Benet Stephen - Diabeł i Daniel Webster
Szczegóły |
Tytuł |
Benet Stephen - Diabeł i Daniel Webster |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Benet Stephen - Diabeł i Daniel Webster PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Benet Stephen - Diabeł i Daniel Webster PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Benet Stephen - Diabeł i Daniel Webster - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stephen Vincent Benet
Diabeł i Daniel Webster
Oto historia, którą opowiadają na pograniczu, tam gdzie
Massachusetts łączy się z Vermont i New Hampshire.
Tak. Daniel Webster nie żyje - a w każdym razie pochowali go. Ale
mówią, że zawsze kiedy wokół Marshfield szaleje burza z
piorunami, z niebios rozlega się jego grzmiący głos. I mówią
też, że jeśli przyjdzie się na jego grób i zawoła głośno i
wyraźnie: "Dan'l Webster! Dan'l Webster!", ziemia zaczyna drżeć,
drzewa zaś trzęsą się jak od porywu wiatru. A po chwili słyszy
się głęboki głos, który pyta: "Sąsiedzie, jak stoi Unia?"
Wówczas lepiej odpowiedzieć, że Unia stoi po staremu - twarda
jak skała i mocna jak stal, jedyna i niepodzielna, bo inaczej
gotów jeszcze wyskoczyć z ziemi. Przynajmniej tak mówiono mi, gdy
byłem młodzikiem.
Bo widzicie, przez pewien czas był największym człowiekiem w
kraju. Nigdy nie doszedł do tego, żeby zostać prezydentem, ale
był największym człowiekiem w całym kraju. Tysiące ludzi
wierzyło w niego prawie jak w Boga wszechmogącego; opowiadali
historie o nim i o wszystkim, co do niego należało, które były
podobne do historii o patriarchach biblijnych. Opowiadali, że gdy
wstawał i zaczynał przemawiać, flaga Stanów Zjednoczonych
ukazywała się na niebie, a raz gdy przemawiał przeciwko jakiejś
rzece, zmusił ją do zapadnięcia się pod ziemię. Opowiadali, że
gdy ze swą wędką Killall szedł przez las, pstrągi skakały ze
źródeł wprost do jego kieszeni, bo z góry wiedziały, że z nim nie
ma co zaczynać. A gdy bronił jakiejś sprawy, ludzie nieraz
słyszeli harfy aniołów niebiańskich i głosy potępionych z
piekieł. Oto jaki to był człowiek, a jego duża farma w
Marshfield była taka jak on sam. Kury, które hodował, miały białe
mięso do samej kości, koło krów chodziło się jak koło małych
dzieci, a duży baran, którego nazywał Goliatem, miał rogi
skręcone jak powój i mógł nimi przedziurawić żelazne drzwi. Ale
Daniel nie był jednym z tych wielkopańskich farmerów; wiedział,
czego ziemia potrzebuje, dla dopilnowania zaś wszystkich prac
w gospodarstwie wstawał grubo przed świtem. Jego usta
przypominały pysk buldoga, czoło podobne było do góry, a oczy
płonęły jak palący się antracyt - oto jak wyglądał Baniel
Webster za młodych lat. A największa sprawa, której kiedykolwiek
bronił, nie została nigdy opisana w książkach, bo bronił jej
przeciwko diabłu - walcząc z nim wręcz i wszystkie chwyty w były
w tej walce dozwolone. O tej sprawie chcę wam właśnie
opowiedzieć.
Był pewien człowiek, który nazywał się Jabez Stone. Mieszkał w
Cross Corners, w stanie New Hampshire. Trzeba powiedzieć na
początku, że to nie był zły człowiek, ale pechowy. Jezeli siał
kukurydzę, opadało ją robactwo, jeżeli kartofle, rzucała się na
nie zaraza. Miał dosyć dobrą ziemię, ale nie przynosiła mu
pożytku, miał przyzwoitą żonę i dzieci, ale im więcej dzieci
miał, tym mniej było czym je karmić. Jeżeli na polu jego sąsiada
wychodziły na wierzch kamienie, to jego pole było usiane
głazami; jeśli miał konia zołzowatego, wymieniał go na
dychawicznego i jeszcze do tego dodawał coś ekstra. Są widocznie
ludzie, którzy tacy już muszą być. Ale któregoś dnia Jabez Stone
stwierdził, że ma już dość całego interesu.
Tego dnia od rana orał i złamał pług na głazie, którego, byłby
przysiągł, jeszcze poprzedniego dnia wcale tam nie było. A gdy
tak stał patrząc na pług, prawy koń zaczął kasłać - takim
przeciągłym kaszlem, który oznacza chorobę i końskich lekarzy.
W domu dwoje dzieci leżało z odrą, żona niedomagała, a on sam
miał wrzód na palcu. Dla Jabeza Stone to była już ostatnia
kropla. - Przysięgam - powiedział i rozejrzał się z depresją
dookoła - przysięgam, że to starczy, aby zmusić człowieka do
zaprzedania duszy diabłu! Sam był chętnie ją sprzedał - za dwa
centy!
