Białecka Joanna - Czarny leksykon
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Białecka Joanna - Czarny leksykon |
Rozszerzenie: |
Białecka Joanna - Czarny leksykon PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Białecka Joanna - Czarny leksykon pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Białecka Joanna - Czarny leksykon Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Białecka Joanna - Czarny leksykon Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Joanna Białecka
Czarny leksykon
1988
Strona 2
Od wydawcy
„Czarny Leksykon” to autorski, a więc i subiektywny, także w sposobie prezentowania,
wybór sylwetek przestępców i ich kryminalnych czynów. Zbeletryzowana encyklopedia
zbrodni sprzed stu lat i całkiem współczesnych, zbrodni udowodnionych i do dziś okrytych
mgłą tajemnicy – wszystkich jednak, niestety, autentycznych.
Galeria kalekich charakterów i spaczonych osobowości, galeria przestępców i ich wpływ
na losy normalnych ludzi, często nawet całych społeczności. Praca policji, służb
kryminalnych, rola przypadku w wykryciu morderstw – wszystko to składa się na treść haseł
niniejszego Leksykonu. Lektura ta prowadzi w mroczne zakamarki dusz i serc, ukazuje
działania haniebne, ohydne.
Gorzka to prawda, ale tacy również bywają ludzie.
Strona 3
Wampiry grasują nocą
John Reginald Halliday CHRISTIE
Dnia 24 marca 1953 roku nowy lokator mieszkania na parterze w domu nr 10 przy
Rillington Place (obecnie Rustyn Close) w Londynie, przybysz z Jamajki, z powodów sobie
tylko wiadomych zabrał się do opukiwania ścian w kuchni. Wkrótce zastanowił go odgłos
wskazujący, że za jedną z nich jest pusta przestrzeń. Odchylił róg tapety, stwierdzając, że
papier pokrywa niewielki kredens. Ponieważ w drzwiach tajemniczego mebla znajdowała się
pokaźnych rozmiarów dziura, podekscytowany Jamajczyk, zaopatrzony w latarkę, zajrzał do
wnętrza. Ujrzał nagie plecy kobiety.
Sprowadzono policję, która wydobyła z kredensu trzy ciała kobiece. Jedne zwłoki były
nagie, ubrane tylko w biustonosz i pas do pończoch; pozostałe zawinięte były w koce i
obwiązane przewodem elektrycznym. Odór był bardzo nikły, gdyż mała wilgotność powietrza
powstrzymywała rozkład.
Policjanci rozpoczęli przeszukiwanie całego domu. Wkrótce zwróciły ich uwagę
nierówno ułożone deski podłogi w salonie tegoż parterowego mieszkania. Oderwano podłogę,
ujawniając czwarte ciało, również zawinięte w koc. Następnie przekopano maleńki ogródek
na tyłach domu, wydobywając dwa dalsze szkielety. Przy okazji stwierdzono, że ludzka kość
udowa służyła do podpierania furtki.
Mieszkanie na parterze zajmowane było uprzednio przez niejakiego pana Christie, który
wyprowadził się 20 marca, na cztery dni przed znalezieniem zwłok, nie zostawiając adresu.
Podczas gdy rozesłano listy gończe za Christiem, policja przypomniała sobie, że w 1949
roku w tym samym domu znaleziono zwłoki pani Evans i jej maleńkiej córeczki. Obie zostały
uduszone, a za zabicie ich powieszono pana Evansa... Obecnie wydało się prawdopodobne, że
tamte zabójstwa również były dziełem mordercy sześciu kobiet, którym przypuszczalnie był
John Reginald Halliday Christie.
31 marca konstabl Ledger rozpoznał Christiego we włóczędze, błąkającym się wokół
Putney Bridge w Londynie. W tym czasie sprawa nabrała już dużego rozgłosu, gazety
Strona 4
zamieszczały zdjęcia Johna Christie oraz rozważały z upodobaniem, czy zdąży on popełnić
następną zbrodnię, zanim zostanie ujęty.
Jak widać, nie zdążył. Już podczas pierwszego przesłuchania przyznał się do zabicia
czterech kobiet, których ciała znaleziono wewnątrz domu, nieco później – również do dwóch
poprzednich zabójstw, a wreszcie nawet do zabójstwa pani Evans, choć ta sprawa nadal
pozostaje niejasna.
Zgodnie z wersją podaną przez sprawcę, swą żonę, której zwłoki znajdowały się w
kredensie, udusił pończochą, chcąc skrócić jej cierpienia. Pani Christie miała bowiem nagle
dostać konwulsji, mąż zaś... „nie mógł na to patrzeć”. Pozostałe ofiary znaleziono w domu –
Rita Nelson lat 25 (była w szóstym miesiącu ciąży), Kathleen Maloney, lat 26 oraz Hectorina
McLennan, lat 26 – były prostytutkami, które Christie udusił, jak twierdził, podczas kłótni o
pieniądze. Szkielety znalezione w ogrodzie należały do Austriaczki Kutii Kuerst, również
prostytutki, którą Christie miał udusić podczas stosunku oraz do Muriel Eady, jego koleżanki
z pracy.
We krwi trzech kobiet, których zwłoki znalezione zostały w domu, wykryto obecność
tlenku węgla (nie dotyczyło to pani Christie). Sprawca wyjaśnił wreszcie, że było to
wynikiem stosowanej przezeń dość skomplikowanej metody doprowadzania kobiet do
nieprzytomności: zaprosiwszy do domu, odurzał je alkoholem, po czym namawiał, by usiadły
w fotelu, w pobliżu którego instalował przewód doprowadzający gaz. Gdy kobiety traciły
przytomność w wyniku zatrucia gazem, Christie dusił je, a następnie gwałcił. Ponieważ
kobiety były prostytutkami, trudno przypuścić, by broniły się przed stosunkiem. Uważa się,
że Christie był impotentem i mógł odbyć stosunek wyłącznie z nieprzytomną kobietą. O jego
kłopotach w tej dziedzinie świadczy przezwisko, jakie nadała mu w młodości pewna
dziewczyna: „Christie – Nic z tego”.
John Reginald Halliday Christie stanął przed Głównym Sądem Kryminalnym w
poniedziałek 22 czerwca 1953 roku. Podczas śledztwa dokładnie zbadano jego
dotychczasowe życie, a informacje te ujawniono na procesie. Oto one:
55-letni w chwili aresztowania, Christie urodził się w kwietniu 1898 roku w małym
miasteczku w hrabstwie Yorkshire. Jego ojciec był człowiekiem surowym, a swym
siedmiorgu dzieciom nigdy nie okazywał serdeczności. Christie, od dziecka słabowity,
krótkowzroczny i introwertyczny, był przez ojca szczególnie źle traktowany. Już w tamtych
czasach miewał kłopoty z policją z powodu drobnych kradzieży.
W wieku 15 lat rozpoczął pracę. Nie warto wymieniać licznych instytucji, w których
pracował. Wyrzucano go bowiem zawsze, na ogół już po kilku miesiącach, za drobne
kradzieże. Po jednym z takich incydentów ojciec wygnał go z domu.
Christie był hipochondrykiem, rozkoszującym się opowiadaniem o swych chorobach i
nawet jego przyznanie się do winy, które zachowało się w aktach, zaczyna się szczegółowym
Strona 5
opisem słabego zdrowia. W chwili zdenerwowania tracił głos. Gdy na przykład pokłócił się z
żoną i ta wyprowadziła się, nie mógł wydobyć z siebie głosu przez trzy miesiące.
Ożenił się w roku 1920. Dzieci nie miał. Twierdził, że przez ostatnie dwa lata przed
zamordowaniem żony nie żył z nią, co stanowiłoby dowód na prawdziwość teorii o jego
impotencji i nerwicy seksualnej jako podłożu zabójstw.
Wydaje się, że Christie, jeśli chodzi o sprawy zdrowotne, był jednym z pechowców,
którzy nawet na prostej drodze potrafią złamać nogę... Prześladowały go też różne wypadki,
w których odnosił większe lub mniejsze obrażenia.
