Arthur Conan Doyle - Srebrna Gwiazda

Szczegóły
Tytuł Arthur Conan Doyle - Srebrna Gwiazda
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Arthur Conan Doyle - Srebrna Gwiazda PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Arthur Conan Doyle - Srebrna Gwiazda PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Arthur Conan Doyle - Srebrna Gwiazda - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Arthur ConanDoyle "Przygody Sherlocka Holmesa" Srebrna gwiazda * * * - Obawiam się, Watsonie, że będę musiał wyjechać - powiedział Holmes, kiedy zasiedliśmy do śniadania. - Wyjechać? Dokąd? - Do King" s Pyland w Dartmoor. Nie zdziwiło mnie to. Zastanawiałem się nawet, dlaczego dotąd nie zainteresował się tą nadzwyczajną sprawą, o której mówiła cała Anglia. Od świtu mój przyjaciel chodził po pokoju ze spuszczoną głową i zmarszczonymi brawiami, raz po raz nabijając fajkę mocnym czarnym tytoniem, nie reagując na moje pytania. Gazety przejrzał jedynie pobieżnie i cisnął je w kąt. Doskonale wiedziałem, co kryje się pod jego milczeniem. Tylko jedna sprawa mogła zmusić jego umysł do wytężonej pracy, a było nią zniknięcie faworyta wyścigów konnych o puchar Wessexu i morderstwo jego trenera. Kiedy więc oznajmił, że wybiera się na miejsce zdarzenia, odetchnąłem z ulgą. - Chętnie z tobą pojadę. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Wyświadczysz mi tym wielką przysługę, mój drogi Watsonie, i myślę, że nie będzie to stracony czas, bowiem pewne aspekty tej sprawy zapowiadają się niezwykle ciekawie. Mamy akurat tyle czasu, by złapać pociąg na dworcu Paddington, a po drodze opowiem ci, co wiem o tej sprawie. Byłbym wdzięczny, gdybyś zabrał ze sobą polową lornetkę. - Godzinę później siedzieliśmy w przedziale pierwszej klasy pociągu zmierzającego w kierunku Exeter. Holmes zagłębił się w lekturze nabytych na dworcu gazet. Oder - Dobrze jedziemy - oznajmił, patrząc w okno, a potem na zegarek. - Prędkość pociągu wynosi w tej chwili pięćdziesiąt trzy i pół mili na godzinę. - Nie zauważyłem słupów milowych - odparłem. - Ani ja. Ale słupy telegraficzne są ustawione w odległości sześćdziesięciu jardów od siebie, więc rachunek jest prosty. Chyba słyszałeś o zamordowaniu Johna Strakera i zniknięciu Srebrnej Gwiazdy. - Czytałem o tym w "Telegraph" i "Chronicie". - To jedna z tych spraw, w których sztuka dedukcji powinna służyć raczej analizowaniu istniejących faktów niż szukaniu nowych. Tragedia jest tak niezwykła i dotyczy tak wielu osób, że cierpimy na nadmiar domysłów i hipotez. Trudność polega na tym, by oddzielić niepodważalne fakty od spekulacji reporterów. Potem, mając już solidne podstawy, będziemy musieli się zastanowić, jakie należy wyciągnąć wnioski i na czym opiera się cała tajemnica. We wtorek wieczorem otrzymałem telegram z zaproszeniem do współpracy od pułkownika Rossa, właściciela konia, i od inspektora Gregory'ego, który zajmuje się tą sprawą. - We wtorek wieczorem?! - wykrzyknąłem. - A dziś jest czwartek. Czemu w takim razie nie pojechałeś wczoraj? - Ponieważ, mój drogi Watsonie, popełniłem błąd, który zdarza się często, wbrew temu, co mógłby sądzić ktoś, kto zna mnie tylko z twoich pamiętników. Po prostu nie mogłem uwierzyć w to, że najpiękniejszy koń w Anglii może długo pozostawać w ukryciu, zwłaszcza w tak rzadko zamieszkanej okolicy jak północne Dartmoor. Z godziny na godzinę oczekiwałem wieści, że się odnalazł i że sprawca porwania jest również mordercą Johna Strakera. Jednak kiedy minął kolejny dzień i okazało się, że poza aresztowaniem młodego Fitzroya Simpsona niczego nie zrobiono, doszedłem do wniosku, iż nadszedł czas, bym wkroczył do akcji. Sądzę jednak, że wczorajszy dzień nie był stracony. - Masz już jakąś koncepcję? - W każdym razie zebrałem podstawowe fakty. Przedstawię ci je, bo nic tak nie rozjaśnia w głowie, jak podzielenie się myślami z drugą osobą. Nie będziesz też mógł ze mną współpracować, jeśli nie poznasz całej sprawy. Odchyliłem się na poduszki, zaciągając cygarem, podczas gdy Holmes pochylił się w przód i rozpoczął swą opowieść. - Srebrna Gwiazda pochodzi od Somomy i jest równie wspaniała, jak jej sławny przodek. Ma teraz pięć lat i zdobyła już wszystkie nagrody na wyścigach, przynosząc sławę właścicielowi, pułkownikowi Rossowi. Do chwili zniknięcia była faworytem gonitwy o puchar Wessexu. Stawiano na nią trzy do jednego. Zawsze była głównym faworytem wyścigów i nigdy nie zawiodła swych kibiców, dlatego stawiano na nią olbrzymie sumy. To oczywiste, że byli też tacy, którym zależało, by Srebrna Gwiazda nie stanęła na starcie w przyszły wtorek. Wiedziano o tym również w King's Pyland, gdzie mieści się stajnia pułkownika, i podjęto wszelkie środki ostrożności. Trener John Straker był kiedyś dżokejem pułkownika Rossa, póki nie utył. Przez pięć lat służył u pułkownika jako dżokej i siedem jako trener, zyskując opinię pracowitego i uczciwego. Do pomocy miał trzech stajennych. Stajnia nie jest duża, liczy sobie zaledwie cztery konie. Jeden z tych chłopców pełnił wartę w stajni, a pozostali spali na strychu. Cała trójka cieszyła się dobrą opinią. John Straker był żonaty i mieszkał w małym domku, około dwustu jardów od stajni. Nie miał dzieci, w gospodarstwie pomagała służąca. Powodziło mu się nieźle. Okolica jest odludna, ale jakieś pół mili w kierunku północnym znajduje się kolonia domków zbudowanych przez pewnego przesiębiorcę z Tavistock dla chorych i tych, którzy lubią czyste powietrze Dartmoor. Tavistock leży dwie mile na zachód, a po drugiej stronie wrzosowiska, w odległości również dwóch mil, mieści się stajnia wyścigowa Mapleton, należąca do lorda Back-watera, prowadzona przez Silasa Browna. Poza tym okolica jest dzika, odwiedzana jedynie przez wędrujących Cyganów. Tak oto wyglądała sytuacja do zeszłego