Baldacci David - Klub wielbłądów (1)

Szczegóły
Tytuł Baldacci David - Klub wielbłądów (1)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Baldacci David - Klub wielbłądów (1) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Baldacci David - Klub wielbłądów (1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Baldacci David - Klub wielbłądów (1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 KLUB WIELBŁĄDÓW (THE CAMEL CLUB) Przełożył Lech Żołędziowski Wydawnictwo: Albatros 2006 Strona 3 Spis treści Okładka Tytułowa Dedykacja PROLOG ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12 ROZDZIAŁ 13 ROZDZIAŁ 14 ROZDZIAŁ 15 Strona 4 ROZDZIAŁ 16 ROZDZIAŁ 17 ROZDZIAŁ 18 ROZDZIAŁ 19 ROZDZIAŁ 20 ROZDZIAŁ 21 ROZDZIAŁ 22 ROZDZIAŁ 23 ROZDZIAŁ 24 ROZDZIAŁ 25 ROZDZIAŁ 26 ROZDZIAŁ 27 ROZDZIAŁ 28 ROZDZIAŁ 29 ROZDZIAŁ 30 ROZDZIAŁ 31 ROZDZIAŁ 32 ROZDZIAŁ 33 ROZDZIAŁ 34 ROZDZIAŁ 35 ROZDZIAŁ 36 Strona 5 ROZDZIAŁ 37 ROZDZIAŁ 38 ROZDZIAŁ 39 ROZDZIAŁ 40 ROZDZIAŁ 41 ROZDZIAŁ 42 ROZDZIAŁ 43 ROZDZIAŁ 44 ROZDZIAŁ 45 ROZDZIAŁ 46 ROZDZIAŁ 47 ROZDZIAŁ 48 ROZDZIAŁ 49 ROZDZIAŁ 50 ROZDZIAŁ 51 ROZDZIAŁ 52 ROZDZIAŁ 53 ROZDZIAŁ 54 ROZDZIAŁ 55 ROZDZIAŁ 56 ROZDZIAŁ 57 Strona 6 ROZDZIAŁ 58 ROZDZIAŁ 59 ROZDZIAŁ 60 ROZDZIAŁ 61 ROZDZIAŁ 62 ROZDZIAŁ 63 ROZDZIAŁ 64 ROZDZIAŁ 65 ROZDZIAŁ 66 ROZDZIAŁ 67 ROZDZIAŁ 68 ROZDZIAŁ 69 ROZDZIAŁ 70 PODZIĘKOWANIA Strona 7 Powieść tę dedykuję funkcjonariuszkom i funkcjonariuszom amerykańskiej Secret Servic oraz Larry’emu Kirshbaumowi – świetnemu redaktorowi, wybitnemu wydawcy i cudownemu przyjacielowi Strona 8 PROLOG Chevrolet suburban pędził w mrocznej ciszy wiejskich terenów Wirginii. Siedzący za kierownicą czterdziestojednoletni Adnan ar-Rimi nie odrywał wzroku od pełnej zakrętów szosy. W okolicznych lasach żyło mnóstwo jeleni i Adnan nie chciałby szybę przebiły mu nagle jakieś zakrwawione rogi. Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty na jakiekolwiek niespodziewane ataki. Oderwał od kierownicy dłoń w rękawiczce i dotknął rewolweru pod marynarką. Broń nie służyła mu tylko do poprawiania samopoczucia. Dla niego była czymś niezbędnym. Usłyszał dochodzący z góry dźwięk i spojrzał w okno. Z tyłu wiózł dwóch pasażerów. Mężczyzna rozmawiający teraz w farsi przez telefon komórkowy nazywał się Muhammad az-Zawahiri i był Irańczykiem przybyłym do Ameryki krótko przed atakiem z 11 września. Obok niego siedział Afgańczyk Gul Khan, który przebywał w Stanach dopiero od paru miesięcy. Khan był potężnie zbudowanym mężczyzną z ogoloną na łyso głową, ubrany w kurtkę myśliwską z kamuflażem. Zwinnymi palcami majstrował coś przy pistolecie maszynowym, potem z metalicznym trzaskiem wepchnął magazynek na miejsce i ustawił przełącznik na krótkie serie po dwa pociski. Na szybę spadło kilka kropli deszczu i Khan zaczął obojętnie przyglądać się ich powolnej drodze w dół. – Ładnie tu – mruknął w paszto. Język ten był zrozumiały dla Muhammada, Adnan praktycznie go nie znał. – U nas wszędzie pełno Strona 9 wraków sowieckich czołgów. Żeby uprawiać ziemię, chłopi muszą je omijać. – Zawiesił głos, potem z widoczną satysfakcją dodał: – Amerykańskie też