Baldacci David - Ocalenie
Szczegóły |
Tytuł |
Baldacci David - Ocalenie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Baldacci David - Ocalenie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Baldacci David - Ocalenie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Baldacci David - Ocalenie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
Strona 3
David Baldacci
Ocalenie
przełożył
Maciej Kubicki
Warszawa 2012
Strona 4
Tytuł oryginału: Saving Faith
Copyright © 1999 by Columbus Rose Ltd.
All rights reserved
Polish edition copyright © Buchmann Sp. z o.o., Warsaw, 2012
Copyright © for the Polish translation by Maciej Kubicki
Projekt okładki: Krzysztof Kiełbasiński
Skład: TYPO 2 Jolanta Ugorowska
ISBN: 978-83-7670-517-0
www.fabrykasensacji.pl
Wydawca:
Buchmann Sp. z o.o.
ul. Wiktorska 65/14, 02-587 Warszawa
Tel./fax 22 6310742
www.buchmann.pl
Konwersja:
Strona 5
Aaronowi Priestowi, mojemu przyjacielowi
Strona 6
Podziękowania
Mojej drogiej przyjaciółce Jennifer Steinberg za zbieranie dla mnie informacji:
byłabyś znakomitym detektywem!
Mojej żonie Michelle za to, że zawsze mówi mi prawdę o moich książkach.
Nealowi Schiffowi z FBI za stałą pomoc i współpracę przy moich powieściach.
Szczególnie dziękuję agentowi specjalnemu FBI Shawnowi Henry'emu za to, że
tak szczodrze darował mi swój czas, doświadczenie i entuzjazm, i za pomoc w
uniknięciu kilku poważnych gaf. Shawn, dzięki twoim komentarzom ta książka jest
dużo lepsza.
Marcie Pope za jej doskonałą i głęboką znajomość spraw Kapitolu i za
cierpliwość w rozmowach z politycznym neofitą. Marto, jesteś doskonałym
nauczycielem!
Bobby'emu Roenowi, Diane Dewhirst i Marty Paone za podzielenie się ze mną
doświadczeniem i wspomnieniami.
Tomowi DePont, Dale'owi Barto i Charlesowi Nelsonowi z NationsBank za
pomoc w sprawach finansowych i podatkowych.
Joemu Duffy'emu za oświecenie mnie w sprawie polityki pomocy dla zagranicy i
związanych z nią procedur. Także jego żonie, Anne Wexler, za poświęcenie mi
czasu i podzielenie się wartościowymi poglądami.
Bardzo, bardzo serdecznie dziękuję memu przyjacielowi Bobowi Schule'owi za
pomoc znacznie przekraczającą obowiązki, za to, że nie tylko dzielił się ze mną
fascynującymi szczegółami na temat swej długiej i znakomitej kariery w
Waszyngtonie, ale też starał się skontaktować mnie ze swymi przyjaciółmi i
kolegami, bym mógł lepiej zrozumieć politykę, działania lobbystyczne oraz to, jak
naprawdę funkcjonuje Waszyngton. Bob, jesteś cudownym przyjacielem i
prawdziwym zawodowcem.
Kongresmanowi Rodowi Blagojevichowi (demokracie z Illinois) za umożliwienie
mi wglądu w życie członka Kongresu.
Kongresmanowi Tony'emu Hallowi (demokracie z Ohio) za pomoc w lepszym
zrozumieniu tragedii biednych ludzi tego świata i tego, jak reaguje na nią (albo nie)
Waszyngton.
Mojemu przyjacielowi i członkowi rodziny, kongresmanowi Johnowi Baldacciemu
(demokracie z Maine) za pomoc i wsparcie dla tego projektu. Gdyby wszyscy w
Waszyngtonie byli podobni do Johna, to historia opowiedziana w tej książce byłaby
całkowicie nieprawdopodobna.
Larry'emu Benoitowi i Bobowi Beene'owi za pomoc we wszystkim, od działań
lobbystycznych, poprzez ukryte mechanizmy rządzenia, do szczegółów
technicznych i tajemnic budynku Kapitolu. Im zawdzięczam jedną z moich
Strona 7
ulubionych scen tej książki.
Markowi Jordanowi z Baldino's Lock and Key, dzięki któremu poznałem
działanie systemów bezpieczeństwa oraz sieci telefonicznych, a także sposoby ich
przełamania. Mark, jesteś najlepszy.
Steve'owi Jenningsowi za to, że jak zwykle przeczytał całość i pomógł ją
poprawić.
Moim drogim przyjaciołom, Davidowi i Catherine Broome, za pokazanie mi
okolic Karoliny Północnej, a także za stałą zachętę i pomoc.
Wszystkim pozostałym osobom, które przyczyniły się do powstania tej książki,
ale z rozmaitych powodów chciały pozostać anonimowe. Nie dałbym rady bez was.
Mojemu redaktorowi i przyjacielowi Frances Jalet-Miller. Jej talent, zachęty i
umiejętność delikatnej perswazji – tego właśnie każdy autor oczekuje od redaktora.
Francie, obyśmy mieli wiele wspólnych książek.
Wreszcie, ale pod żadnym względem nie najmniej, dziękuję Larry'emu, Maureen,
Jamiemu, Tinie, Emi, Jonathanowi, Karen Torres, Marcie Otis, Jackie Joiner i Jackie
Meyer, Bruce'owi Paonessie i Peterowi Mauceriemu oraz całej reszcie rodziny
Warner Books.
Wszystkie wymienione osoby podarowały mi swą wiedzę i pomoc potrzebne przy
pisaniu tej powieści. Tylko ja jednak jestem odpowiedzialny za to, jak
wykorzystałem tę pomoc do wyczarowania wszelkiego rodzaju oszustw,
przekrętów i przestępstw, a także do wykreowania złowrogich postaci
występujących w tej książce.
Strona 8
1
W wielkim podziemnym pokoju, do którego można się było dostać tylko jedną
windą, siedziała grupa ponurych mężczyzn. Bunkier ten zbudowano potajemnie, pod
pozorem renowacji stojącego na tym miejscu prywatnego budynku. Jego zadaniem
miało być zapewnienie schronienia podczas ataku jądrowego tym członkom rządu
amerykańskiego, którzy – jako mniej ważni – prawdopodobnie nie zdołaliby uciec na
czas, ale i tak należała im się ochrona niedostępna dla przeciętnego obywatela. W
polityce musi być porządek i hierarchia – nawet w obliczu totalnego zniszczenia.
