Bartnicki Krzysztof - Galernia

Szczegóły
Tytuł Bartnicki Krzysztof - Galernia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bartnicki Krzysztof - Galernia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bartnicki Krzysztof - Galernia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bartnicki Krzysztof - Galernia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRZYSZTOF BARTNICKI Galernia Siedziałem, nie wadząc nikomu, w Starej Bibliotece, opróżniając z wolna kryształowe cyborium, a pierwsze, dawno odcyfrowane łyki umberto z lodem zaczynały szumieć w głowie. - Trzeba to czymś rozrzedzić - uśmiechnąłem się do bibliotekarki. - Albo za dwa kwadranse będzie mnie pani cucić. - Rozrzedzić? - nie zrozumiała. Ach, te dzisiejsze roboty. - Zmonoftongować. - Dumką? Sielanką? Limerykiem? - zaproponowała. Zabuczał przyzywacz. Z niechęcią nakazałem ustom oderwać się od naczynia (kubeczki smakowe właśnie zaczęły się uczyć samozaprzedania Lautreamonta). - Co tam znowu? - zapytały usta. Przyzywacz wprowadził szczegóły do pamięci krótkotrwałej i ucichł. Podniosłem się z szezlonga, odłożyłem cyborium na kontuar, z żalem popatrzyłem na robaczka przy dnie: może rezygnowałem z epileptycznego wspomnienia Dostojewskiego albo smacznego haiku Basho? Zapłaciłem przy wyjściu i zawlokłem się w stronę parkingu. Pilnie potrzebował mnie świeżo mianowany król Szkocji, kilkanaście wieków wstecz. 0005. Przepisy zabraniały tunelowania pod wpływem używek, a umberto z pewnością zaliczano do tej kategorii, ale wierzyłem w swoje doświadczenie i orientację w Meandrach. Sędziwi praktycy wspominają, że w czasach tuż po Wielkim Prologu tunelowanie okazywało się bajecznie (vel baśniowo) łatwe i żadnemu z nich krzywda się nie działa, nawet gdy bywali naprani po pachy. Drogi proste, szerokie i klarowne, każdy zakręt w inną miedzę semantyczną sygnalizowano z przynajmniej kilkuakapitowym wyprzedzeniem. Nawierzchnia pachniała poczciwą farbą drukarską, przy parkingach można było zerwać garmondowego kociaka, a ryby śpiewały w Ukajali. Potem zaczęły się eksperymenty i podchody odautorskie. Oto tunelarz drążył, por ejemplo, Meandry fantastyki i wpadał w sidła aluzji politycznych. Porobiły się drogi-do-nikąd, fantomy i fatamor-bahny, coraz trudniej było ogarnąć całość, skończył się indywidualizm aktu tworzenia. Wiele biur przewozowych splajtowało, tunelarze zaczęli się specjalizować. Niewielu było chętnych do biografii polityków i traktatów filozoficznych (prawie nieprzejezdne). Jeszcze mniej decydowało się na wycieczki po magmie-syntagmie nawiedzonych formalistów. Przykład poczciwego Richiego Sukenicka, który po podwójnym apresjanie przyjął zlecenie na futurystów, raczej wiarę odstraszał niż mobilizował. Żandarmi dostali cynk, że Richie wybiera się w podróż z psychiką roztrzepaną jak wichrowe wzgórza i huzia w pościg. Gonili go wytrwale przez kilka godzin, aliści zatrzymali się z piskiem opon, gdy Richie staranował szlaban i na pełnych obrotach wjechał w recepcje Faulknera. Już myśleliśmy, że po nim, i niewiele się myliliśmy. Richie wrócił po paru dniach, poparzony prądem i zgwałcony. Zdołał wycharczeć, że zboczył w Finnegans Wake. To możliwe, po podwójnym apresjanie człowieka stać na największy akt głupoty. Nałogowcy dodawali sobie otuchy, że właśnie narkotyk uratował Richiego, bo trzeźwa psyche nie miałaby szans w Finnegans Wake. Ale kto by tam słuchał ćpunów. Sam Richie nic nie mówił, do końca życia udając marchewkę. Cóż, jakoś zarabiać trzeba. Im bardziej tunelarz oczytany, tym więcej ma szans na happy end powrotu. A kto potrafiłby