poniedziałku, kiedy nastąpiła katastrofa. Tego wieczoru konie jak zwykle trenowano i napojono. Stajnię zamknięto o dziewiątej. Dwaj pomocnicy poszli do domu trenera na kolację, a trzeci, Ned Hunter, pozostał na straży. Kilka minut po dziewiątej służąca, Edith Baxter, zaniosła mu do stajni kolację złożoną z baraniego gulaszu. Nie dała mu nic do picia, bo do stajni jest doprowadzona woda. Poza tym na służbie wolno było pić tylko wodę. Dziewczyna wzięła ze sobą latarnię, bo zapadł zmrok i ścieżka prowadziła przez wrzosowisko. Kiedy znajdowała się w odległości trzydziestu jardów od stajni, z ciemności wyłonił się mężczyzna i kazał jej się zatrzymać. Gdy wszedł w krąg światła, zobaczyła, że jest ubrany w szary tweedowy garnitur i beret. Miał też getry i ciężką laskę zakończoną gałką. Zaskoczyła ją bladość twarzy nieznajomego i nerwowe zachowanie. Jego wiek określiła na ponad trzydzieści lat. "Możesz mi powiedzieć, gdzie jestem? - zapytał. - Już miałem tu przenocować, kiedy zobaczyłem światło latarni". "Jest pan niedaleko stajni wyścigowej King" s Pyland" - odparła. "Naprawdę? Cóż za szczęśliwy traf! - wykrzyknął nieznajomy. - Pewnie niesiesz kolację chłopcu stajennemu, który dyżuruje w stajni. Chciałabyś zarobić na nową sukienkę? - Wyjął z kieszonki kamizelki złożoną kartkę papieru i podał dziewczynie. - Daj to stajennemu, a będziesz miała najpiękniejszą sukienkę na świecie". Dziewczyna minęła bez słowa nieznajomego i pobiegła prosto do okna, przez które zwykle podawała posiłki. Było otwarte, a Hunter siedział w środku przy małym stole. Zaczęła mu opowiadać, co się stało, kiedy ponownie ukazał się nieznajomy. "Dobry wieczór - powiedział do stajennego. - Chciałbym zamienić z tobą słowo". Dziewczyna przysięga, że kiedy mówił, trzymał w dłoni kartkę papieru. "Na jaki temat?" - zapytał pomocnik. "Na temat sprawy, która pozwoli ci się wzbogacić - odparł tamten. - Wystawiacie do gonitwy w Wessex dwa konie: Srebrną Gwiazdę i Bayarda. Odpowiedz mi szczerze, a nie pożałujesz. Czy to prawda, że Bayard może prześcignąć Srebrną Gwiazdę i dlatego wasza stajnia postawiła na niego?" "A więc przyszedł pan tu na przeszpiegi! - krzyknął stajenny. - Pokażę panu, jak się z takimi obchodzimy". Pobiegł na drugi koniec stajni po psa, dziewczyna zaś rzuciła się pędem do domu. Biegnąc, odwróciła się i zobaczyła, że nieznajomy zagląda przez okno do stajni. Jednak chwilę później, kiedy Hunter wypadł z psem, już go nie było i chociaż chłopak obiegł budynek dookoła, nie znalazł po nim śladu. - Chwileczkę - przerwałem Holmesowi. - Czy ten chłopak zostawił w tym czasie drzwi do stajni otwarte? - Bardzo dobrze, Watsonie - mruknął mój towarzysz. - Ja również o tym pomyślałem, dlatego wczoraj wysiałem telegram doDartmoor z prośbą o wyjaśnienie. Chłopak zamknął drzwi, zanim wyszedł ze stajni. Dodam, że okno było zbyt małe, by przez nie wejść. Hunter zaczekał, aż wrócą jego współtowarzysze, po czym powiadomił trenera o tym, co zaszło. Strakera zdenerwowała ta informacja, choć, zdaje się, nie zdawał sobie sprawy z jej konsekwencji. Jednak był niespokojny, bo pani Straker, obudziwszy się o pierwszej w nocy, zobaczyła, że mąż się ubiera. Na pytanie żony odpowiedział, że niepokoi się o konie i zamierza pójść do stajni, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Błagała, żeby nie wychodził, bo usłyszała krople deszczu uderzające o szyby, lecz zignorował jej prośby, włożył płaszcz nieprzemakalny i wyszedł z domu. Obudziła się o siódmej rano i stwierdziła, że mąż jeszcze nie wrócił. Ubrała się pospiesznie, zawołała służącą i razem poszły do stajni. Drzwi były otwarte, a w środku na krześle spał Hunter w stanie kompletnego zamroczenia. Boks faworyta był pusty i ani śladu po trenerze. Pani Straker zbudziła stajennych, którzy nocowali w sieczkarni nad składem uprzęży. Niczego jednak nie słyszeli, bo mocno spali. Hunter był najwyraźniej pod wpływem jakiegoś narkotyku, więc zostawiono go w spokoju. Obie kobiety i chłopcy rozbiegli się w poszukiwaniu trenera i konia. Przypuszczali, że Straker wyprowadził Srebrną Gwiazdę na wczesny trening, lecz po wejściu na pobliskie wzgórze, z którego roztaczał się widok na wrzosowiska, nie zauważyli śladu konia, za to spostrzegli coś, co ich przeraziło. Jakieś ćwierć mili od stajni na krzaku żarnowca trzepotał płaszcz Johna Strakera. Tuż za nim, w niewielkim zagłębieniu, leżało ciało nieszczęsnego trenera. Głowę miał roztrzaskaną uderzeniem jakiegoś ciężkiego przedmiotu i długą ranę na udzie, wyglądającą jak cięcie czymś ostrym. Wszystko wskazywało na to, że Straker bronił się rozpaczliwie, bo w prawej ręce ściskał nóż, umazany krwią aż po rękojeść, a w lewej czerwono-czarny jedwabny krawat, który służąca widziała wczoraj u nieznajomego. Również Hunter, kiedy oprzytomniał, rozpoznał ten krawat. Twierdził, że ten sam człowiek musiał mu wsypać narkotyku do gulaszu. Jeśli chodzi o konia, to w błocie na dnie wgłębienia znaleziono liczne ślady kopyt. Zwierzę jednak zniknęło. Nie pomogło wyznaczenie wysokiej nagrody i zaangażowanie w poszukiwania wszystkich Cyganów z Dartmoor. Poza tym analiza resztek kolacji Huntera wykazała obecność znacznej ilości sproszkowanego opium. Tymczasem reszta domowników po zjedzeniu gulaszu nie odczuła żadnych sensacji. Oto główne fakty, bez upiększeń i hipotez. A teraz opowiem ci, co w tej sprawie zdziałała policja. Inspektor Gregory, któremu powierzono sprawę, to ze wszech miar kompetentny oficer. Gdyby tylko natura obdarzyła go wyobraźnią, mógłby zajść wysoko w swoim zawodzie. Po przybyciu na miejsce odnalazł i aresztował człowieka, na którego przede wszystkim padło podejrzenie. Nietrudno go było znaleźć, bowiem mieszkał w jednym z tych wspomnianych przeze mnie domków. Nazy- wa się Fitzroy Simpson. To człowiek z dobrej