Benton Frank Dorothea - Lowcountry 1 Ocalenie
Szczegóły |
Tytuł |
Benton Frank Dorothea - Lowcountry 1 Ocalenie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Benton Frank Dorothea - Lowcountry 1 Ocalenie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Benton Frank Dorothea - Lowcountry 1 Ocalenie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Benton Frank Dorothea - Lowcountry 1 Ocalenie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
DOROTHEA
BENTON FRANK
Ocalenie
Przełożyła
Ewa Horodyska
Prószyński i S-ka
Strona 3
Tytuł oryginału: SULIVAN'S ISLAND
Original English language edition Copyright © 1999 by Dorothea Benton Frank. All rights
reserved including the right of reproduction in whole origin part in any form. This edition pub-
lished by arrangement with The Berkley Publishing Group, a member of Penguin Putnam, Inc.
Projekt okładki:
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okładce: Masterfile
Redakcja:
Ewa Rojewska-Olejarczuk
Redakcja techniczna: Jolanta Trzcińska
Łamanie: Monika Lefler
Korekta:
Bronisława Dziedzic-Wesołowska
ISBN 83-7337-084-6
Warszawa 2002
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa,
ul. Garażowa 7
Druk i oprawa:
OPOLGRAF Spółka Akcyjna
45-085 Opole,
ul. Niedziałkowskiego 8-12
Strona 4
Mojej drogiej przyjaciółce i mentorce Mary Kuczkir.
I Elli Wright, która była moją Livvie.
Strona 5
Podziękowania
Pragnę wyrazić wdzięczność wspaniałym ludziom, którzy pomogli mi na
każdym etapie rozwoju tej zwariowanej opowieści.
Dziękuję zwłaszcza moim kuzynostwu, Michaelowi i Mary Jo McIner-
nym, oraz ojcu Larry'emu, którzy pomogli mi przywołać wiele wspomnień i
zbudowali nastrój przezabawnymi opowieściami o łowieniu krabów oraz
dyscyplinie wpajanej przez zakonnice ze Stella Maris Grammar School. A
także moim kuzynkom Judy Linder i Laurze Blanchard. Kocham każdą ich
mądrą i śmieszną kosteczkę!
A gdy mowa o zakonnicach, chciałabym podziękować siostrze Miriam,
mojej dawnej dyrektorce ze Stella Maris; ojcu Kelly'emu, dyrektorowi
Bishop England High School; oraz - o Panie! - siostrze Rosaire, nauczycielce
biologii. Wszyscy oni powtarzali mi, że niewyparzony język i brak osobistej
dyscypliny doprowadzą mnie kiedyś do upadku. Gdyby nie wpoili mi po-
czucia winy, może mieliby słuszność. Ale to Stephen Spade, mój nauczyciel
angielskiego w dziesiątej klasie, sprawił, że pokochałam kadencje słów.
Niech ich Bóg błogosławi.
Robert i Susan Rosenowie zasługują na najwyższe uznanie z uwagi na
wszystkie wskazówki prawnicze i historyczne. Robert jest po prostu najza-
bawniejszym historykiem na tej planecie i napisał sporo błyskotliwych
książek o Charlestonie. Jestem także wdzięczna mojej e-mailowej kumpelce
po piórze, Julie Dash. Julie, jak bardzo mi pomogłaś z historią gullah, że
nawet sobie nie wyobrażasz. Jeśli spodoba wam się domieszka gullah w tej
książce, a nie czytaliście „Daughters of the Dust”, pędźcie do księgarni! (No
dobra, Julie i Robercie, teraz macie u mnie dług!). Chciałabym również
podziękować autorce i historyczce Suzannah Smith Miles za pełne wdzięku
7
Strona 6
odpowiedzi na moje niezliczone pytania. I Morrisowi Deesowi z Southern
Poverty Law Center - wielkie dzięki za pomoc.
Każdy powinien mieć takich przyjaciół jak Dan i Corky Gaby. Podjęłam
tę próbę dzięki ich poparciu i wierze. Dziękuję Wam. Pragnę również
przekazać ucałowania członkom mojej grupy książkowej, a zwłaszcza Ad-
rianowi Shelby, Ruth Perretti, Cherry Provost i Jean Kidd, za to, że wczuli
się w akcję i zachęcali mnie do pisania.
Szczególne wyrazy wdzięczności należą się doktorowi Johnowi F.
Noonanowi, a także poecie Paulowi Genedze z Bloomfield College, który
rzucił na mnie oficjalną pisarską klątwę i zepsuł mi partię tenisa.
Bardzo dziękuję Johnowi McDermottowi z Mount Pleasant Knights of
Columbus i Billy'emu z Billy's Back Home Restaurant. Oraz bliskiemu
przyjacielowi, doktorowi George'owi Durstowi, którego wspomnienia za-
inspirowały scenę w forcie.