przeczytać choćby najważniejsze nowości wydawane w postępie geometrycznym? Zawodowych łuskaczy, którzy czytali podprogowo, co popadnie i oceniali, w co warto się wgryźć, a na co szkoda czasu, było niewielu. Trzeba ćpać. Lub pić. Na szczęście, nowa misja nie była trudna. Wybrałem Archetyp Łotra, przewertowałem azymuty. W drogę. Szybko, kosząc harlekiny, w których mąż zabija złą żonę, żona zabija złego męża, ktoś zaprasza kogoś pod swój dach i knuje, bo chce spółkować z lukrowanym kochankiem. Szarpnęło. Widocznie autor z pretensjami powikłał fabułę, oto zły mąż okazał się dobry i lukrowany. Skręt przed Tamą Edypa: mój klient jest ponoć krewnym ofiary. Przy Tolkienie był skrót, zawahałem się i zrezygnowałem. Aż tak mi się nie śpieszyło, nie będę głowić się, w którym momencie porzucić paralele Curunira, Boromira czy innego zdrajcy. Pierwsza prędkość semiczna. Uważać, zwolnić, rozstaje o szesnastu odnogach. Zły odczyt: to szesnaście silnia! Miałbym więcej szans, aby wygrać wycieczkę do Sierra Leone! Uwaga, komputer pokładowy: odrzuć stany nierycerskie, konfrontuj epoki. Nie, nie, zbyt mało czasu, nie przetrawi! Uciekać! Encyklopedia, wyboje, ręce mi się zatrzęsły. Mare Britannica, największy akwen pomiędzy Meandrami. Przestało trząść, zaczęło bujać. Niby nic trudnego, wywołać hasło i wjechać, tyle tylko, że złącza są na poziomie leksemów. Jeżeli hasło ma ponad jedno znaczenie, albo w ogóle nie uwzględniono go w edycji, albo jeżeli jest więcej haseł o podobnej ortoepice, bliźniaczej ortografii, do koloru, do wyboru, dryfowałbym i konał w samotności, jeśli nikt by mnie nie wytropił. Z lewej strony Macarenko, z prawej Macrobiusz. Za Macrobiusza pobłogosławiłem kelnerkę z Central Avenue i jej przepis na zabójczego drinka Pax Romana, kto zacz Macarenko, nie wiedziałem. Coś wyrżnęło mnie w zęby, na odlew, hit'n'go, raz a dobrze. Jaki mżeński powiat? Skąd partytury Szostakowicza? Rozgwiazdy przed oczami, zmajaczyła szara brama zamku. Traciłem przytomność? Kiedy przed chwilą chodziło o życie, myśl o utracie świadomości wydała mi się ożywcza jak poranek dnia wypłaty. 0006. - Puk, puk w imię czort wie jakiego czorta! W skorupę bramy czyja ręka wbija taran nowiny lichej dla bramnika, skoro grzmi ponuro: choć inni śpią, wstawaj! Oto złowroga niełaska wyroku: skazać furtiana na podnios półdupków, a rzecz jego oczu, by sprawdzić i to, czy było warto. Jak się zwiesz, przybyszu? - Marlon. Brando Marlon. - Zgrabnie i krótko, lecz z dosadnej treści niewiele wnoszę ponad to, żeś mowny. Twojego klanu narząd mej pamięci nie umie wcisnąć w stosowny srom życia. Zatem twe słowa, chociaż były zwięzłe, nazbyt rozpustne, skoro nic nie znaczą. Bo mawiał mędrzec: grzech jednego dźwięku, kiedy bez sensu, równy jest gadulstwu. Może nie był mędrcem, bo też nie stronił od pustego bzyku. Jaka twa profesja? - Prywatny detektyw. - Albo kpisz ze mnie - albo jestem chory, bo nie znam tej misji. Za pierwszym przemawia, żem niski stanem, starczy krótkiej nogi, by moją godność wyszydzić kopniakiem. Drugie popiera wiekiem umęczenie, ucho nie łowi świeżych znaczeń świata. Wpuszczę cię, panie, choć strój twój dziwaczny! Jeśli źle czynię, mój król mnie obwiesi i śmiercią utnie kpinę lub fatygę. A jeśli dobrze, wrócę wnet do łoża, prześpię wspomnienie, żeś mnie raczył dziwić. 