Gdy powiedział, co powiedział, poczuł jakby zamroczenie. Będąc
jednak z New Hampshire, oczywiście nie cofnąłby swoich słów za
nic w świecie. Mimo to, gdy się już miało ku wieczorowi i tak
daleko, jak okiem sięgnąć nie widać było śladu zainteresowania
jego słowami, zrobiło mu się na duszy lżej - bo był też
człowiekiem religijnym. Ale, jak powiada Biblia, wcześniej czy
później ktoś zawsze to zauważy. I rzeczywiście, następnego dnia,
tak przed samą kolacją, jakiś bardzo grzecznie ciemno ubrany
nieznajomy zajechał ładną bryczką i zapytał o Jabeza Stone.
No więc Jabez powiedział rodzinie, że to adwokat i że przyjechał
do niego w sprawie jakiegoś spadku. Ale on wiedział, kto to był.
Ten nieznajomu wcale mu się nie spodobał ani też sposób, w jaki
się uśmiechał - samymi zębami. A zęby miał bardzo białe i było
ich strasznie dużo; niektórzy mówią, że były spiłowane jak kły,
ale na to ja bym nie przysiągł. Nie spodobało mu się też, że pies
tylko raz spojrzał na nieznajomego i podwinąwszy ogon uciekł
wyjąc. Poniewaz jednak powiedział, co powiedział, mniej więcej
trzymał się swoich słów i wyszedł z nieznajomym za stodołe,
gdzie dobili targu. Jabez Stone musiał ukłuć się w palec, żeby
się podpisać, i nieznajomy pożyczył mu swojego srebrnego pióra.
Rana zagoiła się dobrze, ale na tym miejscu została mała biała
blizna. Potem całkiem nagle wszystko zaczęło układać się dobrze
dla Jabeza Stone. Jego krowy nabrały tłuszczu, a konie aż
lśniły; zbiorów zazdrościła mu cała okolica, a pioruny mogły bić
w całą dolinę, ale jego stodołę omijały. Wkrótce stał się jednym
z zamożniejszych ludzi w okolicy; zaczęto mówić o wybraniu go
do stanowego senatu. Biorąc wszystko razem, można powiedzieć, że
rodzina Stone'ów była tak szczęśliwa i zadowolona jak koty w
mleczerni. I tak też się czuli - z wyjątkiem samego Jabeza
Stone.
Przez pierwsze pięć lat był raczej zadowolony. To bardzo ważne,
jak się taki pech odwróci; człowiek przez to nie ma tyle
kłopotów. Co prawda od czasu do czasu, szczególnie w deszczowy
dzień, ta mała biała blizna na palcu trochę go swędziała. A raz
na rok, punktualnie jak zegar, przejeżdżał tamtędy nieznajomy
tą ładną bryczką. Szóstego roku wysiadł z bryczki i od tej chwili
Jabez Stone nie miał już spokoju.
Uderzając laseczką o buty, nieznajomy zbliżył się przez pole.
Miał piękne, czarne buty, ale Jabezowi Stone nigdy się nie
podobały, szczególnie nie podobały mu się czubki. Po przywitaniu
powiedział:
- No cóż, panie Stone, zuch z pana! Pańska posiadłość jest
naprawdę ładna, panie Stone.
- Bo ja wiem, niektórym może się podobać, a niektórym może się
nie podobać - odrzekł Jabez Stone, który przecież był z New
Hampshire.
- O nie, nie należy umniejszać wyników własnej pracowitości -
odparł całkiem spokojnie nieznajomy, pokazując w uśmiechu zęby.
- Ostatecznie wiemy przecież, co tu zostało zrobione, a to
wszystko odpowiada naszej umowie. Więc, hm, kiedy w przyszłym
roku hipoteka będzie płatna, nie powinien pan niczego żałować.
- Mówiąc o tej hipotece, panie... - wyrzekł Jabez Stone, a
wzrokiem szukał pomocy na ziemi i w niebie - zaczynam mieć pewne
wątpliwości co do tej hipoteki.
- Wątpliwości? - powiedział dość nieprzyjemnym tonem nieznajomy.
- Tak, wątpliwości - odparł Jabez Stone. - To są Stany
Zjednoczone, a co się tyczy mnie, zawsze byłem człowiekiem
religijnym. - Odchrząknął i nabrał trochę odwagi. - Tak, proszę
pana - powiedział - zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy sąd
potwierdziłby ważność tej hipoteki.
- Sądy bywają różne - odrzekł nieznajomy kłapiąc zębami. - Mimo
to możemy rzucić okiem na sam dokument. - I wyciągnął duży,
czarny pigularec, wypchany różnymi papierami. - Sherwin, Slater,
Stevens, Stone - mruczał. - "Ja, Jabez Stone, na okres siedmiu
lat..." - O, mnie się wydaje, że jest całkiem w porządku. Ale
Jabez Stone nie słuchał, bo zobaczył, że z pugilaresu coś
wyleciało. Było to coś, co wyglądało jak mól, ale to nie był
mól. I gdy Jabez Stone się temu przyglądał, to coś jak gdyby
przemówiło do niego - takim cieniutkim, piszczącym głosikiem,
strasznie ludzkim.