W czasach, gdy zbudowano bunkier, na początku lat sześćdziesiątych, ludzie
wierzyli, że zagrzebanie się w stalowym kokonie pozwoli przetrwać bezpośrednie
uderzenie jądrowe. Po holokauście, który unicestwiłby resztę kraju, przywódcy
polityczni mieli wynurzyć się z rumowiska choćby po to, by stwierdzić, że nie ma już
niczego, czemu mogliby przewodzić.
Budynki znajdujące się na powierzchni zostały w większości wyburzone dawno
temu, ale podziemny pokój cały czas był zdatny do użytku, przykryty tylko
zrujnowanym sklepikiem, od lat nieczynnym. Obecnie ten zapomniany przez niemal
wszystkich obiekt był miejscem spotkań pewnych osób z największej agencji
wywiadowczej kraju. Spotkania te nie należały jednak do oficjalnych obowiązków
tych, którzy na nich bywali. Omawiano tam działania nielegalne, a dzisiejszego
wieczoru – wręcz związane ze zbrodnią. Dlatego przedsięwzięto dodatkowe środki
ostrożności.
To miejsce było dość niewygodne i nic dziwnego, że uczestnicy tych tajnych
spotkań nie przepadali za nim. Nawet jak na ich gust było ono zbyt w stylu Jamesa
Bonda. Powierzchnia ziemi jednak jest tak dokładnie omotana siecią
zaawansowanej techniki podsłuchiwania i śledzenia, że żadna rozmowa nie jest tam
w pełni bezpieczna. Żeby uciec z pola widzenia i słyszenia wrogów, trzeba wkopać
się w ziemię. Tony piasku nad sufitem oraz dodatkowa warstwa miedzi na i tak
bardzo grubych stalowych ścianach sprawiały, że podziemny pokój był
zabezpieczony przed ciekawskimi elektronicznymi uszami kręcącymi się w
przestrzeni kosmicznej i wszędzie indziej.
Srebrzyste włosy większości obecnych świadczyły o tym, że zbliżali się do
sześćdziesiątki, wieku obowiązkowego przejścia na emeryturę w ich agencji. W
stonowanych, urzędniczych garniturach mogliby być lekarzami, prawnikami lub
bankierami. Prawdopodobnie na drugi dzień po spotkaniu z nimi nikt nie pamiętałby
żadnego z nich. Ta anonimowość była ich znakiem firmowym – ludzie tego pokroju z
powodu takich właśnie szczegółów umierali, nierzadko gwałtowną śmiercią.
Uczestnicy tego sabatu znali tysiące tajemnic, które nigdy nie zostaną ujawnione
społeczeństwu, gdyż z pewnością potępiłoby ono związane z nimi poczynania.
Ameryka jednak często domaga się wyników – ekonomicznych, politycznych,
społecznych i wszelkich innych – które można osiągnąć jedynie przez zamienienie
Strona 9
pewnych części globu w krwawą miazgę. Praca tych ludzi polegała na obmyśleniu
dyskretnych metod, tak by odpowiednie działania nie odbiły się źle na wizerunku
Stanów Zjednoczonych, a jednocześnie by zabezpieczać kraj przed
międzynarodowymi terrorystami i cudzoziemcami niezadowolonymi z rosnącej
potęgi Ameryki.
Dzisiejsze zebranie zostało zwołane w celu omówienia planów zabicia Faith
Lockhart. Wykonawczy rozkaz prezydencki co prawda zabraniał CIA angażować
się w morderstwa, dzisiejszego wieczoru jednak zebrani nie reprezentowali
Agencji, choć byli przez nią zatrudnieni. Były to ich prywatne działania i właściwie
nie było żadnych różnic zdań co do tego, że ta kobieta musi umrzeć, i to szybko, bo
– według nich – miało to zasadnicze znaczenie dla bezpieczeństwa kraju. Ale
konieczność poświęcenia jeszcze jednego życia powodowała, że spotkanie stawało
się trudne, a zebrani przypominali gestykulujących parlamentarzystów, walczących
na Kapitolu o warte miliardy dolarów kawały kiełbasy wyborczej.
– A więc twierdzisz – odezwał się jeden z białowłosych mężczyzn, wskazując
szczupłym palcem w wypełnione dymem powietrze – że oprócz Lockhart musimy
zabić agenta federalnego. Dlaczego zabijać jednego z naszych? To może prowadzić
jedynie do nieszczęścia. – Potrząsnął głową z niezadowoleniem.
Mężczyzna siedzący u szczytu stołu kiwnął głową w zamyśleniu. Był to Robert
Thornhill, najbardziej zasłużony żołnierz CIA z czasów zimnej wojny, człowiek o
wyjątkowej pozycji w Agencji. Jego reputacja była nienaganna, a kolekcja
zawodowych sukcesów nie miała sobie równych. Jako zastępca wicedyrektora do
spraw operacji był ostatecznym zabezpieczeniem Agencji. Dyrektor operacyjny był
odpowiedzialny za tajne zbieranie informacji wywiadowczych w terenie. Nic
dziwnego, że kierownictwo operacyjne CIA było nieoficjalnie określane jako „kram
szpiegów”, a jego szef nie był znany opinii publicznej. Było to doskonałe miejsce do
tego, żeby wykonać jakąś konkretną robotę.
To Thornhill zorganizował doborową grupę ludzi, którzy byli tak samo jak on
niezadowoleni z biegu spraw w CIA. On także pamiętał o istnieniu tej podziemnej
kapsuły czasu oraz znalazł pieniądze na to, by potajemnie przywrócić pokój do
stanu, w którym nadawał się do użytku, a nawet unowocześnić znajdujące się w nim
urządzenia. Tysiące tego rodzaju zabawek, finansowanych przez podatników, było
rozsianych po całym kraju i wiele z nich zdążyło już zniszczeć. Thornhill zwalczył
pokusę uśmiechu. Co w końcu miałby robić rząd, gdyby nie marnował ciężko
zarobionych pieniędzy swych obywateli?