są. Adnan nie przestawał zerkać w lusterko wsteczne. Nie podobał mu się ten osiłek z pistoletem maszynowym na kolanach, niezależnie od tego, jak dobrym był muzułmaninem. Zresztą Irańczykowi też zbytnio nie ufał. Sam urodził się w Arabii Saudyjskiej, skąd jako dziecko wyemigrował do Iraku. Podczas straszliwej wojny iracko-irańskiej walczył po stronie Iraku i jego niechęć wobec dawnego wroga wciąż w nim głęboko tkwiła. Pod względem etnicznym Muhammad az-Zawahiri był Persem, nie Arabem jak ar-Rimi, i to był kolejny powód, żeby mu nie ufać. Muhammad skończył rozmawiać, starł drobinę błota z amerykańskich skórzanych kowbojek, spojrzał na swój kosztowny zegarek i rozparłszy się na oparciu siedzenia, z uśmiechem na ustach zapalił papierosa. Powiedział coś w farsi i Khan parsknął śmiechem. Oddech zwalistego Afgańczyka przesycony był wonią cebuli. Adnan jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Nigdy nie należał do ludzi lekkomyślnych i zdecydowanie nie pochwalał beztroski Irańczyka wobec ważnych spraw. Chwilę później znów spojrzał w okno. Widać Muhammad też to usłyszał, bo opuścił szybę, wystawił głowę i spojrzał w zachmurzone niebo. Dojrzał w górze czerwone błyski i rzucił polecenie Adnanowi, który kiwnął głową i docisnął pedał gazu. Obaj pasażerowie zapięli pasy. Samochód pognał po krętej wiejskiej szosie jeszcze szybciej, biorąc zakręty z takim impetem, że przy niektórych musieli się wczepiać rękami w zwisające po bokach uchwyty. Jednak na takiej drodze nawet najszybszy samochód świata nie miałby szans ze śmigłowcem. Strona 10 Nadal posługując się farsi, Muhammad kazał Adnanowi stanąć pod jakimś drzewem i upewnić się, czy helikopter poleci dalej. – Może lecą do wypadku? Może to helikopter pogotowia ratunkowego? – dodał. Adnan wzruszył ramionami. W farsi nie czuł się zbyt pewnie i często niuanse wypowiedzi mu uciekały. Ale niepotrzebny był lingwista, by wyczuć zaniepokojenie w głosie mówiącego. Zatrzymał się pod kępą przydrożnych drzew, wszyscy trzej wysiedli i kucnęli za samochodem. Khan wycelował pistolet maszynowy w niebo, Adnan wyciągnął swoją broń z kabury. Muhammad z telefonem komórkowym w zaciśniętej dłoni nerwowo rozglądał się wokół. Przez chwilę wydawało się nawet, że śmigłowiec poleciał dalej, jednak po chwili przez korony drzew nad ich głowami przedarł się snop światła z reflektora. Muhammad rzucił po angielsku „cholera!” i ruchem głowy polecił Adnanowi, by ten ruszył się i rozejrzał. Irakijczyk przebiegł skulony kilkanaście kroków dzielących ich od końca zarośli i ostrożnie spojrzał w górę. Śmigłowiec wisiał nieruchomo niecałe dwadzieścia metrów nad nimi. Zawrócił i poinformował towarzyszy o sytuacji. – Chyba szukają miejsca do wylądowania – dodał. – Mamy w wozie granatnik? – spytał zdenerwowany Muhammad. Przywykł do tego, że jego udział w akcjach polega na planowaniu szczegółów, nie na czynnym udziale, kiedy trzeba zabijać lub samemu dać się zabić. Adnan pokręcił przecząco głową. – Nie myśleliśmy, że będzie nam potrzebny. – Cholera! Słyszycie? – syknął Muhammad. – Chyba lądują. – Korony drzew zatrzęsły się od podmuchu wywołanego przez