- Sąsiedzie Stone! - pisnęło. - Sąsiedzie Stone! Pomóż mi! Na
litość boską, pomóż mi!
Jednak nim Jabez Stone ruszył ręką albo nogą, nieznajomy
zamachnął się duża, kolorową chustką do nosa, złapał to
stworzenie zupełnie jak motylka i zaczął zawiązywać końce
chustki.
- Przepraszam za tę przerwę - powiedział - jak właśnie rzekłem...
Ale Jabez Stone trząsł się cały jak wystraszony koń.
- Przecież to głos pana Stevensa! - ledwo wykrztusił. - I pan go
ma w swojej chustce do nosa!
Nieznajomy był nieco zażenowany.
- Tak, właściwie powinienem był go przenieść do skrzynki
zbiorczej - powiedział krygując się nieco - ale tam znajdowały
się już pewne dość niezwykłe okazy, więc nie chciałem ich
zbytnio ścieśniać. No, co robić, takie drobne contretemps muszą
też czasem mieć miejsce.
- Nie wiem, co pan ma na myśli przez to "kontertan" - odparł
Jabez Stone - ale to był głos pana Stevensa! I on wcale nie
umarł! Pan nie może powiedzieć, że umarł! Dopiero we wtorek
widziałem go - był tak samo chytry i paskudny jak zawsze.
- W rozkwicie żywota twego... - powiedział nieznajomy głosem
pełnym namaszczenia. - Słuchaj! - Wówczas w dolinie odezwał się
dzwon i Jabez Stone słuchał, a pot ściekał mu z twarzy. Bo
wiedział, że ten dzwon dzwoni dla pana Stevensa, i wiedział, że
pan Stevens już nie żyje.
- Te przeciągające się obrachunki! - powiedział z westchnieniem
nieznajomy. - Po prostu przykro je kończyć. Ale trudno - interes
jest interesem. Ciągle jeszcze trzymał chustkę w ręku i Jabezowi
niedobrze się robiło, gdy widział, jak materiał wypręża się i
drga.
- Czy one są wszystkie takie małe jak ta? - spytał zachrypniętym
głosem. - Małe? - powiedział nieznajomy. - Ach tak, rozumiem! No
cóż, różnie bywa. - Zmierzył wzrokiem Jabeza Stone i uśmiechnął
się szczerząc zęby. - Niech się pan nie martwi, panie Stone -
wyrzekł. - Pan będzie miał bardzo dobry wymiar. Pana nie
zaryzykowałbym umieścić gdziekolwiek poza skrzynką zbiorczą. O,
widzi pan, taki człowiek jak Daniel Webster - dla niego
oczywiście musielibyśmy zbudować specjalną skrzynię i
przypuszczam, że nawet wówczas rozstaw skrzydeł byłby... Ale jak
już wspominałem, pańska sprawa... - Niech pan schowa tę chustkę -
powiedział Jabez Stone i zaczął błagać i prosić. Ale jedyne co
wskórał, to warunkowe odroczenie terminu na trzy lata. Póki
człowiek nie dobije takiego targu, nie ma pojęcia, jak szybko
mogą minąć cztery lata. W ostatnich kilku miesiącach czwartego
roku Jabez Stone był znany już na terenie całego stanu i ludzie
zaczęli mówić o wybraniu go na gubernatora - a dla niego to
wszystko miało smak popiołu i nicości. Bo każdego dnia, gdy rano
wstawał, myślał: Jeszcze jedna noc mineła, a każdego wieczora,
gdy kładł się do snu, myślało tej chustce i o duszy pana
Stevensa, i na tę myśl odczuwał w sercu ból. Wreszcie nie mógł
juz dłużej wytrzymać i w ostatnich dniach ostatniego roku
zaprzągł konia i pojechał do Daniela Webstera. Bo Daniel Webster
urodził się w New Hampshire, w odległości kilku mil od Cross
Corners, i wszyscy wiedzą, że do swoich starych sąsiadów czuł
specjalną słabość. Przyjechał do Marshfield bardzo wczesnym
rankiem, ale Daniel był już na nogach; przemawiał po łacinie do
parobków, wałczył z trykiem Goliatem, wypróbował nowego kłusaka
i układał mowy przeciwko Johnowi C. Calhounowi. Ale gdy
usłyszał, że przyjechał do niego ktoś z New Hampshire, zostawił
wszystko, bo taki już Daniel Webster był. Poczęstował Jabeza
Stone śniadaniem, którego pięciu mężczyzn nie byłoby w stanie
zjeść, dokładnie omówił dzieje każdego mężczyzny i każdej
kobiety w Cross Corners i w końcu zapytał swego gościa, czym
może mu służyć.
Jabez Stone przyznał, że chodzi o sprawę pewnego rodzaju
hipoteki. - No cóż, dość dawno nie występowałem już w sprawach
hipotecznych i na ogół nie prowadzę tego rodzaju spraw, chyba
że w Sądzie Najwyższym - odparł Daniel. - A jeśli będę mógł,
pomogę.
