Bieńkowski Marek - Trzeci znak
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Bieńkowski Marek - Trzeci znak |
Rozszerzenie: |
Bieńkowski Marek - Trzeci znak PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Bieńkowski Marek - Trzeci znak pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Bieńkowski Marek - Trzeci znak Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Bieńkowski Marek - Trzeci znak Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Marek Bieńkowski
trzeci znak
NOWOROCZNE ŻYCZENIA
Byle tylko nie myśleć
Nie pragnąć
Nie dręczyć się
Z tęsknoty za sobą nie ginąć
Śniegiem wiatrem opętanym
w ciemną dolinę się zapaść
W sen co się nigdy nie spełnia
jak pies w ogon zawinąć
Może do wiosny przetrwać
A potem...
do morza spłynąć
WYZNANIE MOWY
Czym jest moja mowa
gdy unosi ją nietoperz
obłożony klątwa ciemności?
Gdy orzeł rozsmakowany
w jasności dnia odwraca się
od niej ze wstrętem
Nie niesie jej w łapach
potężny niedźwiedź obudzony
w litewskich borach ani też jest
rozłożysta jak łania
skubiąca słowa w prapolskich kniejach
Jak ją w sobie zatrzymać
gdy przesypuje się przez palce
jak piasek unicestwiany
szyderczymi językami fal?
Czym jest ta mowa
rodząca się na rozkrzyczanej ulicy
pośród wgniatających wszystko w milczenie
stóp?
Mowa moja jest ciemna
bo gaśnie w niej świeczka
czerpiąca powietrze z każdego oddechu
A słowa jej tak odstają od rzeczy
jak litery przeze mnie kładzione na papier
niepodobne do swoich wiecznych wzorów
Mowa moja płynie z krwi
i z gardła wybucha krwawo
Jest ostrożna jak krok akrobaty
tańczącego po raz pierwszy na linie
I pokorna jak jego upadek
w głuchą pustynię areny
A czasem jest szybsza
niż wódka pita na stojąco przy barze
Trwożliwsza od oka kradnącego
cudze spojrzenia
I tak obca jak lewy but
na prawej nodze
Czasem wypada z zamkniętych ust
lub jest niechętna słowom
Podobna do kroku skazańca
ciągniętego ku pętli krzyku
Nie pozbawiaj mnie mojej mowy
Dalilo
Nie ubieraj mnie w nie moje słowa
Dejaniro
Kim bowiem będę w błazeńskiej czapce
dzwoniącej na pośmiewisko słowami
Nie zmieszczę się w papuzi kubrak
donaszany po bogatych krewnych
Już raczej wdzieję przetartą
ojcowską bluzę
choć i w niej nie czuję się swojo
Gdzie się skryć przed
moją krecią mową
usuwającą mi ziemię spod nóg?
Gdziekolwiek się ruszę
mam na plecach węzełek mowy
lekki jak puch
a ciążący młyńskim kamieniem
A mimo to trzymam się kurczowo
tego skrawka mowy
wiszącego nad głową
bo w dalekim kraju mógłbym
zwiedzać tylko księgę krajobrazów
i tańczyć niedźwiedzim krokiem
na rozżarzonej płycie języka
Moja mowa złapana w potrzask państwa
kontynentu i świata
przywiązana do galery biurka
w ostatniej chwili ucieka
z miejsca egzekucji
i płonąc przyszłym brzmieniem
spala mrok klejący karty książek
W jej katakumbach
kryje się sens niosący
zbawienie światu
Czym będzie?
Czy tylko przydrożnym kamieniem
kopanym w zamyśleniu przez
zabłąkanego wędrowca?
A może pułapką dla tych
którzy przed nią uciekają?
