Aristos - Drzewo
Szczegóły |
Tytuł |
Aristos - Drzewo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Aristos - Drzewo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Aristos - Drzewo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Aristos - Drzewo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aristos
Drzewo
Brudne światło sączyło się gdzieś z góry. Reszta klatki schodowej tonęła w
mroku. Na schodach, tu i tam walało się mnóstwo śmieci. Żadnemu z lokatorów nie
chciało się dbać o porządek. Zresztą nic dziwnego. Nie dość, że mieszkańcy tej
brudnej, odrapanej kamienicy w większości wywodzili się z nizin społecznych, to
jeszcze prawie wszyscy mieli jakie zatargi z prawem. Co tydzień znajdowało się
tu jakiegoś zaćpanego na śmierć człowieka, a czasami zdarzało się, że leżał, aż
zaczynał śmierdzieć. Strzały były w tej dzielnicy rzadkością, ale krzyki w
środku nocy i błysk noża były o wiele częstsze. Peter jak zwykle wracał bardzo
późno. Był cholernie zmęczony. Pracował w dużej hurtowni na przedmieściu.
Płacili tam za godziny, więc czasem siedział w pracy od szóstej rano do szóstej
wieczorem. Wiadomo. Forsa przyda się każdemu. Niechcący potrącił butelkę, która
z głośnym stukiem zaczęła spadać po schodach, aby na półpiętrze z hukiem
eksplodować.
- Cicho tam! Skurwysyny! Alkoholiki pierdolone! - męski głos, zza drzwi,
skądś z góry przedarł się przez dźwięki płynące z telewizora.
"Chyba kryminał", pomyślał Peter, bo właśnie słychać było wymianę ognia.
"Albo wojenny", dodał w duchu, gdyż kanonada znacznie się wzmogła. Za drzwiami
piętro wyżej płakało dziecko. "To pewnie dzieciak Amie", zastanawiał się. Amie
była prostytutką, ale teraz, gdy zdecydowała się na bachora interesy nie szły
tak dobrze, jak dawniej. Nim doszedł do swoich drzwi, na klatce znów zapanował
spokój. Słychać było jedynie jakiś dialog z filmu. Dwa głosy, męski i kobiecy, o
coś się spierały. O co, pozostanie dla Petera na zawsze tajemnicą. Głosy
brzmiały tak, jakby ludzie wypowiadający kwestie trzymali się za nosy i
jednoczenie mówili do pustego, metalowego wiadra. Przed drzwiami jego mieszkania
leżało kilka worków pełnych śmieci. Peter nie lubił biegać do śmietnika w
podwórku, a poza tym nie chciało mu się. Jeden z worków był rozerwany, a śmieci
wysypały się z niego, aż do połowy schodów. Widocznie po ciemku kto wlazł w cały
ten kram, a reszta rozniosła to po klatce. "Mam to w dupie!" pomyślał Peter,
wsunął klucz do zamka, przekręcił, czemu towarzyszył nieprzyjemny zgrzyt, po
czym wszedł do środka. Nie zapalając światła poszedł od razu do kuchni. Pewnym
ruchem ręki zepchnął na bok stertę brudnych talerzy, szklanek, sztućców i
wszystkiego, co zdążyło się uzbierać przez jakiś tydzień. Włączył jarzeniówkę
wbudowaną w szafkę i z ulgą położył na dopiero co przygotowanej, wolnej
przestrzeni, zakupy.
Z papierowej torby wyjął dwie puszki piwa, paczkę papierosów, karton mleka i
duże pudło płatków kukurydzianych. Krytycznym okiem popatrzył na mleko i piwo.
"Wątpliwe połączenie" - wymruczał. Zebrał to wszystko i nie gasząc światła,
wszedł do ciemnego pokoju. Rzucił jedzenie i papierosy na fotel, a sam usiadł w
drugim i sięgnął po pilota. Od niechcenia zmieniał kanały, wreszcie znalazł jaki
muzyczny. Wyłączył dźwięk, podszedł do wieży i puścił jakiś kawałek. Każdy
szanujący się fan większości rodzajów muzyki, określiłby to, co zaczęło się
wydobywać z głośników, jako muzykę tworzoną przez pacjentów zakładów
zamkniętych. I pewnie miałby po części rację, jednak Petera nie obchodziło
niczyje zdanie. Zapalił papierosa i z rozkoszą zaciągając się dymem, otworzył
piwo. Pociągnął duży łyk i powoli przełknął. Zaczął się odprężać. Spojrzał na
ekran, jakaś kobieta w futurystycznych, kolorowych ciuchach, tańczyła w rytm
muzyki, której on nie słyszał. Nie miała szans na wkomponowanie się w melodię,
która wypełniała mroczny pokój, ale właśnie ten brak zgodności muzyki z ruchami
dziewczyny podobał się Peterowi. Sięgnął po płatki, rozerwał karton, wsadził
rękę do środka i wsypał sobie do ust całą garść, po czym znowu pociągnął łyk
piwa. Rozparł się wygodnie w fotelu i wyciągnął nogi przed siebie. "Żebym tylko
znów nie usnął w ubraniu" - pomyślał i z rozkoszą przymknął oczy. Takie wieczory
były jego jedyną rozrywką.
