Baldacci David - Klub wielbłądów (1)
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Baldacci David - Klub wielbłądów (1) |
Rozszerzenie: |
Baldacci David - Klub wielbłądów (1) PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Baldacci David - Klub wielbłądów (1) pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Baldacci David - Klub wielbłądów (1) Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Baldacci David - Klub wielbłądów (1) Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
KLUB WIELBŁĄDÓW
(THE CAMEL CLUB)
Przełożył Lech Żołędziowski
Wydawnictwo: Albatros 2006
Strona 3
Spis treści
Okładka
Tytułowa
Dedykacja
PROLOG
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
Strona 4
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31
ROZDZIAŁ 32
ROZDZIAŁ 33
ROZDZIAŁ 34
ROZDZIAŁ 35
ROZDZIAŁ 36
Strona 5
ROZDZIAŁ 37
ROZDZIAŁ 38
ROZDZIAŁ 39
ROZDZIAŁ 40
ROZDZIAŁ 41
ROZDZIAŁ 42
ROZDZIAŁ 43
ROZDZIAŁ 44
ROZDZIAŁ 45
ROZDZIAŁ 46
ROZDZIAŁ 47
ROZDZIAŁ 48
ROZDZIAŁ 49
ROZDZIAŁ 50
ROZDZIAŁ 51
ROZDZIAŁ 52
ROZDZIAŁ 53
ROZDZIAŁ 54
ROZDZIAŁ 55
ROZDZIAŁ 56
ROZDZIAŁ 57
Strona 6
ROZDZIAŁ 58
ROZDZIAŁ 59
ROZDZIAŁ 60
ROZDZIAŁ 61
ROZDZIAŁ 62
ROZDZIAŁ 63
ROZDZIAŁ 64
ROZDZIAŁ 65
ROZDZIAŁ 66
ROZDZIAŁ 67
ROZDZIAŁ 68
ROZDZIAŁ 69
ROZDZIAŁ 70
PODZIĘKOWANIA
Strona 7
Powieść tę dedykuję funkcjonariuszkom i funkcjonariuszom
amerykańskiej Secret Servic oraz Larry’emu Kirshbaumowi – świetnemu
redaktorowi, wybitnemu wydawcy i cudownemu przyjacielowi
Strona 8
PROLOG
Chevrolet suburban pędził w mrocznej ciszy wiejskich terenów
Wirginii. Siedzący za kierownicą czterdziestojednoletni Adnan ar-Rimi nie
odrywał wzroku od pełnej zakrętów szosy. W okolicznych lasach żyło
mnóstwo jeleni i Adnan nie chciałby szybę przebiły mu nagle jakieś
zakrwawione rogi. Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty na jakiekolwiek
niespodziewane ataki. Oderwał od kierownicy dłoń w rękawiczce i dotknął
rewolweru pod marynarką. Broń nie służyła mu tylko do poprawiania
samopoczucia. Dla niego była czymś niezbędnym.
Usłyszał dochodzący z góry dźwięk i spojrzał w okno.
Z tyłu wiózł dwóch pasażerów. Mężczyzna rozmawiający teraz w farsi
przez telefon komórkowy nazywał się Muhammad az-Zawahiri i był
Irańczykiem przybyłym do Ameryki krótko przed atakiem z 11 września.
Obok niego siedział Afgańczyk Gul Khan, który przebywał w Stanach
dopiero od paru miesięcy. Khan był potężnie zbudowanym mężczyzną z
ogoloną na łyso głową, ubrany w kurtkę myśliwską z kamuflażem.
Zwinnymi palcami majstrował coś przy pistolecie maszynowym, potem z
metalicznym trzaskiem wepchnął magazynek na miejsce i ustawił
przełącznik na krótkie serie po dwa pociski. Na szybę spadło kilka kropli
deszczu i Khan zaczął obojętnie przyglądać się ich powolnej drodze w dół.
