Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Artur Urbanowicz - Deman PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
DEMAN
Copyright © 2022 Artur Urbanowicz
All rights reserved
Copyright © 2022 Vesper, Czerwonak
Redaktor inicjujący: Jakub Kozłowski
Redakcja: Karolina Kacprzak
Korekta: Błażej Kemnitz, Urszula Przasnek
Projekt okładki: Dawid Boldys
Ilustracje: Rapti Mortengel
Wszystkie prawa zastrzeżone, Żadna część książki nic może być reprodukowana bez zgody wydawcy,
z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta.
Dystrybucja: In Rock ul. Gdyńska 30 A 62-004 Czerwonak tel./faks: 61 868 67 95,61 868 65 06 e-mail:
[email protected]
Vesper www.vesper.pl
Wydanie I
Czerwonak, wrzesień 2022
ISBN 978-83-7731-430-2
Strona 4
PRZEDMOWA
Choć prawie wszystkie opisane w niniejszej książce miejsca, firmy i instytucje
istnieją naprawdę, historię przedstawioną w Demanie należy uznać za fikcję
literacką, a wszelkie podobieństwa do realnych osób i zdarzeń za przypadkowe.
Imiona, nazwiska i pseudonimy niektórych postaci mogą się pokrywać
z imionami, nazwiskami i pseudonimami autentycznych księży, gangsterów,
polityków, dziennikarzy, sportowców, psychologów i innych. Nie należy jednak
utożsamiać bohaterów powieści z konkretnymi osobami. Nie należy również
uznawać poglądów tych postaci za tożsame z poglądami autora.
Na koniec najważniejsze. Nie trzymasz, drogi Czytelniku, w rękach książki
religijnej, tylko z gatunku fantastyki grozy z dużą dawką komiksowości. Książkę
inną od moich poprzednich, hołd oddany ważnemu popkulturowemu zjawisku,
jakim są mitologie superbohaterskie, napisaną przez fana tej tematyki. Pamiętaj
o tym i baw się dobrze!
Pozdrawiam i kłaniam się nisko,
ArtUr
Strona 5
I zdumiewali się wszyscy, tak iż pytali się nawzajem:
"Co to jest? Nowa nauka głoszona z mocą!
Nawet duchom nieczystym rozkazuje i są Mu posłuszne"
Ewangelia według św. Marka 1, 27
(Biblia Warszawska)
Strona 6
Wyobraź sobie, że nagle zyskujesz następujące możliwości:
– wiedzę o wszystkich mrocznych tajemnicach każdego człowieka, jakiego
spotkasz, o jego przewinach, grzechach, traumach i zmartwieniach,
– bycie niepokonanym w walce wręcz, nadludzką siłę, kondycję, szybkość,
sprawność fizyczną i odporność na obrażenia,
– bezkarność,
– anonimowość.
Zastanów się i odpowiedz sobie na pytanie: jak wykorzystasz te zdolności?
A potem na jeszcze jedno: czy masz absolutną pewność, że poprzednia
odpowiedź jest szczera?
Strona 7
CZĘŚĆ I:
PRZESZŁOŚĆ
Strona 8
Z
Gdynia, sierpień 1939
Nawet powietrze zdawało się tutaj inne. Janek spodziewał się, że odczuje różnicę,
ale zaskoczyła go jej skala. Nie miał wątpliwości - oddychało się przyjemniej, jak
gdyby łatwiej, do tego naprawdę wydawało mu się, że czuje jakiś zapach. Słodki,
znajomy, piękny. Wytęskniony. Czy właśnie tak pachniała ojczyzna? A może dom
i bliscy, od których dzieliło go już tak niewiele?
Uśmiechnął się, a w jego oczach zaszkliły się łzy. Nareszcie! Nareszcie dotarł do
Polski!
Kiedy wyruszał na Madagaskar jako szeregowy marynarz polskiej delegacji
w 1937 roku, nie spodziewał się, że za jakiś czas uzgodni z dowództwem odłączenie
się od ekipy, a potem zabawi na wyspie tak długo. Zakochał się w niej jednak na
tyle, że został dłużej nawet od Arkadego Fiedlera. To właśnie ten słynny pisarz
i podróżnik zainspirował go do próby napisania własnej książki o pobycie w tym
miejscu. Chciał być taki jak on - przeżywać liczne przygody, obserwować życie
tubylców, przesiąknąć miejscową atmosferą, podziwiać krajobrazy i inne cuda
natury, a potem wyczerpująco to wszystko opisać. Po cichu liczył również na
godny zarobek. O Madagaskarze teraz wiele mówiło się w Polsce. Po raportach
Lepeckiego (bardzo entuzjastycznym) i Fiedlera (wstrzemięźliwym, studzącym
emocje) dla polskiego MSZ w kraju zapanowało istne szaleństwo. Niektórzy
nawet, rozochoceni doniesieniami prasy, widzieli Polskę jako nową potęgę
kolonialną. Naiwność i hurraoptymizm takiego podejścia nie zmieniały faktu, że
teraz każda publikacja na temat wyspy i jej realiów była na wagę złota. Należało
kuć żelazo, póki gorące.
