Babula Grzegorz - RIP

Szczegóły
Tytuł Babula Grzegorz - RIP
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Babula Grzegorz - RIP PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Babula Grzegorz - RIP PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Babula Grzegorz - RIP - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Grzegorz Babula A To Mistyka R.I.P - Ależ oczywiście, proszę pana! To dla nas wielki zaszczyt, że raczył pan wybrać nasz, że tak powiem, ośrodek. - Zarządca był pucołowaty, okrąglutki i cały promieniał życzliwością. Bez przerwy poprawiał zsuwające mu się na czubek nosa okulary. Raziła mnie jego zawodowa uprzejmość. Przymilne uśmiechy były tu chyba nie na miejscu. - A więc, o ile dobrze zrozumiałem - jego ruchliwe ręce wędrowały od okularów do garnituru, na którym wygładzał niedostrzegalne fałdki. Nie spuszczałem z nich oczu. - Szanowny pan chciałby skonfrontować pogłoski o naszym zakładzie z jego faktycznym stanem i w zależności od wyników tej, że tak powiem, konfrontacji, skorzystać z naszych usług. - Chcę go po prostu obejrzeć - przerwałem zniecierpliwiony. - Nie myślę decydować się na byle co! - Ależ tak, niewątpliwie! W pełni rozumiem szanownego pana. - Zupełnie nie był zmieszany. Drobnym, damskim kroczkiem podbiegł do mnie i ująwszy mnie pod łokieć skierował ku drzwiom. - Postaram się zadośćuczynić pańskiemu życzeniu. To mój, że tak powiem, obowiązek. Przeszliśmy krótki korytarz o ścianach wyłożonych drewnem sandałowym. Wylot zamykały potężne odrzwia, oczywiście czarne, zaopatrzone w masywną, bogato cyzelowaną klamkę. Pod naciskiem dłoni mojego przewodnika klamka ustąpiła i drzwi uchyliły się bezszelestnie. On perorował dalej: - Jak pan zapewne słyszał, nasz zakład jest przeznaczony dla bardzo szerokiej publiczności, że tak powiem, dla P.T. Publiczności. Cieszymy się znakomitą renomą, w związku z czym klienci zjeżdżają do nas z kilku galaktyk, towarzystwo mamy tu doborowe i czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że może się pan spodziewać pewnych, że tak powiem, niespodzianek. - Nie życzę sobie żadnych niespodzianek - warknąłem. - Źle się wyraziłem, raczy pan wybaczyć. A zresztą sam pan zobaczy. Otóż i nasz cmentarz! - ostatnim słowom towarzyszył szeroki gest ręki, mający mi ukazać wspaniałość otoczenia. Rzeczywiście było tu ładnie. Ponieważ budynek zarządu, przez który wchodziło się na cmentarz, znajdował się na wzniesieniu, mogłem objąć oczami całą panoramę. Przed nami rozciągał się rozległy park, okryty świeżą zielenią, gęsto poprzecinany szerokimi alejami. Spomiędzy drzew przezierały kontury grobowców zbudowanych z oliwkowego marmuru i niewyraźne zarysy dziwnych konstrukcji, których przeznaczenia trudno się było domyślić. - Pan pozwoli, że będę pańskim przewodnikiem - dobiegł mnie usłużny głos zarządcy. Ruszyliśmy w alejki. Rozglądałem się ciekawie dookoła, nieuważnie słuchając wyjaśnień major-grabarza. - Tak więc, jak już wspomniałem, spoczywają tutaj przedstawiciele prawie' wszystkich ras rozumnych. Nasza firma stara się zaspokoić wszelkie życzenia klientów dotyczące formy pochówku. A życzenia bywają rozmaite. Jak to się mówi: jeden lubi ogórki, drugi... - wybuchnął nerwowym chichotem, lecz zaraz umilkł, skarcony moim surowym spojrzeniem. Ale znów się nie zmieszał. Był wytrawnym, zaprawionym w bojach urzędnikiem i byle drobiazg nie mógł go wzruszyć. Zatrzymałem się przy niedużej tabliczce, zawieszonej na dwóch metalowych słupkach. Odczytałem głośno dziwny napis: Kuru Mapuru wysechł 7-5-4596 Pokój Jego Oparom! - Cóż to jest? - To taka rasa z Aldebarana. Myślące płyny. Ciecz turlająca się w kulistych kroplach. Przyjechał do nas, złapał grypę, dostał wysokiej gorączki i wysechł. - Mój cicerone rozłożył ręce w geście wyrażającym całkowitą bezradność. - I on tu leży? - Nie, no skąd. Przecież wyparował. To jest tylko tabliczka. Tak sobie zażyczyli krewni. Żeby szanowny pan wiedział, jaka to była męka w porozumiewaniu się z nimi. Ten ich koszmarny bulgot! Złapał się za głowę i kręcił nią, jakby zamierzał ją sobie urwać. Spojrzałem na niego z niesmakiem. Był zbyt teatralny, żebym mógł go traktować poważnie. Zrobiłem kilka kroków do przodu, by przystanąć przy gigantycznej płycie z piaskowca. Wyryte na niej litery głosiły: MHUZTR LOPTZU URJCB NER żył lat 22 000 Przechodniu! Przeklnij okrutny świat, który pozwala umierać w tak młodym wieku! Zarządca, nie czekając na moje pytanie, pospieszył z wyjaśnieniem: - Proszę się nie dziwić. To ich specyficzna miara czasu. Planeta, na której żyją, wiruje wokół słońca z oszałamiającą prędkością. W związku z tym rok jest krótszy. Tak naprawdę miał tylko trzy tysiące i pół roku. Pozostawiłem jego słowa bez