Kiedy w tej chwili błądził ręką po nierdzewnym stalowym blacie ze
staroświeckimi popielniczkami, wdychał przefiltrowane powietrze i czuł nad głową
ochronny chłód ton ziemi, wracał na chwilę myślami do czasów zimnej wojny. Wtedy
przynajmniej sytuacja była jasna, wróg był spod znaku sierpa i młota. Mówiąc
szczerze, Thornhill wolał jako przeciwnika potężnego rosyjskiego niedźwiedzia niż
zwinnego węża pustynnego, którego obecność można było odkryć dopiero wtedy,
gdy już wstrzyknął jad. Celem życia wielu było zachwianie Stanami Zjednoczonymi i
Thornhill miał za zadanie pilnować, by im się to nigdy nie udało.
Strona 10
Thornhill rozejrzał się wokół stołu i z satysfakcją stwierdził, że każdy z obecnych
jest tak samo jak on gotów do poświęceń w służbie dla kraju. Od kiedy tylko
pamiętał, chciał służyć Ameryce. Jego ojciec pracował w OSS, poprzedniku CIA z
okresu drugiej wojny światowej. Młody Thornhill niewiele wtedy wiedział o tym, co
robi jego ojciec, ale stopniowo przejął jego filozofię życiową, według której nic nie
jest ważniejsze od służenia ojczyźnie. Nic dziwnego, że Thornhill zaczął pracę w
Agencji natychmiast po skończeniu Yale. Od tego momentu ojciec był dumny z syna,
i vice versa.
Thornhill miał szare, ruchliwe oczy, kwadratowy podbródek i lśniące,
przyprószone siwizną włosy, tworzące aurę wytworności. Miał niski i miły głos, a
techniczny żargon przychodził mu równie łatwo jak strofy Longfellowa. Nosił
trzyczęściowe garnitury i przedkładał fajkę nad papierosy. W wieku pięćdziesięciu
ośmiu lat mógł spokojnie zakończyć służbę w CIA i wieść przyjemne życie byłego
pracownika rządowego, obytego w świecie erudyty. Jednak taka możliwość nawet
nie postała mu w głowie, a przyczyna tego była oczywista: w ciągu ostatnich
dziesięciu lat zakres działań i budżet CIA zostały poważnie okrojone. Potencjalnie
prowadziło to do katastrofy, bo w burzach wybuchających obecnie w świecie często
brali udział fanatycy nie związani z żadnymi ciałami politycznymi, za to mający
dostęp do broni masowego rażenia. W czasach, gdy niemal wszyscy uważali, że
odpowiedzią na wszelkie zło tego świata jest zaawansowana technika, nagle
okazało się, że najlepsze satelity nie potrafią zagłębić się w uliczki Bagdadu, Seulu
czy Belgradu i zmierzyć temperatury uczuć mieszkających tam ludzi. Komputery
umieszczone w przestrzeni kosmicznej nie umiały zbadać, co myślą ci ludzie, jakie
diabelskie żądze buszują w ich sercach. Thornhill zawsze wolał bystrego człowieka
w terenie, gotowego zaryzykować życie, od najlepszej maszynerii dostępnej na
rynku.
Takich właśnie utalentowanych ludzi zebrał wokół siebie w CIA – absolutnie
lojalnych w stosunku do niego, a jednocześnie ciężko pracujących dla przywrócenia
Agencji utraconego znaczenia. W końcu Thornhill znalazł na to sposób. Wkrótce
powinien uzyskać kontrolę nad potężnymi kongresmanami, senatorami, nawet nad
samym wiceprezydentem, a także nad wystarczającą liczbą wysokich urzędników,
by nie dopuścić niezależnych doradców. Wtedy odżyją jego plany budżetowe, jego
zasoby ludzkie wzrosną wielokrotnie, a Agencja wróci na należne jej czołowe
miejsce w świecie.
Taka strategia zadziałała w wypadku J. Edgara Hoovera i jego FBI. Thornhill był
przekonany, że nieprzypadkowo rozkwit budżetu i wpływów Biura za rządów
nieżyjącego już dyrektora zbiegł się z pogłoskami o istnieniu jego szeroko
komentowanych „tajnych” akt dotyczących potężnych polityków. Nienawidził FBI z
całego serca, jak żadnej innej organizacji na świecie, a jednak po to, by Agencja
powróciła na pierwszy plan, gotów był użyć każdej taktyki. Dobra, Ed, patrz, ja
zrobię to lepiej.
Thornhill omiótł wzrokiem zgromadzonych mężczyzn.
– Byłoby idealnie, gdybyśmy nie musieli zabijać jednego z naszych. Ale FBI
roztoczyła nad nią całodobową tajną opiekę. Można ją dopaść jedynie wtedy, gdy
Strona 11
jedzie do tej chatki na wieś. Bez żadnego ostrzeżenia mogą ją objąć programem
ochrony świadka, więc musimy uderzyć właśnie na wsi.
– No dobrze, zabijemy Lockhart, ale na miłość boską, Bob, zostawmy agenta FBI
– odezwał się inny mężczyzna.
Thornhill potrząsnął głową.
– Za duże ryzyko. Wiem, że zabijanie agenta nie jest w porządku, ale
zaniedbanie naszych obowiązków w takiej chwili byłoby katastrofalną pomyłką.
Wiesz, ile zainwestowaliśmy w tę operację. Nie możemy popełnić błędu.
– Cholera, Bob – żachnął się oponujący – czy wiesz, co się stanie, gdy FBI się
dowie, że puknęliśmy jednego z ich ludzi?
– Jeśli nie potrafimy dochować takiej tajemnicy, to nie mamy czego tu szukać –
warknął Thornhill. – Nie po raz pierwszy poświęca się życie ludzkie.
Kolejny z obecnych włączył się do dyskusji. Był w tym gronie najmłodszy, ale
zdążył zapracować sobie na szacunek grupy inteligencją i umiejętnością
wykorzystywania krańcowego okrucieństwa.
– W gruncie rzeczy braliśmy pod uwagę jedynie scenariusz zabicia Lockhart, by
zapobiec śledztwu FBI w sprawie Buchanana. A może by się zwrócić do dyrektora
FBI i zaproponować mu, by rozkazał swej grupie zamknięcie tego dochodzenia?
Wtedy nikt nie będzie musiał umrzeć.
Thornhill z niezadowoleniem spojrzał na młodszego kolegę.
– A jak, twoim zdaniem, mielibyśmy wyjaśnić dyrektorowi FBI, dlaczego chcemy,
by to zrobił?