Jestem szczerze wdzięczna za poparcie Glorii Steinem, Leanowi Byr-
ne'owi, Francescowi Scavullo, Ericowi Dominguezowi, Jimowi Vayiasowi,
Pameli Wallace, Lynn O'Hare, Meredith Metz, Beth Grossbard, Clive'owi i
Ann Cummisom oraz moim guru z L. A., Marvinowi Meyerowi i Joelowi
Gottlerowi. A Alex Sanders jest najuprzejmiejszym dżentelmenem na całym
Południu.
Niniejsza książka byłaby guzik warta bez regularnych cięgów, prze-
wodnictwa i wiary najwspanialszej redaktorki na świecie, Gail Fortune,
która pomogła mi ożywić tę opowieść i stworzyła nadzwyczajną możliwość
jej opublikowania. Składam także wdzięczny ukłon Leslie Gelbmanowi i Liz
Perl. Praca posuwała się naprzód dzięki mej mentorce i bliskiej przyjaciółce
- Mary Kuczkir dla mnie, Fern Michaels dla reszty świata. Bardzo dziękuję
Pam Strickler i Russelowi Galenowi. I nie zapominajmy o moim niedawno
poznanym przyjacielu, bajecznym Matthew Richu, który pomógł mi wziąć
się w garść. Mojej przyjaciółce Lindzie Lauren, która zawsze powtarzała, że
było mi to pisane - dzięki, laleczko, za nieustanne poparcie. I mojej wspa-
niałej, wszystko wybaczającej siostrze, Lynn Bagnal. Przysięgam ci, Lynn,
to tylko fikcja literacka. Przepraszam moich braci, ich urocze małżonki oraz
wszystkich krewnych i znajomych za wszelkie kłopoty, związane z tą po-
wieścią.
8
Strona 7
Na koniec dziękuję mojej rodzinie - pięknej córce Victorii i olśniewają-
cemu synowi Williamowi - za zrozumienie, dlaczego wywróciłam dom do
góry nogami. Wasza mama po prostu usiłowała wcielić w życie swoje ma-
rzenie. I mojemu cudownemu mężowi Peterowi, który właściwie czyni cuda
i który przez dwa lata brał obiady na wynos, zachęcając mnie do pracy.
Chciałabym, żeby cały świat się dowiedział, jak bardzo cenię waszą wiarę
we mnie. Kocham każdy pieg na waszych twarzach.
Strona 8
Prolog
Wyczekiwałam snu, zwinięta w kłębek pod kołdrą, którą po moich na-
rodzinach uszyła dla mnie własnoręcznie babka ze strony ojca. Kobiety z
Południa zawsze szczyciły się swoją biegłością w robótkach. Kołdra wy-
strzępiła się z biegiem lat, lecz jej brzegi starannie obrębiono, a przetarte
miejsca zacerowano. Niepowtarzalny wzór wymyśliła moja babka: piękny,
pastelowy ogród, przez który płynął jedwabny, szaroniebieski strumień. W
dzieciństwie ta sceneria wydawała mi się tak prawdziwa, że widziałam
siebie wspinającą się na kamienny mur, opleciony bladozielonym blusz-
czem, a potem brodzącą w wodzie.
Wierzch kołdry zszyty był z drobnych łatek, tworzących kwiaty, ptaki,
drzewa i krzewy. Babka gromadziła zapewne te łatki przez całe lata. Spód
podszyty był teraz kremowym jedwabiem, pokrywającym pierwotną pod-
szewkę z bawełny. Setki maleńkich supełków zagęszczały i pogrubiały
tkaninę. Była bardzo delikatna; aby ją ochronić, należałoby powiesić ją na
ścianie jak gobelin. Jedno, co charlestończycy naprawdę potrafili, to prze-
chowywać różne rzeczy. Ale ja nie mogłam traktować tej kołdry jak dzieła
sztuki. Wołałam owijać się jej chłodnymi fałdami i zastanawiać się, czy
babka - której prawie nie znałam - chciała mi coś przez to powiedzieć.
Przewróciłam się na naszym wiekowym, skrzypiącym łożu - łożu ro-
dziców - mahoniowym, z czterema czerwonawymi kolumienkami, na któ-
rych wyrzeźbiono źdźbła ryżu, symbol dawno minionych zbiorów z planta-
cji. Uprawialiśmy niegdyś na polach wokół Charlestonu najbardziej poszu-
kiwany gatunek ryżu - Carolina Gold. Łoże było pamiątką z przeszłości.
11
Strona 9
Przypomniałam sobie dzień, w którym razem z Tomem wnieśliśmy je w
kawałkach po stromych schodach, które prowadziły z frontowego hallu do
sypialni, a potem wspólnie złożyliśmy mebel, dopasowując kołki opatrzone
schludnymi nalepkami. Nie było tam ani jednego gwoździa, tylko ręcznie
ciosane kołki. Kiedy kupiliśmy dom - w wiktoriańskim stylu, położony w
historycznym centrum miasta - moja siostra nalegała, abyśmy przyjęli to
łoże w prezencie.