- Wobec tego pierwszy raz od dziesięciu lat mogę mieć nadzieję -
rzekł Jabez Stone i opowiedział szczegółowo swoją sprawę.
Słuchając Daniel spacerował po pokoju tam i z powrotem z rękami
założonymi do tyłu, stawiając od czasu do czasu pytania i od
czasu do czasu wpijając wzrok w ziemię, jak gdyby miał zamiar
prześwidrować ją oczami. Gdy Jabez Stone skończył swoje
opowiadanie, Daniel nadął policzki i dmuchnął. Następnie
odwrócił się do Jabeza Stone, a na twarzy jego ukazał się uśmiech
przypominający wschód słońca nad górą Monadnock.
- Można powiedzięć, że wpakowałeś się w kabałę, sąsiedzie Stone -
odezwał się - ale podejmuje się poprowadzić twoją sprawę.
- Pan się podejmuje? - powiedział Jabez Stone, ledwo wierząc
własnym uszom. - Tak. Mam siedemdziesiąt pięć innych rzeczy na
głowie i sprawę "kompromisu Missouri" do załatwienia, ale
podejmuję się poprowadzić twoją sprawę. Bo jeżeli dwóch rodaków
z New Hampshire nie miałoby dać rady diabłu, to równie dobrze
można ten kraj oddać z powrotem Indianom.
Następnie uścisnął dłoń Jabeza Stone i powiedział:
- Czy śpieszyłeś się jadąc tu, sąsiedzie?
- No, muszę przyznać, że czas miałem niezły - odparł Jabez Stone.
- Wrócisz jeszcze szybciej - rzekł Daniel Webster i kazał zaprząc
do powozu Konstytucję i Konstelację. Były to dwa dobrane konie
szarej maści, każdy z jedną przednią nogą białą, a razem szły
jak naoliwiona błyskawica. No cóż, nie będę opisywał, jak
podniecona i zadowolona była cała rodzina Stone'ów, gdy
zobaczyła, że zawitał do nich sam wielki Daniel Webster. Jabez
Stone zgubił po drodze kapelusz, który zdmuchnął mu wiatr, gdy
go mijali, ale zbytnio się tym nie przejął. Po kolacji jednak
kazał całej rodzinie iść spać, bo ma bardzo ważny interes do
owówienia z panem Websterem. Pani Stone chciała koniecznie, żeby
przeszli do bawialni, ale Daniel Webster znał bawialnię i
oświadczył, że woli kuchnię. Czekając na nieznajomego siedzieli
więc w kuchni; na stole stał dzban, a na kominku płonął wesoły
ogień. Zgodnie z umową nieznajomy miał się zjawić z uderzeniem
zegara o północy. Trzeba przyznać, że większość ludzi nie
życzyłaby sobie lepszego towarzystwa niż Daniel Webster i dzban.
Ale Jabez Stone stawał się z każdym ruchem wahadła coraz
smutniejszy. Jego oczy latały w koło i mimo, że popijał z dzbana,
widać było, iż nie czuje żadnego smaku. W końcu, gdy wybiło wpół
do dwunastej, wyciągnął rękę i złapał Daniela Webstera za ramię.
- Panie Webster, panie Webster! - zawołał, a głos jego trząsł się
ze strachu i jakiejś rozpaczliwej odwagi. - Na litość boską,
panie Webster, niech pan zaprzęga konie i ucieka stąd, dopóki
pan jeszcze może!
- Wiozłeś mnie taki kawał drogi, sąsiedzie, tylko po to, aby mi
powiedzieć, że nie podoba ci się moje towarzystwo - odparł
całkiem spokojnie Daniel Webster przysuwając sobie dzban.
- Cóż za nieszczęsny straceniec ze mnie! - jeknął Jabez Stone. -
Sprowadziłem pana z diabelnie daleka i teraz dopiero
zrozumiałem, co zrobiłem. Jeżeli będzie chciał, niech mnie
bierze. Muszę przyznać, że nie tęsknię za tym, ale potrafię to
znieść. Ale pan jest podporą Unii i dumą New Hampshire. Pana nie
może dostać, panie Webster! Pana nie może dostać w swoje ręce!
Daniel Webster spojrzał na zrozpaczonego człowieka, który
siedział szary i drżący w świetle kominka, i położył mu dłoń na
ramieniu.
- Jestem ci naprawdę wdzięczny, sąsiedzie Stone - powiedział
łagodnie. - To ładnie, żeś o tym pomyślał, ale mamy na stole
dzban, a przed sobą sprawę. Jeszcze nigdy w moim życiu nie
zostawiłem dzbana ani sprawy nie dokończonych.
I właśnie w tej samej chwili usłyszeli ostre pukanie do drzwi. -
Aha - rzekł zupełnie spokojnie Daniel Webster - wydawało mi się,
że twój zegar się nieco późni, sąsiedzie Stone. - Podszedł do
drzwi i otworzył je. - Proszę wejść - powiedział.
Nieznajomy wszedł. W świetle kominka wydawał się bardzo ciemny
i bardzo wysoki. Pod pachą miał lakowane pudełko z dziurkami na
powietrze w przykrywce. Na widok tego pudełka Jabez jęknął i
wtulił się razem z krzesłem w kąt kuchni.
