bebenek postawilem przy drzwiach, zblizylem sie z formularzami meldunkowymi do Zeidlera, ktory stal miedzy oknami. Oskar nie slyszal swoich krokow, bo szedl - jak pozniej policzylem - po czterech dywanach, ktore lezaly jeden na drugim w coraz to mniejszych formatach i swoimi roznobarwnymi, obramowanymi fredzlami albo nie obramowanymi brzegami tworzyly kolorowe schody; ich najnizszy stopien, czerwonawobrazowy, zaczynal sie blisko scian, nastepny, mniej wiecej zielony stopien niknal w przewazajacej czesci pod meblami, pod ciezkim kredensem, serwantka pelna kieliszkow do likieru, ktore staly tuzinami, i obszernym malzenskim lozkiem. Brzeg trzeciego dywanu, ktory byl niebieski i wzorzysty, ciagnal sie juz dostrzegalnie od rogu do rogu. Na czwartym dywanie z weluru w kolorze czerwonego wina spoczywal okragly rozsuwany stol przykryty ochronna cerata i cztery obite skora, okute w regularnych odstepach metalowymi nitami krzesla. Poniewaz jeszcze kilka dywanow, ktore wlasciwie nie byly gobelinami, wisialo na scianach, a takze walalo sie po katach, Oskar przypuszczal, ze Jez przed reforma walutowa handlowal dywanami, a po reformie zostal z nimi na lodzie. Jedynym obrazem, jaki wisial wsrod stwarzajacych orientalny nastroj dywanow, byl oszklony portret ksiecia Bismarcka na scianie frontowej. Jez, wypelniajac skorzany fotel, siedzial pod kanclerzem, zwiazany z nim pewnym rodzinnym podobienstwem. Gdy wyciagnal mi z reki formularz meldunkowy i studiowal czujnie, krytycznie, niecierpliwie obie strony urzedowego blankietu, wypowiedziane szeptem pytanie jego zony, czy cos jest nie w porzadku, doprowadzilo go do wybuchu gniewu, ktory coraz bardziej i bardziej upodabnial go do zelaznego kanclerza. Wyskoczyl z fotela jak z katapulty. Stanal na czterech dywanach, formularz trzymal z boku, napelnil siebie i swoja kamizelke powietrzem, potem jednym susem znalazl sie na pierwszym i drugim dywanie, zasypal zone, ktora tymczasem pochylila sie nad jakas robotka, takim mniej wiecej zdaniem: - Kto tu sie odzywa, jak go nie pytaja i nie ma nic do powiedzenia; ja, ja, tylko ja! Ani slowa wiecej! Poniewaz pani Zeidler dzielnie panowala nad soba, nie odezwala sie ani slowkiem i ani na chwile nie przerwala szycia, bezsilnie depczacy dywany Jez stanal przed problemem, jak uwienczyc swoj gniew wiarogodnym, efektownym finalem. Jednym krokiem dopadl do serwantki, otworzyl ja, az zabrzeczala, ostroznie chwycil rozczapierzonymi palcami osiem kieliszkow do likieru, wyciagnal nie wyrzadzajac szkod przeladowane garscie z serwantki, podkradal sie kroczek po kroczku - gospodarz, ktory chce zabawic siedmiu gosci i samego siebie zrecznosciowym cwiczeniem - w strone stalopalnego pieca z zielonych kafli i zapominajac teraz o wszelkiej ostroznosci grzmotnal kruchym ladunkiem o zimne zeliwne drzwiczki pieca. Zdumiewajaca rzecz, ze podczas tej sceny, ktora wymagala przeciez jakiej takiej celnosci, Jez lypal zza okularow na zone, ktora wstala i przy prawym oknie probowala nawlec igle. W sekunde po tym, jak on rozbil kieliszki, udala sie jej trudna, swiadczaca o spokoju reki proba. Pani Zeidler wrocila na cieply jeszcze fotel, usiadla tak, ze kostium znow podjechal w gore i ukazala sie, na szerokosc trzech palcow, rozowa bielizna. Droge zony do okna, nawlekanie igly i jej powrot Jez obserwowal pochylony, mamroczac zlosliwe slowa, ale juz pogodzony z losem. Ledwie usiadla, siegnal za piec, znalazl tam smietniczke i szczotke, zgarnal stluczki, zsypal na gazete, ktora byla juz w polowie pokryta stluczkami po kieliszkach do likieru i na trzecie gniewne rozbijanie szkla nie mialaby miejsca. Jesli czytelnik sadzi teraz, ze w miazdzacym szklo Jezu Oskar rozpoznal samego siebie, zobaczyl przez cale lata rozspiewujacego szklo Oskara, to nie moge czytelnikowi calkowicie odmowic racji; i ja lubilem kiedys zamieniac swoj gniew w szklane stluczki - lecz nikt nie widzial, bym kiedykolwiek siegnal po smietniczke i szczotke! Usunawszy slady swojego gniewu Zeidler opadl na fotel. Oskar ponownie wreczyl mu formularz meldunkowy, ktory Jez musial upuscic, gdy wyciagnal obie rece ku serwantce. Zeidler podpisal formularz i oswiadczyl mi, ze w jego mieszkaniu musi panowac porzadek, bo w przeciwnym razie do czego by to doszlo, ostatecznie jest on od pietnastu lat przedstawicielem, i to przedstawicielem maszynek do strzyzenia wlosow, czyja wiem, co to jest maszynka do strzyzenia wlosow! Oskar wiedzial, co to jest maszynka do strzyzenia wlosow, i wykonal w powietrzu pare wyjasniajacych ruchow, z ktorych Zeidler mogl wywnioskowac, ze jesli chodzi o maszynki do strzyzenia wlosow, to jestem swietnie zorientowany. Jego dobrze ostrzyzona szczotkowata czupryna pozwalala sadzic, ze byl dobrym przedstawicielem. Wyjasniwszy mi swoj system pracy - zawsze tydzien byl w podrozy, potem dwa dni spedzal w domu - przestal w ogole interesowac sie Oskarem, hustal sie tylko na jasnobrazowej skrzypiacej skorze, blyskal szklami okularow, mowil z jakiegos powodu albo bez powodu: taktaktaktaktaktak - musialem odejsc. Oskar pozegnal sie najpierw z pania Zeidler. Miala zimna, miekka, ale sucha dlon. Jez skinal mi z fotela, skierowal mnie ku drzwiom, gdzie stal bagaz Oskara. Mialem juz pelne rece, gdy dobiegl jego glos: -Co tam panu dynda przy walizce? -To moj blaszany bebenek. -Czyzby chcial pan tu bebnic? -Niekoniecznie. Dawniej to czesto bebnilem. -Moze pan sobie bebnic, prosze bardzo, I tak nie ma mnie w domu. -Nie sadze, zebym jeszcze wrocil kiedys do bebnienia. -A dlaczego pan jest taki maly? -Nieszczesliwy upadek zahamowal moj wzrost. -Zebym tylko nie mial przez pana klopotow z jakimis atakami i w ogole. -W ostatnich latach stan mojego zdrowia znacznie sie poprawil. Prosze tylko zobaczyc, jaki jestem ruchliwy. - Oskar zademonstrowal panstwu Zeidlerom pare skokow i niemal akrobatycznych cwiczen, ktorych nauczyl sie w teatrze frontowym, zrobil z niej chichoczaca pania Zeidler, z niego Jeza, ktory walil sie jeszcze po udach, gdy ja bylem juz na korytarzu i obok drzwi do toalety i do kuchni zanioslem bagaz z bebenkiem do swojego pokoju. Bylo to w poczatkach maja. Od tego dnia kusilo, zaprzatalo, podbijalo mnie misterium szpitalnych siostr; pielegniarki przyprawialy mnie o chorobe, prawdopodobnie nieuleczalna chorobe, bo nawet dzisiaj, kiedy mam to wszystko za soba, sprzeczam sie z moim pielegniarzem Brunem, ktory twierdzi bez ogrodek: Tylko mezczyzni moga naprawde byc pielegniarzami, a jesli pacjenci pragna znalezc sie pod opieka pielegniarek, jest to jeszcze jeden symptom choroby; podczas gdy pielegniarz doglada pacjenta nie szczedzac trudu i niekiedy go uzdrawia, pielegniarka chwyta sie kobiecych sposobow: kusi pacjenta do wyzdrowienia albo do smierci, ktora lekko erotyzuje i uatrakcyjnia. Tyle moj pielegniarz Bruno, ktoremu bardzo niechetnie przyznaje racje. Kto tak jak ja co pare lat oddaje swoje zycie w rece pielegniarek, ten zachowuje wdziecznosc i nie pozwala tak predko mrukliwemu, choc sympatycznemu pielegniarzowi, ktoremu nieobca jest zawodowa zawisc, obrzydzic sobie szpitalnych siostr. Zaczelo sie to od upadku z piwnicznych schodow w dzien moich trzecich urodzin. Zdaje sie, ze nazywala sie siostra Lotta i pochodzila z Pruszcza. Przez kilka lat mialem siostre Inge od doktora Hollatza. Po upadku Poczty Polskiej dostalem sie pod opieke kilku pielegniarek jednoczesnie. Zapamietalem imie tylko jednej z nich: nazywala sie siostra Erni albo Berni. Bezimienne siostry w Luneburgu, w klinice uniwersyteckiej w Hanowerze. Potem siostry ze szpitala miejskiego w Dusseldorfie, przede wszystkim siostra Gertruda. Potem jednak przyszla ona, mimo ze ja nie musialem isc do szpitala. Cieszac sie jak najlepszym zdrowiem Oskar trafil na pielegniarke, ktora podobnie jak on zajmowala pokoj sublokatorski w mieszkaniu Zeidlera. Od tego dnia swiat zapelnil mi sie pielegniarkami. Kiedy wczesnym rankiem szedlem do pracy, kiedy chcialem u Korneffa wykuwac napisy w kamieniu, stawalem na przystanku kolo szpitala Najswietszej Panny Marii. Przed glownym wejsciem z wypalanej cegly i na przeladowanym kwiatami placyku przed szpitalem zawsze widzialo sie pielegniarki, ktore wchodzily albo wychodzily. A wiec pielegniarki, ktore swoja meczaca sluzbe mialy za soba albo przed soba. Potem nadjezdzal tramwaj. Niejednokrotnie nie udalo sie uniknac tego, ze z kilkoma z tych pielegniarek o zmordowanym, a co najmniej znuzonym wygladzie siedzialem w tym samym wozie doczepnym, stalem na tej samej platformie. Z poczatku niechetnie wdychalem ich zapach, rychlo jednak szedlem jego sladem, stawalem obok, a nawet wpychalem sie miedzy ich sluzbowe stroje. Potem Bittweg. Przy dobrej pogodzie wykuwalem napisy na dworze, pomiedzy wystawionymi na widok publiczny nagrobkami widzialem, jak szly po dwie, po cztery, trzymajac sie pod reke, mialy wolne, paplaly i zmuszaly Oskara do podnoszenia glowy znad diabazu, do zaniedbywania pracy, bo kazde podniesienie glowy kosztowalo mnie dwadziescia fenigow. Plakaty kinowe: w Niemczech zawsze bylo duzo filmow o pielegniarkach. Maria Schell zwabiala mnie do kin. Nosila pielegniarski stroj, smiala sie, plakala, pielegnowala z poswieceniem, usmiechajac sie i nie zdejmujac pielegniarskiego czepeczka grala powazne utwory, potem wpadala w rozpacz, darla niemal nocna koszule na sobie, po probie samobojstwa skladala milosc w ofierze - Borsche w roli lekarza - pozostawala wierna zawodowi, zachowywala wiec czepeczek i broszke z czerwonym krzyzem. Podczas gdy mozdzek i kresomozgowie Oskara zasmiewaly sie i wplataly w akcje filmu dziesiatki nieprzyzwoitosci, oczy zalewaly sie lzami, blakalem sie na pol osleply po pustyni, ktora skladala sie z bialo ubranych anonimowych samarytanek, szukalem siostry Dorothei, o ktorej wiedzialem jedynie tyle, ze wynajmowala u Zeidlera izdebke za drzwiami z mleczna szyba. Nieraz slyszalem jej kroki, kiedy wracala z nocnej sluzby. Slyszalem ja tez kolo dziewiatej wieczorem, kiedy po skonczonej sluzbie dziennej przychodzila do swojej izdebki. Nie zawsze, uslyszawszy siostre na korytarzu, Oskar pozostawal na swoim krzesle. Dosc czesto zabawial sie z klamka. Bo kto to wytrzyma? Kto nie podniesie glowy, kiedy cos przechodzi obok, przechodzi byc moze dla niego? Kto pozostanie na krzesle, kiedy wydaje sie, ze kazdy szelest w sasiedztwie ma tylko jedno na celu: zeby ci, co siedza spokojnie, zerwali sie jak oparzeni. Jeszcze gorzej wygladala sprawa w ciszy. Doswiadczylismy tego z owa rzezba dziobowa, ktora byla przeciez drewniana, cicha i bierna. Oto pierwszy dozorca padl raniony smiertelnie. Mowiono: Niobe go zabila. Dyrektor poszukal nowego dozorcy, bo nie mozna bylo zamknac muzeum na cztery spusty. Gdy zginal drugi dozorca, krzyczano: Niobe go zabila. Wtedy dyrektor muzeum mial spore trudnosci ze znalezieniem trzeciego dozorcy - a moze szukal juz jedenastego? - mniejsza o to, ktorego! Pewnego dnia zginal rowniez ow z trudem znaleziony dozorca. Krzyczano: To Niobe, Niobe pomalowana na zielono, Niobe spogladajaca bursztynowymi oczami. Niobe drewniana, naga, nie drzy, nie marznie, nie poci sie, nie oddycha, nie miala nawet czerwi, bo byla spryskana przeciwko czerwiom, bo byla cenna i historyczna. Czarownice z jej powodu spalono na stosie, snycerzowi, ktory wyrzezbil figure, obcieto utalentowana reke, statki tonely, ona wychodzila calo. Niobe byla drewniana i ogniotrwala, zabijala i pozostawala cenna. Maturzystow, studentow, starego ksiedza i chmare dozorcow muzeum przywiodla do zguby swoja cisza. Moj przyjaciel Herbert Truczinski wskoczyl na nia i splynal krwia; ale Niobe pozostala sucha i jeszcze glebiej pograzyla sie w ciszy. Kiedy bardzo wczesnie rano, mniej wiecej kolo szostej, pielegniarka opuszczala swoja izdebke, korytarz i mieszkanie Jeza robilo sie nadzwyczaj cicho, chociaz przed wyjsciem wcale nie halasowala. Zeby to wytrzymac, Oskar musial co jakis czas skrzypiec lozkiem, przesuwac krzeslo albo wrzucac jablko do wanny. Kolo osmej rozlegal sie szelest. Byl to listonosz, ktory przez szpare rzucal listy i pocztowki na podloge korytarza. Procz Oskara na ten szelest czekala jeszcze pani Zeidler. Byla sekretarka u Mannesmanna i zaczynala prace dopiero o dziewiatej, ale ustepowala mi pierwszenstwa, wiec Oskar ruszal pierwszy. Zachowywalem sie cicho, chociaz wiedzialem, ze mnie slyszala, zostawialem otwarte drzwi mojego pokoju, zeby nie zapalac swiatla, chwytalem cala korespondencje naraz, jesli akurat przychodzil ow list, jaki raz w tygodniu pisala do mnie Maria, informujac systematycznie o sobie, dziecku i swojej siostrze Guscie, wkladalem go do kieszeni pidzamy, a potem przegladalem szybko pozostala poczte. Wszystko, co przychodzilo do Zeidlerow albo do niejakiego pana Munzera, ktory mieszkal w drugim koncu korytarza, ja, ktory nie stalem prosto, tylko siedzialem w kucki, upuszczalem z powrotem na podloge; poczte pielegniarki Oskar obracal w palcach, obwachiwal, obmacywal, wypytywal tez o nadawce. Siostra Dorothea dostawala listy rzadko, ale badz co badz czesciej niz ja. Nazywala sie Dorothea Kongetter, lecz ja mowilem na nia tylko siostra Dorothea, nierzadko zapominajac jej nazwiska, ktore przeciez w wypadku pielegniarki jest najzupelniej zbyteczne. Pisywala do niej matka z Hildesheim. Przychodzily listy i pocztowki z najrozmaitszych szpitali w Niemczech Zachodnich. Pisaly siostry szpitalne, z ktorymi razem skonczyla kurs pielegniarski. Teraz rozwlekle i mozolnie podtrzymywala kontakt z kolezankami poprzez pisanie pocztowek, dostawala te odpowiedzi, ktore, jak stwierdzal Oskar na pierwszy rzut oka brzmialy glupio i konwencjonalnie. Czegos jednak dowiedzialem sie o przeszlosci siostry Dorothei z pocztowek, ktore na frontowej stronie przedstawialy najczesciej obrosniete bluszczem fasady szpitali: pracowala przez jakis czas w szpitalu Sw. Wincentego w Kolonii, w prywatnej klinice pod Akwizgranem, a takze w Hildesheim. Stamtad tez pisywala jej matka. Albo wiec pochodzila z Dolnej Saksonii, albo jak Oskar zostala wysiedlona ze wschodu i wkrotce po wojnie znalazla tam schronienie. Nastepnie dowiedzialem sie, ze siostra Dorothea pracowala obecnie w najblizszym sasiedztwie, w szpitalu Najswietszej Panny Marii, i musiala byc blisko zaprzyjazniona z siostra Beata, bo wiele pocztowek wskazywalo na te przyjazn, przynosilo tez pozdrowienia dla owej Beaty. Zaniepokoila mnie ta przyjaciolka. Jej istnienie zaprzatalo mysli Oskara. Ukladalem listy do Beaty, w jednym prosilem o wstawiennictwo, w nastepnym pomijalem Dorothee milczeniem, chcialem najpierw zblizyc sie do Beaty, a potem przerzucic sie na przyjaciolke. Naszkicowalem piec czy szesc listow, szedlem juz do skrzynki pocztowej, a mimo to zadnego nie wysylalem. Moze jednak kiedys przy swoim szalenstwie wyslalbym wreszcie taka epistole do siostry Beaty, gdyby pewnego poniedzialku - Maria nawiazala wowczas romans ze swoim pracodawca, Stenzlem, co mnie dziwnie malo obeszlo - nie znalazl sie na korytarzu list, ktory moja namietnosc nie pozbawiona milosci przeobrazil w zazdrosc. Wydrukowany adres nadawcy powiedzial mi, ze to niejaki doktor Erich Werner ze Szpitala Najswietszej Panny Marii napisal do siostry Dorothei. We wtorek przyszedl drugi list. W czwartek - trzeci. Jak to bylo w ow czwartek? Oskar wrocil do swojego pokoju, opadl na jedno z kuchennych krzesel, ktore nalezaly do umeblowania, wyciagnal z kieszeni pidzamy cotygodniowy list Marii - mimo nowego wielbiciela Maria nadal pisywala punktualnie, systematycznie, niczego nie opuszczajac - otworzylem koperte, niby czytalem, a jednak nie czytalem, slyszalem kroki pani Zeidler w korytarzu, po chwili jej glos; wolala pana Munzera, ktory nie odpowiadal, chociaz musial byc w domu, bo Zeidlerowa otworzyla drzwi jego pokoju, wreczyla mu poczte i nie przestawala mowic. Glos pani Zeidler przestal do mnie docierac, jeszcze nim zamilkla. Poddalem sie obledowi tapety, pionowemu, poziomemu, przekatnemu obledowi, zawijasowatemu, pomnozonemu tysiackrotnie obledowi, wszedlem w skore Matzeratha, jadlem wraz z nim podejrzanie lekkostrawny chleb wszystkich oszukanych, z latwoscia zgodzilem sie na to, by mojego Jana Bronskiego przebrac za karykaturalnego, satanicznie uszminkowanego uwodziciela, ktory wystepowal raz w tradycyjnym palcie z aksamitnym kolnierzem, to znow w lekarskim fartuchu doktora Hollatza, a po chwili jako chirurg doktor Werner, zeby uwodzic, deprawowac, hanbic, ponizac, bic, dreczyc -zeby robic to wszystko, co musi robic uwodziciel chcac zachowac wiarygodnosc. Dzisiaj moge sie usmiechac, kiedy przypominam sobie ow pomysl, od ktorego Oskar wowczas zzolkl i popadl w tapetowy obled: chcialem pojsc na medycyne, mozliwie jak najszybciej. Chcialem zostac lekarzem, i to w szpitalu Najswietszej Panny Marii. Chcialem przepedzic doktora Wernera, skompromitowac, obwinie go o partactwo, ba! o nieumyslne spowodowanie smierci w czasie operacji krtani. Mialo sie okazac, ze ow pan Werner nigdy nie uzyskal lekarskiego dyplomu. Podczas wojny pracowal w szpitalu polowym, tam przyswoil sobie troche wiadomosci, precz z oszustem! I Oskar zostal lekarzem naczelnym, taki mlody, a mimo to na odpowiedzialnym stanowisku. Nowy Sauerbruch kroczyl tam w asyscie siostry Dorothei jako siostry operacyjnej, w otoczeniu bialo ubranego orszaku przez rozbrzmiewajace echem korytarze, robil obchod, w ostatniej chwili decydowal sie na operacje. Jak to dobrze, ze tego filmu nigdy nie nakrecono! W szafie Niech nikt nie sadzi, ze Oskar nie myslal juz o niczym innym tylko o pielegniarce. Ostatecznie mialem swoje zycie zawodowe! Rozpoczal sie semestr letni na Akademii Sztuk Pieknych, musialem rzucic podjeta w czasie ferii dorywcza prace przy wykuwaniu napisow, bo Oskar mial za dobra zaplate pozowac, stare srodki stylistyczne musialy w zetknieciu z nim potwierdzac swoja przydatnosc, nowe style wyprobowywaly sie na mnie i na muzie Ulli; redukowano nasza przedmiotowosc, wyrzekano, wypierano sie nas, na plotno i arkusze rysunkowe rzucano linie, czworoboki, spirale, caly ten zewnetrzny kram, ktory od biedy sprawdzal sie na tapecie, wzorom uzytkowym, ktorym nie brakowalo niczego oprocz Oskara i Ulli, a wiec procz tajemniczego napiecia, nadawano reklamiarskie tytuly: Spleceni ku gorze, Piesn o czasie, Czerwien w nowych przestrzeniach.Robily to przede wszystkim mlode semestry, ktore nie umialy jeszcze porzadnie rysowac. Moi starzy przyjaciele z otoczenia profesorow Kuchena i Maruhna, ich najlepsi uczniowie Ziege i Raskolnikow, byli zbyt bogaci w czern i kolor, zeby w bladych obwarzankach i anemicznych liniach wyspiewywac piesn na czesc ubostwa. Natomiast muza Ulla, ktora, gdy zstepowala na ziemie, wykazywala dosc standardowy gust, tak bardzo zapalila sie do nowych tapet, ze predko zapomniala o malarzu Lankesie, ktory ja porzucil, i uwazala rozne wielkie dekoracje starszego juz malarza nazwiskiem Meitel za ladne, wesole, zabawne, fantastyczne, zdumiewajace, a nawet szykowne. Fakt, ze niebawem zareczyla sie z tym artysta, ktory dawal pierwszenstwo takim formom jak przeslodzone pisanki, niewiele mowi; pozniej dosc czesto jeszcze znajdowala okazje do zareczyn i obecnie - jak mi wyznala przedwczoraj, kiedy byla z wizyta i przyniosla cukierki dla mnie i dla Bruna - stoi, jak to zawsze nazywala, w obliczu powaznego zwiazku. Z poczatkiem semestru Ulla jako muza zapragnela sluzyc swoim cialem tylko nowemu, jakze slepemu - czego zgola nie dostrzegala - kierunkowi. Podburzyl ja pisankowy malarz Meitel, przekazal jej w prezencie zareczynowym slownictwo, ktore wyprobowywala w prowadzonych ze mna rozmowach o sztuce. Mowila o raportach, konstelacjach, akcentach, perspektywach, o strukturach natryskowych, procesach topnienia, zjawiskach erozji. Ona, ktora przez caly dzien jadla tylko banany i pila sok pomidorowy, mowila o komorkach pierwotnych, o atomach kolorow, co z dynamiczna szybkoscia znajdowaly w swoich polach sil nie tylko naturalne polozenie, ale ponadto... Tak mniej wiecej rozmawiala ze mna Ulla podczas przerw w pozowaniu, a takze gdy pilismy nieraz kawe przy Ratinger Strasse. Nawet gdy narzeczenstwo z dynamicznym pisankowym malarzem zostalo zerwane, gdy po krociutkim epizodzie z lesbijka zwiazala sie z uczniem profesora Kuchena i w ten sposob powrocila do swiata przedmiotowego, pozostalo jej owo slownictwo, ktore do tego stopnia napinalo jej drobna twarz, ze wokol ust muzy tworzyly sie dwie ostre, troche fanatyczne zmarszczki. Nalezy tu przyznac, ze nie byl to wylacznie pomysl Raskolnikowa, by malowac Oskara z muza Ullajako pielegniarka. Po Madonnie 49 namalowal nas jako Porwanie Europy - bykiem bylem ja. A zaraz po tym nieco dyskusyjnym porwaniu powstal obraz Blazen uzdrawia pielegniarke. Slowko rzucone przeze mnie rozpalilo fantazje Raskolnikowa. Zamyslil sie ponuro, rudowloso, podstepnie, wyplukal pedzel, wpatrujac sie uporczywie w Ulle mowil o zbrodni i karze, winie i skrusze, wiec mu poradzilem, zeby we mnie zobaczyl wine, w Ulli skruche; moja wina jest oczywista. Skrusze mozna dac stroj pielegniarki. Ze ten znakomity obraz nosil pozniej inny tytul, mylaco inny, to wina Raskolnikowa. Ja nazwalbym to malowidlo Pokusa, poniewaz moja prawa, wymalowana reka chwyta za klamke, naciskaja i otwiera pokoj, w ktorym stoi pielegniarka. Obraz Raskolnikowa moglby rowniez nazywac sie po prostu Klamka; bo gdyby mi zalezalo na tym, zeby nadac pokusie nowa twarz, polecalbym slowo "klamka", gdyz ow poreczny przedmiot laknie pokus, gdyz owa klamke w drzwiach z mleczna szyba, wiodacych do izdebki siostry Dorothei, kusilem we wszystkie dni, kiedy wiedzialem, ze Jez-Zeidler jest w podrozy, pielegniarka w szpitalu, pani Zeidler w biurze u Mannesmanna. Oskar opuszczal wowczas swoj pokoj z wanna pozbawiona rury odplywowej, wychodzil na korytarz mieszkania Zeidlerow, stawal przed izdebka pielegniarki i chwytal za klamke. Mniej wiecej do polowy czerwca, a podejmowalem probe niemal codziennie, drzwi nie chcialy ustapic. Gotow juz bylem uwierzyc, iz odpowiedzialna praca uczynila z pielegniarki osobe tak nawykla do porzadku, ze wszelka nadzieja na drzwi przez przeoczenie pozostawione otworem jest najzupelniej plonna. Stad tez glupia, mechaniczna reakcja, ktora kazala mi natychmiast zamknac z powrotem drzwi, gdy pewnego dnia zastalem je nie zamkniete. Z pewnoscia Oskar stal na korytarzu przez kilka minut napiety do ostatnich granic, pozwalal sobie rownoczesnie na tyle najroznorodniejszych mysli, ze jego serce nie potrafilo podsunac owemu natarciu czegos w rodzaju planu. Dopiero gdy udalo mi sie skierowac mysli ku innym sprawom: Maria i jej wielbiciel, myslalem, Maria ma wielbiciela, wielbiciel podarowal Marii dzbanek do kawy, w soboty wielbiciel chodzi z Maria do "Apollo", Maria tyka wielbiciela tylko po fajerancie, w sklepie jest na pan z wielbicielem, do ktorego nalezy sklep - dopiero gdy sprawe Marii i jej wielbiciela rozwazylem z roznych stron, zdolalem zaprowadzic w swojej biednej glowie jaki taki lad i otworzylem drzwi z mleczna szyba. Juz przedtem wyobrazalem sobie, ze jest to pomieszczenie bez okna, bo gorna, metnie przezroczysta czesc drzwi nie przepuszczala nigdy ani promyka dziennego swiatla. Tak samo jak w moim pokoju, siegajac w prawo znalazlem kontakt. Na wymiary tej izdebki, o wiele za ciasnej, by nazwac ja pokojem, w zupelnosci wystarczala czterdziestoswiecowa zarowka. Zrobilo mi sie nieprzyjemnie, gdy z miejsca zobaczylem sie, od pasa w gore w lustrze naprzeciw drzwi: Oskar nie umknal jednak przed swoim wykoslawionym i dlatego malo interesujacym wizerunkiem; zbyt mocno pociagaly go przedmioty na toaletce, ktora stala przed lustrem na cala szerokosc, i Oskar wspial sie na palce. Biala emalia miednicy ukazywala niebieskoczarne miejsca. Rowniez na marmurowej plycie toaletki, w ktora az po wystajace brzegi wpuszczona byla miednica, nie brakowalo uszkodzen. Odlamany lewy naroznik plyty lezal przed lustrem, ogladajac w nim swoje zylki. Slady luszczacego sie kleju w miejscach zlamania swiadczyly o niezdarnej probie naprawienia. Zaswierzbialy mnie kamieniarskie palce. Pomyslalem o fabrykowanym wlasnym przemyslem kicie Korneffa, ktory nawet najkruchszy marmur znad Lahn zamienial w twarde plyty fasad zdobiacych wielkie sklepy rzeznickie. Teraz, gdy kontakt z dobrze znanym wapieniem pozwolil mi zapomniec o razaco znieksztalconym odbiciu w kiepskim lustrze, udalo mi sie tez okreslic ow zapach, ktory juz w progu wydal sie Oskarowi osobliwy. Pachnialo octem. Pozniej, jeszcze przed paru tygodniami, tlumaczylem te przenikliwa won przypuszczeniem: widocznie poprzedniego dnia pielegniarka myla glowe; przed splukaniem wlosow dolala octu do wody. Na toaletce nie bylo co prawda butelki z octem. Takze w szklanych naczyniach opatrzonych innymi etykietami nie moglem dopatrzyc sie octu, stale tez powtarzalem sobie, ze siostra Dorothea nie bedzie, uzyskawszy przedtem zgode Zeidlera, grzala sobie wody w kuchni, zeby myc glowe u siebie w dosc niewygodnych warunkach, skoro w szpitalu Najswietszej Panny Marii ma najnowoczesniejsze lazienki. Badz co badz moglo byc i tak, ze powszechny zakaz siostry przelozonej albo administracji szpitalnej zabranial pielegniarkom korzystania z pewnych urzadzen sanitarnych szpitala i siostra Dorothea musiala myc glowe tutaj, w tej emaliowanej miednicy, przed zamazanym lustrem. Choc nie znalazlem butelki z octem, nie brakowalo buteleczek i sloikow na lamliwym marmurze toaletki. Paczki waty i na pol puste opakowanie z opaskami higienicznymi odebraly wowczas Oskarowi odwage do zbadania zawartosci sloiczkow. Lecz jeszcze dzis jestem zdania, ze znajdowaly sie tam tylko kosmetyki, co najwyzej niewinne masci gojace. Grzebien wetknela pielegniarka w szczotke do wlosow. Musialem sie troche przemoc, zeby go wyjac ze szczeciny i zobaczyc w calej okazalosci. Jak dobrze, ze to zrobilem, bo w tym samym momencie Oskar dokonal najwazniejszego odkrycia: pielegniarka miala jasne, moze popielatojasne wlosy; ale z martwych, wyczesanych wlosow nalezy bardzo ostroznie wyciagac wnioski, stad tylko stwierdzenie: siostra Dorothea miala jasne wlosy. Ponadto podejrzanie obfity plon na grzebieniu oznajmil: pielegniarce wypadaly wlosy. Wina za te przykra, na pewno gnebiaca kobiece serce dolegliwosc obarczylem natychmiast pielegniarski czepeczek, nie oskarzalem go jednak; bo bez czepeczka nie ma mowy o pracy w dobrze prowadzonym szpitalu. O ile zapach octu byl dla Oskara nieprzyjemny, o tyle fakt, ze siostrze Dorothei wypadaly wlosy, wzbudzil we mnie wysubtelniona przez wspolczucie, zatroskana milosc. Znamienne dla mnie i dla mojego stanu, ze od razu przypomnialo mi sie kilka uwazanych za skuteczne srodkow na porost wlosow, ktore przy dogodnej sposobnosci chcialem wreczyc siostrze. Myslami bedac juz przy tym spotkaniu - Oskar wyobrazal je sobie pod cieplym, bezwietrznym letnim niebem wsrod falujacych lanow zyta - zebralem z grzebienia wyczesane wlosy, ulozylem w pek, zwiazalem, zdmuchnalem z nich czesc kurzu i lupiezu i wsunalem ostroznie w oprozniona napredce przegrodke portfela. Zeby moc lepiej manipulowac portfelem, Oskar polozyl grzebien na marmurowej plycie, potem, gdy portfel i zdobycz byly juz w marynarce, wzialem go jeszcze raz do reki. Unioslem pod swiatlo nie oslonietej zarowki, az stal sie przezroczysty, przesuwalem wzrokiem po obu roznej grubosci grupach zabkow, stwierdzilem brak dwoch zabkow cienkiej grupy, nie odmowilem sobie przyjemnosci przeciagniecia paznokciem palca wskazujacego lewej reki po koncach grubszych zabkow, ktore zafurkotaly, i przez caly ten swawolny czas radowalem Oskara blyskiem nielicznych wlosow, ktorych celowo, zeby nie wzbudzac podejrzen, nie zabralem. Wreszcie grzebien ugrzazl w szczotce do wlosow. Odszedlem od toaletki, ktora absorbowala mnie zbyt jednostronnie. Po drodze do lozka pielegniarki tracilem krzeslo kuchenne, na ktorym wisial biustonosz. Oskar mogl wypelnic obie negatywowe formy owego wyblaklego i splowialego na brzegach stanika tylko swoimi piesciami, ale one nie wypelnily, nie, poruszaly sie obco, nieswojo, za ciezko, za nerwowo w miseczkach, z ktorych codziennie chetnie bym wyjadal nie znana mi potrawe, liczac siejuz z przejsciowymi wymiotami, bo kazda papka przyprawia niekiedy o mdlosci, potem znow jest slodka, zbyt slodka albo tak slodka, ze mdlace jedzenie przypada do smaku i prawdziwa milosc wystawia na probe. Przypomnial mi sie doktor Werner i wyjalem piesci z biustonosza. Od razu przestalem myslec o doktorze Wernerze i stanalem przed lozkiem siostry Dorothei. Ach, to lozko pielegniarki! Jakze czesto Oskar wyobrazal je sobie, a teraz okazalo sie, ze byl to taki sam szpetny mebel, jaki rowniez mojemu spoczynkowi, a czasem i bezsennosci udzielal brazowo pomalowanych ram. Zyczylbym jej bialo lakierowanego metalowego lozka z mosieznymi galkami, z leciutka krata, ale nie tego prymitywnego, nieczulego grata. Bez ruchu, z ociezala glowa, niezdolny do zadnej namietnosci, nawet do zazdrosci, stalem jakis czas przed oltarzem snu, ktory mial chyba pierzyne z granitu, potem odwrocilem sie, ucieklem od przygnebiajacego widoku. Nigdy Oskar nie moglby wyobrazic sobie siostry Dorothei i jej snu w tym tak przez siebie znienawidzonym grobowcu. Zwrocilem sie znow ku toaletce, byc moze powodowany zamiarem, by teraz wreszcie otworzyc rzekome sloiczki z masciami, ale po drodze zniewolila mnie szafa do zwrocenia uwagi na jej wymiary, do nazwania jej politury czarnobrazowa, do obejrzenia profilow jej gzymsu, a w koncu do otworzenia; bo kazda szafa pragnie, by ja otworzyc. Odchylilem pionowo gwozdz, ktory zamiast zamka przytrzymywal drzwi: natychmiast, bez mojej pomocy, drewno rozwarlo sie z westchnieniem i ukazalo mi widok tak bogaty, ze musialem cofnac sie o pare krokow, by znad skrzyzowanych ramion chlodno obserwowac. Oskar nie chcial, jak nad toaletka, gubic sie w szczegolach; nie chcial, jak przed lozkiem, obciazony przesadami wyglaszac sadow; chcial w spotkaniu z szafa zachowac zupelna swiezosc, jakby to byl dzien pierwszy, poniewaz i szafa przyjela go z otwartymi ramionami. Jednakze Oskar, niepoprawny esteta, nie potrafil calkowicie powstrzymac sie od krytyki: przeciez jakis barbarzynca pospiesznie i niedbale odpilowal szafie nogi, zeby postawic spaczone pudlo plasko na podlodze. W srodku panowal nienaganny porzadek. Po prawej na trzech glebokich polkach pietrzyly sie komplety bielizny i bluzki. Biel i rozowosc przeplataly sie z jasnym, niewatpliwie odpornym na pranie blekitem. Dwie zwiazane ze soba ceratowe torby w czerwono-zielona krate wisialy blisko polek z bielizna na wewnetrznej stronie prawych drzwi szafy i przechowywaly damskie ponczochy, na wierzchu pocerowane, pod spodem ze spuszczonymi oczkami. W porownaniu z tymi, ktore Maria dostawala - i nosila - w prezencie od swojego szefa i wielbiciela, ponczochy w ceratowych torbach wydaly mi sie co prawda nie gorsze gatunkowo, ale gestsze i mocniejsze. W obszernej czesci szafy po lewej wisialy na wieszakach blyszczace matowo, wykrochmalone pielegniarskie stroje. Powyzej, na polce na kapelusze, ciagnely sie w szeregu wrazliwe, nie znoszace dotkniecia niewprawnej reki, przesliczne pielegniarskie czepeczki. Tylko przelotnie rzucilem okiem na zgromadzone w lewo od bielizniarki cywilne fatalaszki. Niedbala i tandetna kolekcja potwierdzila moja cicha nadzieje: siostra Dorothea nie przywiazywala wielkiej wagi do tej czesci swojej garderoby. To samo odnosilo sie do trzech czy czterech garnkowatych nakryc glowy, ktore lezaly na gornej polce obok czepeczkow, wcisniete byle jak jedno na drugie, gniotac swoje smieszne przybrania ze sztucznych kwiatow, wygladajac zarazem jak nieudany kolacz. Na tejze polce stalo jeszcze moze z tuzin ksiazek z kolorowymi grzbietami opierajac sie o wypelnione resztkami welny pudlo po butach. Oskar przechylil glowe, musial podejsc blizej, zeby odczytac tytuly. Usmiechajac sie poblazliwie na powrot wyprostowalem glowe: poczciwa siostra Dorothea czytala powiesci kryminalne. Ale dosc juz o cywilnej czesci szafy. Zwabiony przez ksiazki w jej poblize, zachowalem dogodne