Moje myśli biegły naprzód. Usiłowałam przekonać samą siebie, że ła-
godne, rytmiczne pochrapywanie mojego męża jest tak naprawdę szumem
fal u brzegu Wyspy Sullivana. Odgłosy wyspy zawsze pomagały mi zapaść
w głęboki sen. Ale tamtej nocy ani fantazje, ani wspomnienia nie przynosiły
odpoczynku, którego tak rozpaczliwie pragnęłam.
Kiedy w końcu położyłam się do łóżka, było już po pierwszej; a potem
wierciłam się i przewracałam do drugiej albo nawet dłużej. W pewnej chwili
zrzuciłam przykrycie i otworzyłam okno. O tej porze miejskie odgłosy
Charlestonu cichły nareszcie, jeśli nie liczyć portowej syreny oraz poje-
dynczych aut, śmigających z rykiem silnika na czerwonym świetle. Kie-
rowca - prawdopodobnie jakiś student - wiedział, że o tej godzinie nikt go
nie zatrzyma.
Gdy uniosłam skrzydło okna, nocne powietrze wtargnęło do pokoju,
wydymając firanki i zionąc wilgocią. Wilgocią i chłodem. Powinnam była
wyczuć nadciągającą katastrofę, lecz nie wyczułam jej. Wróciłam szybko do
łóżka i nie usłyszałam budzika nastawionego na szóstą trzydzieści. Zerwa-
łam się z przerażeniem o siódmej.
Dzień zaczął się od drobnych niesnasek. Beth nie smakowały płatki
śniadaniowe, które przed nią postawiłam, i jęczała nad nimi, zupełnie jak-
bym usiłowała podać jej truciznę, a nie zdrowy błonnik. Tom nie mógł
znaleźć swoich ulubionych spinek do mankietów i zarzucił mi, że jestem
wścibska i niepotrzebnie porządkuję mu biżuterię na tacce. Nic takiego nie
zrobiłam. Kto miałby czas na takie zajęcia domowe? Porządkowanie biżu-
terii na tacce? Co za pomysł. Ostatnio byłam tak zajęta, że chwilami zapo-
minałam, jak się nazywam. Powiedziałam mu, że prawdopodobnie zostawił
je w siłowni.
12
Strona 10
Czując lekkie wyrzuty sumienia z powodu swego paskudnego humoru,
Tom odwiózł naszą córkę do szkoły, żebym mogła dotrzeć na czas do biura
w bibliotece okręgowej w Charlestonie. Nawet on rozumiał, że czeka mnie
po południu ważne wystąpienie. „Powodzenia!” - zawołał, opuszczając dom
tylnym wyjściem.
Pracowałam do późna w noc nad ofertą dla Kompanii Elektrycz-
no-Gazowej Karoliny Południowej. Sprawa była już właściwie załatwiona,
ale mimo to odczuwałam niepokój. Za to mi płacono. Gnałam do pracy jak
wariatka. Nie mogłam się spóźnić. Przykrą stroną zatrudnienia w instytucji
rządowej było obsesyjne odbijanie karty i zaliczanie godzin pracy. Jeśli
spóźniłaś się o kwadrans, obcinali ci pensję. Absurd. Miałam dwa magiste-
ria, lecz gdy spóźniłam się do pracy o piętnaście minut, przewracano oczyma
i unoszono brwi, a księgowa przeżywała chwilę satysfakcji. Gdzie oni
wszyscy byli o pierwszej nad ranem? Nieważne. Nie warto w ten sposób
zarabiać na skoki ciśnienia. Tyle już wiedziałam. Uważaj, z kim zadzierasz.
Mimo to czułam się tak, jak ten facet od wirujących kółek, który wystąpił
w telewizji, chyba w „The Ed Sullivan Show”. Jakiś Rosjanin, który poka-
zywał pręty z dwudziestoma kółkami kręcącymi się nad jego głową. Tak
wyglądało moje życie. Jednym kółkiem była moja córka Beth - jej przyszłe
studia, życie towarzyskie, jej wygląd i przymus wydawania pieniędzy. O, to
kółko kręciło się, ile wlezie. Następnym był mój mąż Tom - kręcił się gdzieś
poza bezpośrednim zasięgiem mojego wzroku. Następne kółko - dom -
groziło natychmiastowym upadkiem. Bez przerwy coś się działo - pękała
rura, przeciekała rynna - i nikt inny, tylko ja musiałam się tym zajmować.
Tom był zbyt zapracowany. Albo coś tam. Następne kółko wyobrażało moje
życie seksualne. Kręciło się w tył, razem z moim portfelem - lekko pęknięte.
Nie pytajcie. Myślałam tylko, że wkrótce będzie lepiej - gdy tylko przekopię
się przez wszystkie papiery na biurku, wypełnię wszystkie formularze
ubezpieczenia zdrowotnego, zrobię to czy tamto.
Nie powinnam była zatem poczuć najlżejszego zdziwienia, gdy w bibliotece
okazało się, że zostawiłam w domu materiały uzupełniające do wykresów.