– Może coś zbliżonego do prawdy? – podsunął młodszy mężczyzna. – Chyba
nawet w wywiadzie jest czasem miejsce na coś takiego?
Thornhill uśmiechnął się łagodnie.
– Miałbym powiedzieć dyrektorowi FBI, który, nawiasem mówiąc, najchętniej
widziałby nas na zawsze zamkniętych w muzeum, że chcemy, by zakończył
potencjalnie wystrzałowe dochodzenie tylko dlatego, by CIA mogła użyć
nielegalnych środków do uzyskania przewagi nad jego Biurem. Bardzo inteligentne.
Czemu sam o tym nie pomyślałem? Przy okazji, gdzie chciałbyś odsiedzieć wyrok?
– Na litość boską, Bob, teraz współpracujemy z FBI, to już nie jest rok
sześćdziesiąty. Nie zapominaj o CTC.
CTC, Centrum Antyterroryzmu, wspólne przedsięwzięcie CIA i FBI mające na
celu usprawnienie zwalczania terroryzmu poprzez wymianę informacji i środków,
ogólnie uważane było przez uczestników narady za sukces, natomiast dla Thornhilla
był to po prostu kolejny sposób, w jaki FBI wtykało swoje paluchy w jego interesy.
– Miałem okazję brać udział w pracach CTC – powiedział. – Uznałem, że to
idealne miejsce, z którego mogę kontrolować Biuro i ich plany, zazwyczaj
nieoznaczające niczego dobrego dla nas.
– Przestań, Bob, jesteśmy w tej samej drużynie.
Thornhill wlepił wzrok w młodszego mężczyznę – tak że wszyscy w pokoju
Strona 12
zamarli.
– Nigdy więcej nie mów czegoś takiego w mojej obecności – wycedził.
Mężczyzna zbladł i usiadł.
Thornhill ścisnął w zębach fajkę i mówił dalej:
– Chcesz, żebym podał konkretne przykłady, gdy FBI przypisuje sobie zasługi i
chwałę za pracę wykonaną przez nas? Za krew przelaną przez naszych agentów?
Za te niezliczone wypadki, w których ratowaliśmy świat od unicestwienia? Jak
manipulują dochodzeniami, by zmiażdżyć innych, by powiększyć swój i tak ogromny
budżet? Mam wam opowiedzieć o tym wszystkim, co podczas trzydziestu sześciu lat
mojej służby FBI zrobiło, by zdyskredytować nasze misje, naszych ludzi?
Mężczyzna, do którego te pytania były adresowane, powoli potrząsnął głową,
gdy spoczął na nim wzrok Thornhilla.
– Nawet gdyby sam dyrektor FBI przyszedł tutaj, całował moje buty i przyrzekał
mi wieczną uległość, to i tak nie dałbym się przekonać. Nigdy! Wyrażam się jasno?
– Rozumiem. – Młodszy mężczyzna, wypowiadając te słowa, bardzo się starał nie
kręcić głową ze zdziwienia. Wszyscy obecni w tym pokoju, poza Robertem
Thornhillem, wiedzieli, że FBI i CIA w rzeczywistości dobrze z sobą żyją. Może
czasami FBI siłą forsowało swoje zdanie we wspólnych dochodzeniach, bo miało
więcej środków niż ktokolwiek inny, ale nie znaczyło to, by Biuro prowadziło
planowe działania zniszczenia Agencji. Rozumieli też jednak, że Robert Thornhill
wierzył w to, iż najgorszym ich wrogiem jest właśnie FBI. Wiedzieli, że przez lata
Thornhill decydował o sporej liczbie zabójstw dokonanych przez Agencję i robił to z
talentem i poświęceniem. Jak wejść w drogę komuś takiemu?
Odezwał się inny mężczyzna:
– Nie uważacie, że jeśli zabijemy tego agenta, to FBI zrobi wszystko, by
dowiedzieć się prawdy? Mają dość środków, by przekopać całą ziemię. Bez
względu na to, jak dobrzy jesteśmy, nie dorównamy im. Co wtedy?
Wśród zebranych dał się słyszeć pomruk. Thornhill z obawą rozejrzał się po
obecnych. To niełatwy sojusz. Ci ludzie mają lekką manię prześladowczą, są
nieobliczalni i nawykli do polegania na własnej ocenie sytuacji. Naprawdę, cudem
było już zebranie ich razem.
– FBI oczywiście zrobi wszystko, co możliwe, by wyjaśnić zabójstwa swojego
agenta oraz głównego świadka w jednym z najambitniejszych dochodzeń w ich
dziejach. Chciałbym więc zaproponować podsunięcie im takiego rozwiązania, jakie
chcieliby znaleźć.
Obecni spojrzeli z zaciekawieniem. Thornhill napił się wody ze szklanki i przez
długą chwilę rozpalał fajkę.
– Faith Lockhart latami pomagała Buchananowi prowadzić jego działania, aż w
końcu wzięły w niej górę sumienie lub rosnące poczucie zagrożenia. Zgłosiła się do
FBI i zaczęła opowiadać im o wszystkim, co wie. Dzięki mojej przezorności
dowiedzieliśmy się o tym, ale Buchanan absolutnie nie wie, że jego partnerka
zwróciła się przeciw niemu. Nie wie też, że zamierzamy ją zabić. O tym wiemy
Strona 13
tylko my. – Thornhill w duchu pogratulował sobie tej ostatniej uwagi. To zabrzmiało
dobrze, stwarzało poczucie wszechwiedzy. Poza tym to jego specjalność. Mówił
dalej: – FBI natomiast może podejrzewać albo może się dowiedzieć, że Buchanan
wie o jej zdradzie. Dla postronnego obserwatora nikt na świecie nie miałby
większej motywacji, by zabić Faith Lockhart.
– O co ci chodzi?
– O to, że zamiast pozwalać Buchananowi zniknąć, wskażemy FBI, że on i jego
klienci dowiedzieli się o podwójnej grze Lockhart, i to oni kazali zabić ją i agenta.
– Ale kiedy wezmą Buchanana, to on wszystko im powie – padła szybka
odpowiedź.
Thornhill spojrzał na rozmówcę jak niezadowolony nauczyciel na ucznia. W ciągu
ostatniego roku dostali od Buchanana wszystko, czego potrzebowali, więc w tej
chwili można się było go pozbyć. Ta prawda powoli docierała do zgromadzonych.