miejsce, wiecej jeszcze, schylilem sie w glab, nie bronilem sie juz przed rosnacym coraz bardziej pragnieniem przynaleznosci, stania sie jedna z rzeczy w szafie, ktorej siostra Dorothea powierzala niebagatelna czesc swojej powierzchownosci. Nie musialem nawet odsuwac na bok praktycznych sportowych butow na plaskim obcasie, ktore staly na dnie i starannie wyczyszczone czekaly na wyjscie. Lad panujacy w szafie byl niemal umyslnym zaproszeniem, a rzeczy zostaly tak ulozone, ze Oskar, z kolanami pod broda, przycupnawszy na pietach, nie gniotac sukien, znalazl w srodku dosc miejsca wokol siebie i nad soba. Wszedlem wiec do szafy i wiele sobie po tym obiecywalem. Jednakze nie od razu zdolalem sie skupic. Oskar czul sie obserwowany przez meble i zarowke izdebki. Zeby nadac swojej bytnosci w szafie charakter bardziej intymny, probowalem przymknac drzwi. Bylo z tym troche trudnosci, bo rozpory przy przylgach byly zuzyte i drewno u gory odstawalo; swiatlo wpadalo do srodka, bylo go jednak za malo, zeby mi przeszkodzic. Za to spotegowal sie zapach. Pachnialo czyms starym, czystym, juz nie octem, tylko lagodna wonia naftaliny; pachnialo dobrze. Coz robil Oskar siedzac w szafie? Przylozyl czolo do pierwszego z brzegu sluzbowego stroju siostry Dorothei, byl to fartuch z dlugimi rekawami, zapinany pod szyje, i z miejsca stanely przed nim otworem drzwi na wszystkie oddzialy szpitalnego bytowania - wtedy moja prawa reka, moze szukajac podpory, siegnela w tyl, ominela cywilne suknie, zabladzila, stracila oparcie, chwycila, zlapala cos gladkiego, gietkiego, znalazla w koncu, trzymajac jeszcze ow gladki przedmiot w garsci, listwe wspornikowa i przesunela sie po lacie poprzecznej, ktora przybita poziomo dawala oparcie mnie i tylnej scianie szafy; Oskar mial juz prawa reke z powrotem przed soba, moglby byc zadowolony - wtedy pokazalem sobie, co zlapalem za plecami. Zobaczylem czarny lakierowany pasek, a jednoczesnie zobaczylem cos wiecej, bo w pudle bylo tak szaro, ze lakierowany pasek nie musial byc tylko paskiem. Rownie dobrze moglby oznaczac cos innego, cos rownie gladkiego, wydluzonego, co jako nieodmiennie trzyletni bebnista zobaczylem na molo pod Nowym Portem. Moja biedna mama w granatowym plaszczu wiosennym z malinowymi wylogami, Matzerath w palcie, Jan Bronski z aksamitnym kolnierzem, wstazka przy marynarskiej czapce Oskara z wyszywanym zlotem napisem "SMS Seydlitz" - wszystko to wiazalo sie z tym wspomnieniem, a palto i aksamitny kolnierz skakaly przede mna i przed mama, ktora z uwagi na wysokie obcasy nie mogla skakac, z kamienia na kamien, az po znak nawigacyjny, gdzie siedzial wedkarz ze sznurem do bielizny i workiem po ziemniakach pelnym soli i ruchu. Zobaczywszy worek i sznur bylismy ciekawi, dlaczego czlowiek pod znakiem nawigacyjnym lowi na sznur do bielizny, ale facet z Brzezna albo z Nowego Portu, a moze z jeszcze innej miejscowosci zasmial sie tylko i splunal w wode brazowa gesta slina, ktora dlugo jeszcze chybotala sie w miejscu nie opodal mola, az porwala ja mewa; bo mewa porwie wszystko, nie jest delikatna golebica, a tym bardziej pielegniarka - byloby to zbyt proste, gdyby wszystko, co stroi sie w biel, mozna bylo wrzucic do jednego kotla, wsadzic do jednej szafy; to samo da sie powiedziec o czerni, bo wowczas jeszcze nie balem sie Czarnej Kucharki, siedzialem nieustraszenie w szafie, to znow nie siedzialem w szafie, podobnie nieustraszenie stalem w bezwietrznej ciszy na molo pod Nowym Portem, tutaj trzymalem lakierowany pasek, tam cos innego, co choc rowniez czarne i sliskie, nie bylo jednak paskiem, siedzac w szafie szukalem porownania, bo szafy do tego zmuszaja, wymienilem Czarna Kucharke, ale wtedy jeszcze mi to nie zalazlo za skore, na bieli znalem sie duzo lepiej, nie odroznialem wlasciwie mewy od siostry Dorothei, odpedzalem jednak od siebie golebia i podobne glupstwa, zwlaszcza ze nie byly to Zielone Swiatki, tylko Wielki Piatek, kiedy pojechalismy do Brzezna i poszlismy pozniej na molo - nie bylo tez golebi nad znakiem nawigacyjnym, pod ktorym siedzial facet z Nowego Portu ze sznurem do bielizny, siedzial, a takze spluwal, i gdy facet z Brzezna wybieral sznur, az potem sznur sie skonczyl, i pokazal, dlaczego tak ciezko bylo wyciagnac go ze slonawych wod Motlawy, gdy moja biedna mama polozyla potem reke na ramieniu i aksamitnym kolnierzu Jana Bronskiego, bo twarz zrobila sie jej jak papier, bo chciala odejsc, lecz potem musiala patrzec, jak facet cisnal konski leb na kamienie, jak mniejsze, jasnozielone wegorze wyskakiwaly z grzywy, a wieksze, ciemniejsze wyduszal z padla, jak gdyby chodzilo o wyciaganie srub, ktos rozdarl pierzyne, to znaczy, nadlecialy mewy, rzucily sie na wegorze, bo mewy, jesli jest ich trzy albo wiecej, bez trudu daja sobie rade z malym wegorzem, natomiast wieksze sztuki przysparzaja im duzo klopotow. Wtedy jednak facet otworzyl karemu pysk, wepchnal kawalek drewna miedzy zeby, kon jakby sie rozesmial, a on wsunal w glab owlosiona reke, siegnal, chwycil, jak ja w szafie siegnalem, chwycilem, tak i on, i jak ja wyciagnalem lakierowany pasek, tak on wyciagnal dwa naraz, machnal nimi w powietrzu, rzucil na kamienie, az moja biedna mama zwrocila cale sniadanie, ktore skladalo sie z kawy z mlekiem, bialka i zoltka, odrobiny marmolady i kesow bialego chleba, i bylo tak sute, ze mewy od razu ustawily sie ukosnie, zeszly pietro nizej, opadly z rozczapierzonymi pazurami, nie mowiac juz o wrzasku ani o tym, ze mewy, jak powszechnie wiadomo, maja zle oczy, i nie daly sie odpedzic, na pewno nie Janowi Bronskiemu, ktory sie ich bal i obiema rekami zaslanial swoje niebieskie, pogodne oczy, nie usluchaly tez mojego bebenka, tylko obzeraly sie, a tymczasem ja z wsciekloscia, ale i zachwytem znajdowalem na blasze niejeden nowy rytm, lecz mojej biednej mamie wszystko to zobojetnialo, byla calkowicie zaprzatnieta czym innym, dlawila sie i dlawila, jednakze nic sie juz nie pokazywalo, poniewaz zjadla niezbyt wiele, bo chciala zachowac smukla figure, dlatego chodzila dwa razy w tygodniu na gimnastyke do Frauenschaftu, ale to niewiele pomagalo, gdyz jadla po kryjomu i zawsze znajdowala jakies wyjscie, jak i facet z Nowego Portu, na przekor wszelkim teoriom, kiedy wszyscy mysleli, ze juz nic z tego nie bedzie, na zakonczenie wyciagnal szkapie z ucha wegorza. Ryba cala byla w bialej kaszy, bo zaszyla sie w konskim mozgu. Facet jednak tak dlugo nia wywijal, az kasza opadla, az wegorz odslonil swoj blask i lsnil jak lakierowany pasek, bo wlasnie to chcialem powiedziec: taki lakierowany pasek nosila siostra Dorothea, ilekroc szla prywatnie, bez broszki z czerwonym krzyzem. My natomiast poszlismy do domu, chociaz Matzerath chcial jeszcze zostac, bo do portu wplywal jakis fin, mial chyba z tysiac osiemset ton i wzbijal fale. Facet zostawil konski leb na molo. W jednej chwili karosz zrobil sie bialy i zaczal wrzeszczec. Nie wrzeszczal jednak tak, jak to robia konie, wrzeszczal raczej jak oblok, ktory jest bialy, glosny i zarlocznie otula konski leb. Co w gruncie rzeczy bylo wowczas calkiem przyjemne, bo dzieki temu nie widzialo sie juz szkapy, choc mozna bylo sobie wyobrazic, co sie krylo za tym szalenstwem. Rowniez fin odwrocil nasza uwage, byl wyladowany drzewem i tak pordzewialy jak brama cmentarna na Zaspie. Moja biedna mama nie ogladala sie jednak ani za finem, ani za mewami. Miala dosc. Choc dawniej nie tylko grala na naszym fortepianie, ale spiewala piosenke Mala mewo, lec nad Helgoland, wiecej juz jej nie zaspiewala, w ogole nic juz nie zaspiewala, z poczatku nie chciala tez tknac zadnej ryby, ale pewnego pieknego dnia zaczela jesc tyle ryby, i to jak najtlustszej, az juz nie mogla, nie, nie chciala, miala dosc, nie tylko wegorza, ale i zycia, zwlaszcza mezczyzn, moze i Oskara, w kazdym razie ona, ktora skadinad niczego sobie nie odmawiala, stala sie raptem skromna w wymaganiach, wstrzemiezliwa i pozwolila pochowac sie w Bretowie. Po niej to chyba odziedziczylem, ze z jednej strony nie chce sobie niczego odmowic, z drugiej zas bez wszystkiego moge sie obejsc; tylko bez wedzonych wegorzy, choc nadal sa takie drogie, nie moge zyc. Odnosilo sie to rowniez do siostry Dorothei, ktorej nigdy nie widzialem, ktorej lakierowany pasek niespecjalnie mi sie podobal - a mimo to nie moglem sie od niego oderwac, pasek nie konczyl sie, rosl nawet, bo wolna reka odpialem guziki rozporka i zrobilem to, zeby znow wyobrazic sobie pielegniarke, ktorej obraz przez mnostwo lsniacych wegorzy i podplywajacego fina mocno mi sie zamazal. Stopniowo Oskarowi, ktory raz po raz powracal na molo, udalo sie wreszcie przy pomocy mew odnalezc swiat siostry Dorothei przynajmniej w tej czesci szafy, ktora goscila jej puste, a jednak pociagajace sluzbowe stroje. Gdy w koncu zobaczylem ja bardzo wyraznie i - jak mi sie zdawalo - dostrzegalem kazdy szczegol jej twarzy, rygle wysliznely sie ze zuzytych zasuwek: drzwi szafy rozwarly sie zgrzytliwie, nagla jasnosc wytracila mnie z rownowagi i Oskar musial zadac sobie niemalo trudu, zeby nie poplamic wiszacego najblizej fartucha siostry Dorothei. Byle tylko stworzyc niezbedne przejscie, a ponadto na wesolo zakonczyc pobyt w szafie, ktory wbrew oczekiwaniom kosztowal mnie troche sil, wybebnilem - czego nie robilem juz od lat - mniej czy bardziej zrecznie pare szybkich taktow na suchej tylnej scianie szafy, potem wyszedlem z niej, jeszcze raz zbadalem jej czystosc - naprawde nie mialem sobie nic do zarzucenia, nawet lakierowany pasek zachowal swoj blask, nie, trzeba bylo przetrzec kilka zmatowialych miejsc, chuchnac na nie, az pasek ponownie stal sie tym, co przypominalo wegorze, ktore w latach mojej wczesnej mlodosci lapano na molo pod Nowym Portem. Ja, Oskar, opuscilem izdebke siostry Dorothei gaszac owa czterdziestoswiecowa zarowke, ktora przypatrywala mi sie przez cala wizyte. Klepp Stalem na korytarzu, mialem w portfelu pek plowych wlosow, przez sekunde staralem sie wyczuc ten pek przez skore portfela, podszewke marynarki, kamizelke, koszule i podkoszulek, bylem jednak zbyt oslabiony i w ow dziwnie przygnebiajacy sposob zbyt zaspokojony, zeby w tej wyniesionej z izdebki zdobyczy dojrzec cos wiecej niz zwykly ubytek, jaki wyczesuja grzebienie.Dopiero teraz Oskar przyznal sie przed soba, ze poszukiwal zupelnie innych skarbow. Przebywajac w izdebce siostry Dorothei chcialem przeciez udowodnic sobie, ze gdzies w tym pomieszczeniu kryja sie slady owego doktora Wernera, chocby tylko w postaci jednej ze znanych mi kopert. Niczego nie znalazlem. Ani koperty, ani tym bardziej zapisanego arkusza. Oskar nie ukrywa, ze z polki na kapelusze wyciagal jedna po drugiej powiesci kryminalne siostry Dorothei, otwieral, badal pod katem dedykacji i zakladek, polowalem tez na fotografie, bo Oskar znal wiekszosc lekarzy szpitala Najswietszej Marii Panny, co prawda nie z nazwiska, ale z widzenia - lecz zdjecia doktora Wernera nigdzie nie bylo. Wydawalo sie, ze pokoj siostry Dorothei byl doktorowi nie znany, a jesli widzial go kiedys, to nie udalo mu sie pozostawic sladow. Oskar mialby zatem wszelkie powody do radosci. Czyz nie uzyskalem nad doktorem wielkiej przewagi? Czy brak jakichkolwiek sladow lekarza nie stanowil dowodu, ze stosunki miedzy nim a siostra ograniczaly sie tylko do terenu szpitala, mialy wiec charakter sluzbowy, a jesli pozasluzbowy, to zgola jednostronny? Zazdrosc Oskara domagala sie jednak motywu. Jakkolwiek zabolalby mnie najdrobniejszy znak obecnosci doktora Wernera, doznalbym przeciez glebokiej satysfakcji, ktorej nie daloby sie porownac z owym drobnym i krotkotrwalym przezyciem podczas bytnosci w szafie. Nie wiem juz, jak wrocilem do swojego pokoju, przypominam sobie jednak, ze za tymi drzwiami, w drugim koncu korytarza, ktore prowadzily do pokoju niejakiego pana Munzera, uslyszalem sztuczne, starajace sie zwrocic uwage, uporczywe kaszlanie. Co mnie obchodzil ow pan Munzer? Malo mi bylo sublokatorki Jeza? Czyzbym mial jeszcze Munzera - kto wie, co sie krylo za tym nazwiskiem - brac na swoje barki? Oskar puscil wiec mimo uszu natarczywy kaszel, a raczej: nie zrozumialem, czego ode mnie zadano, i dopiero w swoim pokoju doszedlem do przekonania, ze ow nie znany mi i obojetny pan Munzer kaszlal, zeby mnie, Oskara, zwabic do siebie. Nie bede ukrywal: przez dluzszy czas bylo mi zal, ze nie zareagowalem na kaszel, bo moj pokoj wydal mi sie tak strasznie ciasny, i zarazem obszerny, ze nawet uciazliwa i wymuszona rozmowe z kaszlacym panem Munzerem przyjalbym jak dobrodziejstwo. Lecz nie zdobylem sie na odwage, by z opoznieniem, moze odwzajemniajac sie kaszlem na korytarzu, nawiazac kontakt z tym panem za drzwiami w drugim koncu korytarza, opadlem bezwolnie na niewzruszony prostokat kuchennego krzesla w moim pokoju, poczulem, jak zawsze, kiedy siedze na krzeslach, ze krew uderza mi do glowy, siegnalem na lozko po domowy poradnik lekarski, upuscilem go na podloge, kartki drogiej ksiazki, ktora kupilem za ciezko zarobiony pozowaniem grosz, pomiely sie, wzialem ze stolu prezent od Raskolnikowa, blaszany bebenek, trzymalem go, nie moglem jednak dobrac sie do blachy paleczkami. Oskar nie zdobyl sie tez na lzy, ktore spadajac na bialy okragly lakier przynosilyby nierytmiczna ulge. Mozna by teraz zaczac traktat o utraconej niewinnosci, mozna by postawic bebniacego, nieprzerwanie trzyletniego Oskara obok Oskara garbatego, pozbawionego glosu, niezdolnego do lez i bebnienia. Nie odpowiadaloby to jednak faktom: Oskar juz jako trzyletni bebnista kilkakrotnie stracil niewinnosc, potem ja odzyskal albo odhodowal; bo niewinnosc mozna porownac do bujnie rozrastajacego sie zielska - prosze tylko pomyslec o tych wszystkich niewinnych babciach, ktore byly kiedys jedna w druga nikczemnymi, przejetymi nienawiscia oseskami - nie, to nie zabawa w wine i niewinnosc poderwala Oskara z kuchennego krzesla; to raczej milosc do siostry Dorothei kazala mi odlozyc nie tkniety paleczkami bebenek, opuscic pokoj, korytarz, mieszkanie Zeidlerow i zjawic sie w Akademii, chociaz profesor Kuchen zamowil mnie dopiero na pozne popoludnie. Gdy Oskar niespokojnym krokiem opuszczal swoj pokoj, szedl korytarzem, ceremonialnie i glosno otwieral drzwi wejsciowe, nastawialem przez chwile ucha ku drzwiom pana Munzera. Nie zakaszlal, a ja, zawstydzony, oburzony, zaspokojony i glodny, pelen wstretu i glodu zycia, niekiedy usmiechajac sie, to znow bliski placzu, wyszedlem z mieszkania, a niebawem i z domu przy Julicher Strasse. W pare dni pozniej zrealizowalem pielegnowany od dawna plan, ktorego szczegolowe przygotowanie okazalo sie doskonala metoda. Owego dnia bylem wolny przez cale przedpoludnie. Dopiero o trzeciej po poludniu Oskar i Ulla mieli pozowac pelnemu inwencji malarzowi Raskolnikowowi, ja jako Odyseusz, ktory wracajac do domu obdarza swoja Penelope garbem. Na prozno staralem sie odwiesc artyste od tego pomyslu. Raskolnikow buszowal wowczas z powodzeniem wsrod greckich bogow i polbogow. Ulla czula sie w mitologii dobrze, wiec uleglem, pozwalalem sie malowac w postaci Wulkana, Plutona z Prozerpina, wreszcie - owego popoludnia - garbatego Odyseusza. Bardziej jednak zalezy mi na opisaniu owego przedpoludnia. Totez Oskar nie wspomni panstwu, jak wygladala muza Ulla jako Penelopa, i powie: w mieszkaniu Zeidlerow bylo cicho. Jez wybral sie w podroz handlowa ze swoimi maszynkami do strzyzenia wlosow, siostra Dorothea miala dzienny dyzur i wyszla z domu juz o szostej rano, pani Zeidler lezala jeszcze w lozku, gdy krotko po osmej listonosz przyniosl poczte. Natychmiast przejrzalem korespondencje, do siebie nie znalazlem nic - ostatni list Marii mial dopiero dwa dni - ale wystarczyl jeden rzut oka, by dostrzec nadana w miescie koperte, zaadresowana ponad wszelka watpliwosc reka doktora Wernera. Na razie polozylem ja obok innych przesylek przeznaczonych dla pana Munzera i Zeidlerow, wrocilem do siebie i poczekalem, az Zeidlerowa wyjrzala na korytarz, zaniosla sublokatorowi Munzerowi jego list, wstapila do kuchni, potem do sypialni i po zaledwie dziesieciu minutach wyszla z mieszkania, z domu, bo o dziewiatej zaczynala prace w biurze u Mannesmanna. Dla pewnosci Oskar odczekal jeszcze, ubieral sie przesadnie dlugo, oczyscil sobie, na zewnatrz spokojny, paznokcie i potem dopiero zdecydowal sie dzialac. Poszedlem do kuchni, postawilem aluminiowy garnek do polowy napelniony woda na najwiekszy palnik trzyplomieniowego piecyka gazowego, puscilem z poczatku silny plomien, ale gdy tylko woda zaczela parowac, przykrecilem kurek do oporu, potem, strzegac starannie swoich mysli i zaprzatajac je jak najbardziej kazdorazowymi czynnosciami, trzema krokami dopadlem izdebki siostry Dorothei, zlapalem list, ktory Zeidlerowa wsunela do polowy pod drzwi, wrocilem do kuchni i ostroznie trzymalem odwrotna strone koperty tak dlugo nad para, az moglem ja otworzyc niczego nie uszkadzajac. Oczywiscie, zanim Oskar odwazyl sie potrzymac list doktora Wernera nad garnkiem, wylaczyl gaz. Wiadomosc od lekarza przeczytalem nie w kuchni, tylko lezac na swoim lozku. Zrazu poczulem sie zawiedziony, bo ani naglowek, ani koncowe frazesy listu nie dostarczaly najlzejszego dowodu na to, ze lekarza laczy romans z pielegniarka. "Droga panno Dorotheo", zaczynal doktor i konczyl: "Oddany Pani Erich Werner". Takze czytajac wlasciwy tekst nie znalazlem ani jednego naprawde czulego slowa. Werner ubolewal, ze poprzedniego dnia nie mial okazji porozmawiac z siostra Dorothea, chociaz widzial ja przy dwuskrzydlowych drzwiach na prywatny oddzial meski. Z niezrozumialych dla doktora Wernera powodow siostra Dorothea zawrocila jednak, zobaczywszy niespodziewanie lekarza w rozmowie z siostra Beata - a wiec przyjaciolka Dorothei. Doktor Werner prosil tylko o wytlumaczenie, bo rozmowa, jaka prowadzil z siostra Beata, miala czysto sluzbowy charakter. Jak ona, siostra Dorothea, dobrze wie, staral sie zawsze, dawniej i teraz, zachowywac dystans wobec troche nieopanowanej Beaty. Ze nie jest to latwe, ona Dorothea, ktora przeciez zna Beate, powinna zrozumiec, bo siostra Beata czesto bez zadnego skrepowania okazuje swoje uczucia, ktorych on, doktor Werner, oczywiscie nigdy nie odwzajemnia. Ostatnie zdanie listu brzmialo: "Prosze mi wierzyc, ze w kazdej chwili ma Pani mozliwosc porozumienia sie ze mna". Mimo formalistyki, chlodu, a nawet arogancji tych linijek pod koniec zdolalem bez trudu zdemaskowac styl doktora E. Wernera, spostrzeglem, czym ten list chcial byc: plomiennym wyznaniem milosnym. Machinalnie wsadzilem zapisany arkusz do koperty, nie zachowujac juz zadnej ostroznosci, klej, ktory przedtem byc moze Werner zwilzyl swoim jezykiem, zwilzylem teraz jezykiem Oskara, zaczalem sie smiac, a po chwili, smiejac sie nadal, bic sie dlonia na przemian w czolo i w potylice, az posrod tego bicia udalo mi sie oderwac prawa dlon od czola Oskara i polozyc na klamce, otworzyc drzwi mojego pokoju, wyjsc na korytarz i wsunac list doktora Wernera pod drzwi, ktore szaro pomalowanym drewnem i mleczna szyba zagradzaly droge do znanego mi dobrze pokoiku siostry Dorothei. Siedzialem jeszcze w kucki, palcem, moze dwoma, dotykalem listu, gdy z pokoju na drugim koncu korytarza uslyszalem glos pana Munzera. Zrozumialem kazde slowo jego powolnego i jakby przy dyktowaniu akcentowanego wolania: - Ach, drogi panie, czy moglby pan przyniesc mi troche wody? Wstalem, pomyslalem sobie: ten czlowiek musi byc chory, rownoczesnie jednak zdalem sobie sprawe, ze czlowiek za drzwiami nie jest chory, ze Oskar tylko wmowil sobie te chorobe, aby miec pretekst do zaniesienia wody, bo zwyczajne, niczym nie umotywowane wolanie nigdy by nie zwabilo mnie do pokoju zupelnie obcego czlowieka. Z poczatku chcialem mu zaniesc te letnia jeszcze wode w aluminiowym garnku, ktora pomogla mi otworzyc list lekarza. Potem jednak wylalem uzywana wode do zmywaka, nabralem swiezej i zanioslem garnek z woda pod drzwi, za ktorymi musial mieszkac domagajacy sie mnie i wody, a moze tylko wody glos pana Munzera. Oskar zapukal, wszedl i od razu natknal sie na tak charakterystyczny dla Kleppa zapach. Jesli nazwe ten wyziew kwasnym, to przemilcze jego rownie silna slodka substancje. Atmosfera wokol Kleppa nie miala na przyklad nic wspolnego z octowym powietrzem izdebki pielegniarki. Powiedziec o niej slodko-kwasna tez byloby niedobrze. Ow pan Munzer, czyli Klepp, jak go dzisiaj nazywam, grubawy i leniwy, a mimo to nie ociezaly, pocacy sie lekko, przesadny, nie myty, ale nie zaniedbany flecista i muzyk jazzowy, ktoremu stale cos przeszkadzalo umrzec, mial i ma w sobie zapach trupa, ktory nie moze przestac palic papierosow, ssac mieto wek i zajezdzac czosnkiem. Tak pachnial juz wtedy, tak pachnie i oddycha dzisiaj, w dni odwiedzin, nasycajac atmosfere checia zycia i poczuciem znikomosci, rzuca sie na mnie, a zaraz po jego ceremonialnym, obiecujacym powrot wyjsciu Bruno musi otwierac okna i drzwi, robic przeciag. Dzisiaj Oskar jest obloznie chory. Wtedy, w mieszkaniu Zeidlera, zastalem Kleppa na szczatkach lozka. Gnil nie tracac dobrego humoru, w zasiegu reki mial staroswiecka chcialoby sie powiedziec: barokowa maszynke spirytusowa, chyba z tuzin paczek spaghetti, puszki oliwy, koncentrat pomidorowy w tubkach, zwilgotniala, skawalona sol na gazetowym papierze i skrzynke butelkowego piwa, ktore - jak sie pozniej okazalo - bylo cieplawe. Siusial na lezaco do pustych butelek, potem, jak po godzince opowiedzial mi w zaufaniu, zamykal napelnione przewaznie po brzegi, pojemnoscia dopasowane do jego potrzeb zielonkawe zbiorniczki, odstawial na bok, z dala od tych, w ktorych bylo jeszcze piwo, zeby na wypadek, gdy chwyci go pragnienie, uniknac pomylki. Chociaz mial wode w pokoju - przy odrobinie przedsiebiorczosci moglby siusiac do umywalki - zbyt byl leniwy albo lepiej mowiac, za bardzo sam sobie przeszkadzal we wstawaniu, zeby opuscic z wielkim trudem ugniecione lozko i w garnku na spaghetti przyniesc swiezej wody. Poniewaz Klepp jako pan Munzer pieczolowicie gotowal makaron zawsze w tej samej wodzie, a zatem kilkakrotnie odlewanej, coraz bardziej zawiesistej brei strzegl jak oka w glowie, udawalo mu sie zachowac, dzieki zapasowi pustych butelek po piwie, pozioma, dopasowana do lozka pozycje dluzej nieraz niz przez cztery dni. Moment krytyczny przychodzil, kiedy z brei po spaghetti zostawaly przesolone, lepkie resztki. Klepp moglby wtedy co prawda rozpoczac glodowke; ale do tego wowczas brakowalo mu jeszcze przeslanek ideologicznych, poza tym taka asceza byla chyba z gory obliczona na okres czterech, pieciu dni, bo w przeciwnym razie pani Zeidler, ktora przynosila mu poczte, albo wiekszy garnek na spaghetti i odpowiedni do zapasu makaronu zapas wody, moglyby jeszcze bardziej uniezaleznic go od otoczenia. Gdy Oskar naruszyl tajemnice korespondencji, Klepp juz od pieciu dni lezal niezaleznie w lozku; resztkami swojej wody po spaghetti moglby przyklejac afisze na slupach ogloszeniowych. I wtedy uslyszal moje niezdecydowane kroki na korytarzu, poswiecone siostrze Dorothei i jej listom. Przekonawszy sie uprzednio, ze Oskar nie reaguje na sztuczny, zapraszajacy kaszel, tego dnia, kiedy przeczytalem chlodno-namietny list milosny doktora Wernera, uzyl swojego glosu: - Ach, drogi panie, czy moglby pan przyniesc mi troche wody? A ja wzialem garnek, wylalem letnia wode, odkrecilem kran, puscilem szumiacy strumien, az garnek napelnil sie do polowy, dodalem jeszcze troche, maladolewke, i zanioslem mu swieza wode, bylem owym drogim panem, za jakiego mnie bral, przedstawilem sie, powiedzialem, ze jestem Matzerath, kamieniarz i rytownik. On, rowniez uprzejmie, uniosl gorna czesc ciala o pare stopni, wymienil nazwisko: Egon Munzer, muzyk jazzowy; prosil mnie jednak, zebym mowil na niego Klepp, bo juz jego ojciec nazywa sie Munzer. Zrozumialem jego zyczenie nazbyt dobrze, sam przeciez nazywalem sie przewaznie Koljaiczkiem albo po prostu Oskarem, nosilem nazwisko Matzerath jedynie przez pokore i bardzo rzadko decydowalem sie podawac za Oskara Bronskiego. Nie mialem wiec klopotow z nazywaniem lezacego mlodego grubasa - dawalem mu trzydziestke, byl jednak mlodszy - zwyczajnie Kleppern. On mowil na mnie Oskar, bo nazwisko Koljaiczek bylo dla niego za trudne. Wdalismy sie w rozmowe, z poczatku jednak wysilalismy sie na swobode. Gawedzac poruszalismy najlzejsze tematy: bylem ciekaw, czy on uwaza, ze nasz los jest nieodwracalny. Uwazal, ze jest nieodwracalny. Czy jego zdaniem wszyscy ludzie musza umrzec, pytal Oskar. Tak, ostateczna smierc wszystkich ludzi uwazal za pewnik, ale mial watpliwosci, czy wszyscy ludzie musza sie rodzic, swoje narodziny uznawal za pomylke i Oskar po raz drugi poczul sie mu bliski. Obaj tez wierzylismy w niebo - tylko ze on mowiac o niebie zasmial sie z lekka plugawo, podrapal sie pod koldra: mozna bylo domyslic sie, ze pan Klepp juz za zycia planowal nieprzyzwoitosci, ktore zamierzal wyprawiac w niebie. Gdy rozmowa zeszla na polityke, zapalil sie niemal, wymienil mi ponad trzysta niemieckich domow ksiazecych, ktorym z miejsca chcial dac godnosc, korone i wladze; okolice Hanoweru przysadzil imperium brytyjskiemu. Gdy zapytalem go o los niegdys wolnego miasta Gdanska, nie wiedzial niestety, gdzie ono lezy, ale na ksiecia tej nie znanej sobie miesciny zaproponowal niefrasobliwie jakiegos hrabiego z rodu Bergow, ktory - jak powiedzial - wywodzi sie w dosc prostej linii od Jana Wellema. Wreszcie - zajmowalismy sie wlasnie definiowaniem pojecia prawdy, czyniac w tym pewne postepy - dzieki paru zrecznym, rzuconym mimochodem pytaniom dowiedzialem sie, ze pan Klepp mieszka jako sublokator u Zeidlera juz od trzech lat. Zalowalismy, ze nie dane nam bylo poznac sie wczesniej. Przypisywalem wine Jezowi, ktory nie udzielil mi wystarczajacych informacji o wylegiwaczu - podobnie jak nie przyszlo mu do glowy powiedziec mi cos wiecej o pielegniarce anizeli owa skapa wskazowka: za tymi drzwiami z mleczna szyba mieszka jedna pielegniarka. Oskar nie chcial od razu obciazac pana Munzera, czyli Kleppa, swoimi troskami. Nie wypytywalem wiec o pielegniarke, lecz najpierw zatroszczylem sie o niego: - A propos zdrowia - wtracilem - czy pan zle sie czuje? Klepp ponownie uniosl gorna czesc ciala o pare stopni, a gdy dostrzegl, ze nie uda mu sie usiasc prosto, padl z powrotem na plecy i objasnil mnie, ze wlasciwie lezy w lozku po to, zeby ustalic, jak sie czuje: zle, srednio czy dobrze. Ma nadzieje w ciagu paru tygodni dojsc do wniosku, ze czuje sie srednio. Potem nastapilo to, czego sie obawialem i czemu dluga i zawila rozmowa staralem sie zapobiec. - Ach, drogi panie, prosze zjesc ze mna porcyjke spaghetti. - I tak zjedlismy ugotowany w przyniesionej przeze mnie swiezej wodzie makaron. Nie smialem wyprosic od niego lepkiego garnka, zeby gruntownie wyszorowac go w zmywaku. Klepp, przekreciwszy sie na bok, gotowal potrawe bez slowa, wykonujac lunatycznie pewne ruchy. Wode odlal ostroznie do sporej puszki po konserwach, nie zmieniajac w sposob widoczny polozenia gornej czesci ciala, siegnal pod lozko, wyciagnal zatluszczony oliwa talerz z zaschnietymi resztkami koncentratu pomidorowego, przez chwile byl jakby nie zdecydowany, po raz drugi wsadzil reke pod lozko, wydobyl na swiatlo dzienne zgnieciony papier gazetowy, wytarl nim talerz, wsunal papier z powrotem pod lozko, chuchnal na rozmazany brud, jakby chcial jeszcze zdmuchnac ostatni pylek, potem niemal wytwornym gestem wreczyl mi ten najobrzydliwszy ze wszystkich talerzy i poprosil, zeby Oskar bral bez skrepowania. Chcialem wziac dopiero po nim, powiedzialem, zeby on zaczal. Zaopatrzyl sie we wstretne, klejace sie do palcow sztucce, po czym lyzka i widelcem nalozyl kopiasto spaghetti na moj talerz, eleganckimi ruchami wycisnal z tubki dluga gliste koncentratu pomidorowego, rysujac ornament na plataninie makaronu, polal obficie oliwa z puszki, to samo zrobil w garnku, posypal pieprzem obie porcje, wymieszal swoja i wymownymi spojrzeniami dal mi do zrozumienia, ze mam postapic podobnie. - Ach, drogi panie, prosze wybaczyc, ze nie mam w domu tartego parmezanu. Mimo to zycze smacznego. Do dzis Oskar nie moze zrozumiec, jakim sposobem przemogl sie wowczas, by uzyc lyzki i widelca. To dziwne, ale potrawa mi smakowala. Owo przyrzadzone przez Kleppa spaghetti stalo sie nawet dla mnie miernikiem wartosci, ktory od tego dnia przykladalem do kazdego menu, jakie stawiano przede mna. Przy jedzeniu znalazlem dosc czasu, zeby dokladnie, a mimo to niepostrzezenie obejrzec pokoj wylegiwacza. Glowna atrakcja byl odkryty okragly otwor przewodu kominowego pod samym sufitem; zional czarno ze sciany. Na dworze za dwoma oknami bylo wietrzno. W kazdym razie to chyba porywy wiatru co jakis czas napedzaly do pokoju Kleppa chmury sadzy. Kladly sie one rownomiernie, z pogrzebowym namaszczeniem, na meblach. Poniewaz cale umeblowanie skladalo sie jedynie z lozka stojacego posrodku pokoju i paru przykrytych papierem do pakowania, zwinietych dywanow z kolekcji Zeidlera, mozna bylo stwierdzic z niezachwiana pewnoscia: w owym pokoju nie bylo niczego czarniejszego niz biale niegdys przescieradlo, poduszka pod glowa Kleppa i recznik, ktorym wylegiwacz zawsze zaslanial twarz, ilekroc poryw wiatru wpedzal do srodka chmure sadzy. Obydwa okna pokoju, podobnie jak okna sypialnio-bawialni Zeidlerow, wychodzily na Julicher Strasse, a scislej mowiac, na zielone i szare listowie owego kasztana, ktory stal przed frontem kamienicy. Jedynym obrazem byl wiszacy miedzy oknami, przymocowany pluskiewkami, kolorowy, wyciety prawdopodobnie z jakiegos ilustrowanego pisma portret Elzbiety, krolowej Anglii. Pod portretem, na haku murarskim wisiala kobza, ktorej szkocki wzor ledwo przezieral zza warstwy sadzy. Podczas gdy ogladalem kolorowa fotografie, myslac nie tyle o Elzbiecie i jej Filipie, co o siostrze Dorothei, ktora stala miedzy Oskarem a doktorem Wernerem i byc moze rozpaczala, Klepp wyjasnil mi, ze jest wiernym i zagorzalym stronnikiem angielskiego domu krolewskiego, dlatego tez bral lekcje gry na kobzie u kobziarza ze szkockiego pulku wchodzacego w sklad brytyjskiej armii okupacyjnej, zwlaszcza ze tym pulkiem dowodzila Elzbieta; on, Klepp, widzial ja na kronice filmowej, jak w szkockiej spodniczce, od gory do dolu w krate, dokonywala przegladu pulku. Dziwnym trafem odezwal sie we mnie katolik. Wyrazilem watpliwosc, czy Elzbieta w ogole ma jakiekolwiek pojecie o grze na kobzie, zrobilem tez pare uwag na temat haniebnego wykonczenia katolickiej Marii Stuart, jednym slowem Oskar dal Kleppowi do zrozumienia, ze uwaza Elzbiete za osobe niemuzykalna. Wlasciwie spodziewalem sie, ze monarchista wybuchnie gniewem. Tymczasem on usmiechnal sie z wyzszoscia i poprosil mnie o wyjasnienie, z ktorego moglby ewentualnie zorientowac sie, czy ja, maly czlowieczek - tak mnie grubas nazwal - mam prawo wyrokowac o sprawach muzyki. Przez dluzszy czas Oskar przygladal sie Kleppowi. Rzucil mi wyzwanie nie wiedzac, co we mnie wyzywa. To cos splynelo mi z glowy w garb. Byl to jakby sadny dzien wszystkich moich starych, wykonczonych blaszanych bebenkow. Tysiac blach, ktore roznioslem do cna, i ta jedna, ktora lezala pogrzebana na Zaspie, powstaly wszystkie, narodzily sie na nowo, zdrowe i cale swiecily zmartwychwstanie, odezwaly sie, wypelnily mnie, poderwaly z brzegu lozka, wywabily z pokoju - poprosilem Kleppa o wybaczenie i chwile cierpliwosci - pognaly obok drzwi z mleczna szyba prowadzacych do izdebki siostry Dorothei - widoczny tylko do polowy prostokat listu lezal jeszcze na podlodze korytarza - zapedzily do mojego pokoju, kazaly mi siegnac po ow bebenek, ktory podarowal mi malarz Raskolnikow, kiedy pracowal nad Madonna 49, a ja wzialem bebenek, mialem w reku blache, mialem obie paleczki, odwrocilem sie albo zostalem odwrocony, opuscilem swoj pokoj, przemknalem obok przekletej izdebki, wszedlem do makaronowej kuchni Kleppa jak czlowiek ocalaly, ktory wraca z dlugiej tulaczki, nie certowatem sie wcale, siadlem na brzegu lozka, ulozylem odpowiednio bialo-czerwono lakierowany instrument, z poczatku