Z początkiem II wojny światowej Christie wstąpił do Wojennych Rezerwowych
Oddziałów Policji i tam dał się poznać jako służbista, któremu wyraźną przyjemność
sprawiało okazywanie swej władzy i bezlitosne karanie winnych najdrobniejszych nawet
wykroczeń. W tym czasie zamieszkał wraz z żoną pod numerem 10 na Rillington Place. Jego
żona bardzo często odwiedzała swą rodzinę w Sheffield i pierwsze zabójstwo Christiego
miało miejsce pod jej nieobecność. Sprowadził mianowicie do domu prostytutkę Ruth Fuerst i
najprawdopodobniej przekonał ją, by poddała się „kuracji na katar”. Kazał jej pochylić głowę
nad słoikiem, który miał zawierać leczniczy balsam, przykrył jej głowę ręcznikiem, a
następnie wsunął niezauważalnie pod ręcznik przewód gazowy. Zalecał przy tym, by
wdychała głęboko, gdyż tylko takie postępowanie zapewnia całkowite wyleczenie. Możliwe,
że za pierwszym razem chciał tylko doprowadzić dziewczynę do utraty przytomności, by móc
odbyć z nią stosunek, a na zabicie zdecydował się dopiero później. Dość, że zwłoki ukrył
najpierw pod podłogą w salonie, po czym w nocy wyniósł je do ogrodu i zakopał.
W grudniu 1943 Christie został zwolniony z policji i podjął pracę w fabryce sprzętu
radiowego. Tam zaprzyjaźnił się z Muriel Eady, która często odwiedzała państwa Christie na
Rillington Place. Pewnego razu przyszła, gdy pani Christie była w Sheffield. Na domiar złego
skarżyła się na silny katar. Wkrótce wylądowała obok Ruth Fuerst, zakopana w maleńkim
ogródku.
W 1949 roku miało miejsce zabójstwo pani Evans i jej maleńkiej córeczki. Christie
twierdził, że kobieta, nieszczęśliwa w pożyciu małżeńskim, prosiła go o pomoc w popełnieniu
samobójstwa, co też uczynił, dusząc ją przy pomocy pończochy. Poinformował następnie o
tym męża zamordowanej, który prawdopodobnie zabił wtedy córkę. Możliwe, że nie
popełniono zatem pomyłki sądowej skazując pana Evansa na śmierć, zwłaszcza, że nie jest
pewne, czy Christie rzeczywiście brał udział w tych morderstwach.
W grudniu 1952 roku miało miejsce zabójstwo żony Christiego. Motyw tego czynu nie
jest jasny, lecz wydaje się prawdopodobne, że Christie chciał sobie w ten sposób zapewnić
spokój i samotność, by móc zabijać następne kobiety. Jedno jest pewne – kolejne zabójstwo
miało miejsce już po kilku tygodniach. Ritę Nelson widziano po raz ostatni żywą 2 stycznia
1953 roku. Jej ciało jako drugie znalazło się w kredensie. Christie twierdził, że dziewczyna
zaczepiła go na ulicy i zażądała pieniędzy, a wreszcie siłą dostała się do jego domu i
Strona 6
wywołała bójkę. Bardziej jednak jest prawdopodobne, że przyszła zaproszona przez swego
mordercę.
Następną ofiarę, Kathleen Maloney, widziano po raz ostatni 12 stycznia. Trzeba
przyznać, że Christie, pozbywszy się żony, nie tracił czasu, wyszukując swe ofiary.
Utrzymywał, że także i to zabójstwo było wynikiem szamotaniny.
Nie mając pieniędzy, Christie sprzedał meble i obrączkę swej żony. Napisał również do
banku w Sheffield, gdzie złożone były oszczędności pani Christie i fałszując jej podpis,
zażądał przesłania całej sumy do Londynu. Przed Bożym Narodzeniem natomiast wysłał
kartkę z życzeniami do siostry żony, twierdząc, że pisze zamiast niej, ponieważ cierpi ona na
silne bóle reumatyczne w palcach i nie może utrzymać pióra.
W lutym Christie poznał dwoje ludzi, kobietę i mężczyznę, którzy podobno skarżyli się
mu, że nie mają gdzie mieszkać. Przyjął ich do siebie na kilka dni, po czym opuścili jego
mieszkanie, a wkrótce kobieta powróciła sama. Była to Hectorina McLennan, ostatnia ofiara
Christiego. Zabójstwo miało miejsce około 1 marca. Następnie wyprowadził się z Rillington
Place, nie płacąc nawet zaległego komornego i – jak twierdził – włóczył się po Londynie,
cierpiąc na utratę pamięci. Istotnie, gdy go aresztowano, był nieogolony, obdarty i bez grosza.
Obrona utrzymywała, że Christie jest niepoczytalny. Poddany został kilkakrotnie
badaniom psychiatrycznym, w wyniku których stwierdzono jednak, że w pełni odpowiada za
swe czyny. Został więc skazany na śmierć. Wyrok wykonano 15 lipca 1953 roku.
Nie ma wątpliwości, że od chwili zamordowania żony, której obecność stanowiła
poważną przeszkodę w zaspokajaniu potrzeb seksualnych, był on opanowany jedną myślą.
Kierował nim wewnętrzny przymus, i byłby z całą pewnością zabijał nadal, gdyby tylko miał
okazję, ponieważ był to jedyny sposób zaspokojenia popędu. I tak na przykład pewna kobieta,
która często widywała Christiego w kawiarni w pobliżu jego domu, opowiadała, że
dwukrotnie zapraszał ją do siebie, by poddała się „leczeniu kataru”. Na szczęście dla niej, za
każdym razem wizytę u Christiego uniemożliwiały jakieś przypadkowe okoliczności...
Z drugiej jednak strony pośpiech, z jakim Christie wybierał kolejne ofiary po śmierci
żony, wskazuje wyraźnie, że zdawał sobie sprawę, jak mało czasu ma do dyspozycji, zanim
rodzina żony z Sheffield zainteresuje się jej stanem (należy pamiętać, że bardzo często ich
odwiedzała). Nie zakopywał już zwłok w ogrodzie, mając świadomość tego, że w kredensie
zostaną szybko odkryte. Następnie, gdy uznał, że nie powinien dłużej pozostawać w domu,
uciekł. Wydaje się, że przez te tygodnie żył opanowany jedną myślą – skorzystać jak
najwięcej, póki nikt się nim nie zainteresuje...
Strona 7
Martin DUMOLLARD
Młodo owdowiała, bezdzietna córka robotnika, Marie Pichon, nie miała po śmierci męża
środków do życia. Została służącą w domu zamożnych mieszczan pod Lyonem, lecz czy to
wynagrodzenie było za niskie, czy też chlebodawczyni zbyt wymagająca, dość że kobieta
nosiła się z zamiarem szukania innej posady. Dlatego też uznała zapewne za niezwykle
szczęśliwy zbieg okoliczności fakt, że na moście w dzielnicy Guillotière zawarła znajomość z
sympatycznym wieśniakiem, odzianym w niebieski kombinezon roboczy. Nowy znajomy nie
tylko sprawiał wrażenie człowieka solidnego, ale i w pierwszych zdaniach zdradził pani
Pichon, że poszukuje właśnie – na polecenie swego chlebodawcy, właściciela zamku w
Montluel, gdzie jest ogrodnikiem – wykwalifikowanej pokojówki. Jak zapewniał, pracy
będzie mało (na zamku aż roi się od pokojówek), a wynagrodzenie – wręcz królewskie. Marie
Pichon zdecydowała się bez wahania, nie chcąc przegapić tak wspaniałej okazji. W
towarzystwie nowego znajomego, człowieka mniej więcej 45-letniego, zwalistej budowy, o
prostym i ujmującym sposobie bycia, udała się do domu swego dotychczasowego
chlebodawcy, spakowała pośpiesznie kuferek i wyruszyła na baśniowy zamek. Zaledwie
godzina upłynęła od ich spotkania na moście, a Marie Pichon i zamkowy ogrodnik wsiadali
już do pociągu na dworcu Geneve.