wirnik śmigłowca. Strona 11 Adnan kiwnął głową na towarzyszy. – To tylko mały dwumiejscowy helikopter. A nas jest trzech! – powiedział twardo i spojrzał na przywódcę. – Wyciągaj broń, Muhammad, i szykuj się do walki. Nie pójdzie im tak łatwo. Zabierzemy z sobą tych Amerykańców. – Ty głupcze! – parsknął Muhammad. – Myślisz, że nie zdążyli zawiadomić innych? Po prostu nas tu przytrzymają i poczekają na posiłki. – Ale przecież papiery mamy dobre – zaperzył się Adnan. – Najlepsze, jakie można kupić. Irańczyk spojrzał na niego jak na półgłówka. – Jesteśmy trójką uzbrojonych Arabów w środku świńskiego zagłębia hodowlanego Wirginii. Zdejmą mi odciski palców i w ciągu paru sekund będą wiedzieć, kim naprawdę jestem. Namierzyli nas – dodał z kolejnym syknięciem. – Ale jak to się mogło stać? Jak? Adnan ruchem głowy wskazał na telefon komórkowy w ręku Irańczyka. – Może to ta twoja komórka, przez którą tyle gadasz. Takie rzeczy dają się namierzyć. Już ci to mówiłem. – Niech się stanie wola Allaha – powiedział Gul Khan i przestawił przełącznik pistoletu na ogień ciągły, zapewne spełniając w ten sposób boskie polecenie. Muhammad popatrzył na niego z niedowierzaniem, – Jeśli nas teraz dorwą, nasze plany wezmą w łeb. Myślisz, że tego właśnie chce Allah? Tak myślisz? – Przerwał i zaczerpnął głęboko powietrza. – Posłuchajcie mnie teraz, co macie zrobić. Co musicie zrobić! – Uniósł palec ku uginającym się koronom drzew i oświadczył uroczystym tonem: – Macie ich powstrzymać i umożliwić mi ucieczkę. Niecały kilometr na zachód za lasem jest inna szosa. Zadzwonię do Marwana i każę mu po mnie przyjechać innym samochodem. Ale wy musicie ich tu przytrzymać. Musicie to zrobić! Strona 12 Adnan obrzucił swego przywódcę ponurym spojrzeniem. Z miny wynikało, że gdyby w jego rodzimym języku istniało słowo „cykor”, zapewne teraz by go użył. – Dalej, ruszajcie, odciągnijcie ich ode mnie. Musicie poświęcić się dla sprawy! – wykrzyknął Muhammad i cofnął się. – Jeśli mam umrzeć, żebyś ty mógł uciec, to przynajmniej oddaj mi broń – wycedził Adnan pogardliwie. – Tobie i tak do niczego się nie przyda. Irańczyk wyszarpnął pistolet i rzucił go w stronę Adnana. Zwalisty Afgańczyk spojrzał w górę i uśmiechnął się. – Adnan, a co powiesz na to? – rzucił przez ramię. – Jakby tak odstrzelić im śmigło ogonowe, zanim wylądują. W moim kraju to na Amerykanów świetnie działało. Walili się wtedy na ziemię i karki trzaskały im jak gałązki. Kula trafiła go w szyję od tyłu i jak na ironię spowodowała, że to jego kark trzasnął jak gałązka. Afgańczyk runął na ziemię martwy. Adnan przeniósł lufę z pierwszej ofiary i skierował ją na Muhammada, który na widok zdrady rzucił się do ucieczki. Nie był zbyt wysportowany, a jego ukochane wysokie kowbojki nie najlepiej nadawały się do biegania i Adnan dogonił go, gdy ten potknął się o zmurszały pień i runął na ziemię. Muhammad wlepił wzrok w twarz kompana stojącego nad nim z jego własnym pistoletem wymierzonym prosto w głowę i z ust popłynął mu potok przekleństw w farsi. Po chwili zamieniły się one w błagania wypowiadane w dość niepewnym arabskim i zakończyły okrzykiem