– Ładnie tu – mruknął w paszto. Język ten był zrozumiały dla
Muhammada, Adnan praktycznie go nie znał. – U nas wszędzie pełno
Strona 9
wraków sowieckich czołgów. Żeby uprawiać ziemię, chłopi muszą je
omijać. – Zawiesił głos, potem z widoczną satysfakcją dodał: –
Amerykańskie też są.
Adnan nie przestawał zerkać w lusterko wsteczne. Nie podobał mu się
ten osiłek z pistoletem maszynowym na kolanach, niezależnie od tego, jak
dobrym był muzułmaninem. Zresztą Irańczykowi też zbytnio nie ufał. Sam
urodził się w Arabii Saudyjskiej, skąd jako dziecko wyemigrował do Iraku.
Podczas straszliwej wojny iracko-irańskiej walczył po stronie Iraku i jego
niechęć wobec dawnego wroga wciąż w nim głęboko tkwiła. Pod względem
etnicznym Muhammad az-Zawahiri był Persem, nie Arabem jak ar-Rimi, i
to był kolejny powód, żeby mu nie ufać.
Muhammad skończył rozmawiać, starł drobinę błota z amerykańskich
skórzanych kowbojek, spojrzał na swój kosztowny zegarek i rozparłszy się
na oparciu siedzenia, z uśmiechem na ustach zapalił papierosa. Powiedział
coś w farsi i Khan parsknął śmiechem. Oddech zwalistego Afgańczyka
przesycony był wonią cebuli.
Adnan jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Nigdy nie należał
do ludzi lekkomyślnych i zdecydowanie nie pochwalał beztroski Irańczyka
wobec ważnych spraw. Chwilę później znów spojrzał w okno.
Widać Muhammad też to usłyszał, bo opuścił szybę, wystawił głowę i
spojrzał w zachmurzone niebo. Dojrzał w górze czerwone błyski i rzucił
polecenie Adnanowi, który kiwnął głową i docisnął pedał gazu. Obaj
pasażerowie zapięli pasy.
Samochód pognał po krętej wiejskiej szosie jeszcze szybciej, biorąc
zakręty z takim impetem, że przy niektórych musieli się wczepiać rękami w
zwisające po bokach uchwyty. Jednak na takiej drodze nawet najszybszy
samochód świata nie miałby szans ze śmigłowcem.
Strona 10
Nadal posługując się farsi, Muhammad kazał Adnanowi stanąć pod
jakimś drzewem i upewnić się, czy helikopter poleci dalej.
– Może lecą do wypadku? Może to helikopter pogotowia ratunkowego?
– dodał.
Adnan wzruszył ramionami. W farsi nie czuł się zbyt pewnie i często
niuanse wypowiedzi mu uciekały. Ale niepotrzebny był lingwista, by
wyczuć zaniepokojenie w głosie mówiącego. Zatrzymał się pod kępą
przydrożnych drzew, wszyscy trzej wysiedli i kucnęli za samochodem.
Khan wycelował pistolet maszynowy w niebo, Adnan wyciągnął swoją
broń z kabury. Muhammad z telefonem komórkowym w zaciśniętej dłoni
nerwowo rozglądał się wokół. Przez chwilę wydawało się nawet, że
śmigłowiec poleciał dalej, jednak po chwili przez korony drzew nad ich
głowami przedarł się snop światła z reflektora.
Muhammad rzucił po angielsku „cholera!” i ruchem głowy polecił
Adnanowi, by ten ruszył się i rozejrzał.
Irakijczyk przebiegł skulony kilkanaście kroków dzielących ich od
końca zarośli i ostrożnie spojrzał w górę. Śmigłowiec wisiał nieruchomo
niecałe dwadzieścia metrów nad nimi. Zawrócił i poinformował towarzyszy
o sytuacji.
– Chyba szukają miejsca do wylądowania – dodał.
– Mamy w wozie granatnik? – spytał zdenerwowany Muhammad.
Przywykł do tego, że jego udział w akcjach polega na planowaniu
szczegółów, nie na czynnym udziale, kiedy trzeba zabijać lub samemu dać
się zabić.
Adnan pokręcił przecząco głową.