O zmierzchu dotarli do Montluel. Ogrodnik okazał się rozmownym i opiekuńczym
towarzyszem podróży, a gdy wysiedli z pociągu, natychmiast odebrał jej kuferek, nie
pozwalając, by sama dźwigała taki ciężar. Poprowadził ją drogą przez pola, tłumacząc, że
tędy jest znacznie bliżej. W pewnym momencie postawił kuferek w polu a gdy Marie Pichon
chciała go zabrać, wyjaśnił, że znajdują się na terenach zamkowych, skąd nikt nie odważy się
nic ukraść i że on sam przyniesie jej rzeczy z pola następnego dnia. Kobieta zaczęła wtedy
podejrzewać, że nie wszystko, co opowiedział jej sympatyczny ogrodnik, jest prawdą, a po
kilku minutach zupełnie już straciła do niego zaufanie. Oto, idąc, jak twierdził, ciągle w
kierunku zamku, po raz drugi przeszli przez tory kolejowe... Wokół nie było żywej duszy i
panowały ciemności, gdy kobieta powiedziała swemu towarzyszowi, że przejrzała jego
oszustwa i nie ma zamiaru iść dalej. Na to „ogrodnik” odwrócił się ku niej, mówiąc:
– Jesteśmy na miejscu... – po czym usiłował zarzucić jej na szyję pętlę ze sznura. Cofnęła
się gwałtownie. Wtedy on rzucił się na nią.
Marie Pichon miała szczęście. W panice, biegnąc na oślep w zupełnych ciemnościach,
zdołała uciec. Natrafiła wreszcie na jakąś ścieżkę, która zaprowadziła ją do wioski o nazwie
Balan. Drżąc i szlochając ze strachu i wyczerpania, zapukała do drzwi pierwszej z brzegu
chałupy. Pozwolono jej spędzić tam noc, a gdy opowiedziała, co się jej przydarzyło, uczynny
gospodarz poszedł z nią rano na posterunek policji.
Jeszcze tego samego dnia, tym razem przed południem i w towarzystwie policjantów,
Marie Pichon wyruszyła tą samą drogą od stacji kolejowej. Zdołała nawet odtworzyć drogę,
jaką szła poprzedniego wieczoru, ale we wskazanym przez nią miejscu nie było ani śladu
Strona 8
pozostawionego tam wczoraj kuferka z całym jej dobytkiem. Tegoż dnia, 27 maja 1861 roku,
wszczęto śledztwo.
Policja dysponowała wprawdzie opisem sprawcy, ale szukanie go trwałoby pewnie długo,
jako że mieszkał dość daleko od Montluel. Policjantom dopomogły jednakże plotki, których
pilnie wysłuchiwali, a które mówiły o dziwnych skłonnościach rolnika z dystryktu Dagneux,
niejakiego Martina Dumollarda.
Plotek nie wolno było lekceważyć. Policjanci udali się natychmiast do domu Dumollarda,
a ujrzawszy go, zrozumieli, że oto znaleźli poszukiwanego człowieka. Na pierwszy rzut oka
doskonale odpowiadał opisowi podanemu przez Marie Pichon.
Zarówno Dumollardowi, jak i jego żonie, cichej kobiecinie o posępnym wyrazie twarzy,
zadano obowiązkowe pytanie: jak przebiegał wieczór 26 maja? I oto już podczas pierwszej
rozmowy, która nie była nawet formalnym przesłuchaniem, okazało się, że zeznania
Dumollarda i jego żony znacznie się różnią. Oboje wprawdzie usiłowali udowodnić, że
Dumollard posiada alibi na ten właśnie wieczór, nie uzgodnili jednakże wcześniej, na czym
ma ono polegać. Zostali aresztowani i przewiezieni do Trevoux.
W jednym z pomieszczeń komisariatu policji miała miejsce wstrząsająca scena.
Dumollarda wprowadzono do pokoju, gdzie oczekiwała Marie Pichon. Nieszczęsna kobieta
doznała szoku i uciekła krzycząc przeraźliwie, a gdy uspokoiła się nieco, złożyła zeznanie, iż
nie ma żadnych wątpliwości: rozpoznaje napastnika.
Zeznanie to poparli także inni świadkowie, a znalazło się wielu, którzy widzieli Marie
Pichon w towarzystwie Dumollarda – czy to w Lyonie, czy też w pociągu. Mimo to
Dumollard zaprzeczał wszystkiemu, choć musiał już zdawać sobie sprawę, że jego alibi
zostało bez trudu obalone.
Policja, nie mając już żadnych wątpliwości, przeszukała gospodarstwo Dumollarda,
licząc na odnalezienie kuferka Marie Pichon. To, co znaleziono, przeszło jednak najśmielsze
oczekiwania. Zamiast jednego znaleziono dziesięć kufrów, wypełnionych po brzegi damską
odzieżą i bielizną. Niektóre ubrania nosiły ślady nieudolnego usuwania plam krwi.
Rozpoczęło się żmudne gromadzenia dowodów przeciwko Dumollardowi. Policja badała
okoliczności wszystkich tajemniczych zaginięć oraz napadów na kobiety, jakie miały miejsce
w ostatnich latach. Oto niektóre wybrane szczegóły; jako że wszystkie wypadki były niemal
identyczne, więc nie warto opisywać ich dokładniej.
28 lutego 1855 roku (a więc sześć lat przed przygodą Marie Pichon) grupa myśliwych
natknęła się wczesnym rankiem na nagie, zakrwawione zwłoki młodej dziewczyny. Było to w
lesie Montaverne w Tramoyes. Stwierdzono, że śmierć nastąpiła pod wpływem ran głowy
zadanych ostro zakończonym narzędziem. Z trudem zdołano w końcu zidentyfikować zwłoki:
była to Marie Baday, służąca z Lyonu.
Strona 9
Inna służąca, Marie Curt, przeżyła to samo, co Marie Pichon i również zdołała się
uratować z rąk napastnika. Nie zeznawała jednak w sądzie, gdyż pod wpływem szoku straciła
zmysły i została umieszczona w zakładzie dla psychicznie chorych.
Dwie pokojówki, Josephe Charlety i Jeanne-Marie Bourgois, zeznawały w sądzie
przeciwko Dumollardowi. Zeznawała też Julie Farjat, która, zaatakowana, zaczęła krzyczeć,
sprowadzając na miejsce przestępstwa jakichś spóźnionych przechodniów. Podobnie jak
Marie Pichon, rozpoznała ona w Dumollardzie napastnika.
Wreszcie właściciel gospody w jednej z okolicznych wiosek, którego opowieści
przyczyniły się zresztą do tego, że policja zainteresowała się Dumollardem, zeznał, że w
lutym 1860 roku oskarżony spędził kilka dni w jego gospodzie z młodą dziewczyną, którą
przedstawił jako siostrzenicę. Dziewczyna nosiła sukienkę w kratkę, której wzór właściciel
gospody zapamiętał i odnalazł później tę suknię w jednym z kufrów zgromadzonych u
Dumollarda, o obejrzenie których prosiła go policja. Owej dziewczyny, której zresztą nie
udało się zidentyfikować, podobnie jak kilku innych, nigdy już więcej nie widziano w
okolicy.
W miarę gromadzenia się tak przytłaczających dowodów jego winy Dumollard
postanowił przyznać się do udziału w zabójstwach.. Twierdził mianowicie, że został
zmuszony do uczestniczenia w zbrodniczej działalności bliżej nie określonego gangu, i że
wyznaczono mu tylko zadanie zwabiania dziewcząt w odludne miejsca. Zabójstw mieli
dokonywać inni członkowie gangu, których nazwisk nikt nie znał.
Nie wiadomo, jak długo Dumollard upierałby się przy tej wersji, gdyby nie zeznania jego
żony. Pani Dumollard w pewnym momencie załamała się i złożyła obszerne wyjaśnienia. Jak
twierdziła, nie brała udziału w zabójstwach. Po plecach przesłuchujących ją policjantów
przebiegał dreszcz, gdy wyjaśniła cichym, ponurym głosem, co było jej wiadomo o
poczynaniach męża.
Otóż Martin przychodził czasami po prostu później do domu i oznajmiaj: „Zabiłem
dziewczynę w lasach Montluel (czy gdzie indziej). Muszę teraz pójść ją zakopać”. Następnie
znów wychodził z domu, niosąc łopatę, a gdy wracał, dźwigał zwykle ze sobą kuferek
zamordowanej, pieniądze (jeśli miała je przy sobie) i zakrwawioną odzież, zdjętą ze zwłok.