Na razie jest górą
pod którą toczę każde jedyne słowo
z uporem
i wiarą że kiedyś znajdę się
na szczycie ukrytym w obłoku milczenia
POCZĄTEK ELEGII
Ojciec zszedł do nas z komina
na którego otwarte oko
zsuwała się powieka chmur
Jego cudzoziemski mundur
opinał szczuplejące ciało nocy
a szalik w szkocką kratę
wgryzał się w szyję księżyca
Gwoździem wyciągniętym z buta
otworzył nasz niezastawiony stół
i zza ściśniętego parcianym pasem morza
wyłowił rybę dogorywającą
w czerwonej chuście dłoni
To jest pierwsza wieczerza
powiedział i rzucił ją pomiędzy nas
Chrystus zmartwychwstał po moim odejściu
Możecie zaczynać wszystko od początku
NIEUDANA OPERACJA
Dom który zatrzymał się we mnie
na odpoczynek jest czujny jak ptak
siedzący na gałęzi nocy
i kruchy jak porcelanowe zwierzątko
Wystarczy chwila nieuwagi
by wymknął się spoza kratek palców
i schował na zawsze w ziemi
UPADEK IKARA
Zanim spadnę na ziemię
obezwładnionym kalekim skrzydłem windy
włóż mi w dłoń
ciepło swojej dłoni
I uśmiech do kieszeni
wrzuć mi ukradkiem
To mi da pewność
że nie byłaś tylko marzeniem
KOBIETA W CIĘŻKIEJ SUKNI KRWI
Z pozoru twarda
lecz w palcach tak krucha
jak oszroniona grudka ziemi
Zgarbiona pod ciężarem sukni
Swój dom
rosnący pośród kwiatów w doniczce
odwraca oknami ku słońcu
Szukając nowego dnia
wyciąga przed siebie
proszącą dłoń
Głowę jak białą flagę
wywiesza na znak poddania
MEDYTACJA PIASKU
Jestem tylko ziarnem piasku
zamkniętym w macicy twojej dłoni
Kęsem czarnego chleba
nie potrafiącym zaspokoić
nawet przeczucia głodu
A mógłbym być przecież
początkiem perły
albo domu
albo cierpienia
Rodzę się w świecie
ciągle przychodzącym na świat
I nie złorzeczę przeznaczeniu
zatapiającemu mnie
w jałowym morzu kropli potu
Lecz moja dusza
nosi w sobie cząstkę
utraconego raju pustyni
Dlatego tęsknię
do ziemi obiecanej przez wiatry
unoszące cztery strony świata
NOTATKI Z DOMOWEJ PODRÓŻY
Dom czekał na mnie
drzemiąc na ramieniu ojca
jak okręt obwieszony girlandami mgły
wiążącymi go ze spokojną przystanią
Gdy zszedł z niego ostatni kapitan
matka wywiesiła nad kominem
poskręcaną bólem flagę dymu
i ruszyliśmy na poszukiwanie wyspy
unoszonej przez ludzkie prądy
Na każdej ulicy ścigały nas latarnie
zarzucające kręgi światła
na nasz chybotliwy maszt
Dzwonki zrywających się o świcie
zegarów budziły mnie w kołysce podróży
Odliczałem godziny słuchając uderzeń serca
w wielki dzwon trwogi
Na ziemi którą mógłbym
zmieścić w dłoni
zacząłem budować dom
Był mi niezbędny jak
powietrze
i pragnąłem go jak wody
lecz bałem się jak
ognia
Myślałem o nim jak o swoim domu
gdy mówił o mnie
dom
PRYWATNA WIEŻA BABEL
Rozmawialiśmy długo językiem ludzkich
zdarzeń i słów lecz nie mogliśmy
się porozumieć
Postanowiliśmy więc nauczyć się porozumiewać językiem kamieni
pięciu palców i poszarpanych chmur
Lecz gdy byliśmy blisko
zapamiętania wszystkich liter alfabetu
dopadli nas ludzie
ze swoimi zdarzeniami
i słowami o nich
W ten sposób Bóg
zburzył naszą prywatną wieżę Babel
KSIĘŻYC KRZYCZY MGŁĄ
Księżyc wysuwa się z ust nieba
zlizując krople deszczu
sączące się przez gwiezdne sito
Na tratwie zbitej z chmur
wypływam na spokojną powierzchnię
oceanu ciemności
burzoną rafami latarń
Miasto napięte jak łuk
celuje we mnie strzałą
umaczaną w kadzi kominów
Księżyc rozpięty na tarczy nocy
krzyczy blednącym kolorem krwi
A głos jego zamienia się w mgłę
RACHUNEK SUMIENIA
Jeśli jest kara za grzechy
A przecież grzechem jest wiara
co w siebie nie wierzy
To przerośnie nas kiedyś
czasów naszych miara
Ich topór odbije nasz płacz
głośnym śmiechem
I pomyśleć:
Czy głowa jest warta stracenia?