- Zdaje się, że mam przyjemność mówić z panem Websterem - rzekł
nieznajomy bardzo grzecznie, ale oczy jego błyszczały przy tym
jak ślepia lisa zaszytego głęboko w gęstwinie leśnej.
- Jestem prawnym przedstawicielem Jabeza Stone - powiedział
Daniel Webster, a jego oczy też lśniły. - Czy mogę zapytać o
pana nazwisko? - Nazywają mnie różnie - odparł niedbale
nieznajomy. - Na dzisiejszy wieczór zadowolimy się nazwiskiem
Lucyper. W tych okolicach tak mnie często nazywają.
Po czym usiadł przy stole i nalał sobie z dzbana do szklanki. W
dzbanie wódka była zimna, ale gdy lała się do jego szklanki,
buchała z niej para. - A teraz - powiedział nieznajomy
uśmiechając się i pokazując zęby - zwracam się do pana jako do
praworządnego obywatela, aby pan mi pomógł przy obejmowaniu w
posiadanie mojej własności.
I cóż, tymi słowami rozpoczął się ich spór, gorący i zaciekły.
Początkowo Jabez Stone miał iskierkę nadziei, ale gdy zobaczył,
jak Daniel Webster punkt po punkcie jest coraz bardziej
przypierany do muru, skurczył się w swoim kącie i nie spuszczał
oczu z lakowanego pudełka. Bo co do dokumentu czy co do podpisu,
nie mogło być żadnych wątpliwości i to było najgorsze w tej
sprawie. Daniel Webster wił się i wykręcał, i bił pięścią o
stół, ale tego nie mógł obalić. Zaproponował załatwić sprawę
polubownie, ale o tym nieznajomy nawet słyszeć nie chciał.
Zwrócił uwagę, że jego własnośc przybrała na wartości i że
senatorzy stanowi powinni być wyżej oceniani. Nieznajomy trzymał
się litery prawa. Daniel Webster był oczywiście dobrym
prawnikiem, ale wiemy przecież, kto według słów Biblii jest
królem prawników. Wyglądało na to, że po raz pierwszy w życiu
Daniel Webster spotkał godnego siebie przeciwnika. W końcu
nieznajomy lekko ziewnął.
- Pańskie wysoce szlachetne wysiłki w obronie pańskiego klienta
przynoszą panu niewątpliwy zaszczyt, panie Webster - powiedział
- ale jeśli pan nie może przytoczyć innych argumentów, wydaje
mi się, że szkoda czasu, bo mnie się troche śpieszy... - i Jabez
Stone zadrżał.
Czoło Daniela Webstera było ciemne jak chmura gradowa.
- Czy panu się śpieszy, czy nie, pan tego człowieka nie dostanie!
- zagrzmiał. - Pan Stone jeest amerykańskim obywatelem, a
żadnego amerykańskiego obywatela nie można zmusić, by służył
obcemu władcy. Walczyliśmy o to z Anglią w roku 1812 i jeśli
zajdzie potrzeba, staniemy znów do walki nawet z samym piekłem.
- Obcemu? - powiedział nieznajomy. - A któż może nazwać mnie
obcym? - No, wie pan, jeszcze niegdy nie słyszałem, żeby diab...
żeby pan miał pretensje do amerykańskiego obywatelstwa - rzekł
zdumiony Daniel Webster. - A któż może mieć większe do tego prawo
ode mnie? - odparł nieznajomy ze swym strasznym uśmiechem. - Gdy
pierwsza krzywda stała się pierwszemu Indianinowi, byłem przy
tym. Gdy pierwszy okręt wyruszył do Kongo po niewolników -
stałem na pokładzie. Czyż od chwili gdy pierwsi osadnicy
wylądowali na tej ziemi, nie jestem w waszych księgach, w waszych
opowiadaniach i w waszych wierzeniach? Czyż wciąż jeszcze nie
mówi się o mnie w każdym kościele Nowej Anglii? To prawda, że
Północ twierdzi, iż jestem południowcem, a Południe uważa, że
jestem rodem z Północy, ale nie należę ani do jednych, ani do
drugich. Jestem po prostu uczciwym Amerykaninem, tak jak i pan,
i to najlepszego pochodzenia, bo mówiąc prawdę, panie Webster,
mimo że nie lubię się tym chwalić, moje imię jest w tym kraju
dawniej znane niż pańskie. - Aha! - powiedział Daniel Webster,
żyły nabrzmiały mu na czole jak liny okrętowe. - Wobec tego
opieram się na Konstytucji. Domagam się dla mojego klienta
rozprawy sądowej.
- Sprawa nie bardzo nadaje się dla zwykłego sądu - odrzekł
nieznajomy, a oczy zaczęłu mu latać. - Poza tym godzina jest
naprawdę tak późna... - Niech to będzie sąd wedle pańskiego
wyboru, byleby sędzia był Amerykaninem, i przysięgli
amerykańskimi obywatelami! - powiedział dumnie Daniel Webster. -
Niech to będą żywi czy umarli - ja się zastosuje do ich wyroku!