– Nie myśleliśmy, że będzie nam potrzebny.
– Cholera! Słyszycie? – syknął Muhammad. – Chyba lądują. – Korony
drzew zatrzęsły się od podmuchu wywołanego przez wirnik śmigłowca.
Strona 11
Adnan kiwnął głową na towarzyszy.
– To tylko mały dwumiejscowy helikopter. A nas jest trzech! –
powiedział twardo i spojrzał na przywódcę. – Wyciągaj broń, Muhammad, i
szykuj się do walki. Nie pójdzie im tak łatwo. Zabierzemy z sobą tych
Amerykańców.
– Ty głupcze! – parsknął Muhammad. – Myślisz, że nie zdążyli
zawiadomić innych? Po prostu nas tu przytrzymają i poczekają na posiłki.
– Ale przecież papiery mamy dobre – zaperzył się Adnan. – Najlepsze,
jakie można kupić.
Irańczyk spojrzał na niego jak na półgłówka.
– Jesteśmy trójką uzbrojonych Arabów w środku świńskiego zagłębia
hodowlanego Wirginii. Zdejmą mi odciski palców i w ciągu paru sekund
będą wiedzieć, kim naprawdę jestem. Namierzyli nas – dodał z kolejnym
syknięciem. – Ale jak to się mogło stać? Jak?
Adnan ruchem głowy wskazał na telefon komórkowy w ręku Irańczyka.
– Może to ta twoja komórka, przez którą tyle gadasz. Takie rzeczy dają
się namierzyć. Już ci to mówiłem.
– Niech się stanie wola Allaha – powiedział Gul Khan i przestawił
przełącznik pistoletu na ogień ciągły, zapewne spełniając w ten sposób
boskie polecenie.
Muhammad popatrzył na niego z niedowierzaniem, – Jeśli nas teraz
dorwą, nasze plany wezmą w łeb. Myślisz, że tego właśnie chce Allah? Tak
myślisz? – Przerwał i zaczerpnął głęboko powietrza. – Posłuchajcie mnie
teraz, co macie zrobić. Co musicie zrobić! – Uniósł palec ku uginającym się
koronom drzew i oświadczył uroczystym tonem: – Macie ich powstrzymać
i umożliwić mi ucieczkę. Niecały kilometr na zachód za lasem jest inna
szosa. Zadzwonię do Marwana i każę mu po mnie przyjechać innym
samochodem. Ale wy musicie ich tu przytrzymać. Musicie to zrobić!
Strona 12
Adnan obrzucił swego przywódcę ponurym spojrzeniem. Z miny
wynikało, że gdyby w jego rodzimym języku istniało słowo „cykor”,
zapewne teraz by go użył.
– Dalej, ruszajcie, odciągnijcie ich ode mnie. Musicie poświęcić się dla
sprawy! – wykrzyknął Muhammad i cofnął się.
– Jeśli mam umrzeć, żebyś ty mógł uciec, to przynajmniej oddaj mi
broń – wycedził Adnan pogardliwie. – Tobie i tak do niczego się nie
przyda.
Irańczyk wyszarpnął pistolet i rzucił go w stronę Adnana. Zwalisty
Afgańczyk spojrzał w górę i uśmiechnął się.
– Adnan, a co powiesz na to? – rzucił przez ramię. – Jakby tak
odstrzelić im śmigło ogonowe, zanim wylądują. W moim kraju to na
Amerykanów świetnie działało. Walili się wtedy na ziemię i karki trzaskały
im jak gałązki.
Kula trafiła go w szyję od tyłu i jak na ironię spowodowała, że to jego
kark trzasnął jak gałązka. Afgańczyk runął na ziemię martwy.
Adnan przeniósł lufę z pierwszej ofiary i skierował ją na Muhammada,
który na widok zdrady rzucił się do ucieczki. Nie był zbyt wysportowany, a
jego ukochane wysokie kowbojki nie najlepiej nadawały się do biegania i
Adnan dogonił go, gdy ten potknął się o zmurszały pień i runął na ziemię.