Strona 9
Kiedy Janek uznał, że zebrał już dość materiału, zdecydował się na powrót do
Polski. Podróż przebiegała z wieloma utrudnieniami. Rosnące napięcie między
Rzeczpospolitą i Niemcami sprawiło, że musiał zmienić plany, i po dotarciu do
Europy, zamiast podróży lądowej przez Rzeszę, zdecydował się pokonać wzdłuż
Francję i dopiero z jej północnego wybrzeża złapać statek płynący w stronę
ojczystego kraju. Wobec licznych problemów ze środkami transportu na trasie
trudno było jednak określić precyzyjną datę przybycia do Gdyni. Dlatego
w ostatnim liście z drogi z bólem serca poprosił bliskich, aby nie czekali na niego
niepotrzebnie w porcie i zostali w domu, który od Bałtyku dzieliło dobre czterysta
kilometrów. Obiecał, że wróci najszybciej, jak się da, i wkrótce zobaczą go całego
i zdrowego.
Był już tak blisko...
Wziął głęboki oddech, napawając się polskim powietrzem. Efekt zepsuły jednak
potężne kaszlnięcie i dotkliwy ból, który rozsadził mu płuca. Janek skrzywił się.
Dolegliwość ta dokuczała mu, właściwie odkąd opuścił Afrykę. Cóż, chyba dobrze
się stało, że postanowił wrócić do Europy w takim momencie. Od towarzyszy
ostatniego etapu podróży dowiedział się, że Fiedler również przybył do Polski
podupadły na zdrowiu - zdiagnozowano u niego awitaminozę i szkorbut. Taki los
podróżników.
Opanował kaszel, poprawił opatrunek na ręce i wziął swoje ciężkie walizki.
Kiedy zszedł ze statku i po raz pierwszy od lat postawił stopę na ukochanej polskiej
ziemi, wydało mu się, że pod butem poczuł przyjemne ciepło, chyba nawet
bardziej intensywne, niż kiedy w afrykańskim upale zwiedzał prymitywne wioski
ukryte w dżungli. Kaszlnął po raz kolejny i ruszył w kierunku kontroli granicznej.
Zakończył najważniejszy etap swojej podróży, ale od jej prawdziwego końca
dzieliło go jeszcze całkiem sporo. Musiał dotrzeć do Pomroki - rodzinnej wsi na
Mazowszu, w której czekała na niego rodzina, a przede wszystkim Basia, jego
ukochana. Nie widział jej tak długo! Okropnie za nią tęsknił. Listy, jakie
wymieniali przez ostatnie lata, znał praktycznie na pamięć.
Kiedy opuszczał port, nie wiedział, że ktoś go obserwuje. Kobieta, która
schodziła ze statku za nim. Jako jedyna zauważyła, że wraz z ostatnim
kaszlnięciem Janek wykrztusił na ziemię kilka kropel krwi.
Strona 10
***
– Jesteśmy!
Janek ocknął się i spojrzał nieprzytomnie na starca, który potrząsał nim
w nocnej ciemności. Księżyc oświetlał zaledwie połowę pomarszczonej twarzy
mężczyzny. Z początku Janek go nie rozpoznał i dopiero po chwili zdał sobie
sprawę, że to ten sam, który był uprzejmy wziąć go na swoją furmankę. Spotkali
się w mieście niedaleko Pomroki, twierdził, że jedzie w jej okolice, i zgodził się go
podrzucić. Siano na wozie było tak miękkie i pachnące, że Janek, wyczerpany po
spędzeniu połowy dnia na statku, a drugiej w pociągu, niemal natychmiast zapadł
w głęboki sen.
Zanim się przebudził, śnił jakiś koszmar. Niewiele z niego pamiętał, jedynie
migawki. Widział w nich swoją rodzinę i ukochaną. Scena rozgrywała się w domu
w Pomroce, kojarzył drewniany wystrój, piec kaflowy, płytę kuchenną i półmrok
izby oświetlonej jedynie kilkoma świecami. Tyle że nie uczestniczył w tym śnie
jako on. Znajdował się jak gdyby w ciele wściekłej bestii i widział wszystko jej
oczami. Potwór zaatakował jego bliskich. Uciekali przed nim po całym domu,
próbowali się bronić, krzyczeli i wzywali pomocy. W końcu zagonił ich wszystkich
w kąt, a potem jedno po drugim zagryzł, jakby chciał pożreć żywcem. Byli
przerażeni i błagali o litość, lecz jemu zdawało się, że nie rozumiał, co do niego
mówią. Kierował się wyłącznie instynktem i głodem. I choć we śnie wcielał się
w potwora, zdziwiło go, że każda z ofiar zwracała się do niego po imieniu.