– Wskażemy więc Buchanana pośmiertnie. Trzy śmierci. To znaczy, inaczej: trzy
zabójstwa – podsumował inny mężczyzna.
Thornhill rozejrzał się po pokoju i uważnie sondował reakcję obecnych na jego
plan. Pomimo protestów w obliczu konieczności zabicia agenta FBI wiedział, że dla
tych ludzi trzy śmierci nic nie znaczą. Oni byli ze starej szkoły, w której doskonale
rozumiano, że tego rodzaju poświęcenia są czasami niezbędne. Przecież to, co
robili zawodowo, czasami kosztowało życie ludzkie, ale jednocześnie dzięki temu
unikano otwartej wojny. Zabić trzech, by ocalić trzy miliony – któż mógłby
dyskutować z takim rachunkiem, nawet biorąc pod uwagę, że ofiary były względnie
niewinne. Każdy żołnierz ginący w bitwie też jest niewinny. Thornhill wierzył, że w
tajnych operacjach, enigmatycznie nazywanych w kręgach wywiadowczych „trzecią
opcją” pomiędzy dyplomacją a wojną, CIA może najpełniej dowieść swojej wartości.
Wiedział jednak, że są one także przyczyną najgorszych nieszczęść w historii
Agencji. Lecz, szybko dodał w myśli, bez ryzyka nie ma szansy na chwałę. O, takie
właśnie epitafium chciałby mieć na nagrobku.
Thornhill nie zarządził żadnego formalnego głosowania. Nie było takiej
potrzeby.
– Dziękuję, panowie – powiedział. – Zajmę się wszystkim.
Strona 14
2
Przy końcu krótkiej żwirowej drogi, o poboczach zarośniętych mleczem,
szczawiem i rdestem, przycupnęła mała chatka kryta gontem. Upadający
budyneczek stał na akrowej, pustej działce, którą z trzech stron otaczał tak gęsty
las, że każde drzewo walczyło o skrawek słońca. Ze względu na podmokły teren ten
osiemdziesięcioletni dom nigdy nie miał żadnego sąsiada. Najbliższa osada
znajdowała się około pięciu kilometrów stąd. Można też było dostać się tam na
skróty, jeśli ktoś miał dość siły, by przedzierać się przez gęstwinę leśną.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat w tej wiejskiej chatce najczęściej nastolatki
urządzały spontaniczne imprezy albo bezdomni włóczędzy szukali względnego
bezpieczeństwa czterech ścian i dachu (co prawda, dziurawego) nad głową. Obecny
właściciel, który niedawno odziedziczył chatkę, w końcu postanowił ją wynająć.
Dość szybko znalazł chętnego lokatora, który zapłacił roczny czynsz z góry –
gotówką.
Tej nocy wzmagający się wiatr mierzwił wysoką trawę w ogródku przed domem.
Za domem potężne dęby również pochylały korony tam i z powrotem. Poza tym nie
było słychać żadnych dźwięków.
Oprócz jednego.
W lesie, kilkaset metrów za domem, w płytkim korycie strumienia człapała para
stóp. Mężczyzna zatrzymał się, by otrzeć buty o pień leżącego drzewa.
Lee Adams był jednocześnie spocony i przemarznięty po tej niełatwej wycieczce.
Czterdziestojednoletni dwumetrowiec był wyjątkowo silny, w jego pracy
utrzymywanie formy fizycznej było koniecznością. Co prawda często wymagano od
niego także siedzenia całymi dniami w samochodzie albo przeglądania mikrofilmów
w bibliotekach czy sądach, jednak od czasu do czasu musiał się wspinać na drzewa,
walczyć z mężczyznami nawet większymi od niego, albo – jak teraz – przedzierać
się w środku nocy przez zarośnięte lasy. W pracy doświadczył już tylu złamań kości
i innych rozmaitych kontuzji, że jego ciało czuło się o wiele starzej, niż wyglądało.
To właśnie coraz częściej odczuwał, gdy wstawał rano, jako łamanie w kościach
albo inne drobne bóle. Czasem się zastanawiał: czy to guz nowotworowy czy
zwykły reumatyzm? Jakie to zresztą, do cholery, miało znaczenie? Kiedy Bóg
skasuje czyjś bilet, zrobi to bez odwołania. Ani odpowiednia dieta, ani fikanie z
hantlami czy dreptanie po bieżni nie zmienią jego decyzji o przecięciu twojej nici.
Lee spojrzał przed siebie. Jeszcze nie mógł dostrzec chatki, bo las był zbyt
gęsty. Wyjął z plecaka aparat fotograficzny i nerwowo przez chwilę przy nim
majstrował, biorąc głębokie, ożywcze oddechy. Wcześniej kilka razy przeszedł już
tę trasę, ale nigdy nie wszedł do chatki. Widział tu jednak różne dziwne rzeczy i
dlatego wrócił. Był już najwyższy czas, żeby poznać tajemnice tego miejsca.
Kiedy wróciły mu siły, ruszył dalej. Za jedynych kompanów miał dzikie zwierzęta,
bo w tej wiejskiej części Wirginii wciąż sporo było jeleni, zajęcy, wiewiórek, a
Strona 15
nawet bobrów. Widział oszalałe nietoperze, ślepo przecinające powietrze nad jego
głową. Na dodatek wydawało mu się, że co kilka kroków wpada prosto w rój
komarów. Chociaż dostał sporo forsy z góry, jako zaliczkę, poważnie rozważał
możliwość zażądania wyższej stawki w tym wypadku.
Zbliżył się do skraju lasu. Miał spore doświadczenie w szpiegowaniu ludzi i
wiedział, że najlepiej działać powoli i metodycznie. Trzeba po prostu mieć nadzieję,
że nie zdarzy się nic, co zmusiłoby człowieka do improwizacji.
Jego złamany nos był honorową pamiątką z czasów, gdy próbował sił jako bokser
w marynarce wojennej i wyładowywał młodzieńczą agresję w otoczonym linami
ringu, stając naprzeciw innego młodzieńca o podobnej wadze i umiejętnościach.
Jego arsenał zawierał parę ciężkich rękawic, szybkie ręce i zwinne nogi, trzeźwy
umysł i serce do walki. W większości wypadków to wystarczało do zwycięstwa.