Muhammad wlepił wzrok w twarz kompana stojącego nad nim z jego
własnym pistoletem wymierzonym prosto w głowę i z ust popłynął mu
potok przekleństw w farsi. Po chwili zamieniły się one w błagania
wypowiadane w dość niepewnym arabskim i zakończyły okrzykiem po
angielsku:
– Adnan, proszę. Dlaczego? Dlaczego?
– Handlujesz narkotykami – odrzekł Adnan po arabsku – bo twierdzisz,
że tak zdobywasz pieniądze dla sprawy. Ale naprawdę bardziej cię
Strona 13
interesuje kupowanie kowbojek i różnych świecidełek niż święta sprawa
islamu. Zatraciłeś się, Muhammad. Jesteś już jak Amerykanin. Ale nie
dlatego to robię.
– Więc dlaczego, powiedz! – wykrzyknął Irańczyk.
– Bo teraz to ty złożysz ofiarę sprawie. – Adnan powiedział to bez
uśmiechu, ale błysk triumfu w jego oczach był wyraźny. Przyłożył pistolet
do lewej skroni leżącego i wystrzelił, co raz na zawsze zatrzymało potok
słów Irańczyka we wszystkich językach. Potem odcisnął jego palce na
rękojeści pistoletu, rzucił go obok ciała i szybkim krokiem ruszył w stronę
polany. Helikopter zdążył już wylądować i właśnie otwierały się jego
drzwiczki. Adnan okłamał towarzyszy, bo śmigłowiec naprawdę był
czteromiejscowy. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn o niearabskich rysach
twarzy, którzy wyciągnęli z wnętrza jakiś tobół i poszli za Adnanem do
ciała Muhammada. Po drodze przystanęli przy samochodzie i Adnan zabrał
z niego strzelbę.
Tobołem okazał się wór na zwłoki. Położyli go na ziemi, odsunęli
suwak i we wnętrzu ukazało się ciało mężczyzny łudząco podobnego do
Adnana i ubranego dokładnie jak on. Był nieprzytomny, ale jeszcze
oddychał. Wyjęli go i ułożyli pod drzewem obok trupa Irańczyka. Adnan
podał jednemu z mężczyzn portfel, a ten wetknął go do kieszeni marynarki
leżącego. Drugi z mężczyzn wziął od Adnana strzelbę, owinął wokół niej
martwe dłonie Muhammada, wycelował w głowę nieprzytomnego i jednym
pociskiem odstrzelił mu pół twarzy. W ciągu kilku sekund z ofiary uleciały
resztki życia. Adnan był w tych sprawach ekspertem, choć nie z własnego
wyboru. Tylko szaleniec mógłby sobie wybrać taki zawód.
Chwilę później wszyscy trzej ruszyli biegiem w stronę śmigłowca,
wsiedli do środka i maszyna natychmiast uniosła się w powietrze. Na
burtach helikoptera ani na jego ogonie nie było żadnych znaków, a
Strona 14
towarzyszący mu ludzie nie mieli na sobie mundurów. Adnan usiadł z tyłu i
zapiął pasy, ale nikt nawet na niego nie spojrzał. Sprawiali wrażenie, jakby
woleli nie wiedzieć o jego istnieniu.
Adnan przestał już myśleć o martwych towarzyszach, a jego myśli
powędrowały ku czekającej ich chwalebnej przyszłości. Jeśli wszystko
pójdzie dobrze, wiele przyszłych pokoleń będzie wspominało ich wyczyn z
należnym podziwem. Adnan ar-Rimi był oficjalnie trupem, zatem dla
sprawy kimś bezcennym.
Śmigłowiec obrał kurs na północ ku miasteczku Brennan w zachodniej
Pensylwanii. Chwilę później na niebie nad wiejskimi terenami Wirginii
znów zapadła cisza, a siąpiący kapuśniaczek powoli spłukiwał ślady krwi.