wywijalem paleczkami w powietrzu, bylem jeszcze chyba troche zaklopotany i nie patrzylem na zdumionego Kleppa, pozniej, jakby przypadkiem, opuscilem jedna paleczke na blache, och, i blacha odpowiedziala Oskarowi raz, potem drugi, po drugiej paleczce; i zaczalem bebnic, po kolei, na poczatku byl poczatek: cma szamotala sie bebniac miedzy zarowkami w chwili mojego przyjscia na swiat; wybebnilem schody piwniczne z dziewietnastoma stopniami i moj upadek ze schodow, kiedy obchodzono moje legendarne trzecie urodziny; przebiegalem bebnieniem podzial godzin szkoly Pestalozziego, wdrapywalem sie z bebenkiem na Wieze Wiezienna, siedzialem z bebenkiem pod politycznymi trybunami, odtwarzalem bebnieniem wegorze i mewy, trzepanie dywanow w Wielki Piatek, siedzialem bebniac na zwezajacej sie u stop trumnie mojej biednej mamy, potem za partyture posluzyly mi usiane bliznami plecy Herberta Truczinskiego, a gdy opowiadalem na swojej blasze dzieje obrony Poczty Polskiej przy placu Heweliusza, zauwazylem z daleka jakis ruch u wezglowia owego lozka, na ktorym siedzialem, jednym okiem dostrzeglem wyprostowanego Kleppa, ktory wyciagnal spod poduszki smieszny drewniany flet, przylozyl do ust i wydobyl zen dzwieki tak slodkie, tak kunsztowne, tak zgodne z moim bebnieniem, ze moglem zaprowadzic go na cmentarz na Zaspie do Leo Hysia, ze skonczywszy z Hysiem moglem przed nim, dla niego i z nim razem spienic proszek musujacy mojej pierwszej milosci; zawiodlem go nawet w dzungle pani Liny Greff, wprawilem tez w ruch wielki, obciazony siedemdziesieciopieciokilogramowym ciezarem mechaniczny bebenek handlarza warzyw Greffa, zabralem Kleppa do teatru frontowego Bebry, przywolalem na swojej blasze Jezusa, przedstawilem, jak Stortebeker i wszyscy Wy ciskacze skakali z wiezy w dol - a na dole siedziala Luzie - pozwolilem mrowkom i Rosjanom zajac moj bebenek, nie zaprowadzilem Kleppa po raz drugi na cmentarz na Zaspie, gdzie rzucilem bebenek do grobu Matzeratha, ale wzialem sie do swojego wielkiego, nigdy nie konczacego sie tematu: kaszubskie kartofliska, pazdziernikowy deszcz, moja babka, ktora siedzi tam w swoich czterech spodnicach; i serce Oskara omal nie zamarlo, gdy uslyszalem, jak flet Kleppa mzyl pazdziernikowym deszczem, jak w deszczu wytropil pod czterema spodnicami mojego dziadka, podpalacza Jozefa Koljaiczka, i jak ten sam flet oglaszal uroczyscie i udowadnial poczecie mojej biednej mamy. Gralismy przez kilka godzin. Kiedy przedstawilismy na rozne sposoby ucieczke mojego dziadka po tratwach, zakonczylismy koncert, wyczerpani lekko, ale i szczesliwi, aluzyjnym hymnem na czesc ewentualnego cudownego ocalenia zaginionego bez wiesci podpalacza. W polowie ostatniego dzwieku Klepp oderwal flet od ust i wyskoczyl ze swojego ugniecionego lozka. Za nim podazyly trupie zapachy. On zas otworzyl szeroko okna, zatkal gazeta otwor przewodu kominowego, podarl kolorowe zdjecie Elzbiety, krolowej Anglii, obwiescil koniec czasow monarchistycznych, odkrecil kran i puscil wode do umywalki: myl sie, on, Klepp, zaczal sie myc, odwazyl sie obmyc wszystko, nie bylo to juz mycie, tylko obmywanie; a gdy obmyty odszedl od wody i stanal przede mna gruby, ociekajacy, nagi, bliski pekniecia, z brzydkim, zwisajacym ukosnie przyrodzeniem, podniosl mnie, podniosl wyprostowanymi rekami - bo Oskar byl i jest lekki - gdy potem wezbral w nim smiech, wybuchnal i uderzyl o sufit, zrozumialem, ze nie tylko bebenek Oskara zmartwychwstal, ze i Klepp byl zmartwychwstaly - i pogratulowalismy sobie nawzajem calujac sie z dubeltowki. Jeszcze tego samego dnia - wyszlismy pod wieczor, pilismy piwo, jedlismy kaszanke z cebula - Klepp zaproponowal mi, zebysmy zalozyli orkiestre jazzowa. Wprawdzie poprosilem o czas do namyslu, ale Oskar zdecydowal sie juz porzucic nie tylko swoj zawod, wykuwanie napisow u kamieniarza Korneffa, lecz i pozowanie z muza Ulla, postanowil zostac perkusista w zespole jazzowym. Na kokosowym chodniku Oskar zatem dostarczyl wowczas Kleppowi powodow do wstania. I chociaz moj przyjaciel z wielkim zapalem wyskoczyl ze stechlej poscieli, a nawet ochlapal sie woda i calkowicie przeobrazil sie w czlowieka, ktory wola "do dziela" i "do mnie dzis nalezy caly swiat", teraz, kiedy wylegiwacz nazywa sie Oskar, pragne stwierdzic: Klepp chce sie na mnie zemscic, chce mi obrzydzic okratowane lozko w zakladzie dla nerwowo chorych, boja mu obrzydzilem jego lozko w makaronowej kuchni.Raz w tygodniu musze znosic jego odwiedziny, wysluchiwac jego optymistycznych tyrad jazzowych, muzyczno-komunistycznych manifestow, bo ledwie mu zabralem lozko i kobze-Elzbiete, on, ktory wylegujac sie byl wiernym monarchista, zwolennikiem angielskiego domu krolewskiego, wstapil do KPD i jeszcze dzisiaj uprawia komunistyczna propagande jako nielegalne hobby, popijajac piwo, zajadajac kaszanke i wyliczajac Bogu ducha winnym poczciwcom, ktorzy stoja przy barze i studiuja etykiety na butelkach, blogoslawione zbieznosci miedzy pracujacym na calego zespolem jazzowym a radzieckim kolchozem. Wyploszonemu marzycielowi nadarza sie w obecnych czasach tylko pare mozliwosci. Raz wyrwany z ugniecionego lozka, Klepp mogl wstapic do partii - chocby nielegalnej, co jeszcze dodawalo uroku. Entuzjasta jazzu - to drugie nadarzajace mu sie wyznanie. Po trzecie, jako ochrzczony protestant Klepp moglby zmienic wiare i przejsc na katolicyzm. Trzeba Kleppowi przyznac, ze nie zamknal sobie drogi do zadnego z wyznan. Ostroznosc, ciezkie, lsniace cialo i humor, co zyje z poklasku, podsunely mu recepte, ktorej reguly z chlopska chytroscia pozwalaly mieszac teorie Marksa z mitem jazzu. Jesli pewnego dnia spotka na swojej drodze lewicujacego ksiedza w typie ksiedza-robotnika, ktory poza tym ma w swojej pieczy kolekcje plyt z dixie-landem, to od tej chwili opetany jazzem marksista bedzie co niedziela przystepowal do komunii, mieszajac opisany wyzej zapach swojego ciala z wyziewami neogotyckiej katedry. Przed podobnym losem chroni mnie moje lozko, z ktorego facet chce mnie wywabic necacymi obietnicami. Sklada w sadzie jedno podanie za drugim, dziala reka w reke z moim adwokatem, domaga sie wznowienia procesu: pragnie uniewinnienia Oskara, uwolnienia Oskara - wyciagnijmy naszego Oskara z tego zakladu - a wszystko tylko dlatego, ze Klepp zazdrosci mi lozka! Jednakze nie zaluje, ze bedac sublokatorem Zeidlera z lezacego przyjaciela zrobilem stojacego, przechadzajacego sie, a czasem nawet biegnacego przyjaciela. Poza owymi wytezonymi chwilami, ktore zatopiony w myslach poswiecalem siostrze Dorothei, mialem teraz beztroskie zycie prywatne. -Halo, Klepp! - grzmocilem go w ramie. - Zalozmy zespol jazzowy. A on glaskal moj garb, ktory lubil niemal tak samo jak swoj brzuch. - Obaj z Oskarem zakladamy zespol jazzowy! - obwieszczal Klepp swiatu. - Tylko brakuje nam jeszcze gitarzysty, ktory umialby grac na banjo. Istotnie bebenek i flet potrzebuja jeszcze drugiego instrumentu melodycznego. Szarpany kontrabas, chocby ze wzgledow wizualnych, nie bylby zly, ale juz wtedy trudno bylo o basistow, szukalismy wiec goraczkowo brakujacego gitarzysty. Duzo chodzilismy do kina, dwa razy w tygodniu, przy piwie, kaszance i cebuli wyprawialismy rozmaite hece ze zdjeciami paszportowymi. Klepp poznal wtedy ruda Ilse, lekkomyslnie podarowal jej swoja fotografie, tylko z tego powodu musial sie z nia ozenic - ale gitarzysty nie znalezlismy. Aczkolwiek dusseldorfskie Stare Miasto z wypuklymi szybkami z olowiu, z musztarda i serem, oparami piwa i dolnorenskim kolysaniem z racji mojej pracy w charakterze modela na Akademii Sztuk Pieknych bylo mi jako tako znane, dopiero u boku Kleppa mialem je poznac na dobre. Szukalismy gitarzysty w okolicach kosciola Sw. Lamberta, we wszystkich knajpach, a zwlaszcza przy Ratinger Strasse, w "Jednorozcu", bo tam gral do tanca Bobby, pozwalal nieraz towarzyszyc sobie na flecie i blaszanym bebenku, oklaskiwal moja blache, mimo ze sam byl wysmienitym perkusista, ktoremu niestety brakowalo palca u prawej reki. Chociaz w "Jednorozcu" nie znalezlismy gitarzysty, to jednak nabralem pewnej rutyny, mialem zreszta troche doswiadczenia z czasow teatru frontowego i wnet juz bylbym niezlym perkusista, gdyby siostra Dorothea raz po raz nie psula mi szykow. Polowa moich mysli zawsze byla przy niej. Mozna by to jeszcze przebolec, gdyby ich druga polowa calkowicie, bez reszty, trzymala sie blaszanego bebenka. Dzialo sie jednak tak, ze mysl zaczynala sie od bebenka, a konczyla na stanowiacej wlasnosc siostry Dorothei broszce z czerwonym krzyzem. Klepp, ktory potrafil po mistrzowsku tuszowac swoim fletem moje nawalanki, za kazdym razem, widzac Oskara w takim rozdwojonym zamysleniu, pytal z troska: - Moze jestes glodny? Zamowic ci kaszanke? Klepp w kazdym cierpieniu wietrzyl wilczy glod, uwazal tez, ze kazde cierpienie mozna uleczyc porcja swiezej kaszanki. Oskar jadl w owym czasie mnostwo swiezej kaszanki z krazkami cebuli i popijal piwem, byle utwierdzic Kleppa w przekonaniu, ze jego cierpienie ma na imie glod, nie zas siostra Dorothea. Na ogol bardzo wczesnie opuszczalismy mieszkanie Zeidlerow przy Julicher Strasse i jedlismy sniadanie na Starym Miescie. Na Akademie chodzilem juz tylko wtedy, gdy potrzebowalismy pieniedzy na kino. Muza Ulla zareczyla sie tymczasem po raz trzeci czy czwarty z malarzem Lankesem, nie miala wiec czasu, bo Lankes dostal pierwsze duze zamowienie przemyslowe. Pozowanie bez muzy nie sprawialo jednak Oskarowi zadnej przyjemnosci - znow go znieksztalcano, nurzano okropnie w czerni, wobec czego poswiecilem sie wylacznie mojemu przyjacielowi Kleppowi; bo u Marii i Kurtusia tez nie znajdowalem spokoju. Tam przesiadywal co wieczor jej szef i zonaty wielbiciel, Stenzel. Gdy pewnego dnia wczesna jesienia w dziewiecset czterdziestym dziewiatym obaj z Kleppern wyszlismy z naszych pokoi, spotkalismy sie na korytarzu mniej wiecej na wysokosci drzwi z mleczna szyba i chcielismy z instrumentami opuscic mieszkanie, zawolal nas Zeidler, ktory uchylil drzwi swojej bawialnio-sypialni. Wysunal ku nam waski, ale gruby zwoj dywanu i zazadal, .zebysmy pomogli mu go ulozyc i przymocowac. Dywan byl kokosowym chodnikiem. Mial osiem metrow i dwadziescia centymetrow dlugosci. Poniewaz jednak korytarz w mieszkaniu Zeidlerow mial tylko siedem metrow i czterdziesci piec centymetrow, musielismy we dwojke z Kleppern obciac siedemdziesiat piec centymetrow kokosowego chodnika. Zrobilismy to na siedzaco, bo przecinanie kokosowych wlokien okazalo sie ciezka praca. Po tej operacji chodnik byl o dwa centymetry za krotki. Poniewaz mial dokladnie te sama szerokosc co korytarz, Zeidler, ktoremu rzekomo ciezko bylo sie schylac, prosil nas, zebysmy wspolnymi silami przybili chodnik do podlogi. To Oskar wpadl na pomysl, zeby przybijajac naciagnac chodnik. Dzieki temu udalo nam sie zmniejszyc do minimum ow dwucentymetrowy niedobor. Wbijalismy gwozdzie o szerokich, plaskich glowkach, bo inne, o waskich glowkach, nie przytrzymalyby luzno plecionego kokosowego chodnika. Ani Oskar, ani Klepp nie uderzyli sie w palce. Co prawda skrzywilismy pare sztuk. Byla to jednak wina jakosci gwozdzi, ktore pochodzily z zapasow Zeidlera, a wiec sprzed reformy walutowej. Gdy polowa kokosowego chodnika przylegala juz mocno do podlogi, zlozylismy mlotki na krzyz i spogladalismy na Jeza, ktory nadzorowal nasza prace, bez natarczywosci wprawdzie, ale z nadzieja. Zeidler zniknal w bawialnio-sypialni, wrocil z trzema kieliszkami do likieru ze swojego zapasu, mial tez w reku butelke zytniowki. Wypilismy za trwalosc kokosowego chodnika, powiedzielismy potem, znow bez natarczywosci, raczej z nadzieja: - W gardle zasycha od tych kokosowych wlokien. - Byc moze kieliszki do likieru byly rade, ze mogly kilkakrotnie, raz za razem, goscic zytniowke, zanim znajomy wybuch gniewu Jeza zamienil je w stluczki. Gdy Klepp niechcacy upuscil na chodnik pusty kieliszek, szklo nie rozbilo sie i nawet nie zadzwieczalo. Pochwalilismy wszyscy kokosowy chodnik. Gdy pani Zeidler, ktora stojac w drzwiach bawialnio-sypialni przypatrywala sie naszej pracy, podobnie jak my pochwalila kokosowy chodnik, bo uchronil kieliszek przed rozbiciem, Jez wpadl w gniew. Kopnal nie przymocowana jeszcze czesc chodnika, porwal trzy puste kieliszki, zniknal z tym ladunkiem w bawialnio-sypialni, uslyszelismy brzek serwantki - siegnal po wiecej kieliszkow, gdyz trzy mu nie wystarczaly - i w jednej chwili dobiegla Oskara dobrze mu znana muzyka: oczyma duszy zobaczyl piec stalopalny Zeidlerow, u jego stop lezalo osiem rozbitych kieliszkow, a Zeidler schylal sie ze smietniczka i szczotka, zmiatal jako Zeidler owe stluczki, ktorych narobil jako Jez. Pani Zeidler nadal stala w drzwiach nie zwazajac na pobrzekiwanie i szczekanie za plecami. Interesowala sie bardzo nasza praca, zwlaszcza ze gdy Jez wpadl w gniew, ponownie chwycilismy za mlotki. Nie wrocil juz, zytniowke jednak zostawil przy nas. Z poczatku, przykladajac butelke do ust, krepowalismy sie pani Zeidler. Ale ona skinela nam przyjaznie glowa, czym jednak nie zdolala nas sklonic do zaproponowania jej, by pociagnela lyk z butelki. Mimo to pracowalismy starannie i wbijalismy gwozdz za gwozdziem w kokosowy chodnik. Gdy Oskar przybijal chodnik kolo izdebki siostry Dorothei, za kazdym uderzeniem mlotka brzeczaly mleczne szybki. Dotykalo go to bolesnie, tak ze na wypelniona bolem chwile musial opuscic mlotek. Ledwie jednak minal drzwi z mleczna szyba prowadzace do izdebki siostry Dorothei, i jemu, i jego mlotkowi szlo lepiej. Poniewaz wszystko kiedys sie konczy, skonczylo sie i przybijanie kokosowego chodnika. Od brzegu do brzegu biegly gwozdzie z szerokimi glowkami, tkwily po szyje w podlodze i utrzymywaly glowki tuz nad falujacymi, wzburzonymi dziko, tworzacymi wiry kokosowymi wloknami. Zadowoleni z siebie przechadzalismy sie po korytarzu, rozkoszujac sie dlugoscia dywanu, chwalilismy wlasna prace, podkreslalismy, ze ulozenie i przybicie kokosowego chodnika na czczo, bez sniadania, to wcale nie taka prosta sprawa, i osiagnelismy w koncu tyle, ze pani Zeidler odwazyla sie stapnac na nowy, chcialoby sie rzec: dziewiczy chodnik, poszla do kuchni, zaparzyla nam kawy i usmazyla sadzone jajka. Jedlismy w moim pokoju, Zeidlerowa sie wyniosla, bo musiala isc do biura Mannesmanna, zostawilismy otwarte drzwi, wsuwajac, lekko wyczerpani, patrzylismy na swoje dzielo, na plynacy ku nam kokosowy chodnik. Po coz tyle slow na temat taniego dywanu, ktory co najwyzej przed reforma walutowa mial jakas wartosc wymienna? Oskar slyszy to uzasadnione pytanie, odpowiada na nie wyprzedzajac bieg wypadkow i mowi: Na tym kokosowym chodniku najblizszej nocy spotkalem po raz pierwszy siostre Dorothee. Pozno, gdzies kolo polnocy, przyszedlem do domu wypelniony piwem i kaszanka. Kleppa zostawilem na Starym Miescie. Szukal tam gitarzysty. Znalazlem co prawda dziurke od klucza w drzwiach mieszkania Zeidlerow, stanalem na kokosowym chodniku w korytarzu, minalem ciemna mleczna szybe, wszedlem do swojego pokoju, do swojego lozka, rozebralem sie przedtem, ale nie znalazlem pidzamy - byla w praniu u Marii - znalazlem za to ow siedemdziesieciopieciocentymetrowy kawalek kokosowego chodnika, ktory odcielismy, polozylem ow kawalek jako dywanik przed lozkiem, wyciagnalem sie na lozku, ale nie moglem zasnac. Nie ma powodu opowiadac panstwu, o czym Oskar myslal albo czym bezmyslnie nabijal sobie glowe nie mogac zasnac. Dzisiaj sadze, ze odkrylem przyczyne mojej owczesnej bezsennosci. Zanim wszedlem do lozka, stalem boso na nowym dywaniku, na kawalku kokosowego chodnika. Kokosowe wlokna udzielily sie moim bosym stopom, dostaly sie przez skore do krwi: nawet gdy dlugo juz lezalem, stalem nadal na kokosowych wloknach i dlatego nie moglem zmruzyc oka; nie ma bowiem rzeczy bardziej podniecajacej, bardziej odpedzajacej sen i sprzyjajacej rozmyslaniom niz stanie boso na macie z kokosowych wlokien. Oskar stal i lezal dlugo po pomocy, do trzeciej nad ranem, wciaz bezsennie, jednoczesnie na macie i w lozku, gdy uslyszal z korytarza skrzypniecie drzwi, raz i drugi. To pewnie Klepp, ktory wraca do domu bez gitarzysty, ale nafaszerowany kaszanka, pomyslalem, wiedzialem jednak, ze to nie Klepp otworzyl najpierw jedne, potem drugie drzwi. Pomyslalem tez: skoro lezysz w lozku na prozno i czujesz przy tym kokosowe wlokna pod stopami, dobrze zrobisz, jesli wyjdziesz z tego lozka i naprawde, nie tylko w wyobrazni, staniesz na macie z kokosowych wlokien. Oskar tak zrobil. Nie obylo sie bez nastepstw. Ledwie stanalem na macie, siedemdziesieciopieciocentymetrowa resztka pod stopami przypomniala mi o swoim pochodzeniu, o majacym siedem metrow i czterdziesci trzy centymetry dlugosci kokosowym chodniku w korytarzu. Moze powodowalo mna wspolczucie dla odcietego kawalka, moze uslyszawszy z korytarza skrzypniecie drzwi podejrzewalem, ale nie na serio, ze wrocil Klepp; Oskar schylil sie, w obie rece, poniewaz kladac sie nie znalazl pidzamy, wzial dwa rogi kokosowego dywanika, stanal w rozkroku, juz nie na wloknach, tylko na podlodze, wyciagnal mate spomiedzy nog, trzymal siedemdziesieciopieciocentymetrowy kawalek przed swoim cialem mierzacym zaledwie metr i dwadziescia jeden centymetrow, zakrywal wiec swoja nagosc, jak nalezy, byl jednak od obojczykow do kolan wystawiony na wplywy kokosowych wlokien. To sie jeszcze spotegowalo, gdy Oskar osloniety swoja wloknista szata opuscil ciemny pokoj i znalazl sie w ciemnym korytarzu, a zatem na kokosowym chodniku. Coz dziwnego, ze wobec owej wloknistej obfitosci chodnika pedzilem spiesznymi kroczkami, ze chcialem umknac wplywom spod stop, chcialem sie ratowac i podazalem tam, gdzie podloga nie byla wylozona kokosowymi wloknami - do toalety. Toaleta byla ciemna jak korytarz i pokoj Oskara, a mimo to zajeta. Przekonal mnie o tym krotki kobiecy okrzyk. Ponadto moja skora z kokosowych wlokien natknela sie na kolano siedzacej osoby. Poniewaz nie mialem zamiaru wycofac sie z toalety - bo za moimi plecami czail sie kokosowy chodnik - ta, co siedziala przede mna, chciala mnie wyprosic: -Kim pan jest, czego pan chce, niech pan sobie idzie! - wszystko to glosem, ktory w zadnym wypadku nie mogl nalezec do pani Zeidler. Troche bolesnie: - Kim pan jest? -Niech pani zgadnie, siostro Dorotheo - zdobylem sie na zart, ktory mial zlagodzic niezbyt przyjemny charakter naszego spotkania. Ona jednak nie chciala zgadywac, wstala, siegnela ku mnie w ciemnosci, probowala wypchnac mnie z toalety na chodnik w korytarzu, zamierzyla sie jednak za wysoko, trafila w proznie ponad moja glowa, potem szukala nizej, ale nie mnie chwycila, tylko moj wloknisty fartuch, moja kokosowa skore, znowu krzyknela - ze tez kobiety zawsze musza tak samo krzyczec - pomylila mnie z kims, bo zaczela drzec i wyszeptala: - O Boze, diabel! - na co zachichotalem lekko, ale nie zlosliwie. Ona jednak wziela to za chichot diabla, mnie natomiast nie podobalo sie slowko "diabel", a gdy ponownie, lecz juz bardziej trwozliwie zapytala: - Kim pan jest? - Oskar odpowiedzial: -Jestem szatanem, ktory odwiedza siostre Dorothee! Ona na to: - O Boze, ale dlaczegoz to? Ja powoli wczuwajac sie w role, zatrudniajac tez szatana we mnie jako suflera: - Bo szatan kocha siostre Dorothee. -Nie, nie, nie, ja nie chce! - wydyszala jeszcze, sprobowala potem ucieczki, znow trafila na sataniczne wlokna mojego kokosowego stroju - koszulke nocna miala chyba bardzo cienka - wszystkie jej paluszki zanurzyly sie w zwodnicza dzungle, po czym opadla z sil i zwiotczala. Zapewne lekkie omdlenie sprawilo, ze siostra osunela sie do przodu. Pochwycilem padajaca w moja skore, ktora odslaniajac sie unioslem w gore, zdolalem ja utrzymac dostatecznie dlugo, zeby podjac stosowna do roli szatana decyzje, ustepujac nieco pozwolilem jej opasc na kolana, uwazalem jednak, by dotknela kolanami nie zimnych kamiennych plytek toalety, tylko kokosowego chodnika na korytarzu, nastepnie dalem jej osunac sie na wznak, glowa ku zachodowi, czyli w strone pokoju Kleppa, a poniewaz lezac na plecach dotykala kokosowego chodnika na przestrzeni co najmniej metra i szescdziesieciu centymetrow, przykrylem ja rowniez z wierzchu tym samym wloknistym materialem, choc mialem do dyspozycji tylko siedemdziesiat piec centymetrow, przykrylem ja tymi centymetrami po sama brode, ale drugim koncem zbytnio zaslonilem uda, musialem wiec przesunac mate jakies dziesiec centymetrow wyzej, ponad usta, nie zakrywajac jednak nosa, tak ze siostra Dorothea mogla oddychac bez przeszkod; sapala tez ciezko, gdy Oskar z kolei sam polozyl sie na swoim bylym dywaniku, tysiackrotnie wprawil go w ruch, nie szukal co prawda bezposredniego zetkniecia z siostra Dorothea, chcial, zeby najpierw podzialaly kokosowe wlokna, podjal tez na nowo rozmowe z pielegniarka, ktora nie otrzasnela sie jeszcze z lekkiego omdlenia i szeptala: "O Boze, o Boze", raz po raz pytala o nazwisko i pochodzenie Oskara, dygotala miedzy kokosowym chodnikiem a kokosowa mata, gdy mowilem, ze jestem szatanem, satanicznie syczalem slowo "szatan", opisywalem w skrocie pieklo jako swoja siedzibe, a jednoczesnie gimnastykowalem sie pilnie na dywaniku, utrzymywalem go w ciaglym ruchu, bo kokosowe wlokna ponad wszelka watpliwosc dostarczaly siostrze Dorothei podobnej rozkoszy, jakiej przed laty dostarczal mojej ukochanej Marii proszek musujacy, tylko ze ja po proszku musujacym spisywalem sie na sto dwa, podczas gdy na kokosowej macie przezylem zawstydzajaca plajte. Nie udalo mi sie zarzucic kotwicy. To, co w czasach proszku musujacego i niejednokrotnie pozniej okazywalo sie sztywne i zmierzajace konsekwentnie do celu, pod znakiem kokosowego wlokna zwieszalo glowe, pozostawalo ospale, maloduszne, nie mialo celu przed oczyma, nie reagowalo na zadne wezwanie, ani na moje czysto intelektualne perswazje, ani na westchnienia siostry Dorothei, ktora szeptala, jeczala, skamlala: - Chodz, szatanie, chodz - a ja musialem ja uspokajac, pocieszac. -Szatan zaraz przyjdzie, szatan jest tuz-tuz - mamrotalem przesadnie satanicznie i jednoczesnie toczylem dialog z owym szatanem, ktory od chrztu mieszkal we mnie - i mieszka tam nadal - strofowalem go: - Nie psuj zabawy, szatanie! - Zebralem: - Prosze cie, oszczedz mi kompromitacji! - Lasilem sie: - Przeciez wcale taki nie jestes, przypomnij sobie Marie albo jeszcze lepiej wdowe Greff, albo figle, jakie obaj wyprawialismy w Paryzu z pelna gracji Roswita. - On jednak odpowiedzial mi mrukliwie, nie obawiajac sie powtorzen: - Nie mam ochoty, Oskarze. Kiedy szatan nie ma ochoty, cnota zwycieza. Ostatecznie i szatanowi wolno kiedys nie miec ochoty. - Odmowil mi wiec poparcia, wypowiadajac te i im podobne kalendarzowe sentencje, a tymczasem ja slabnac z wolna utrzymywalem w ruchu kokosowa mate, dreczylem i scieralem skore biednej siostry Dorothei, w koncu na jej spragnione wolanie: - Chodz, szatanie, och, chodz wreszcie! - odpowiedzialem rozpaczliwym i bezsensownym, bo niczym nie umotywowanym atakiem pod kokosowymi wloknami: z nie naladowanego pistoletu probowalem trafic w dziesiatke. Ona chciala widac pomoc swojemu szatanowi, wyszarpnela obie rece spod maty, chciala mnie objac, objela, natrafila na moj garb, na moja po czlowieczemu ciepla, bynajmniej nie wloknista skore, nie znalazla szatana, ktorego pragnela, nie belkotala wiecej: "Chodz, szatanie, chodz" - tylko odchrzaknela i juz innym tonem postawila poczatkowe pytanie: - Na milosc boska, kim pan jest, czego pan chce? Wtedy musialem spuscic z tonu, przyznac sie, ze wedle urzedowych papierow nazywam sie Oskar Matzerath, ze jestem jej sasiadem i ze ja, siostre Dorothee, szczerze i gleboko kocham. Jesli jakis zlosliwiec mysli sobie teraz, ze siostra Dorothea klnac i pomagajac sobie piescia zrzucila mnie na kokosowy chodnik, to Oskar z zalem, ale i z cicha satysfakcja moze poinformowac, ze siostra Dorothea oderwala swoje dlonie i ramiona od mojego garbu bardzo wolno, chcialoby sie rzec: z zaduma, z ociaganiem, co przypominalo nieskonczenie smutne glaskanie. Takze placz i lkanie, ktorym sie zaniosla, dobiegly do moich uszu przytlumione. Ledwie spostrzeglem, ze wysunela sie spode mnie i spod kokosowej maty, wysliznela mi sie, odtracila mnie, a juz jej kroki wchlonelo pokrycie podlogi korytarza. Uslyszalem skrzypniecie drzwi, przekrecenie klucza i w jednej chwili szesc kwadratow mlecznego szkla w drzwiach izdebki siostry Dorothei zaplonelo od wewnatrz swiatlem i nabralo rzeczywistosci. Oskar lezal przykrywszy sie mata, ktora zachowala jeszcze odrobine ciepla szatanskich igraszek. Wlepilem wzrok w rozswietlone kwadraty. Co pewien czas po mlecznym szkle przeslizgiwal sie cien. Teraz podchodzi do szafy, mowilem sobie, teraz do komody. Oskar podjal psia probe. Po chodniku przy czolgalem sie ze swoja mata do drzwi, poskrobalem w drewno, unioslem sie troche, przesunalem szukajaca, proszaca dlonia po dwoch dolnych szybach; ale siostra Dorothea nie otworzyla, kursowala niestrudzenie miedzy szafa a komoda z lustrem. Wiedzialem, co sie swieci, a mimo to nie przyznawalem sie do tego: siostra Dorothea pakowala sie, uciekala, uciekala przede mna. Nawet nikla nadzieje, ze opuszczajac swoja izdebke ukaze mi oswietlona elektrycznoscia twarz, musialem pogrzebac. Najpierw za mlecznym szklem zrobilo sie ciemno, potem uslyszalem klucz, skrzypnely drzwi, buty na kokosowym chodniku - siegnalem ku niej, trafilem na walizke, na noge w ponczosze; wtedy jednym z owych solidnych sportowych butow, ktore widzialem w jej szafie, kopnela mnie w piersi, rzucila mnie na chodnik, a gdy Oskar sie pozbieral, zaskamlal: - Siostro Dorotheo! - drzwi wejsciowe juz sie zatrzasnely: kobieta opuscila mnie. Panstwo i ci wszyscy, ktorzy rozumieja moje cierpienie, powiecie teraz: Idz do lozka, Oskarze. Czego jeszcze szukasz na korytarzu po tej zawstydzajacej historii? Jest czwarta nad ranem. Lezysz nago na kokosowym chodniku, okrywasz sie skapo wloknista mata. Otarles sobie skore na rekach i kolanach. Serce ci krwawi, przyrodzenie sprawia ci bol, twoja hanba wola o pomste do nieba. Zbudziles pana Zeidlera. Zeidler zbudzil zone. Przyjda, otworza drzwi swojej bawialnio-sypialni i zobacza cie. Idz do lozka, Oskarze, juz niedlugo piata! Dokladnie tych samych rad udzielalem sobie wowczas sam, lezac na chodniku. Marzlem i nie ruszalem sie z miejsca. Probowalem przywolac na pamiec cialo siostry Dorothei. Nie poczulem nic procz kokosowych wlokien, pare ich mialem zreszta w zebach. Potem na Oskara padla smuga swiatla: uchylily sie drzwi bawialnio-sypialni Zeidlerow, ukazala sie jezowata glowa Zeidlera, nad nia pelna metalowych papilotow glowa Zeidlerowej. Wytrzeszczyli oczy, on kaszlal, ona chichotala, on zawolal mnie, ja nie odpowiedzialem, ona chichotala dalej, on nakazal spokoj, ona spytala, co mi dolega, on powiedzial, ze to nie uchodzi, ona nazwala dom przyzwoitym domem, on grozil wymowieniem, ja jednak milczalem, bo miara jeszcze sie nie dopelnila. Wtedy Zeidlerowie szeroko otworzyli drzwi i on zapalil swiatlo w korytarzu. Podeszli do mnie, wpatrywali sie zlymi, zlymi oczkami, on zamierzyl tym razem wyladowac swoj gniew nie na kieliszkach do likieru, stal nade mna, a Oskar oczekiwal gniewu Jeza - ale Zeidler nie zdolal wylac swojego gniewu, bo na klatce schodowej zrobilo sie glosno, bo jakis niepewny klucz usilowal trafic i w koncu trafil do drzwi wejsciowych, bo wszedl Klepp i przyprowadzil kogos, kto byl rownie pijany jak on: Schollego, znalezionego wreszcie gitarzyste. We dwojke uspokoili Zeidlera i jego zone, pochylili sie nad Oskarem, o nic nie pytali, chwycili mnie i razem z kawalkiem szatanskiego kokosowego chodnika zaniesli do mojego pokoju. Klepp natarl mnie dla rozgrzewki. Gitarzysta przyniosl moje ubranie. We dwoch ubrali mnie i osuszyli mi lzy. Lkanie. Za oknem wstawal swit. Wroble. Klepp zawiesil mi bebenek na szyi i pokazal swoj maly drewniany flet. Lkanie. Gitarzysta zarzucil swoja gitare na ramie. Wroble. Przyjaciele otoczyli mnie, wzieli w srodek, wyprowadzili lkajacego Oskara, ktory nie stawial oporu, z mieszkania, z domu przy Julicher Strasse, ku wroblom, uwolnili go spod wplywow kokosowych wlokien, eskortowali mnie przez poranne ulice, przez Hofgarten, kolo planetarium, az nad brzeg Renu, ktory zdazal szaro do Holandii i niosl na swoim grzbiecie statki z lopoczaca bielizna. Od szostej do dziewiatej w ow mglisty wrzesniowy ranek siedzielismy we trzech - flecista Klepp, gitarzysta Scholle i perkusista Oskar - na prawym brzegu Renu, muzykowalismy, cwiczylismy, popijalismy z butelki, spogladalismy ku topolom na drugim brzegu, odprowadzalismy statki, ktore byly zaladowane weglem, plynely z Duisburga i meczyly sie pod prad, szybka i wesola, powolna i smutna muzyka znad Missisipi i szukalismy nazwy dla powstalego wlasnie zespolu jazzowego. Gdy slonce zabarwilo nieco poranne mgly, a muzyka zdradzala apetyt na sute sniadanie, Oskar, ktory odgrodzil sie od minionej nocy swoim bebenkiem, podniosl sie, wyciagnal pieniadze z kieszeni marynarki, co oznaczalo sniadanie, i oglosil przyjaciolom nazwe nowo narodzonej orkiestry: nazwalismy sie "The Rhine River Three" i poszlismy na sniadanie. W "Piwnicy Pod Cebula" Nie tylko my polubilismy nadrenskie laki - takze knajpiarz Ferdynand Schmuh upodobal sobie prawy brzeg Renu miedzy Dusseldorfern a Kaiserswerth. My probowalismy swoje muzyczne kawalki najczesciej powyzej Stockum. Schmuh natomiast z wiatrowka w reku przetrzasal zarosla i krzaki nadbrzeznej skarpy w poszukiwaniu wrobli. Bylo to jego hobby, w ten sposob odpoczywal. Kiedy mial klopoty w interesach, kazal zonie siadac za kierownica mercedesa, jechali wzdluz rzeki, parkowali woz powyzej Stockum, on, troche platfus, pieszo przemierzal laki, trzymajac wiatrowke lufa w dol, ciagnal za soba zone, ktora wolalaby zaczekac w samochodzie, zostawial ja na jakims wygodnym kamieniu nadbrzeznym i znikal w zaroslach. My gralismy swoj ragtime, on halasowal w krzakach. Gdy my uprawialismy muzyke, Schmuh strzelal do wrobli.Ledwie w zieleni zaczynaly sie halasy, Scholle, ktory podobnie jak Klepp znal wszystkich knajpiarzy na Starym Miescie, mowil: -Schmuh strzela do wrobli. Poniewaz Schmuh juz nie zyje, moge tutaj od razu zamiescic wspomnienie posmiertne. Schmuh byl dobrym strzelcem, a byc moze i dobrym czlowiekiem; bo strzelajac do wrobli, w lewej kieszeni przechowywal co prawda amunicje do wiatrowki, prawa jednak mial wypchana pokarmem dla ptakow, ktory nie przed polowaniem, tylko po polowaniu - w ciagu popoludnia Schmuh nigdy nie zabijal wiecej niz dwanascie wrobli - rozdzielal pelnymi garsciami miedzy ptactwo. Gdy Schmuh jeszcze zyl, zagadnal nas w pewien chlodny listopadowy poranek dziewiecset czterdziestego dziewiatego - juz od tygodni probowalismy nad brzegiem Renu - zagadnal bynajmniej nie cicho, lecz przesadnie glosno: - Jakze ja tu mam strzelac, skoro wy, panowie, muzykujecie i ptaszki mi ploszycie? -Och - powiedzial przepraszajaco Klepp i sprezentowal swoj flet, jakby to byl karabin. - Wiec to pan jest tym nadzwyczaj muzykalnym czlowiekiem, ktory z takim wyczuciem rytmu strzela w tych zaroslach w takt naszych melodii; prosze przyjac wyrazy szacunku, panie Schmuh. Schmuh ucieszyl sie, ze Klepp go poznal, ale mimo to zapytal, skad zna jego nazwisko. Klepp udal oburzenie: Przeciez kazdy zna Schmuha. Na ulicy czesto sie slyszy: Schmuh idzie tu, Schmuh idzie tam, widzial pan Schmuha przed chwila, gdzie jest dzisiaj Schmuh, Schmuh strzela do wrobli. Pasowany przez Kleppa na bozyszcze tlumow, Schmuh poczestowal nas papierosami, spytal, jak sie nazywamy, chcial uslyszec cos z naszego repertuaru, wiec uslyszal synkopowego Tygrysa, po czym przywolal zone, ktora siedziala w futrze na kamieniu i dumala nad wodami Renu. Przyszla w futrze, a my znow musielismy zagrac, uraczylismy ich High Society, a kiedysmy skonczyli, ona, w futrze, powiedziala: - No, Ferdy, tego wlasnie szukasz do naszej piwnicy. - On, zdawalo sie, byl podobnego zdania, tez uwazal, ze nas szukal i znalazl, najpierw jednak, rozwazajac sprawe, moze kalkulujac, wybral pare plaskich kamykow i