Zadaniem żony było wypranie tych ubrań.
Pani Dumollard nie wiedziała, gdzie mąż zakopywał zwłoki. Tylko raz, po powrocie,
opisał jej dokładnie miejsce, gdzie ukrył swą kolejną ofiarę. Kobieta zdołała zaprowadzić tam
policjantów. Po przekopaniu skrawka ziemi na polanie odnaleźli oni istotnie szkielet młodej
dziewczyny, zmarłej prawdopodobnie na skutek silnego uderzenia w głowę.
Poinformowany o zeznaniach żony Dumollard przyznał się wreszcie do zabójstw, choć
nie był w stanie podać dokładnie, ile dziewcząt padło jego ofiarą. Wskazał miejsca, gdzie
zakopał dalsze trzy ciała, twierdząc, że pozostałe wrzucał do rzeki (w okolicy przepływa
Rhone). Usiłując ustalić rzeczywistą liczbę ofiar, dokładnie przejrzano zawartość kufrów.
Strona 10
Zawierały one odzież co najmniej dziesięciu różnych osób, przyjęto więc, że taka właśnie (lub
większa) była liczba ofiar Dumollarda. Dziewięciu dziewczętom udało się ujść z życiem,
zatem Dumollard miał na sumieniu co najmniej 19 napadów. Proces obojga Dumollardów stał
się sensacją na skalę całego kraju. Gdy wydawano wyrok śmierci na mordercę, ogromny tłum
przed gmachem sądu domagał się okrzykami wydania Dumollarda, by dokonać na nim linczu.
Pani Dumollard skazana została na 20 lat ciężkich robót.
Szkoda, że w czasach, gdy Dumollard popełniał swe zbrodnie, nie prowadzono jeszcze
badań osobowości przestępców. Na podstawie akt sprawy wydaje się prawdopodobne, że
Dumollard był psychopatą o sadystycznych skłonnościach. Dowodem na to może być fakt, że
jedną ze swych ofiar, której zwłoki następnie znaleziono, zakopał żywcem, nie zadając sobie
nawet trudu ogłuszenia jej. Wprawdzie okradał swe ofiary, lecz zdarza się to niekiedy także i
u innych wampirów. Nie wiemy, czy Dumollard gwałcił swe ofiary. Zawsze natomiast je
rozbierał przed zakopaniem zwłok, co zresztą nie dowodzi bynajmniej, że czerpał z tego
seksualną przyjemność. Być może żal mu było zakopywać odzież w dobrym stanie, która
mogła się przecież jeszcze przydać. Nie sposób stwierdzić dzisiaj, do jakiego stopnia
Dumollard kierował się chęcią zysku, mordując swe ofiary. Kronikarze zwracają uwagę na
jego niebywałe skąpstwo i pazerność. Stojąc na szafocie, spojrzał na żonę, którą
przyprowadzono, by patrzyła na jego śmierć i zamiast pożegnania przypomniał jej, że sąsiad
jest im winien parę groszy, które należy odzyskać...
Niejasna jest też rola pani Dumollard. Być może namawiała go do zabójstw, również
pragnąć pomnażać majątek. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że pomagała mu
tylko w zacieraniu śladów i ze stoickim spokojem akceptowała jego dziwne upodobania.
Po egzekucji głowę Dumollarda przesłano do pewnego instytutu naukowego. Frenolog,
który ją badał, stwierdził jednoznacznie, że sądząc po kształcie czaszki, Dumollard był
człowiekiem o kryształowym charakterze...
Fritz HAARMANN
Fritz Haarmann – postać nawet jak na encyklopedię morderców wyjątkowo ponura i
niesympatyczna – urodził się w Hanowerze 25 października 1879 roku. Jego ojcem był palacz
lokomotywy, znany dzięki swemu usposobieniu jako „Posępny Olle”, matką, zaś kobieta
kaleka i niezaradna, o 7 lat starsza od swego męża. Fritz, szóste dziecko tej niedobranej pary,
był ulubieńcem matki, ojca zaś od dzieciństwa nienawidził, prawdopodobnie dlatego, że ten
usiłował wychować go na mężczyznę, nakłaniał do zabaw z innymi chłopcami, zalecał
odwagę, a nawet nieco brutalności. Fritz jednak najbardziej lubił przebywać z matką i pod jej
okiem bawić się lalkami.
Strona 11
Gdy chłopiec miał 16 lat, ojciec – używając zapewne całego swego autorytetu, by
przekonać protestującą żonę – umieścił go w szkole wojskowej w Neu Breisach, gdzie Fritz
miał wreszcie nabyć owych męskich cech, których wyraźnie mu brakowało. Rachuby ojca
zawiodły. Już po miesiącu Fritz został usunięty ze szkoły jako niezdolny do zajęć z powodu
objawów epilepsji. Podjął pracę w fabryce cygar, gdzie jednak wykazał się wkrótce taką
nieudolnością i lenistwem, że wyrzucono go, jak się można spodziewać, ku jego ogromnej
radości. Nie zdążył nawet wypocząć po trudach pracy, gdy został aresztowany, bo przyłapano
go na – jak byśmy dziś powiedzieli – czynach lubieżnych z nieletnimi, dodajmy: nieletnimi
chłopcami. Ponieważ jego zachowanie budziło podejrzenia, że może być chory psychicznie,
został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Po sześciomiesięcznej obserwacji zbiegł.
Zastanawia fakt, że przez owe pół roku lekarze nie zdołali jeszcze postawić diagnozy.
Po ucieczce ze szpitala Haarmann nie usiłował już znaleźć pracy. Zajął się drobnymi
przestępstwami, a także tym, co mu niedawno zarzucano – demoralizacją nieletnich
chłopców. Nie ulega wątpliwości, że był homoseksualistą. Tym bardziej dziwi fakt, że w roku
1900 przez krótki okres utrzymywał wyłącznie stosunki heteroseksualne. Poznał mianowicie
dziewczynę, w której, jak twierdził, zakochał się. Obiecywał jej małżeństwo, gdy jednak
zaszła w ciążę, porzucił ją pospiesznie i uciekając przed odpowiedzialnością wstąpił do pułku
strzelców, w którym służył nienagannie do roku 1903. Jego dziecka urodziło się martwe, on
jednakże nawet o tym nie wiedział.
Powróciwszy do Hanoweru kontynuował swą karierę przestępczą. Jego zachowanie
musiało przysparzać nie lada kłopotów staremu Haarmannowi, skoro podjął próbę
ubezwłasnowolnienia syna. Należy żałować, że sąd nie znalazł podstaw do wydania decyzji o
ubezwłasnowolnieniu.
Przez następnych 11 lat Fritz Haarmann mniej więcej tyle samo czasu spędził w
więzieniu, co na wolności. Skazywano go za włamania, kradzieże kieszonkowe i wyłudzanie
pieniędzy. Jego nieszczęsny ojciec, nie tracąc widać nadziei, że syn zmieni swe
postępowanie, załatwił dlań – posunięcie wyjątkowo ryzykowne – posadę jednoosobowej
obsługi smażalni ryb. Fritz natychmiast ukradł cały utarg, towar i wyposażenie... Wreszcie w
1914 roku skazano go na 5 lat więzienia za kradzież z magazynu większej ilości towarów.
Zwolniono go z więzienia 1918 roku. Było to już po zawieszeniu broni i w Niemczech
panował głód. W Hanowerze sytuacja była wyjątkowo zła. W tych właśnie warunkach Fritz
Haarrmann popełnił serią zbrodni, które stawia się wśród najbardziej zdumiewających
przestępstw naszych czasów.
Z początku wydawało się, że Haarmann znalazł wreszcie swoje miejsce w życiu.
Przyłączył się mianowicie do bandy przemytników, zajmujących, się nielegalnym
sprowadzaniem mięsa do głodującego miasta. Dotąd popełniał drobne przestępstwa i prawie
natychmiast wpadał w ręce policji. Teraz, gdy zajął się przestępczością na dużą skalę, zaczęło
Strona 12
mu się świetnie powodzić. Wynajął mieszkanie na Cellarstrasse 27, gdzie prowadził swe
„biuro”. Nie gardził kradzieżami, jeśli tylko mogły one przynieść wystarczająco wysoki zysk.