rodziny, wykształcony, który roztrwonił majątek na wyścigach i zajmuje się teraz buk-macherstwem w londyńskich klubach sportowych. Po przejrzeniu jego książki zakładów okazało się, że przyjął stawki na sumę pięciu tysięcy funtów przeciw Srebrnej Gwieździe. Po aresztowaniu powiedział z własnej woli, że przyjechał do Dartmoor w nadziei zdobycia informacji o koniach z King's Pyland, a także o Desborough, drugim faworycie wyścigów, ze stajni Mapleton zarządzanej przez Silasa Browna. Nie zaprzeczał, że był tego wieczoru w Dartmoor, lecz nie miał żadnych złych zamiarów. Kiedy pokazano mu krawat, zbladł i nie potrafił wyjaśnić, skąd się wziął w ręku zamordowanego. Wilgotne ubranie wskazywało na to, że był ubiegłej nocy na dworze, a ciężka laska obciążona ołowiem mogła być tą bronią, którą zadano śmiertelne obrażenia trenerowi. Na jego ciele nie znaleziono jednak żadnych ran, gdy tymczasem ślady na nożu Strakera wskazywały, że musiał zranić jednego z napastników. Tak oto, Watsonie, przedstawia się w skrócie cała sprawa i będę ci wielce zobowiązany,- jeśli zechcesz wnieść w nią trochę światła. Z wielkim zainteresowaniem wysłuchałem niezwykle przejrzystego wywodu Holmesa. Chociaż większość faktów była mi znana, nie potrafiłem ocenić ich znaczenia i wzajemnych związków. - Czy to możliwe, by Straker sam się zranił w konwulsjach spowodowanych uszkodzeniem mózgu? - zapytałem. - To więcej niż możliwe, to prawdopodobne - odparł Holmes. - W ten sposób upadłby główny punkt obrony oskarżonego. - W dalszym ciągu jednak nie wiem, co o tym sądzi policja. - Obawiam się, że każda teoria będzie miała braki - powiedział mój przyjaciel. - Policja, zdaje się, uważa, że ten Fitzroy Simpson uśpił stajennego, jakoś zdobył drugi klucz, otworzył drzwi stajni i wyprowadził konia. Brakuje uzdy, więc Simpson musiał mu Ją włożyć. Potem, zostawiając otwarte drzwi, poprowadził konia na wrzosowisko, gdzie spotkał trenera. Wywiązała się bójka. Simp- son uderzył trenera laską w głowę, sam jednak nie odniósł żadnej rany. Potem albo poprowadził konia do jakiejś kryjówki, albo koń uciekł w czasie bójki i błąka się teraz po wrzosowisku. Tak widzi to policja i choć jej teoria brzmi nieprawdopodobnie, inne są jeszcze mniej prawdopodobne. Wszystko to spodziewam się sprawdzić na miejscu, bo w tej chwili nie jestem w stanie posunąć się dalej w rozumowaniu. Dopiero wieczorem dojechaliśmy do miasteczka Tavistock, leżącego w samym środku olbrzymiego okręgu Dartmoor. Na stacji czekało na nas dwóch dżentelmenów - jeden wysoki, z wielką, przypominającą lwią grzywę czupryną i przenikliwymi niebieskimi oczyma, drugi niski, wyprostowany, niezwykle elegancki, w surducie i getrach, z przystrzyżonymi bokobrodami i monoklem. Tym drugim był pułkownik Ross, znany sportsmen, a pierwszym inspektor Gregory, człowiek, który szybko zdobywał sobie sławę w policji. - Cieszę się, że pan przyjechał, panie Holmes - powiedział pułkownik. - Inspektor zrobił wszystko, co było możliwe, chciałbym jednak poruszyć niebo i ziemię, by pomścić biednego Strakera i odzyskać konia. - Czy pojawiły się jakieś nowe fakty? - zapytał Holmes. - Z przykrością muszę stwierdzić, że nie - powiedział inspektor. - Mamy tu powóz, gdyby więc panowie zechcieli obejrzeć miejsce zdarzenia przed zapadnięciem zmroku, porozmawiamy po drodze. Chwilę później jechaliśmy wygodnym landem uliczkami starego miasteczka. Inspektorowi usta się nie zamykały. Holmes tylko czasami wtrącał jakieś pytanie lub uwagę. Pułkownik Ross siedział ze skrzyżowanymi ramionami i kapeluszem zsuniętym na oczy. Ja natomiast z zainteresowaniem przysłuchiwałem się rozmowie obu detektywów. Teoria Gregory'ego zgadzała się z tym, co przewidział Holmes. - Pętla zaciska się wokół Fitzroya Simpsona - mówił inspektor. - Jest już jakby nasz. Może jednak być to czysty zbieg okoliczności i każdy nowy fakt obali naszą teorię. - A co z nożem Strakera? - Doszliśmy do wniosku, że denat musiał się zranić podczas upadku. - Mój przyjaciel, doktor Watson, również doszedł do takiego wniosku. Jeśli tak, świadczyłoby to przeciw Simpsonowi. - Niewątpliwie. Nie ma on ani noża, ani żadnej rany. Dowody przeciwko niemu są bardzo poważne. Był zainteresowany zniknięciem faworyta wyścigu. Jest podejrzany o zatrucie chłopca stajennego. Był na dworze w czasie deszczu, ma ciężką laskę, a jego krawat znaleziono w ręku zamordowanego. Mamy dość dowodów, by postawić go przed sądem. Holmes pokręcił głową. - Dobry adwokat natychmiast obali oskarżenie. Po co miałby wyprowadzać konia ze stajni? Jeśli chciał go zranić, mógł to zrobić w środku. Czy znaleziono przy nim drugi klucz? Kto sprzedał mu sproszkowane opium? Przede wszystkim jednak, jak nie znający okolicy człowiek mógł ukryć konia, i to takiego? A co Simpson mówi o tej kartce papieru, którą przez służącą chciał przekazać chłopcu stajennemu? - Twierdzi, że był to banknot dziesięciofuntowy. Znaleziono taki w jego portfelu. Lecz pozostałe pytania nie są takie groźne. Simpson wcale nie jest tu obcy. Dwukrotnie mieszkał latem w Tavistock. Opium przywiózł prawdopodobnie z Londynu, klucz mógł wyrzucić, a koń może być na dnie jakiejś rozpadliny lub kopalni na wrzosowiskach. - A co mówi o krawacie? - Przyznaje, że to jego i że go zgubił. Jednak pojawił się nowy fakt, który może uczynić go odpowiedzialnym za wyprowadzenie konia ze stajni. Holmes nastawił uszu. - Znaleźliśmy ślady świadczące o tym, że w poniedziałek wie- czorem, o milę od miejsca zbrodni, obozowała grupa Cyganów. We wtorek odjechali. Czy można pokusić się o teorię, że Simpson porozumiał się z Cyganami i prowadził konia do nich, kiedy zaskoczył go Straker? Może to oni mają zwierzę. - To możliwe. - Kazałem przeszukać wrzosowisko. Sprawdziłem również wszystkie stajnie i szopy w Tavistock i w promieniu