bardzo zrecznie puszczal kaczki po wodach Renu, a dopiero potem wystapil z propozycja: granie w "Piwnicy Pod Cebula" od dziewiatej wieczorem do drugiej w nocy, za wieczor dziesiec marek na glowe, no powiedzmy: dwanascie - Klepp powiedzial siedemnascie, zeby Schmuh mogl powiedziec pietnascie - Schmuh jednak powiedzial czternascie piecdziesiat i dobilismy targu. Kiedy patrzylo sie z ulicy, "Piwnica Pod Cebula" przypominala wiele owych nowszych knajpek, ktore od starszych knajp roznia sie takze tym, ze sa drozsze. Przyczyny wyzszych cen mozna bylo doszukac sie w ekstrawaganckim urzadzeniu lokali, zwanych przewaznie lokalami artystycznymi, a rowniez w nazwach knajp, ktore brzmialy: dystyngowanie - "Cichy Kacik", tajemniczo egzystencjalistycznie - "Tabu", ostro, ogniscie - "Pod Papryka" albo "Pod Cebula". Nazwe lokalu i naiwnie wyrazisty rysunek cebuli wymalowano z umyslna nieporadnoscia na emaliowanym szyldzie, ktory w staroniemieckim stylu wisial przed fasada na floresowatej zeliwnej szubieniczce. Jedyne okno bylo oszklone wypuklymi szybami w olowiu, koloru butelkowej zieleni. Przed pomalowanymi minia zeliwnymi drzwiami, ktore w czasach wojny prowadzily pewnie do schronu przeciwlotniczego, stal portier w chlopskim baranim kozuchu. Nie kazdego wpuszczano "Pod Cebule". Szczegolnie w piatki, gdy wyplaty tygodniowe przemienialy sie w piwo, trzeba bylo odprawiac staromiejskich moczymordow, dla ktorych zreszta "Pod Cebula" byloby za drogo. Ten jednak, kogo wpuszczono, trafial za pomalowanymi minia drzwiami na piec betonowych stopni, schodzil w dol, wkraczal na podest o wymiarach metr na metr - dzieki plakatowi wystawy Picassa nawet ow podest wygladal okazale i oryginalnie - znow schodzil po stopniach, tym razem czterech, i stawal przy szatni. "Prosze placic przy odbiorze" - glosila tekturowa tabliczka, a mlody szatniarz - najczesciej brodaty student Akademii Sztuk Pieknych - nigdy nie bral pieniedzy z gory, bo "Piwnica Pod Cebula" byla lokalem drogim wprawdzie, ale powaznym. Wlasciciel osobiscie przyjmowal kazdego goscia, robil to z pomoca niezwykle ruchliwych brwi i zywych gestow, jak gdyby z kazdym nowym gosciem nalezalo zabawic sie we wtajemniczenia. Wlasciciel, jak wiemy, nazywal sie Ferdynand Schmuh, strzelal czasami do wrobli i wyczuwal potrzeby owej spolecznosci, ktora - w Dusseldorfie dosc szybko, w innych miejscach nieco wolniej - wyrosla po reformie walutowej. Wlasciwa "Piwnica Pod Cebula" - i po tym poznaje sie powage dobrze prosperujacego nocnego lokalu - byla prawdziwa, troche nawet wilgotna piwnica. Porownajmy ja do drugiej, zimnej kiszki o wymiarach mniej wiecej cztery metry na osiemnascie, ktora mialy ogrzewac dwa - znow oryginalne - zelazne piecyki. W gruncie rzeczy jednak nie byla to piwnica. Rozebrano jej sufit, podwyzszono ja o mieszkanie na parterze. Totez jedyne okno "Pod Cebula" nie bylo wlasciwym oknem piwnicznym, lecz dawnym oknem mieszkania na parterze, co oslabialo nieco powage dobrze prosperujacego nocnego lokalu. Poniewaz jednak z okna, gdyby nie wypukle szybki w olowiu, mozna by bylo wygladac, poniewaz w podwyzszonej piwnicy wybudowano galerie, na ktora wchodzilo sie po nadzwyczaj oryginalnej drabince dla kur, to kto wie, czy mimo wszystko nie mozna nazwac "Piwnicy Pod Cebula" powaznym nocnym lokalem, chociaz piwnica nie byla wlasciwa piwnica - ale niby dlaczego miala nia byc? Oskar zapomnial nadmienic, ze i drabinka dla kur prowadzaca na galerie nie byla wlasciwa drabinka dla kur, tylko czyms w rodzaju okretowego trapu, bo z obu stron niebezpiecznie stromych szczebli mozna bylo przytrzymac sie dwoch nadzwyczaj oryginalnych sznurow do bielizny; ow trap kolysal troche, nasuwal mysl o podrozy morskiej i podrazal lokal "Pod Cebula". Karbidowe lampy, jakich uzywaja gornicy, oswietlaly knajpe, cuchnely karbidem - co znow podnosilo ceny - i przenosily placacego goscia "Piwnicy Pod Cebula" do kopalnianej sztolni, powiedzmy: dziewiecset piecdziesiat metrow pod ziemia: obnazeni do pasa rebacze pracuja na przodku, wybieraja zyle, zgarniarka porywa sol, wyja kolowroty, zapelniaja wyciagi, daleko w glebi, gdzie sztolnia zbacza ku Friedrichshall II, kolysze sie swiatlo, to nadsztygar, podchodzi, mowi: "Szczesc Boze", i kolysze karbidowa lampa, ktora wyglada tak samo jak owe karbidowe lampy, co wisialy na nie wyprawionych, byle jak pobielonych wapnem scianach "Piwnicy Pod Cebula", swiecily, cuchnely, podnosily ceny i rozsiewaly oryginalna atmosfere. Niewygodne miejsca do siedzenia, zwyczajne skrzynie, pokryto workami po cebuli, natomiast drewniane stoly blyszczaly wyszorowane do czysta, przywabialy goscia z kopalni do spokojnej chlopskiej izby, jaka nieraz widzi sie w kinie. To byloby wszystko. A szynkwas? Zadnego szynkwasu! Panie kelner, prosze o jadlospis! Ani jadlospisu, ani kelnera. Tylko nas, "The Rhine River Three", mozna jeszcze wymienic. Klepp, Scholle i Oskar siedzieli pod drabinka dla kur, ktora wlasciwie byla okretowym trapem, przychodzili o dziewiatej, wypakowywali instrumenty i kolo dziesiatej zaczynali grac. Poniewaz jednak w tej chwili jest pietnascie po dziewiatej, o nas mozna mowic dopiero pozniej. Na razie trzeba patrzec Schmuhowi na owe palce, w ktorych czasami trzymal wiatrowke. Ledwie "Piwnica Pod Cebula" zapelniala sie goscmi - chocby do polowy - Schmuh, wlasciciel, wkladal szal. Ow szal, z kobaltowo-niebieskiego jedwabiu, byl zadrukowany, specjalnie zadrukowany, a wspominam o nim dlatego, ze wkladanie szala mialo znaczenie. Drukowany wzor przedstawial zlotozolte cebule. Dopiero gdy Schmuh wkladal szal, mozna bylo uznac lokal "Pod Cebula" za otwarty Goscie: przedsiebiorcy, lekarze, adwokaci, artysci, miedzy innymi aktorzy, dziennikarze, ludzie z filmu, znani sportowcy, takze wyzsi urzednicy magistratu i rzadu krajowego, krotko mowiac: wszyscy, ktorzy nazywaja sie dzis intelektualistami, siedzieli z zonami, przyjaciolkami, sekretarkami, dziewczynkami, rowniez z przyjaciolkami rodzaju meskiego na zgrzebnych poduszkach i poki Schmuh nie wlozyl szala w zlotozolte cebule, rozmawiali polglosem, raczej mozolnie, niemal posepnie. Probowano nawiazac dialog, bez powodzenia jednak, mimo najlepszych checi mijano sie z wlasciwymi problemami, chciano ulzyc sobie, pozbyc sie ciezaru, wylozyc bez ogrodek, co lezy na sercu, prosto z mostu, nie ogladajac sie na nic, pokazac cala prawde, nagiego czlowieka - ale na prozno. Tu i owdzie rysowaly sie kontury zlamanej kariery, rozbitego malzenstwa. Ten pan o poteznej madrej glowie i miekkich, niemal pelnych gracji dloniach ma, zdaje sie, klopoty z synem, ktoremu nie odpowiada przeszlosc ojca. Obie panie w nurkach, nawet w karbidowym swietle wygladaja korzystnie, stracily podobno wiare; otwarta sprawa pozostaje tylko: w co. Nic jeszcze nie wiemy o przeszlosci pana o poteznej glowie, nie mowi sie tez, jakich to klopotow syn, z powodu przeszlosci, przysparza ojcu; jest tak - prosze wybaczyc Oskarowi porownanie - jak przed zlozeniem jajka: wyciska sie i wyciska... W "Piwnicy Pod Cebula" tak dlugo bez powodzenia wyciskano, az pojawial sie na krotko knajpiarz Schmuh w specjalnym szalu, przyjmowal z podziekowaniem ogolne radosne "O!", potem znikal na kilka minut za zaslona w glebi lokalu, gdzie miescily sie toalety i magazyn, i znow wracal. Czemu jednak, gdy knajpiarz ponownie ukazuje sie gosciom, wita go jeszcze radosniejsze, ulga podszyte "O!"? Oto wlasciciel dobrze prosperujacego nocnego lokalu znika za zaslona, bierze cos z magazynu, wykloca sie polglosem z klozetowa babka, ktora siedzi tam i czyta jakies ilustrowane pismo, i wychodzi zza zaslony, a wszyscy witaja go jak zbawce, jak wspanialego cudotworce. Schmuh wkraczal miedzy gosci z koszyczkiem pod pacha. Ow koszyczek przykryty byl serwetka w niebiesko-zolta krate. Na serwecie lezaly drewniane deszczulki o swinskich i rybich profilach. Te wyszorowane czysciutko deszczulki knajpiarz Schmuh rozdawal gosciom. Udawaly mu sie przy tym uklony i komplementy, ktore swiadczyly, ze mlodosc spedzil w Budapeszcie i Wiedniu; usmiech Schmuha przypominal usmiech na owej kopii, ktora namalowano podlug kopii rzekomo autentycznej Mony Lisy. Goscie natomiast przyjmowali deszczulki z powazna mina. Niektorzy zamieniali sie. Jedni lubili profil swini, inni, albo - jesli chodzilo o panie - inne od pospolitej swini domowej wolaly bardziej tajemnicza rybe. Obwachiwali deszczulki, przesuwali to tu, to tam, a knajpiarz Schmuh, obsluzywszy rowniez gosci na galerii, czekal, az kazda deszczulka zastygnie w bezruchu. Potem - a czekaly na to wszystkie serca - potem, niby kuglarz, zdejmowal serwetke: koszyk przykryty byl jeszcze druga, na ktorej lezaly, nierozpoznawalne na pierwszy rzut oka, kuchenne noze. I znow, jak przedtem z deszczulkami, Schmuh ruszal w obchod z nozami. Tym razem jednak uwijal sie szybciej, wzmagal owo napiecie, ktore pozwalalo mu podnosic ceny, nie sypal juz komplementami, nie dopuszczal do zamiany kuchennych nozy, jego ruchy nabieraly pewnego, dobrze odmierzonego przyspieszenia. - Do biegu, gotowi, hop! - wolal, zrywal serwetke z koszyka, siegal do srodka, rozdzielal, rozdawal, rozrzucal miedzy lud, byl dobrotliwym dawca, zaopatrywal swoich gosci, dawal im cebule, takie same, jakie widzialo sie, zlotozolte i lekko stylizowane, na jego szalu, cebule pospolitego gatunku, zwyczajne bulwy, nie jakies tam szlachetne odmiany, cebule, jakie kupuje pani domu, cebule, jakie sprzedaje straganiarka, cebule, jakie sadzi i zbiera chlop, chlopka czy sluzaca, cebule, jakie widzi sie mniej lub bardziej wiernie odmalowane na martwych naturach holenderskich miniaturzystow, takie i podobne cebule rozdzielal knajpiarz Schmuh miedzy swoich gosci, az wszyscy mieli cebule, az slyszalo sie tylko buzowanie ognia w zelaznych piecykach i spiew karbidowych lamp. Tak cicho robilo sie po wielkim rozdawaniu cebuli - a Ferdynand Schmuh wolal: "Bardzo prosze, moi panstwo!", zarzucal koniec szala na lewe ramie, jak to robia narciarze przed zjazdem, i w ten sposob dawal sygnal. Obierano cebule. Mowia, ze cebula ma siedem lupin. Panie i panowie obierali cebule kuchennymi nozami. Zdzierali pierwsza, trzecia, jasna, zlotozolta, rdzawa, a raczej cebulasta lupine, obierali, az cebula robila sie szklista, zielona, bialawa, wilgotna, lepka, wodnista, zaczynala pachnac, pachnac cebula, a potem krajali je, jak sie kraje cebule, krajali zrecznie lub niezrecznie na deszczulkach, ktore mialy swinskie i rybie profile, krajali w te lub tamta strone, a sok tryskal albo rozplywal sie w powietrzu - starsi panowie, ktorzy nie umieli obchodzic sie z kuchennymi nozami, musieli uwazac, zeby nie zaciac sie w palec; niektorzy jednak zacinali sie i nie zwracali na to uwagi - za to panie radzily sobie duzo lepiej, nie wszystkie, ale te, ktore prowadzily dom, wiedzialy przeciez, jak sie kraje cebule, na przyklad do przysmazanych ziemniakow albo do watrobki z jablkiem i cebula; lecz u Schmuha nie bylo ani jednego, ani drugiego, w ogole nie bylo nic do jedzenia, a jesli ktos chcial zjesc, to musial isc gdzie indziej, "Pod Rybke", nie "Pod Cebule", bo tam tylko krajalo sie cebule. Czemu to przypisac? Temu, ze lokal tak sie nazywal, a przede wszystkim temu, ze cebula, krajana cebula, kiedy przyjrzec sie dokladnie... nie, goscie Schmuha nic juz nie widzieli, a przynajmniej kilku nic juz nie widzialo, lzy cisnely sie im do oczu, nie dlatego jednak, ze serca mieli przepelnione; wcale bowiem nie jest powiedziane, ze przy przepelnionym sercu lzy od razu musza cisnac sie do oczu, niektorym nigdy sie to nie zdarza, zwlaszcza w ostatnim albo minionym dziesiecioleciu, totez nasz wiek zostanie kiedys nazwany wiekiem bez lez, choc tyle wszedzie cierpien - i wlasnie z powodu tej niezdolnosci do placzu ludzie, ktorzy mogli sobie na to pozwolic, szli do "Piwnicy Pod Cebula", brali od knajpiarza deszczulke - w ksztalcie swini lub ryby - i kuchenny noz za osiemdziesiat fenigow oraz pospolita polno-ogrodowo-kuchenna cebule za dwanascie marek, krajali ja coraz drobniej, poki sok nie wywolal, czego nie wywolal? Poki nie wywolal tego, czego nie wywolal swiat i jego cierpienia: okraglych ludzkich lez. Tam sie plakalo. Tam nareszcie znow sie plakalo. Porzadnie, niepohamowanie, swobodnie. Tam ciekly i plynely strumienie. Tam lal deszcz. Tam opadala rosa. Oskarowi przychodza na mysl otwarte sluzy. Przerwanie walow ochronnych podczas wiosennej powodzi. Jakze nazywa sie owa rzeka, ktora co roku wystepuje z brzegow, a rzad nie robi nic, zeby temu zapobiec? A po tym zjawisku przyrody za dwanascie marek osiemdziesiat czlowiek, ktory sie wyplakal, zaczyna mowic. Zrazu z wahaniem, zdumieni wlasna szczeroscia, goscie Schmuha po zazyciu cebuli zwierzali sie sasiadom na niewygodnych, pokrytych workami skrzyniach, pozwalali sie wypytywac, nicowac, jak nicuje sie plaszcz. Oskar jednak, ktory z Kleppern i Schollem siedzial bez jednej lzy pod niby-drabinka dla kur, chce pozostac dyskretny, z wszystkich zwierzen, samooskarzen, spowiedzi, wynurzen i wyznan chce opowiedziec tylko historie panny Pioch, ktora raz po raz tracila swojego pana Vollmera, ktorej z tego powodu serce skamienialo, a oczy staly sie niezdolne do lez, i ktora musiala raz po raz bywac u Schmuha, w drogiej "Piwnicy Pod Cebula". -Poznalismy sie w tramwaju - powiedziala panna Pioch, kiedy juz sie wyplakala. - Wracalam ze sklepu - jest wlascicielka i kierowniczka doskonalej ksiegarni - wagon byl przepelniony i Willy, to znaczy pan Vollmer, z calej sily nastapil mi na prawa noge. Nie moglam juz stac i oboje zakochalismy sie od pierwszego wejrzenia. Poniewaz nie moglam tez isc, on ofiarowal mi ramie, odprowadzil mnie, a raczej odniosl do domu i od tego dnia czule pielegnowal ow paznokiec u nogi, i poza tym nie skapil mi czulosci, az paznokiec na duzym palcu u prawej nogi zszedl i nie przeszkadzal juz rosnieciu nowego paznokcia. Od tego dnia, w ktorym odpadl martwy paznokiec, jego milosc zaczela stygnac. Obydwoje bardzo nad tym bolelismy. I wtedy Willy, poniewaz nadal byl do mnie przywiazany, poniewaz tyle nas laczylo, wysunal te okropna propozycje: Pozwol, ze nastapie ci na duzy palec u lewej nogi, az paznokiec zrobi sie czerwononiebieski, a potem niebieskoczarny. Uleglam, a on zrobil tak, jak proponowal. Jego milosc natychmiast powrocila, moglam cieszyc sie nia w pelni, poki paznokiec na duzym palcu u lewej nogi tez nie odpadl jak zwiedly lisc; na nasza milosc znow przyszla jesien. Teraz Willy chcial z kolei nastapic mi na duzy palec u prawej nogi, ktorego paznokiec tymczasem odrosl, chcial to zrobic, zeby znowu sluzyc mi w milosci. Aleja mu nie pozwolilam. Powiedzialam: Jesli twoja milosc rzeczywiscie jest wielka i szczera, to powinna przezyc paznokiec u nogi. On nie zrozumial i porzucil mnie. W kilka miesiecy pozniej spotkalismy sie na koncercie. Po przerwie usiadl nie proszony kolo mnie, bo bylo tam jeszcze wolne miejsce. Gdy w trakcie Dziewiatej Symfonii zaczal spiewac chor, podsunelam mu prawa stope, z ktorej przedtem zdjelam pantofel. On nastapil, ale ja mimo to nie zaklocilam koncertu. Po siedmiu tygodniach Willy znow mnie porzucil. Jeszcze dwukrotnie moglismy byc ze soba po kilka tygodni, bo jeszcze dwukrotnie podsunelam mu duzy palec najpierw u lewej, potem u prawej nogi. Dzisiaj obydwa palce sa okaleczone, paznokcie nie chca juz odrastac. Co jakis czas Willy mnie odwiedza, siada przede mna na dywanie, wstrzasniety, pelen wspolczucia dla mnie i dla samego siebie, ale bez milosci i lez wpatruje sie w obie pozbawione paznokci ofiary naszej milosci. Niekiedy mowie mu: "Chodz, Willy, pojdziemy do Schmuha, wyplaczemy sie porzadnie <>. Ale do tej pory nigdy nie chcial ze mna przyjsc. Biedak nie ma wiec pojecia, jak wielka pocieszycielka jest lza. Pozniej - Oskar mowi o tym jedynie po to, zeby zaspokoic ciekawych sposrod panstwa - rowniez pan Vollmer, nawiasem mowiac, kupiec z branzy radiowej, przychodzil do naszej piwnicy. Plakali wspolnie i podobno, jak podczas wczorajszych odwiedzin opowiadal mi Klepp, niedawno sie pobrali. Chociaz od wtorku do soboty - w niedziele "Piwnica Pod Cebula" byla zamknieta - po zazyciu cebuli prawdziwy tragizm ludzkiej egzystencji ukazywal sie w calej rozciaglosci, goscie poniedzialkowi mieli prawo plakac jesli nie najtragiczniej, to najgwaltowniej. W poniedzialki bylo taniej. Schmuh za pol ceny dawal wowczas cebule mlodziezy. Najczesciej przychodzili studenci i studentki medycyny. Ale rowniez studenci Akademii Sztuk Pieknych, przede wszystkim ci, ktorzy chcieli w przyszlosci byc nauczycielami rysunkow, wydawali czesc swoich stypendiow na cebule. Skad jednak, po dzis dzien zadaje sobie pytanie, mieli na ten cel pieniadze uczniowie i uczennice ostatniej licealnej? Mlodosc placze inaczej niz starosc. Mlodosc ma tez calkiem inne problemy. Nie zawsze musza to byc zmartwienia egzaminacyjne czy maturalne. Oczywiscie, i "Pod Cebula" dochodzily do glosu konflikty synow z ojcami, tragedie corek poroznionych z matkami. Choc mlodosc czula sie niezrozumiana, nie uwazala, by owo nieporozumienie warto bylo oplakiwac. Oskar cieszyl sie, ze mlodosc, jak dawniej, plakala z milosci, nie tylko z milosci zmyslowej. Gerhard i Gudrun: z poczatku siedzieli zawsze na dole, dopiero pozniej plakali razem na galerii. Ona, duza, krzepka, typowa szczypiornistka, byla studentka chemii. Wlosy opadaly jej ciezkim wezlem na kark. Patrzyla szczerze, najczesciej wprost przed siebie, szarym, a mimo to macierzynskim spojrzeniem, jakie do konca wojny widzialo sie calymi latami na plakatach Frauenscliaftu. Jakkolwiek czolo bylo mlecznobiale, gladkie i zdrowe, twarz nosila wyrazne pietno jej nieszczescia. Od krtani w gore, przez okragly mocny podbrodek, nie omijajac obydwu policzkow, pozostawil fatalne slady meski zarost, ktory nieszczesliwa raz po raz probowala wygolic. Delikatna skora nie znosila widac zyletki. Gudrun oplakiwala zaczerwienione, spekane, pryszczate nieszczescie, na ktorym odrastal zarost. Gerhard przyszedl "Pod Cebule" dopiero pozniej. Poznali sie nie w tramwaju, jak panna Pioch i pan Vollmer, tylko w pociagu. On siedzial naprzeciwko niej, oboje wracali z ferii semestralnych. On pokochal ja natychmiast mimo zarostu. Ona wlasnie przez ten zarost nie smiala go pokochac, podziwiala jednak - co wlasciwie bylo jej nieszczesciem - gladki jak dziecieca pupka podbrodek Gerharda; mlody czlowiek byl zupelnie pozbawiony zarostu, co oniesmielalo go wobec dziewczat. Mimo to Gerhard zagadnal Gudrun, a gdy wysiedli na Dworcu Glownym w Dusseldorfie, byli co najmniej przyjaciolmi. Od czasu tej jazdy pociagiem widywali sie codziennie. Rozmawiali o tym i owym, dzielili sie myslami, nigdy jednak nie wspominajac o zaroscie: tym, ktorego nie bylo, i tym, ktory wciaz odrastal. Gerhard oszczedzal tez Gudrun i z uwagi na jej udreczona skore nigdy jej nie pocalowal. Ich milosc pozostala wiec czysta, choc obydwoje nie cenili zbytnio czystosci, bo ostatecznie ona zajmowala sie chemia, on zas chcial nawet zostac lekarzem. Gdy pewien wspolny przyjaciel doradzal im "Piwnice Pod Cebula", oboje, z wlasciwym medykom i chemiczkom sceptycyzmem, chcieli skwitowac to lekcewazacym usmiechem. W koncu poszli jednak, aby, jak zapewniali sie nawzajem, przeprowadzic tam badania naukowe. Rzadko zdarzalo sie Oskarowi widziec tak placzacych mlodych ludzi. Przychodzili stale, odejmujac sobie od ust oszczedzali szesc marek czterdziesci, plakali nad zarostem: tym, ktorego nie bylo, i tym, ktory niszczyl delikatna dziewczeca skore. Niekiedy probowali omijac "Piwnice Pod Cebula", opuscili tez jeden poniedzialek, ale w nastepny przyszli znowu, placzac, rozcierajac w palcach cebulowa siekanine wyznali, ze chcieli zaoszczedzic szesc marek czterdziesci; w swoim studenckim pokoiku usilowali pocieszyc sie tania cebula ale to nie bylo to samo co w "Piwnicy". Brakowalo im sluchaczy. W towarzystwie plakalo sie o wiele lzej. Prawdziwe poczucie wspolnoty mozna bylo osiagnac, gdy z prawej, z lewej i w gorze, na galerii, zalewali sie lzami koledzy z tego samego wydzialu, nawet studenci Akademii Sztuk Pieknych i uczniacy. Takze w wypadku Gerharda i Gudrun nie skonczylo sie na placzu, ale doszlo do stopniowego wyzdrowienia. Prawdopodobnie lzy porwaly ze soba ich zahamowania. Nastapilo, jak to sie mowi, zblizenie. On calowal jej udreczona skore, ona cieszyla sie gladkoscia jego podbrodka, az pewnego dnia nie przyszli wiecej "Pod Cebule", nie bylo im to juz potrzebne. Po kilku miesiacach Oskar spotkal ich na Konigsallee, nie poznajac zrazu: on, gladkolicy Gerhard, nosil bujna ruda brode, ona, pryszczata Gudrun, miala tylko ciemny meszek nad gorna warga, z czym bylo jej do twarzy. Natomiast podbrodek i policzki Gudrun lsnily gladko, bez sladu zarostu. Byli studenckim malzenstwem - Oskar wyobraza sobie, jak za piecdziesiat lat beda opowiadac swoim wnukom, ona, Gudrun: "To bylo wtedy, jak wasz dziadek nie mial jeszcze ani jednego wloska na brodzie", on, Gerhard: "To bylo wtedy, jak wasza babcia meczyla sie jeszcze z zarostem i chodzilismy co poniedzialek <>". Po coz jednak, zapytacie panstwo, trzej muzykanci wciaz jeszcze siedza pod okretowym trapem albo drabinka dla kur? Czy cebularnia z calym tym placzem, rykiem i szczekaniem zebami potrzebowala jeszcze prawdziwej i zaangazowanej na stale orkiestry? Ledwie goscie wyplakali sie i wygadali, chwytalismy za instrumenty, dostarczalismy im muzycznego przejscia do zwyczajnych rozmow, ulatwialismy opuszczenie lokalu, aby nowi goscie mogli znalezc miejsce. Klepp, Scholle i Oskar byli przeciwni cebulom. W naszej umowie ze Schmuhem znalazl sie tez punkt, ktory zabranial nam zazywania cebuli w podobny sposob, w jaki robili to goscie. Nie potrzebowalismy zreszta zadnej cebuli. Scholle, gitarzysta, nie mial na co sie skarzyc, zawsze byl szczesliwy i zadowolony, nawet gdy w polowie ragtime'u pekly mu w banjo dwie struny naraz. Dla mojego przyjaciela Kleppa pojecia placzu i smiechu do dzisiejszego dnia sa zupelnie niezrozumiale. Klepp uwazal, ze placz jest wesoly; nigdy jeszcze nie widzialem, zeby tak sie smial, jak na pogrzebie swojej ciotki, ktora, nim sie ozenil, prala mu koszule i skarpetki. A jak bylo z Oskarem? Oskar mialby dosc powodow do placzu. Czy nie nalezalo utopic we lzach siostry Dorothei, owej dlugiej daremnej nocy na jeszcze dluzszym kokosowym chodniku? A czy moja Maria nie dawala mi powodu do skarg? Czy jej szef, Stenzel, nie przychodzil stale do mieszkania w Bilk? Czy Kurtus, moj syn, nie mowil na tego delikatesiarza i karnawalowego wesolka najpierw "wujku Stenzel", potem "tato Stenzel'? A pomijajac moja Marie, czy tam, w dalekim sypkim piasku cmentarza na Zaspie, w glinie cmentarza w Bretowie nie lezeli: moja biedna mama, nierozumny Jan Bronski, kucharz Matzerath, ktory uczucia potrafil wyrazic tylko w zupach? Ich wszystkich nalezalo oplakiwac. Ale Oskar byl jednym z nielicznych szczesliwcow, ktorzy umieli jeszcze plakac bez cebuli. Z pomoca przychodzil mi moj bebenek. Wystarczylo zaledwie kilka wyprobowanych taktow, a juz Oskarowi lzy stawaly w oczach, ani lepsze, ani gorsze od drogich lez "Piwnicy Pod Cebula". Rowniez knajpiarz Schmuh nie uciekal sie do cebuli. Wroble, na ktore w wolnych chwilach polowal w krzakach i zaroslach, stanowily dla niego pelnowartosciowa namiastke. Malo razy zdarzalo sie, ze zaraz po polowaniu Schmuh ukladal na gazecie dwanascie ubitych wrobli, nad dwunastka niekiedy jeszcze cieplych pierzastych cialek zalewal sie lzami i placzac w dalszym ciagu, rozrzucal pokarm dla ptakow po nadrenskich lakach i nadbrzeznych kamieniach? W cebulami nadarzala mu sie inna mozliwosc wylewania swoich zalow. Weszlo mu w zwyczaj urzadzanie raz na tydzien karczemnej awantury babce klozetowej, obrzucanie jej bardzo czasami staroswieckimi wyzwiskami, jak dziewka, wszetecznica, kanalia, nikczemnica, lajdaczka. - Precz z moich oczu, ty kreaturo! - slyszalo sie skrzeczenie Schmuha. Odprawial babki klozetowe z miejsca, przyjmowal nowe, po pewnym czasie napotykal jednak na trudnosci, bo babek klozetowych wiecej nie bylo, musial wiec to stanowisko powierzac tym, ktore juz raz albo kilka razy wyrzucal. Babki klozetowe wracaly "Pod Cebule" chetnie, bo tam dobrze zarabialy. Placz zapedzal w ustronne miejsce wiecej gosci niz w innych knajpach; poza tym czlowiek zaplakany jest hojniejszy niz czlowiek o suchych oczach. Zwlaszcza panowie, ktorzy z pasowa, zalana lzami i opuchnieta twarza szli "na strone", gleboko i ochoczo siegali do sakiewki. Ponadto babki klozetowe sprzedawaly gosciom "Piwnicy" znane chustki w cebulowy wzor, z wydrukowanym po przekatnej napisem: "Piwnica Pod Cebula". Chustki wygladaly wesolo, nadawaly sie nie tylko do osuszania lez, ale i do wiazania na glowie. Panowie kazali z barwnych kwadratow szyc trojkatne proporczyki, zawieszali je w tylnych okienkach swoich wozow i zabierali "Piwnice Pod Cebula" na urlop do Paryza, na Lazurowe Wybrzeze, do Rzymu, Rawenny, Rimini, nawet do dalekiej Hiszpanii. Jeszcze inne zadanie przypadalo nam, muzykom, i naszemu muzykowaniu: czasami, zwlaszcza gdy paru gosci skroilo dwie cebule jedna po drugiej, dochodzilo w "Piwnicy" do wybuchow, ktore z latwoscia moglyby sie przerodzic w orgie. Z jednej strony Schmuh nie lubil takiego ostatecznego wyzbywania sie wszelkich hamulcow i gdy tylko paru panow rozwiazywalo krawaty, pare pan manipulowalo przy bluzkach, kazal nam grac, zapobiegac graniem rozpoczynajacemu sie bezwstydowi; z drugiej zas sam torowal do pewnego momentu droge ku orgii, szczegolnie podatnym gosciom natychmiast po pierwszej cebuli dostarczajac druga. Najwiekszy wybuch, jaki za mojej pamieci nastapil w "Piwnicy Pod Cebula", mial i dla Oskara stac sie jesli nie punktem zwrotnym w jego zyciu, to w kazdym razie decydujacym wydarzeniem. Zona Schmuha, pelna zycia Billy, rzadko przychodzila do "Piwnicy", a jesli przychodzila, to z przyjaciolmi, na ktorych Schmuh patrzyl niechetnie. Pewnego wieczoru przyszla wiec z krytykiem muzycznym Woode'em i architektem, a zarazem fajczarzem Wackerleiem. Obaj panowie nalezeli do stalych bywalcow "Piwnicy", obnosili sie jednak z okropnie nudnymi zmartwieniami: Woode plakal z powodow religijnych - chcial przejsc na inna wiare albo juz przeszedl, moze nawet po raz drugi, fajczarz Wackerlei plakal z powodu profesury, ktorej w latach dwudziestych nie przyjal przez pewna Dunke, Dunka jednak wziela sobie innego, jakiegos goscia z Ameryki Poludniowej, miala z nim szescioro dzieci, i to gnebilo Wackerleia, sprawialo, ze fajka stale mu gasla. To Woode, ktory byl dosc zlosliwy, namowil zone Schmuha do skrajania cebuli. Ona usluchala, zalala sie lzami, zaczela gadac, wystawila Schmuha, knajpiarza, na posmiewisko, opowiadala rzeczy, ktorych Oskar taktownie nie bedzie panstwu powtarzal, i trzeba bylo kilku silnych mezczyzn, gdy Schmuh chcial sie rzucic na zone; bo ostatecznie wszedzie na stolach lezaly kuchenne noze. Przytrzymano pasjonata tak dlugo, az lekkomyslna Billy ze swoimi przyjaciolmi Woode'em i Wackerleiem zdolala sie ulotnic. Schmuh byl wzburzony i oszolomiony. Widzialem to po jego rozlatanych rekach, ktore raz po raz poprawialy cebulowy szal. Kilkakrotnie znikal za zaslona, wymyslal klozetowej babce, wreszcie wrocil z pelnym koszykiem, oznajmil gosciom zduszonym i przesadnie wesolym glosem, ze teraz on, Schmuh, stawia wszystkim, bo taka ma fantazje, i nie zwlekajac rozdal cebule. Wtedy nawet Klepp, ktory kazda, chocby najbardziej przykra sytuacje ludzka traktowal w koncu jak znakomity zart, patrzyl jesli nie z niepokojem, to przeciez w napieciu, i trzymal flet w pogotowiu. Wiedzielismy dobrze, czym grozilo takie dwukrotne, raz za razem, umozliwienie temu wrazliwemu i przeczulonemu towarzystwu niczym nie skrepowanego placzu. Schmuh, ktory zobaczyl, ze z instrumentami w garsci czekamy tylko na znak, zabronil nam grac. Na stolach noze kuchenne rozpoczely swoje siekanie. Pierwsze, jakze piekne, luski koloru rozanego drzewa odsuwano niedbale na bok. Pod noz trafial szklisty miazsz z bladozielonymi pasmami. Dziwnym trafem placz nie zaczal sie od pan. Panowie w sile wieku, wlasciciel duzego mlyna, hotelarz i jego lekko umalowany przyjaciel, arystokratyczny przedstawiciel generalny, caly stol fabrykantow meskich okryc, ktorzy bawili w miescie z powodu posiedzenia zarzadu, i ow lysy aktor, ktorego nazywano u nas Zgrzytaczem, bo placzac zgrzytal zebami, wszyscy oni zalewali sie lzami, zanim panie pospieszyly w sukurs. Tylko ze panie i panowie nie wybuchali owym wyzwalajacym placzem, jaki wywolywala pierwsza cebula, lecz dostawali spazmow: Zgrzytacz zgrzytal okropnie, byl aktorem, ktory naklonilby do zgrzytania publicznosc kazdego teatru, wlasciciel duzego mlyna bez przerwy walil wypielegnowana siwa glowa o blat stolu, hotelarz mieszal wlasne spazmy ze spazmami gibkiego przyjaciela, Schmuh, ktory stal przy schodach, nie zwracajac uwagi na zwisajacy koniec szala, przygladal sie zmruzonymi oczyma, ale nie bez przyjemnosci na poly juz rozhukanemu towarzystwu. A potem jakas starsza pani na oczach ziecia podarla na sobie bluzke. Przyjaciel hotelarza, ktorego z lekka egzotyczna karnacja juz przedtem rzucala sie w oczy, wskoczyl nagle z obnazonym brazowym torsem na jeden, potem na drugi stol, tanczyl, jak pewnie tanczy sie na Wschodzie, i zapowiedzial rozpoczecie orgii, ktora zaczela sie wprawdzie z rozmachem, ale wobec braku albo po prostu glupoty pomyslow nie zasluguje na szczegolowe przedstawienie. Nie tylko Schmuh byl rozczarowany, rowniez Oskar, znudzony, uniosl w gore brwi. Pare ladnych rozbieranek, panowie zakladali damska bielizne, amazonki chwytaly krawaty i szelki, tu i owdzie pary znikaly pod stolami, od biedy mozna by wspomniec o Zgrzytaczu, ktory rozszarpal zebami, pogryzl i czesciowo chyba polknal biustonosz. Prawdopodobnie ten okropny halas - krzyki i piski, za ktorymi prawie nic sie nie krylo - sklonil rozczarowanego, a moze tez obawiajacego sie policji knajpiarza Schmuha do opuszczenia swojego miejsca przy schodach. Pochylil sie ku nam, siedzacym pod drabina dla kur, tracil najpierw Kleppa, potem mnie, syknal: - Grajcie! Grajcie, mowie! Dosc tego pajacowania! Okazalo sie jednak, ze Klepp, ktoremu przeciez niewiele bylo trzeba, rozbawil sie na dobre. Smiech nim wstrzasal, nie mogl utrzymac fletu. Scholle, ktory uwazal Kleppa za swojego mistrza, we wszystkim go nasladowal, a zatem i w smiechu. Pozostal wiec tylko Oskar - i na mnie Schmuh mogl polegac. Wyciagnalem blaszany bebenek spod lawki, zapalilem spokojnie papierosa i zaczalem bebnic. Zabralem sie do blachy bez zadnego planu. Zapomnialem o wszystkich wycwiczonych az do znudzenia knajpiarskich kawalkach. Oskar zatem nie gral nawet jazzu. Nie cierpialem zreszta tego, ze ludzie widzieli we mnie szalejacego perkusiste. Choc z powodzeniem wystepowalem w tej roli, nie bylem rasowym muzykiem jazzowym. Lubie jazz, jak lubie wiedenskiego walca. Jedno i drugie moglem grac, ale nie musialem. Kiedy Schmuh poprosil mnie o wprowadzenie do akcji mojego blaszanego bebenka, gralem nie to, co umialem, tylko to, co podpowiadalo mi serce. Oskarowi udalo sie wcisnac paleczki w dlonie niegdys trzyletniego Oskara. Przemierzalem bebnieniem dawne szlaki, ukazywalem swiat trzylatka, cale to niezdolne do prawdziwej orgii powojenne towarzystwo wzialem na poczatek w cugle, co ma oznaczac, ze zaprowadzilem ich na Posadowskiego, do freblowki ciotki Kauer, tak dalece mialem ich juz w garsci, ze rozdziawiali buzie, brali sie za raczki, stawiali stopy czubkami do srodka, czekali na mnie, swojego szczurolapa. Wobec tego ruszylem sie spod drabinki dla kur, objalem komende, najpierw, na probe, podsunalem im, paniom i panom, "Koci koci lapki", potem, gdy zobaczylem, ze wzbudzilo to powszechna dziecieca wesolosc, napedzilem im poteznego stracha, bo zabebnilem: "Czy jest tu Czarna Kucharka?" Pozwolilem jej, ktora juz dawniej straszyla mnie czasami, a dzis przejmuje coraz wieksza groza, olbrzymiej, czarnej jak wegiel i nieogarnionej, miotac sie po "Piwnicy Pod Cebula" i osiagnalem to, co knajpiarz Schmuh osiagal tylko za pomoca