0007. Macbeth stał przede mną, rudy, krępy i szkocki. Zgiąłem niezdarnie kolano i pochyliłem kornie kark. Klienci zazwyczaj lubią, gdy wczuwam się w ich realizm magiczny. Oblizałem wargi, jak gdybym gotował się do złożenia fałszywych zeznań i wychrypiałem: - Bądź pozdrowiony, Macbecie, królu Alban, Piktów i Irlandczyków, władyko Strathclyde i Nairn, tanie tanów, panie na Lothian i Wyspach Zachodnich, kwiecie Scone, potomku Loarna i Fergusa, ozdobo Dalriady, wielki namiestniku Argyll, mormaerze Moray i Ross i wszelkich ziem przyległych! Spojrzał na mnie z pomieszaniem zdumienia i podejrzenia o bezwład umysłowy. - Pan Brando Marlon, jak przypuszczam? - Uniósł brwi. - Nie wygłupiaj się pan. Proszę mi mówić Big Mac. A sądziłem, że w tej historii to ja mam monopol na kurację śmiechem. Będę musiał przeprogramować przyzywacz, żeby staranniej przygotowywał dossier. - Życzenie twe, sire, wypełnię ochotnie. Święta mi wola chleba mego dawcy - wyrecytowałem ostrożnie. Macbeth wskazał wysokie, drewniane krzesło, sam usiadł na podobnym. - Czyżby przejął się pan leksyką tego gamonia przy bramie? Proszę o nim zapomnieć, on jest niereformowalny. Stroni od ludzi innych fikcji, nade wszystko przedkładając towarzystwo bukłaczka. Ale my jesteśmy cywilizowani, czytamy gazety, myjemy zęby i tak dalej. Musiałem coś powiedzieć. Nie chciałem wydać się niecywilizowanym. - Czy zna pan moje warunki, sire? - A tak. Niestety, nie mamy dolarów. - Uśmiechnął się Big Mac. - Na razie. Czy złoto pana satysfakcjonuje, Marlon? Po przeliczniku nowojorskiej giełdy surowcowej, rzecz oczywista. Pięćdziesiątak zaliczki. Kocham słowo "pięćdziesiątak". Kocham słowo "zaliczka". - Zamieniam się w słuch, sire. - Pan z grubsza orientuje się w całej hecy? - Big Mac zatoczył palcem kółko wokół głowy. Wstał, podszedł do długiego stołu na środku komnaty, wziął z blatu pudełko cygar, zbliżył się do mnie. Kiwnąłem przecząco głową. Big Mac wsadził cygaro do ust, odgryzł końcówkę, wypluł ją, wyjął zapalniczkę ze sporranu, przypalił i wrócił na swoje miejsce. - Każdy kulturalny człowiek zna ją na pamięć - odpowiedziałem. - Pan, sire, oraz Banko, spotykacie trzy nawiedzone babuleńki wróżące z fusów. Bierzecie mamrotania na serio. Madame pomaga panu zagłowoczyć poprzednika na stolcu, zepchnąć winę na jego wartowników, jego synów, Banka i kto tam się nawinął pod srogą rękę. Gniew oddolny rośnie, cuda się zdarzają, lasy wędrują, madame ma problemy z higieną, przybywa wielki brat z południa, zaś imię jego legion, następuje ogólna bijatyka, większość, wraz z tobą, sire, pardon, ginie. Exeunt, kurtyna, burzliwe brawa. Big Mac wydmuchnął pod sklepienie kłąb dymu. - Mógł to pan przedstawić nieco subtelniej, ale ja nie należę do tych obraźliwych. - Bo i jakże obrażać się na śmierć, którą się skrytobójczo zadaje - burknąłem zbyt emocjonalnie. Nie płacą mi za emocje. Big Mac spojrzał na mnie jak na wyjątkowo nieudane rossolis, poczekał, aż dym rozproszy się, uleci i wycedził głosem, który mógłby zamrozić Niagarę: - Proszę nie kpić, mister. Nikogo nigdy nie zamordowałem. Przypomniałem sobie Murzyna jadącego metrem przez Central Dark, jedną ręką trzymającego się poręczy, drugą mocno przyciskającego do piersi rozdygotanego faficzka, śmiesznego psa podejrzanej azjatyckiej rasy, którego panie domu kupują pod koniec jesiennej chandry, a potem posyłają z nim mężów po nowy krem zwalczający pomarańczową skórkę lub krem opalający do pozyskania skórki brązowej. Murzynowi pękł pasek w spodniach, które, o niefrasobliwy Newtonie, opadły, ukazując rozbawionej gawiedzi deseń wielkich, rzęsistych oczu Bette Davis na bawełnianych majtach. Miałem teraz minę tego Murzyna. - Co właściwie jest moim zadaniem? - odchrząknąłem. Big Mac zgasił cygaro na sporranie i popatrzył na mnie uważnie spod rudych brwi. - Znaleźć mordercę Duncana. No pewnie, i Kubę Rozpruwacza przy okazji. - Hmm... Czyli to nie pan, sire? - Pewnie, że nie. To MacDuff. Zawsze krążył wokół sceny i mącił. Do komnaty wszedł sługa. Skłoniwszy się, powiedział: - Wasza wysokość, czas nagli. Chcąc czy nie chcąc, musimy nadal grać w tej nic nie znaczącej opowieści idioty, pełnej wściekłości i wrzasku. - Zamknij się, Seyton. Po czym oddalili się, zostawiając mnie z głową pełną pytań. 