komentarza. Myślałby kto! Chodząca encyklopedia! Cicho zgrzytał żwir pod stopami. W gałęziach drzew uwijały się ptaki, napełniając powietrze dźwięcznym świergotem. Słońce, chylące się już ku zachodowi, opromieniało cmentarz ciepłym blaskiem. Szliśmy powoli świeżo wygracowaną alejką, mijając dziesiątki grobów zatopionych w roślinności. Zaczęło mnie wypełniać uczucie głębokiego spokoju. Ten relegijny nastrój został niespodziewanie zakłócony dziwnym odgłosem nie pasującym do tego miejsca. Nie potrafiłem sobie wyobrazić jego przyczyn, póki nie dotarliśmy do końca alejki. Po jej prawej stronie poczesne miejsce zajmowała zagadkowa budowla. Była to jakby altanka, której dach opierał się na czterech betonowych kolumnach. Do stropu, za pomocą długich, chyba trzymetrowych łańcuchów, przymocowano metalowe pudło. Ze świstem przecinało powietrze, kołysząc się w stuosiemdziesięciostopniowych wychyleniach. Ten właśnie świst naruszał spokój cmentarza. Zarządca, widząc mój pytający wzrok, skwapliwie wyrzucił z siebie informacje: - Rodzina zażyczyła sobie warunków, jakie panują na ojczystej planecie. A oni mają tam zmienną, pulsującą grawitację. W rytm przelewania się płynnego jądra. A jak ja mam mu to tutaj zapewnić? Więc niech się biedak chociaż pohuśta! Spojrzałem bystro na zarządcę, szukając na jego obliczu śladów żartu. Ale nie. Nie dał się złapać. Był zupełnie poważny. Gdy skręciliśmy w poprzeczną aleję, uwagę moją przyciągnęła szklana klatka stojąca na kamiennym podwyższeniu. Jej kanty były wzmocnione złoconymi listwami. Przypominała akwarium, z którego wypuszczono wodę. W środku, z kąta w kąt, wałęsał się humanoidalny stwór bez odzieży, za to gęsto porośnięty siwymi kudłami. Skołtuniony zarost pokrywał mu nawet twarz, nie pozwalając dostrzec rysów. Nie zainteresował się nami, chociaż z pewnością zauważył naszą obecność. - A to kto? Krewny któregoś ze zmarłych? - spytałem zniżając głos. Szyba akwarium wydała mi się cienka. Mógł nas usłyszeć. - Ależ skąd! - zaprotestował z oburzeniem drepczący za mną zarządca. Konfidencjonalnym szeptem dyszał mi do ucha nowe rewelacje: - To jest, proszę szanownego pana, sam szacowny nieboszczyk. U nich, to jest na samym skraju Drogi Mlecznej, naturalnym stanem jest śmierć. Leżą pokotem na całej planecie i, że tak powiem, nie żyją. Jakaś ekspedycja badawcza trafiła tam przypadkiem i wzięła jednego do zbadania, bo to, proszę pana, niby nie żyją - a żaden nie zepsuty. Nawet nie nadpleśnieli! Przywieźli więc go tutaj, i masz! Zmartwychwstał! To znaczy, według siebie, umarł. I kazał się pochować. - Odżywacie go jakoś? - Nie. Ani trochę. Nie potrzebuje tego. Funkcjonuje, że tak powiem, bez paliwa. Zagadka!!! - dramatycznie zgłośnił szept. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których... - Tak, tak - przerwałem mu niegrzecznie. - Znam to! Postąpiwszy parę kroków naprzód, pogrążyłem się w zadumie, spoglądając na żywego trupa. Zarządca miał rację. Są rzeczy... i tak dalej. Jak mało wiem o świecie. Ciągle pogrążony w pracy, nie zdawałem sobie sprawy, że istnieją podobne dziwadła: inteligentne ciecze, młodzieniaszkowie, liczący kilka tysięcy wiosen, i zwyczaje grzebania zmarłych do tego stopnia niekonwencjonalne, iż groby przypominają wszystko, tylko nie miejsce ostatniego spoczynku. - Przepraszam najmocniej - dobiegł mnie głos zarządcy, który zbliżył się niepostrzeżenie. - A pan szanowny kogo zamierza u nas pochować? Chciałbym z góry zapewnić, że oferujemy absolutnie pełną gamę czynności funeralnych, jak pan chyba raczył zauważyć. O kogóż więc chodzi? - O przyjaciela. Utlenił się przedwczoraj. Od dawna zresztą cierpiał na postępującą korozję - ukradkiem wytarłem kroplę smaru, która zakręciła mi się w obiektywie. - W dodatku to ciągłe pociąganie z prądnicy, od kiedy opuściła go ukochana maszyna cyfrowa. To wszystko musiało go wykończyć. Mój przewodnik ze współczuciem pokiwał głową. - A pogrzeb ma być zupełnie tradycyjny. Kremacja w reaktorze termojądrowym, urna kadmowa z ołowianą inkrustacją, prochy złożone w betonowym bunkrze zbrojonym płytami z wolframu. Rozmiar standardowy - trzydzieści metrów na piętnaście. Czy mogę zapłacić energią? Zarządca przytaknął: - Przyjmujemy każdą walutę. To wyniesie dziesięć megawatogodzin. - To nawet niedrogo - byłem mile zaskoczony. - Należność przeleję z mojego prywatnego akumulatora w Banku Handlowym. Jutro telefonicznie podam panu adres, pod którym są zwłoki. A teraz żegnam pana. Skłoniłem mu się lekko, co szybko odwzajemnił. Obróciłem się na pięcie i skierowałem ku wyjściu. Po drodze zauważyłem; że skrzypią mi przekładnie. Muszę szybko pójść do remontu, żeby nie trafić tu na stałe - pomyślałem i przyspieszyłem kroku. Zapadł już zmierzch.