I pomyśleć:
Cóż to znaczy prawdziwie i godnie?
I pomyśleć:
Ręce ze strachu drżące
nie udźwigną ciężaru sumienia
METAMORFOZY
Z dwóch kropel deszczu
które przestraszone nadchodzącą burzą
siadły na parapecie okna
wykluły się dwa ptaki
i natarły na siebie z furią
elektrycznych wyładowań
Lecz to nie ciała walczyły
a lot z lotem się ścierał
Przestrzeń z przestrzenią
brały się za ręce
To cienie wypełnione obłokami
zderzały się ze sobą łoskocąc
ukrytym w głębi ziemi żelastwem
I dwa szeregi błękitem przystrojonych szpadzistów
rzucały przed siebie na oślep
gotowe razić szybciej niż błyskawice
Tak grały przeciwko sobie
dwie trąby stojące na czele
rozjuszonych parnym milczeniem orkiestr
Dwa ptaki niosące w dziobach
zapowiedź nadchodzącej burzy
siadły na parapecie i po chwili
zamieniły się w dwie
przerażone piorunami krople deszczu
SŁOWO I CIAŁO
Szukam cię tam
gdzie kończy się słowo
a zaczyna ciało
Bo byłeś słowem
gdy uczyłeś że człowiek
jest wyborem
pomiędzy miłością a miłością
Lecz stałeś się ciałem
gdy dowiodłeś
że nawet Bóg musi być wyborem
pomiędzy cierpieniem a cierpieniem
Strachem a strachem
Szukam cię tam
gdzie kończy się słowo
a zaczyna krzyk
wyciągany z gardła
rozpalonymi szczypcami bólu
Szukam cię
bo jestem sam
w tej jedynej chwili
gdy słowo staje się ciałem
MUZYKA KLUBOWA
Wejdę
Tu coś się będzie działo
W spoconej sali
wino się grzeje
a pokrywka drzwi podskakuje
unoszona zapachem ciał
Napój uderzający do głowy
śmiechem dziewcząt
dobrze mi posłuży
Wejdę
napiję się czerwonego dymu
stojącego w zakurzonych żarówkach
"Noc wokół nas się kręci
Noc jak westchnienie
Od westchnienia nie trwa dłużej..."
Gwar gęstnieje i rośnie
Muszą go nowi goście
nogami ubijać
by się pod sufitem zmieścił
Kelnerki robią z niego zapasy
na ciche przedpołudnia
Ktoś oko oprawione
w przekrwioną butelkę
toczy po drewnianym blacie
Inny po powietrze
do gardła sięga
bo go dusi...
Czyjaś głowa pod stół
powoli się opuszcza
gdy nagły podmuch śmiechu
unosi ją do góry
Ponad mężczyznami płynie statek
niesiony żaglem kobiecych piersi
I wielu by chciało być kapitanami
tej wielkiej armady
Pięciu rycerzy wychodzi
by rzucić światu wyzwanie
i bić się włości swego pana
któremu na imię j a z z
Wyciągają broń
Próbują w skupieniu jej sprawności
bo ważna to będzie potyczka
o niezmierzoną rozległość granic
Zasiadam w pędzącym ekspresie baru
i chwytam machające do mnie
drogowskazy
Po sali błąkają się jeszcze
słowa pozbawione właścicieli
Perkusista smagnął je przez grzbiet
srebrzystym biczem
Cisza rozlała się po nas
jak krew ofiarnych zwierząt
Jeszcze gorąca
lecz po chwili krzepnąca na ustach
metalicznym smakiem trąbki
Saksofonista pierś żelazem zasłonił
i wyciągnął z rozdętych policzków
kolorową wstęgę dymu
Głowy zapłonęły
potarte siarczaną dłonią
Lecz przyszedł im na ratunek
poskramiacz ognia
I wszyscy zastygli
jakby ktoś przez uchylone okno
prychał lodowatą poświatą księżyca
odbijającą się w lustrze blachy
Mikrofon ukłuty szpilą reflektora
zerwał się
i przeleciał po firmamencie
chmurnego sufitu
Zanim go ustrzelili
skrył się w dziupli puzonu
pracowicie zlizując dźwięki
ściekające na podłogę
A puzonista smukłym ramieniem
wplątywał się w spojrzenia dziewcząt
dość długowłosych
by myśleć przy nich
o niebezpiecznych topielach
Łykał ostrze miecza
i giął rozpalone do białości pręty
Oddech swój jak bumerang
rzucał w salę
Wodził na pokuszenie
prędkimi ruchami palców
by zniknąć nagle ustępując
przed wielkim garbem
zakwitającym na piersi olbrzyma
Ten zwariował!