0008. Pięćdziesiątak zaliczki w złocie, którym obdarzył mnie królewski skarbnik, nie odpowiedział na żadne z nich. - Kawalerze, mam przerwę do piątego aktu. Pewnie zechce się pan wprosić na kapeczkę dżinu. Ciekawy głos należący do ciekawej kobiety. Odwróciłem się. Madame Macbeth rzeczywiście pauzowała na dłużej, bo była ubrana niezobowiązująco: różowe pantofelki z białymi pomponikami oraz męska koszula sięgająca połowy ud. I tyle. - Nie lubię dżinu - mruknąłem. - Zachowuję się po nim jak zwierzę. Pani Macbeth uśmiechnęła się figlarnie. Mimo że nie była podlotkiem, niejeden samczyk dałby się złapać na ten rodzaj uśmiechu. - Urocze. - Omówiliśmy alkohol. A kolejna używka? - zapytałem. - Nie, nie. - Madame znowu się uśmiechnęła. - Miłość cielesną wolę uprawiać niż omawiać. - Z kim, jeśli łaska? Wprowadziła mnie do pokoju. Był gustownie urządzony: kilka olbrzymich luster, komplet salonowy z domu wysyłkowego Seku Hara. Usiadłem na puchowej sofie, raczej z boku. - Mój mąż jest impotentem - rzuciła od niechcenia pani Macbeth, opuszczając do połowy story. - To dlatego jego dzieci nigdy nie będą królami Szkocji. On po prostu nie będzie miał dzieci. - To chyba smutne - powiedziałem. - Dlatego się pocieszam. Czy zechce mnie pan pocieszyć, Marlon? - Proszę spróbować dżinu. Iskierki kociej złości w modrych ślepkach. Znam ja was. Rzuci się na mnie z pazurkami albo spróbuje jeszcze raz. Nie rzuciła się na mnie z pazurkami. - Czyżby wierzył pan w wierność małżeńską? Przecież to tylko konfiguracja napięć mięśniowych. Moralność to jedynie odruch mózgu. Pan oczywiście czytywał Guthriego i Sieczenowa? - Pasjami - powiedziałem. - Ale tylko po dżinie. Czy pani kocha męża? - Kocha, nie kocha, błazenada. Ktoś kiedyś napisał moją sztukę. Nakłamał, ile wlezie, ale świętym prawem autora jest kłamać. Czasem nawet świętym obowiązkiem. Z kłamstwa rodzą się najpiękniejsze historie. Moja historia ma brzmieć jak najweselej, jak najprzyjemniej. - Powinna pani podziękować mężowi, madame. Pieluszki, kupki i ryki po nocach rzadko są źródłem przyjemności. - Jestem kobietą wyzwoloną. - Lady Macbeth podniosła dumnie nosek. - Gdyby zafajdane niemowlę przeszkadzało mi w życiu, chwyciłabym je za nóżki i strzaskała czaszkę, błogo uśmiechniętymi dziąsłami prask! prosto w zimną, chropowatą ścianę. - Chyba już pójdę. - Podniosłem się z sofy. - Proszę sobie poszukać innego dawcy napięć mięśniowych. - Jest pan głupi, Marlon - syknęła, patrząc ze złością, jak opuszczam jej przybytek. 0009. Potarłem kciukiem czoło. A więc Big Mac nikogo nie zabił. Bo ponoć zabił MacDuff. Pani Macbeth jest nimfomanką i nie bardzo orientuje się, czy w ogóle ktoś kogoś zabija. MacDuff zniknął i nie wiadomo, gdzie jest. Trup Duncana zniknął i nie wiadomo, gdzie jest. - Gdzie jest trup Duncana, sire? - zapytałem Big Maca. - Chłopie, uwijamy się tu jak w balii z wrzątkiem. Tego wysłuchaj, temu odpowiedz, tego wyślij, tego przyjmij, główna rola, przydługie monologi i napuszona angielszczyzna. - A więc nie wie pan, sire. Big Mac popatrzył na mnie z ukosa i wzruszył ramionami. - Jeszcze jakieś pytania? - Tak, jedno. Dlaczego nagle, po stuleciach, chce pan wiedzieć, kto zabił Duncana? - Nie płacę panu