– Janek! Co robisz?! Przestań!
Wzdrygnął się i zdał sobie sprawę, że pomimo ciepłej nocy jest mu przeraźliwie
zimno. Jednocześnie był cały mokry od potu. Jego ciało przeszyły nowe dreszcze
i stwierdził, że tak źle nie czuł się chyba jeszcze nigdy. Kaszel i ciężar w płucach
nie ustępowały, a kolejne godziny podróży uzupełniły je o nowe dolegliwości - ból
głowy, łamanie w kościach, osłabienie i palące pieczenie w gardle.
I głód.
Janek zaczynał odczuwać coraz większe łaknienie, choć przed wyjazdem
z miasta zjadł solidną kolację. Miał ochotę na mięso. Dużo mięsa.
Wydawało mu się, że dalej śni. Był na wpół nieprzytomny, jakby czymś
odurzony. Wszystko go bolało. Z furmanki zgramolił się, a raczej z niej spełzł. Jego
walizki zdawały się ważyć trzy razy więcej, niż kiedy je na nią wnosił.
Strona 11
– Poradzisz pan sobie? - odezwał się z troską starzec. - Pomroka już niedaleko.
Tutaj drogą przez las. - Wskazał.
Janek zignorował pytanie. Chciał natomiast podziękować za podwózkę, lecz
jego usta ogarnął jak gdyby częściowy paraliż i wydobył się z nich jedynie cichy,
niezrozumiały bełkot. Machnął niezgrabnie ręką i wkroczył w ciemność. Zataczał
się jak pijany. Mężczyzna z furmanki powiódł za nim wzrokiem, kręcąc głową.
Janek wędrował przez ciemny las. Chciał przyspieszyć, ale nie mógł, za bardzo
łamało go w kościach. „Do domu... Chcę do domu!” - myślał rozpaczliwie. Posuwał
się naprzód intuicyjnie, zdał się na nogi, które prowadziły go same. Z cierpienia
chciało mu się płakać. Marzył o ciepłym łóżku, o gorącym mleku z miodem, o tym,
by móc znowu zasnąć. O ramionach Basi, jej miękkiej skórze i przyjemnym głosie.
Nie zarejestrował, kiedy uchwyty walizek wyślizgnęły mu się z mokrych dłoni
i bagaż z tąpnięciem wylądował na ziemi. Posuwał się naprzód chwiejnym
krokiem. Chciał wzywać pomocy, ale język zesztywniał mu tak, że dosłownie
stracił w nim czucie.
„Do domu! Chcę... do domu!”
W leśnej ciemności czujnie obserwowały go sarny. Z respektem. Instynktownie
wyczuwały niebezpieczeństwo i starały się nie ruszać. Janek parł przed siebie,
żałośnie zawodząc, ni to płacząc, ni to jęcząc. Jego mózg stracił połączenie
z nogami, które mimo co nadal wiodły go naprzód. Wzrok natomiast stracił
ostrość i teraz Janek widział przed sobą jedynie rozmazaną mozaikę czerni
i szarości. Paradoksalnie jednak wiedział, dokąd iść. Wyczuwał bliskość wioski.
Bliskość p o ż y w i e n i a .
Wreszcie dotarł na polanę z domami. Pierwszy przy drodze należał do rodziny
Basi. Podszedł do niego, potykając się na nierównościach porośniętego trawą
podwórka. Stanął przed drzwiami i zapukał. Tak mu się przynajmniej wydawało -
w rzeczywistości przypominało to coś pomiędzy bezładnym waleniem
a drapaniem. Drzwi otworzyła mu piękna dziewczyna z rudymi włosami
związanymi w warkocz i masą piegów na rumianych policzkach. Piegów, które
jedynie pamiętał. Teraz nie mógł ich zobaczyć.
– Janek! Już jesteś?!
Chciał odpowiedzieć, ale nie był w stanie. Nie potrafił mówić. Nie potrafił nawet
się ucieszyć, że wreszcie zobaczył ukochaną. Jej też nie widział do końca wyraźnie,
Strona 12
izbę za nią rozświetlały świece, zupełnie jak w jego niedawnym śnie. Tym razem
widział mieszaninę czerni i pomarańczu. I te co najmniej trzy
(kawały mięsa)
kształty odpowiadające najpewniej Basi i jej rodzicom. Wkroczył chwiejnie do
środka - blady, przepocony i z zapadniętymi oczami.
– Tak bardzo tęskniłam! - zawołała dziewczyna. - Kochany... - Porwała go
w objęcia i mocno przytuliła.