Rwał niewidoczne sieci
wiążące go z instrumentem
Chciał go oderwać od siebie
Uwolnić się
Odpłynąć prosty jak struna
Lecz nie potrafił...
Chwycił smyczek i jak nożem
zamierzył się na ścięgna
Wbiłem się w jego dłoń oczami
Ktoś chciał krzykiem
uwolnić go od męki
Lecz on z obłędem zmagał się dalej
dopóki nie nałożono mu
świetlistego kaftanu bezpieczeństwa
Perkusista obezwładniał go
uderzeniami pałek lecz on bronił się
próbując wpleść napastnika
w struny kontrabasu
Obaj dostali za tę potyczkę
po uszach od trębacza
Dwoje siedziało w kącie
Nieświadomi tragedii
jaka wokół nich się działa
karmili z ust swoje pożądanie
"Zaciągnijmy się naszą miłością
nie potrwa dłużej
niż papieros się pali
Schowajmy się z naszą miłością
ona minie
gdy zapalą światła na sali"
Barmanka powielona
w wyzywających kształtach butelek
oczy wzniosła nad ołtarz
bo gdzieś kielich
gwałtownie się zakrztusił
jakby go ktoś poił mszalnym winem
przyniesionym pokątnie do kościoła
Świętokradztwo pierś jej rozdęło do krzyku
lecz miękki język
saksofonowego barytonu za dekolt
wsunął się niepostrzeżenie
i sutki delikatnie pieścił
Machnęła przyzwalająco ręką
wtórując rytmowi odbijającemu się
od bębna
Zawiał wiatr
i saksofon złamał się na pół
Zawiał wiatr
i na ulicy przerażone drzewa
silniej chwyciły korzeniami ziemię
Zawiał wiatr
i czyjaś twarz nieruchoma jak hasło
odkleiła się w milczeniu od ściany
Zawiał wiatr
... a może to muzyka
osiągnęła prędkość wiatru
Saksofonista chciał coś powiedzieć
o Parkerze
Atramentowym muzyku
który przedawkował alkohol
i narkotyki
I przede wszystkim jazz
Nabrał fantazji w płuca
lecz mówił szaro
jakby miał już brzask w ustach
Początkujący pianista
na klawiaturze ud zasłuchanej dziewczyny
wygrywał pierwszą solówkę
i z napięciem liczył takty
pozostałe do końca nogi
i do końca nocy
Pęd areofonicznej kabiny sali
odpalonej od papierosa
wciskał mnie w czyjeś ramiona
oddalone o miliony lat ciemnych
Oczekiwała mnie planeta Wenus
na której miałem odkryć życie
"Noc w nas się kotłowała
Noc jak westchnienie krótka
Ciałami naszymi kierowała
jak niesiona falami łódka"
Za oknem gwiazdy
migały jak milicyjne mundury
i nikt nie chciał wyjść na ulicę
by szukać wielkiego wozu
Trębacz zadął na trwogę
łabędzio uginając kolana
Śmiercionośny grot instrumentu
wbił mu się w krtań
i nie było dla niego ratunku
choć dobosz nieustannie wzywał
do boju
Puzon łapczywie wsysał alkohol
wylewający się
z porzuconych głów
Kontrabasista
/ jednak dzielny był to człowiek /
niestrudzenie napinał cięciwę
i raził wroga
ukrytego za załomami stolików
Saksofon wzywał pomocy
alfabetem morse'a
bo jego dusza zaplątała się w sieć
składanych do oklasków dłoni
Tylko pianista zachował spokój
Czarne nazywał czarnym
a białe białym
Kto nie wytrzymał próby muzyki
oddawał ze wstydem pole
Czasem ktoś krzyknął z bólu
lecz trwał niewzruszenie
bo echo odpowiadało mu
zachętą do boju
Barmanka na swój pokład
wciągała rozbitków
nie chcąc samotnie płynąć
Zwycięzcy na tarczach
nieśli zwyciężonych
"Noc odpływała jak westchnienie