po angielsku: – Adnan, proszę. Dlaczego? Dlaczego? – Handlujesz narkotykami – odrzekł Adnan po arabsku – bo twierdzisz, że tak zdobywasz pieniądze dla sprawy. Ale naprawdę bardziej cię Strona 13 interesuje kupowanie kowbojek i różnych świecidełek niż święta sprawa islamu. Zatraciłeś się, Muhammad. Jesteś już jak Amerykanin. Ale nie dlatego to robię. – Więc dlaczego, powiedz! – wykrzyknął Irańczyk. – Bo teraz to ty złożysz ofiarę sprawie. – Adnan powiedział to bez uśmiechu, ale błysk triumfu w jego oczach był wyraźny. Przyłożył pistolet do lewej skroni leżącego i wystrzelił, co raz na zawsze zatrzymało potok słów Irańczyka we wszystkich językach. Potem odcisnął jego palce na rękojeści pistoletu, rzucił go obok ciała i szybkim krokiem ruszył w stronę polany. Helikopter zdążył już wylądować i właśnie otwierały się jego drzwiczki. Adnan okłamał towarzyszy, bo śmigłowiec naprawdę był czteromiejscowy. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn o niearabskich rysach twarzy, którzy wyciągnęli z wnętrza jakiś tobół i poszli za Adnanem do ciała Muhammada. Po drodze przystanęli przy samochodzie i Adnan zabrał z niego strzelbę. Tobołem okazał się wór na zwłoki. Położyli go na ziemi, odsunęli suwak i we wnętrzu ukazało się ciało mężczyzny łudząco podobnego do Adnana i ubranego dokładnie jak on. Był nieprzytomny, ale jeszcze oddychał. Wyjęli go i ułożyli pod drzewem obok trupa Irańczyka. Adnan podał jednemu z mężczyzn portfel, a ten wetknął go do kieszeni marynarki leżącego. Drugi z mężczyzn wziął od Adnana strzelbę, owinął wokół niej martwe dłonie Muhammada, wycelował w głowę nieprzytomnego i jednym pociskiem odstrzelił mu pół twarzy. W ciągu kilku sekund z ofiary uleciały resztki życia. Adnan był w tych sprawach ekspertem, choć nie z własnego wyboru. Tylko szaleniec mógłby sobie wybrać taki zawód. Chwilę później wszyscy trzej ruszyli biegiem w stronę śmigłowca, wsiedli do środka i maszyna natychmiast uniosła się w powietrze. Na burtach helikoptera ani na jego ogonie nie było żadnych znaków, a Strona 14 towarzyszący mu ludzie nie mieli na sobie mundurów. Adnan usiadł z tyłu i zapiął pasy, ale nikt nawet na niego nie spojrzał. Sprawiali wrażenie, jakby woleli nie wiedzieć o jego istnieniu. Adnan przestał już myśleć o martwych towarzyszach, a jego myśli powędrowały ku czekającej ich chwalebnej przyszłości. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wiele przyszłych pokoleń będzie wspominało ich wyczyn z należnym podziwem. Adnan ar-Rimi był oficjalnie trupem, zatem dla sprawy kimś bezcennym. Śmigłowiec obrał kurs na północ ku miasteczku Brennan w zachodniej Pensylwanii. Chwilę później na niebie nad wiejskimi terenami Wirginii znów zapadła cisza, a siąpiący kapuśniaczek powoli spłukiwał ślady krwi. Strona 15 ROZDZIAŁ 1 Biegł z całych sił, bo wokół sypał się grad kul. Nie widział, kto do niego strzela, nie miał broni, z której mógłby się ostrzeliwać. Kobietą biegnącą obok była żona, dziewczynką u jej boku – ich córka. Kula rozorała nadgarstek żony i usłyszał jej rozpaczliwy krzyk. Potem dosięgła ją druga kula i zobaczył rozwierające się z przerażenia