Kiedy skończył służbę wojskową, dalej wiodło mu się dobrze. Nigdy nie był
bogaty, ale też nie klepał biedy, mimo że sam był swoim pracodawcą. Od niemal
piętnastu lat rozwiedziony, z dumą myślał o córce, Renee Adams, która właśnie
skończyła dwadzieścia lat: wysoka, inteligentna blondynka, posiadaczka stypendium
Uniwersytetu Wirginii i gwiazda tamtejszego żeńskiego zespołu lacrosse. Niestety,
przez ostatnie dziesięć lat Renee Adams nie wykazywała najmniejszego
zainteresowania jakimikolwiek kontaktami z ojcem. Lee wiedział, że ta decyzja
miała pełne błogosławieństwo jej matki.
Była żona wydawała się tak miła na tych kilku pierwszych randkach, tak oszalała
na punkcie jego munduru, tak pełna entuzjazmu w łóżku. Nazywała się Trish
Bardoe i wcześniej była striptizerką. Po rozwodzie ponownie wyszła za mąż za
faceta o nazwisku Eddie Stipowicz, bezrobotnego inżyniera alkoholika. Lee uważał,
że Trish zmierza ku nieszczęściu, i starał się przejąć opiekę nad Renee na takiej
podstawie, że jej matka i ojczym nie mogą jej utrzymać. I właśnie wtedy Eddie, ten
tchórzliwy kundel, którym Lee pogardzał, wynalazł – pewnie przypadkowo – jakieś
mikrochipowe gówno, które uczyniło go miliarderem. Walka o opiekę nad córką
straciła sens. Klęskę pogłębiało to, że o Eddiem pisano w „Wall Street Journal”,
„Newsweeku”, tygodniku „Time” i innych publikacjach – był sławny. Ich dom pojawił
się nawet w „Architectural Digest”.
Lee widział ten numer „Digesta”. Nowy dom Trish był olbrzymi, purpurowy czy
fioletowy, tak ciemny, że Lee skojarzył go z wnętrzem trumny. Okna miały rozmiary
katedralne, meble były tak wielkie, że można się było w nich zgubić, a ilość drewna
na ścianach, podłogach i klatkach schodowych wystarczyłaby na ogrzanie
przeciętnego miasteczka Środkowego Zachodu przez okrągły rok. Były tam także
kamienne fontanny z rzeźbami nagich postaci – co za kicz! Wewnątrz artykułu
znajdowało się nawet zdjęcie szczęśliwej pary.
Uwagę Lee przyciągnęło jednak inne zdjęcie: Renee siedzącej na
najwspanialszym ogierze, jakiego Lee widział w życiu, wśród trawy tak zielonej i
tak doskonale utrzymanej, że przypominała szmaragdowe morze. Lee starannie
wyciął to zdjęcie i umieścił w albumie rodzinnym. Oczywiście w artykule nie było
najmniejszej wzmianki o nim, zresztą nie było żadnego powodu, by taka tam się
Strona 16
znalazła. Wytrąciła go tylko z równowagi wzmianka o Renee jako o córce Eda.
– Pasierbica – powiedział na głos, kiedy przeczytał odpowiednią linijkę. –
Pasierbica. Tego nie zmienisz, Trish.
Zazwyczaj nie czuł zazdrości z powodu bogactwa, w które teraz opływała jego
była żona, gdyż wiedział, że dzięki temu córka nigdy nie będzie w potrzebie.
Czasami jednak to bolało.
Kiedy ten wielki, twardy facet pozwalał sobie na rozmyślanie o tej wielkiej
dziurze w jego życiu, to zawsze kończyło się dziecięcym łkaniem. Życie czasami
bywa zabawne, tak jak kiedy jednego dnia dostaje się doskonałe wyniki badań
lekarskich, a następnego się umiera.
Lee przycisnął aparat fotograficzny do piersi. Załadował tam film o czułości ISO
400, który turbodoładowywał, nastawiając aparat na czułość
1600. Czuły film potrzebuje mniej światła, więc można krócej otwierać migawkę
i w ten sposób zmniejsza się prawdopodobieństwo, że drgania aparatu zakłócą
zdjęcia. Podłączył 600-milimetrowy teleobiektyw i ustawił statyw. Spojrzał
pomiędzy gałęziami dzikiego derenia i skoncentrował wzrok na tyłach domu. Zrobił
serię zdjęć, po czym odłożył aparat.
Z miejsca, z którego patrzył na dom, nie mógł ocenić, czy ktoś jest w środku. Co
prawda nie widział żadnych świateł wewnątrz, ale mógł być tam jakiś pokój
niewidoczny dla niego. Na dodatek nie widział frontu domu, a z tego co wiedział,
tam właśnie mógł stać samochód.
Popatrzył w niebo. Wiatr właśnie zanikał. Lee z grubsza ocenił, że chmury będą
jeszcze kilka minut przesłaniać księżyc, zarzucił plecak, na chwilę się skupił, jakby
zbierał całą energię, po czym wymknął się z lasu.
Poruszał się bezszelestnie, aż dotarł do miejsca, gdzie mógł przycupnąć za kępą
przerośniętych krzaków i obserwować zarówno tył, jak i front domu. Cienie
pojaśniały – pojawił się ponownie księżyc. Leniwie przyglądał się, co Lee tutaj robi.
Chatka, choć tak izolowana, znajdowała się zaledwie czterdzieści minut jazdy
samochodem od centrum Waszyngtonu. Z tego powodu była bardzo wygodna dla
wielu różnych celów. Lee sprawdził właściciela – okazało się, że wszystko jest
zgodne z prawem. Trudniej było znaleźć najemcę.
Lee wyjął urządzenie, które wyglądało jak magnetofon kasetowy, ale w
rzeczywistości był to zasilany baterią elektroniczny wytrych w pokrowcu
zamykanym na zamek błyskawiczny. Namacał rozmaite wytrychy i wyjął
odpowiedni. Za pomocą klucza Allena zamocował wytrych w maszynie. Jego palce
poruszały się szybko i pewnie, choć kolejne pasmo chmur przesłoniło księżyc. Lee
robił to już tyle razy, że z zamkniętymi oczami mógłby z zadziwiającą precyzją
manipulować narzędziami włamywacza.