* * *
Klaus siedział za kółkiem już ponad dziesięć godzin. Zaczęło go dopadać
zmęczenie, a nieprzespana noc dawała o sobie znać przymykającymi się oczami.
"Niedługo będę musiał się zatrzymać" - pomyślał. "Inaczej może mi się coś
przytrafić, usnę i wpakuję się na drzewo, albo uderzę w nadjeżdżający samochód,
a wtedy wszystko na nic". Przetarł ręką twarz. "Żeby chociaż to cholerne radio
działało, mniej chciałoby mi się spać". Odsunął szybę. Powietrze gwałtownie
wdarło się do środka. Klaus przekręcił lusterko i spojrzał na odbicie swojej
twarzy. Przekrwione oczy, skóra na twarzy pomarszczona, pod oczami sińce,
krótkie, szpakowate włosy i kilkudniowy zarost. "Wyglądam jak żul" - pomyślał.
"Na szczęście niedługo wszystko się skończy. Dostanie zapłatę, na jaką
zasługuje, a ja będę mógł odpocząć". Mimowolnie spojrzał na tył furgonetki.
Duża, matowoszara, stalowa trumna, ściśle opasana grubym łańcuchem, leżała na
swoim miejscu. "Sam nie wiem jak mi się to udało" - zamruczał pod nosem.
"Zatrzymam się w pierwszym lepszym motelu, odpocznę, prześpię się, a potem dalej
w drogę, aż na pustynię". Nacisnął mocniej pedał gazu. Czarny karawan raźno
skoczył do przodu.
* * *
Knajpa nazywała się "Czerwony Karzeł". Chyba na zawsze pozostanie tajemnicą,
dlaczego. Właściciel, ponury drab (bo tylko takie określenie oddaje w pełni jego
powierzchowność), nie wyglądał na człowieka zajmującego się astronomią. Bardziej
prawdopodobne jest to, że chciał zrobić na złość któremuś ze swoich znajomych,
zakładając oczywiście, że ów musiał być niewielkiego wzrostu i mieć lewicowe
poglądy. Była to speluna, jakich pełno spotyka się na przedmieściach. Mroczna,
zadymiona i nawiedzana przez zawsze tych samych, zmęczonych życiem klientów.
Bywalcy tego typu lokali tolerowali tylko siebie nawzajem, a każda nowa twarz
witana była ponurym spojrzeniem, więc przypadkowi goście zdarzali się rzadko i
na bardzo krótko. O tej porze w "Czerwonym Karle" było dosyć tłoczno. Po robocie
i po objedzie, zamiast siedzieć w domu i słuchać zrzędzenia starej, o wiele
przyjemniej było zasiąść z kumplem przy kufelku i poużalać się nad tym "zasranym
światem". W ciemnym kącie sali, przy stoliku, z dala od bilardu, siedziało dwóch
mężczyzn. Żywo o czymś dyskutowali, jednak ich głosy nie były jeszcze
podniesione.
- Mówię ci, że to prawda - dowodził swoich racji chudy czterdziestolatek, z
lisią twarzą i ruchami szulera.
- I był tak całkiem bez niczego? Z gołą dupą i jajami na wierzchu? -
dopytywał się jego towarzysz, wielki grubas, sprawiający wrażenie wysmarowanego
tłuszczem, albo ciągle spoconego.
- Sam bym nie uwierzył, gdybym nie widział - odparł Chudy - Ale widziałem.
Wyszedł z lasu, całkiem goły i nic sobie z tego nie robił, podszedł do mnie i
chciał żebym dał mu swoje portki i koszulę.
- Che! To pewnie żeś mu przypieprzył, pedałowi? - zainteresował się Gruby.
- No jasne! Piznąłem go w ryja raz i drugi, zboczeńca jednego, ale się nawet
nie skrzywił.
- A próbowałeś kopnąć w jaja?
- Nie zdążyłem, bo już mnie trzymał za grdykę i ledwo oddychałem - żalił się
Chudy.