cebuli: panie i panowie plakali jak dzieci okraglymi, rzesistymi lzami, bali sie bardzo, z drzeniem wygladali mojego zmilowania, wiec zeby ich uspokoic, a takze ulatwic powrot do ubran, sukien, bielizny, aksamitu i jedwabiu, zabebnilem: "Zielone, zielone, zielone jest ubranko moje", potem: "Czerwone, czerwone, czerwone jest ubranko moje", nastepnie: "Niebieskie, niebieskie, niebieskie..." i "Zolte, zolte, zolte..." przeszedlem po kolei wszystkie barwy i odcienie, az znow zobaczylem przed soba grzecznie ubrane towarzystwo, ustawilem freblowke jak na spacer, poprowadzilem ich przez "Piwnice Pod Cebula", jakby to byla Jaskowa Dolina, jakbysmy wspinali sie na Jaskowa Kope, wokol niesamowitego pomnika Gutenberga, jakby na Lakach kwitly prawdziwe stokrotki, ktore im, paniom i panom pokrzykujacym radosnie jak dzieci, wolno bylo zrywac. A potem, zeby wszystkim obecnym, takze knajpiarzowi Schmuhowi, zostalo cos na pamiatke niefrasobliwego popoludnia we freblowce, pozwolilem im zalatwic mala potrzebe, powiedzialem na swoim bebenku - dochodzilismy do mrocznego Czarciego Parowu, zbieralismy buczyne - teraz, dzieciaczki, mozecie zrobic siusiu: i oni zalatwiali sie, moczyli, wszyscy, panie i panowie, takze knajpiarz Schmuh, moi przyjaciele Klepp i Scholle, nawet odlegla klozetowa babka, robili psi-psi, siusiali wszyscy w majtki, kucajac i wsluchujac sie we wlasne dzwieki. Dopiero gdy przebrzmiala owa muzyka - Oskar towarzyszyl dzieciecej orkiestrze jedynie leciutkim postukiwaniem - mocnym, bezposrednim uderzeniem przeszedlem do nieposkromionej swawoli. Wybijajac skoczny rytm: Szklo, szklo, szkielko, piwo w marcepanie, pani Zima w oknie, gra na fortepianie... wyprowadzilem pokrzykujace radosnie, rozchichotane, trajkoczace glupio towarzystwo najpierw do szatni, gdzie oglupialy brodaty student podal plaszcze zdziecinnialym gosciom Schmuha, potem, wystukujac popularna melodyjke "Piora praczki, piora przez calutki dzien", betonowymi schodami w gore i obok portiera w baranim kozuchu na dwor. Pod bajecznie rozgwiezdzonym, jak na zamowienie, ale chlodnym niebem wiosennej nocy roku dziewiecset piecdziesiatego zostawilem panie i panow, ktorzy dlugo jeszcze wyprawiali na Starym Miescie dzieciece figle, nie wracali do domu, az w koncu policjanci pomogli im odzyskac wiek i godnosc, przypomniec sobie numery wlasnych telefonow. Ja natomiast, rozchichotany Oskar, glaszczac swoja blache wrocilem "Pod Cebule", gdzie Schmuh nadal klaskal w dlonie, w mokrych spodniach, krzywonogi, stal przy drabince dla kur i we freblowce ciotki Kauer czul sie chyba rownie dobrze jak na lakach nad Renem, gdzie jako dorosly Schmuh strzelal do wrobli. Na Wale Atlantyckim - czyli bunkry nie moga pozbyc sie betonu Chcialem przeciez pomoc Schmuhowi, wlascicielowi "Piwnicy Pod Cebula". On jednak nie mogl mi wybaczyc solowego wystepu na blaszanym bebenku, ktory z jego szastajacych pieniedzmi gosci zrobil gaworzace, beztrosko wesole, ale tez siusiajace w majtki, a co gorsza, placzace - placzace bez cebuli - dzieci.Oskar stara sie go zrozumiec. Czyz knajpiarz nie mial powodu obawiac sie mojej konkurencji, skoro goscie raz po raz odsuwali tradycyjne lzawiace cebule, domagali sie Oskara, jego blachy, mnie, ktory na swojej blasze umialem wyczarowac dziecinstwo kazdego - chocby nie wiem jak sedziwego - goscia? O ile dotad Schmuh ograniczal sie do odprawiania z miejsca klozetowych babek, o tyle tym razem odprawil nas, swoich muzykow, i zaangazowal skrzypka, ktorego przy pewnej poblazliwosci mozna bylo wziac za Cygana. Poniewaz jednak po naszym wylaniu kilku, i to najlepszych gosci zagrozilo bojkotem "Piwnicy", juz po paru tygodniach Schmuh musial przystac na kompromis: trzy razy w tygodniu rzepolil skrzypek, trzy razy w tygodniu gralismy my. Zazadalismy podwyzki i dostalismy dwadziescia marek za wieczor, procz tego coraz bardziej sute napiwki - Oskar zalozyl ksiazeczke oszczednosciowa i z gory cieszyl sie procentami. Owa ksiazeczka miala juz niebawem stac mi sie pomoca w potrzebie, bo oto przyszla smierc, zabrala nam knajpiarza Ferdynanda Schmuha, zabrala nam prace i zarobek. Mowilem juz przedtem: Schmuh strzelal do wrobli. Czasami zabieral nas swoim mercedesem, zebysmy sobie popatrzyli, jak strzela. Mimo sporadycznych zatargow o moj bebenek, przez ktory, stajac po mojej stronie, musieli ucierpiec takze Klepp i Scholle, Schmuh pozostawal ze swoimi muzykami w przyjacielskich stosunkach, az jak sie rzeklo, przyszla smierc. Wsiedlismy do wozu. Zona Schmuha, jak zawsze, przy kierownicy. Klepp obok niej. Schmuh miedzy Oskarem i Schollem. Trzymal na kolanach wiatrowke i gladzil ja niekiedy. Dojechalismy prawie do Kaiserswerth. Dekoracyjne drzewa po obu brzegach Renu. Zona Schmuha zostala w samochodzie i rozlozyla gazete. Klepp kupil sobie przedtem rodzynki i zajadal dosc regularnie. Scholle, ktory zanim zostal gitarzysta, cos tam studiowal, potrafil wyglaszac z pamieci wiersze o Renie. Rzeka pokazala sie zreszta z najbardziej poetycznej strony, bo zdazajac do Duisburga mimo letniej pory roku niosla na swoim grzbiecie procz codziennych barek kolyszace sie jesienne liscie; i gdyby nie wiatrowka Schmuha, ktora odzywala sie co jakis czas, mozna by owo popoludnie ponizej Kaiserswerth nazwac spokojnym popoludniem. Gdy Klepp skonczyl rodzynki i wytarl palce o trawe, Schmuh takze skonczyl swoje. Do jedenastu zimnych pierzastych kulek na gazecie dolozyl dwunastego i, jak powiedzial, jeszcze drgajacego wrobla. Strzelec spakowal juz swoja zdobycz - bo z niezrozumialych przyczyn Schmuh za kazdym razem zabieral do domu wszystko, co ustrzelil - gdy nie opodal nas, na wyrzuconym przez rzeke korzeniu, usiadl wrobel, zrobil to tak ostentacyjnie, taki byl szary, taki typowo wrobli, ze Schmuh nie mogl sie oprzec; on, ktory w ciagu jednego popoludnia nie zabijal nigdy wiecej niz dwanascie wrobli, zabil trzynastego wrobla - tego Schmuh nie powinien byl zrobic. Gdy dolozyl trzynastego do tamtych dwunastu, poszlismy i zastalismy zone Schmuha spiaca w czarnym mercedesie. Najpierw Schmuh wsiadl z przodu. Potem Scholle i Klepp wsiedli z tylu. Powinienem byl wsiasc i ja, nie wsiadlem jednak, powiedzialem, ze mam chec jeszcze sie troche przejsc, wroce tramwajem, niech sie o mnie nie martwia, i tak bez Oskara, ktory przezornie nie wsiadl, odjechali do Dusseldorfu. Pomalu ruszylem za nimi. Nie musialem daleko isc. Byl tam objazd z powodu robot drogowych. Trasa objazdu prowadzila kolo zwirowni. A w zwirowni, jakies siedem metrow ponizej poziomu szosy, lezal, kolami do gory, czarny mercedes. Robotnicy wyciagneli z wozu troje rannych i zwloki Schmuha. Karetka pogotowia byla juz w drodze. Zszedlem na dol, wkrotce mialem w butach pelno zwiru, zajalem sie troche rannymi, ale gdy mimo bolu dopytywali sie o Schmuha, nie powiedzialem im, ze nie zyje. Znieruchomialym i zdumionym wzrokiem patrzyl na zachmurzone w trzech czwartych niebo. Gazete z jego popoludniowa zdobycza wyrzucilo z samochodu. Doliczylem sie dwunastu wrobli, trzynastego nie moglem znalezc, szukalem jednak w dalszym ciagu, gdy karetka pogotowia dotarla juz do zwirowni. Zona Schmuha, Klepp i Scholle odniesli lekkie obrazenia: rany tluczone, kilka zlamanych zeber. Gdy pozniej odwiedzilem Kleppa w szpitalu i pytalem o przyczyne wypadku, przyjaciel opowiedzial mi zadziwiajaca historie: Kiedy jadac wolno, z uwagi na wyjezdzona nawierzchnie, mijali zwirownie, pojawila sie nagle setka, jesli nie setki wrobli, ktore zerwaly sie z zarosli, krzakow, drzew owocowych, przeslonily mercedesa, uderzyly w szybe ochronna, przestraszyly zone Schmuha i wroblimi silami spowodowaly wypadek i smierc knajpiarza. Kto chce, niech wierzy relacji Kleppa; Oskar odniosl sie do niej sceptycznie, zwlaszcza ze gdy chowano Schmuha, nie naliczyl na Cmentarzu Poludniowym wiecej wrobli niz wowczas przed laty, kiedy byl jeszcze kamieniarzem i rytownikiem wsrod nagrobkow. Za to postepujac w kondukcie zalobnym za trumna, z pozyczonym cylindrem w reku, zobaczylem na dziewiatej kwaterze kamieniarza Korneffa, ktory z nie znanym mi pomocnikiem ustawial tam sciane z diabazu na dwumiejscowy grob. Gdy trumne z cialem knajpiarza Schmuha przenoszono obok kamieniarza ku nowo utworzonej dziesiatej kwaterze, Korneff zgodnie z cmentarnym przepisem zdjal czapke, nie poznal mnie, moze z powodu cylindra, pocieral jednak kark, co wskazywalo na dojrzewajace lub juz dojrzale czyraki. Pogrzeby! Musialem prowadzic panstwa juz na tyle cmentarzy, powiedzialem tez w jakims miejscu, ze pogrzeby przypominaja zawsze o innych pogrzebach, i dlatego nie chce rozwodzic sie nad pogrzebem Schmuha i zwroconymi z tej okazji w przeszlosc myslami Oskara. Schmuha pochowano jak nalezy, bez zadnych incydentow, ale nie bede przed panstwem tail, ze po pogrzebie - zachowywano sie dosc swobodnie, bo wdowa lezala w szpitalu - zagadnal mnie pewien pan, ktory przedstawil sie jako doktor Dosch. Doktor Dosch prowadzil agencje koncertowa. Nie byl jednak jej wlascicielem. Ponadto doktor Dosch przedstawil sie jako dawny bywalec "Piwnicy Pod Cebula". Ja nigdy go nie zauwazylem. Ale on byl w lokalu, gdy zrobilem z gosci Schmuha gaworzace, rozradowane male dzieci. Ba, sam Dosch, jak wyznal mi w zaufaniu, pod wplywem mojego blaszanego bebenka powrocil w czasy szczesliwego dziecinstwa a teraz chcial mnie i moja jak sie wyrazil - "fantastyczna sztuczke" skierowac na szerokie wody. Zostal upowazniony do przedlozenia mi umowy, bombowej umowy; moge zaraz podpisac. Pod krematorium, gdzie Leo Hys, nazywany w Dusseldorfie Willemem Sliniakiem, czekal w bialych rekawiczkach na orszak zalobny, wyciagnal papier, ktory w zamian za ogromne sumy mial zobowiazac mnie, "bebniste Oskara", do solowych wystepow w wielkich salach, co najmniej o dwoch lub trzech tysiacach miejsc. Dosch byl niepocieszony, gdy nie chcialem od razu podpisac. Wymowilem sie smiercia Schmuha, powiedzialem, ze byl mi za zycia zbyt bliski, bym mogl natychmiast, jeszcze na cmentarzu, szukac nowego chlebodawcy, przemysle jednak sprawe, byc moze wyjade w krotka podroz, potem odwiedze go, pana doktora Doscha, i ewentualnie podpisze to, co on nazywa kontraktem. Chociaz na cmentarzu nie podpisalem zadnego kontraktu, Oskar ze wzgledu na swoja niepewna sytuacje finansowa czul sie zmuszony przyjac i schowac do kieszeni zaliczke, ktora doktor Dosch poza cmentarzem, na placyku przed brama, gdzie zaparkowal woz, podsunal dyskretnie, ukryta w kopercie, razem ze swoja wizytowka. I wyjechalem w podroz, znalazlem nawet towarzysza podrozy. Wlasciwie najchetniej wyjechalbym z Kleppern. Ale Klepp lezal w szpitalu i nie mogl sie smiac, bo mial zlamane cztery zebra. Mile bym tez widzial towarzystwo Marii. Wakacje jeszcze trwaly, mozna by wziac Kurtusia, Maria jednak w dalszym ciagu romansowala ze swoim szefem, Stenzlem, ktory Kurtusiowi kazal nazywac sie "tata Stenzlem". Wyjechalem wiec z malarzem Lankesem. Znacie panstwo Lankesa jako obergefrajtra Lankesa, poza tym jako przelotnego narzeczonego muzy Ulli. Gdy z zaliczka i ksiazeczka oszczednosciowa w kieszeni zaszedlem do pracowni malarza przy Sittarder Strasse, mialem nadzieje, ze zastane u niego moja dawna kolezanke Ulle; z muza bowiem chcialem wyjechac w podroz. Zastalem Ulle u malarza. - Zareczylismy sie juz czternascie dni temu - wyznala mi w drzwiach. Z Hanschenem Kragesem wszystko sie popsulo, znow musiala zerwac zareczyny; czy znam Hanschena Kragesa? Oskar nie znal ostatniego narzeczonego Ulli, bardzo nad tym ubolewal, potem wystapil ze wspanialomyslna propozycja wspolnej podrozy i doczekal sie tego, ze zanim Ulla zdazyla sie zgodzic, nadszedl Lankes, narzucil Oskarowi swoje towarzystwo i spoliczkowal muze, dlugonoga muze, ktora nie chciala zostac w domu i z tego powodu zostala tak surowo potraktowana. Czemu Oskar nie zaprotestowal? Czemu nie ujal sie za muza, z ktora chcial przeciez wyjechac? Jakkolwiek pieknie wyobrazalem sobie podroz u bardzo szczuplego, pokrytego jasnym meszkiem boku Ulli, lekalem sie zbyt bliskiego wspolzycia z muza. Z muzami trzeba byc na dystans, powiedzialem sobie, bo inaczej pocalunek muzy stanie sie pospolita blahostka. Lepiej juz pojade z malarzem Lankesem, ktory bije swoja muze, gdy ona chce go pocalowac. Nie dyskutowalismy dlugo nad celem naszej podrozy. W gre wchodzila tylko Normandia. Chcielismy zobaczyc bunkry miedzy Caen i Cabourgiem. Tam bowiem poznalismy sie w czasie wojny. Klopotow przysporzyly tylko starania o wizy. Ale na historie wizowe Oskar nie bedzie tracil slow. Lankes jest czlowiekiem skapym. O ile rozrzutnie poczyna sobie z tanimi zapewne badz wyzebranymi farbami na zle zagruntowanych plotnach, o tyle skrzetnie gospodarzy gotowka w papierach i w bilonie. Nigdy nie kupuje papierosow, pali jednak stale. Zeby uzmyslowic panstwu systematycznosc jego skapstwa, powiem tyle: ilekroc ktos poczestuje go papierosem, Lankes wyciaga dziesieciofenigowke z lewej kieszeni spodni, trzyma ja chwile na powietrzu, potem wpuszcza do prawej kieszeni spodni, gdzie w zaleznosci od pory dnia, znajduje sie mniej lub wiecej dziesiatek. Pali duzo i w przyplywie dobrego humoru wyznal mi kiedys: Co dzien mam na paleniu dwie marki! Owa zrujnowana posiadlosc w Wersten, ktora nabyl jakis rok temu, kupil sobie, a raczej wypalil papierosami blizszych i dalszych znajomych. Z tym Lankesem Oskar pojechal do Normandii. Wsiedlismy w pociag pospieszny. Lankes wolalby podrozowac autostopem. Poniewaz jednak odbywalismy podroz na moj koszt i moje zaproszenie, musial ustapic. Z Caen do Cabourga pojechalismy autobusem. Mijalismy topole, za ktorymi ciagnely sie laki oddzielone od siebie zywoplotami. Brazowo-biale krowy nadawaly polom wyglad reklamy mlecznej czekolady. Oczywiscie na blyszczacym papierze nie mozna by pokazac nic z wciaz jeszcze widocznych zniszczen wojennych, ktore pietnowaly i szpecily kazda wies, a wiec i wioske Bavent, gdzie stracilem moja Roswite. Z Cabourga ruszylismy pieszo wzdluz brzegu ku ujsciu Orne. Nie bylo deszczu. Ponizej Le Home Lankes powiedzial: - Jestesmy w domu, synku! Daj no papierosa. - Jeszcze przekladajac monete z kieszeni do kieszeni wskazal swoja zawsze wysunieta do przodu glowa na jeden z licznych nietknietych bunkrow na wydmach. Wyciagnal dlugie lapy, lewa chwycil swoj plecak, plenerowe sztalugi i tuzin klinowych blejtramow, prawa chwycil mnie, pociagnal w strone betonu. Mala walizeczka i bebenek stanowily bagaz Oskara. Trzeciego dnia pobytu na atlantyckim wybrzezu - oczyscilismy tymczasem wnetrze bunkra Dora siedem z lotnego piasku, usunelismy obrzydliwe slady szukajacych schronienia zakochanych parek, umeblowalismy pomieszczenie za pomoca skrzyni i naszych spiworow - Lankes przyniosl z plazy sporego watlusza. Dostal go od rybakow. On namalowal ich lodz, oni zas obdarowali go watluszem. Poniewaz w dalszym ciagu nazywalismy bunkier Dora siedem, nic w tym dziwnego, ze Oskar patroszac rybe krazyl myslami wokol siostry Dorothei. Watroba i mlecz ryby przelewaly mu sie w obu dloniach. Oskrobalem watlusza i wystawilem na slonce, co dalo Lankesowi asumpt do napackania napredce akwareli. Siedzielismy za bunkrem, oslonieci od wiatru. Sierpniowe slonce stalo glowa w dol na betonowej kopule. Zaczalem szpikowac watlusza zabkami czosnku. Tam gdzie przedtem znajdowaly sie mlecz, watroba, trzewia, napchalem cebuli, sera i tymianku, nie wyrzucilem jednak mlecza i watroby, tylko wsadzilem oba przysmaki w pysk ryby, ktory rozwarlem szeroko za pomoca cytryny. Lankes myszkowal po okolicy. Znikal w Dorze cztery, trzy i bardziej oddalonych bunkrach zagarniajac, co sie dalo. Wrocil obladowany deskami i pokaznymi pudlami tekturowymi, ktorych uzywal jako powierzchni do malowania, i dorzucil drew do ognia. Podtrzymywalismy ow ogienek bez trudu przez caly dzien, bo w nadbrzeznych piaskach co dwa kroki sterczalo, rzucajac zmienne cienie, wyrzucone przez morze, wyschniete na wior drewno. Na rozzarzonych tymczasem jak sie patrzy weglach drzewnych polozylem czesc balkonowej kraty, ktora Lankes wylamal w jakiejs opuszczonej nadmorskiej willi. Natarlem rybe oliwa, wsunalem na goracy, rowniez naoliwiony ruszt. Wyciskalem cytryny na skwierczacego watlusza, smazylem go powoli, jako ze ryba nie lubi pospiechu. Stol zrobilismy sobie z kilku pustych wiader i ulozonej na nich, wybrzuszonej, poskladanej w kilkoro smolowanej papy. Widelce i blaszane talerze przywiezlismy ze soba. Zeby odwrocic uwage Lankesa - jak wyglodzona mewa krecil sie wokol dochodzacej pomalu ryby - przynioslem z bunkra swoj bebenek. Ulozylem go na piasku i wystukiwalem pod wiatr, raz po raz zmieniajac rytm, lagodzac halasy kipieli morskiej i rozpoczynajacego sie przyplywu: teatr frontowy Bebry ogladal beton. Z Kaszub do Normandii. Feliks i Kitty, para akrobatow, skrecali sie i rozkrecali na bunkrze, wyglaszali pod wiatr - jak i Oskar bebnil pod wiatr - wiersz, ktorego refren w srodku wojny zapowiadal nadejscie arcymilej epoki: "...to nie bajer: coraz nam blizszy biedermeier", deklamowala sepleniaca Kitty; a Bebra, moj madry kapitan Bebra z kompanii propagandy, kiwal glowa; a Roswita, moja srodziemnomorska Raguna, wziela koszyk z prowiantem, nakryla do stolu na betonie, na Dorze siedem; a obergefrajter Lankes zajadal bialy chleb, popijal czekolade, palil papierosy kapitana Bebry... -O rany, Oskar! - przywolal mnie do terazniejszosci malarz Lankes. - Chcialbym tak malowac, jak ty bebnisz; daj no papierosa! Przestalem wiec bebnic. Poczestowalem towarzysza podrozy papierosem, sprobowalem rybe i uznalem, ze jest dobra: oczy jej wyplywaly lagodnie, bialo i luzno. Pomalutku, nie omijajac ani skrawka, wycisnalem ostatnia cytryne na czesciowo zarumieniona, czesciowo popekana skore watlusza. -Alez ja jestem glodny! - oznajmil Lankes. Wyszczerzyl dlugie, spiczaste, zolte zeby i niczym malpa grzmocil sie piesciami w piers pod kratkowana koszula. -Glowa czy ogon? - zabilem mu cwieka i zsunalem rybe na pergamin, ktory sluzac nam za obrus przykrywal smolowana pape. -A ty co bys mi radzil? - Lankes zgasil papierosa i schowal niedopalek. -Jako przyjacielowi powiedzialbym: Bierz ogon. Jako kucharz moge ci polecic tylko glowe. Natomiast moja mama, ktora byla wielka amatorka ryb, powiedzialaby teraz: Panie Lankes, prosze wziac ogon, wtedy bedzie pan wiedzial, co pan ma. Mojemu ojcu zas lekarz radzil zwykle... -Z lekarzami nie chce miec nic wspolnego - obruszyl sie podejrzliwie Lankes. -Doktor Hollatz radzil zawsze mojemu ojcu jesc tylko glowe watlusza czy tez, jak sie u nas mowilo, dorsza. Wobec tego wezme ogon. Widze przeciez, ze chcesz mnie wyklowac! - Lankes nie wyzbyl sie podejrzliwosci. -Tym lepiej dla Oskara. Co glowa to glowa. -Wobec tego wezme glowe, jak tobie tak na niej zalezy. -Jestes w trudnej sytuacji, Lankes. - Chcialem uciac ten dialog. Bierz glowe, ja wezme ogon. -No i co, synku, przechytrzylem cie, nie? Oskar przyznal, ze Lankes go przechytrzyl. Wiedzialem przeciez, ze bedzie mu smakowalo tylko wtedy, kiedy procz ryby poczuje zebach pewnosc, ze mnie przechytrzyl. Nazwalem go cwaniakiem nie z tej ziemi, starym wyjadaczem, w czepku urodzonym szczesciarzem - po czym rzucilismy sie na watlusza. On wzial czesc glowy, ja wycisnalem resztki cytryny na biale rozkladajace sie mieso czesci ogonowej, od ktorego odrywaly sie miekkie jak maslo zabki czosnku. Lankes wydlubujac osci spomiedzy zebow zerkal na mnie i moj kawalek od ogona: - Daj no sprobowac swojego. Kiwnalem glowa, on sprobowal, nie mogl sie zdecydowac, co lepsze, az Oskar sprobowal jego kawalek i ponownie go uspokoil: on, jak zawsze, podlapal lepsza czesc. Do ryby pilismy bordeaux. Ubolewalem nad tym, wolalbym filizankach do kawy miec biale wino. Lankes rozproszyl moje skrupuly, przypomnial sobie, ze za jego zolnierskich czasow w Dorze siedem pilo sie zawsze czerwone wino, do samej inwazji. O rany, alez my bylismy wlani, jak to sie zaczelo. Kowalski, Scherbach i nawet maly Leuthold, ktorzy'teraz leza tam, za Cabourgiem, na jednym cmentarzu, nie skapowali wcale, co sie dzieje. Tam, pod Arromanches, Anglicy, a na naszym odcinku mrowie Kanadyjczykow. Zanim podciagnelismy szelki, oni juz tu byli i wolali: "How are you?" - Potem, przeszywajac widelcem powietrze i wypluwajac osci: - Nawiasem mowiac, widzialem dzis w Cabourgu Herzoga, tego pleciuge, znasz go przeciez z tej waszej wycieczki. Byl wtedy porucznikiem. Oskar, rzecz jasna, pamietal porucznika Herzoga. Lankes majac pelne usta ryby opowiadal, ze Herzog przyjezdza co roku, przywozi mapy i przyrzady pomiarowe, bo bunkry nie daja mu spac. Wybiera sie i do nas, do Dory siedem, zeby cos tu mierzyc. Bylismy jeszcze zajeci ryba, ktora z wolna ukazywala duze osci, gdy nadszedl porucznik Herzog. Byl w krotkich spodenkach koloru khaki i tenisowkach, mial grubawe zylakowate lydki i siwobrazowe wlosy na piersi, wynurzajace sie z rozpietej koszuli. Oczywiscie nie wstalismy z miejsc. Lankes przedstawil mnie jako swojego przyjaciela i kumpla Oskara, nazywal Herzoga porucznikiem w stanie spoczynku. Porucznik w stanie spoczynku z miejsca zaczal szczegolowo badac Dore siedem, na razie jednak dobieral sie do betonu od zewnatrz, na co Lankes mu pozwolil. Wypelnial tabele, mial tez ze soba lornetke nozycowa, ktora naprzykrzal sie calej plazy i napierajacemu przyplywowi. Otwory strzelnicze sasiadujacej z nami Dory szesc gladzil tak czule, jakby wlasnej zonie chcial sprawic troche przyjemnosci. Gdy zamierzal obejrzec Dore siedem, nasz letniskowy domek, od srodka, Lankes nie wytrzymal: -O rany, Herzog, doprawdy nie wiem, czego pan chcesz. Po diabla krecisz sie pan i krecisz kolo tego betonu? Co wtedy bylo aktualne, dawno jest juz passe). Passe to bylo ulubione slowo Lankesa. Wszystko, co dzialo sie na swiecie, dzielilo zwykle na aktualne i passe. Ale porucznik w stanie spoczynku uwazal, ze nic nie jest passe, ze rachunki nie zostaly jeszcze zakonczone, ze kiedys trzeba bedzie odpowiedziec przed historia, i chcial teraz obejrzec Dore siedem od srodka: - Zrozumial pan, Lankes? Herzog rzucil juz swoj cien na nasz stol i rybe. Probowal obejsc nas i dostac sie do owego bunkra z betonowymi ornamentami nad wejsciem, ktore zachowaly pietno artystycznej reki obergefrajtra Lankesa. Herzog nie obszedl nas. Od dolu, sciskajac widelec, ale nie robiac z niego uzytku, Lankes zamachnal sie piescia w gore i zwalil porucznika w stanie spoczynku Herzoga na piasek. Potrzasajac glowa, ubolewajac z powodu przerwanego posilku, wstal, zebral lewa reka plocienna koszule na piersi porucznika, odciagnal go na bok, pozostawiajac regularny slad, i zrzucil z wydmy, tak ze juz go nie widzielismy, ale slyszelismy jeszcze. Herzog pozbieral swoje przyrzady, ktore Lankes cisnal za nim, i odszedl wymyslajac, przywolujac wszystkie historyczne duchy, ktore Lankes okreslil przedtem jako passe. -Nie mozna powiedziec, zeby ten Herzog tak calkiem nie mial racji. Chociaz to pleciuga. Gdybysmy wtedy, jak sie to zaczelo, nie byli tacy zalani, kto wie, co by sie stalo z tymi Kanadyjczykami. Moglem tylko przytaknac z aprobata, bo jeszcze poprzedniego dnia w czasie odplywu znalazlem wsrod muszli i pustych krabich skorup wymowny guzik od kanadyjskiego munduru. Oskar schowal guzik do portfela i byl tak szczesliwy, jakby znalazl rzadka etruska monete. Wizyta porucznika Herzoga, jakkolwiek krotka, wywolala wspomnienia: - Przypominasz sobie, Lankes, wtedy, jak ogladalismy z teatrem frontowym wasz beton i jedlismy sniadanie na bunkrze, wial taki wietrzyk jak dzis; i nagle pojawilo sie szesc czy siedem zakonnic, ktore szukaly krabow miedzy szparagami Rommla, a ty, Lankes, musiales na rozkaz oczyscic plaze; i zrobiles to mordercza seria kaemu. Lankes przypominal sobie, wysysal osci, pamietal nawet imiona i wymienil siostre Scholastyke i siostre Agnete, opisal mi nowicjuszke jako rozowa twarzyczke w mnostwie czerni, odmalowal ja tak wyraznie, ze ow stale obecny w mojej swiadomosci obraz swieckiej siostry, siostry Dorothei, nie zniknal wprawdzie, ale czesciowo zostal przesloniety, co spotegowalo sie jeszcze, gdy w pare minut po tym opisie - zaskoczenie nie bylo juz na tyle duze, bym mogl uznac to za cud - od strony Cabourga przyfrunela po wydmach mloda zakonnica, ktorej rozowej twarzyczki w mnostwie czerni nie sposob bylo nie dostrzec. Czarnym parasolem, jaki nosza starsi panowie, oslaniala sie od slonca. Jej czolo okalal jaskrawozielony celuloidowy daszek, podobny do oslony oczu pracowitych filmowcow w Hollywood. Wolano za nia wsrod wydm. W okolicy bylo, zdaje sie, wiecej zakonnic. - Siostro Agneto! - wolano, a takze: - Gdzie jestes, siostro Agneto? A siostra Agneta, mlode stworzenie, odpowiadala sponad coraz wyrazniej rysujacych sie osci naszego watlusza: - Tutaj, siostro Scholastyko. Tak tu zacisznie! Lankes zasmial sie i pokiwal z zadowoleniem wilcza glowa, jak gdyby to on zamowil te katolicka parade, jak gdyby nie bylo rzeczy, ktora moglaby go zaskoczyc. Mloda zakonnica spostrzegla nas i stanela z lewej strony kolo bunkra. Jej rozowa twarzyczka z dwiema okraglymi dziurkami nosa wykrzyknela spomiedzy lekko wystajacych, ale poza tym nienagannych zebow: - Och! Lankes odwrocil glowe nie ruszajac tulowia: - Coz to, siostrzyczko, wybralismy sie na spacerek? Jak szybko nastapila odpowiedz: - Co roku chodzimy nad morze. Aleja widze je pierwszy raz. Jest takie wielkie! Nie mozna bylo temu zaprzeczyc. Do dzisiejszego dnia to zdanie uchodzi w moich oczach za jedyny trafny opis morza. Lankes poczul sie goscinnym gospodarzem, pogrzebal w moim kawalku ryby i zaproponowal: - Sprobujemy odrobinke ryby, siostrzyczko? Jest jeszcze ciepla. Zadziwila mnie jego swobodna francuszczyzna i Oskar tez sprobowal obcego jezyka: - Prosze sie nie krepowac, siostro. Dzisiaj jest przeciez piatek. Ale i ta aluzja do surowych z pewnoscia regul jej zakonu nie zdolala sklonic zrecznie ukrytej w habicie dziewczyny do udzialu w uczcie. -Panowie na stale tu mieszkaja? - chciala zaspokoic swoja ciekawosc. Uznala, ze nasz bunkier jest ladny i troche smieszny. Niestety na grzbiecie wydmy ukazala sie przeorysza i piec dalszych zakonnic z czarnymi parasolami i w zielonych reporterskich daszkach. Agneta odbiegla, dostala, o ile moglem zrozumiec z poszarpanego przez wschodni wiatr potoku slow, solidna bure, po czym tamte wziely ja w srodek. Lankes rozmarzyl sie. Trzymajac w ustach odwrocony widelec, wlepil wzrok w grupe przemykajaca po wydmie: - To nie zakonnice, tylko zaglowce. -Zaglowce sa biale - zauwazylem. -A to sa czarne zaglowce. - Z Lankesem trudno bylo dyskutowac. - Ta z lewej, z samego brzegu, to okret flagowy. Agneta to smigla korweta. Pomyslny wiatr w zagle: szyk torowy, od dziobnicy do stewy tylnej, stermaszt, grotmaszt i fokmaszt, wszystkie zagle rozwiniete, hejze, w strone horyzontu, na Anglie. Wyobraz sobie: Angliki budza sie rano, patrza za okno i co widza: dwadziescia piec tysiecy zakonnic, od gory do dolu obwieszone flagami, i oto pierwsza burta... -Nowa wojna religijna! - pospieszylem mu z pomoca. - Okret flagowy powinien nazywac sie "Maria Stuart" albo "De Valera", albo jeszcze lepiej "Don Juan". Nowa, ruchliwsza armada wezmie odwet za Trafalgar. "Smierc wszystkim purytanom!" - brzmi haslo, a Anglicy nie maja tym razem w zapasie zadnego Nelsona. Inwazja moglaby sie rozpoczac: Anglia przestala byc wyspa! Dla Lankesa rozmowa stala sie zanadto polityczna. - Nasze zakonnice ida teraz pelna para - oznajmil. -Pelnymi zaglami - sprostowalem. Mniejsza z tym: Pelna para czy pelnymi zaglami, dosc ze podazyly w strone Cabourga. Parasolami oslanialy sie od slonca. Tylko jedna zostala nieco w tyle, pochylala sie w marszu, podnosila cos i opuszczala. Reszta floty - zeby pozostac przy tym obrazie - zmierzala z wolna zmagajac sie z przeciwnym wiatrem, ku wypalonym kulisom dawnego nadmorskiego hotelu. -Widac nie mogla podniesc kotwicy albo ster ma uszkodzony. - Lankes w dalszym ciagu trzymal sie jezyka zeglarzy. - Czy to przypadkiem nie smigla korweta alias nasza Agneta? Moze korweta, moze fregata, w kazdym razie byla to nowicjuszka Agneta, ktora zbierajac i odrzucajac muszle zblizala sie do nas. -Co tam takiego zbieramy, siostrzyczko? - Lankes dobrze przy tym wiedzial co. -Muszle! - Wypowiedziala to slowko specjalnie i znow sie pochylila. -A wolno nam zbierac, siostrzyczko? Przeciez to ziemskie dobra. Ujalem sie za nowicjuszka Agneta: - Mylisz sie, Lankes. Muszle nigdy w zyciu nie byly ziemskimi dobrami. -To dobra bezpanskie, w kazdym razie dobra, a zakonnicom nie wolno ich miec. Nakazane im jest ubostwo i jeszcze raz ubostwo. Prawda, siostrzyczko? Siostra Agneta w usmiechu odslaniala wystajace zeby: - Biore tylko kilka muszli. To dla przedszkola. Dzieciaki strasznie lubia sie nimi bawic, a jeszcze nigdy nie byly nad morzem. Agneta stanela przy wejsciu do bunkra i zerkala mniszym okiem do srodka. -Jak sie siostrze podoba nasz domek? - zdobylem sie na poufalosc. Lankes podszedl bardziej wprost: - Prosze zwiedzic nasza wille. Ogladanie nic nie kosztuje, siostrzyczko! Ona szurgala spiczastymi sznurowanymi trzewikami pod solidna tkanina. Niekiedy nawet kopala nadmorski piasek, ktory wiatr porywal i sypal na nasza rybe. Z nieco wieksza niepewnoscia patrzyla badawczo teraz juz wyraznie jasnobrazowymi oczyma na nas i stol miedzy nami. -Przeciez to nie wypada - prowokowala nas do sprzeciwu. -Co tam, siostrzyczko! - Malarz usunal za jednym zamachem wszystkie przeszkody i wstal. - Z naszego bunkra jest piekny widok. Przez otwory strzelnicze mozna ogarnac wzrokiem cala plaze. Ona wahala sie w dalszym ciagu, w trzewikach na pewno miala pelno piasku. Lankes wyciagnal reke ku wejsciu do bunkra. Betonowy ornament rzucal ciezkie, ozdobne cienie. -A jak u nas czysto! - Chyba to ow zapraszajacy gest malarza wprowadzil zakonnice do wnetrza bunkra. -Ale tylko na chwile! - brzmialo decydujace slowo. Przed Lankesem przemknela sie do bunkra. On wytarl dlonie o spodnie - typowy gest malarski - i nim zniknal, zagrozil: -Zebys mi tylko mojej ryby nie ruszyl! Oskar mial jednak dosc ryby. Odszedlem od stolu, stanalem oko w oko z piaszczystym wiatrem i przesadnymi halasami przyplywu, tego starego silacza. Noga przysunalem sobie bebenek i bebniac zaczalem szukac wyjscia z tego betonowego krajobrazu, z tego swiata bunkrow, spomiedzy tych jarzyn, ktore nazywaly sie szparagami Rommla. Najpierw, bez wiekszych rezultatow, probowalem je znalezc w milosci: I ja kochalem kiedys jedna siostre. Nie tyle zakonnice, co pielegniarke. Mieszkala u Zeidlerow za drzwiami z mleczna szyba. Byla bardzo piekna, ale ja nigdy jej nie widzialem. Przeszkodzil mi kokosowy chodnik, ktory znalazl sie miedzy nami. Poza tym w korytarzu u Zeidlerow bylo za ciemno. Totez wyrazniej czulem kokosowe wlokna niz cialo siostry Dorothei. Gdy temat ten zbyt predko utknal na kokosowym chodniku, probowalem rytmicznie rozplatac moja wczesna milosc do Marii i posadzic przy betonie na podobienstwo szybko rosnacych pnaczy. Ale znow na drodze mojej milosci do Marii stanela siostra Dorothea: od morza ciagnelo karbolem, mewy fruwaly w pielegniarskim stroju, slonce swiecilo w moich oczach niczym broszka z czerwonym krzyzem. Wlasciwie Oskar byl rad, gdy przerwano mu bebnienie. Wrocila przeorysza, siostra Scholastyka, z piatka swoich zakonnic. Wygladaly na zmeczone, parasole trzymaly krzywo i rozpaczliwie. -Nie widzial pan czasem mlodej zakonnicy, naszej nowicjuszki? To jeszcze takie dziecko. Pierwszy raz zobaczyla morze. Musiala zabladzic. Gdzie jestes, siostro Agneto? Nie pozostalo mi nic innego, jak tylko skierowac eskadre, majaca tym razem wiatr w plecy, w strone ujscia Orne, Arromanches, Port Winston, gdzie kiedys Anglicy zniewolili nasze morze i zbudowali sztuczny port. Wszystkie razem nie zmiescilyby sie w naszym bunkrze. Wprawdzie przez chwile korcilo Oskara, zeby uszczesliwic malarza Lankesa ta wizyta, potem jednak przyjazn, odraza i zlosc rownoczesnie kazaly mi wyciagnac kciuk w strone ujscia Orne. Zakonnice usluchaly mojego kciuka, staly sie szescioma malejacymi stopniowo, trzepoczacymi czarno plamami na grzbiecie wydmy. Takze placzliwe