oczy. Przez ułamek sekundy jej źrenice się rozszerzyły, sygnalizując moment śmierci, zanim mózg zdążył go zarejestrować. Ciało żony runęło na ziemię, on zaś skoczył ku dziecku, chcąc je sobą osłonić. Wyciągnął dłoń ku córce, jednak jej nie dosięgnął. Zawsze tak się kończyło. Obudził się i usiadł wyprostowany, czując, jak kropelki potu spływają mu po twarzy i wsiąkają w długą, krzaczastą brodę. Skropił sobie policzki wodą z butelki. Wiedział, że chłodna woda złagodzi uczucie pieczenia po powtarzającym się sennym koszmarze. Wstał i natrafił stopami na leżącą przy łóżku kasetkę. Po chwili wahania otworzył ją i wyciągnął mocno podniszczony album z fotografiami. Obejrzał kolejno kilka zdjęć kobiety, która była jego żoną, potem wpatrywał się w fotografie córki z czasów jej niemowlęctwa i pierwszych lat życia. Późniejszych jej zdjęć już nie było. Oddałby życie, by choć przez chwilę móc ją zobaczyć jako młodą kobietę. Nie było dnia, by nie rozmyślał o tym, jak by wyglądała. Strona 16 Rozejrzał się po skromnym wnętrzu. Przy ścianach stały zakurzone półki pełne książek. Pod oknem wychodzącym na spowitą mrokiem zieleń stało stare biurko zarzucone notesami wypełnionymi jego starannym pismem. Okopcony kamienny kominek był głównym źródłem ciepła w jego skromnej chatce, w której poza pokojem była jeszcze mała kuchenka, gdzie przyrządzał sobie proste posiłki, i jeszcze mniejsza łazienka. Rzucił okiem na zegarek, wziął lornetkę z rozchwianego drewnianego stolika przy łóżku i zabrał z biurka stary wysłużony plecak. Schował lornetkę, kilka notesów i wyszedł. Stare omszałe płyty nagrobkowe połyskiwały blado w świetle księżyca. Zszedł po stopniach z podestu, czując, jak rześkie nocne powietrze chłodzi żar pozostały w głowie po sennym koszmarze, nie sięgając jednak żaru palącego serce. Na szczęście tej nocy miał coś do zrobienia, choć dopiero trochę później. Gdy miał wolną chwilę, nogi zawsze niosły go w to samo miejsce. Minął masywną bramę z kutego żelaza, na której wisząca tablica informowała, że za nią rozciąga się teren cmentarza góry Syjon. Cmentarz mieścił się na północnozachodnim przedmieściu Waszyngtonu i należał do stojącego obok Zjednoczonego Kościoła Metodystów pod wezwaniem góry Syjon. Kościół był najstarszą w mieście parafią czarnych, założoną w 1816 roku przez wiernych, którzy nie chcieli modlić się w domu Bożym podlegającym segregacji rasowej, bo jego pasterze zapomnieli o zalecanej w Piśmie Świętym zasadzie równości. Rozciągający się na powierzchni trzech akrów teren cmentarza stanowił ważny przystanek na potajemnym szlaku ku wolności, którym w czasach wojny secesyjnej podążali niewolnicy uciekający z Południa na Północ. Cmentarz jednym bokiem przylegał do ogromnego gmachu Dumbarton House, w którym mieściła się siedziba Krajowego Stowarzyszenia Strona 17 Kolonialnych Dam Ameryki, drugim – do niewysokiego bloku mieszkalnego z czerwonej cegły. Przez wiele lat ta historyczna nekropolia była mocno zaniedbana i pełno w niej było poprzewracanych nagrobków i chaszczy sięgających do pasa. Potem z inicjatywy kościoła wokół cmentarza postawiono ogrodzenie i