Podczas jednej z poprzednich wizyt, za dnia, przyjrzał się przez lunetę zamkom
chatki. Wyniki oględzin zbiły go nieco z tropu: zamki wszystkich zewnętrznych
drzwi były wyposażone w rygle antywłamaniowe, wszystkie okna na parterze i na
pierwszym piętrze miały zamki zatrzaskowe, a na dodatek urządzenia te wyglądały
Strona 17
na nowe. I to wszystko w chylącym się ze starości domku do wynajęcia gdzieś w
Ameryce.
Kiedy o tym myślał, pomimo panującego chłodu na jego czole pojawiły się krople
potu. Uspokajająco podziałał dotyk metalu: dziewięciomilimetrowy pistolet
automatyczny tkwił w kaburze. Po chwili przestawił go w położenie naładowane i
zabezpieczone: ładunek w komorze nabojowej, kurek odciągnięty, włączone
zabezpieczenie.
Chatka miała też system alarmowy. To był prawdziwy szok. Gdyby Lee był
rozsądny, spakowałby sprzęt, wrócił do domu i zameldował zleceniodawcy o
niepowodzeniu przedsięwzięcia. A jednak była to dla niego kwestia zawodowej
dumy: będzie badał tę sprawę co najmniej do chwili, gdy się wydarzy coś, co zmieni
jego przekonanie. A Lee potrafił biegać naprawdę bardzo szybko.
Wejście do domu nie było wcale tak trudne, szczególnie gdy zdobył kody
wejściowe. Udało mu się to za trzecią bytnością w tym miejscu, kiedy do chatki
przyjechało dwoje ludzi. Wcześniej już odkrył, że dom ma alarm, był więc
przygotowany. Siedział wtedy w tej samej kępie krzaków i czekał, aż wyjdą.
Wówczas kobieta wprowadziła kod, by włączyć system, a Lee przypadkiem miał
przy sobie małe elektroniczne cudo, które przechwyciło ten kod wprost z powietrza
tak łatwo, jak bramkarz łapie wolno lecącą piłkę. Wszystkie prądy elektryczne
tworzą pole magnetyczne, więc kiedy kobieta wystukiwała numery, system
bezpieczeństwa wysyłał przy każdej cyfrze osobne sygnały wprost do siatki Lee.
Lee zaczekał, aż chmury ponownie zakryją księżyc, włożył lateksowe rękawiczki
ze wzmocnionymi opuszkami palców i wnętrzem dłoni, po czym przygotował latarkę
i wziął głęboki oddech. Szybko podbiegł do tylnych drzwi. Zsunął zabłocone buty i
postawił je obok drzwi. Nie chciał zostawiać śladów. Dobry prywatny detektyw jest
niewidzialny. Trzymał pod pachą latarkę, wsunął wytrych w zamek i włączył
urządzenie.
Używał tej maszynki, żeby było szybciej, bo nie był jeszcze wystarczająco
sprawnym włamywaczem. To prawdziwa sztuka, a Lee znał swoje możliwości.
Doświadczony włamywacz potrafiłby otworzyć zamek szybciej, niż Lee mógłby to
zrobić swoim urządzeniem. Tak czy owak, po chwili zasuwa się odsunęła.
Kiedy otworzył drzwi, ciszę przerwało niskie buczenie systemu bezpieczeństwa.
Szybko odszukał panel kontrolny, wstukał sześć cyfr i buczenie natychmiast ustało.
Lee zamknął delikatnie za sobą drzwi i poczuł się jak włamywacz.
Mężczyzna opuścił karabin i czerwona kropka laserowego celownika znikła z
szerokich pleców niczego niepodejrzewającego Lee Adamsa. Był to Leonid Sierow,
były oficer KGB specjalizujący się w zabójstwach. Po rozpadzie Związku
Radzieckiego Sierow został nagle pozbawiony dochodowego zajęcia, ale jego talent
do zabijania ludzi był w cenie także w tak zwanym cywilizowanym świecie. Przez
lata rozpieszczany jako komunista, z własnym mieszkaniem i samochodem, stał się
bogatym kapitalistą dosłownie w ciągu jednej nocy. Gdybyż wiedział o tym
wcześniej...
Strona 18
Sierow nie znał Lee Adamsa i nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego się tu
znalazł. Nie zauważył go do chwili, gdy Lee wyskoczył z krzaków w pobliżu domu.
Sierow odgadł, ze dźwięki związane z jego obecnością zagłuszył wiatr. Spojrzał na
zegarek. Niedługo przyjadą. Sprawdził wydłużony tłumik przyłączony do karabinu i
delikatnie pogłaskał jego wylot, jakby dotykał ulubionego zwierzątka, jakby
przenosił na polerowany metal poczucie nieomylności. Karabin wykonany był ze
specjalnego kompozytu kevlaru, włókien szklanych i grafitu, co zapewniało
doskonałą stabilność. Wylot karabinu również nie był wyprofilowany jak zwykle,
jego przekrój był wynikiem tak zwanego gwintowania wielokątnego i przypominał
prostokąt z zaokrąglonymi krawędziami. Taki profil lufy miał zwiększać prędkość
wylotu o ponad osiem procent, a także, co bardziej istotne, balistyczne badanie kuli
wystrzelonej z broni tego typu było w zasadzie niemożliwe, ponieważ nie było
żadnych wgłębień czy wybrzuszeń wewnątrz lufy, które mogłyby spowodować
specyficzne znaki na pociskach wystrzelonych z tej broni. Naprawdę, sukces
zależał od szczegółów: Sierow całą karierę zbudował na tej filozofii.
Jego droga ucieczki przez las miała go zaprowadzić do cichej dróżki, a stamtąd
samochód szybko odwiezie go do pobliskiego portu lotniczego Allen Dulles. Potem
zajmie się kolejnymi zadaniami w innych miejscach, prawdopodobnie bardziej
egzotycznych niż to tutaj. Co prawda, z jego punktu widzenia takie miejsce jak ta
chatka na wsi miało swoje zalety.
Najtrudniej zabić kogoś w mieście. Ustalenie miejsca strzału, naciśnięcie spustu
i ucieczka są ogromnie skomplikowane z powodu wszechobecności świadków i
policji. W wiejskim otoczeniu, z jego izolacją, drzewami, odległościami między
domami, można się czuć jak tygrys w zagrodzie z bydłem i zabijać z nudną wręcz
wydajnością przez siedem dni w tygodniu.