- Rzekłeś - odparł nieznajomy i wskazał palcem na drzwi. A na te
słowa zawył przeraźliwie wicher i zadudniły kroki na zewnątrz.
W ciszy nocnej jasno i wyraźnie słychać było ich zbliżanie się,
a jednak nie brzmiały jak kroki ludzi żywych.
- Na Boga, któż to może być o tak późnej porze?! - zawołał Jabez
Stone trzęsąc się z przerażenia jak w febrze.
- Przysięgli, których żądał pan Webster - odparł nieznajomy
popijając ze swej gotującej się szklanki. - Musicie, panowie,
wybaczyć wygląd niektórych z nich; przybyli z bardzo daleka.
Na te słowa ogień na kominku zrobił sie niebieski, drzwi
gwałtownie się rozwarły i do pokoju weszło jeden po drugim
dwunastu mężczyzn. Jeżeli Jabez Stone był przedtem chory ze
strachu, to teraz z przerażenia oślepł. Bo był tu Walter Butler,
lojalista, który za czasów Rewolucji siał ogień i zgrozę w całej
dolinie Mohawk; i był tu Simon Girty, renegat, który widział, jak
palono na stosie białych, i wraz z Indianami tańczył na ten
widok z radości. Oczy miał zielone jak kocur, a plamy na jego
myśliwskiej koszuli nie pochodziły z krwi sarniej. Był tu król
Filip, dziki i dumny jak za życia, z ziejącą w głowie dziurą,
która położyła kres jego żywotowi; i okrutny gubernator Dale,
który kazał ludzi łamać na kole. Był tu też Morton z Merry
Mount, który swoją rozpustną piękną twarzą i swoją nienawiścią
do ludzi pobożnych wywołał takie oburzenie całej Plymouth
Colony. Był tu Teach, krwawy pirat, z falującą na piersi czarną
brodą. Pastor John Smeet, z rękami dusiciela i sutanną
kalwinisty, kroczył równie wytwornie jak wówczas, gdy szedł na
szubiennicę. Czerwony ślad sznura był jeszcze widoczny na jego
szyi, ale w ręku trzymał uperfumowaną chusteczkę. Każdy z osobna
i wszyscy razem zjawili się w tej izbie z ogniem piekelnym
jeszcze na nich widocznym, a w miarę jak się ukazywali,
nieznajomy wymieniał ich nazwiska i czyny. A jednak nieznajomy
powiedział prawdę - każdy z nich odegrał w dziejach Ameryki
pewną rolę.
- Czy jest pan zadowolony ze skłądu przysięgłych, panie Webster?
- zapytał drwiąco nieznajomy, gdy zajęli już miejsca.
Pot wystąpił Danielowi Websterowi na czoło, ale głos miał
spokojny. - Zupełnie zadowolony - odparł - brakuje mi jednak w
tym towarzystwie generała Arnolda.
- Benedict Arnold załatwia teraz inną sprawę - odrzekł
nieznajomy, spoglądając z wściekłością na Daniela. - O ile się
nie mylę, żądał pan tego sędziego. Jeszcze raz wskazał palcem na
drzwi i wysoki mężczyzna w ciemnym stroju purytanina, z
pałającym spojrzeniem fanatyka, dumnie wkroczył do pokoju i
zasiadł na sędziowskim fotelu.
- Sędzia Hathorne jest prawnikiem o dużym doświadczeniu -
powiedział nieznajomy. - Przewodniczył w pewnych procesach
czarownic, które niegdyś miały miejsce w Salem. Byli tacy,
którzy później tego żałowali, ale nie on. - Żałować tak wybitnych
czynów i dzieł? - odezwał się surowo stary sędzia. - Nie,
powiesić je, wszystkie je powiesić! - I mamrotał coś jeszcze pod
nosem w taki sposób, że lodowata obręcz ścisnęła serce Jabeza
Stone. Następnie zaczęła się rozprawa i, jak sami rozumiecie, nie
przebiegała ona dla obrony zbyt pomyślnie. Jabez Stone nie
okazał się też zbyt dobrym świadkiem w swojej własnej sprawie.
Raz tylko spojrzał na Simona Girty i przeraźliwie wrzasnął.
Musieli posadzić go prawie nieprzytomnego z powrotem w jego
kącie. To jednak nie wstrzymało rozprawy; toczyła się dalej, jak
to rozprawa. Daniel Webster miał nieraz okazję stawać przed
twardymi przysięgłymi i sędziami znanymi ze swego okrucieństwa,
ale ci byli najgorsi i o tym dobrze wiedział. Siedzieli na swych
miejscach, niesamowicie łyskając oczami, a nieznajomy swoim
spokojnym głosem, mówił i mówił. Za każdym razem, gdy oświadczał:
"zakładam protest", sąd przychylał się do jego wniosku; za każdym
razem gdy Daniel Webster protestował, sąd orzekał: "protest
uchylony". No cóż, trudno przecież było spodziewać się uczciwego
postępowania po jegomościu w rodzaju pana Lucypera.