Odwzajemnił uścisk, choć nie do końca świadomie, bardziej odruchowo,
z echem tęsknoty i radości, jakie odczuwał, gdy po raz pierwszy po powrocie
z Afryki odetchnął polskim powietrzem. Ze wspomnieniem radosnego
wyczekiwania na moment, o którym marzył każdego dnia, odkąd opuścił
Madagaskar. T y l k o wspomnieniem. Zdał sobie sprawę, że nie chce puścić
dziewczyny z zupełnie innego powodu.
Kaszlnął, a z jego nosa popłynął strumień gęstej żółtej flegmy, który poplamił
sukienkę Basi, mieszając się z krwią cieknącą mu z ust. Gardło paliło go żywym
ogniem, a ciało znowu przeszył dreszcz.
– Janek...?
Basia próbowała się od niego oderwać, ale jej nie pozwolił. Wciąż kurczowo
zaciskał dłonie na jej plecach. Kiedy na moment odetkał mu się nos, poczuł jej
zapach. Świeży, piękny...
Ap et y cz n y .
Bolała go głowa. Nie był w stanie myśleć. Żołądek ssał go niemiłosiernie.
– Co się dzieje? Cały drżysz! - Przy jego uchu rozległ się przyjemny dziewczęcy
głos. Głos, który tak kochał, za którym tak bardzo tęsknił. Głos pełen niepokoju.
Zmusił się, by coś odpowiedzieć. Musiał. Musiał chociaż spróbować. Oni nie
powinni... Nie mógł...
– Uuu... - zaczął.
– Co...?
Poczuł, że Basia znowu chce się od niego oderwać. Przycisnął ją mocniej do
siebie. Z całej siły napiął mięśnie.
– Uciekajcie!!! - zaryczał przeciągle, lecz zaraz rozwarł szczęki i ugryzł
dziewczynę w szyję.
Strona 13
Podobnie jak czarnoskóry mężczyzna z afrykańskiego plemienia, który
w niewyjaśnionym szale ugryzł go w rękę zaledwie dzień przed tym, jak Janek
opuścił Madagaskar.
***
Wrzesień 1939
Po wybuchu II wojny światowej hitlerowcy błyskawicznie dotarli na Mazowsze,
a co za tym idzie - w okolice Pomroki. Oddział rozpoznawczy składający się
z kilkunastu żołnierzy otrzymał rozkaz sprawdzenia lasu, w którym mieściła się
wioska. Na początku wysłano jednego zwiadowcę, aby rozeznał się
w potencjalnych zagrożeniach, ale jako że ten długo nie wracał, zdecydowano się
nie czekać. Nie było czasu do stracenia, obszar znajdował się na centralnym
odcinku strategicznego frontu w kierunku Warszawy.
Żołnierze ruszyli tyralierą w stronę wioski, idąc między drzewami, poza
piaszczystą ścieżką biegnącą przez las, lecz starając się nie tracić jej z oczu. Jeden
z nich - Andreas - rozglądał się niepewnie. Niebo powoli ciemniało, otaczała ich
cisza, a on słyszał jedynie wytłumione miękkim runem kroki swoich towarzyszy,
które i tak zdawały się nienaturalnie głośne. Jego wyobraźnia pracowała na
pełnych obrotach. Las to dobre miejsce na zasadzkę, a ich nie było wcale tak wielu.
Powietrze stało w miejscu, nie było słychać choćby najcichszego szumu drzew,
nawet śpiewu ptaków, nawet jednego trzaśnięcia gałązki, jak gdyby las już
wcześniej, jeszcze zanim niemieckie wojska zajęły te okolice, opuściły wszystkie
zwierzęta.
Żołnierze wreszcie dotarli na skraj polany i zobaczyli wioskę w całej okazałości -
kilkanaście domów na stosunkowo małym terenie. Wszystkie były na wpół
zrujnowane, z wybitymi szybami i licznymi uszkodzeniami w dachach, które
zaczynał pokrywać mech. Otaczały je zaniedbane, zarastające chwastami
podwórka. Najbardziej jednak na polanie rzucała się w oczy kontrastująca
z zielenią rdzawa czerwień. Już niedaleko granicy lasu Andreasa i resztę
przywitała na środku drogi potężna kałuża zeschniętej krwi. Jej ślady dało się
dostrzec również na domach i pojedynczych drzewach na posesjach. Na ścianach
chat widniały liczne krwawe smugi i odciski dłoni. Po polanie zaś roznosił się
mdlący odór zgnilizny.
Strona 14
Andreas wpatrywał się w ten widok, zastanawiając się, co go spowodowało.
Wioska wyglądała na wymarłą. Nie na opuszczoną. W y m a r ł ą . Jakby to ona
krwawiła z tych zniszczonych budynków i zaniedbanych podwórek.
Przez jakiś czas obserwowali Pomrokę z ukrycia, lecz nikogo nie dostrzegli,
niczego nie usłyszeli. Dowódca, Matthias, wysłał więc dodatkowego zwiadowcę,
aby wstępnie rozejrzał się po terenie. Żołnierz wszedł na otwartą przestrzeń poza
drzewami, szybkim krokiem dotarł do najbliższego budynku i zaczął skradać się
wzdłuż niego z wyciągniętym karabinem. Pozostali, w tym Andreas, wiedli za nimi
wzrokiem.