wolanie: - Siostro Agneto, siostro Agneto! - brzmialo coraz slabiej, az wreszcie umilklo. Lankes pierwszy opuscil bunkier. Typowy gest malarski: wytarl dlonie o nogawki spodni, przeciagnal sie w sloncu, zazadal ode mnie papierosa, wsadzil go w kieszen koszuli i rzucil sie na zimna rybe. -Takie cos dodaje apetytu - powiedzial z delikatna aluzja i zagarnal przyznany mi kawalek od ogona. -Teraz na pewno bedzie nieszczesliwa - oskarzylem Lankesa delektujac sie przy tym slowkiem "nieszczesliwa". -Niby dlaczego? Nie ma zadnego powodu byc nieszczesliwa. Lankes nie potrafil sobie wyobrazic, zeby jego sposob bycia mogl kogos unieszczesliwic. -Co ona tam robi? - spytalem chcac wlasciwie spytac o cos innego. -Szyje - wyjasnil Lankes z widelcem w garsci. - Habit sobie troszke rozdarla i teraz zszywa. Szwaczka opuscila bunkier. Natychmiast rozpiela swoj parasol, zanucila lekko, a mimo to - jak mi sie wydawalo - z wysilkiem: - Z bunkra panow jest rzeczywiscie piekny widok. Cala plaze ogarnia sie wzrokiem i morze. - Zatrzymala sie nad szczatkami naszej ryby. -Mozna? Obaj rownoczesnie skinelismy glowami. -Morskie powietrze dodaje apetytu - podsunalem i teraz ona skinela glowa, zaczerwienionymi, popekanymi, przypominajacymi o ciezkiej pracy w klasztorze rekami siegnela ku naszej rybie, podniosla do ust, jadla z powaga, wysilkiem i rozmarzeniem, jak gdyby przezuwala nie tylko rybe, ale i cos, czego skosztowala przedtem. Zajrzalem jej pod kornet. Zielony reporterski daszek zostawila w bunkrze. Male, jednakowej wielkosci kropelki potu wystapily na jej gladkie jak u Madonny, bialo i sztywno obramowane czolo. Lankes ponownie zazadal papierosa, chociaz nie wypalil jeszcze poprzedniego. Rzucilem mu cala paczke. Wsadzil trzy fajki w kieszen koszuli, czwarta przykleil sobie do warg, a tymczasem siostra Agneta obrocila sie, odrzucila parasol, wbiegla na wydme - dopiero teraz zobaczylem, ze byla boso - i zniknela podazajac ku morskiej kipieli. -Niech sobie biegnie - orzekl Lankes. - Wroci tu jeszcze albo i nie wroci. Wytrzymalem spokojnie tylko krotka chwile, przygladajac sie papierosowi malarza. Wszedlem na bunkier i ogarnalem wzrokiem brzeg, ktory za sprawa przyplywu znacznie sie przyblizyl. -No i co? - probowal dowiedziec sie czegos Lankes. -Rozbiera sie. - Wiecej informacji nie zdolal ze mnie wyciagnac. - Prawdopodobnie chce sie wykapac, dla ochlody. Uwazalem to za niebezpieczne w czasie przyplywu, w dodatku tuz po jedzeniu. Byla juz po kolana w morzu, zanurzala sie coraz glebiej, miala okragle plecy. Woda pod koniec sierpnia z pewnoscia niezbyt ciepla widac wcale jej nie odstraszala: plynela, plynela umiejetnie, probowala roznych stylow i nurkujac przecinala fale. -Niech sobie plywa, a ty zlaz wreszcie z bunkra! - Obejrzalem sie i zobaczylem, ze Lankes kopcil, wyciagniety jak dlugi. Ogolocone osci watlusza polyskiwaly bialo w sloncu, zajmujac caly stol. Gdy zeskoczylem z betonu, Lankes otworzyl malarskie oczy i powiedzial: - To bedzie fantastyczny obraz: Falujace zakonnice. Albo: Zakonnice wsrod fal. -Ty potworze! - krzyknalem. - A jesli ona utonie? Lankes zamknal oczy: - Wtedy obraz bedzie sie nazywac: Tonace zakonnice. -A jesli wroci, padnie ci do nog? Malarz zawyrokowal z otwartymi oczami: - Wtedy i ona, i obraz beda sie nazywac: Upadla zakonnica. Znal tylko dwie mozliwosci, glowa albo ogon, tonaca albo upadla. Zabral mi papierosy, zrzucil porucznika z wydmy, spalaszowal moja rybe, a dziecku, ktore wlasciwie bylo poswiecone niebu, pokazal wnetrze naszego bunkra, niezgrabna, bulwiasta stopa, gdy ona jeszcze wyplywala na otwarte morze, malowal w powietrzu obrazy, podawal z miejsca formaty, rzucal tytuly: Falujace zakonnice, Zakonnice wsrod fal, Tonace zakonnice, Upadle zakonnice, Dwadziescia piac tysiecy zakonnic. W formacie poziomym: Zakonnice na wysokosci Trafalgaru. W formacie pionowym: Zakonnice zwyciezaja lorda Nelsona. Zakonnice przy przeciwnym wietrze, Zakonnice przy sprzyjajacym wietrze, Zakonnice zmagaja sie z wiatrem. Czern, mnostwo czerni, zepsuta biel i blekit przechowywane na lodzie: Inwazja albo Mistyczne barbarzynskie znudzone - jego stary betonowy tytul z czasow wojny. I wszystkie te obrazy, w pionowym lub poziomym formacie, namalowal malarz Lankes, kiedy wrocilismy do Nadrenii, zrobil cale serie obrazow z zakonnicami, znalazl handlarza dziel sztuki, ktory sie do nich zapalil, wystawil czterdziesci trzy plotna, sprzedal siedemnascie kolekcjonerom, przemyslowcom, muzeom i jednemu Amerykaninowi, sprawil, ze krytycy porownywali go, Lankesa, z Picassem i swoim sukcesem naklonil mnie, Oskara, do odszukania owej wizytowki doktora Doscha z agencji koncertowej, bo nie tylko jego sztuka, ale i moja wolala o zarobek: z pomoca blaszanego bebenka nalezalo zamienic przedwojenne i wojenne doswiadczenia trzyletniego bebnisty Oskara w czyste, dzwieczace zloto czasow powojennych. Palec serdeczny -No - powiedzial Zeidler - panom to juz chyba nie chce sie pracowac. - Zloscilo go, ze Oskar i Klepp przesiadywali albo w pokoju Kleppa, albo w pokoju Oskara i nic prawie nie robili. Co prawda resztkami zaliczki, ktora dal mi doktor Dosch po pogrzebie Schmuha na Cmentarzu Poludniowym, oplacilem pazdziernikowe komorne za oba pokoje, ale listopad zapowiadal sie jako miesiac ponury rowniez pod wzgledem finansowym.Mielismy przy tym sporo propozycji. Moglibysmy grac jazz w niejednej knajpie z dancingiem i w niejednym nocnym lokalu. Oskar jednak nie chcial wiecej grac jazzu. Poklocilismy sie z Kleppern. On powiedzial, ze moj nowy styl bebnienia nie ma juz nic wspolnego z jazzem. Ja nie zaprzeczylem. Wtedy nazwal mnie zdrajca idei muzyki jazzowej. Dopiero gdy w poczatkach listopada Klepp znalazl nowego perkusiste, i to nie byle kogo: Bobby'ego z "Jednorozca", a rownoczesnie dostal engagement na Starym Miescie, rozmawialismy znow jak przyjaciele, choc juz w tym czasie Klepp zaczal gadac raczej niz myslec w duchu KPD. Przede mna staly otworem juz tylko drzwiczki do agencji koncertowej doktora Doscha. Do Marii nie chcialem i nie moglem wrocic, zwlaszcza ze jej wielbiciel, Stenzel, chcial sie rozwiesc, aby po rozwodzie z mojej Marii uczynic Marie Stenzel. Niekiedy wykuwalem u Korneffa przy Bittweg napisy nagrobkowe, zachodzilem tez na Akademie, pozwalalem pilnym adeptom sztuki nurzac mnie w czerni i deformowac, dosc czesto, lecz bez ukrytych zamiarow, bywalem u muzy Ulli, ktora wkrotce po naszej podrozy na Wal Atlantycki musiala zerwac zareczyny z malarzem Lankesem, bo Lankes postanowil malowac wylacznie drogie obrazy z zakonnicami, a muzy Ulli nie chcial nawet bic. Wizytowka doktora Doscha lezala tymczasem u mnie spokojnie i natretnie na stole kolo wanny. Gdy pewnego dnia podarlem ja i wyrzucilem, nie chcac z doktorem Doschem miec nic wspolnego, stwierdzilem z przerazeniem, ze numer telefonu i dokladny adres agencji moge jak wiersz wyrecytowac z pamieci. Robilem to przez trzy dni, numer telefonu nie dawal mi zasnac, totez czwartego dnia poszedlem do budki telefonicznej, nakrecilem numer, polaczylem sie z doktorem Doschem, ktory zachowal sie tak, jakby spodziewal sie, ze lada chwila zadzwonie, i poprosil, zebym po poludniu tego samego dnia przyszedl do agencji koncertowej, bo chce mnie przedstawic szefowi: szef oczekuje pana Matzeratha. Agencja koncertowa "Zachod" miescila sie na osmym pietrze nowo wzniesionego biurowca. Przed wejsciem do windy zadalem sobie pytanie, czy za nazwa agencji nie kryja sie jakies nieprzyjemne kombinacje polityczne. Jesli istnieje agencja koncertowa "Zachod", to z pewnoscia gdzies indziej w podobnym biurowcu znajduje sie tez agencja "Wschod". Nazwa byla wybrana dosc zrecznie, bo z miejsca dalem pierwszenstwo agencji "Zachod" i na osmym pietrze wysiadlem z windy w milym przeswiadczeniu, ze ide do wlasciwej agencji. Wykladziny podlogowe, mnostwo mosiadzu, oswietlenie posrednie, wszystko dzwiekoszczelne, wszedzie jednakowe drzwi, dlugonogie sekretarki, ktore szeleszczac przechodzily kolo mnie z zapachem cygar swojego szefa; niewiele brakowalo, a bylbym uciekl z biur agencji "Zachod". Doktor Dosch przyjal mnie z otwartymi ramionami. Oskar byl rad, ze tamten nie przycisnal go do siebie. Maszyna, na ktorej pisala dziewczyna w zielonym pulowerze, umilkla, gdy wszedlem, potem nadrobila cala strate, jaka spowodowalo moje wejscie. Dosch zameldowal mnie u szefa. Oskar usiadl na brzezku purpurowego wyscielanego krzesla. Potem otworzyly sie dwuskrzydlowe drzwi, maszyna do pisania wstrzymala dech, jakas sila sciagnela mnie z krzesla, drzwi zamknely sie za mna, przez jasna sale plynal dywan, porwal mnie ze soba, niosl, az stalowy mebel powiedzial mi: Oskar stoi teraz przed biurkiem szefa, ciekawe, ile cetnarow on wazy? Podnioslem swoje niebieskie oczy, szukalem szefa za niezmiernie pusta debowa powierzchnia i w fotelu na kolkach, ktory mozna bylo jak fotel dentystyczny podnosic i obracac, zobaczylem mojego sparalizowanego przyjaciela i mistrza Bebre. Zyly w nim tylko oczy i czubki palcow. Ach, prawda, byl jeszcze jego glos! Bebra przemowil: - A wiec znow sie spotykamy, panie Matzerath, czyz nie powiedzialem panu przed laty, kiedy wolal pan jeszcze zmagac sie ze swiatem w postaci trzylatka: Tacy jak my nie moga sie zgubic? Stwierdzam jednak z ubolewaniem, ze bardzo nierozwaznie i niekorzystnie zmienil pan swoje proporcje. Czy nie mierzyl pan wowczas zaledwie dziewiecdziesiat cztery centymetry? Skinalem glowa i bylem bliski placzu. Na scianie, za brzeczacym rownomiernie napedzanym elektrycznie fotelem mistrza wisial, jako jedyna ozdoba, oprawiony w barokowe ramy, naturalnej wielkosci portret mojej Roswity, wielkiej Raguny. Nie podazajac za moim spojrzeniem, lecz widzac, co je przyciagnelo, Bebra powiedzial prawie nieruchomymi ustami: - Ach, poczciwa Roswita! Czy podobalby sie jej nowy Oskar? Chyba nie. Romansowala z innym Oskarem, z trzyletnim, pucolowatym, a mimo to kochliwym Oskarem. Uwielbiala go, jak mi to oznajmila raczej, niz wyznala. On jednak pewnego dnia nie chcial pojsc dla niej po kawe, wiec poszla sama i wtedy wlasnie zginela. Nie jest to, o ile wiem, jedyne morderstwo, jakie popelnil ow pucolowaty Oskar. Czyz nie wpedzil bebnieniem do grobu swojej biednej mamy? Skinalem glowa, moglem, dzieki Bogu, plakac i wlepilem wzrok w portret Roswity. Ale Bebra zamierzyl sie juz do nastepnego ciosu: - A jak bylo z tym urzednikiem pocztowym Janem Bronskim, ktorego trzyletni Oskar zyczyl sobie nazywac swoim domniemanym ojcem? Wydal go w rece oprawcow. A ci dokonali na nim egzekucji. Moze pan, Oskarze Matzerath, majac smialosc wystepowac w nowej Apostaci, poinformuje mnie, co sie stalo z drugim domniemanym ojcem trzyletniego bebnisty, kupcem kolonialnym Matzerathem. Wtedy przyznalem sie i do tego morderstwa, nie ukrywalem, ze uwolnilem sie od Matzeratha, opisalem smierc przez uduszenie, ktora na niego sciagnalem, nie chowalem sie juz za owa rosyjska pepesze, lecz powiedzialem: - To ja, mistrzu Bebra. Zrobilem rowniez to, spowodowalem te smierc, nawet przy tej smierci nie jestem bez winy. Litosci! Bebra zasmial sie. Nie wiem, czym sie smial. Jego fotel na kolkach trzasl sie, wiatr wichrzyl siwe karle wlosy nad ta setka tysiecy zmarszczek, ktore stanowily jego twarz. Jeszcze raz blagalem goraco o litosc, nadajac swojemu glosowi slodycz, ktora - jak wiedzialem - robila wrazenie, zakrywajac twarz dlonmi, ktore - jak wiedzialem - byly piekne i tez robily wrazenie: - Litosci, drogi mistrzu Bebra! Litosci! Wtedy on, ktory stal sie moim sedzia i swietnie gral te role, nacisnal guziczek miniaturowej tablicy rozdzielczej, ktora trzymal miedzy kolanami a dlonmi. Dywan za moimi plecami sprowadzil dziewczyne w zielonym pulowerze. Miala w reku teczke, rozlozyla ja na owym debowym blacie, ktory siegajac mniej wiecej do wysokosci mojego obojczyka wznosil sie na plataninie stalowych rur i nie pozwalal mi dojrzec, co tam dziewczyna w pulowerze rozlozyla. Wreczyla mi wieczne pioro: litosc Bebry trzeba bylo okupic podpisem. Mimo to odwazylem sie wystapic z pytaniami pod adresem fotela na kolkach. Bylo mi trudno podpisac sie na slepo w miejscu, ktore i wskazywal lakierowany paznokiec. -To jest kontrakt - uslyszalem glos Bebry. - Musi pan podpisac pelnym imieniem i nazwiskiem. Niech pan napisze: Oskar Matzerath, zebysmy wiedzieli, z kim mamy do czynienia. Ledwie zdazylem podpisac, brzeczenie elektrycznego silniczka wzmoglo sie pieciokrotnie, oderwalem wzrok od wiecznego piora i zobaczylem jeszcze, jak szybkobiezny fotel na kolkach, ktory w czasie jazdy zmniejszal sie i skladal, przesliznal sie po parkiecie i zniknal w bocznych drzwiach. Moglby ktos teraz pomyslec, ze podpisujac dwukrotnie ten kontrakt sporzadzony w dwoch egzemplarzach zaprzedalem swoja dusze albo zobowiazalem sie do strasznych wystepkow. Nic z tych rzeczy! Gdy z pomoca doktora Doscha przestudiowalem w sekretariacie tekst, zrozumialem szybko i bez trudu, ze zadanie Oskara polegalo na solowych wystepach publicznych z blaszanym bebenkiem, ze mialem bebnic tak, jak to robilem jako trzylatek, a pozniej tylko raz, w "Piwnicy Pod Cebula", u Schmuha. Agencja koncertowa zobowiazala sie przygotowac moje artystyczne podroze, uderzyc najpierw w reklamowe bebny, zanim "bebnista Oskar" wystapi ze swoja blacha. Podczas gdy reklama nabierala rozmachu, zylem z drugiej sutej zaliczki, ktora wyplacila mi agencja "Zachod". Co jakis czas bywalem w biurowcu, spotykalem sie z dziennikarzami, pozwalalem sie fotografowac, a raz zabladzilem w tym gmachu, ktory wszedzie jednakowo pachnial, wygladal i przypominal w dotyku cos bardzo nieprzyzwoitego, co powleczono niezmiernie rozciagliwa, izolujaca wszystko prezerwatywa. Doktor Dosch i dziewczyna w pulowerze traktowali mnie uprzejmie, tylko mistrza Bebry nie widzialem wiecej. Wlasciwie juz przed pierwszym tournee moglbym sobie pozwolic na lepsze mieszkanie. Zostalem jednak u Zeidlerow ze wzgledu na Kleppa, probowalem uglaskac przyjaciela, ktory mial mi za zle przestawanie z impresariami, nie ugialem sie jednak, nie poszedlem wiecej na Stare Miasto, nie pilem piwa, nie bralem do ust swiezej kaszanki z cebula, ale jadalem, zeby przysposobic sie do przyszlych podrozy koleja, w doskonalej restauracji dworcowej, Oskarowi brak tu miejsca na dlugie i szerokie opisywanie swoich sukcesow. Na tydzien przed premierowym tournee pojawily sie pierwsze, okropne, ale latwo wpadajace w oko plakaty, ktore przygotowywaly moj sukces, zapowiedzialy moj wystep jako wystep czarnoksieznika, cudotworcy, Mesjasza. Najpierw musialem odwiedzic miasta w Zaglebiu Ruhry. Sale, w ktorych wystepowalem, miescily od tysiaca pieciuset do dwoch tysiecy osob. Siedzialem w kucki na scenie, sam jeden, na tle czarnej aksamitnej kotary. Reflektor wydobywal mnie z ciemnosci. Smoking przystrajal mnie. Chociaz bebnilem, moimi zwolennikami nie byli mlodociani milosnicy jazzu. Sluchali mnie i przepadali za mna ludzie dorosli, od czterdziestu pieciu lat wzwyz. Dla scislosci musze powiedziec, ze osoby od czterdziestu pieciu do piecdziesieciu pieciu lat stanowily cwierc mojej publicznosci. Byli to najmlodsi entuzjasci. Nastepna cwiartka skladala sie z ludzi od piecdziesieciu pieciu do szescdziesieciu lat. Starcy i staruszki to byla druga polowa moich sluchaczy, ich najliczniejsza i najwdzieczniejsza grupa. Przemawialem do ludzi sedziwych, a oni odpowiadali mi, nie pozostawali niemi, gdy odzywal sie trzyletni bebenek, cieszyli sie, wyrazali radosc nie w jezyku starcow, lecz gaworzac i paplajac jak trzyletnie dzieci, wolali "Raszu, Raszu, Raszu"!, gdy tylko Oskar przedstawil im bebniac jakis epizod z cudownego zycia cudownego Rasputina. Ale znacznie wieksze sukcesy niz Rasputin, ktory dla wiekszosci sluchaczy byl juz zbyt trudny, przynosily mi tematy pozbawione jakiejs specjalnej akcji, opisujace tylko sytuacje, ktorym nadawalem takie oto tytuly: "Pierwsze mleczne zeby" - "Paskudny koklusz" - "Dlugie welniane ponczochy drapia" - "Komu ogien sie sni, ten robi w lozku psi-psi". Staruszkom sie to podobalo. Poddawali sie temu bez reszty. Cierpieli, bo wyrzynaly sie mleczne zeby. Dwa tysiace zgrzybialych ludzi kaszlalo paskudnie, bo ja wywolalem koklusz. A jak sie drapali, bo ja wkladalem im dlugie welniane ponczochy! Niejedna staruszka i niejeden starzec zmoczyli bielizne i poduszke krzesla, bo ja kazalem dzieciaczkom snic o pozarze. Nie pamietam juz, czy to bylo w Wuppertalu, czy w Bochum, nie, w Recklinshausen: gralem dla starych gornikow, zwiazek zawodowy poparl impreze, i pomyslalem sobie, ze starzy gwarkowie, ktorzy przez cale lata mieli do czynienia z czarnym weglem, zniosa troche czarnego strachu. Oskar wybebnil wiec "Czarna Kucharke" i doczekal sie, ze tysiac pieciuset gornikow, ktorzy przetrzymywali gazy kopalniane, podziemne powodzie, strajki i bezrobocie, z powodu zlej Czarnej Kucharki podniesli przerazliwy wrzask, ktorego ofiara - i dlatego wspominam o tej historii - mimo grubych zaslon padlo wiele szyb w oknach sali. W ten sposob, okrezna droga, odzyskalem glos usmiercajacy szklo, rzadko jednak robilem z niego uzytek, poniewaz nie chcialem psuc sobie interesu. Moje tournee bylo bowiem interesem. Gdy po powrocie rozliczylem sie z doktorem Doschem, okazalo sie, ze moj blaszany bebenek to kopalnia zlota. Nie pytalem o mistrza Bebre - stracilem juz nadzieje, ze go jeszcze kiedys zobacze - gdy doktor Dosch oznajmil mi, ze Bebra oczekuje mnie. Druga wizyta u mistrza miala nieco inny przebieg niz pierwsza. Oskar nie musial stac przed stalowym meblem, lecz usiadl w skonstruowanym na moja miare, napedzanym elektrycznie, obrotowym fotelu na kolkach, stojacym naprzeciwko fotela mistrza. Dlugo siedzielismy w milczeniu, wysluchiwalismy informacji prasowych i reportazy o sztuce bebnisty Oskara, ktore doktor Dosch nagral na tasmy i teraz nam puszczal. Bebra zdawal sie zadowolony. Dla mnie brednie pismakow byly raczej przykre. Skladali mi holdy, przypisywali mnie i mojemu bebenkowi liczne uzdrowienia. Mowili, ze lecze zanik pamieci, po raz pierwszy pojawilo sie slowko "oskaryzm" i mialo niebawem stac sie sloganem. Potem dziewczyna w pulowerze podala mi herbate. Mistrzowi polozyla na jezyk dwie pastylki. Rozmawialismy. On juz mnie nie oskarzal. Bylo jak przed laty, gdy siedzielismy w kawiarni "Cztery Pory Roku", brakowalo tylko signory, naszej Roswity. Kiedy spostrzeglem, ze w trakcie moich nieco przydlugich opowiadan o przeszlosci Oskara mistrz Bebra zasnal, bawilem sie jeszcze kwadransik elektrycznym fotelem na kolkach, wprawilem go w ruch, przemykalem z brzeczeniem po parkiecie, obracalem go wkolo, to w lewo, to w prawo, podnosilem w gore, potem opuszczalem i nie bez trudu rozstalem sie z tym uniwersalnym meblem, ktory dzieki swoim niewyczerpanym mozliwosciom latwo moglby wejsc w nieszkodliwy nalog. Drugie tournee wypadlo mi w adwencie. Odpowiednio ulozylem swoj program i doczekalem sie hymnow pochwalnych zarowno w katolickiej, jak i w protestanckiej prasie. Badz co badz z wiekowych, zatwardzialych grzesznikow udalo mi sie zrobic male dzieci spiewajace cienko i wzruszajaco adwentowe piesni. "Jezu, dla ciebie zyje, Jezu, dla ciebie umieram" - spiewalo dwa i pol tysiaca ludzi, ktorych z uwagi na podeszle lata nikt by nie posadzil o tak dziecieca zarliwosc religijna. Z innym repertuarem wyruszylem na trzecie tournee, ktore przebiegalo rownolegle z karnawalem. Na zadnym z tak zwanych balow dzieciecych nie mogloby byc weselszej i bardziej beztroskiej zabawy niz na moich koncertach, ktore kazda drzaca babcie zamienialy w pociesznie naiwna narzeczona zbojcy, kazdego trzesacego sie dziadka w strzelajacego na wszystkie strony herszta zbojcow. Po karnawalowych wystepach podpisalem umowy z wytwornia plyt. Nagrywalem w dzwiekoszczelnych studiach, mialem poczatkowo trudnosci z powodu nader sterylnej atmosfery, potem kazalem wieszac na scianach studiow olbrzymie fotografie staruszkow, jakich widuje sie w domach starcow i na parkowych lawkach, i bebnilem z rownym powodzeniem jak na koncertach w wypelnionych po brzegi salach. Plyty szly jak swieze buleczki i Oskar stal sie bogaty. Czy w zwiazku z tym wyprowadzilem sie z nedznego pokoju w mieszkaniu Zeidlerow, ktory byl dawniej lazienka? Nie wyprowadzilem sie. Z jakiego powodu? Z powodu mojego przyjaciela Kleppa, a takze pustej izdebki za drzwiami z mlecznym szklem, gdzie kiedys przebywala siostra Dorothea. Co zrobil Oskar z takim mnostwem pieniedzy? Zrobil pewna propozycje Marii, swojej Marii. Powiedzialem Marii: Jesli puscisz kantem Stenzla, jesli nie tylko nie wyjdziesz za niego, ale po prostu go przepedzisz, to kupie ci nowoczesnie urzadzony sklep delikatesowy w najlepszym punkcie, bo w koncu ty, droga Mario, jestes stworzona dla sklepu, nie dla jakiegos przybledy, Stenzla. Nie zawiodlem sie na Marii. Zerwala ze Stenzlem, zalozyla za moje pieniadze pierwszorzedny sklep delikatesowy przy Friedrichstrasse, a przed tygodniem - jak wczoraj opowiadala mi radosnie i nie bez wdziecznosci - mozna bylo w Oberkassel otworzyc filie nowego sklepu, ktory powstal przed trzema laty. Czy wrocilem wtedy z siodmego, czy z osmego tournee? Bylo to w najupalniejszych dniach lipca. Na Dworcu Glownym przywolalem taksowke i pojechalem wprost do biurowca. Jak na Dworcu Glownym, tak i przed biurowcem czekali natretni lowcy autografow - emeryci i babcie, ktore powinny byly raczej pilnowac swoich wnukow. Kazalem natychmiast zameldowac sie u szefa, dwuskrzydlowe drzwi otworzyly sie przede mna, dywan podplynal do stalowego mebla; ale za biurkiem nie bylo mistrza, czekal na mnie nie fotel na kolkach, tylko usmiech doktora Doscha. Bebra umarl. Od tygodni nie bylo juz na swiecie mistrza Bebry. Na zyczenie Bebry nie informowano mnie o jego ciezkim stanie. Nic, nawet jego smierc, nie powinno bylo przerwac mojego tournee. Po rychlym otwarciu testamentu okazalo sie, ze odziedziczylem okragla sumke i portret Roswity, ponioslem jednak dotkliwe straty finansowe, poniewaz odwolalem dwa zakontraktowane juz tournee po Niemczech Poludniowych i Szwajcarii i musialem placic za zerwanie umowy. Pominawszy te pare tysiecy marek smierc Bebry dotknela mnie ciezko i na dluzszy czas. Schowalem blaszany bebenek pod kluczem i nie ruszalem sie niemal z pokoju. W dodatku w owych tygodniach ozenil sie moj przyjaciel Klepp, wzial sobie za zone rudowlosa papierosiarke, bo kiedys podarowal jej swoje zdjecie. Na krotko przed slubem, na ktory nie dostalem zaproszenia, wymowil pokoj, przeprowadzil sie do Stockum i Oskar zostal jedynym sublokatorem Zeidlerow. Moje stosunki z Jezem ulegly pewnej zmianie. Odkad kazda niemal gazeta drukowala moje nazwisko w naglowkach, traktowal mnie z wielkim szacunkiem, dal mi tez, za odpowiednia oplata, klucz do pustej izdebki siostry Dorothei; pozniej wynajalem ten pokoj, zeby Jez nie mogl odnajac go komus innemu. Moja zaloba miala wiec swoj szlak. Otwieralem drzwi obu pokojow, wedrowalem od wanny w moim pokoju przez kokosowy chodnik w korytarzu do izdebki Dorothei, wpatrywalem sie w pusta szafe, w lustro nad komoda, ktore szydzilo ze mnie, wpadalem w rozpacz przed ciezkim, ogoloconym lozkiem, chronilem sie na korytarzu, uciekalem przed kokosowymi wloknami do swojego pokoju, ale i tam nie moglem wytrzymac. Byc moze liczac na klientow sposrod ludzi samotnych pewien obrotny facet z Prus Wschodnich, ktory stracil majatek ziemski na Mazurach, otworzyl nie opodal Julicher Strasse sklep, ktory nosil prosta i przejrzysta nazwe: "Wypozyczalnia psow". Tam wypozyczylem sobie Luxa, silnego, troche za tlustego rottweilera o czarnej, polyskliwej siersci. Chodzilem z nim na spacer, byle nie miotac sie pomiedzy moja wanna a pusta szafa siostry Dorothei. Pies Lux prowadzil mnie czesto nad Ren. Tam szczekal na statki. Pies Lux prowadzil mnie czesto do Rath, do Lasu Grafenberskiego. Tam szczekal na zakochane pary. Pod koniec lipca w dziewiecset piecdziesiatym pierwszym pies Lux zaprowadzil mnie do Gerresheim, na przedmiescie Dusseldorfu, ktore bardzo nieudolnie, z niejaka pomoca przemyslu, mianowicie sporej huty szkla, zapieralo sie swojego wiejskiego pochodzenia. Zaraz za Gerresheim byly ogrodki dzialkowe, a miedzy ogrodkami, obok nich i poza nimi ciagnely sie ogrodzone pastwiska, falowaly lany zboza, zdaje sie, zyta. Czy juz mowilem, ze byl to upalny dzien, kiedy pies Lux zaprowadzil mnie do Gerresheim, a z Gerresheim miedzy lany zboza i dzialkowe ogrodki? Dopiero gdy zostawilismy za soba ostatnie domy przedmiescia, spuscilem Luxa ze smyczy. On jednak szedl przy nodze, byl wiernym psem, nadzwyczaj wiernym, bo przeciez jako pies z wypozyczalni psow musial byc wierny wielu panom. Innymi slowy, rottweiler Lux sluchal mnie, byl calkowitym przeciwienstwem jamnika. Uwazalem, ze to psie posluszenstwo jest zbyt przesadne, wolalbym, zeby sobie poskakal, kopnalem go nawet, zeby skoczyl; on jednak wlokl sie z nieczystym sumieniem, raz po raz wykrecal gladka szyje i ukazywal mi przyslowiowo wierne psie oczy. -Splywaj, Lux! - wolalem. - Splywaj! Lux usluchal kilkakrotnie ale na tak krotko, ze musialo mnie to mile zaskoczyc, gdy nie pokazywal sie przez dluzszy czas, zniknal w zbozu, ktore tutaj falowalo z wiatrem, co tam, z wiatrem - bylo bezwietrznie i parno. Lux goni pewnie jakiegos krolika, pomyslalem. A moze tez poczul potrzebe samotnosci, zeby moc byc psem, jak i Oskar chcialby bez psa byc przez pewien czas czlowiekiem. Nie zwracalem uwagi na otoczenie. Ani ogrodki dzialkowe, ani Gerresheim i lezace w oddali, rozmazane w oparach miasto nie przyciagaly moich oczu. Usiadlem na ogoloconej, zardzewialej szpuli kablowej, ktora teraz musze jednak nazwac bebnem kablowym, bo ledwie Oskar usiadl na rdzy, zaczal od razu bebnic klykciami w beben kablowy. Bylo cieplo. Ubranie uwieralo mnie, jak na lato bylo nie dosc lekkie. Lux nie pokazywal sie, nie wracal. Beben kablowy nie zastapil oczywiscie mojego blaszanego bebenka, ale w kazdym razie: zsunalem sie pomalu na ziemie, gdy juz nie moglem tego wytrzymac, gdy raz po raz powtarzaly sie obrazy z ostatnich lat przesycone atmosfera szpitala, wzialem dwa suche patyki, powiedzialem sobie: Zaczekaj no, Oskarze. Zobaczymy teraz, kim jestes, skad sie wziales? I oto rozblysly juz dwie szescdziesiecioswiecowe zarowki chwili moich narodzin. Cma trajkotala pomiedzy nimi, gdzies daleko burza przesuwala ciezkie meble, uslyszalem glos Matzeratha, zaraz potem glos mamy. On obiecywal mi sklep, mama przyrzekala mi zabawke, na trzecie urodziny mialem dostac blaszany bebenek, totez Oskar staral sie jak najszybciej przebyc te trzy latka: jadlem, pilem, wyproznialem sie, przybieralem na wadze, pozwalalem sie kolysac, przewijac, kapac, szczotkowac, pudrowac, szczepic, podziwiac, nazywac po imieniu, usmiechalem sie na zyczenie, pokrzykiwalem radosnie na zadanie, zasypialem, kiedy byla po temu pora, budzilem sie punktualnie i mialem we snie owa twarz, ktora dorosli nazywali buzia aniolka. Kilkakrotnie zlapalem biegunke, czesto zapadalem na przeziebienie, raz nabawilem sie kokluszu, zatrzymalem go na pewien czas i pozbylem sie dopiero wtedy, gdy skapowalem jego ciezki rytm, na zawsze zapamietalem w przegubach rak; bo jak wiemy, numer z kokluszem nalezal do mojego repertuaru, a kiedy Oskar odbebnil koklusz przed dwoma tysiacami ludzi, kaszlalo dwa tysiace staruszkow i staruszek. Lux zaskamlal przede mna, ocieral sie o moje kolana. Ze tez moja samotnosc kazala mi wziac tego psa z wypozyczalni! Oto stal na czterech lapach, merdal ogonem, byl psem, mial owo spojrzenie i trzymal cos w zaslinionym pysku: patyk, kamien, moze jeszcze co innego, co moze byc cenne dla psa. Powoli wymknelo mi sie moje tak wazne wczesne dziecinstwo. Bol podniebienia, ktory zapowiadal mi pierwsze mleczne zeby, ustapil, przechylilem sie w tyl: dorosly, starannie, nieco za cieplo ubrany garbus, z zegarkiem recznym, dowodem tozsamosci, plikiem banknotow w portfelu. Wzialem papierosa i potarlem zapalke - tyton mial zastapic ow jednoznaczny smak dziecinstwa w ustach. A Lux? Lux ocieral sie o mnie. Odepchnalem go, dmuchnalem mu w morde papierosowym dymem. Nie lubil tego, a mimo to zostal i nadal ocieral sie o mnie. Oblizywal mnie wzrokiem. Przepatrywalem pobliskie przewody miedzy slupami telegraficznymi w poszukiwaniu jaskolek, chcialem ich uzyc jako srodka przeciwko natretnym psom. Jaskolek jednak nie bylo, a Lux nie dawal sie odpedzic. Wpychal mi pysk miedzy nogi, szturmowal to miejsce tak nieustepliwie, jak gdyby wypozyczajacy psy facet z Prus Wschodnich specjalnie go tego wyuczyl. Dostal dwa razy obcasem. Odskoczyl, stal drzacy na czterech lapach i tak uparcie wyciagal ku mnie morde z patykiem czy kamieniem, jak gdyby nie byl to patyk czy kamien, lecz moj portfel, ktory czulem w kieszeni marynarki, albo zegarek, ktory wyraznie tykal mi na przegubie reki. Co on tam trzymal? Co bylo takie wazne, co tak bardzo zaslugiwalo na pokazanie? Siegnalem mu w cieply pysk, wzialem to do reki, wiedzialem juz co to jest, a jednak udawalem, jakbym dopiero szukal slowa na okreslenie owego znalezionego przedmiotu, ktory Lux przyniosl mi z zyta. Sa czesci ludzkiego ciala, ktore mozna obejrzec latwiej i dokladniej z osobna, w oderwaniu od reszty. Byl to palec. Kobiecy palec. Palec serdeczny. Kobiecy palec serdeczny. Gustownie upierscieniony kobiecy palec. Miedzy koscia srodrecza a swoim pierwszym czlonem, jakies dwa centymetry ponizej pierscionka, palec dal sie obciac. Czysty i wyraznie czytelny odcinek zachowal sciegno prostownika. Byl to piekny, ruchomy palec. W szlachetnym kamieniu pierscionka, przytrzymywanym przez szesc zlotych lapek, rozpoznalem od razu - trafnie, jak sie pozniej okazalo - akwamaryn. Sam pierscionek byl w jednym miejscu tak cienki, tak starty i bliski pekniecia, ze domyslilem sie w nim pamiatki rodzinnej. Chociaz bloto albo, lepiej mowiac, ziemia pod paznokciem tworzyla czarna obwodke, jak gdyby palec musial drapac lub ryc ziemie, szlif i trzon paznokcia zachowaly slady pielegnacji. Poza tym palec, odkad go wyjalem psu z cieplego pyska, byl chlodny w dotyku; wlasciwa mu zoltawa bladosc podkreslala jeszcze ten chlod. Oskar od miesiecy nosil w kieszonce na piersi po lewej stronie wystajaca trojkatnie chusteczke. Wyciagnal ten kawalek jedwabiu, rozpostarl, ulozyl na nim palec serdeczny, zobaczyl, ze jego wewnetrzna strone az po trzeci czlon przecinaly linie, ktore pozwalaly wnosic o pilnosci, zapobiegliwosci, a takze o ambitnej wytrwalosci palca. Gdy zawinalem palec w chusteczke, wstalem ze szpuli kablowej, poglaskalem psa Luxa po szyi, zabralem sie do odejscia, sciskajac chusteczke z palcem serdecznym w prawej dloni, chcialem wracac do Gerresheim, do domu, mialem wobec palca pewne zamiary, doszedlem tez do pobliskiego plotu dzialkowego ogrodka - a tam zaczepil mnie Vittlar, ktory lezal w rozwidleniu galezi na jabloni i obserwowal mnie, a takze aportujacego psa. Ostatni tramwaj albo adoracja weka Juz sam jego glos: to butne, napuszone geganie przez nos. Lezac w rozwidleniu galezi jabloni powiedzial: - Ma pan zmyslnego psa, moj panie!Ja na to troche zmieszany: - Co pan tam robi na jablonce? On wiercil sie w rozwidleniu, wyprezyl swoj dlugi tulow: - To tylko jablka kompotowe, niech pan sie niczego nie obawia. Wtedy musialem go skarcic: - Co mnie obchodza panskie jablka kompotowe? Czego mialbym sie obawiac? -Ano - zasyczal - moglby mnie pan wziac za rajskiego weza, bo juz wtedy byly jablka kompotowe. Ja wsciekle: - Alegoryczne dyrdymalki! On nader chytrze: - Mysli pan, ze tylko jablko deserowe warte jest grzechu? Chcialem juz pryskac. W tym momencie nie bylo dla mnie rzeczy bardziej nieznosnej anizeli dyskusja o gatunkach jablek w raju. Ale on natarl na mnie wprost, zeskoczyl zwinnie z rozwidlenia, stanal dlugi i wiotki przy plocie: - Coz to takiego panski pies przyniosl z zyta? Czemu odpowiedzialem tylko: - Przyniosl kamien. Rozmowa wyrodzila sie w przesluchanie: - I pan schowal ten kamien do kieszeni? -Lubie nosic kamienie w kieszeni. -Dla mnie to cos, co pies panu przyniosl, wygladalo raczej na patyk. -Powtarzam, ze kamien, chocby nawet