zbudowano nawet niewielką chatkę dla dozorcy. Opodal mieścił się dużo większy i bardziej znany cmentarz „Dębowego Wzgórza”, będący miejscem wiecznego spoczynku wielu szlachetnie urodzonych. Do niego znacznie bardziej przemawiał jednak cmentarz góry Syjon, także dzięki swej historycznej roli bramy na drodze ku wolności. Już od paru lat pełnił funkcję dozorcy cmentarnego, traktując swe obowiązki z należytą powagą i utrzymując ład i porządek na dróżkach i wokół grobów. Chatka, stanowiąca służbowe mieszkanie dozorcy, była jego pierwszym od lat prawdziwym domem. Kościół płacił mu wynagrodzenie do ręki, co zwalniało go z uciążliwej roboty papierkowej. Zresztą i tak nie zarabiał tyle, by podlegać podatkowi dochodowemu. Prawdę mówiąc, zarabiał tak mało, że ledwie mu starczało na życie, ale i tak uważał tę pracę za najlepsze zajęcie, jakie kiedykolwiek wykonywał. Poszedł Dwudziestą Siódmą w stronę miasta, wsiadł do autobusu i dotarł do miejsca, które stało się jego drugim domem. Przeszedł obok niedużego namiotu stanowiącego – przynajmniej z formalnego punktu widzenia – jego własność, wyjął z plecaka lornetkę i ukrywszy się w cieniu wielkiego drzewa, skierował szkła na budynek po drugiej stronie ulicy. Wojskowa lornetka była pamiątką z czasów służby dla kraju, którą pełnił dumnie do chwili, gdy utracił wiarę w jego przywódców. Od wielu lat nie używał swego prawdziwego nazwiska i wszyscy znali go tylko jako Olivera Stone’a. Wybór tego nazwiska na pseudonim stanowiło z jego strony świadome wyzwanie. Strona 18 W pełni identyfikował się z niepokornymi dziełami słynnego reżysera, w których artysta kwestionował „oficjalne” wersje wydarzeń. Wersje, w których często bywało więcej literackiej fikcji niż prawdziwej historii. Używanie imienia i nazwiska reżysera uważał za w pełni uzasadnione, ponieważ jako drugi Oliver Stone też chciał dociekać „rzeczywistej” prawdy. Patrzył przez lornetkę na ruch wokół budynku, jak zwykle nie mogąc oderwać od niego wzroku. Potem wszedł do namiotu i w świetle starej latarki zanotował w jednym z notesów przyniesionych w plecaku uwagi wynikające z obserwacji. Część notesów trzymał w dozorcówce, jednak większość poutykał w różnych kryjówkach. W namiocie nie trzymał niczego, bo wiedział, że bywa regularnie przeszukiwany. W portfelu miał formalną zgodę na ten namiot, co było równoznaczne z prawem do demonstrowania przed budynkiem po drugiej stronie ulicy. Traktował je z niezmierną powagą. Wyszedł z namiotu i spojrzał przez ulicę na strażników uzbrojonych w broń maszynową, półautomatyczne pistolety i krótkofalówki, przez które od czasu do czasu rozmawiali. Wszyscy go tu znali i traktowali z grzeczną rezerwą, jaką zwykle okazuje się ludziom, którym nie wiadomo co może nagle strzelić do głowy. On sam odnosił się do nich z pełnym szacunkiem. Doświadczenie podpowiadało, że ludziom z bronią maszynową lepiej okazywać grzeczność. Oliver Stone nie był może człowiekiem typowym, ale na pewno też nie szaleńcem. Napotkał wzrok jednego ze strażników, który zawołał: – Hej, Stone, Potomac się pali, podaj dalej! Kilku wartowników parsknęło śmiechem i nawet usta