A gdy kolega zniknął im z oczu...
Polanę rozdarł jego wrzask, po którym rozległo się kilka wystrzałów. Żołnierze
popatrzyli po sobie z niepokojem. Matthias zawahał się, co powinni zrobić, ale nie
dano mu czasu na podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Wrzask nagle ustał, jakby ktoś
wyłączył dźwięk. Stojący na miękkich nogach Andreas przełknął ślinę, rozglądając
się nerwowo i zaciskając kurczowo dłonie na karabinie. Wydało mu się nagle, że to
oni są obserwowani. I to z każdej strony lasu. Jakby nie tylko wioska była żywym
organizmem, ale on w całości.
Wtedy ciszę polany przerwał jeszcze jeden dźwięk, tym razem inny. Z początku
trudno było stwierdzić, co to jest. Przypominał rytmiczne szuranie, powolne,
jednostajne, jakby ciągnięto coś po żwirowej drodze. W końcu Thomas, zastępca
dowódcy, zauważył jego źródło i wskazał kierunek.
– Seht an!1 - szepnął.
Przez główny trakt wioski szedł chwiejnie jeszcze jeden mężczyzna ubrany
w niemiecki mundur. Andreas rozpoznał zwiadowcę, który wszedł do lasu jako
pierwszy, jeszcze zanim wyruszyli na rozpoznanie, a potem nie wrócił. Ciągnął po
żwirze ciało kolegi, który przed chwilą krzyczał, trzymając je za nogę. Było
zakrwawione, jakby zagryzione. Miało rozszarpane gardło, z którego płynął
strumień krwi.
– Heinrich? - odezwał się cicho Thomas. Zrobił krok w stronę tamtego, lecz
Matthias powstrzymał go ostro:
– Halt!
Thomas przystanął z wahaniem i pozostało mu tylko obserwować zwiadowcę,
który mozolnie posuwał się w ich stronę z pochyloną głową. Obecność kolegów
Strona 15
zdawała się go nie ruszać, nie okazywał żadnych emocji, nawet się nie odezwał. Im
bardziej się zbliżał, tym więcej ciemnoczerwonych plam na jego mundurze
dostrzegał Andreas. Twarz pod hełmem była przeraźliwie poraniona, z nosa
zwisało długie, żółte pasmo glutowatej flegmy. Oczy zwiadowcy były puste, jakby
pozbawione życia.
– Heinrich? – powtórzył za podkomendnym Matthias. - Was ist hier los? Warum
bist du nicht von den Auskundenschafien zuruckgekommen?2
Heinrich w dalszym ciągu nie odpowiadał. Szedł, ciągnąc martwe,
pokrwawione ciało drugiego zwiadowcy. Wciąż szurał podeszwami o żwir, jakby
nic miał siły unosić stóp. Odgłos jego kroków wybrzmiewał coraz głośniej, odbijał
się od drzew otaczających polanę i wracał z echem, które drażniło uszy.
– Stillgestanderdd3 - powiedział ostro Matthias.
Heinrich zignorował rozkaz. Kiedy znalazł się w odległości kilku metrów od
grupy, puścił nogę, za którą ciągnął trupa drugiego żołnierza, zatrzymał się
i wyprostował. Jego głowa opadła bezwładnie na bok, wydawało się, że nie był
w stanie utrzymać jej prosto. Stał nieruchomo i wpatrywał się w oficera,
a pozostali na niego.
Kiedy to się stało, Andreas myślal z początku, że się przewidział. Już
w następnym momencie Heinrich zrobił bowiem kilka błyskawicznych kroków
w stronę dowódcy, złapał go za głowę i... zatopił zęby w jego szyi. Zaskoczony
oficer wrzasnął i próbował go od siebie odepchnąć, ale Heinrich zacisnął szczęki
tak mocno, że nie sposób było się od niego uwolnić. Zaczął ruszać głową, jakby
chciał przegryźć Matthiasowi gardło. Pozostali tkwili nieruchomo jak zamrożeni,
nic z tego nie rozumiejąc i nie wiedząc, jak zareagować.
– Helft mir!4 - zawołał rozpaczliwie Matthias, nie ustając w walce. Dwóch
żołnierzy spróbowało ich rozdzielić, ale bez skutku. Heinrich szarpnął szczęką jak
dzikie zwierzę i wyrwał własnemu dowódcy z szyi pokaźny kawał mięsa. Jego oczy
nadal byty puste, wydawał się pacynką, którą steruje coś z zewnątrz. Matthias
przyklęknął, trzymając się za gardło i krztusząc krwią. Jego twarz powoli traciła
kolory, w przeciwieństwie do ziemi pod nim, którą pokrywało coraz więcej
czerwieni.