dziesięciu mil. - Zdaje się, że niedaleko stąd jest jeszcze druga stajnia treningowa. - Tak, i tego faktu nie możemy lekceważyć. Desborough, ich koń, jest drugim faworytem, byli więc zainteresowani zniknięciem pierwszego. Jego trener, Silas Brown, postawił w zakładach dużo pieniędzy i nie należał do przyjaciół biednego Strakera. Sprawdziliśmy te stajnie, lecz nie znaleźliśmy nic, co mogłoby go łączyć z tą sprawą. - I nic, co łączyłoby Simpsona ze stajnią w Mapleton? - Nic. Holmes odchylił się na poduszki powozu i rozmowa się urwała. Kilka minut później zatrzymaliśmy się przed schludnym domkiem z czerwonej cegły, ze spadzistym okapem. Nieco dalej, po drugiej stronie padoku, stał długi, szary budynek, a za nim ciągnęło się wrzosowisko, brunatne od więdnących paproci. Jego monotonię przerywały jedynie wieże kościelne miasteczka i skupisko domków na zachodzie. Były to stajnie Mapleton. Wysiedliśmy wszyscy prócz Holmesa, który nie ruszył się z miejsca. Był tak zatopiony w myślach, że ocknął się dopiero, kiedy dotknąłem jego ramienia. Wówczas poderwał się i wyskoczył z landa. - Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do pułkownika Rossa, widząc jego zdziwione spojrzenie. - Zamyśliłem się. Błyszczące oczy i tłumione podniecenie świadczyły o tym, że wpadł na jakiś ślad. - Czy chciałby pan od razu udać się na miejsce zbrodni? - zapytał Gregory. - Wolałbym zostać tutaj i zbadać parę szczegółów. Ciało Strakera przyniesiono tutaj, tak? - Tak, leży na górze. Sekcja odbędzie się jutro. - Zdaje się, że Straker służył u pana od kilku lat, pułkowniku? - Tak. Uważałem go za doskonałego pracownika. - Przypuszczam, że sprawdził pan jego kieszenie, inspektorze? - Jeśli chciałby pan obejrzeć te przedmioty, to są w salonie. - Bardzo chętnie. Przeszliśmy wszyscy do salonu i zasiedliśmy wokół stołu. Inspektor otworzył kwadratowe blaszane pudełko i wysypał jego zawartość na stół. Było tam pudełko zapałek, dwucalowy ogarek łojowej świeczki, fajka z korzenia wrzośca, kapciuch z foczej skóry z uncją tytoniu Cayendish, srebrny zegarek ze złotym łańcuszkiem, pięć funtów w złocie, aluminiowy piórnik, kilka kartek i nóż z rączką z kości słoniowej o bardzo cienkim, lecz twardym ostrzu, ze znakiem firmowym "Weiss & Co. London". - To nie jest zwykły nóż - powiedział Holmes, przyglądając mu się z uwagą. - Sądząc po śladach krwi, ten właśnie nóż znaleziono przy zamordowanym. Watsonie, zdaje się, że mógłbyś coś o nim powiedzieć. - Jest to nóż używany przy operacjach oczu - wyjaśniłem. - Tak myślałem. Cienkie ostrze przeznaczone jest do delikatnych zabiegów. Dziwne, że ktoś na taką niebezpieczną wyprawę zabrał ze sobą nóż bez pochewki. - Ostrze było zabezpieczone kawałkiem korka, który znaleźliśmy przy ciele - odparł inspektor. - Żona trenera twierdzi, że nóż leżał na toaletce i że mąż zabrał go ze sobą, wychodząc z pokoju. Nie była to najlepsza broń, ale może tylko taką miał pod ręką. - Bardzo możliwe. A co z tymi kartkami? - Trzy z nich to kwity za siano. Jeden to list ze wskazówkami od pułkownika Rossa, a drugi to rachunek od modystki, Madame Lesurier z Bond Street, na trzydzieści siedem funtów i piętnaście pensów, wystawiony na Williama Derbyshire'a. Pani Straker twier- dzi, że ten Derbyshire był przyjacielem męża i że czasami przysyłał listy pod ten adres. - Pani Derbyshire ma kosztowne gusta - zauważył Holmes. ~ Dwadzieścia dwie gwinee to dość wygórowana suma za suknię. Chyba już wszystko obejrzeliśmy. Możemy teraz przyjrzeć się miejscu zbrodni. Kiedy wyszliśmy z salonu, do inspektora podeszła jakaś kobieta i chwyciła go za rękę. Miała wymizerowaną twarz, a w jej błyszczących oczach widać było trwogę. - Złapaliście go? - zapytała. - Nie, pani Straker. Ale z Londynu przyjechał obecny tu pan Holmes i zrobimy wszystko, co w naszej mocy. - Zdaje się, że widziałem panią jakiś czas temu na przyjęciu w Płymouth - odezwał się Holmes. - Pan się myli. - Coś podobnego! Mógłbym przysiąc, że tak. Miała pani na sobie szarą jedwabną suknię, przybraną strusimi piórami. - Nigdy nie miałam takiej sukni - odparła kobieta. - W takim razie musiałem się pomylić - powiedział Holmes, przeprosił i wyszedł za inspektorem. Po krótkim spacerze przez wrzosowisko dotarliśmy do zagłębienia, w którym znaleziono ciało Strakera. Nieopodal rósł krzew żarnowca. Na nim właśnie znaleziono płaszcz zamordowanego. - Tamtej nocy chyba nie było wiatru? - powiedział Holmes. - Nie, tylko deszcz. - W takim razie płaszcz nie znalazł się tam z powodu wiatru, lecz ktoś go tam położył. - Tak, zgadza się. - Ciekawe. Widzę, że ziemia jest tu mocno zdeptana. Od poniedziałku wiele osób musiało tędy przejść. - Przykryliśmy to miejsce kawałkiem maty, żeby nie zatrzeć śladów. - Doskonale. - W torbie mam jeden z butów Strakera, jeden Fitzroya Sim-psona i podkowę Srebrnej Gwiazdy. - Drogi inspektorze, jest pan nieoceniony! - wykrzyknął Holmes, wziął od niego torbę, pochylił się nad zagłębieniem i przesunął matę bardziej na środek. Następnie położył się na niej i z twarzą przy samej ziemi dokładnie obejrzał zadeptane miejsce. - A cóż to takiego? Była to do połowy wypalona stearynowa zapałka, tak mocno umazana błotem, że na pierwszy rzut oka wyglądała jak kawałek drewna. - Nie pojmuję, jak mogłem to przeoczyć - powiedział z niezadowoleniem inspektor. - Tkwiła w błocie. Znalazłem ją tylko dlatego, że jej szukałem. - Szukał jej pan? - Przypuszczałem, że tu będzie. Wyjął z torby buty i przyłożył je do pozostawionych na ziemi śladów. Potem wstał i obejrzał rosnące wokół paprocie i krzewy. - Niestety, nie znajdzie pan tam żadnych śladów - powiedział inspektor. - Przejrzałem dokładnie całą ziemię w promieniu stu jardów. - Byłaby to z mojej strony impertynencja, gdybym szukał ich po tym, co pan powiedział. Ale chciałbym się jeszcze przespacerować po wrzosowisku, zanim się ściemni. Wezmę tę podkowę na szczęście. Pułkownik Ross, który wykazywał oznaki zniecierpliwienia wobec metod pracy mojego przyjaciela, spojrzał teraz na zegarek. - Chciałbym, żeby pan wrócił ze mną, inspektorze - powiedział. - Jest kilka spraw, które chciałbym z panem omówić, a zwłaszcza to, czy musimy podać do publicznej wiadomości, że wycofujemy naszego konia z wyścigów. - W żadnym razie! - wykrzyknął Holmes. - Proszę zostawić wszystko tak, jak jest. Pułkownik skinął głową. - Jestem panu wdzięczny za radę. Zaczekamy na panów w domu biednego Strakera, a potem pojedziemy razem do Tavistock. Odszedł z inspektorem, a my poszliśmy wolno przez wrzosowisko. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi i szeroka równina przybrała złotą i kasztanową barwę w miejscu, gdzie rosły paprocie i krzewy jeżyn. Jednak mój towarzysz był tak zatopiony w rozmyślaniach, że nie zauważył tych wspaniałości. - A więc tak, Watsonie - powiedział. - Zostawmy na razie pytanie, kto zabił Johna Strakera, i spróbujmy dojść, co się stało z koniem. Przypuśćmy, że zerwał się w trakcie lub po tragedii. Dokąd mógł pobiec? Koń jest zwierzęciem stadnym. Mógł więc pójść albo do King's Pyland, albo do Mapleton. Nie sądzę, by błąkał się po wrzosowisku. W przeciwnym razie ktoś by go już zauważył. Nie porwali go też Cyganie. Oni zwykle uciekają, kiedy pojawiają się kłopoty, bo nie chcą zadzierać z policją. Nie sprzedaliby przecież takiego konia. To zbyt wielkie ryzyko i nic by nie zyskali. - W takim razie, gdzie on jest? - Powiedziałem już, że musiał pobiec do King's Pyland albo do Mapleton. Nie ma go w King's Pyland, w takim razie jest w Mapleton. Potraktujmy to jako hipotezę i przekonajmy się, dokąd nas zaprowadzi. Zgodnie z tym, co powiedział inspektor, ta część wrzosowiska jest twarda i sucha. Dochodzi jednak do Mapleton i widać stąd długą zapadlinę, która w poniedziałek wieczorem musiała napełnić się wodą. Jeśli nasze przypuszczenie jest słuszne, koń musiał pobiec tamtędy i tam powinniśmy szukać jego śladów. Po kilku minutach szybkiego marszu stanęliśmy nad zapadliną. Na prośbę Holmesa poszedłem na prawo, a on na lewo. Nie zdążyłem jszcze zrobić pięćdziesięciu kroków, kiedy posłyszałem jego wołanie i zobaczyłem, że przyzywa mnie do siebie. W miękkiej ziemi widniały wyraźne ślady kopyt, a podkowa, którą Holmes wziął ze sobą, doskonale do nich pasowała. - Widzisz, co potrafi zdziałać wyobraźnia? - powiedział Holmes. - Tego właśnie brakuje Gregory'emu. Wyobraziliśmy sobie, co się mogło zdarzyć, i wszystko się sprawdziło. Idźmy więc dalej tym tropem. Minęliśmy zapadlinę i przez kolejne ćwierć mili szliśmy po suchym, twardym gruncie. Teren znów się obniżył i ponownie natrafiliśmy na ślady kopyt. Zniknęły jednak na pół mili, by pojawić się w pobliżu Mapleton. Holmes pierwszy je dostrzegł i stał teraz z wyrazem triumfu na twarzy. Tuż przy końskich śladach widniały ludzkie. - Przedtem były tylko ślady kopyt! - wykrzyknąłem. - Zgadza się. A to co? Podwójny ślad skręcał nagle w stronę King" s Pyland. Holmes gwizdnął zdumiony i ruszył tym tropem. W pewnym momencie spojrzałem w bok i spostrzegłem te same ślady, lecz biegnące w przeciwnym kierunku. - Punkt dla ciebie, Watsonie - powiedział Holmes, kiedy mu je wskazałem. - Oszczędziłeś nam długiego marszu, który doprowadziłby nas w to właśnie miejsce. Idźmy tym śladem. Skończył się na asfaltowej drodze prowadzącej do stajni Mapleton. Natychmiast podbiegł do nas stajenny. - Nie chcemy tu żadnych włóczęgów - oznajmił. - Chciałbym tylko o coś zapytać - powiedział Holmes, wsuwając palce do kieszeni kamizelki. - Czy nie będzie za wcześnie, jeśli zjawię się tu jutro o piątej rano, by porozmawiać z twoim szefem, panem Silasem Brownem? - Ależ skądże, jeśli ktokolwiek pojawia się o tej porze, to na pewno on. Ale sam pan może go o to spytać. Nie, nie, gdyby zobaczył, że biorę od pana pieniądze, wyleciałbym z pracy. Może Później. Holmes wsunął z powrotem do kieszonki półkoronówkę, a tymczasem w bramie pojawił się mężczyzna w średnim wieku, o srogim spojrzeniu, ze szpicrutą w ręku. - Co to ma znaczyć, Dawson?! - krzyknął. - Żadnych plotek. Wracaj do roboty. A wy, czego tu chcecie, do diabła? - Dziesięciu minut rozmowy z panem - odparł słodkim głosem Holmes. - Nie mam czasu na rozmowy z byle łazęgami. Nie chcemy tu obcych. Wynocha, bo psem poszczuję. Holmes pochylił się i szepnął mu coś do ucha. Mężczyzna drgnął gwałtownie i oblał się rumieńcem. - To kłamstwo! - krzyknął. - Wierutne łgarstwo! - Czy będziemy dyskutować o tym tutaj, czy porozmawiamy u pana? - No dobrze, skoro pan chce... Holmes uśmiechnął się. - Zajmie mi to tylko kilka minut, Watsonie - zwrócił się do mnie. - A teraz, panie Brown, jestem do pańskiej dyspozycji. Minęło jednak dobre dwadzieścia minut i czerwień zachodu zdążyła przejść w szarość. Nie sądziłem, by w tak krótkim czasie człowiek mógł się tak zmienić. Twarz Browna poszarzała, nad brwiami błyszczały kropelki potu, trzęsły mu się ręce, a szpicruta drgała niczym gałąź na wietrze. Aroganckie maniery zniknęły bez śladu. Płaszczył się teraz przed Holmesem niczym pies przed swoim panem. - Pańskie polecenia będą wykonane - oznajmił. - Co do joty - powiedział Holmes, patrząc na niego znacząco. - Zrobię wszystko co trzeba - zapewnił go Brown. - Będzie tam na pewno. Czy mam go najpierw zmienić? Holmes zastanawiał się przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem. - "Nie - odparł. - Zresztą dam panu znać. Ale żadnych kawałów, bo... - Może pan na mnie polegać. - Myślę, że mogę. A więc do jutra. Odwrócił się na pięcie, ignorując wyciągniętą w jego stronę drżącą dłoń Browna, i ruszyliśmy w powrotną drogę do King's Pyland. - Tak doskonałej mieszaniny draństwa, tchórzostwa i cwaniactwa