za zadawanie takich pytań, Marlon. - Pan płaci, ale to ja nadstawiam karku. Big Mac milczał przez minutę, próbując zgadnąć, co kryje się za moją kamienną twarzą. Wytrzymałem jego spojrzenie. - My tu w Dunsinanie - zatoczył ręką półokrąg - przywykliśmy do tego, że historia swoje, a teatr swoje. Jeśli zrobiono ze mnie krwawego tyrana, to wiedziałem, co zyskuję w zamian: będą o mnie uczyć w każdej szkole. - I co się zmieniło? - Niech pan nie udaje, Marlon. Wypadamy z zestawu lektur obowiązkowych. Kapitalizm odpędza ludzi od scen, premier i czytelni. Nie będę udawał Lorda Vadera za friko. Mam zamiar odbić sobie spadek popularności: zawalić parę dialogów, upić się, pójść na dziwki, nie wstawać skoro świt i powiedzieć głośno, że z tym morderstwem to nie tak. Podszedłem w stronę drzwi, wygładzając rondo kapelusza. Zapytałem jeszcze z progu: - Czy może mi pan polecić jakąś dobrą dziwkę, sire? 0010. Lokalik nie wyglądał szczególnie. Ukryty był w sąsiedniej powieści, taniej, nudnej i zapomnianego autorstwa. Powieści o nieszczególnym lokaliku. Tunelowałem tam pieszo, Big Mac dał mi bardzo dokładne wskazówki. - Szukam odprężenia - zwierzyłem się barmanowi. Uwiesił się na mnie ciężkim spojrzeniem i nalał duży kufel ciemnego piwa. Postawił go przede mną. - Odpręża w pół godziny. Wykonałem kilka uprzejmych łyczków, otarłem piankę z warg kantem dłoni. - Miałem raczej na myśli taką jedną z dużymi płatami płucnymi. Barman wycierał szklaneczki i milczał. Co jakiś czas rzucał spojrzenie w stronę kuchni, jak gdyby chciał zwiać z pracy. - Podobno ma wielu klientów - podpowiedziałem. - Chutliwa Sorcha, tak ją nazywacie. - Robię tu od niedawna - mruknął barman i odwrócił się do mnie plecami, udając, że nastał czas najwyższy, aby dokładnie uporządkować szafki z butelkami słodowej whisky. - W porządku. Nie musisz wytykać jej palcem. Wystarczy określić azymut. Barman odstawił szmatkę, odwrócił się, zwinął dłoń w pięść i przysunął ją pod mój nos. Na serdecznym palcu miał śliczny pierścień. Zupełnie niebarmański. - Azymut, powiadasz? - warknął. - Nie ma tu żadnych azymutów, przybłędo. Ani płucek na wynos, ani poprawności politycznej, ani nic. Jest tylko piwo, fagasie, jest tylko piwo. - Piwo to już mam. - Wskazałem kciukiem na kufel. - Niejaki Macbeth polecił mi wasz przybytek. Czy to coś zmienia? Drgnął, prawie niezauważalnie. Wziął głęboki wdech i powiedział: - Chodź za mną. Porozmawiamy na zapleczu, bez świadków. Wyszedł zza kontuaru, minęliśmy kilka stolików, z mendel rozgderanych gości, głównie Szkotów, Piktów i Irlandczyków, zeszliśmy na półpięterko w stronę ciężkich, metalowych drzwi wiodących na ponure podwórze z kubłami na śmieci. Popełniłem błąd: nie obserwowałem uważnie przewodnika. Zwinął się w kłębek i nie wiadomo skąd wypuścił cios w mój żołądek. Wyrzygałem nieco piwa i skuliłem się, zasłaniając twarz. Podciął mi kolano, a kiedy padałem, wziął zamach metalowymi drzwiami i potraktował mnie w ciemię. Więcej błędów nie popełniłem, bo zemdlałem. 0011. Ostre pieczenie w dziąsłach. Coś się paliło. To skóra na moim podbródku. Barman gasił na nim papierosa. Chesterfielda pewnie wygrzebał sobie z mojej marynarki. Wygrzebał też moją armatę, miał ją za pasem. - Dochodzi do siebie, Sorcha - syknął. Znajdowałem się na leśnej polanie. Nie byłem związany, ale zuchwale piękna kobieta z rozedrganą reklamą silikonowych implantów (w czasach, gdy nie wiedziano, jak się pisze "silikonowy implant") celowała do mnie z kuszy. - Nie pytaj, czy cię zabijemy, ale jak to zrobimy. - Uśmiechnęła się do mnie, co mi się wcale nie spodobało. - Chcesz