Przy okazji był też konfidentem policji, co zapewniało mu względną bezkarność i jego
kanały przemytnicze uchodziły za najpewniejsze. Jak się miało okazać, również i inna jego
działalność trwała dzięki temu znacznie dłużej.
Do Hanoweru przybywały niezliczone pociągi z uciekinierami. Haarmann bywał częstym
gościem na dworcu, gdzie rozglądał się uważnie i wśród tłumu zdezorientowanych
przybyszów wypatrywał młodych chłopców (jak wyznał później, stawiał też pewne
wymagania co do ich wyglądu i urody). Upatrzonym ofiarom proponował nocleg i pomoc w
znalezieniu pracy w obcym mieście. Odnosił się do nich tak serdecznie i życzliwie, iż rzadko
zdarzało się, by spotkał się z odmową. Co więcej, jeśli taki chłopak przybył do Hanoweru z
rodzicami, sami namawiali syna, by skorzystał z nadarzającej się okazji.
Jedną z pierwszych ofiar Haarmanna był 17-letni Friedel Rothe. Jego rodzice nie widzieli
Haarmanna na dworcu, lecz zaniepokojeni zniknięciem syna, rozpoczęli poszukiwania i
wkrótce odkryli, że chłopak zaprzyjaźnił się z „detektywem” Haarmannem (ten bowiem
chętnie przedstawiał się jako policyjny tajniak). Policja – jak należy sądzić, niezbyt gorliwie –
przeszukała nawet mieszkanie Haarmanna, nie znajdując nic podejrzanego. Dopiero podczas
procesu wyszło na jaw (opowiedział o tym z dumą sam Haarmann), że podczas przeszukania
głowa chłopca, owinięta w gazetę, leżała na piecu.
Z braku dowodów śledztwo w sprawie zniknięcia Friedela Rothe zostało umorzone, lecz
niedługo potem Haarmann trafił jednak na 9 miesięcy do więzienia, znów za czyny lubieżne z
nieletnimi, przyłapano go bowiem in flagranti z innym chłopcem. Nie wiemy, czy podzieliłby
on los nieszczęsnego Friedela Rothe. Jeśli tak, to należy żałować, że Haarmanna przyłapano,
zanim przystąpił do dzieła. Uratowałoby to życie wielu następnym ofiarom.
Haarmann powrócił do Hanoweru we wrześniu 1919 roku. Przeprowadził się na
Neuestrasse i dalej zajmował się przemytem. Wtedy też poznał innego homoseksualistę,
nazwiskiem Hans Grans, drobnego złodziejaszka i stręczyciela. Obaj panowie przypadli sobie
widać do gustu, wkrótce bowiem zawiązali osobliwą spółkę. Spotykali się w kawiarni
Krdpcke, ulubionym lokalu wszelkiej maści zboczeńców. Tam właśnie powstawały plany ich
kolejnych przedsięwzięć.
Metoda była zawsze taka sama. Haarmann i Grans odwiedzali dworzec kolejowy i pilnie
przyglądali się wysiadającym. Upatrzoną ofiarę, którą zawsze był młody, przystojny chłopiec,
zwabiali do mieszkania przy Neuestrasse, obiecując nocleg, wsparcie finansowe, pracę i
wszelką pomoc. Tam chłopca zabijano. Haarmann twierdził z całą stanowczością, że czynił to
osobiście, przegryzając gardło swej ofiary. Nie sposób jednak sprawdzić jego zeznań, gdyż
zwłok nie odnaleziono. Potem dwaj wspólnicy fachowo dzielili ciało. Część zwłok
sprzedawano następnie jako mięso tymi samymi kanałami, których Haarmann używał w swej
Strona 13
działalności przemytniczej. Odzież sprzedawano na targu, zaś części nieużyteczne (czyli
niejadalne) wyrzucano do rzeki.
Podczas procesu oskarżyciel przedstawił listę złożoną z 28 nazwisk przypuszczalnych
ofiar Haarmanna. Uważano jednak, że było ich co najmniej 50, czego oczywiście, przy takim
sposobie pozbywania się zwłok, nie sposób udowodnić. Zamordowani chłopcy mieli od 13 do
20 lat. Należy przypuszczać, że głównym motywem pary zabójców była chęć zysku. Jeden z
nieszczęśników stracił życie tylko dlatego, że Gransowi spodobały się jego spodnie.
Znaleziono ciało tylko jednej ofiary, chłopca nazwiskiem Keimes. Zwłoki wydobyto z
kanału. Jak wykazała sekcja, chłopak został uduszony. W związku z tą sprawą miał zresztą
miejsce dziwny incydent. Haarmann odwiedził mianowicie rodziców „zaginionego”,
przedstawił się jako policyjny detektyw i obiecał państwu Keimes, że w przeciągu trzech dni
odnajdzie ich syna i odprowadzi go do domu. Następnie udał się na policję i złożył poufne
doniesienie, iż zabójcą Keimesa jest... Grans. Ponieważ Grans przebywał właśnie wtedy w
więzieniu za drobną kradzież (o czym Haarmann doskonale wiedział), śledztwo umorzono.
Prawdopodobnie Haarmann chciał tym posunięciem zapewnić sobie zaufanie policji, co
najwyraźniej doskonale mu się udało.
Kilkakrotnie bardzo mało brakowało, by działalność Haarmanna została ujawniona.
Pewnego razu schodził właśnie po schodach, niosąc przykryte kawałkiem gazety wiadro.
Spotkał sąsiada, który nawiązał z nim rozmowę, gdy nagle jakiś przeciąg sprawił, że gazeta
sfrunęła z wiaderka, ukazując jego zawartość: krew. Sąsiad doniósł o tym wprawdzie policji,
lecz nie wszczęto dochodzenia. Przemyt mięsa, jakim zajmował się konfident Haarmann,
stawiał go poza podejrzeniem.
Innym razem Haarmann znalazł się w dużo groźniejszej sytuacji. Mianowicie nabywca
mięsa nabrał podejrzeń, że Haarmann sprzedał mu ciało ludzkie. Zaniósł więc cały zakupiony
„towar” na policję, ryzykując grzywnę za kupowanie u spekulanta. Mięso przekazano do
policyjnego laboratorium, gdzie zostało zbadane przez lekarza. Akta sprawy litościwie
przemilczają jego nazwisko: specjalista ten stwierdził bowiem ponad wszelką wątpliwość, że
dostarczone mięso jest... wieprzowiną!
W maju 1924 roku na brzegu rzeki znaleziono czaszkę, kilka tygodni później – drugą.
Nieustannie napływały zgłoszenia o zaginięciu młodych chłopców, niedawno przybyłych do
miasta. Nie ulega wątpliwości, że Haarmann znajdował się wśród podejrzanych: mijały
jednak miesiące, on zaś nie niepokojony zabijał dalej.
Hanowerska policja wyznaczyła wreszcie do śledzenia Haarmanna dwóch detektywów,
sprowadzonych specjalnie z Berlina (należy przypuszczać, że miejscowych obrotny konfident
doskonale znał). Ci wkrótce zdołali przyłapać go na uwodzeniu pewnego chłopca, został więc
zatrzymany. Podczas przeszukania znaleziono w jego mieszkaniu setki ubrań, które
przeważnie były na niego za małe. Odkryto też, że syn dozorczyni przy Neuestrasse nosi
marynarkę, która należała do jednego z zaginionych chłopców, zaś dzieci bawiące się nad
Strona 14
rzeką odnalazły worek wypełniony kośćmi, Stwierdzono, że są to szczątki co najmniej 27
osób.