No cóż, pomyślałam, to też mogę zakleić przylepcem. Zamiast zjeść lunch,
po prostu jak najszybciej wrócę do domu, zgarnę papiery i zjawię się na
spotkaniu o drugiej. To nic wielkiego - coś jak użądlenie komara.
13
Strona 11
Oddałam dyskietki sekretarce, która przyrzekła, że bez problemu wy-
drukuje wykresy na papierze formatu szesnaście na dwadzieścia cali. Po-
słałam jej całusa i wyruszyłam do domu około jedenastej. Gdyby udało mi
się wrócić przed dwunastą, miałabym pełne dwie godziny na uporządko-
wanie i ponowne przejrzenie wszystkich materiałów.
Było cudowne przedpołudnie, jak to w Karolinie Południowej. Nie
wiadomo, dlaczego uderzyła mnie czystość nieba - cały ten błękit. Coś
pięknego. Pomknęłam Meeting Street, mijając turystów na ulicach i myśląc
sobie, jak to miło mieszkać w miejscu, które każdy chce zobaczyć. A
Charleston to nie żaden zadeptany kurort. Jest szlachetnym, imponującym
miastem. Ludzie przyjeżdżają tu, żeby się czegoś dowiedzieć, wzbogacić
duchowo. Oczywiście mój entuzjazm ograniczała naturalna powściągli-
wość, z którą charlestończycy mają szczęście przychodzić na świat. Nie, nie.
Podczas festiwalu Spoleto nie jeździmy po Murray Boulevard, naciskając
klaksony i żłopiąc piwo, jak w niektórych miastach po meczu futbolowym.
Broń Boże. Otwieramy bramy ogrodów i częstujemy zupełnie obcych ludzi
mrożoną herbatą z łodyżkami mięty, odnosząc się do każdego jak do uko-
chanego przyjaciela.
Rozmyślałam o tej uprzejmości i gościnności i podśpiewywałam wraz z
radiem „Sixty-Minute Man”, skręcając w wąski podjazd przed moim domem
przy Queen Street. Nie zatrzasnęłam nawet drzwiczek samochodu, ponieważ
zamierzałam tylko wejść i zabrać to, co było mi potrzebne. Wbiegając po
schodach prowadzących do pokoju Beth (jakimś sposobem zawędrował tam
rodzinny edytor tekstów) , usłyszałam czyjeś głosy. Stanęłam jak wryta.
Ktoś był w moim domu. Ktoś był w mojej sypialni! „O Boże! - dobiegł mnie
wyraźnie żeński głos. - O mój Boże!”. Czy to krzyczała Beth? Czy ktoś robił
krzywdę mojej Beth? Brzmiało to tak, jakby w pokoju odbywano stosunek
płciowy! Słysząc donośne uderzenia własnego serca, zeszłam na dół najci-
szej i najszybciej jak mogłam, i chwyciłam pogrzebacz sprzed kominka.
Cała się trzęsłam. Nie wiedziałam, czy najpierw dzwonić na policję, czy
samej stanąć do walki. Zatrzymałam się przed drzwiami sypialni i nasłu-
chiwałam przez chwilę. Sprężyny mojego łóżka skrzypiały i jęczały.
14
Strona 12
- Weź mnie! Tak! Mój tygrysie!
I wtedy odezwał się głos znany mi aż nazbyt dobrze:
- Dam ci to, czego pragniesz! Powiedz, że tego pragniesz!
- O, tak! Proszę!
W ułamku sekundy zrozumiałam, że zaraz zobaczę coś ohydnego. Serce
we mnie zamarło. Mogłam stamtąd odejść i zachować godność - ale nie. Nie
ja. Coś kazało mi otworzyć drzwi. Tygrysem, którego nagie plecy ujrzałam
przed sobą, był nie kto inny tylko Tom, mój mąż. Panienką, którą posuwał i
którą trzymał za kostki wysoko uniesionych nóg, podczas gdy ona czepiała
się mojego zagłówka, okazała się chemicznie upiększona i poprawiona za
pomocą zabiegów chirurgicznych młoda kobieta, właścicielka księgarni
New Age przy St. Phillip's Street. Stałam w progu, ściskając pogrzebacz, a
gniew wzbierał we mnie jak gejzer. Czekałam, aż zorientują się, że ktoś
przyszedł, a przez głowę przemknęła mi myśl, że pogrzebacz jest w tym
momencie bronią o freudowskiej wymowie i dość zabawnej nazwie. Kiedy
stało się oczywiste, że ani mój mąż, ani jego lalunia niczego nie zauważyli,
odchrząknęłam głośno. Dziewczyna zareagowała pierwsza.
- Tom! - krzyknęła. - Przestań! O Boże! - i naciągnęła na siebie moją
pościel.
Odwrócił się i na mój widok wrzasnął:
- Co ty tu robisz?
- Mieszkam tutaj - odparłam słabym głosem. - Zapomniałam zabrać
materiały. - Nie mogłam się poruszyć.