– Sanitäter5 – krzyknął ktoś.
Strona 16
– Beruhige dich! - Jeden z żołnierzy złapał Heinricha za ramiona, podczas gdy
sanitariusz i część pozostałych rzucili się na pomoc dowódcy. - Was ist bloß in dich
gefahren?!6
Heinrich spojrzał na niego, a raczej tylko skierował oczy w jego stronę, bo ze
świadomym patrzeniem nie miało to nic wspólnego. Rozwarł szczęki i ugryzł
kolegę w przedramię. Zacisnął na nim zęby jak imadło. Żołnierz zaczął krzyczeć,
próbując się wyrwać. Pozostali obserwowali ich walkę, nie rozumiejąc, co się
dzieje. Andreas również. Wlepił wzrok w puste oczy kolegi z oddziału, w których
nie zobaczył już choćby cząstki ludzkiej świadomości, i coś podjęło decyzję za
niego, jakiś instynkt, który podpowiedział mu, co należy zrobić. Uniósł karabin
i wycelował w Heinricha.
Po lesie rozniósł się huk wystrzału. Heinrich wypuścił z ust przedramię
szeregowca, a ten natychmiast od niego odskoczył i upadł na plecy. On sam zaś
tylko się zachwiał, lecz poza tym pocisk nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia.
Mało tego, tym razem skupił puste oczy na Andreasie. Ruszył w jego kierunku.
– Halt! Weg bleiben!7 - zawołał Andreas, lecz Heinrich go nie słuchał. Zbliżał się.
Nim Andreas zdążył cokolwiek pomyśleć, nacisnął spust jeszcze kilka razy.
Wszystkie pociski dotarły do celu, lecz nie odniosły skutku. Heinrich tylko się
zatoczył, ale szedł dalej przed siebie. Andreas zauważył, że choć na ciele
zwiadowcy pojawiły się nowe rany, nie ciekła z nich krew. Coraz bardziej
niepokoiło go to, w czym uczestniczył. Coraz mniej z tego rozumiał. Coraz mniej
myślał. Za to coraz bardziej się bał.
– Was ist das...?8 - wycharczał szeregowy z pogryzioną ręką, wpatrując się
przekrwionymi oczami w Heinricha, który już dawno powinien był paść bez życia
na ziemię.
Kiedy wydawało się, że już nic nie ochroni Andreasa przed atakiem,
a napastnika dzielił od niego maksymalnie metr, oddał w jego stronę ostatni
desperacki strzał. Trafił w głowę, we fragment czoła tuż pod hełmem. Dopiero
wtedy Heinrich zesztywniał, padł jak długi i już się nie podniósł. Jego ciałem nie
targnął nawet najmniejszy pośmiertny spazm.
Żołnierze wpatrywali się z niedowierzaniem najpierw w truchło na ziemi,
a potem, o wiele dłużej, w Andreasa, który pochylił się i zaczął głęboko oddychać.
Karabin zwisał nad ziemią w jego opuszczonych bezwładnie rękach. Kręciło mu
Strona 17
się w głowie i sam był w szoku, ale jednocześnie czuł taką ulgę, że od tej mieszanki
skrajnych emocji zrobiło mu się słabo. Z opóźnieniem uniósł głowę i spojrzał na
pozostałych. A wtedy Thomas jakby się ocknął i ruszył z furią w jego stronę.
– Was hast du getan?! Bist du verrückt?!9
Andreas spojrzał na niego wzrokiem niemal tak nieprzytomnym, jak Heinricha
przed chwilą. Niewiele kontaktował i autentycznie nie rozumiał, o co chodzi.
– Du hättest es nicht tun müssen!10 - krzyknął wściekle Thomas i popchnął go.
Andreas się przewrócił.
– Er hätte mich töten können11 - powiedział niepewnie.
Thomas już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy przerwało mu charczenie
Matthiasa, który wciąż leżał na ziemi i wałczył o życie, opatrywany przez żołnierza
z białą opaską z czerwonym krzyżem na ramieniu. Żołnierz z ranną ręką z kolei
zaciskał na niej drugą dłoń, próbując powstrzymać krwawienie. Krzywił się z bólu
i był blady na twarzy.
– Leutnant12 - zwrócił się do Thomasa sanitariusz. - Wir müssen ihn aus dem Wald
holen oder er stirb13.