Haarmann został aresztowany i wkrótce postanowił się przyznać. Proces rozpoczął się 4
grudnia 1924 roku. Trwał 14 dni, wystąpiło na nim 130 świadków. Podczas procesu
Haarmannowi pozostawiono zdumiewająco dużo swobody i traktowano go wyjątkowo
łagodnie. Często przerywał zeznania świadków wesołymi uwagami (w ogóle humor mu
dopisywał). Raz spytał sędziego z oburzeniem, dlaczego na sali jest tyle kobiet; otrzymał
wyjaśnienie, że wysoki sąd, niestety, nie jest w stanie ich usunąć, a brzmiało to jak
usprawiedliwianie się... Gdy roztrzęsione matki szlochały, opowiadając o swych synach,
Haarmann wyraźnie nudził się i prosił sąd o pozwolenie na wypalenie cygara, którego
natychmiast skwapliwie mu udzielano.
Nie przyznał się do zabicia niektórych chłopców. Okazano mu na przykład zdjęcie
zaginionego Hermanna Wolfa; widać było – wyraźnie, że chłopak był brzydki i źle ubrany.
Haarmann stanowczo stwierdził, że interesowały go wyłącznie ładne ofiary.
Haarmann skazany został na śmierć, Grans – na 12 lat więzienia. Oczekując na egzekucję
Haarmann opisał szczegółowo swe morderstwa i przyjemność, jaką odczuwał przy ich
popełnianiu, co dowodzi, że zbrodnie te miały swe źródło w jego perwersyjnych
skłonnościach.
Neville George Clevely HEATH
Gdy o godzinie czternastej 21 czerwca 1946 roku lokator pokoju nr 4 w Pembridge Court
Hotel w londyńskiej dzielnicy Notting Hill nadal nie odpowiadał na pukanie pokojówki,
zaniepokojona dziewczyna zawiadomiła dyrektora. Pokój, wynajęty tydzień wcześniej przez
osobnika, który podał nazwisko „pułkownik Heath”, był zamknięty na klucz. Gdy go otwarto,
oczom zaciekawionego personelu ukazał się koszmarny widok.
Pani Margery Gardner, 32-letnia kobieta o dość liberalnych poglądach, wiodła swobodne
życie w Chelsea, otaczając się początkującymi artystami, literatami i niebieskimi ptakami.
Żyła w separacji z mężem. Wszystko wskazywało na to, że padła ofiarą maniaka seksualnego.
Jej zwłoki, znalezione w pokoju nr 4, nosiły wstrząsające dowody wyjątkowego okrucieństwa
sprawcy. Na piersiach, niemal oddzielonych od tułowia, widniały ślady zębów. Na twarzy
znajdowało się 17 ran powstałych w wyniku uderzenia batem. Również obrażenia narządów
seksualnych dowodziły wyjątkowej brutalności zabójcy. Przyczyną śmierci było uduszenie
kneblem czy też poduszką, której sprawca użył, by stłumić krzyk swej ofiary.
Ze zrozumiałych względów policja zainteresowała się przede wszystkim osobnikiem,
który wynajął pokój nr 4. Wkrótce stwierdzono, że z nim właśnie Margery Gardner spędziła
wieczór 20 czerwca, tańcząc i pijąc w Panama Club. Nikt jej już potem nie widział żywej.
Strona 15
Zebrano informacje na temat „pułkownika Heatha”. W ciągu kilku godzin okazało się, że
ten 28-letni były wychowanek zakładu poprawczego nie tylko nigdy nie był pułkownikiem,
lecz w 1945 roku został zwolniony ze służby w lotnictwie za niestosowne, niezgodne z
regulaminem zachowanie i bezprawne noszenie wysokich odznaczeń wojskowych. Nie mając
na razie żadnych dowodów na to, że Heath jest sprawcą zabójstwa, policja opublikowała w
prasie komunikat, w którym wymieniono nazwisko Neville Heatha wraz z apelem, by zgłosił
się i udzielił pomocy w prowadzonym śledztwie. Jednocześnie rozpoczęto zakrojone na
szeroką skalę poszukiwania głównego podejrzanego.
W poniedziałek 24 czerwca prowadzący śledztwo nadinspektor Thomas Barratt otrzymał
list od Neville’a Heatha ze stemplem miejscowości Worthing w hrabstwie Sussex. W liście
tym Heath przyznawał, że wynajął pokój nr 4 w Pembridge Court Hotel tydzień wcześniej
(mieszkał tam już w roku 1942 pod nazwiskiem Armstrong), twierdził jednak, że wieczorem
20 czerwca pożyczył klucz do tego pokoju Margery Gardner. „Miała się spotkać z pewnym
znajomym, wobec którego miała jakieś zobowiązania i musiała się z nim przespać” – pisał
Heath. „O umówionej godzinie wróciłem... znalazłem ją w tym stanie, w jakim pan również ją
widział... Zdałem sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazłem... Odszedłem cicho”. Heath
podawał również rysopis towarzysza pani Gardner i kończył list następująco: „Jeśli będziecie
chcieli się ze mną skontaktować, dajcie ogłoszenie do „Daily Telegraph”. Chwilowo
występuję pod innym nazwiskiem”.
Nowe nazwisko Heatha brzmiało Rupert Robert Brooke, pułkownik lotnictwa. 23
czerwca wieczorem „pułkownik Brooke” wynajął pokój w hotelu Tollard Royal w
nadmorskim kurorcie Bournemouth. Wkrótce na głowę prowadzącego śledztwo i jego
przełożonych miały spaść ostre słowa krytyki, w dodatku całkiem zasłużonej: policja,
rozpoczynając poszukiwania Heatha, nie udostępniła prasie żadnego zdjęcia domniemanego
zabójcy. Gdyby nie to karygodne zaniedbanie, prawdopodobnie nie doszłoby do następnej
tragedii.
5 lipca do dyrektora Tollard Royal Hotel zadzwonił dyrektor innego pensjonatu w
Bournemouth, Norfolk Hotel. Niejaka panna Doreen Marshall, 21-letnia mieszkanka Norfolk
Hotel, nie powróciła od poprzedniego wieczoru, kiedy to wsiadając do taksówki podała
Tollard Royal Hotel jako miejsce, do którego się udaje. Zaniepokojony ojciec dziewczyny
skłonił dyrektora do rozpoczęcia poszukiwań.
Dyrektor Tollard Royal Hotel przypomniał sobie, że poprzedniego wieczoru jeden z jego
gości, pułkownik Brooke, podejmował młodą kobietę kolacją w restauracji hotelowej.
Ujrzawszy o 10.15 wychodzącego z hotelu „pułkownika”, spytał go zatem, czy jego
wczorajszy gość nie był przypadkiem panną Marshall. Heath roześmiał się szeroko: to
niemożliwe; zna swą towarzyszkę od dawna i z całą pewnością nosi ona inne nazwisko...
Od tej rozmowy z dyrektorem upłynął zaledwie kwadrans, gdy Heath zadzwonił na
komendę policji w Bournemouth, informując, że być może zdoła pomóc w odszukaniu
Strona 16
dziewczyny. Nadal używał nazwiska Brooke, tak też się przedstawił, gdy o godz. 17.15
przybył osobiście na komendę, gdzie spotkał ojca i siostrę zaginionej dziewczyny. Przyznał,
że poprzedniego dnia wieczorem spotkał się z Doreen Marshall, poznaną wcześniej na plaży.
Zjedli kolację i poszli na spacer, po czym „pułkownik” chciał odprowadzić dziewczynę do
domu, ta jednakże nie wyraziła na to zgody. Nagle zaczęła się spieszyć i wkrótce zniknęła w
ciemnościach. „Brooke” stwierdził, że odniósł wrażenie, iż panna Marshall jest z kimś
umówiona nad morzem.
Śmierci Doreen Marshall niewątpliwie można było uniknąć, publikując w prasie
fotografie Heatha. Dobrze się jednak stało, że zdjęcie Heatha otrzymali przynajmniej
policjanci na terenie całej Anglii. Po kilku minutach przysłuchiwania się relacji „Brooke’a”
konstabl Souter zauważył podobieństwo do poszukiwanego Londyńczyka. Pełen dobrych
chęci i współczucia dla ojca zaginionej „pułkownik” został natychmiast zatrzymany.