- No to idź po nie - rzucił - i zamknij drzwi! - Jego głos brzmiał zimno
i obco. Zupełnie inaczej niż głos człowieka, z którym przeżyłam szesnaście
lat.
Ta odprawa rozwścieczyła mnie w najwyższym stopniu.
- Wynocha z mojego domu - oświadczyłam. - Obydwoje.
Przemierzyłam sypialnię i uniosłam pogrzebacz nad głową
Toma. Oboje natychmiast się przerazili i zaczęli prosić, żebym odłożyła
mordercze narzędzie. Odpełzli na drugą stronę łóżka, zaplątali się w prze-
ścieradła i zrzucili nocną lampkę z szafki na podłogę.
- Proszę, Susan! Mogę wszystko wyjaśnić! Nie rób tego! - błagał Tom.
Usłyszałam go, dzięki Bogu. Byłam gotowa ich grzmotnąć, zmiażdżyć
15
Strona 13
im czaszki. Upuściłam żelazny pręt na podłogę i zaczęłam dygotać. Nigdy w
życiu nikogo nie uderzyłam, a teraz obudziła się we mnie rozjuszona mor-
derczyni.
- Wynocha - rzuciłam półgłosem w stronę dziewczyny. Serce tłukło mi
się tak mocno, że zaczęłam się obawiać zawału. Wyśliznęła się z łóżka, naga
i mokra od potu, z jasną czupryną zlepioną od tygrysiej jazdy. Ciemne włosy
łonowe miała wygolone w kształt serca. - Co ty sobie wyobrażasz? - syk-
nęłam. - Nawet nie jesteś naturalną blondynką!
- Idź na dół, Susan - powiedział Tom - i spróbuj wziąć się w garść.
- Doprawdy? - spytałam. - Wziąć się w garść? Zastaję cię z tą dziwką w
moim własnym łóżku i jeszcze mam się przejmować swoim zachowaniem?
Ta suka wykrzykuje: „Weź mnie, tygrysie!”, i to ja powinnam się opano-
wać? Coś ci powiem, Tomie Hayes. Niech ten tani kurwiszon wyniesie się z
mojego domu, a ty wciągaj portki i za pięć minut bądź na dole. Jeżeli mi nie
przedstawisz mocnych argumentów na swoją korzyść, masz opuścić ten dom
jeszcze dzisiaj. Czy to jasne?
Nie słyszałam nawet, czy mi odpowiedział. Zatrzasnęłam zà sobą drzwi
tak mocno, że cały dom zadrżał w posadach. Nie pamiętam, jak zeszłam do
kuchni i zapaliłam papierosa, z czego zdałam sobie sprawę kilka minut
później. Usłyszałam trzaśniecie frontowych drzwi. Zapadła cisza. Czekałam
na Toma. Cisza trwała nadal. Podeszłam do schodów.
- Tom?
Nie było go w domu.
Zadzwoniłam do biura z przeprosinami, wyjaśniłam, że źle się czuję i
poprosiłam szefa o zastępstwo podczas prezentacji. Nie kłamałam w kwestii
mego samopoczucia. Kręciło mi się w głowie, gdy przesyłałam materiały
pomocnicze faksem z pokoju Toma. Ściągnęłam poszwy i prześcieradło z
naszego łóżka i wytrzepałam materac. Przetarłam gąbką każdy cal kwadra-
towy łazienki i odkurzyłam swój pokój. Dopiero gdy zapakowałam pościel
do pralki, zaczęłam płakać. Zegar kuchenny wskazywał drugą trzydzieści - a
zatem było już po południu. Beth miała ćwiczenia cheerleaderek i mogłam
się spodziewać jej powrotu dopiero o piątej. Co jej powiem?
16
Strona 14
Zaczęłam rozważać, czy nie zadzwonić do Toma do biura, ale zanim
zdołałam wymyślić, co mam powiedzieć, usłyszałam, że ktoś otwiera fron-
towe drzwi. Odwróciłam się i ujrzałam Toma. Wpatrywał się we mnie.
Wiedziałam, że wyglądam okropnie. Oczy miałam czerwone i zapuchnięte.
Ulubiona sukienka, w której zamierzałam pójść do pracy, wydawała się teraz
jakaś wypłowiała i niechlujna. Stałam przed nim boso, w samych pończo-
chach. Od lewej stopy poleciało mi oczko - na samym przodzie. Czy na-
prawdę musiałam włożyć czarne pończochy? Uświadomiłam sobie w jednej
chwili, że mam obgryzione paznokcie i że od pół roku nie byłam u fryzjera.
A ponadto miałam dziesięć kilo nadwagi.
Obrzuciłam Toma uważnym spojrzeniem. Był opalony i w znakomitej
formie. Stanął milcząc w progu kuchni. Miał idealne zęby, płaski i twardy
brzuch, a jego półbuty lśniły od pracowitego pastowania. Ściągnął krawat i
owinął go wokół nadgarstka.
- Musimy porozmawiać - powiedział.
- Chyba tak.
- Przykro mi, Susan, że nas przyłapałaś - dodał.