Strona 15
ROZDZIAŁ 1
Biegł z całych sił, bo wokół sypał się grad kul. Nie widział, kto do niego
strzela, nie miał broni, z której mógłby się ostrzeliwać. Kobietą biegnącą
obok była żona, dziewczynką u jej boku – ich córka. Kula rozorała
nadgarstek żony i usłyszał jej rozpaczliwy krzyk. Potem dosięgła ją druga
kula i zobaczył rozwierające się z przerażenia oczy. Przez ułamek sekundy
jej źrenice się rozszerzyły, sygnalizując moment śmierci, zanim mózg zdążył
go zarejestrować. Ciało żony runęło na ziemię, on zaś skoczył ku dziecku,
chcąc je sobą osłonić. Wyciągnął dłoń ku córce, jednak jej nie dosięgnął.
Zawsze tak się kończyło.
Obudził się i usiadł wyprostowany, czując, jak kropelki potu spływają
mu po twarzy i wsiąkają w długą, krzaczastą brodę. Skropił sobie policzki
wodą z butelki. Wiedział, że chłodna woda złagodzi uczucie pieczenia po
powtarzającym się sennym koszmarze.
Wstał i natrafił stopami na leżącą przy łóżku kasetkę. Po chwili wahania
otworzył ją i wyciągnął mocno podniszczony album z fotografiami.
Obejrzał kolejno kilka zdjęć kobiety, która była jego żoną, potem
wpatrywał się w fotografie córki z czasów jej niemowlęctwa i pierwszych
lat życia. Późniejszych jej zdjęć już nie było. Oddałby życie, by choć przez
chwilę móc ją zobaczyć jako młodą kobietę. Nie było dnia, by nie
rozmyślał o tym, jak by wyglądała.
Strona 16
Rozejrzał się po skromnym wnętrzu. Przy ścianach stały zakurzone
półki pełne książek. Pod oknem wychodzącym na spowitą mrokiem zieleń
stało stare biurko zarzucone notesami wypełnionymi jego starannym
pismem. Okopcony kamienny kominek był głównym źródłem ciepła w jego
skromnej chatce, w której poza pokojem była jeszcze mała kuchenka, gdzie
przyrządzał sobie proste posiłki, i jeszcze mniejsza łazienka.
Rzucił okiem na zegarek, wziął lornetkę z rozchwianego drewnianego
stolika przy łóżku i zabrał z biurka stary wysłużony plecak. Schował
lornetkę, kilka notesów i wyszedł.
Stare omszałe płyty nagrobkowe połyskiwały blado w świetle księżyca.
Zszedł po stopniach z podestu, czując, jak rześkie nocne powietrze chłodzi
żar pozostały w głowie po sennym koszmarze, nie sięgając jednak żaru
palącego serce. Na szczęście tej nocy miał coś do zrobienia, choć dopiero
trochę później. Gdy miał wolną chwilę, nogi zawsze niosły go w to samo
miejsce.
Minął masywną bramę z kutego żelaza, na której wisząca tablica
informowała, że za nią rozciąga się teren cmentarza góry Syjon. Cmentarz
mieścił się na północnozachodnim przedmieściu Waszyngtonu i należał do
stojącego obok Zjednoczonego Kościoła Metodystów pod wezwaniem góry
Syjon. Kościół był najstarszą w mieście parafią czarnych, założoną w 1816
roku przez wiernych, którzy nie chcieli modlić się w domu Bożym
podlegającym segregacji rasowej, bo jego pasterze zapomnieli o zalecanej
w Piśmie Świętym zasadzie równości. Rozciągający się na powierzchni
trzech akrów teren cmentarza stanowił ważny przystanek na potajemnym
szlaku ku wolności, którym w czasach wojny secesyjnej podążali
niewolnicy uciekający z Południa na Północ.
Cmentarz jednym bokiem przylegał do ogromnego gmachu Dumbarton
House, w którym mieściła się siedziba Krajowego Stowarzyszenia
Strona 17
Kolonialnych Dam Ameryki, drugim – do niewysokiego bloku
mieszkalnego z czerwonej cegły. Przez wiele lat ta historyczna nekropolia
była mocno zaniedbana i pełno w niej było poprzewracanych nagrobków i
chaszczy sięgających do pasa. Potem z inicjatywy kościoła wokół
cmentarza postawiono ogrodzenie i zbudowano nawet niewielką chatkę dla
dozorcy.