i jak westchnienie krótko trwała"
Wyszedłem gdy bój dogorywał
lecz się nie skończył
bo jeszcze docinano wrogów i przyjaciół
mizerykordią bezlitosną
jak ostatni toast
Świt posypywał mi włosy popiołem
Nadchodził czas pokuty
PTASIA ŚMIERĆ
Ptak nastroszył pióra
jak łaknące przestrzeni bagnety
sunące do szturmu
na obronną twierdzę ziemi
Będzie bitwa
po stronie nieba
PORZĄDEK I ŁAD
Pośrodku oceanu ziemi
chwyciłeś w dłonie swoją gwiazdę
gasnącą jak serce
i wyrzuciłeś poza świetlną drogę nieba
W ten sposób zabrałeś wieczność
a zostawiłeś tylko skrawek czasu
nie mogący znaleźć sobie miejsca pośród nas
Pory roku psio dotąd wierne
uciekły z ogrodu
i drzewa na wiosnę pokryły się zimą
Tutaj ulubieni podopieczni
- piła chora na próchnicę zębów
- oślepła na jedno oko poziomica
i siekiera z chorym na puchlinę wodną styliskiem
poszły cię szukać
Lecz poginęły w drodze
i nie znalazłem ich w pachnącym wilgocią
przytułku piwnicy
Ostatnim oddechem
zburzyłeś porządek i ład
naszego świata
OSTATECZNE WYJŚCIE
Zapędzony do siebie
aż po czubki palców
Zamknięty w sobie
na oczy i usta
Stojąc nad przepaścią
oddzielającą jedną półkulę mózgu
od drugiej palę przed sobą mosty
Przebijam się przez skórę
swojej planety
Nie liczcie na mój powrót
ZAKAPTURZONY
Mój dom w prostym habicie z desek
stoi zadumany
nad tajemnicą swego istnienia
ukrywszy głowę w czerwonym kapturze dachówek
Gdy ją podnosi
rozmawia z niebem językiem błyskawic
Gdy opuszcza
bierze w usta garść ziemi
i sprawdza czy nie zdradziła go
ze złożonej na wierność przysięgi
On sam w swej niezłomności
podobny jest do dymu
mocującego się z wiatrem
ODYS
Ostre dłuto fal
trzymane w rękach bezlitosnych bogów
wykuwa w mojej skórze
ciągle nowe twarze
Zamknięty w akwarium oceanów
usiłuję przebić się
przez przezroczystą kurtynę słońca
Dotrzeć do ciała Itaki
oplątywanej przez Penelopę siecią
w którą złowią mnie gachowie
wypływający o świcie po ryby
Wtedy zaspokoję swój głód powrotu
NA TO CZEKAMY?
Czy warto czekać jeszcze
na przyjście szczęścia
gdy to które minęło
przeżyliśmy tak nieszczęśliwie?
GŁOS MILCZĄCEJ WIĘKSZOŚCI
Nasze milczenie jest krzykiem
obdzieranej ze skóry ciszy
Ma swoją wymowę
która pozwala słyszeć się bez słów
Lecz może się zdarzyć
że będziemy niemi i głusi
gdy zdecydujemy się wreszcie
powiedzieć coś
na głos
PIASEK W OCZACH
Ptak na skrzydłach
- lotnych krokwiach
dach swego domu kładzie
Mieszka w nim
od chmury do chmury
A ja od snu do snu
włóczony po ziemi
budzę się
z piaskiem w oczach
OTWIERANIE NOCY
Nad moją głową rozerwała się
raniąca odłamkami księżyca noc
Pod ciemnym tunelem
wspartym na szkielecie
elektrycznych wyładowań
pędziły tramwaje
Szarpiąc pantografami chmury
wzywały mnie na świadka
swej rozpaczy
"Co się stało z ludźmi?
Dlaczego nikt nie chce jechać?
Nie wsiada do łodzi
niesionej prądem wiecznej rzeki?
Nie wyrusza na zwiedzanie
podziemnego państwa
zlikwidowanych tras?
Nie chce się modlić
w zrujnowanych kaplicach przystanków
rozbrzmiewających hymnem na cześć
zapomnianych bóstw?
Czy nikogo już nie ma?