Stone’a ułożyły się w grymas uśmiechu. Strona 19 – Wiadomość przyjęta! – odkrzyknął. Widział kiedyś, jak ten sam wartownik strzelił do kogoś stojącego parę kroków od jego namiotu. Choć widział też, że tamten strzelił pierwszy. Podciągnął wygniecione spodnie, zwisające na zapadniętym brzuchu, przygładził długie strąki siwiejących włosów i pochylił się, by poprawić sznurek, który bez większego powodzenia starał się utrzymywać prawy but w całości. Stone był wysoki i chudy, ubrany w zbyt dużą koszulę i za krótkie spodnie. No i te buty, które zawsze sprawiały mu kłopot. – Powinneś nowe ciuchy sobie sprawić – odezwał się w ciemnościach kobiecy głos. Spojrzał w stronę mówiącej. Stała oparta o pomnik generała hrabiego de Rochambeau, bohatera rewolucji amerykańskiej. Sztywno wyprostowany palec generała coś pokazywał, choć Stone nigdy nie był pewien co. Na północnozachodnim krańcu tego samego, niemal trzyhektarowego parku stał pomnik pruskiego barona Steubena, a północnowschodniego krańca strzegł pomnik Polaka, generała Kościuszki. Widok pomników zawsze wywoływał uśmiech na twarzy Olivera Stone’a. Uwielbiał towarzystwo rewolucjonistów. – Naprawdę nowych ciuchów ci trzeba – powtórzyła kobieta, drapiąc się po mocno opalonej twarzy. – I te twoje włosy też się by przydało podciąć. W ogóle, Oliver, to wszystko nowe by się przydało. – Na pewno masz rację – odparł cicho. – Ale wszystko jest kwestią priorytetów, a niestety próżność nigdy nic była jednym z moich. Kobieta używała imienia Adelphia i mówiła z obcym akcentem, którego nigdy nie udało mu się rozszyfrować. Był jednak pewien, że pochodzi z Europy, zapewne z któregoś z krajów słowiańskich. Miała szczególną awersję do czasowników, które utykała w zdaniach w różnych niespodziewanych miejscach. Była wysoka i szczupła, a jej długie ciemne Strona 20 włosy poprzetykane były siwymi pasemkami. Miała też głęboko osadzone, posępne oczy i usta zwykle wykrzywione w pogardliwym grymasie, choć Stone domyślał się, że pod jej maską zadziorności kryje się dobroć. Trudno było ocenić jej wiek, ale była na pewno młodsza od niego. Napis na dwumetrowym transparencie obok jej namiotu głosił: PŁÓD TO ŻYCIE. TEN KTO NIE WIERZY PÓJDZIE PROSTO DO PIEKŁA. Adelphia nie uznawała żadnych subtelności. Wszystko w jej życiu było czarne lub białe, przedzielone ostrymi liniami. Nie było w niej żadnych szarości, choć to zapewne w tym mieście je kiedyś wymyślono. Hasło na niewielkiej tablicy zatkniętej obok namiotu Stone’a głosiło po prostu: ŻĄDAM PRAWDY Po tylu latach wciąż się jej domagał. Ale czy jest jakieś inne miasto, w którym dojście do prawdy byłoby trudniejsze niż tu, gdzie przyszło mu żyć? – Po café idę. Chcesz, Oliver? Mam forsę. – Nie, Adelphio, dziękuję. Muszę zaraz gdzieś pójść. – Znowu na spotkanie idziesz – parsknęła pogardliwie. – I co ty z tego masz? Już taki młody nie jesteś i chodzić po ciemku nie powinneś. Tu niebezpiecznie może być. Popatrzył na uzbrojonych strażników. – Myślę, że akurat tu jest dość bezpiecznie. – Jak jest dużo z bronią ludzi, to jest bezpiecznie, ty myślisz? A ja ci mówię, że głupi jesteś – burknęła zaczepnie.