W końcu to Daniela zdenerwowało i zaczął rozpalać się jak żelazo
w kuźni. Gdy wstał, żeby wygłosić swoje przemówienie, miał
zamiar zaatakować zarówno nieznajomego, jak też przysięgłych i
sędziego wszystkimi znanymi mu kruczkami prawnymi. Nic go już
nie obchodziło, że mogło to być uznane za obrazę sądu, ani też
co mogli mu za to zrobić. Nic go już też nie obchodził los
Jabeza Stone. Gdy myślał, co powie, robił się tylko coraz
bardziej wściekły. A jednak - dziwna rzecz - im więcej myślał,
tym mniej układało mu się to jego przemówienie w głowie.
Aż wreszcie nadeszła chwila, gdy musiał wstać. Gotów wybuchnąć
piorunami i błyskawicami, zerwał się więc na równe nogi. Nim
jednak zaczął swoje przemówienie, przez chwilę przyglądał się
sędziemu i przysięgłym, gdyż taki już miał zwyczaj. Zauważył
też, że blask ich oczu wzmógł się dwukrotnie i że wszyscy byli
nachyleni do przodu. Jak sfora psów, gdy ma dopaść lisa, tak
wyglądali. A gdy tak ich obserwował, niebieskawa mgiełka zła w
izbie zrobiła się jeszcze gęstsza. Wówczas zrozumiał, co mu
groziło, i otarł czoło jak człowiek, który był o krok od
przepaści.
Bo zjawili się tu po niego, nie tylko po Jabeza Stone. Odczytał
to z ich jarzących się oczu i ze sposobu, w jaki nieznajomy
zasłaniał sobie ręką usta. A gdyby walczył z nimi ich własną
bronią, niechybnie wpadłby w ich szpony. O tym wiedział, chociaż
nie umiałby powiedzieć skąd. W ich oczach płonął jego własny
gniew i jego własne przerażenie; i to musiał zagasić, bo inaczej
jego sprawa byłaby przegrana. Stał tak przez chwilę, a jego
czarne oczy płonęły jak antracyt. A potem zaczął przemawiać.
Zaczął cichym głosem, ale słychać było wyraźnie każde jego słowo.
Powiadają, że był w stanie przywołać harfy aniołów niebiańskich,
gdy chciał. A tu mówił tak zwyczajnie i po prostu, jak tylko
człowiek potrafi mówić. Wcale jednak nie zaczął od potępiania
i oskarżania. Mówił o rzeczach, które czynią z kraju kraj i z
człowieka człowieka.
A zaczął od rzeczy prostych, które każdy znał i czuł - mówił o
świeżości poranka, gdy się jest młodym, i o smaku jedzenia, gdy
się jest głodnym, i o nowym dniu, którym jest każdy dzień, gdy
się jest dzieckiem. To były rzeczy dobre dla każdego człowieka.
Tylko że bez wolności obumierały. A gdy potem mówił o tych,
którzy są w niewoli, i o tym, co to jest niewola, głos jego
brzmiał jak wielki dzwon. Mówił o wczesnych dniach Ameryki i o
ludziach, którzy te dnie stworzyli. To nie było przemówienie
sztandarowe, ale sztandar Stanów Zjednoczonych miało się przed
oczyma. Nie pominął żadnej niesprawiedliwości, jaka się
kiedykolwiek działa. Ale pokazał, jak z rzeczy złych i z rzeczy
dobrych, z trudów i cierpień powstało coś nowego. I każdy
odegrał w tym swoją rolę, nawet zdrajcy.
Następnie zaczął mówić o Jabezie Stone i ukazał go takim, jakim
był - zwyczajnym człowiekiem, który miał pecha i chciał się tego
pecha pozbyć. I tylko dlatego, że chciał się go pozbyć, miał
teraz być potępiony po wieczne czasy. A przecież w Jabezie Stone
było coś dobrego i on to dobre ukazał. Po pewnymi względami był
człowiekiem twardym i bezlitosnym, ale był człowiekiem. To
smutna rzecz być człowiekiem, ale to też wielka rzecz. I tak
pokazał, dlaczego to wielka rzecz i dlaczego każdy człowiek musi
być z tego dumny. Tak, nawet w piekle - jeśli człowiek jest
człowiekiem, to się widzi. I nie bronił już więcej nikogo, mimo
że głos jego rozbrzmiewał jak organy. Opowiadał o historii
ludzkości, o jej upadkach i nie kończącej się wędrówce. Ludzie
byli oszukiwani, wpadali w pułapki, dali się tumanić, ale droga
ludzka mimo wszystko była i jest wielką drogą. I żaden demon,
który się kiedykolwiek wylągł, nie byłby w stanie tego pojać -
na to trzeba być człowiekiem. Na kominku ogień powoli wygasał i
wiatr zaczął dąć zwiastując świt. Światło w izbie zszarzało, nim
Daniel Webster skończył. I wreszcie jego słowa zwróciły się ku
ziemi New Hampshire, ku temu miejscu na całym świecie, które
każdy człowiek kocha i do którego każdy człowiek lgnie. Opisał
obraz rodzimej ziemi i do każdego z tych przysięgłych mówił o
rzeczach od dawna zapomnianych. Bo głos jego umiał przenikać do
duszy i to był jego wielki dar, i na tym polegała jego siła. A
dla jednego głos jego brzmiał jak las pełen tajemniczości, a dla
innego brzmiał jak morze i jak wichry morskie, a inny znów
słyszał w nim krzyk swego zagubionego narodu, a jeszcze innemu
stawał przed oczami jakiś dawno zapomniany obrazek z
przeszłości. Ale każdy z nich widział coś. A gdy Daniel Webster
skończył, nie wiedział, czy uratował Jabeza Stone, czy też nie,
ale wiedział, że dokonał cudu. Bo z oczu przysięgłych i sędziego
znikł ten zły błysk i w tej chwili byli znów ludźmi, i wiedzieli
o tym, że są ludźmi. - Obrona skończona - powiedział Daniel
Webster i stał przed sędzią jak skała. W uszach brzmiała mu
jeszcze jego własna mowa i nie słyszał nic innego, póki nie
doszły go słowa sędziego Hathorne'a:
- Obecnie przysięgli zastanowią się nad wyrokiem.