się z nim pobawić, Duncan? Duncan? Czy to popularne imię w Szkocji? Zbieg okoliczności? A może barman z królewskim pierścieniem? - Czy pan nie jest królem Szkocji, domniemanie zmarłym? - zapytałem wprost. - Cwaniaczek. Zanim nas opuścisz, wyznasz, skąd Macbeth wie, że pracuję w tamtej spelunie. - Nie chodziło o pana, sire. Chciałem się spotkać z Chutliwą Sorchą. Zuchwale piękna kobieta podłubała językiem w zębach. - No to spotkałeś się - powiedziała. - I co? - I mam pytanie: czy zechce pani ze mną pospółkować tak jak z Macbethem? Chutliwa Sorcha pozwoliła mi powąchać bełt wystający z łoża kuszy. - Macbeth to brudny napaleniec. Używa sobie, jak gdyby miano go za chwilę zamknąć w klasztorze. A z tobą nie da rady. Nie przepadam za nekrofilią. - Wredne czasy - warknął Duncan. - Sorchę wygniatają z góry i dołu, moi synowie harują na czarno, a ja muszę stać przy ladzie. I jeszcze będą człowieka ścigać. A po co ja mam siedzieć w tej historyjce? Zabijają mnie na początku, opłakują i spokój. Mogę sobie dorabiać, bo życie ciężkie. A jaka jest twoja historia, szpiclu? Kopnął mnie w twarz. Jestem prywatnym detektywem i obrywałem przy różnych okazjach, różnymi przedmiotami w różne miejsca, ale jeśli ktoś kiedykolwiek kopał mnie w twarz, to po uzyskaniu odpowiedzi, a nie przed. Co kraj, to obyczaj. Oplułem się krwią, z nosa i spod łuku brwiowego. - Pracuję dla Macbetha. Przyzwał mnie z dalekiej opowieści. - Trafił nam się zafajdany tunelarz! - prychnęła Sorcha. - Mam się dowiedzieć, kto zabił pana Duncana. Podejrzewa pana MacDuffa. Ale skoro pan Duncan żyje... Żywy-nieżywy król-barman zasępił się przez moment nad tym, co usłyszał i kopnął mnie w twarz. Widocznie cyzelował technikę. Przestałem widzieć na lewe oko. Prawe rozróżniało jeszcze z grubsza kontury. - Jest tak. Jeśli Macbeth o mnie wie, to ty niczego nie zmieniasz. Ale jeśli nie wie, to mógłbyś się wygadać. I dlatego cię teraz utłuczem. Sorcha! 0012. Jeżeli tak wygląda raj sponiewieranych detektywów, to ja przepraszam. Zamiast wiecznie pełnej piersiówki i nadobnych hurys zobaczyłem nad sobą trzy koszmarne gęby rodem z Ulicy Wiązów, przyczepione do szpetnych, odzianych w liście dębowe i leszczynę cielsk płci nieokreślonej z lekkim wskazaniem na żeńską. Pachniało lasem. - Jesteśmy Stuk, Puk i Bulg... - zaskrzeczała pierwsza szpetota. - ...Trzy kapryśne wiedźmy nairneńskie... - dodała druga. - ...Obecnie zakamuflowane w głuszach Birnamu - zakończyła trzecia. Nie umarłem. Nie byłem tylko pewny, czy jest się z czego cieszyć. - Twoi prześladowcy oddalili się w pośpiechu - powiedziała Stuk. - My to, nie chwaląc się, sprawiłyśmy - powiedziała Puk. - Wielcy i maluczcy, króle mniemane i dziewki wszeteczne, krakowiaki i górale, wszystkie one boją się naszych czarów - powiedziała Bulg. Podniosłem się z runa leśnego. Obmacałem żuchwę, marynarkę i spodnie. - Przepraszam panie, ale nie za bardzo znam się na klechdach magicznych - rzekłem. - Brakuje mi opuchlizny, lugera i woreczka ze złotymi monetami. - Wykurowałyśmy twe rany - obwieściła Stuk. - Złoto odebraliśmy zboczeńcom uciekłym. - Zatrzymamy je - zachichotała Puk. - Jako zapłatę za odsiecz i kurację. - Broni nie zabieraliśmy, bo się brzydzimy. - Bulg skrzywiła się w niby-uśmiechu. Zdecydowałem nie bić się z babuleńkoidami. Czułem się nieźle, krew ze mnie nie sikała. Może rzeczywiście mnie ocaliły. - Którędy na zamek? - zapytałem. - Pięć mil na północny zachód - odpowiedziała Stuk. - Ale zanim odejdziesz, odsłonimy ci trzy karty z wielkiej talii losu. - Nie odjedziesz stąd, zanim wszystkiego nie wyjaśnisz - wychrypiała po chwili, dramatycznie wymachując rękoma. - Jeśli odrzucisz wszystkie kłamstwa prócz jednego, to ostatnie kłamstwo, choć najbardziej niewiarygodne, będzie prawdą - wyszemrała Puk. Bulg podrapała się po łysiejącej kostropaciznie czerepu. - Zapomniałam... - wyznała po chwili. 