W areszcie „Brooke”, który zapewniał o swej niewinności i prawdomówności, skarżył się
na chłód. Przyniesiono mu zatem marynarkę, po którą jeden z funkcjonariuszy udał się do
jego pokoju w Tollard Royal Hotel. Trzeba trafu, że zanim marynarka dotarła do
aresztowanego, któryś z policjantów z zawodowego nawyku przejrzał jej kieszenie, być może
w poszukiwaniu broni lub ostrych przedmiotów. W kieszeniach nie było nic poza biletem
powrotnym pierwszej klasy z Bournemouth do Londynu. Jak się okazało, bilet ten był
własnością Doreen Marshall.
O godzinie 21.45 inspektor Gates poinformował zatrzymanego, że pozostanie w areszcie
do chwili przybycia policji londyńskiej, która przesłucha go w związku z zabójstwem
Margery Gardner. „Brooke” nadal utrzymywał, że o niczym nie wie i że nigdy w życiu nie
słyszał o człowieku nazwiskiem Neville Heath.
W poniedziałek 8 lipca odznaleziono ciało Doreen Marshall, ukryte w zaroślach
rododendronu w wąwozie prowadzącym do morza, na terenie Bournemouth. Miejsce to
znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między hotelami Heatha i zamordowanej.
Pewna dziewczyna, która poszła z psem na spacer właśnie do tego wąwozu, zauważyła
ogromną chmarę much, uporczywie krążącą nad jednym z krzaków. Nie odważyła się tam
zajrzeć, poinformowała jednakże swego ojca, który znając plotki o zaginionej wczasowiczce,
natychmiast wezwał policję.
Zwłoki panny Marshall leżały na prawym boku; były zupełnie nagie, jeśli nie liczyć
jednego pantofelka. Czarną sukienkę i żółty płaszcz zamordowanej sprawca rzucił na zwłoki.
Perły, które składały się na jej naszyjnik, były rozrzucone dokoła. Jedną z pończoch ofiary
znaleziono w odległości 10 metrów od zwłok, wiszącą na drzewie wysoko nad ziemią. Uważa
się, że w tym właśnie miejscu panna Marshall została zaatakowana, po czym sprawca zawlókł
ją w głąb wąwozu, co nastąpiło po kilku minutach. Dziewczyna została prawdopodobnie
zakneblowana i związana (w pokoju Heatha w Tollard Royal Hotel znaleziono zabrudzoną
ziemią i krwią chusteczkę), a sprawca przypuszczalnie rozebrał się do naga przed
Strona 17
przystąpieniem do dzieła, bowiem na żadnym z jego ubrań nie było śladów krwi, które
musiałyby się tam znaleźć, gdyby był ubrany. Doreen Marshall zginęła w wyniku
poderżnięcia gardła, a wszystkie inne poważniejsze obrażenia zadane zostały po śmierci
dziewczyny: piersi zostały odcięte (noża, który posłużył do tego celu, nigdy nie znaleziono),
jedna z nich nosiła ślady zębów, genitalia były straszliwie zmasakrowane, a jama brzuszna
dosłownie rozdarta na całej długości, od pachwiny po mostek.
Heath został przewieziony do Londynu, gdzie nadal odmawiał zeznań. Policja nie miała
już teraz wątpliwości, że zamordował nie tylko Doreen Marshall, ale i Margery Gardner.
Przystąpiono do ponownego przesłuchiwania świadków w tamtej sprawie. I tak Heath został
rozpoznany jako towarzysz pani Gardner, który spędził z nią wieczór 20 czerwca w Panama
Club, a potem udał się taksówką do Pembridge Court Hotel, gdzie następnego dnia znaleziono
jej zmasakrowane zwłoki. Wkrótce rozpoznał go też jubiler, który kupił od niego zegarek
Doreen Marshall oraz właściciel lombardu, dokąd trafił pierścionek nieszczęsnej dziewczyny.
W Bournemouth odszukano kwit bagażowy. Gdy tamtejsza policja odebrała z
przechowalni walizkę Heatha, znaleziono w niej szpicrutę, od której – jak stwierdzono –
pochodziły ślady na twarzy pani Gardner...
Proces Heatha rozpoczął się we wrześniu 3946 roku w londyńskim Old Bailey,
Najwyższym Sądzie Karnym. Oskarżony nadal twierdził, że jest niewinny, lecz zarówno
prokurator, jak i obrońca nie mieli wątpliwości, że popełnił oba czyny (zgodnie z prawem
angielskim odpowiadał tylko za jeden z nich, mianowicie za zabójstwo Margery Gardner).
Głównym więc problemem, jaki roztrząsano na sali sądowej, nie była wina Heatha, lecz jego
stan psychiczny podczas popełniania morderstw. Obrońca usiłował dowieść, że Heath nie
odpowiada za swoje czyny, nie zdawał sobie bowiem sprawy z tego, co robi. Wobec
przytłaczających dowodów była to jedyna możliwa linia obrony.
Jak to często bywa – w tego rodzaju sprawach, podczas rozprawy rozgorzał spór między
biegłymi psychiatrami, powołanymi przez prokuratora z jednej strony i obrońcę z drugiej.
Dwaj psychiatrzy więzienni, którzy badali Heatha w czasie, gdy przebywał w areszcie,
stwierdzili z całą stanowczością, że zabijając zdawał on sobie w pełni sprawę z potworności
swych czynów. Trzeci natomiast specjalista, również pracujący w więzieniu, utrzymywał, że
Heath nie widział nic złego w swym postępowaniu, ponieważ tylko ono mogło mu zapewnić
osiągnięcie satysfakcji seksualnej. Jak się wydaje, zeznania tego specjalisty, niejakiego
doktora Huberta, były dość mętne i nieprzekonywające.
Ogromne zainteresowanie wzbudziły zeznania 19-letniej Yvonne Symmonds. Poznała
ona Heatha na dansingu 15 czerwca i spędziła z nim noc w pokoju nr 4 w Pembridge Court
Hotel.
Twierdziła jednak, że Heath był wyjątkowo miły i delikatny, co podważało opinią
doktora Huberta, iż tylko akty sadyzmu mogły mu przynieść zadowolenie. Panna Symmonds
spotykała się potem jeszcze kilkakrotnie z Heathem, który 22 czerwca wspomniał o
Strona 18
morderstwie, jakiego dokonano na pani Gardner w tym samym pokoju, w którym kilka dni
wcześniej byli razem. Opowiedział dziewczynie, że został przesłuchany w tej sprawie przez
inspektora Barratta i zabrany na policję w celu obejrzenia zwłok. Stwierdził, że sprawca użył
pogrzebacza i że niewątpliwie był maniakiem seksualnym.
Podczas rozprawy wspominano często o drugim morderstwie. Zeznawał między innymi
dyrektor Tollard Royal Hotel, który opowiedział o swej przypadkowej rozmowie z
„pułkownikiem Brooke”, kiedy to – 4 lipca – Heath w żartach wyznał mu, że może wracać
niezauważony do swego pokoju nawet w środku nocy, wchodząc po rusztowaniach
pozostałych po remoncie elewacji.
Heath nie składał wyjaśnień w sądzie. Jego obrońca wytłumaczył to przysięgłym w
sposób dość enigmatyczny, mówiąc:
– I tak nie uwierzylibyście w ani jedno jego słowo...
Przewodniczący rozprawie sędzia Morris, przystępując do podsumowania, które na ogół
zawiera też wskazówki dla przysięgłych, powiedział:
– Ustawa o niepoczytalności nie może stanowić parawanu dla tych, którzy chcą uniknąć
odpowiedzialności za swe czyny.
Przypomniał następnie przysięgłym, że Heath uczynił wiele, by zataić swą winę: ukrył
ciało Doreen Marshall, zmienił nazwisko, twierdził, że bilet kolejowy zamordowanej znalazł
w hallu hotelowym.
– Czyż wszystkie te posunięcia oskarżonego nie świadczą o tym, że jego umysł działa
sprawnie? Że zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jakiej potworności się dopuścił, skoro
później usiłował zatrzeć ślady?...
Narada przysięgłych trwała godzinę, co wskazuje na to, że werdykt wymagał jednak
pewnych dyskusji. Heath został uznany winnym zabójstwa Margery Gardner. Skazano go na
śmierć 26 września. Wyrok został wykonany 6 października 1946 roku w więzieniu w
Pentonville.