Walter Butle wstał ze swego miejsca, a na twarzy jego widać było
ponurą, lecz radosną dumę.
- Przysięgli już się zastanowili nad wyrokiem - wyrzekł i
spojrzał nieznajomemu prosto w oczy. - Orzekamy na korzyść
oskarżonego Jabeza Stone. Na dźwięk tych słów uśmiech znikł z
twarzy nieznajomego, ale Walter Butler nawet nie drgnął.
- Może to nie jest całkiem zgodne z dowodami - ciągnął dalej -
ale nawet potępieni muszą złożyć hołd wymowie pana Webstera.
Na te słowa długie pianie koguta rozdarło szare poranne niebo i
sędzia z przysięgłymi znikli jak obłok dymny i wyglądało tak,
jakby ich nigdy w tej izbie nie było. Nieznajomy zwrócił sie z
krzywym uśmiechem do Daniela Webstera. - Major Butler był zawsze
człowiekiem odważnym - odezwał się. - Ale nie myślałęm, że jest
aż tak odważny. Niemniej jednak, jak dżentelmen dżentelmenowi,
składam panu moje gratulacje.
- Jeśli pan pozwoli, chciałbym przede wszystkim mieć ten papier -
powiedział Daniel Webster i wziął ten papier, i podarł go na
cztey kawałki. Był dziwnie ciepły w dotyku. A teraz - powiedział
- wezmę ciebie! - I jego ręka spadła na ramię nieznajomego jak
pułapka zastawiona na niedźwiedzia. Bo Daniel Webster wiedział,
że jeśli raz pobiłeś pana Lucypera w uczciwej walce, to jego moc
nad tobą się skończyła. I wiedział też, że pan Lucyper również
zdawał sobie z tego sprawę.
Nieznajomy kręcił się i wił, ale nie mógł uwolnić się z rąk
Daniela Webstera. - Niechże pan da spokój panie Webster -
powiedział z bladym uśmiechem. - Przecież coś podobnego jest po
prostu śmie...! ... jest śmieszne. Jeżeli pan się martwi o
koszty sądowe, to oczywiście chętnie je pokryję. - Na pewno
pokryjesz! - odparł Daniel Webster potrząsając nim, aż zaczęły
mu stukać zęby. - Usiądziesz zaraz tu przy tym stole i ułożysz
dokument, w którym przyrzekniesz, że aż do dnia sądu
ostatecznego nie będziesz zawracał głowy ani Jabezowi Stone, ani
jego spadkobiercom czy pełnomocnikom, ani też komukolwiek rodem
z New Hampshire. Bo jeśli chcemy zrobić piekło w swoim kraju,
możemy je zrobić sami! - bez pomocy z zewnątrz.
- O! - powiedział nieznajomy - O! No cóż, pańscy ziomkowie nigdy
nie byli zbyt łatwym kąskiem, ale - o! - zgadzam się!
Usiadł więc i ułożył ów dokument. Ale Daniel Webster cały czas
trzymał go za kołnierz.
- A teraz mogę już iść? - zapytał nieznajomy całkiem skromnie,
gdy Daniel Webster sprawdził, że dokument jest odpowiednio
ułożony i pod względem prawnym w porządku.
- Iść? - powiedział Daniel Webster, jeszcze raz potrząsając nim.
- Ciągle jeszcze zastanawiam się, co mam z tobą zrobić. Bo
pokryłeś co prawda koszty sprawy, ale nie uregulowałeś jeszcze
rachunku ze mną. Chyba zabiorę się do Marshfield - powiedział
z namysłem. - Mam tam tryka, na którego wołamy Goliat. Potrafi
przedziurawić żelazne drzwi. Tak jakoś mam ochotę wypuścić cię
na jego pastwisko i zobaczyć, co z tego będzie.
Nieznajomy uśmiechnął się szeroko, jakby z zadowoleniem, i
potrząsnął głową.