Opodal mieścił się dużo większy i bardziej znany cmentarz „Dębowego
Wzgórza”, będący miejscem wiecznego spoczynku wielu szlachetnie
urodzonych. Do niego znacznie bardziej przemawiał jednak cmentarz góry
Syjon, także dzięki swej historycznej roli bramy na drodze ku wolności.
Już od paru lat pełnił funkcję dozorcy cmentarnego, traktując swe
obowiązki z należytą powagą i utrzymując ład i porządek na dróżkach i
wokół grobów. Chatka, stanowiąca służbowe mieszkanie dozorcy, była jego
pierwszym od lat prawdziwym domem. Kościół płacił mu wynagrodzenie
do ręki, co zwalniało go z uciążliwej roboty papierkowej. Zresztą i tak nie
zarabiał tyle, by podlegać podatkowi dochodowemu. Prawdę mówiąc,
zarabiał tak mało, że ledwie mu starczało na życie, ale i tak uważał tę pracę
za najlepsze zajęcie, jakie kiedykolwiek wykonywał.
Poszedł Dwudziestą Siódmą w stronę miasta, wsiadł do autobusu i
dotarł do miejsca, które stało się jego drugim domem. Przeszedł obok
niedużego namiotu stanowiącego – przynajmniej z formalnego punktu
widzenia – jego własność, wyjął z plecaka lornetkę i ukrywszy się w cieniu
wielkiego drzewa, skierował szkła na budynek po drugiej stronie ulicy.
Wojskowa lornetka była pamiątką z czasów służby dla kraju, którą pełnił
dumnie do chwili, gdy utracił wiarę w jego przywódców. Od wielu lat nie
używał swego prawdziwego nazwiska i wszyscy znali go tylko jako Olivera
Stone’a. Wybór tego nazwiska na pseudonim stanowiło z jego strony
świadome wyzwanie.
Strona 18
W pełni identyfikował się z niepokornymi dziełami słynnego reżysera,
w których artysta kwestionował „oficjalne” wersje wydarzeń. Wersje, w
których często bywało więcej literackiej fikcji niż prawdziwej historii.
Używanie imienia i nazwiska reżysera uważał za w pełni uzasadnione,
ponieważ jako drugi Oliver Stone też chciał dociekać „rzeczywistej”
prawdy.
Patrzył przez lornetkę na ruch wokół budynku, jak zwykle nie mogąc
oderwać od niego wzroku. Potem wszedł do namiotu i w świetle starej
latarki zanotował w jednym z notesów przyniesionych w plecaku uwagi
wynikające z obserwacji. Część notesów trzymał w dozorcówce, jednak
większość poutykał w różnych kryjówkach. W namiocie nie trzymał
niczego, bo wiedział, że bywa regularnie przeszukiwany. W portfelu miał
formalną zgodę na ten namiot, co było równoznaczne z prawem do
demonstrowania przed budynkiem po drugiej stronie ulicy. Traktował je z
niezmierną powagą.
Wyszedł z namiotu i spojrzał przez ulicę na strażników uzbrojonych w
broń maszynową, półautomatyczne pistolety i krótkofalówki, przez które od
czasu do czasu rozmawiali. Wszyscy go tu znali i traktowali z grzeczną
rezerwą, jaką zwykle okazuje się ludziom, którym nie wiadomo co może
nagle strzelić do głowy. On sam odnosił się do nich z pełnym szacunkiem.
Doświadczenie podpowiadało, że ludziom z bronią maszynową lepiej
okazywać grzeczność. Oliver Stone nie był może człowiekiem typowym,
ale na pewno też nie szaleńcem.
Napotkał wzrok jednego ze strażników, który zawołał:
– Hej, Stone, Potomac się pali, podaj dalej!
Kilku wartowników parsknęło śmiechem i nawet usta Stone’a ułożyły
się w grymas uśmiechu.