sto razy wygladalo na patyk. -Wiec jednak patyk? -Co za roznica: patyk czy kamien, jablko kompotowe czy deserowe... -Ruchomy patyk? -Pies ciagnie do domu, ide! -Cielisty patyk? -Niech pan lepiej pilnuje swoich jablek! Chodz, Lux! -Upierscieniony, cielisty i ruchomy patyk? -Czego pan ode mnie chce? Jestem spokojnym spacerowiczem, ktory wypozyczyl sobie psa. -Widzi pan, ja tez chetnie bym cos wypozyczyl. Czy moglbym na sekunde przymierzyc ten sliczny pierscionek, ktory polyskiwal na panskim patyku i czynil z patyka palec serdeczny? Nazywam sie Vittlar, Gottfried von Vittlar. Jestem ostatni z naszego rodu. W ten sposob poznalem Vittlara, tego dnia zaprzyjaznilem sie z nim, dzis jeszcze nazywam go moim przyjacielem i dlatego pare dni temu, gdy przyszedl w odwiedziny, powiedzialem mu: - Ciesze sie, Gottfriedzie, ze to ty, moj przyjaciel, zlozyles wtedy doniesienie na policji, a nie ktos pierwszy lepszy. Jesli istnieja anioly, to z pewnoscia wygladaja jak Vittlar: dlugi, wiotki, zwawy, gietki, taki, co predzej obejmie najbardziej jalowa ze wszystkich ulicznych latarni niz ulegla goraca dziewczyne. Vittlara dostrzega sie nie od razu. Ukazujac ten czy ow bok moze on, w zaleznosci od otoczenia, stac sie nitka, strachem na wroble, wieszadlem, nieruchomym rozwidleniem galezi. Dlatego tez nie spostrzeglem go od razu, kiedy siedzialem na bebnie kablowym, a on lezal na jabloni. Nawet pies nie zaszczekal; bo psy nie moga ani zwietrzyc, ani zobaczyc, ani obszczekac aniola. -Badz tak dobry, Gottfriedzie - poprosilem przedwczoraj - i przyslij mi odpis doniesienia do sadu, ktore zlozyles jakies dwa lata temu i ktore doprowadzilo do mojego procesu. Mam tutaj ten odpis, oddaje teraz glos jemu, ktory w sadzie swiadczyl przeciwko mnie: "Ja, Gottfried von Vittlar, lezalem sobie tego dnia w rozwidleniu jablonki, ktora w ogrodku dzialkowym mojej matki co roku rodzila tyle jablek kompotowych, ile musu jablkowego miesci sie w naszych siedmiu wekach. Lezalem w rozwidleniu galezi, a wiec na boku, ulozywszy lewa kosc miednicza w najglebszym, nieco omszalym punkcie rozwidlenia. Stopy moje zwrocone byly ku hucie szkla w Gerresheim. Patrzylem - na co ja patrzylem? - patrzylem prosto przed siebie i czekalem, ze w polu widzenia zacznie sie cos dziac. Oskarzony, ktory jest dzisiaj moim przyjacielem, wszedl w pole widzenia. Towarzyszyl mu pies, okrazal go, zachowywal sie jak zachowuje sie pies, a nazywal sie Lux, jak wyjawil mi pozniej oskarzony, byl rottweilerem, ktorego mozna bylo wypozyczyc z wypozyczalni psow niedaleko kosciola Sw. Rocha. Oskarzony usiadl na owym ogoloconym bebnie kablowym, ktory od konca wojny lezal kolo ogrodka dzialkowego mojej matki, Alice. Jak wysokiemu sadowi wiadomo, sylwetke oskarzonego trzeba nazwac karlowata, a nawet ulomna. To mnie uderzylo. Jeszcze bardziej zadziwilo mnie zachowanie malego, dobrze ubranego pana. Dwiema uschnietymi galazkami bebnil w rdze kablowego bebna. Jesli zwazy sie jednak, ze oskarzony jest z zawodu bebnista i, jak sie okazalo, gdziekolwiek sie znajdzie, tam swoj zawod wykonuje, a ponadto, ze beben kablowy - nie darmo tak sie nazywa - kazdego, nawet laika, potrafi skusic do bebnienia, to wypadnie stwierdzic: w pewien parny dzien lata oskarzony Oskar Matzerath usiadl na owym bebnie kablowym, ktory lezy kolo ogrodka dzialkowego pani Alice von Vittlar, i dwiema niejednakowej wielkosci uschnietymi wierzbowymi galazkami zaczal rytmicznie halasowac. W dalszym ciagu zeznaje, ze pies Lux zniknal na czas dluzszy w dojrzalym zbozu. Jak dlugo to trwalo, nie potrafie powiedziec, bo zawsze, gdy tylko poloze sie w rozwidleniu naszej jabloni, trace wszelkie poczucie czasu. Kiedy jednak mowie, ze pies zniknal na czas dluzszy, oznacza to, ze odczuwalem jego nieobecnosc, bo ze swoja czarna sierscia i obwislymi uszami przypadl mi do gustu. Oskarzony natomiast - mysle, ze wolno mi tak powiedziec - nie odczuwal nieobecnosci psa. Gdy pies Lux wrocil z dojrzalego zyta, trzymal cos w pysku. Nie chce bynajmniej powiedziec, ze rozpoznalem, co trzymal. Myslalem z poczatku, ze to patyk albo kamien, raczej nie wzialem tego za blaszana puszke czy zgola blaszana lyzke. Dopiero gdy oskarzony wyjal psu z pyska corpus delicti, zobaczylem wyraznie, co to bylo. Lecz od chwili, gdy pies ocieral sie pelnym pyskiem o - zdaje mi sie - lewa nogawke oskarzonego, do momentu, ktorego niestety nie sposob juz ustalic, gdy oskarzony siegnal mu do pyska, uplynelo, ostroznie liczac, kilka minut. Jakkolwiek pies bardzo sie staral sciagnac uwage swojego tymczasowego pana, ten bebnil nieprzerwanie w ow jednostajny i latwo wpadajacy w ucho, lecz niepojety sposob, jak bebnia dzieci. Dopiero gdy Lux uciekl sie do pewnej niesfornosci i wepchnal wilgotny pysk miedzy nogi oskarzonego, ten opuscil wierzbowe galazki i kopnal psa - pamietam doskonale - prawa noga. Lux zatoczyl luk, drzac zblizyl sie znowu, podsunal pelny pysk. Nie podnoszac sie, a wiec siedzac, oskarzony siegnal psu - tym razem lewa reka - miedzy zeby. Pozbywszy sie swojego skarbu pies Lux cofnal sie o kilka metrow. Oskarzony natomiast nie ruszal sie z miejsca, trzymal znaleziony przedmiot w dloni, zacisnal ja, otworzyl, znow zacisnal, a gdy otworzyl po raz drugi, cos na tym przedmiocie migotalo. Gdy oskarzony oswoil sie z widokiem znalezionego przedmiotu, dwoma palcami, kciukiem i palcem wskazujacym, uniosl go w gore, mniej wiecej na wysokosc oczu. Teraz dopiero nazwalem w duchu ten przedmiot palcem, uscislilem dzieki migotaniu to okreslenie, powiedzialem: palec serdeczny, i w ten sposob, nie uswiadamiajac sobie tego, nadalem nazwe jednemu z najciekawszych procesow lat powojennych: ostatecznie mowi sie o mnie, Gottfriedzie von Vittlar, jako o najwazniejszym swiadku w procesie o palec serdeczny. Poniewaz oskarzony nadal byl spokojny, i ja bylem spokojny. Tak, udzielil mi sie jego spokoj. A gdy starannie zawinal palec z pierscieniem w owa chusteczke, ktora przedtem wykwitala mu z kieszonki na piersi, poczulem sympatie do czlowieka na bebnie kablowym: taki schludny pan, pomyslalem, chetnie bym go poznal. Wiec zawolalem go, kiedy ze swoim wypozyczonym psem chcial odejsc w strone Gerresheim. On jednak zareagowal zrazu ze zloscia, niemal arogancko. Do dzis nie moge pojac, czemu zagadniety, tylko dlatego, ze lezalem sobie na jablonce, wzial mnie za symbol weza. Podejrzliwie odniosl sie rowniez do gatunku jablek kompotowych mojej matki, powiedzial, ze to pewnie rajski gatunek. Moze istotnie usadawianie sie w rozwidleniu galezi jest ulubionym zwyczajem zla. Mnie jednak do wylegiwania sie na jablonce kilka razy w tygodniu sklanialo nie co innego, jak tylko dobrze mi znana nuda. Chyba ze nuda juz sama w sobie jest zlem. Coz jednak wygnalo oskarzonego poza mury Dusseldorfii? Wygnala go, jak mi pozniej przyznal, samotnosc. Ale czy samotnosc nie jest imieniem nudy? Snuje te wszystkie rozwazania, zeby wytlumaczyc oskarzonego, nie zeby go obciazyc. Przeciez to wlasnie jego odmiana zla, jego bebnienie, ktore rytmicznie rozkladalo zlo, wzbudzilo moja sympatie, tak ze zagadnalem go i zaprzyjaznilem sie z nim. Rowniez to doniesienie, ktore postawilo nas obu przed kratkami wysokiego sadu, mnie jako swiadka, jego jako oskarzonego, byly wymyslona przez nas zabawa, jeszcze jednym sposobikiem na rozproszenie i ozywienie naszej nudy i samotnosci. Na moja prosbe oskarzony po pewnym wahaniu wsunal mi na maly palec lewej reki ow pierscionek, ktory bez trudu dalo sie zdjac z palca serdecznego. Pierscionek pasowal jak ulal i cieszyl moje oko. Oczywiscie jeszcze przed przymierzeniem pierscionka opuscilem wspomniane wyzej rozwidlenie galezi. Stalismy po obu stronach plotu, wymienilismy nazwiska, nawiazalismy rozmowe, poruszajac pare politycznych tematow, a potem on dal mi pierscionek. Palec zachowal przy sobie, trzymal go ostroznie. Bylismy zgodni, ze jest to palec kobiecy. Podczas gdy ja bawilem sie wydobywajac z pierscionka ogniki, oskarzony wolna lewa reka zaczal wystukiwac na plocie taneczny, wesoly i skoczny rytm. Tylko ze drewniany plot otaczajacy ogrodek dzialkowy mojej matki jest tak chwiejny, ze odpowiadal wysilkom oskarzonego niezgrabnie, skrzypiac i drzac. Nie wiem, jak dlugo tak stalismy i porozumiewalismy sie oczami. Bawilismy sie jak najniewinniej, gdy gdzies na sredniej wysokosci odezwal sie warkot samolotu. Maszyna chciala prawdopodobnie wyladowac w Lohhausen. Choc obaj bylismy ciekawi, czy samolot podchodzacy do ladowania ma dwa, czy cztery silniki, nie odrywalismy wzroku od siebie, nie wspominalismy ani slowem o samolocie, nazwalismy te zabawe pozniej, gdy nieraz mielismy okazje jej sie oddawac, asceza Leo Hysia; oskarzony bowiem mial podobno przed laty przyjaciela o tym nazwisku, z ktorym wlasnie tak sie zabawial, przewaznie na cmentarzach. Gdy samolot wyladowal - nie umiem powiedziec, czy byla to dwu- czy czteromotorowa maszyna - zwrocilem pierscionek. Oskarzony wlozyl go na ow palec serdeczny, znow uzyl swojej chusteczki jako opakowania i zaprosil mnie na przejazdzke. Bylo to siodmego lipca w dziewiecset piecdziesiatym pierwszym. Wsiedlismy na koncowym przystanku w Gerresheim nie w tramwaj, tylko w taksowke. Oskarzony mial pozniej jeszcze niejednokrotnie sposobnosc okazania mi swojej wspanialomyslnosci. Pojechalismy do miasta, kazalismy zatrzymac taksowke przed wypozyczalnia psow kolo kosciola Sw. Rocha, oddalismy psa Luxa, wrocilismy do taksowki, ktora przez miasto, Bilk, Oberbilk zawiozla nas na cmentarz werstenski, tam pan Matzerath musial zaplacic ponad dwanascie marek; dopiero potem zaszlismy do zakladu nagrobkowego kamieniarza Korneffa. Bylo tam bardzo brudno, wiec ucieszylem sie, kiedy po godzinie kamieniarz uporal sie z zamowieniem mojego przyjaciela. Podczas gdy przyjaciel obszernie i z zamilowaniem objasnial mi narzedzia i rozne odmiany kamienia, pan Korneff nie dziwiac sie i o nic nie pytajac robil gipsowy odlew palca bez pierscionka. Przygladalem sie jego pracy tylko jednym okiem, musial przeciez poddac palec wstepnym zabiegom; to znaczy, natrzec tluszczem, przeciagnac nitke wzdluz jego profilu, dopiero potem nalozyc gips, rozdzielic nitka forme, zanim gips stwardnial. Dla mnie, co prawda, jako ze jestem z zawodu dekoratorem, sporzadzanie formy gipsowej to nic nowego, ale palec, z chwila gdy znalazl sie w reku kamieniarza, nabral czegos nieestetycznego, co zaniklo dopiero, kiedy oskarzony, po udanym odlewie, odebral palec, oczyscil z tluszczu i zawinal w chusteczke. Moj przyjaciel zaplacil kamieniarzowi. Ten zrazu nie chcial nic wziac, bo uwazal pana Matzeratha za swojego kolege. Powiedzial tez, ze pan Oskar wyciskal mu dawniej czyraki i nic za to nie zadal. Gdy odlew zastygl, kamieniarz zdjal forme, dodal kopie do oryginalu, obiecal, ze w najblizszych dniach zrobi z formy dalsze odlewy, i pomiedzy wystawionymi nagrobkami odprowadzil nas do Bittweg. Wzielismy druga taksowke i pojechalismy na Dworzec Glowny. Tam oskarzony zaprosil mnie na wystawna kolacje do eleganckiej restauracji dworcowej. Rozmawial z kelnerami za pan brat, z czego wywnioskowalem, ze musi tu byc stalym gosciem. Zjedlismy pieczen wolowa ze swieza rzodkwia, renskiego lososia i ser, a potem wypilismy buteleczke szampana. Gdy zaczelismy znow mowic o palcu, poradzilem oskarzonemu, zeby uwazal go za cudza wlasnosc i zwrocil, zwlaszcza ze teraz ma przeciez gipsowy odlew, na co oskarzony oswiadczyl twardo i zdecydowanie, ze uwaza sie za prawowitego wlasciciela palca, bo juz w chwile po urodzeniu obiecano mu taki palec, choc w sposob zamaskowany, mowiac: <>; moze tez wymienic blizny na plecach swojego przyjaciela Herberta Truczinskiego, ktore, dlugie na palec, byly zapowiedzia palca; a jest jeszcze owa luska naboju znaleziona kolo cmentarza na Zaspie, i ona miala wymiary i sens przyszlego palca. Jesli z poczatku argumentacje mojego nowo pozyskanego przyjaciela chcialem skwitowac usmiechem, to jednak musze przyznac, ze czlowiek inteligentny powinien byl bez trudu zrozumiec kolejnosc: paleczka, blizna, luska, palec. Trzecia taksowka odwiozla mnie po owej kolacji do domu. Umowilismy sie, a gdy po trzech dniach zgodnie z umowa zlozylem oskarzonemu wizyte, mial on dla mnie niespodzianke. Najpierw pokazal mi swoje mieszkanie, to znaczy: swoj pokoj, bo pan Matzerath mieszkal jako sublokator. Poczatkowo wynajmowal tylko bardzo ciasna, nieczynna lazienke, dopiero pozniej, gdy bebenkowe koncerty przyniosly mu uznanie i dobrobyt, oplacal jeszcze czynsz za izdebke bez okna, ktora nazywal izdebka siostry Dorothei, wydawal tez mnostwo pieniedzy na trzeci pokoj, ktory przedtem zajmowal niejaki pan Munzer, muzyk i kolega oskarzonego, drogo go to kosztowalo, bo pan Zeidler, wlasciciel mieszkania, wiedzac o zamoznosci pana Matzeratha, bezwstydnie srubowal komorne. W tak zwanej izdebce siostry Dorothei oskarzony mial dla mnie niespodzianke. Na marmurowej plycie toaletki stal przed lustrem taki sam wek jak te, ktorych moja matka, Alice von Vittlar, uzywa do wekowania musu jablkowego z naszych kompotowych jablek. Ten jednak miescil w sobie palec serdeczny plywajacy w spirytusie. Oskarzony z duma pokazal mi kilka grubych ksiag naukowych, z ktorych korzystal przy konserwowaniu palca. Przerzucilem pobieznie owe tomiska, nie zatrzymujac sie nawet na ilustracjach, przyznalem jednak, ze oskarzonemu udalo sie zachowac wyglad palca, a poza tym, ze na tle lustra wek z zawartoscia wygladal bardzo ladnie i pod wzgledem dekoracyjnym ciekawie, co jako dekorator z zawodu moglem nieraz potwierdzic. Gdy oskarzony zobaczyl, ze oswoilem sie z widokiem weka, wyjawil mi, ze niekiedy adoruje ow sloj. Zaciekawiony, poprosilem go z glupia frant o probke modlitwy. On zas poprosil mnie o rewanz, dal mi papier i olowek, chcial, zebym zapisal jego modlitwe, a ponadto, zebym zadawal pytania odnosnie palca, on modlac sie bedzie w miare swoich mozliwosci odpowiadal. Przytaczam tutaj jako dowod slowa oskarzonego, moje pytania jego odpowiedzi - adoracje weka: Adoruje. To znaczy kto: Oskar czy ja? Ja w naboznym skupieniu, Oskar roztargniony. Bezgraniczne oddanie, nieustajace, bez leku przed powtorzeniami. Ja ze zrozumieniem, bo bez pamieci. Oskar ze zrozumieniem, bo pelen wspomnien. Znnny, goracy, cieply, ja. Winien, jesli ktos zapyta. Nie winien, jesli nikt me zapyta. Jestem winien, bo... upadlem, bo ... zawinilem, mimo ze uniewinnilem sie z... zrzucilem wine na... przebrnalem przez... uchronilem sie przed... smialem sie z... smialem sie do... plakalem z... plakalem nad... bluznilem mowiac, milczalem bluzniac, nie mowie, me milcze, modle sie. Adoruje. Co? Sloj. Jaki sloj? Wek. Co jest >>wekowane w sloju? W weku zawekowany jest palec. Jaki palec? Palec serdeczny. Czyj palec? Blondynki. Jakiej blondynki? Sredniego wzrostu. Metr szescdziesiat? Nie, metr szescdziesiat trzy. Znak szczegolny? Pieprzyk. Gdzie? Na rece, powyzej lokcia, od wewnetrznej strony. Na lewej czy prawej? Na prawej. A palec serdeczny? Na lewej Zareczona? Tak, ale samotna. Wyznanie? Reformowane. Prawiczka? Prawiczka. Gdzie urodzona? Nie wiem. Kiedy? Pod Hanowerem. Kiedy? W grudniu. Strzelec czy Koziorozec? Strzelec. A charakter? Lekliwa. Chetna? Pilna, poza tym gadatliwa. Rozsadna Oszczedna, trzezwa, pogodna. Niesmiala? Lakoma, szczera i bigoteryjna. Blada, sni przewaznie o podrozach, miesiaczkowanie nieregularne, ospala, lubi cierpiec i rozprawiac o tym, bez wyobrazni, bierna, umie sluchac, kiwa potakujaco glowa, krzyzuje rece, mowiac opuszcza powieki, zagadnieta wytrzeszcza oczy, jasnoszare, zbrazowiale kolo zrenic, pierscionek dostala od zonatego zwierzchnika z poczatku nie chciala przyjac, przyjela, straszna przygoda, wloknista szatan, duzo wie, uciekla, przeprowadzila sie, wrocila, nie mogla sie wyrzec, w dodatku zazdrosc, ale bezpodstawna choroba, ale nienaturalna smierc, ale nienaturalna bo przeciez, nie, nie wiem, nie chce, zrywala blawatki, wtedy przyszedl, nie, juz przedtem jej towarzyszyl, nie moge juz wiecej... Amen? Amen. Ja, Gottfried von Vittlar, dolaczam do mojego zeznania przed sadem te zapisana modlitwe jedynie dlatego, ze mimo jej niejasnosci dane o wlascicielce palca serdecznego pokrywaja sie w duzym stopniu z danymi sadowymi o zamordowanej, pielegniarce Dorothei Kongetter. Nie moja rzecza jest tutaj podawanie w watpliwosc twierdzenia oskarzonego, ze ani nie zamordowal pielegniarki, ani nie widzial jej nigdy na oczy. Jeszcze dzis godne uwagi i przemawiajace za oskarzonym wydaje mi sie oddanie, z jakim moj przyjaciel kleczal przed wekiem, ktory postawil na krzesle, i obrabial swoj blaszany bebenek wcisniety miedzy kolana. Niejednokrotnie w ciagu calego roku mialem jeszcze sposobnosc widziec oskarzonego przy modlitwie i bebnieniu, bo zrobil ze mnie, za sowitym wynagrodzeniem, swojego towarzysza podrozy, zabieral mnie na swoje tournee, ktore przerwal na dluzszy czas, ale niebawem po znalezieniu palca serdecznego, podjal na nowo. Objechalismy cale Niemcy Zachodnie, mielismy tez propozycje ze strefy wschodniej, nawet z zagranicy. Lecz pan Matzerath wolal trzymac sie krajowego podworka, nie chcial, wedle jego wlasnych slow, wpasc w pospolity koncertowy metlik. Nigdy nie bebnil i nie adorowal weka przed wystepem. Dopiero po przedstawieniu i wystawnej kolacji szlismy do jego hotelowego pokoju: on bebnil i modlil sie, ja zadawalem pytania i notowalem, potem porownywalismy modlitwe z modlitwami poprzednich dni i tygodni. Sa co prawda modlitwy dluzsze i krotsze. Jednego dnia slowa zderzaja sie gwaltownie, innego plyna niemal flegmatycznie i rozwlekle. Mimo to wszystkie zebrane przeze mnie modlitwy, ktore niniejszym przedkladam wysokiemu sadowi, nie wnosza nic nowego, czego nie byloby juz w owym pierwszym zapisie, ktory dolaczylem do swojego zeznania. W ciagu tego roku podrozy poznalem przelotnie, miedzy jednym tournee a drugim, kilku znajomych i krewnych pana Matzeratha. Przedstawil mi wiec swoja macoche, pania Marie Matzerath, ktora oskarzony gleboko, choc skrycie, uwielbia. Owego popoludnia poznalem rowniez przyrodniego brata oskarzonego, Kurta Matzeratha, jedenastoletniego, dobrze wychowanego gimnazjaliste. Takze siostra pani Marii Matzerath, pani Augusta Koster, zrobila na mnie korzystne wrazenie. Jak wyznal mi oskarzony, jego stosunki rodzinne w pierwszych latach po wojnie byly powaznie zaklocone. Dopiero gdy pan Matzerath urzadzil macosze duzy sklep delikatesowy, ktory prowadzi rowniez sprzedaz owocow poludniowych, i zawsze spieszyl z pomoca finansowa, ilekroc sklepowi grozily trudnosci, doszlo do owego przyjacielskiego sojuszu miedzy macocha i pasierbem. Ponadto pan Matzerath przedstawil mi kilku dawnych kolegow, przewaznie muzykow jazzowych. Jakkolwiek wesoly i mily w obejsciu wydal mi sie pan Munzer, ktorego oskarzony nazywa poufale Kleppern, do dzis nie mialem dosc odwagi i checi, by te kontakty podtrzymac. Choc dzieki wspanialomyslnosci oskarzonego nie musialem juz wykonywac zawodu dekoratora, to jednak z umilowania zawodu, gdy tylko wracalismy z tournee, podejmowalem sie udekorowania paru wystaw. Oskarzony okazywal mojemu rzemioslu zyczliwe zainteresowanie, stal nieraz do poznych godzin nocnych na ulicy i niestrudzenie podziwial moje skromne popisy. Czasem po skonczonej pracy szlismy jeszcze na mala przechadzke po nocnym Dusseldorfie, omijajac jednak Stare Miasto, bo oskarzony nie lubi widoku wypuklych szybek w olowiu i staroniemieckich szyldow. I tak pewnego razu - przechodze teraz do ostatniej czesci mojego zeznania - spacer po nocnym Unterrath zaprowadzil nas pod zajezdnie tramwajowa. Stalismy zgodnie i przygladalismy sie ostatnim planowo zjezdzajacym tramwajom. Jest to piekny widok. Dokola ciemne miasto. Gdzies daleko wydziera sie, bo to piatek, zalany murarz. Poza tym cisza, gdyz ostatnie zjezdzajace tramwaje, nawet jesli dzwonia i zgrzytaja na zakretach, nie robia halasu. Wiekszosc wozow znikala natychmiast w zajezdni. Pare jednak stalo to tu, to tam na torach, byly puste, ale uroczyscie oswietlone. Czyj to byl pomysl? Byl to nasz pomysl, aleja powiedzialem: - Ano, drogi przyjacielu, moze bysmy sprobowali? - Pan Matzerath skinal glowa, wsiedlismy bez pospiechu, ja stanalem na miejscu motorniczego, polapalem sie od razu co i jak, ruszylem miekko, nabierajac predko szybkosci, okazalem sie dobrym motorniczym, co pan Matzerath - zostawilismy juz za soba swiatla zajezdni - skwitowal zyczliwie takim zdankiem: - Pewnie jestes z urodzenia katolikiem, Gottfriedzie, bo inaczej nie moglbys tak dobrze prowadzic tramwaju. Istotnie z tego dorywczego zajecia mialem duza frajde. W zajezdni chyba nas nie zauwazyli; nikt bowiem nas nie gonil, mogliby zreszta bez trudu zatrzymac nasz pojazd wylaczajac doplyw pradu. Prowadzilem woz w strone Flingern, przejechalem Flingern, zastanawialem sie, czy przed Haniel mam skrecic w lewo, pchac sie pod gore, na Rath, Ratingen, kiedy pan Matzerath poprosil mnie, zebysmy wzieli kurs na Grafenberg, Gerresheim. Chociaz obawialem sie wzniesienia ponizej knajpy "Lwi Grod", spelnilem prosbe oskarzonego, pokonalem wzniesienie, minalem juz knajpe, gdy raptem musialem zahamowac woz, bo trzej mezczyzni stojac na szynach wymusili raczej niz wyprosili zatrzymanie. Pan Matzerath zaraz za Haniel wszedl do srodka wagonu, zeby zapalic papierosa. Musialem wiec sam jako motorniczy krzyknac: - Prosze wsiadac! - Uderzylo mnie, ze trzeci mezczyzna, bez kapelusza, ktorego dwaj pozostali, w zielonych kapeluszach z czarna wstazka, wzieli miedzy siebie, kilka razy niezdarnie, chyba niedowidzac, nie trafil na stopien. Jego towarzysze czy straznicy wepchneli go brutalnie na moj pomost, a chwile pozniej do srodka wozu. Tramwaj byl juz ponownie w ruchu, gdy z tylu, z wnetrza wagonu, uslyszalem najpierw zalosny jek, takze chlastanie, jakby kogos bito po twarzy, potem jednak, ku mojemu uspokojeniu, stanowczy glos pana Matzeratha, ktory przywolywal nowych pasazerow do porzadku i upominal, zeby nie bili kalekiego, na pol slepego czlowieka, ktory postradal okulary. -Niech sie pan nie wtraca! - wrzasnal jeden z zielonych kapeluszy. - Pokazemy mu dzisiaj, gdzie raki zimuja! Dawno na to zasluzyl. Moj przyjaciel, pan Matzerath, gdy ja jechalem powoli ku Gerresheim, dopytywal sie, co takiego zmalowal biedny polslepiec. Rozmowa natychmiast wzieta osobliwy obrot: po dwoch zdaniach toczyla sie w samym srodku wojny, a raczej obracala sie wokol pierwszego wrzesnia dziewiecset trzydziestego dziewiatego, wokol wybuchu wojny, polslepca nazywano dywersantem, ktory nielegalnie bronil gmachu Poczty Polskiej. Dziwnym trafem pan Matzerath, ktory w owym czasie mial najwyzej pietnascie lat, dobrze wiedzial, o co chodzi, poznal nawet polslepca, nazywal go Wiktorem Weluhnem, biednym, krotkowzrocznym listonoszem pienieznym, ktory w toku dzialan wojennych stracil okulary, ktory uciekl bez okularow, wymknal sie oprawcom, ale oni nie dali za wygrana, scigali go do konca wojny, nawet po wojnie, okazywali tez jakis papier wydany w dziewiecset trzydziestym dziewiatym, rozkaz egzekucji. Dopadli go wreszcie, krzyczal jeden z zielonych kapeluszy, a drugi zapewnial, ze cieszy sie, iz po tylu latach sprawa dobiegla konca. Musi poswiecac caly wolny czas, nie wylaczajac urlopow, zeby rozkaz egzekucji z dziewiecset trzydziestego dziewiatego zostal wreszcie wykonany, ostatecznie ma jeszcze prace zawodowa, jest przedstawicielem handlowym, a jego kumpel, jako uchodzca ze wschodu, rowniez ma swoje klopoty, musi jeszcze raz zaczynac od samego poczatku, stracil na wschodzie dobrze prosperujacy zaklad krawiecki, ale teraz odetchna; dzis w nocy rozkaz zostanie wykonany, a wtedy koniec z przeszloscia - jak to dobrze, ze jeszcze zlapalismy tramwaj. Tak wiec stalem sie mimo woli motorniczym tramwaju, ktory wiozl do Gerresheim skazanca i dwoch katow z rozkazem egzekucji. Na pustym, troche nierownym rynku przedmiescia skrecilem w prawo, chcialem dojechac do koncowego przystanku kolo huty szkla, wysadzic tam zielone kapelusze i na pol slepego Wiktora i ruszyc z moim przyjacielem w droge do domu. Na trzy przystanki przed koncem pan Matzerath opuscil wnetrze wagonu, postawil teczke, w ktorej jak wiedzialem, znajdowal sie wek, mniej wiecej tam, gdzie zawodowi motorniczowie przechowuja swoje blaszane pudelka z kanapkami. -Musimy go ratowac. To Wiktor, biedny Wiktor! - Pan Matzerath byl najwidoczniej wzburzony. - Wciaz jeszcze nie znalazl odpowiednich okularow. Straszny z niego krotkowidz, zastrzela go, a on nie bedzie nawet wiedzial, z ktorej strony. Myslalem, ze kaci sa nie uzbrojeni. Ale panu Matzerathowi rzucily sie w oczy mocno wypchane plaszcze obu zielonych kapeluszy. -Byl listonoszem pienieznym na Poczcie Polskiej w Gdansku. Teraz wykonuje ten sam zawod na poczcie federalnej. Po fajerancie jednak depcza mu po pietach, bo nadal istnieje ten rozkaz egzekucji. Chociaz nie we wszystkim rozumialem pana Matzeratha, obiecalem mu jednak, ze pozostane u jego boku i ze w miare moznosci pomoge mu nie dopuscic do egzekucji. Za huta szkla, nie opodal pierwszych ogrodkow dzialkowych - przy ksiezycu moglbym dojrzec ogrodek mojej matki i jablonke - zatrzymalem tramwaj i krzyknalem do srodka wozu: - Prosze wysiadac, koniec trasy! Ci w zielonych kapeluszach z czarna wstazka zaraz wyszli. Polslepiec znow mial trudnosci ze stopniem. Potem wysiadl pan Matzerath, przedtem wyciagnal swoj bebenek spod marynarki i poprosil mnie przy wysiadaniu, zebym wzial teczke z wekiem. Zostawilismy tramwaj, ktory dlugo jeszcze swiecil, i ruszylismy krok w krok za katami i ofiara. Szlismy wzdluz ogrodkowych plotow. Znuzyla mnie ta droga. Gdy tamci trzej przystaneli, spostrzeglem, ze na miejsce egzekucji wybrali ogrodek mojej matki. Juz nie tylko pan Matzerath, ale i ja protestowalem. Tamci nie zwracali na to uwagi, przewrocili i tak sprochnialy plot, przywiazali owego polslepca, ktorego pan Matzerath nazywa biednym Wiktorem, do jablonki pod moim rozwidleniem, a poniewaz nadal protestowalismy, pokazali nam znowu w swietle latarki ten pomiety rozkaz egzekucji, ktory podpisal inspektor sadu polowego nazwiskiem Zalewski. Rozkaz zostal wydany w Sopocie z data, zdaje sie, piatego pazdziernika dziewiecset trzydziestego dziewiatego, pieczatki byly w porzadku, nie mozna bylo nic zrobic; a mimo to gadalismy o Narodach Zjednoczonych, demokracji, winie zbiorowej, Adenauerze i tak dalej; ale jeden z zielonych kapeluszy przekreslil wszystkie nasze argumenty uwaga, zebysmy sie nie wtracali, traktatu pokojowego jeszcze nie ma, on tak samo jak my glosuje na Adenauera, ale co sie tyczy rozkazu, to nie stracil on waznosci, chodzili z tym papierem do najwyzszych wladz, radzili sie, ostatecznie spelniaja tylko swoj psi obowiazek, wiec bedzie chyba lepiej, jesli sobie pojdziemy. Nie poszlismy sobie. Gdy zielone kapelusze rozpiely plaszcze odslaniajac peemy, pan Matzerath poprawil swoj bebenek; w tym wlasnie momencie przez chmury przedarl sie ksiezyc, niemal w pelni, lekko tylko wgnieciony, brzegi chmur zalsnily metalicznie, jak zabkowane obrzeze puszki po konserwach - i w podobna, tyle ze cala blache pan Matzerath zaczal walic paleczkami, z rozpaczliwym zapamietaniem. To, co wystukiwal, brzmialo obco, a jednak wydawalo mi sie znajome. W kazdym niemal takcie czaila sie litera "E": zginela, jeszcze nie, jeszcze nie zginela, jeszcze Polska nie zginela! Ale to juz glos biednego Wiktora zawtorowal bebenkowi pana Matzeratha: Jeszcze Polska nie zginela, poki my zyjemy. A i zielone kapelusze znaly widac ten rytm, bo skurczyly sie za swoim obrysowanym przez blask ksiezyca zelastwem, ow marsz, ktory za sprawa pana Matzeratha i biednego Wiktora rozbrzmiewal w ogrodku dzialkowym mojej matki, przywolal przeciez na plan polska kawalerie. Mozliwe, ze ksiezyc im pomogl, ze bebenek, ksiezyc i lamliwy glos krotkowzrocznego Wiktora wspolnie wyczarowaly spod ziemi tyle koni: dudnily podkowy, parskaly nozdrza, brzeczaly ostrogi, rzaly ogiery, hajze i hola... nic z tego, nic nie dudnilo, nie parskalo, nie brzeczalo, nie rzalo, nie krzyczalo hajze ani hola, cos posuwalo sie w ciszy zzetymi polami za Gerresheim, byl to szwadron polskich ulanow, bo proporczyki na lancach trzepotaly bialo-czerwono, jak lakierowany bebenek pana Matzeratha, nie, nie trzepotaly, tylko plynely, jak i caly szwadron plynal pod ksiezycem, moze nadciagajac z ksiezyca, zwracajac sie w lewo plynal w strone naszego ogrodka, wydawalo sie, ze nie jest z ciala i krwi, mimo to plynal, pomykal, nierzeczywisty, niby zabawka, przypominajac troche owe suplowe stwory, jakie pielegniarz pana Matzeratha wyplata ze sznurkow: polska kawaleria z suplow, w ciszy, a jednak dudniac, bez ciala i krwi, a mimo to polska i niepowstrzymana gnala ku nam, az rzucilismy sie na ziemie, przetrzymalismy ksiezyc i polski szwadron, tamci przecwalowali przez ogrodek mojej matki, przez wszystkie inne starannie wypielegnowane ogrodki, ale zadnego nie stratowali, zabrali tylko biednego Wiktora i obu katow, znikneli potem w otwartej przestrzeni pod ksiezycem - zgineli, jeszcze nie zgineli, pocwalowali na wschod, do Polski, za ksiezyc. Poczekalismy dyszac ciezko, az noc na powrot zastygla w bezruchu, az niebo na powrot zamknelo sie i przygasilo ow blask, ktory pewnie naklonil dawno juz zbutwialych kawalerzystow do ostatniej szarzy. Wstalem pierwszy i choc nie lekcewazylem wplywu ksiezyca, pogratulowalem panu Matzerathowi wielkiego sukcesu. On jednak machnal reka, znuzony i przygnebiony: - Sukces, drogi Gottfriedzie? Mialem w zyciu o wiele za duzo sukcesow. Raz chcialbym ich nie miec. Ale to bardzo trudne i wymaga ciezkiej pracy. Nie podobalo mi sie to gadanie, bo naleze do ludzi pracowitych, a mimo to nie odnosze sukcesow. Pan Matzerath wydal mi sie niewdzieczny, wiec go zganilem: - Jestes zarozumialy, Oskarze! - osmielilem sie zaczac, bo wtedy bylismy juz na ty. - Pelno o tobie we wszystkich gazetach. Zrobiles sobie nazwisko. Nie chce tu mowic o pieniadzach. Ale czy myslisz, ze mnie, o ktorym nie wspomni zadna gazeta, latwo jest wytrzymac przy tobie, slawnym i wyslawianym? Jakze bym chcial choc raz w zyciu dokonac czynu, jedynego w swoim rodzaju, jak ow czyn, ktorego ty dokonales przed chwila, i dostac sie do gazet, zobaczyc swoje nazwisko w druku: Tego dokonal Gottfried von Vittlar! Urazil mnie smiech pana Matzeratha. Lezal na plecach, wciskal swoj garb w pulchna ziemie, obiema rekami wyrywal trawe, rzucal peki w gore i smial sie jak okrutny bog, ktory wszystko moze: - Alez, drogi przyjacielu, nic latwiejszego! Masz tutaj teczke! Dziwnym trafem nie stratowala jej polska kawaleria. Daje ci ja w prezencie, a w srodku jest przeciez ow wek z palcem serdecznym. Bierz to wszystko, lec do Gerresheim, stoi tam jeszcze jasno oswietlony tramwaj, wsiadaj i jedz z moim prezentem na Furstenwall, do prezydium policji, zloz doniesienie, a juz jutro znajdziesz swoje nazwisko we wszystkich gazetach! Z poczatku bronilem sie jeszcze przed ta propozycja, zaznaczylem, ze on na pewno nie moglby zyc bez palca w weku. Ale pan Matzerath uspokoil mnie, powiedzial, ze w gruncie rzeczy cala ta historia z palcem przestala go bawic, ma zreszta kilka gipsowych odlewow, kazal tez zrobic sobie odlew z czystego zlota, wobec czego moge spokojnie wziac teczke, wrocic do tramwaju, pojechac na policje i zlozyc doniesienie. Pobieglem wiec i jeszcze dlugo slyszalem smiech pana Matzeratha. Bo nie ruszyl sie z miejsca, chcial, podczas gdy ja pedzilem tramwajem do miasta, poddac sie dzialaniu nocy, wyrywac trawe i smiac sie. Doniesienie jednak - zlozylem je dopiero nazajutrz rano - pozwolilo mi, dzieki dobroci pana Matzeratha, wielokrotnie trafic do gazet". Ja natomiast, Oskar, dobrotliwy pan Matzerath, lezalem smiejac sie w czarnej jak noc trawie za Gerresheim, tarzalem sie smiejac pod paru widocznymi, smiertelnie powaznymi gwiazdami, wciskalem swoj garb w ciepla ziemie, myslalem: Przespij sie, Oskarze, przespij sie jeszcze godzinke, zanim zbudzi cie policja. Nigdy juz nie zaznasz takiej wolnosci pod ksiezycem. A gdy sie obudzilem, spostrzeglem - zanim zdazylem spostrzec, ze jest juz bialy dzien - ze