0013. - Stój, ty opoju z piekła rodem! - To był głos nieznany. - Bo wyżłopiesz wszystko! - Z wszystkich pijaczków ciebie jednego unikałem. - To był głos Macbetha. - Dużo gadasz, MacDuffie, i jeszcze więcej chłepczesz. Wbiegłem zdyszany do sali tronowej. - A, jest pan, Marlon - Big Mac zaprosił mnie do stołu gestem dłoni. - Co nowego w państwie duńskim? - Niewiele... - Odetchnąłem głęboko. - ...jeżeli nie liczyć, że widzę obu panów w dobrej komitywie przy jednej... - Pociągnąłem nosem - ...okowicie. - MacDuff właśnie wyjaśniał parę rzeczy. - Uśmiechnął się Big Mac. - Wcale nie zabił Duncana i nie wie, kto to zrobił. A denerwował się na mój widok, bo sądził, że to ja załatwiłem jego nałożnicę i syna. - Ale skoro nasz król zaklął się na Pismo Święte, że tego nie zrobił - dopowiedział MacDuff - pozostaje nam wymyślić kto. Masz pan jakieś pomysły, Marlon? - Nie wiem wprawdzie, kto zabił rodzinę pana MacDuffa - zacząłem, stopniując napięcie - ale wiem, kto zabił Duncana. - Tak? - Big Mac podniósł wzrok znad glinianego dzbanka. - Nikt. Król Duncan żyje. Szkoci popatrzyli na siebie. - To wiele tłumaczy - zaczął MacDuff. - Zabił moich bliskich, rozpuścił wstrętne plotki. A któż podejrzewałby trupa? Ciekawe, z kim był w zmowie. - Hm... - Big Mac poskubał brodę. - Zajmiemy się gagatkiem. Całkiem nieźle, Marlon. Skarbnik się z panem rozliczy. - Chociaż chętnie spotkałbym się teraz z mości skarbnikiem, sire - powiedziałem powoli - a jeszcze chętniej zwaliłbym wszystko na pana Duncana, z którym dzielą nas pewne animozje, ale... To nie byłoby logiczne. Brak wyrazistego motywu. - Spodziewam się, że pan wie, kto ma motyw - chrząknął MacDuff. - Lady Macbeth - obwieściłem. - Mam nadzieję, że umie pan podać przyczyny, dla których obraża pan moją połowicę - zachmurzył się Big Mac. - Tak, sire. Madame podała w wątpliwość pana potencję, sire, a pani Sorcha zdawała się temu zaprzeczać, kiedy się z nią widziałem. W tym przypadku dziwka wypadła bardziej przekonująco niż królowa. Zastanowiłem się, dlaczego madame kłamie. Dlaczego wielki król Szkocji musi korzystać z usług wszetecznicy? Bo żona... hm... nie dopuszcza go do siebie? Spojrzałem na Macbetha, czy na razie wszystko się zgadza. Twarz miał bladą, ale nic nie powiedział. MacDuff zabrał mu dzbanek i napił się. - A dlaczego żona nie dopuszcza męża do łożnicy? - zacząłem po krótkiej przerwie. - Bo jest mężczyzną. Big Mac porwał się na równe nogi. Wyglądał jak jeż, któremu wyrwano igły. - Instynkt macierzyński. Żadna kobieta, nawet najpodlejsza, nie będzie z lubością opowiadać o rozbijaniu mózgu nowo narodzonego dziecka o ściany. A taki tekst słyszałem z jej ust, sire. - Ale kawał - MacDuff prawdopodobnie był już wstawiony, bo sytuacja go bawiła. - Ożeniłeś się z facetem. - Dlaczego? - wydyszał Big Mac. - Królowa szkocka to niezła synekura. Nikogo nie zabija własnoręcznie, podpuszcza najwyżej innych, ma dużo wolnego czasu na kochanków, nikt nie sprawdza, czy naprawdę myje ręce. - Dlaczego zabiła... to jest - zabił moją rodzinę? - przypomniał sobie MacDuff. - Gonili panowie za sobą, czyniąc dużo wrzawy. Oczy widzów były zwrócone gdzie indziej. Nie na madame. Za swoimi plecami usłyszałem głos, który wiązał się z przykrymi wspomnieniami. - Dobrze, cwaniaczku. Wszyscy: cofnąć się! 0014. Duncan trzymał