jeszcze dotąd nie spotkałem - stwierdził w pewnej chwili Holmes. - A więc ma tego konia? - Usiłował temu zaprzeczać, ale tak dokładnie opisałem jego poczynania owego pamiętnego ranka, że uznał, iż go śledziłem. Zauważyłeś oczywiście te charakterystyczne kwadratowe noski butów odciśnięte w ziemi. Jego buty doskonale do tych śladów pasują. Opowiedziałem mu o tym, jak wczesnym rankiem zobaczył dziwnego konia błąkającego się po wrzosowisku, w którym ku swemu zaskoczeniu rozpoznał po białej gwiazdce na czole słynnego faworyta wyścigów. Zrozumiał wtedy, że oto los daje mu szansę. Jego pierwszą myślą było odprowadzić zwierzę do King's Pyland, a potem diabeł mu podszepnął, by ukrył je do czasu wyścigów w stajniach Mapleton. Kiedy mu to wszystko opisałem, poddał się i myślał tylko o ratowaniu własnej skóry. - Ale jego stajnię przecież przeszukano. - Taki stary cwaniak jak on ma swoje sposoby. - Nie obawiasz się zostawić mu konia? Ma teraz powód, by wyrządzić mu krzywdę. - Zapewniam cię, przyjacielu, że będzie go strzegł jak oka w głowie. Wie, że tylko tak może uchronić się przed karą. - Pułkownik Ross nie wygląda mi na kogoś, kto chętnie daruje winy - Pułkownik Ross nie musi o tym wiedzieć. Działam według własnych metod i wyjawię tyle, ile uznam za stosowne. To zaleta pracy nieoficjalnej. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale zachowanie pułkownika w stosunku do mnie było dość wyniosłe. Zamierzam zabawić się jego kosztem. Nie mów mu nic o koniu. - Nie powiem nic bez twojego pozwolenia. - Ale to jeszcze nic w porównaniu z pytaniem, kto zabił Johna Strakera. - Zajmiesz się rozwikłaniem tej zagadki? - Wprost przeciwnie, dziś jeszcze wracamy do Londynu. Zdziwiło mnie to. Byliśmy w Devonshire zaledwie od kilku godzin. Dlaczego rezygnuje z tak wspaniale rozpoczętego śledztwa? Nie zdołałem jednak nic z niego wyciągnąć. Pułkownik i inspektor czekali na nas w salonie. - Mój przyjaciel i ja wracamy wieczornym pociągiem do Londynu - oznajmił Holmes. - Przechadzka po świeżym dartmoor-skim powietrzu doskonale nam zrobiła. Inspektor otworzył szeroko oczy, a pułkownik uśmiechnął się szyderczo. - Nie ma więc pan nadziei na odnalezienie mordercy biednego Strakera? Holmes wzruszył ramionami. - Są poważne trudności. Spodziewam się natomiast, że pański koń wystartuje we wtorek, dlatego proszę, by pański dżokej był gotowy. Czy mógłbym prosić o fotografię Johna Strakera? Inspektor wyjął zdjęcie z koperty i podał Holmesowi. - Mój drogi Gregory, uprzedza pan moje życzenia. Czy mógłby pan tu chwilę zaczekać? Chciałbym jeszcze zapytać o coś pokojówkę. - Muszę przyznać, że jestem nieco rozczarowany naszym londyńskim konsultantem - powiedział pułkownik Ross, kiedy mój przyjaciel wyszedł z pokoju. - Jak dotąd, nie posunęliśmy się nawet o krok. - Przynajmniej ma pan jego zapewnienie, że pański koń weźmie udział w wyścigach - wtrąciłem. - To prawda - przyznał, wzruszając ramionami. - Wolałbym jednak mieć konia niż zapewnienie. Właśnie zamierzałem powiedzieć coś w obronie przyjaciela, kiedy zjawił się w salonie. - Możemy ruszać do Tayistock - oznajmił. Kiedy wsiadaliśmy do powozu, jeden z chłopców stajennych przytrzymał drzwiczki. Holmesowi musiał w tej chwili przyjść jakiś pomysł do głowy, bo pochylił się i dotknął ramienia chłopaka. - Jak widzę, macie tu kilka owiec. Kto się nimi zajmuje? - Ja, proszę pana. - Czy ostatnio nie zdarzyło się z nimi nic szczególnego? - Chyba nie, poza tym, że trzy okulały. Holmesa najwyraźniej ucieszyła ta odpowiedź, bo uśmiechnął się i zatarł ręce z zadowoleniem. - Daleki strzał, Watsonie, bardzo daleki - powiedział, ściskając mnie za rękę. - Polecam uwadze pana tę dziwną epidemię wśród owiec, Gregory. Ruszaj, woźnico! Sądząc po wyrazie twarzy pułkownika, nie miał on zbyt wysokiego mniemania o umiejętnościach mojego przyjaciela, za to inspektor okazał wyraźną czujność. - Sądzi pan, że to ważne? - zapytał. - Nawet bardzo. - Czy uważa pan, że powinienem zwrócić na coś szczególną uwagę? - Na dziwne zachowanie psa owej nocy. - Pies nic takiego nie robił. - I to właśnie jest dziwne. Cztery dni później Holmes i ja znaleźliśmy się w pociągu zmierzającym do Winchesteru z zamiarem obejrzenia gonitwy o puchar Wessexu. Pułkownik Ross czekał na nas na stacji. Wsiedliśmy do Jego powozu i udaliśmy się na tor wyścigowy. Zachowanie pułkownika było niezwykłe chłodne. - Mojego konia wciąż nie ma - oznajmił. - Przypuszczam, że pozna go pan, kiedy go zobaczy? - zapytał Holmes. Pułkownik spojrzał na niego gniewnie. - Od dwadziestu lat uczestniczę w wyścigach i nikt nigdy nie zadał mi takiego pytania. Każde dziecko rozpoznałoby Srebr- na Gwiazdę po białej gwiazdce na czole i cętkowanej przedniej nodze. - Jak stoją zakłady? - To właśnie jest dziwne. Wczoraj stawiano jeszcze piętnaście do jednego, ale potem stawki zaczęły spadać i teraz jest tylko trzy do jednego. - Hmm - mruknął Holmes. - Ktoś musi coś wiedzieć, to oczywiste. Kiedy powóz zajechał przed główną trybunę, przestudiowałem program gonitw. Puchar Wessexu: 50 funtów za każde sto stóp i dodatkowe 1000 funtów dla cztero- i pięciolatków. Druga nagroda: 300 funtów. Trzecia nagroda: 200 funtów. Nowy dystans: l i 5/8 mili. 1. Murzyn, właściciel pan Heath Newton. Dżokej: czerwona czapka, cynamonowa kurtka. 2. Bokser, właściciel pułkownik Wardlaw. Dżokej: różowa czapka, niebiesko-czarna kurtka. 3. Desborough, właściciel lord Backwater. Dżokej: żółta czapka i żółte rękawy kurtki. 4. Srebrna Gwiazda, właściciel pułkownik Ross. Dżokej: czarna czapka, czerwona kurtka. 