H. H. HOLMES
Człowiek, o którym teraz będzie mowa, niejaki H. H. Holmes, powinien właściwie
znaleźć się pod literą M, gdyż jego prawdziwe nazwisko brzmiało Mudgett. Tak długo jednak
występował jako Holmes, że sam chyba zapomniał, jak się naprawdę nazywa. Również w
annałach, kryminologii zapisał się pod przybranym nazwiskiem jako jeden z najbardziej
godnych uwagi zbrodniarzy w historii, chociaż, rzecz dziwna, nie zdobył należnej mu sławy.
Każdy słyszał choć raz o Kubie Rozpruwaczu, nikt zaś, lub prawie nikt, nie zna
zdumiewającej historii Holmesa.
Strona 19
H. H. Holmes urodził się jako Herbert Webster Mudgett 16 maja 1860 roku w Gilmanton
w sianie New Hampshire. Jego ojciec był kierownikiem urzędu pocztowego. Syn, po
ukończeniu szkoły średniej, pracował przez pewien czas jako nauczyciel, po czym podjął
studia medyczne w Ann Arbor. W wieku 24 lat uzyskał dyplom lekarza i praktykował nawet
krótko w Nowym Jorku.
W wieku 18 lat Holmes, jeszcze jako Mudgett, ożenił się z Clarą Lovering. Miał z nią
jednego syna. W 1886 porzucił rodzinę i zmieniwszy nazwisko na Holmes, udał się do
Chicago. Już w następnym roku zawarł bigamiczny związek małżeński z inną dziewczyną, z
którą wkrótce również się rozstał po rodzinnej kłótni, jaka wybuchła, gdy wyszedł na jaw
fakt, że Holmes oszukał jednego z jej wujów.
Jak się wydaje, w tym momencie Holmes na serio już zajął się swą karierą przestępczą.
Podjął pracę w drogerii w Englewood, południowym przedmieściu Chicago, u niejakiej pani
Holden. Wkrótce pani Holden zniknęła i Holmes stał się rzeczywistym właścicielem sklepu.
Poinformował sąsiadów, że jego chlebodawczyni wyjechała na dłużej do Kalifornii. W tym
samym czasie Holmes, uznawszy widać, że oto zdobył przystań na dłużej, wynajął
mieszkanie w okolicy.
W 1890 roku, gdy o pani Holden wszyscy zdążyli już zapomnieć i Holmes uchodził za
właściciela drogerii, w Englewood pojawił się pewien jubiler, nazwiskiem Conner, wraz z
żoną Julią, 8-letnią córką Pearl i 18-letnią siostrą Gertie. Holmes zaproponował nowemu
sąsiadowi otwarcie punktu zegarmistrzowskiego w swej drogerii. Warunki były bardzo
korzystne, toteż Conner z radością na to przystał. Przesiadywał też całymi dniami w sklepie,
reperując stare zegarki, zaś Holmes zdobył dwie kochanki na raz: Julię i Gertie. Po pewnym
czasie Conner spakował swoje manatki i wyjechał w nieznane, a następnie przeprowadził
rozwód z żoną z powodu jej niewierności.
Drogeria prosperowała znakomicie, Holmes postanowił więc zainwestować w
nieruchomość. Naprzeciwko sklepu znajdował się pusty plac, na którym wkrótce rozpoczęto
budowę. Dom Holmesa miał dziwną konstrukcję: zbudowany został na wzór
średniowiecznego zamku, z tajnymi przejściami, zapadniami i kryjówkami.
Julia Conner była kobietą zazdrosną, ale szczerze mówiąc, nie bez powodu. Nie chciała
dzielić się mężczyzną ani ze swoją szwagierką Gertie, ani z niejaką Emily Vari Tassell, z
którą Holmes nawiązał dość niewinny romans. Pewnego dnia zarówno Gertie Conner, jak i
panna Van Tassell zniknęły. Przez krótki okres Julia nie miała rywalek.
Wkrótce jednak na horyzoncie pojawiła się następna blondynka (ulubiony kolor włosów
Holmesa), Emily Cigrand, która została jego sekretarką. Gdy Julia i tym razem urządzała
sceny zazdrości, Holmes okazał się nieprzejednany, w wyniku czego zniknęła teraz ona sama
wraz z córką. Przez kilka miesięcy Emily królowała na „zamku” Holmesa, aż wreszcie
spotkał ją ten sam los, co jej poprzedniczki.
Strona 20
Pod koniec 1892 roku Holmes sprzedał drogerię. W styczniu 1893 poznał kolejną
blondynkę, zamożną Minnie Williams rodem z Missisipi. Wkrótce Minnie mieszkała już wraz
z nim jako pani na jego „zamku”. Uchodziła za jego żonę. Po pół roku Holmes zaprosił na
dłuższy pobyt siostrę Minnie, imieniem Nannie. Obie wreszcie zniknęły, jak poprzednie, ale
zastanawia fakt, że Minnie została zabita wiele miesięcy po śmierci Nannie. Czyżby więc
współdziałała z Holmsem w zabójstwie siostry?
W maju 1893 roku otwarto wystawę światową w Chicago. Miasto pełne było turystów i
Holmes, podobnie jak tysiące innych mieszkańców, wynajmował im pokoje. Każdej nocy
jego „zamek” był wypełniony aż po brzegi, Nie ulega wątpliwości, że gościnny gospodarz
oszukiwał swych gości. Prawdopodobnie też niektórzy, a raczej niektóre z nich „zniknęły”.
Zabicie Minnie Holmes pozostawił niewątpliwie na spokojniejsze chwile. Żyłaby może
jeszcze dłużej, gdyby nie jej niedyskrecja. W listopadzie spłonął bowiem dach „zamku”, a
Minnie wygadała się przed urzędnikiem towarzystwa ubezpieczeniowego, że Holmes sam
podłożył ogień. Minnie „zniknęła” pod koniec listopada 1893 roku.
Tuż po jej śmierci Holmes „ożenił się” po raz trzeci. Jego wybranką była oczywiście
blondynka, niejaka Georgiana Yoke ze stanu Indiana, która jako przyzwoita panienka z
dobrego domu nie chciała przystać na romans, lecz zgodziła się na małżeństwo. Wkrótce po
ślubie Holmes został po raz pierwszy skazany na karę więzienia za jakieś drobne oszustwo.
Georgiana, przekonana o niewinności małżonka, zdołała wykupić go za kaucją – na swoje
nieszczęście, podzieliła bowiem los swych poprzedniczek, znikając pewnego dnia bez śladu.
Prawdopodobnie w 1894 roku Holmes prowadził interesy wspólnie z niejakim Benem
Pitezelem. Wspólnicy nie darzyli się wzajemnie zbyt wielkim zaufaniem i często wybuchały
między nimi kłótnie. Wreszcie Holmes uknuł pewien plan, który doprowadził do ujawnienia
jego działalności.
Niejaki pan Perry, który niedawno otworzył biuro patentowe, został znaleziony martwy
za swym biurkiem. Wszystko wskazywało na to, że śmierć była wynikiem nieszczęśliwego
wypadku, doszło bowiem do wybuchu jakichś chemikaliów, którymi Perry najwyraźniej
nieumiejętnie się posługiwał. Śledztwo zostało już umorzone, gdy z miejscową policją
skontaktował się adwokat nazwiskiem Howe, który twierdził, iż posiada informacje, że Perry
był w rzeczywistości Pitezelem, jego klientem. Wiadomość ta dotarła również do
towarzystwa ubezpieczeniowego, które niedawno wydało polisę Pitezelowi. Całe zdarzenie
miało miejsce w Filadelfii, wdowa po Pitezelu wysłała więc z Chicago przyjaciela rodziny, H.
H. Holmesa, by zidentyfikował zwłoki Perry’ego czy też Pitezela. Holmes przybył na miejsce
w towarzystwie córki Pitezela, 15-letniej Alice. Nie miał żadnych wątpliwości; ofiarą
nieszczęliwego wypadku był istotnie Pitezel. Odszkodowanie w wysokości 10 tysięcy
dolarów wypłacono wdowie.
Wydawało się już, że sprawa została ostatecznie zakończona, gdy towarzystwo
ubezpieczeniowe otrzymało list od więźnia nazwiskiem Hedgspeth. Informował on, że śmierć