Strona 19
– Wiadomość przyjęta! – odkrzyknął. Widział kiedyś, jak ten sam
wartownik strzelił do kogoś stojącego parę kroków od jego namiotu. Choć
widział też, że tamten strzelił pierwszy.
Podciągnął wygniecione spodnie, zwisające na zapadniętym brzuchu,
przygładził długie strąki siwiejących włosów i pochylił się, by poprawić
sznurek, który bez większego powodzenia starał się utrzymywać prawy but
w całości. Stone był wysoki i chudy, ubrany w zbyt dużą koszulę i za
krótkie spodnie. No i te buty, które zawsze sprawiały mu kłopot.
– Powinneś nowe ciuchy sobie sprawić – odezwał się w ciemnościach
kobiecy głos.
Spojrzał w stronę mówiącej. Stała oparta o pomnik generała hrabiego de
Rochambeau, bohatera rewolucji amerykańskiej. Sztywno wyprostowany
palec generała coś pokazywał, choć Stone nigdy nie był pewien co. Na
północnozachodnim krańcu tego samego, niemal trzyhektarowego parku
stał pomnik pruskiego barona Steubena, a północnowschodniego krańca
strzegł pomnik Polaka, generała Kościuszki. Widok pomników zawsze
wywoływał uśmiech na twarzy Olivera Stone’a. Uwielbiał towarzystwo
rewolucjonistów.
– Naprawdę nowych ciuchów ci trzeba – powtórzyła kobieta, drapiąc
się po mocno opalonej twarzy. – I te twoje włosy też się by przydało
podciąć. W ogóle, Oliver, to wszystko nowe by się przydało.
– Na pewno masz rację – odparł cicho. – Ale wszystko jest kwestią
priorytetów, a niestety próżność nigdy nic była jednym z moich.
Kobieta używała imienia Adelphia i mówiła z obcym akcentem, którego
nigdy nie udało mu się rozszyfrować. Był jednak pewien, że pochodzi z
Europy, zapewne z któregoś z krajów słowiańskich. Miała szczególną
awersję do czasowników, które utykała w zdaniach w różnych
niespodziewanych miejscach. Była wysoka i szczupła, a jej długie ciemne
Strona 20
włosy poprzetykane były siwymi pasemkami. Miała też głęboko osadzone,
posępne oczy i usta zwykle wykrzywione w pogardliwym grymasie, choć
Stone domyślał się, że pod jej maską zadziorności kryje się dobroć. Trudno
było ocenić jej wiek, ale była na pewno młodsza od niego. Napis na
dwumetrowym transparencie obok jej namiotu głosił:
PŁÓD TO ŻYCIE. TEN KTO NIE WIERZY
PÓJDZIE PROSTO DO PIEKŁA.
Adelphia nie uznawała żadnych subtelności. Wszystko w jej życiu było
czarne lub białe, przedzielone ostrymi liniami. Nie było w niej żadnych
szarości, choć to zapewne w tym mieście je kiedyś wymyślono.
Hasło na niewielkiej tablicy zatkniętej obok namiotu Stone’a głosiło po
prostu:
ŻĄDAM PRAWDY
Po tylu latach wciąż się jej domagał. Ale czy jest jakieś inne miasto, w
którym dojście do prawdy byłoby trudniejsze niż tu, gdzie przyszło mu
żyć?
– Po café idę. Chcesz, Oliver? Mam forsę.
– Nie, Adelphio, dziękuję. Muszę zaraz gdzieś pójść.
– Znowu na spotkanie idziesz – parsknęła pogardliwie. – I co ty z tego
masz? Już taki młody nie jesteś i chodzić po ciemku nie powinneś. Tu
niebezpiecznie może być.
Popatrzył na uzbrojonych strażników.
– Myślę, że akurat tu jest dość bezpiecznie.
– Jak jest dużo z bronią ludzi, to jest bezpiecznie, ty myślisz? A ja ci
mówię, że głupi jesteś – burknęła zaczepnie.