5. Iris, właściciel książę Balmoral. Dżokej: czapka i kurtka w żółto-czarne pasy. 6. Przeszkoda, właściciel lord Singleford. Dżokej: purpurowa czapka, czarne rękawy kurtki. - Wycofaliśmy naszego drugiego konia, zawierzając pańskiemu słowu - powiedział pułkownik. - Ale co to? Srebrna Gwiazda faworytem? - Pięć do czterech przeciwko Srebrnej Gwieździe! - ryczał tłum. - Pięć do piętnastu przeciwko Desborough! - Są wszystkie! - zawołałem. - Wszystkie sześć koni! - Sześć? W takim razie mój koń też biegnie! - wykrzyknął pułkownik w podnieceniu. - Ale nie widzę go. Nie przeszły moje barwy. - Przeszło tylko pięć. Teraz będzie pański. W tym momencie od strony wagi przygalopował wielki gniady koń, niosąc na sobie jeźdźca w barwach pułkownika. - To nie jest mój koń! - wykrzyknął Ross. - To zwierzę nie ma ani jednego białego włosa. Co pan zrobił, panie Holmes? - Zobaczymy, jak sobie poradzi - odpowiedział spokojnie mój przyjaciel. Przez chwilę obserował tor przez polową lornetkę. -Wspaniały start! - krzyknął nagle. - Zaraz wezmą zakręt. Z powozu mieliśmy doskonały widok na prostą. Sześć koni szło łeb w łeb, lecz w połowie drogi wysunął się na prowadzenie dżokej w żółtej czapce ze stajni Mapleton. Zanim nas minęły, wystrzelił w przód koń pułkownika i minął metę, wyprzedzając rywala o dobre sześć długości. Jako trzecia przyszła Iris księcia Balmoral. - Wygrałem! - wydyszał pułkownik, przecierając oczy. - Nic nie rozumiem. Nie sądzi pan, że już dość tych tajemnic, panie Holmes? - Oczywiście, pułkowniku, zaraz wszystko panu wyjaśnię. Najpierw jednak chodźmy popatrzeć na konia. Oto i on - dodał, kiedy znaleźliśmy się w miejscu dostępnym jedynie dla właścicieli i ich przyjaciół. - Wystarczy, że umyje mu pan łeb i nogę spirytusem i okaże się, że to ta sama Srebrna Gwiazda. - Pan mnie zaskakuje. - Znalazłem go u złodzieja i pozwoliłem dopuścić go do gonitwy w takim stanie, w jakim go znalazłem. - Dokonał pan cudu. Koń jest w doskonałym stanie. Nigdy nie wyglądał lepiej. Winienem panu stokrotne przeprosiny za to, że wątpiłem w pańskie umiejętności. Wyświadczył mi pan wielką Przysługę, odnajdując konia, a zrobiłby jeszcze większą, odnajdując mordercę Johna Strakera. - Odnalazłem - powiedział cicho Holmes. Pułkownik i ja spojrzeliśmy na niego ze zdumieniem. - Odnalazł pan? To gdzież on jest? - Tutaj. - To znaczy gdzie? - Tu, obok mnie. Pułkownik poczerwieniał z gniewu. - Wiem, że jestem pana wielkim dłużnikiem, panie Holmes, ale to, co pan przed chwilą powiedział, muszę uznać albo za kiepski żart, albo za zniewagę. Sherlock Holmes wybuchnął śmiechem. - Zapewniam pana, pułkowniku, że nie chodzi o pana. Prawdziwy morderca stoi dokładnie za panem. Cofnął się i położył dłoń na gładkiej szyi konia. - Koń?!- wykrzyknęliśmy jednocześnie. - Tak, koń. Zmniejszy to jego winę, kiedy powiem, że zrobił to we własnej obronie i że John Straker był człowiekiem nie zasługującym na pańskie zaufanie. Ale oto i gong. Jeśli mam coś wygrać w następnej gonitwie, dłuższe wyjaśnienie pozwolę sobie odłożyć na później. Wieczorem tego dnia, w drodze powrotnej do Londynu, mieliśmy dla siebie cały przedział pulmanowskiego wagonu. Podróż minęła nam szybko, słuchaliśmy bowiem opowieści naszego towarzysza o wypadkach w Dartmoor i o tym, jak odkrył, co się naprawdę zdarzyło owej poniedziałkowej nocy. - Muszę przyznać - powiedział - że wszystkie hipotezy, które sformułowałem na podstawie relacji w prasie, były błędne. Można było z nich wyciągnąć pewne wnioski, gdyby nie mnóstwo szczegółów, które nie pozwalały dostrzec ich znaczenia. Wyruszyłem do Devonshire z przeświadczeniem, że winny jest Fitzroy Simpson, choć nie miałem przeciw niemu wystarczających dowodów. Dopiero w powozie, kiedy jechaliśmy do domu trenera, zdałem sobie sprawę ze znaczenia baraniego gulaszu. Przypominacie sobie zapewne, że byłem wówczas roztargniony i pozostałem w powozie, podczas gdy wy wysiedliście. Zachodziłem w głowę, jak mogłem przegapić tak ważną wskazówkę. - Przyznam szczerze, że nawet teraz nie pojmuję, jakie to mogło mieć znaczenie - powiedział pułkownik. - Było to pierwsze ogniwo w moim łańcuchu rozumowania. Sproszkowane opium nie jest zbyt przyjemne w smaku i da się wyczuć. Natomiast baranina doskonale maskuje jego smak. Nie ma podstaw, by przypuszczać, że Fitzroy Simpson miał jakiś wpływ na wybór potrawy. Zbyt wielkim zbiegiem okoliczności wydało mi się również to, że przyszedł z opium do stajni akurat tego dnia, kiedy serwowano baraninę. Dlatego wyeliminowałem Simpsona z kręgu podejrzanych i skupiłem się na Strakerze i jego żonie, bo tylko oni mogli wybrać baraninę na kolację. Opium musiano dosypać w chwili, gdy oddzielono już porcję dla chłopca stajennego, bowiem pozostali jedli tę samą potrawę i nie odczuli żadnych ubocznych skutków. Kto więc mógł to zrobić bez zwracania na siebie uwagi? Zanim znalazłem na to odpowiedź, zaciekawiło mnie dziwne zachowanie psa. Jeden właściwy wniosek pociąga za sobą następne. Sprawa z Simpsonem przypomniała mi, że psa trzymano w stajni. Jednak pomimo tego, że wyprowadzono z niej konia, pies nie szczekał i nie obudził śpiących na strychu chłopców. Musiał więc dobrze znać nocnego gościa. Byłem pewny lub prawie pewny, że John Straker wszedł w nocy do stajni i zabrał Srebrną Gwiazdę. Ale w jakim celu? Oczywiście w nieuczciwym, po cóż jednak miałby usypiać własnego chłopca stajennego? Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Zdarzały się już wypadki, że trenerzy stawiali poprzez agentów duże sumy pieniędzy przeciw własnym koniom, nie dopuszczając do ich zwycięstwa. Czasami robili to dżokeje. Stosowano również pewniejsze metody i bardziej wyrafinowane. A co było w tym przypadku? Miałem nadzieję, że odpowie mi na to zawartość kieszeni trenera. I tak się stało. Pamiętacie zapewne ten niezwykły nóż, znalezio- ny w ręku zabitego; nikt o zdrowych zmysłach nie nosiłby go przy sobie. Był to, jak wyjaśnił doktor Watson, rodzaj noża chirurgicznego używanego przy najbardziej delikatnych operacjach. Jako specjalista od torów wyścigowych musi pan wiedzieć, pułkowniku, że można naciąć ścięgno w nodze konia tak, by nie było to widoczne. Zwierzę zaczyna wówczas lekko kuleć, co przypisuje się przetrenowaniu lub reumatyzmowi, lecz w żadnym wypadku haniebnej działalności. - Łotr! Kanalia! - wykrzyknął pułkownik. - Mamy więc wytłumaczenie, dlaczego John Straker chciał zabrać konia na wrzosowisko. Tak ognisty rumak obudziłby największego śpiocha, gdyby poczuł ukłucie noża. Trzeba go więc było wyprowadzić gdzieś dalej. - Cóż ze mnie za ślepiec! - wykrzyknął pułkownik. - To do tego potrzebna mu była świeca i zapałki. - Tak. Przeglądając jego rzeczy, odkryłem nie tylko metodę przestępstwa, ale również jego motywy. Jako człowiek bywały w świecie, wie pan, pułkowniku, że zwykle nie nosi się w kieszeni cudzych rachunków. Mamy przecież dość własnych. Doszedłem na tej podstawie do wniosku, że Straker prowadził podwójne życie. Z rachunku wynikało, że w grę wchodzi kobieta, w dodatku o kosztownych gustach. Choć płaci pan hojnie swoim pracownikom, to i tak nie byłoby ich stać na kupowanie żonom sukni za dwadzieścia gwinei. Zapytałem panią Straker o tę suknię i upewniłem się, że nigdy takiej nie dostała. Zapisałem więc sobie adres modystki, aby pójść do niej z fotografią Strakera i dowiedzieć się, kim jest ten mityczny Derbyshire. Od tej chwili wszystko było jasne. Straker poprowadził konia do zagłębienia, w którym światło świecy nie byłoby widoczne. Simp-son, uciekając, zgubił krawat, a Straker podniósł go, zapewne w celu obwiązania nogi konia. Na miejscu stanął za koniem i zapalił świecę. Zwierzę, wystraszone nagłym błyskiem światła, czując instynktownie, że szykuje się coś złego, wierzgnęło kopytami, ude- rzając Strakera w czoło. Leżący na krzaku płaszcz trener musiał zdjąć wcześniej, by mu nie krępował ruchów, dlatego, padając, wbił sobie nóż w udo. Czy wszystko wyjaśniłem? - Nadzwyczajne! - wykrzyknął pułkownik. - Jakby pan tam był. - Muszę przyznać, że dojście do końcowych wniosków zajęło mi trochę czasu. Przyszło mi do głowy, że taki przebiegły człowiek jak Straker musiał na kimś wypróbować operację przecięcia ścięgna. Któż to mógł być? Zobaczyłem owce, zadałem ich opiekunowi pytanie i ku memu zaskoczeniu otrzymałem potwierdzenie moich przypuszczeń. Po powrocie do Londynu złożyłem wizytę modystce, która w Strakerze rozpoznała bogatego klienta nazwiskiem Derbyshire, który miał piękną żonę lubiącą kosztowne stroje. Nie miałem wątpliwości, że właśnie ta kobieta wpędziła go w długi i w rezultacie przywiodła do przestępstwa. - Nie wyjaśnił pan jeszcze jednej sprawy - stwierdził pułkownik. - Co się stało z koniem? - Ach, uciekł, i zaopiekował się nim jeden z pańskich sąsiadów. Myślę, że mu to wybaczymy. Jeśli się nie mylę, dojeżdżamy do Ciapham i za niecałe dziesięć minut będziemy na dworu Yictoria. Gdyby zechciał pan wypalić cygaro w naszym towarzystwie, pułkowniku, z przyjemnością wyjaśnię panu inne szczegóły tej sprawy. Żółta twan To zupełnie naturalne, że w moich krótkich opowiadaniach, opisujących liczne i dziwne sprawy, w których dzięki Holmesowi uczestniczyłem lub o których jedynie słyszałem, skupiam się tylko na tych zakończonych sukcesem, a nie porażką. Robię to nie ze względu na dobre imię Holmesa, choć muszę przyznać, że właśnie wtedy, kiedy nie wiedział, co dalej robić, najpełniej ujawniała się jego energia i wszechstronność. Faktem jednak jest, że tam, gdzie jemu się nie powiodło, innym również. W ten sposób zagadka pozostawała nie rozwiązana. Od czasu do czasu zdarzało się, że nawet gdy się pomylił, prawda i tak wychodziła na jaw. Spisałem z pół tuzina takich spraw. Wśród nich najciekawsze to histońa z "drugą plamą" i ta, którą mam zamiar teraz opowiedzieć. Sherlock Holmes rzadko uprawiał gimnastykę dla samej przyjemności ćwiczenia. Tylko niewielu dorównywało mu siłą, a jeśli chodzi o boks, był jednym z najlepszych bokserów w swojej wadze, jakich znałem. Bezcelowy wysiłek uważał jednak za stratę czasu i rzadko się nań zdobywał, chyba że w sprawach zawodowych. Wówczas był absolutnie niezmordowany. Pewnego dnia wczesną wiosną postanowił wybrać się ze mną na spacer do parku. Wiązy zaczęły pokrywać się młodą zielenią, a na kasztanach pojawiły się lepkie, spiczaste, pięciolistne pączki. Przez dwie godziny spacerowaliśmy, prawie się do siebie nie odzywając, jak przystało na dwóch bliskich sobie przyjaciół. Na Baker Street wróciliśmy dopiero przed piątą. - Ktoś o pana pytał - powiedział nasz służący, otwierając drzwi. Holmes spojrzał na mnie z wyrzutem. - Oto skutki spacerów - powiedział. - Czy ten dżentelmen sobie poszedł? - Tak, proszę pana. - Nie poprosiłeś go do środka? - Poprosiłem. - Jak długo czekał? - Pół godziny. Był bardzo niecierpliwy. Przez cały czas chodził tam i z powrotem. Stałem przy drzwiach i wszystko słyszałem. W końcu wyszedł na korytarz i zawołał: "Czy ten człowiek nigdy nie wróci?". To jego własne słowa. "Musi pan jeszcze trochę poczekać" - odpowiedziałem. "W takim razie zaczekam na zewnątrz, bo czuję, że się duszę - odparł. - Niedługo wrócę". I wyszedł, zanim zdążyłem go zatrzymać. - Dobrze się spisałeś - rzekł Holmes. - Wielka szkoda, Wat-sonie - dodał, kiedy weszliśmy do pokoju. - Potrzebuję jakiejś sprawy, a ta, sądząc z niecierpliwości naszego gościa, musi być ważna. A cóż tu mamy? Przecież to nie twoja fajka. Musiał ją zostawić. To piękna, stara fajka z korzenia wrzośca z długim cybuchem. Bursztynowym, jak mówią sprzedawcy tytoniu. Ciekawe, ile takich bursztynowych cybuchów jest w Londynie. Niektórzy twierdzą, że o prawdziwości bursztynu świadczy zatopiona w nim mucha. Musiał być bardzo zdenerwowany, skoro zostawił swoją ulubioną fajkę. - Skąd wiesz, że ją lubi? - zapytałem. - Taka fajka kosztuje siedem szylingów i sześć pensów. Spójrz, była