nas na muszce mojego lugera. Macbeth i MacDuff znieruchomieli na chwilę. Odwróciłem się bardzo powoli. Skupiliśmy się za stołem. Duncan stanął plecami do ściany, po prawicy miał nas, a po lewej wejście. - Bardzo dobrze. Pewnie już domyślacie się, że to ja spiknąłem się z tym gnojkiem Szekspirem. - Kim? - A wydawało się, że Big Maca nic już nie mogłoby zaskoczyć. - Szekspir William. Vel De Vere Edward Oxford. Autor tego całego gówna. Angielski gej. Nie za bardzo mu wychodziło z Wrothesleyem hrabią Southampton, to zabrał się za nas. Napisał sztukę i rolę pod siebie. Trzecie prawo go chroniło: nikt z bohaterów nie podniesie ręki na swojego autora. Mógł sobie używać. - Używał z tobą? - pociągnął nosem Big Mac. - Wiecie, jak to jest z królami. Potrafią narobić dużo długów. Muszą dorabiać. Nadstawianie się Szekspirowi nie było może uszlachetniające, ale bardzo popłatne. - Świnia! - porzygał się MacDuff. - I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten trzeci, czy tak? - zapytałem. Duncan spojrzał na mnie z leciuchnym uznaniem. - Banko - obwieścił. - Ten też miał skłonności i zaproponował się Szekspirowi za darmo. - Gorszy ćwok wypiera lepszego ćwoka - MacDuff zacytował Kopernika. - Zabiłeś i Banka, prawda? - zapytał Big Mac. A może stwierdził to z niewłaściwą intonacją. - Ale nic ci to nie dało, bo Angol obraził się na ciebie na dobre. Do sali tronowej zajrzał Seyton. - Wasze szkockości, królowa nie żyje - powiedział, obserwując uważnie broń w ręce Duncana, ukłonił się i wyszedł. - A jakże. Kulka między oczy. Wyrwałem chwasta. - Uśmiechnął się Duncan. - Bo to zła kobieta była. - Co teraz? - zadałem pytanie po niezręcznej ciszy. - Widzę to tak - powiedział Duncan. - Macbeth się nie złości, bo pozbył się gaszka. MacDuff się nie złości, bo morderca jego rodziny nie żyje. Tunelarz się nie złości, bo i czemuż. To z jego broni zastrzelono Szekspira. Trzecie prawo nie zostało pogwałcone. On jest z innej bajki. I dostanie swoje pieniądze. A my będziemy milczeć, ha ha, jak grób. Po cóż komplikować to, co uproszczone? Zbliżył się do mnie jak do wściekłego psa. Z wahaniem oddał lugera. - Bez urazy, Marlon. Nie odpowiedziałem. Niestety, drań miał rację. Po cóż komplikować. - A dalej będzie tak - zachichotał Duncan. - Ja będę robił za madame, wezmę podwójną gażę, wykupię weksle. Szczegóły techniczne sceny, w której pani Macbeth ze mną rozmawia jakoś przeskoczymy. Może dubler? - Zaraz, zaraz - zagrzmiał Big Mac. - A kto będzie rządził? - Jak to kto. - Obudził się MacDuff. - Elżbieta Druga. Schowałem broń tam, gdzie było jej miejsce. Zza okien dolatywał coraz głośniejszy, straszliwszy zgiełk. - Angole idą. - Macbeth głośno pociągnął nosem. - Moja ulubiona scena. Tym razem im dosolimy, panowie. Przyłączy się pan, Marlon? - Nie - powiedziałem. Nie miałem czasu. Musiałem wziąć, co moje, od skarbnika, sprawdzić samochód, umyć ręce. Przyzywacz meldował, że gliny wzywają mnie w charakterze świadka w dawno zapomnianej sprawie, dozorca zagroził wypowiedzeniem umowy najmu biura, a niejaka pani Aleidis wpłaciła na moje konto pokaźną sumkę, by zmiennik fryzjera Dimitrios Aleidis wrócił do domu. Byłem tylko bezpańskim detektywem z zawodowo nieprzydatnym garbem sumienia i niewygodną resztką romantyzmu, której nigdy nie umiałem przepłukać burbonem, takim sobie samotnikiem nadrabiającym miną i wicami, grzeszącym chęcią przeżycia kolejnego dnia w świecie, który robi się coraz gorszy i ma gdzieś herosów wczorajszych gazet. Ale musiałem wrócić do tego świata. Złoczyńcy, moczymordy i zboczeńcy są tam tacy sami, jak gdzie indziej.