cos, moze ktos, lize mnie po twarzy: lizalo cieplo, szorstko, rownomiernie, wilgotno, bylo mi z tym przyjemnie, nie przejmowalem sie, kto mnie lize: albo policja, domyslal sie Oskar, albo krowa. Potem dopiero otworzylem niebieskie oczy. Byla w czarno-biale laty, lezala tuz obok, oddychala i lizala mnie, poki nie otworzylem oczu. Byl bialy dzien, pogodny lub dosc pogodny, ja powtarzalem sobie: Oskarze, nie zostawaj przy tej krowie, choc patrzy na ciebie z cielecym zachwytem, choc swoim szorstkim jezykiem tak pilnie uspokaja i skraca twoja pamiec. Jest bialy dzien, muchy brzecza, musisz zatem uciekac. Vittlar cie zadenuncjuje, musisz zatem uciekac. Na prawdziwe denuncjacje wypada odpowiedziec prawdziwa ucieczka. Niech krowa muczy sobie, a ty uciekaj. Zlapia cie tu albo tam, ale tym mozesz sie juz nie przejmowac. Tak wiec, polizany, umyty i uczesany przez krowe, sprobowalem ucieczki, juz po pierwszych krokach wybuchnalem porannie glosnym smiechem, zostawilem bebenek przy krowie, ktora lezala i muczala, podczas gdy ja smiejac sie uciekalem. Trzydziestka No tak, ucieczka. O niej pozostalo mi jeszcze opowiedziec. Ucieklem, zeby podniesc wartosc vittlarowej denuncjacji. Nie ma ucieczki bez wytknietego celu, pomyslalem. Dokad chcesz uciekac, Oskarze? - zadalem sobie pytanie. Okolicznosci polityczne - tak zwana zelazna kurtyna - nie pozwalaly mi uciekac na wschod. Musialem wiec wyrzec sie czterech spodnic mojej babki Anny Koljaiczkowej, ktore po dzis dzien ofiarowujac schronienie wzdymaja sie na kaszubskich kartofliskach, chociaz wydawalo mi sie, ze jesli juz uciekac, to tylko ku spodnicom babki, bo jedynie one rokowaly jakies nadzieje. Nawiasem mowiac: obchodze dzis trzydzieste urodziny. Czlowiek trzydziestoletni powinien mowic o ucieczce jak mezczyzna, nie jak mlokos. Maria, ktora przyniosla mi tort z trzydziestoma swieczkami, powiedziala: - Trzydziestka ci stuka, Oskarze. Czas, zebys pomalu nabral rozsadku.Klepp, moj przyjaciel Klepp ofiarowal mi jak zawsze plyty jazzowe, zuzyl piec zapalek, zeby zapalic trzydziesci swieczek wokol mojego urodzinowego tortu. - Zycie zaczyna sie po trzydziestce - powiedzial; sam ma lat dwadziescia dziewiec. Vittlar natomiast, moj przyjaciel Gottfried, ktory jest najblizszy mojemu sercu, przyniosl slodycze, pochylil sie nad krata lozka i zagegal przez nos: Jezus, jak mial trzydziesci lat, wyruszyl w droge i zbieral uczniow wokol siebie. Vittlar zawsze lubil mnie peszyc. Mam opuscic swoje lozko i zbierac uczniow tylko dlatego, ze skonczylem trzydziesci lat. Potem przyszedl jeszcze moj adwokat, wymachiwal jakims papierem, tubalnym glosem skladal gratulacje, powiesil nylonowy kapelusz w nogach mojego lozka i oznajmil mi, a takze wszystkim urodzinowym gosciom: - To nazywa sie szczesliwy przypadek! Moj klient obchodzi trzydzieste urodziny; i wlasnie w jego trzydzieste urodziny dostaje wiadomosc, ze proces o palec serdeczny zostanie wznowiony, znaleziono nowy slad, wiecie panstwo, ta siostra Beata... To, czego obawialem sie od lat od czasu ucieczki, dosieglo mnie dzisiaj, w moje trzydzieste urodziny: znajda prawdziwego sprawce, proces rozpocznie sie na nowo, uwolnia mnie od winy, wypuszcza z zakladu dla nerwowo chorych, zabiora mi ukochane lozko, wypchna mnie na zimna ulice wystawiona na wszelkie kaprysy pogody, i zmusza trzydziestoletniego Oskara, by zbieral uczniow wokol siebie i swojego bebenka. A wiec to ona, siostra Beata, prawdopodobnie zamordowala moja siostre Dorothee z piekacej zazdrosci. Moze panstwo jeszcze pamietaja? Byl sobie niejaki doktor Werner, ktory - jak nader czesto bywa w filmie i w zyciu - stal miedzy dwiema pielegniarkami. Paskudna historia: Beata kochala Wernera. Werner natomiast kochal Dorothee. Dorothea zas nie kochala nikogo, co najwyzej - skrycie - malego Oskara. Pewnego razu doktor Werner zachorowal. Pielegnowala go Dorothea, bo lezal na jej oddziale. Beata nie mogla tego scierpiec. Namowila podobno Dorothee na spacer i w zycie, niedaleko Gerresheim, zabila ja, albo lepiej mowiac, usunela z drogi. Mogla teraz bez przeszkod pielegnowac Wernera. Podobno jednak pielegnowala go tak, ze nie wrocil do zdrowia, tylko wrecz przeciwnie. Byc moze zakochana bez pamieci pielegniarka powiedziala sobie: Poki jest chory, do mnie nalezy. Czy dawala mu za duzo lekarstw? Czy dawala mu nie te, co trzeba? W kazdym razie doktor Werner umarl, bo dostal za duzo lekarstw albo nie te, co trzeba, Beata jednak nie przyznala sie przed sadem ani do kombinacji z lekarstwami, ani do spaceru w zycie, ktory stal sie ostatnim spacerem siostry Dorothei. Oskara zas, ktory tez nie przyznal sie do niczego, ale mial obciazajacy paluszek w weku, skazali za to, co sie stalo w zycie, uznali jednak, ze brak mu jakiejs klepki, i wpakowali do zakladu dla nerwowo chorych na obserwacje. Co prawda, zanim go skazali i wsadzili do zakladu, Oskar probowal ucieczki, bo uciekajac chcialem znacznie podniesc wartosc owego doniesienia, jakie zlozyl moj przyjaciel Gottfried. Kiedy uciekalem, mialem dwadziescia osiem lat. Jeszcze przed paru godzinami wokol mojego urodzinowego tortu plonelo trzydziesci spokojnie kapiacych swieczek. Wtedy kiedy uciekalem, tez byl wrzesien. Urodzilem sie pod znakiem Panny. Ale mam tu mowic nie o moich narodzinach pod zarowkami, tylko o mojej ucieczce. Poniewaz, jak sie rzeklo, droga na wschod, ku babce, byla zamknieta, czulem sie zmuszony, jak kazdy w obecnych czasach, uciekac na zachod. Skoro ze wzgledu na wyzsza polityke nie mozesz schronic sie u babki, uciekaj, Oskarze, do dziadka, ktory mieszka w Buffalo, w Stanach Zjednoczonych. Uciekaj do Ameryki; zobaczymy, jak daleko zajedziesz! Pomysl z dziadkiem Koljaiczkiem w Ameryce wpadl mi do glowy jeszcze wtedy, gdy lizala mnie krowa na lace za Gerresheim, a ja nie otwieralem oczu. Byla chyba siodma rano i powiedzialem sobie: O osmej otwieraja sklepy. Smiejac sie wzialem nogi za pas, bebenek zostawilem przy krowie, mowilem sobie: Gottfried byl zmeczony, moze dopiero o osmej albo wpol do dziewiatej zlozy doniesienie, wiec wykorzystaj niewielka przewage. Potrzebowalem dziesieciu minut, zeby w zaspanym Gerresheim sprowadzic przez telefon taksowke, ktora zawiozla mnie na Dworzec Glowny. Podczas jazdy liczylem pieniadze, jakie mialem przy sobie, mylilem sie jednak czesto, bo raz po raz wybuchalem glosnym i rzeskim smiechem. Potem przejrzalem paszport, znalazlem tam, dzieki staraniom agencji koncertowej "Zachod", wazna wize na Francje, wazna wize na Stany Zjednoczone, doktor Dosch marzyl od dawna, zeby uszczesliwic te kraje wystepami bebniacego Oskara. Voila, powiedzialem sobie, uciekajmy do Paryza, to dobrze wyglada, dobrze brzmi i mogloby sie zdarzyc w filmie z Gabinem, z dobrodusznym Gabinem, ktory sciga mnie pykajac fajke. Tylko kto wystapi w mojej roli? Chaplin? Picasso? - Smiejac sie, podniecony tymi myslami o ucieczce, wciaz jeszcze walilem sie w lekko wygniecione nogawki spodni, gdy taksowkarz zazadal ode mnie siedmiu marek. Zaplacilem i zjadlem sniadanie w restauracji dworcowej. Obok jajka na miekko polozylem rozklad jazdy kolei federalnych, znalazlem dogodny pociag, po sniadaniu mialem jeszcze czas, by zaopatrzyc sie w dewizy, kupilem tez walizeczke z miekkiej skory, zapelnilem ja, poniewaz wolalem juz nie wracac na Jiilicher Strasse, drogimi, ale zle lezacymi koszulami, zapakowalem bladozielona pidzame, szczotke do zebow, paste i tym podobne drobiazgi, wzialem bilet pierwszej klasy, bo nie musialem oszczedzac, i niebawem rozsiadlem sie wygodnie na wyscielanym miejscu przy oknie; uciekalem, ale nie musialem biec. Miekkie, wyscielane siedzenie sprzyjalo moim rozmyslaniom; odkad pociag ruszyl i zaczela sie ucieczka, Oskar rozmyslal nad czyms, czego warto by sie bac, bo nie bez powodu powiedzialem sobie: Bez strachu nie ma ucieczki! Coz jednak, Oskarze, napedza ci stracha i popycha do ucieczki, skoro policja budzi w tobie porannie glosny smiech? Dzisiaj skonczylem trzydziesci lat, mam za soba co prawda ucieczke i proces, lecz ow strach, ktory wmowilem sobie uciekajac, pozostal. Czy byly to zlacza szyn, czy piosenka kolei? Tekst dochodzil monotonnie, zwrocil moja uwage niedaleko Akwizgranu, usadowil sie we mnie, ktory zaglebilem sie w miekkie poduszki, takze za Akwizgranem - gdzies kolo jedenastej przejechalismy granice - pozostal wyrazny i coraz straszniejszy, tak ze bylem rad, gdy celnicy odwrocili nieco moja uwage; bardziej interesowali sie moim garbem niz moim nazwiskiem, paszportem - a ja powiedzialem sobie: Alez spioch z tego Vittlara! Dochodzi jedenasta, a on nie pokazal sie jeszcze na policji z wekiem pod pacha, podczas gdy ja z jego powodu uciekam od wczesnego ranka, wmawiam sobie strach, zeby ucieczka miala jakis motor; och, jakze sie balem w Belgii, gdy kolej spiewala: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest! Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest! Dzisiaj licze sobie trzydziesci lat, mam teraz, po wznowieniu procesu, po spodziewanym uniewinnieniu, wyjsc na wolnosc, narazac sie w pociagach, w tramwajach na spotkanie z tym tekstem: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest! A jednak, pomijajac strach przed Czarna Kucharka, ktorej strasznego pojawienia sie oczekiwalem na kazdej stacji, podroz byla piekna. Jechalem w przedziale sam - moze ona siedziala w sasiednim - poznalem belgijskich, potem francuskich celnikow, co jakis czas zasypialem na piec minut, budzilem sie z lekkim krzykiem i, nie chcac byc zupelnie bezbronny wobec Czarnej Kucharki, przegladalem tygodnik "Der Spiegel", ktory jeszcze w Dusseldorfie kazalem podac sobie przez okno przedzialu, zdumiewalem sie raz po raz rozlegla wiedza dziennikarzy, znalazlem nawet notatke o moim impresario, doktorze Doschu z agencji koncertowej "Zachod", a w niej potwierdzenie tego, o czym juz wiedzialem: agencja Doscha miala tylko jedna podpore: bebniste Oskara - moje zdjecie bylo calkiem niezle. Niemal do samego Paryza podpora Oskar wyobrazal sobie bankructwo agencji koncertowej "Zachod", ktore musialy spowodowac moje aresztowanie i straszne pojawienie sie Czarnej Kucharki. Przez cale zycie nie balem sie Czarnej Kucharki. Dopiero podczas ucieczki, kiedy chcialem sie bac, zalazla mi za skore, pozostala tam, choc przewaznie spiac, do dzisiejszego dnia, kiedy obchodze trzydzieste urodziny, i przybiera rozne postacie: moze to byc na przyklad slowko "Goethe", ktore zmusza mnie do krzyku i bojazliwego chowania sie pod koldre. Jakkolwiek juz od mlodych lat oddawalem sie gruntownym studiom nad ksieciem poetow, jego olimpijski spokoj zawsze byl dla mnie niesamowity. I kiedy dzisiaj w czarnym kucharskim przebraniu, juz niejasny i klasyczny, lecz ciemnoscia przewyzszajacy Rasputina, staje przed moim okratowanym lozkiem i z okazji moich trzydziestych urodzin pyta: "Czy jest tu Czarna Kucharka?" - boje sie okropnie. Jest-jest-jest, mowil pociag, ktory uciekajacego Oskara wiozl do Paryza. Wlasciwie spodziewalem sie funkcjonariuszy Interpolu juz na paryskim Dworcu Polnocnym - na Gare du Nord jak mowia Francuzi. Zaczepil mnie jednak tylko bagazowy, od ktorego tak poteznie jechalo czerwonym winem, ze mimo najlepszych checi nie moglem go wziac za Czarna Kucharke, a ja dalem mu ufnie swoja walizeczke, pozwolilem niesc prawie do samego przejscia. Pomyslalem sobie bowiem, ze zarowno funkcjonariusze, jak i Kucharka pozalowali wydatku na peronowke, zaczepia cie za przejsciem i tam aresztuja. Postapisz wiec madrze, jesli wezmiesz swoja walizeczke w reke jeszcze przed przejsciem. Totez musialem sam dzwigac walizke az do metra, bo nawet tam nie bylo funkcjonariuszy i nikt nie odebral mi bagazu. Nie bede panstwu opisywal znanego powszechnie zapachu metra. Jak niedawno czytalem, mozna kupic te perfumy i spryskac sie nimi. Co mnie uderzylo, to fakt, ze po pierwsze, metro podobnie jak kolej, choc w innym rytmie, pytalo o Czarna Kucharke, ze po drugie, wszyscy podrozni znali widac Kucharke i bali sie jej podobnie jak ja, bo kazdy wokol mnie dyszal strachem i zgroza. Zamierzalem dojechac metrem do Porte d'Italie, a stamtad wziac taksowke na lotnisko Orly; wyobrazalem sobie bowiem, ze aresztowanie, jesli juz nie na Dworcu Pomocnym, to na slynnym lotnisku Orly - z Kucharka jako stewardesa - bedzie szczegolnie pikantne i oryginalne. Raz musialem sie przesiasc, bylem rad z lekkiej walizeczki, potem metro porwalo mnie na poludnie, a ja zastanawialem sie: gdzie wysiadziesz, Oskarze - moj Boze, ile to sie moze zdarzyc w jednym dniu: jeszcze dzis rano tuz za Gerresheim lizala cie krowa, byles wesoly i niczego sie nie bales, a teraz jestes w Paryzu - gdzie wysiadziesz, gdzie ona, czarna i straszna, wyjdzie ci naprzeciw? Na Place d'Italie czy dopiero na Porte? Wysiadlem jedna stacje przed Porte, na Maison Blanche, bo powiedzialem sobie: Tamci mysla oczywiscie, ze ja mysle, iz czekaja na Porte. Ona zas wie, co ja mysle i co mysla oni. Poza tym mialem tego dosc. Ucieczka i mozolne podsycanie strachu zmeczyly mnie. Oskar nie chcial juz jechac na lotnisko, uznal, ze Maison Blanche jest duzo bardziej oryginalny niz lotnisko Orly, i - jak sie okazalo - nie mylil sie, na tej stacji metra znajduja sie bowiem ruchome schody, ktore mialy wzbudzic we mnie troche wznioslych uczuc i pomoc mi zrozumiec wlasciwe im klekotanie: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest! Oskar jest w pewnym klopocie. Jego ucieczka zbliza sie ku koncowi, a wraz z nia konczy sie tez relacja: czy ruchome schody na stacji Maison Blanche beda dostatecznie wysokie, strome i symboliczne, by terkotac jako finalowy obraz jego zapiskow? Ale oto przypominaja mi sie moje dzisiejsze trzydzieste urodziny. Tym wszystkim, dla ktorych ruchome schody robia za duzo halasu, ktorym Czarna Kucharka nie napedza strachu, proponuje jako final moje trzydzieste urodziny. Bo czyz trzydzieste urodziny nie sa najbardziej ze wszystkich jednoznaczne? Maja w sobie trojke, pozwalaja domyslac sie szescdziesiatki i czynia ja zbedna. Gdy dzisiaj rano wokol mojego urodzinowego tortu plonelo trzydziesci swieczek, moglbym plakac z radosci i uniesienia, ale wstydzilem sie Marii: czlowiek trzydziestoletni nie powinien juz plakac. Ledwie porwal mnie pierwszy stopien ruchomych schodow - jesli ruchomym schodom mozna przypisac pierwszy stopien-wybuchnalem smiechem. Smialem sie mimo strachu, a moze wlasnie ze strachu. Pomalu unosilem sie stromo w gore - a na gorze stali tamci. Byl jeszcze czas na pol papierosa. Dwa stopnie wyzej sciskala sie bezceremonialnie zakochana para. Stopien nizej stala jakas stara kobieta, ktora poczatkowo wzialem nieslusznie za Czarna Kucharke. Miala kapelusz, ktorego przybranie imitowalo owoce. Palac papierosa wymyslalem nie bez wysilku rozmaite odniesienia do ruchomych schodow: Najpierw Oskar byl poeta Dantem, ktory wraca z piekla, a na gorze, gdzie koncza sie ruchome schody, oczekuja go zwawi reporterzy "Spiegla", pytaja: "No, panie Dante, jak bylo na dole?" Te sama gierke powtorzylem jako ksiaze poetow Goethe, pozwolilem wypytywac sie facetom ze "Spiegla", jak mi sie podobalo na dole, u matek. W koncu zmeczyli mnie poeci, powiedzialem sobie, ze na gorze nie stoja ani faceci ze "Spiegla", ani owi panowie z metalowymi znaczkami w kieszeniach plaszczy, na gorze stoi ona, Kucharka, ruchome schody terkocza: Czy jest tu Czarna Kucharka? - i Oskar odpowiedzial: - Jest-jest-jest! Obok ruchomych schodow byly jeszcze schody normalne. Schodzilo sie nimi w dol, na perony metra. Na dworze chyba padalo. Ludzie wygladali na zmoknietych. To mnie zaniepokoilo, bo w Dusseldorfie nie starczylo mi juz czasu, zeby kupic plaszcz nieprzemakalny. Ale jedno spojrzenie w gore i Oskar zobaczyl, ze panowie o niby to niepozornych twarzach mieli ze soba cywilne parasole - co nie kwestionowalo jednak istnienia Czarnej Kucharki. Jak ich zagadne? - glowilem sie i rozkoszowalem powolnym paleniem papierosa na ruchomych schodach, potegujacych z wolna wzniosle uczucia, wzbogacajacych poznanie: na ruchomych schodach czlowiek sie odmladza, na ruchomych schodach czlowiek robi sie coraz starszy. Ode mnie zalezalo, czy opuszcze ruchome schody majac lat trzydziesci, czy szescdziesiat, czy spotkam sie z Interpolem jako male dziecko, czy jako starzec, czy bede sie bal Czarnej Kucharki w tym, czy w tamtym wcieleniu. Jest juz pewnie pozno. Moje metalowe lozko ma taki zmeczony wyglad. Poza tym w judaszu ukazalo sie juz dwukrotnie zatroskane brazowe oko mojego pielegniarza Bruna. Tam, pod akwarela z zawilcami, stoi nie napoczety tort z trzydziestoma swieczkami. Byc moze Maria juz spi. Ktos, zdaje sie siostra Marii, Gusta, zyczyl mi szczescia na nastepnych trzydziesci lat. Maria ma sen godny zazdrosci. Czego zyczyl mi na urodziny moj syn Kurt, gimnazjalista, wzorowy uczen i prymus? Kiedy Maria spi, spia tez meble wokol niej. Juz wiem: Kurtus na trzydzieste urodziny zyczyl mi polepszenia! Ja natomiast zycze sobie plasterka snu Marii, bo jestem zmeczony i nie znajduje juz slow. Mloda zona Kleppa ulozyla glupi, ale zyczliwy w intencjach urodzinowy wierszyk o moim garbie. Ksiaze Eugeniusz tez byl ulomny, a mimo to zdobyl miasto i twierdze Belgrad. Maria powinna w koncu zrozumiec, ze garb przynosi szczescie. Ksiaze Eugeniusz tez mial dwoch ojcow. Mam teraz trzydziestke, ale moj garb jest mlodszy, Ludwik XIV byl jednym z domniemanych ojcow ksiecia Eugeniusza. Dawniej piekne kobiety czesto dotykaly na ulicy mojego garbu - na szczescie. Ksiaze Eugeniusz byl ulomny i dlatego umarl smiercia naturalna. Gdyby Jezus mial garb, zapewne nie przybiliby go do krzyza. Czy rzeczywiscie tylko dlatego, ze skonczylem trzydziesci lat, musze teraz isc w swiat i zbierac uczniow wokol siebie? Przeciez byl to tylko pomysl z ruchomych schodow! Nioslo mnie coraz wyzej i wyzej. Przede mna i nade mna bezceremonialna zakochana para. Za mna i pode mna stara kobieta w kapeluszu. Na dworze padalo, a na gorze, na samej gorze stali panowie z Interpolu. Stopnie ruchomych schodow byly wylozone rusztami z listewek. Kiedy czlowiek stoi na ruchomych schodach, powinien jeszcze raz wszystko przemyslec: Skad przychodzisz? Dokad idziesz? Kim jestes? Jak sie nazywasz? Czego chcesz? Opadly mnie zapachy: Wanilia mlodej Marii. Oliwa po sardynkach, ktora moja biedna mama podgrzewala, pila na goraco, az zycie w niej wystyglo i trafila do ziemi. Jan Bronski, ktory nie zalowal nigdy wody kolonskiej, a mimo to won wczesnej smierci bila mu ze wszystkich dziurek od guzikow. Ziemniakami pachnialo w piwnicy pod sklepem handlarza warzyw Greffa. Jeszcze raz zapach suchych gabek na lupkowych tabliczkach pierwszoklasistow. I moja Roswita, ktora pachniala cynamonem i muszkatem. Plynalem na chmurze karbolu, gdy pan Fajngold rozpylal nad moja goraczka swoje srodki dezynfekcyjne. Ach, i katolicyzm kosciola Serca Jezusowego, mnostwo nie wietrzonych ubran, zimny kurz, a ja przed bocznym oltarzem w lewej nawie pozyczylem moj bebenek - komu pozyczylem? A jednak byl to tylko pomysl z ruchomych schodow. Dzisiaj chca mnie zobowiazac, mowia: stuknela ci trzydziestka. Musisz zatem zebrac uczniow. Przypomnij sobie, co powiedziales, kiedy cie aresztowano. Policz swieczki wokol swojego urodzinowego tortu, wstan z lozka i zbierz uczniow. Przeciez trzydziestolatkowi nadarza sie tyle mozliwosci. Moglbym wiec na przyklad, jesli rzeczywiscie przepedza mnie z zakladu, po raz drugi oswiadczyc sie Marii. Mialbym dzisiaj znacznie wiecej szans. Oskar urzadzil jej sklep, jest znany, nadal dobrze zarabia na plytach, z biegiem czasu dojrzal, wydoroslal. Czlowiek po trzydziestce powinien sie ozenic! Albo tez pozostane samotny, wybiore sobie jeden z zawodow, kupie dobry kamieniolom muszlowca, przyjme kamieniarzy, bede pracowal bez posrednikow, wprost z kamieniolomu na budowe. Czlowiek po trzydziestce powinien zapewnic sobie byt! Albo tez - jesli na dluzsza mete znudza mnie prefabrykowane kawalki fasad - odszukam muze Ulle, wraz z nia i u jej boku bede sluzyl sztukom pieknym jako fascynujacy model. Byc moze nawet poslubie ja pewnego dnia, owa muze, ktora tyle razy i na tak krotko byla zareczona. Czlowiek po trzydziestce powinien sie ozenic! Albo tez - jesli sprzykrzy mi sie Europa - wyemigruje, Ameryka, Buffalo, moje dawne marzenie: odnajde dziadka, milionera i bylego podpalacza Joe Colchica, przedtem Jozefa Koljaiczka. Czlowiek po trzydziestce powinien osiasc gdzies na stale! Albo tez ulegne, pozwole sie zobowiazac, pojde w swiat i tylko dlatego, ze skonczylem trzydziesci lat, bede im udawal Mesjasza, ktorego widza we mnie, wbrew swemu przekonaniu zrobie z mojego bebenka cos grubo ponad jego mozliwosci, uczynie z bebenka symbol, zaloze sekte, partie czy chocby loze. Mimo zakochanej pary nade mna i starej kobiety w kapeluszu pode mna zafrapowal mnie ten pomysl z ruchomych schodow. Czy juz mowilem, ze zakochana para stala nie jeden, tylko dwa stopnie wyzej i ze na stopniu pomiedzy nami postawilem walizke? Mlodzi ludzie we Francji sa nadzwyczaj dziwni. I tak, gdy ruchome schody niosly nas wszystkich w gore, ona rozpiela mu skorzana kurtke, potem koszule i dobrala sie do jego golej osiemnastoletniej skory. Robila to jednak tak systematycznie, tak praktycznymi, calkiem nieerotycznymi ruchami, ze powstalo juz we mnie podejrzenie: mlodzi ludzie zostali oplaceni przez wladze miejskie, demonstruja na ulicy milosne zapamietanie, zeby stolica Francji nie stracila swojej slawy. Ale gdy pocalowali sie, pierzchlo moje podejrzenie: on omal nie udlawil sie jej jezykiem, wciaz jeszcze nie mogl opanowac ataku kaszlu, kiedy ja zgasilem juz papierosa, zeby spotkac sie z policjantami jako niepalacy. Stara kobieta pode mna i swoim kapeluszem - to znaczy, kapelusz znajdowal sie na wysokosci mojej glowy, bo moj wzrost wyrownywal roznice jednego stopnia - nie robila nic szczegolnego, choc mamrotala cos, przeklinala pod nosem; robi to ostatecznie wiele starych ludzi w Paryzu. Wylozona guma porecz ruchomych schodow jechala z nami w gore. Mozna bylo polozyc na niej reke i reka tez by jechala. Zrobilbym to, gdybym zabral w podroz rekawiczki. We wszystkich kaflach klatki schodowej odbijala sie kropelka elektrycznego swiatla. Rury i grube peki kabla towarzyszyly kremowo naszej jezdzie. Nie znaczy to wcale, ze ruchome schody robily piekielny halas. Jak na swoj mechaniczny charakter zachowywaly sie raczej spokojnie. Mimo klekoczacego wiersza o strasznej Czarnej Kucharce stacja Maison Blanche wydala mi sie sympatyczna, niemal przytulna. Czulem sie na ruchomych schodach jak w domu, mimo strachu i budzacego groze potwora mialbym sie za szczesliwego, gdyby wraz ze mna unosili sie w gore nie zupelnie obcy mi ludzie, lecz moi zywi i umarli przyjaciele i krewni: moja biedna mama pomiedzy Matzerathem i Janem Bronskim, siwowlosa mysz, matka Truczinska, i jej dzieci: Herbert, Gusta, Fritz, Maria, takze handlarz warzyw Greff ze swoja fladrowata Lina, oczywiscie mistrz Bebra i smukla Roswita - wszyscy, ktorzy otarli sie o moja mroczna egzystencje, wszyscy, ktorzy w zetknieciu z nia doznali kleski - a u szczytu, gdzie ruchomym schodom braklo tchu, zyczylbym sobie zamiast policjantow przeciwienstwa strasznej Czarnej Kucharki: zeby spoczywala tam niczym gora moja babka Anna Koljaiczkowa, zeby po szczesliwej jezdzie przyjela mnie i moja swite pod spodnice, do wnetrza gory. Stalo tam jednak dwoch panow, ktorzy mieli na sobie nie obszerne spodnice, lecz plaszcze nieprzemakalne amerykanskiego kroju. Poza tym pod koniec jazdy musialem, usmiechajac sie skrycie, przyznac sie przed soba, ze bezceremonialna zakochana para nade mna i stara mamroczaca kobieta pode mna to zwyczajni policyjni agenci. Coz mam jeszcze powiedziec: Urodzilem sie pod zarowkami, majac trzy lata umyslnie przestalem rosnac, dostalem bebenek, rozspiewywalem szklo, chlonalem wanilie, kaszlalem w kosciolach, karmilem Luzie, obserwowalem mrowki, zdecydowalem sie rosnac, zakopalem bebenek, pojechalem na zachod, stracilem wschod, wyuczylem sie kamieniarstwa i pozowalem, wrocilem do bebenka i ogladalem beton; zarabialem pieniadze i przechowywalem palec, oddalem palec i smiejac sie ucieklem, jechalem w gore, zostalem aresztowany, skazany, umieszczony w zakladzie, niebawem zostane uniewinniony, obchodze dzis trzydzieste urodziny i nadal boje sie Czarnej Kucharki - amen. Rzucilem zgaszonego papierosa. Wpadl miedzy listewki wykladziny na stopniach ruchomych schodow. Oskar, ktory przez dluzszy czas jechal ku niebu pod katem czterdziestu pieciu stopni, przejechal jeszcze trzy kroczki poziomo, za bezceremonialna policyjna zakochana para, a przed policyjna babcia zsunal sie z drewnianej kraty ruchomych schodow na zelazna krate nieruchomego pomostu i gdy policjanci przedstawili sie, powiedzieli do niego "Matzerath", oznajmil, wcielajac w zycie swoj pomysl z ruchomych schodow, najpierw po niemiecku: - Jestem Jezus! - nastepnie, poniewaz mial przed soba policje miedzynarodowa, po francusku, wreszcie po angielsku. I am Jezus! Mimo to zostalem aresztowany jako Oskar Matzerath. Bez oporu powierzylem sie opiece i - poniewaz na dworze, na Avenue d'Italie, padalo - parasolom policji, rozgladalem sie jednak niespokojnie, szukajac lekliwie dokola siebie i w tlumie na Avenue, w cizbie przy karetce policyjnej, zobaczylem kilkakrotnie - ona to potrafi straszliwie spokojna twarz Czarnej Kucharki. Teraz brak mi juz slow, mimo to musze jednak zastanowic sie, co Oskar zamierza robic po nieuniknionym zwolnieniu z zakladu dla nerwowo chorych. Ozenic sie? Pozostac samotny? Wyemigrowac? Pozowac? Kupic kamieniolom? Zebrac uczniow? Zalozyc sekte? Trzeba zbadac wszystkie mozliwosci, jakie stoja obecnie przed czlowiekiem trzydziestoletnim, trzeba je zbadac oczywiscie na moim bebenku. Wystukam wiec na blasze takze owa piosenke, ktora staje sie dla mnie coraz zywsza i straszniejsza, przywolam i wypytam Czarna Kucharke, zebym mogl jutro oznajmic mojemu pielegniarzowi Brunowi, jakie zycie bedzie odtad wiodl Oskar w cieniu coraz czarniejszego straszydla; coz bowiem straszylo mnie dawniej na schodach, coz w piwnicy, gdy szlo sie po wegiel, pokrzykiwalo: uhuuu, az wybuchalem smiechem, coz mimo to bylo zawsze i wszedzie, przemawialo palcami, kaszlalo przez dziurke od klucza, wzdychalo w piecu, krzyczalo drzwiami, wzbijalo sie z kominow, kiedy statki we mgle dmuchaly w rogi albo kiedy miedzy szybami podwojnego okna godzinami zdychala mucha, takze kiedy wegorze domagaly sie mamy, a moja biedna mama wegorzy, kiedy slonce znikalo za wzgorzami i zylo swoim zyciem - bursztyn! O kim myslal Herbert, gdy rzucil sie na drewno? Rowniez za wielkim oltarzem - czymze bylby katolicyzm bez Kucharki, ktora czerni wszystkie konfesjonaly? Ona rzucila cien, gdy przyszedl koniec na zabawki Sigismunda Markusa, o niej mowily bachory na podworzu kamienicy, Aksel Mischke i Nu-chi Eyke, Susi Kater i Hanschen Kollin spiewali gotujac ceglane zupe: "Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest! Tys jest winien, tys jest winien, a najwiecej ty. Czy jest tu Czarna Kucharka..." Byla zawsze, nawet w proszku musujacym o smaku wonnej marzanki, chocby pienil sie nie wiem jak niewinnie i zielono; we wszystkich szafach, w ktorych kiedykolwiek siedzialem, siedziala i ona, a pozniej przybrala trojkatna lisia twarz Luzie Rennwand, zarla kielbase razem ze skorka i prowadzila Wyciskaczy na wieze do skokow - tylko Oskar zostal, przygladal sie i wiedzial: oto jej cien, ktory zwielokrotnil sie i podaza ku slodyczy i wszystkie slowa: blogoslawiona, bolesciwa, wslawiona, Panna nad Pannami... i wszystkie kamienie: bazalt, diabaz, dziury w muszlowcu, alabaster taki miekki... i wszystko rozspiewane szklo, przezroczyste szklo, cieniutko wydmuchiwane szklo... i towary kolonialne: maka, cukier w niebieskich funtowych i polfuntowych torebkach. Pozniej cztery koty, z ktorych jeden nazywal sie Bismarck, mur, ktory trzeba bylo swiezo pobielic, Polacy zablakani w umieranie, takze komunikaty nadzwyczajne, kiedy kto co zatopil, ziemniaki, ktore z loskotem spadaly z wagi, cos, co zweza sie u stop, cmentarze, na ktorych stalem, plyty kamienne, na ktorych kleczalem, kokosowe wlokna, na ktorych lezalem... wszystko, co wtloczone w beton, sok cebuli, ktory wyciska lzy, pierscionek na palcu i krowa, ktora mnie lizala... Nie pytajcie Oskara, kim ona jest! Jemu brak slow. Bo to, co wychodzi teraz i bedzie wychodzic naprzeciw: Czarna szla zawsze za mna Kucharka. Teraz przede mna wyrasta, czarna. Slowa jak plaszcze wywraca na nice, czarna. Czarna placi waluta, czarna. A dzieci, bawiac sie juz nie spiewaja: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest! Od tlumacza Wszystkie nazwy gdanskich dzielnic, ulic, placow i parkow w przekladzie "Blaszanego bebenka" zostaly podane w polskim brzmieniu z zachowaniem ich znaczen z czasow opisywanych przez Grassa. Czesc tych nazw, dotyczacych zwlaszcza starego Gdanska, jest identyczna z dzisiejszymi, czesc brzmi zupelnie inaczej. Oto ich zestawienie: Plac Heweliusza (niem. Heveliusplatz) - dzis: plac Obroncow Poczty Polskiej Labesa (niem. Labesweg) - dzis: Lelewela Strzyza Gorna (niem. Hochstriess) - dzis: Slowackiego Herty (niem. Hertastrasse) - dzis: Konrada Wallenroda Magdeburska (niem. Magdeburger Strasse) - dzis: Kosciuszki Poligonowa (niem. Heeresanger) - dzis: Aleja Legionow Kuzniczki (niem. Kleinhammerweg) - dzis: Kilinskiego Plac Maksa Halbego (niem. Max-Halbe-Platz) - dzis: plac Komorowskiego Antona Mollera (niem. Anton-Moller-Weg) - dzis: Danusi Marii (niem. Marienstrasse) - dzis: Wajdeloty Nowe Szkoty (niem. Neuschottland) - dzis: Wyspianskiego Nowy Targ (niem. Neuer Markt) - dzis: plac Wybickiego Brunshofera (niem. Brunshoferweg) - dzis: Warynskiego Posadowskiego (niem. Posadowskiweg) - dzis: Kochanowskiego Park Steffensa (niem. Steffenspark) - dzis: park przy Bramie Oliwskiej Luizy (niem. Luisenstrasse) - dzis: Aldony Aleja Hindenburga (niem. Hindenburgallee) - dzis: Aleja Zwyciestwa Elzy (niem. Eisenstrasse) - dzis: Grazyny Brzeznienska (niem. Brosener Weg) - dzis: Boleslawa Chrobrego Schichaua (niem. Schichaugasse) - dzis: Jana z Kolna Adolfa Hitlera (niem. Adolf Hitler-Strasse) - dzis: Aleja Grunwaldzka Dworcowa (niem. Bahnhofstrasse) - dzis: Dmowskiego Dobromierska (niem. Hohenfriedberger Weg) - dzis: Szymanowskiego Sw. Michala (niem. Michaelisweg) - dzis: Traugutta Spodniarzy (niem. Kleine Hosennahergasse) - dzis: Ponczosznikow Spis tresci KSIEGA PIERWSZA Obszerna spodnicaPod tratwa Cma i zarowka Album Szklo, szklo, szkielko Podzial godzin Rasputin i abecadlo Dalekosiezny spiew z Wiezy Wieziennej Trybuna Wystawy Cudu nie bylo Wielkopiatkowa strawa Zwezenie u stop Plecy Herberta Truczinskiego Niobe Wiara, nadzieja, milosc KSIEGA DRUGA GruchotPoczta Polska Domek z kart On lezy na Zaspie Maria Proszek musujacy Komunikaty nadzwyczajne Ze slaboscia do pani Greff Siedemdziesiat piec kilo Teatr frontowy Bebry Ogladanie betonu - czyli mistyczne barbarzynskie znudzone Nasladowanie Chrystusa Wyciskacze Jaselka Szlak mrowek Powinienem czy nie powinienem Srodki dezynfekcyjne Rosniecie w wagonie towarowym KSIEGA TRZECIA Kamyki i kamienieFortuna Polnoc Madonna 49 Jez W szafie Klepp Na kokosowym chodniku W "Piwnicy Pod Cebula" Na Wale Atlantyckim - czyli bunkry nie moga pozbyc sie Betonu Palec serdeczny Ostatni tramwaj albo adoracja weka Trzydziestka Od tlumacza [*] Hugo Munsterberg (1863-1916) - niemiecki filozof i psycholog. [?] Hartmannsweilerkopf - wzgorze w poludniowych Wogezach. W walkach o to wzgorze poleglo podczas pierwszej wojny swiatowej okolo 60 tys. zolnierzy. [?] KdF - Kraft durch Freude. Sila przez radosc - hitlerowska organizacja propagandowa, urzadzajaca wycieczki i inne imprezy rozrywkowe. [S] Mowa tu o utworze Gustawa Freytaga Soll und Haben. [**] Chrzescijanska organizacja mlodziezowa. [??] Karetka wiezienna [??] Postac z Powinowactw z wyboru. [SS] NSKK - Nationalsozialistischer Kraftfahrerkorps - Narodowosocjalistyczne oddzialy zmotoryzowane. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-14 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/