Zapadło milczenie, a Thomas wyglądał, jakby dopiero teraz przypomniał sobie,
że w obecnej sytuacji to on wydaje rozkazy i w największej mierze od niego zależy,
czy ich dowódca przeżyje. Cmoknął z dezaprobatą i choć bezsprzecznie miał
ochotę dalej krzyczeć na Andreasa, może nawet go pobić, musiał to odłożyć na
potem. Przykucnął przy oficerze, aby pomóc ułożyć go na małych noszach. Kilku
żołnierzy poszło za jego przykładem i odwrócili się do Andreasa plecami, jakby
przestał istnieć. Nie umknęło mu, że zanim to się stało, zerkali na niego z wyraźną
niechęcią. Już wiedział, że najprawdopodobniej na zawsze stracił zaufanie
i przychylność tych chłopaków, a gdy wydostaną się z lasu, czeka go postawienie
przed Reichskriegsgericht14. Kilkunastu świadków nie mogło się mylić.
Nim się zorientował, siłą podniesiono go na nogi i odebrano mu karabin.
Dwóch kolegów z oddziału stało teraz przy nim bez słowa i ściskało za ramiona jak
jakiegoś jeńca. Wciąż był w szoku i ledwo trzymał się prosto. Nawet nie słyszał, co
do niego mówiono. Choć powstrzymywał się przed tym, jak mógł, jeszcze raz
spojrzał na ciało Heinricha, walcząc z wyrzutami sumienia.
Zginąłby, gdyby go nie zastrzelił. Był tego pewien. Czy dało się to rozegrać
inaczej? Ten człowiek zachowywał się, jakby stracił rozum. Nie sposób było do
Strona 18
niego dotrzeć. Możliwe, że przez niego dowódca umrze, zaatakował również
drugiego zwiadowcę. Co mu się stało? Z czego wynikało jego dziwne zachowanie?
Dziwne zachowanie i...
Dopiero teraz zwrócił na to uwagę. Choć strzelił Heinrichowi w sam środek
głowy, nie ciekła z niej krew. Owszem, widoczna była tam rana, ale pokrywała ją
galaretowata masa o brązowo-szkarłatnym kolorze.
Andreas spojrzał na dowódcę, który w dalszym ciągu trzymał się za gardło,
przyciskając do niego opatrunek. Czy mu się wydawało, czy teraz z jego rany
wypływało wyraźnie mniej krwi? A zwłoki drugiego zwiadowcy? Praktycznie
pozbawiono go szyi. Mimo co...
Nie miał jednak czasu się nad tym zastanowić, bo właśnie wtedy usłyszeli to po
raz kolejny
Szuranie i szelesty.
Tyle że nie z jednego źródła. Nawet nie z kilkunastu. Z kilkudziesięciu. Może
nawet z większej liczby.
Ze wszystkich zakamarków wioski i otaczającego ja lasu wychodziły’ kolejne
postacie. Wszystkie szły identycznie jak Heinrich - powoli, chwiejnie, ze
zwisającymi bezwładnie rękami, ciągnąc stopami po ziemi. Miały siny, niekiedy
wręcz ciemnożółty kolor skóry okraszonej licznymi ropiejącymi ranami.
Niektórym brakowało pojedynczych części ciała, w tym oczu, nosów, rąk i żuchw,
inne z kolei wyglądały, jakby ktoś częściowo obgryzł je z mięsa niczym udko
kurczaka - w pokaźnych fragmentach korpusów bielały kości, spomiędzy których
zwisały gnijące trzewia. Głowa jednego ze stworów kończyła się brudnym rudym
warkoczem. Smród zgnilizny, jaki Andreas poczuł, gdy dotarli do Pomroki,
przybrał nasilę.
Przerażony, zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu wstrzymywał oddech. Kiedy
myślal, że gorzej już być nie może, zobaczył, że istoty poruszają się coraz szybciej,
wręcz z nieludzką prędkością. Teraz biegły w stronę żołnierzy, gubiąc po drodze
kawałki ciał.
Było ich tak dużo i zmniejszały odległość dzielącą ich od Niemców tak szybko,
że ci zdążyli strzelić do zaledwie kilku z nich. Brakowało przestrzeni, nie dało się
ogniem utrzymać pozostałych na dystans. Stwory doskoczyly do zgromadzonych
przy Matthiasie żołnierzy i zaczęły kąsać.
Strona 19
Andreas nie myślał długo. Uwolniony z uścisku pilnujących go kolegów, którzy
dołączyli do walki, porwał z ziemi swój karabin porzucony przez jednego z nich.
Jako jedyny starał się strzelać w głowy tych... rzeczy. Po lesie rozniósł się chór
przerażonych wrzasków i ryków cierpienia, od czasu do czasu przeplatany
pojedynczymi strzałami, lecz oddawanymi coraz rzadziej.
Po ustrzeleniu kolejnego potwora Andreas zauważył przerwę w rzędzie
otaczających ich postaci i rzucił się do ucieczki. Nagle coś chwyciło go za nogę
i upadł na brzuch, boleśnie obijając żebra. Odwrócił się i zobaczył, że przewróciło
go ciało dowódcy. Nie d o w ó d c a , tylko jego c i a ł o ; kukła, truchło, które
zachowywało się, jakby wciąż żyło, i przepełzło w kierunku podkomendnego
z porzuconych przez pozostałych noszy. Andreas wiedział jednak, że to coś jest już
martwe. Rozpoznał co w jego oczach, równie pustych jak Heinricha i reszty. Istota
zacisnęła dłoń na kostce Andreasa i zaczęła przyciągać go do siebie z ogromną siłą.