- Chwileczkę. Przykro ci, że was przyłapałam? A czy nie powinieneś
najpierw przeprosić mnie za zdradę? - Znowu poczułam narastającą panikę.
- Oczywiście, przepraszam, że cię zdradziłem - rzekł cicho, patrząc w
podłogę. - Przez długi czas dobrze nam się układało.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Tom? - Oddychałam nierówno.
- Wydaje mi się, że powinniśmy zamieszkać osobno - odparł.
A więc stało się. Ohydna prawda wyglądała tak, że chciał się wyprowa-
dzić.
- Dlaczego, Tom? Dlaczego? Wiem, że ostatnio nie szło nam najlepiej.
To znaczy, nie byliśmy sobie tak bliscy jak kiedyś, ale mogę się zmienić.
Będę się bardziej starała. - W moim głosie zabrzmiała błagalna nuta, a na
twarzy Toma pojawił się wyraz zakłopotania.
- Proszę cię, Susan, nie utrudniaj sytuacji. I tak jest mi ciężko - po-
wiedział.
- Jak to: „nie utrudniaj”? O co ci chodzi?
- Potrzebuję przestrzeni, czasu do namysłu - odparł. - To konieczne.
17
Strona 15
- Dlaczego? - Zaczęłam płakać. - A Beth? A nasza rodzina? A ja?
- Posłuchaj, wróciłem tylko po parę drobiazgów. Przecież wiesz, że
zaopiekuję się tobą i Beth. Porozmawiam z nią. Musisz tylko dać mi trochę
czasu, Susan.
- Popatrz na mnie, Tom. Spójrz mi w oczy i powiedz, dlaczego to ro-
bisz, bo ja nic nie rozumiem.
Kiedy na mnie spojrzał, natychmiast zrozumiałam. Już mnie nie kochał.
Nie czuł się nawet winny. Czuł ulgę. Chrząknął.
- Gdzie jest mój czarny pokrowiec na ubrania? - spytał.
- Sam go sobie poszukaj - odparłam. Zaczęło do mnie docierać, że on
naprawdę odchodzi. Żadne moje słowa czy uczynki nie mogły tego zmienić.
- A jak już będziesz szukał swojego czarnego pokrowca, który ci kupiłam w
zeszłym roku na Dzień Ojca dzięki godzinom nadliczbowym... o Boże. Jest
na trzeciej półce w szafie na górze.
Zamierzałam mu powiedzieć, żeby poszedł do diabła, ale te słowa nie
chciały mi przejść przez gardło. Zresztą, jakie to miało znaczenie? Dzień
Ojca. Odprowadziłam go spojrzeniem do drzwi, a potem usłyszałam jego
ciche kroki na schodach. Wszedł na drugie piętro. Nie byłam w stanie się
poruszyć. Czułam się tak, jakby ktoś umarł i jakbym nie mogła się oswoić z
tym wstrząsem. Nieoczekiwanie przypomniałam sobie Toma w łóżku z tą
kobietą i ponownie ogarnął mnie gniew.
Weszłam na górę i zastałam go przy wyjmowaniu z szuflady koszul,
które układał na łóżku. W otwartym pokrowcu spoczywało kilka garniturów.
Usiadłam na drugim końcu łóżka i podwinęłam nogi.
- Jak jej na imię? - Milczenie. - No, Tom, daj spokój. Przecież musi
mieć jakieś imię.
Otworzył szufladę ze skarpetkami i opuścił ręce.
- Karen - odparł.
- Ile ma lat? Bo nie da się ukryć, że jest młodsza ode mnie. Pytam z
czystej ciekawości...
- Nie wiem - powiedział.
- Dziewiętnaście? Dwadzieścia? - Zachowywałam się jak jędza, ale
pomyślałam sobie: czemu nie? - I uważasz, że kocha cię bezinteresownie?
18
Strona 16
- Susan, ona ma dwadzieścia trzy lata. I owszem, kocha mnie bezin-
teresownie.
- Ty też ją kochasz. Mam rację?
- Chyba tak - szepnął.
- Co mówiłeś? Nie dosłyszałam cię. Czyżbyś powiedział, że ta
dziewczyna jest wiekowo bliższa Beth niż tobie i że ją kochasz?
- Tak - odrzekł.
- Rozumiem. No cóż, zachowajmy się jak ludzie cywilizowani, przy-
najmniej o tyle, o ile to dla mnie możliwe. - Wstałam i ruszyłam w stronę
łazienki. Tom zamknął szufladę, żebym mogła przejść obok, nie dotykając
go. Ten unik jeszcze bardziej mnie rozwścieczył. - Nie ma sensu przedłużać
tej udręki. Zapakuję twoje przybory do golenia.
- Dzięki - rzucił.