To miejsce było tak odosobnione, że Sierow zastanawiał się, czy nie odłączyć
tłumika i polegać na swych zdolnościach strzelca wyborowego, doskonałym
celowniku i świetnie opracowanym planie ucieczki. To zupełnie tak jak z padającym
drzewem: jeśli się zabije kogoś w środku lasu, kto usłyszy, jak umiera? Z jednej
strony wiedział, że niektóre tłumiki znacznie zakłócają tor pocisku, co może
spowodować, że nikt nie umrze oprócz niedoszłego zabójcy – wtedy mianowicie,
kiedy klient dowie się o niepowodzeniu. Z drugiej strony jednak osobiście
nadzorował konstrukcję urządzenia i ufał, że zadziała tak, jak powinno.
Rosjanin poruszył się cicho. Był tutaj od zmroku, ale, przyzwyczajony do
długiego oczekiwania, podczas zadań nigdy się nie męczył. Traktował życie
wystarczająco poważnie, by przygotowania do zakończenia czyjegoś życia
powodowały u niego wysoki poziom adrenaliny. Ryzyko chyba zawsze przynosi
ożywienie. Niezależnie od tego, czy ktoś się wspina w wysokich górach, czy też
przygotowuje zabójstwo – czuje się bardziej żywy, gdy z bliska może zajrzeć
śmierci w oczy.
Sierow siadł na pniu zaledwie dziesięć metrów od domu. Miejsce to zapewniało
czyste pole strzału, bo pocisk potrzebuje zaledwie kilku centymetrów przestrzeni.
Powiedziano mu, że mężczyzna i kobieta wejdą do tego domu tylnymi drzwiami. To
znaczy: będą usiłować wejść, ale im się to nie uda. Co laser naznaczy, pocisk
Strona 19
zniszczy. Był pewien, że z dwukrotnie większej odległości trafiłby świetlika, nie
przewidywał więc żadnych problemów. Wszystko tak doskonale zorganizowano, że
instynkt nakazywał mu być ciągle w pogotowiu. Miał teraz doskonały powód, by nie
wpaść w pułapkę nadmiernej pewności siebie: w domu był jakiś mężczyzna. To nie
był policjant, bo ludzie zajmujący się egzekwowaniem prawa nie prześlizgują się
przez krzaki i nie włamują się do domów. Sierow nie został powiadomiony
wcześniej o obecności tego mężczyzny, więc uznał, że intruz nie może być jego
sprzymierzeńcem. Rosjanin jednak nie znosił zmieniania planów. Postanowił więc,
że jeśli mężczyzna zostanie w domu, kiedy tamci przyjadą i zginą, to będzie trzymał
się pierwotnego planu i ucieknie przez las. Jeśli natomiast mężczyzna w jakikolwiek
sposób się wmiesza lub też pojawi się na zewnątrz po tym, jak padną strzały...
Trudno, Sierow ma dość amunicji: będą trzy martwe ciała zamiast dwóch.
Strona 20
3
Daniel Buchanan siedział w zaciemnionym gabinecie i popijał kawę tak mocną,
że nieomal czuł, jak z każdym łykiem przyśpiesza mu tętno. Przeciągnął dłonią po
włosach – posiwiałych po trzydziestu latach waszyngtońskich zmagań, ale wciąż
gęstych i kręconych – ogromnie wyczerpany po kolejnym długim dniu
przekonywania ustawodawców, że jego sprawy warte są ich uwagi. Coraz częściej
jedynym lekarstwem na zmęczenie były olbrzymie ilości kofeiny. Rzadko miewał
możliwość całonocnego snu. Jego wypoczynek sprowadzał się do drzemek tu czy
tam, przymknięcia oczu podczas jazdy na kolejne spotkanie czy następny lot, do
chwilowych odpłynięć w nieświadomość podczas niekończących się przesłuchań w
Kongresie, czasami była to godzina snu we własnym łóżku. Przez resztę czasu
pracował, we wszelkich możliwych znaczeniach tego słowa, na Kapitolu.
Tego wysokiego, mierzącego metr dziewięćdziesiąt mężczyznę o szerokich
barach i błyszczących oczach od młodości cechowała olbrzymia chęć wybicia się.
Jego najbliższy przyjaciel z dzieciństwa został politykiem, ale Buchanana nie
interesowało zajmowanie stanowiska. Jego żywy dowcip i naturalny dar perswazji
uczyniły z niego doskonałego lobbystę. Był wcieleniem sukcesu, a praca była jego
jedyną obsesją. Nie czuł się dobrze, gdy nie zajmował się ułatwianiem lub
uniemożliwianiem procesu legislacyjnego.
Kiedy siedział w pokojach rozmaitych kongresmanów, często słyszał dźwięk
dzwonka wzywającego na głosowanie. Na ekranie telewizora stojącego w biurze
każdego członka Izby widać było liczbę obecnych, aktualny wynik głosowania oraz
czas, w którym głosujący muszą zdążyć oddać swój głos. Kiedy zostawało około
pięciu minut na głosowanie, Buchanan kończył spotkanie i biegiem ruszał
korytarzem w poszukiwaniu kolejnych posłów, z którymi chciał rozmawiać. W ręku
ściskał zazwyczaj Whip Wind-up Report, zawierający planowane terminy głosowań
i pomocny w określeniu, gdzie mogą się w danej chwili znajdować poszczególni
członkowie Izby. Te informacje były mu niezbędne, gdy musiał ścigać dziesiątki
ruchomych celów, które na dodatek prawdopodobnie nie miały ochoty z nim
rozmawiać.
Tego dnia udało mu się dotrzeć do ważnego senatora i był przekonany o
powodzeniu tej rozmowy. Nie był to jeden z jego „specjalnych” ludzi, ale z
pewnością mógł się okazać przydatny. Buchanana nie interesowała popularność
jego klientów czy jej brak, ani to, że nie reprezentowali elektoratu przyciągającego
uwagę posłów. Po prostu cały czas ciężko pracował. Jego cel był godny, wobec
czego uświęcał środki.
Biuro Buchanana było oszczędnie umeblowane; brakowało w nim wielu
akcesoriów zazwyczaj spotykanych w pomieszczeniach, w których urzędowali
wzięci lobbyści. Danny – lubił, kiedy tak go nazywano – nie miał komputera,
dyskietek, akt, notatek ani niczego podobnego. Akta na papierze można ukraść, do
komputera może się włamać haker. Szpiedzy podsłuchują za pomocą wszystkiego,