Szczerzyła zęby, jakby triumfalnie się uśmiechała.
– Nein! - zawołał rozpaczliwie Andreas, próbując ponownie chwycić karabin,
a potem odnaleźć spust. W końcu mu się udało i wycelował w czoło potwora.
Strzelił, nie bacząc na to, że nie trzyma broni zgodnie z tym, jak go wyszkolono.
Odrzut sprawił, że karabin niemalże wypad! mu z mokrych rąk, lecz teraz Andreas
trzymał go tak mocno, jakby wisiał nad przepaścią i zaciskał dłoń na ostatnim
fragmencie barierki. Kreatura padła bez życia, chociaż trudno było mówić, by
przed chwilą żyła i proces ten z pewnością już nie funkcjonował tak, jak
u zwykłych ludzi. Rozluźniła uścisk na kostce Andreasa, a ten poderwał się na nogi
i zaczął biec. Nie oglądał się, nie słuchał wrzasków ginących w męczarniach
kolegów, którzy wkrótce mieli podzielić los Heinricha i reszty mieszkańców
Pomroki, nie czuł narastającego bólu spracowanych stóp, kolan i łydek, które
chyba jeszcze nigdy nie doświadczyły takiego wysiłku. Nie myślał o niczym. Chciał
tylko stamtąd uciec.
Jako jedyny przeżył masakrę w Pomroce. Nie miał pojęcia, że miało to, niczym
efekt motyla, znacząco wpłynąć na historię całego świata, również długo po
zakończeniu wojny.
***
1944, obóz koncentracyjny w Oświęcimiu
Strona 20
Ogolona na łyso kobieta wyła i walczyła jak ranna lwica, lecz kilka ciosów
esesmanów zamroczyło ją i się poddała. Wstrzyknięto jej substancję, którą
w dokumentacji medycznej odpowiedzialni za eksperyment doktor Arne Kurtz
i profesor Sven Friedrich nazwali lakonicznie „Próbką numer 1”. Po wszystkim
osadzoną wywieziono z bloku i zamknięto w specjalnej izolatce, gdzie miała
czekać na następną część doświadczenia zaplanowaną za kilka dni. W każdym
razie na to liczyli Kurtz i Friedrich. Berlin nadał temu eksperymentowi najwyższy
priorytet i żywo interesował się wynikami, od których mogły zależeć dalsze losy
wojny.
Próbkę numer 2, będącą zupełnie innym preparatem, zamierzano przetestować
z kolei na mężczyźnie i wkrótce wprowadzono go do sali zabiegowej. Oczywiście
wyrywał się i protestował chyba nawet bardziej niż poprzedniczka, jednak
trzymający go Niemcy nie pozwolili mu na wiele. Położyli go siłą na leżance
i przypięli grubymi pasami. Nie ustawał w próbach uwolnienia się, lecz strach
odbierał mu coraz więcej sił
– Skurwysyny! - wrzeszczał z nienawiścią połączoną z rozpaczą. - Zostawcie
mnie!
Kurtz i Friedrich, przyzwyczajeni do wrzasków obiektów do świadczonych,
nawet nie spojrzeli na więźnia, tylko raz jeszcze przyjrzeli się jego kartotece. Wiek
- pięćdziesiąt sześć lat. Wzrost -metr osiemdziesiąt trzy. Budowa ciała - normalna.
Poważniejsze choroby i dolegliwości - nie stwierdzono. Kurtz nie powiedział tego
Friedrichowi, bo dla doświadczenia nie miało to znaczenia ale wybierając spośród
więźniów kandydata do eksperymentu, kierował się również tym, że Władysław
Ziarnik, bo tak nazywał się mężczyzna, przed umieszczeniem w obozie stał na
czele grupy szabrowników. Kurtz gardził Polakami jako przedstawicielami niższej
rasy, niemniej musiał im oddać, że ich charakter, męstwo i upór w trakcie walk
mogły wzbudzać pewien szacunek. Natomiast dla gnid takich jak Ziarnik nie miał
żadnego. Kiedy jego rodacy walczyli pomimo przegranej wojny, kiedy oddawali
życie za ojczyznę ten śmieć zajmował się okradaniem ich opuszczonych domów.
Korzystał z cudzej tragedii, żeby się wzbogacić. Czy może być większa hańba?
Z tym większą satysfakcją zamierzał przetestować na nim działanie próbki numer
2 i wprost nie mógł się doczekać kiedy za jakiś czas przejdą do następnej fazy
eksperymentu. Sam wtedy z radością pociągnie za spust