Zamknęłam drzwi łazienki na klucz i spojrzałam w lustro. Nigdy w życiu
nie byłam tak wściekła. Odkręciłam zimną wodę, zdjęłam okulary i obmy-
łam twarz. Kiedy przestałam używać szkieł kontaktowych? Dziesięć lat
temu? A kiedy moje zęby zaczęły żółknąć? Pięć lat temu? Z szafki pod
umywalką wyciągnęłam jego skórzaną torbę i otworzyłam ją. Prezerwaty-
wy? Od kiedy tam leżały? Wyjęłam z apteczki maszynkę do golenia i
wrzuciłam do torby, razem z tubką kremu i pastą Colgate. Sięgając po
szczoteczkę do zębów, popatrzyłam na nią i uświadomiłam sobie, że już od
dawna mył zęby dla innej kobiety. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale
zanurzyłam szczoteczkę w muszli klozetowej. Tak mi się to spodobało, że
przeciągnęłam nią po wewnętrznej stronie muszli. To sprawiło mi jeszcze
większą przyjemność, więc wyszorowałam porządnie całą krawędź, pod
którą nie można było sięgnąć żadną szczotką klozetową.
- Tom, czy chcesz zabrać suszarkę do włosów? - Serce waliło mi
mocno, gdy wkładałam szczoteczkę do pojemnika i wrzucałam do torby.
- Nie, dziękuję - odpowiedział.
- Zaraz wychodzę! - zawołałam.
Zsunęłam rajstopy i cisnęłam je do kosza. Wyjęłam z szafki płyn po go-
leniu i wodę kolońską Aramis. Przyszło mi do głowy, że używał ich dla
Karen. Nasikałam do szklanki, opróżniłam obie buteleczki i napełniłam je
moczem.
- Pieprz się - rzuciłam cicho.
19
Strona 17
Włożyłam buteleczki do torby i zaciągnęłam zamek. Ponownie spojrza-
łam w lustro. Zastanawiałam się, co się stało z tą miłą dziewczyną, którą
niegdyś byłam.
Kiedy wróciłam do sypialni, walizka zniknęła. Zniosłam przybory do
golenia na dół i spotkałam Toma przy drzwiach.
- Gdzie mogę cię znaleźć? - spytałam, wręczając mu torbę.
- Zadzwonię do ciebie - powiedział. Staliśmy przez chwilę, patrząc na
siebie.
- Przykro mi, Susan. To nie twoja wina, tylko moja. - Odwrócił się i
odszedł.
- Pewnie - rzuciłam. Wsiadł do samochodu, a ja patrzyłam za nim, tak
jak to robiłam przedtem milion razy.
Strona 18
1.
Ganek
1999
Zaczęłam budować życie od nowa na łonie mojej starszej siostry i jej
rodziny. Mieszkała w domu mamy - rodzinnym sanktuarium - na wybrzeżu
Wyspy Sullivana. Ilekroć jechałam na wyspę - co robiłam dość często w
pierwszych miesiącach po odejściu Toma - usiłowałam się, oderwać od
twardej rzeczywistości nowego życia.
Stary kombi toczył się powoli wzdłuż nabrzeża, przenosząc mnie i moją
córkę z konserwatywnego półwyspu do maleńkiego królestwa marzeń na
Wyspie Sullivana. Czarna magia i proszek cunja unosiły się niewidzialne w
powietrzu. Delikatna mgiełka stawała się mleczną mgłą, kryjącą moją
przeszłość.
Spomiędzy biało-różowych gałęzi przerośniętych oleandrów, ciągnących
się po obu stronach drogi, wzlatywały duchy minionych dziesięcioleci.
„Upiry” nadal czyhały wśród wysokich traw i krzewów. Krótko mówiąc,
wszystko na Południu tętniło życiem, i to niekoniecznie doczesnym.
Duchy nakłoniły mnie, żebym otworzyła okna i wdychała piżmową woń
znad moczarów. Zapach ornej ziemi i gnijących mokradeł działał na moje
zmysły jak wyrafinowane perfumy. Wtem zawyły syreny i podniesiono
most, by przepuścić żaglówkę o wysokich masztach. Oznaczało to piętna-
stominutowe oczekiwanie. Wysiadłam i odetchnęłam wonnym powietrzem.
Beth została w samochodzie, słuchając radia.
Podeszłam do skraju rozlewiska. Gwałtowna fala słonego powietrza
obmyła moją twarz i w jednej chwili stałam się znowu młodą dziewczyną.
Biegłam do domu, do mamy i Livvie, sercem będąc już z nimi. Z tylnego
ganku przyzywała mnie wonna smuga parującej zupy z okry, przyrządzanej
21
Strona 19
przez Livvie. W myślach słyszałam głosy braci i siostry przy stole nakrytym
do kolacji, sprzeczających się o największą kromkę kukurydzianego chleba.
Livvie zainterweniowała, uciszając nas i ostrzegając, że nadchodzi tata.
To dziwne, w jaki sposób zapamiętałam okres dorastania. Moje pierwsze
skojarzenia wiązały się z zapachami mokradeł i woniami kuchennymi. Może
powinnam była zająć się kompozycjami zapachowymi zamiast opracowy-
wać programy oświatowe dla okręgowej biblioteki, zawsze jednak bardziej
mnie pociągało zbawianie świata. W każdym razie poszukiwałam pracy,
która umożliwiłaby mi wypowiadanie własnych opinii, ponieważ - zdaniem
wszystkich moich znajomych - w tej dziedzinie byłam niedościgniona.