Brakuje chętnych
do ulicznej miłości podróży?
Tylko my szalone
skręcamy się w poszukiwaniu
ukrytych pod ziemią szyn
Tylko my jeszcze istniejemy
Objazdowe domy wariatów
w których pacjentów poddaje się
elektrowstrząsom
Ruchome izby straceń
z rzędami wytwornych foteli elektrycznych
Sale treningowe
służące do ćwiczenia
bezwarunkowego podnoszenia rąk
Uszczęśliwimy każdego
choć wszyscy myślą
że szczęście jest nieosiągalne!"
Nie usnąłem tej nocy
Wiedziałem pierwszy
"Zbiorowe samobójstwo wozów tramwajowych!
Nad ranem znaleziono setki pogiętych wraków
wyrzuconych poza miejskie rogatki
To zdarza się niezwykle rzadko!
Specjalne ekipy ratunkowe
poszukują motorniczych
których ostatnio widziano
skrępowanych pomarańczowymi pasami bezpieczeństwa!"
Słyszałem głos przechodnia
"Widziałem wczoraj tramwaj
wybrzuszający się na zakręcie
jak transparent
na którym pasażerowie wypisani byli
małymi literami swego życia"
NIEDZIELA 8 CZERWCA 1980 ROKU
Co robisz?
Umieram
Nie żartuj! Powiedz...
Tego się nie da powiedzieć...
ZAPROŚ DO DOMU DESZCZ
Deszcz się pod dom
jak znużony wędrowiec przywlókł
i do okna puka
Nie bądźmy okrutni
Jemu czas się dłuży
Otwórz więc drzwi
i do środka zaproś
Będziemy bronić wspólnie
barykady domu
przed atakiem mroku
Zbierzemy kurz z dróg naszych
a deszcz zaparzy napój gorzki
Będziemy go pić
łamiąc się łzą
jak chlebem podanym do wieczerzy
Bezsenni
pod dachem nocnej lampy
znajdziemy schronienie
Ćmy drżąc ze strachu
przed poranną rosą
wtulać się będą w nasze ramiona
A deszcz
dźwigając swój krzyż
odejdzie pukać w inne szyby
GŁOWA DO GÓRY
Do góry!
Rozkażmy naszym głowom
A dźwigające się niechętnie
chwyćmy w pętlę
Nieustępliwą
splecioną z marzeń
I siłą
Teraz i zawsze
Wszędzie
Ciągnijmy
Razem
Do góry!
JA - PIOTR
Od ostatniego mojego zaparcia się
minęło kilka ...
Dokładnej daty nie pamiętam
Zaparłem się siebie
myślą
mową
i uczynkiem
choć szczerze pragnąłem
by stało się inaczej
Za pokutę przyjmuję
ciągle te same słowa odwagi
podszeptywane przez nieme usta
Spróbuję jeszcze raz
Przecież kur codziennie
po trzykroć pieje
KRAJ
Żyjemy w kraju słów
Żyjemy w kraju snów
niespełnionych
Więc od nowa trzeba słów
Byśmy zapomnieli snów
I snów
byśmy zapomnieli słów
niespełnionych
DOM NA ANNY
Państwu Teresie
i Januszowi Terakowskim
Szaleństwo tego domu
niech będzie błogosławione
A to znaczy
by było brzemienne pięknem
które w człowieku się rodzi
Że nie ma w nim metody
ono jak dzika łąka
tkana troskliwą ręką
każdy zakątek
naszych serc porasta
Szaleństwu tego domu
niechaj wszystkie złe siły
dadzą święty spokój
Spis rzeczy
Noworoczne życzenia
Wyznanie mowy
Początek elegii
Nieudana operacja
Upadek Ikara
Kobieta w ciężkiej sukni krwi
Medytacja piasku
Notatki z domowej podróży
Prywatna wieża Babel
Księżyc krzyczy mgłą
Rachunek sumienia
Metamorfozy
Słowo i ciało
Muzyka klubowa
Ptasia śmierć
Porządek i ład
Ostateczne wyjście
Zakapturzony
Odys
Na to czekamy?
Głos milczącej większości
Piasek w oczach
Otwieranie nocy
Niedziela 8 czerwca 1980 roku
Zaproś do domu deszcz
Głowa do góry
Ja - Piotr
Kraj
Dom na Anny