Livvie. Boże, nie było dnia, żebym jej nie wspominała. Wychowała mnie
- a właściwie nas wszystkich. Ta stara ciemnoskóra kobieta przepchnęła
pięcioro swoich dzieci przez college, pracując jako gosposia. A kiedy po-
winna była pomyśleć o emeryturze, zajęła się słynną rodziną Hamiltonów,
bandą upartych nieuków. Sterowała naszym losem, zmieniając kurs, ilekroć
było to potrzebne. Każde pstryknięcie jej palców otwierało nam oczy na
życiowe prawdy i własne możliwości. To dzięki niej wszyscy uwielbialiśmy
czytać. Kręciła głową i prawiła nam kazania. „Niech wasze wygłodniałe
mózgi pożywią się dobrą książką - mówiła. - Przestańcie marnować czas!
Życie jest krótkie. Ha!”. Rzeczywiście, ha. Kogo chciałam nabrać? To dzięki
niej nie wylądowaliśmy w jakimś specjalnym ośrodku. Nauczyła nas myśleć
- nie byle jaki wyczyn.
Miałaby zapewne dużo do powiedzenia, gdyby zobaczyła teraz Beth i
mnie, jak się bawimy zamiast pracować. Zawiadomiłam szefa, że mam
wizytę u lekarza. Drobne kłamstewko. Tego popołudnia znalazłam jednak
doskonałe usprawiedliwienie dla moich wagarów: upał. Od ubiegłego ty-
godnia codziennie było powyżej trzydziestu siedmiu stopni. Nadeszła fala
upałów, jak to na Południowym Wybrzeżu. Zupełnie jakby staroświeckie
kucharki smażyły nas we wrzącym oleju niczym panierowane filety z kur-
czaka. Jeden ruch nadgarstka - i cały Charleston wraz z pobliskimi wysep-
kami skwierczał na żeliwnej patelni. Gorąc nie na żarty, koleś. Uwierz na
słowo dziewczynie z Południa, prawdziwej Geechee.
22
Strona 20
Geechee? To ktoś urodzony na Południowym Wybrzeżu, na obszarze
rozciągającym się od rzeki Ogeechee w Georgii aż po Georgetown w Karo-
linie Południowej. Wychowałam się na miękkim łonie kultury gullah, która
stanowiła całkowite przeciwieństwo obowiązujących w Charlestonie reguł
Kościoła episkopalnego. Duża różnica. Kultura gullah? A, gullah. Magia
Południowego Wybrzeża. I tyle.
Przyjeżdżając na wyspę, stałam się młodsza, nieco bardziej lekkomyślna
i gdy w końcu wróciłam do samochodu i zatrzasnęłam drzwiczki - przyci-
szywszy najpierw rozsadzający bębenki łoskot z radia - uświadomiłam
sobie, że robi mi się lżej na sercu. Świadomie wracałam do nałogu. Już na
wyspie pokazałam Beth, mojemu czternastoletniemu czynnemu wulkanowi,
oznaki wczesnego nadejścia lata.
- O nieba, popatrz! To pani Schroeder! - zawołałam. - Aż trudno
uwierzyć, że ona jeszcze żyje. - Staruszka rozsiadła się w podomce na
podwieszanej ławce na werandzie.
- Kto? No i co z tego, mamo? To stary babus!
- Cóż, kochanie, kiedy sama będziesz starym babusem, może to zro-
zumiesz. Spójrz na nią, biedactwo chłodzi sobie kark wilgotną ścierką. Boże,
co za życie.
- Fiu! Pies ma lepiej, jakby mnie kto pytał!
Uśmiechnęłam się do niej. Beth radziła sobie z gullah raczej średnio, ale
pracowałyśmy nad tym.
- Ten nasz żywot nakreśliła Boża ręka, dziecinko - powiedziałam.
Było drobnym, lecz istotnym błogosławieństwem, że dialekt gullah z
czasów mojej młodości stworzył nić porozumienia między mną a córką.
Dojrzewająca nastolatka to ciężki dopust dla samotnej matki, zwłaszcza gdy
w grę wchodzą zagadkowe możliwości naszej rodzinnej puli genetycznej.
Ale gullah szybko stał się pomostem do jej duszy.
Był to kreolski dialekt, który powstał w środowisku zachodnich Afry-
kanów, przywiezionych na Południe w charakterze niewolników, Wyko-
rzystywał przeważnie angielskie słowa, lecz odznaczał się niepowtarzalną
składnią i intonacją, a także wieloma niezapomnianymi wyrażeniami idio-
matycznymi.
Nauczyliśmy się tej mowy od Livvie, a następnie przekazaliśmy tradycję
naszym dzieciom. Dialekt ów służył nam do wymiany pieszczotliwych
23