- Ale w końcu mu dopieprzyłeś? - bardziej stwierdził niż zapytał Gruby, a w
jego głosie brzmiała nadzieja.
- Aaa..., gdzie tam - odparł Chudy - tak mnie ścisnął, że ledwo nadążyłem
ciuchy ściągać.
- O żesz kurwa! - krzyknął tłuścioch na całą knajpę - dałeś się takiemu...
takiemu... - z wrażenia nie wiedział nawet jak określić to podłe indywiduum,
które tak potraktowało jego przyjaciela. - Takiemu popierdoleńcowi?! - dokończył
wreszcie.
- Nie miałem szans! - tłumaczył Chudy - On był jakiś dziwny, mówię ci,
przecież łapę mam ciężką i dwa razy mu jebnąłem, a on się nawet nie skrzywił,
nawet mu warga nie pękła, a mnie w ręce to aż coś strzeliło, do dzisiaj nie mogę
dwóch palców zgiąć. Jakbym bił w kowadło, albo pień. I jeszcze śmierdział tak
dziwnie, trawą, czy jakimś zielskiem.
- Szkoda, że mnie tam nie było - zmarkotniał Gruby - We dwóch dalibyśmy mu
radę, też mam mordę jak kowadło. Pamiętasz jak mnie tamten kutas butelkę na łbie
rozbił? A ja mu jeszcze dopierdoliłem, a potem jak leżał to go jeszcze na kopyto
wziąłem.
- Pamiętam, ale ten to co innego, mówię ci, jakiś dziwny był, i taki
spokojny jak naćpany.
- Aaa! To pewnie dlatego się nie skrzywił - domyślił się Gruby.
- Nie! Kurwa! Mówię ci, że to co innego, nie był naćpany, nie wyglądał...
- Był, czy nie był, nie ważne - przerwał mu Gruby - Wywalimy jeszcze pół
litra, a potem pójdziemy w miasto, szukać pedała, a jak nie on, to jakiś inny
zboczeniec obskoczy wpierdol, obiecuję ci. Będzie zabawa.
* * *
Obudziły go syreny radiowozów. Odruchowo zerwał się z łóżka i rzucił na
podłogę. "Spokojnie" - pomyślał, gdy dotarła do niego otaczająca go
rzeczywistoć. "To ta zakazana dzielnica, znów ktoś przećpał, albo dostał nożem w
bebechy i się wykrwawił" - próbował uspokoić myli, ale niepokój pozostał. Wstał
i zaczął się przygotowywać do wyjścia. Znów zasnął w ubraniu. Nienawidził się
budzić tak jak dzisiaj. Nerwy od rana. Jeszcze nie otrząsnął się z resztek snu,
a już czuł się zmęczony. "Zawsze tak jest, gdy "na dobranoc" wypiję parę piw, a
potem usypiam w ciuchach. Dobrze przynajmniej, że dowlokłem się do łóżka, a nie
zasnąłem w fotelu. A swoją drogą ciekawe co się stało". Rozejrzał się po pokoju.
Stolik przedstawiał się bardzo nieestetycznie. Stały na nim, bądź leżały, puste
puszki po piwie, a popielniczka pełna była niedopałków. Wszystko ?mierdziało
zatęchłym dymem papierosowym. Narzuta, zsunęła się z łóżka prosto na podłogę i
cała oblepiona była kłakami kurzu. To samo było z koszulą i ze spodniami. Mimo,
że na zewnątrz było już widno, w pokoju panował gęsty mrok. Peter podszedł do
okna, odsunął delikatnie ciężką, ciemnobordową zasłonę i spojrzał w dół, na
podwórko. Dwa radiowozy stały przed wejściem do klatki schodowej, w której i on
mieszkał. Syreny już wyłączono, ale "koguty" wciąż migały, sprawiając, że stare
mury nabierały nowego, żywszego wyrazu. "A więc to jednak u nas" pomyślał.
Poszedł do łazienki i wszedł pod prysznic. Początkowo strumień wody był
lodowato zimny, dopiero po kilkunastu sekundach woda zrobiła się gorąca. "Dobrze
mi to zrobi" pomylał drżąc, dopóki gorące strumienie nie oblały jego ciała,
jednocześnie je rozgrzewając. Po porannej toalecie szybkie i proste ?niadanie.
Mleko i reszta płatków z wczoraj. Siedział w kuchni i powoli przeżuwał
mleczno-płatkową papkę. Lubił tę chwilę dnia, kiedy nie musiał się spieszyć, bo
miał dziesięć minut na zjedzenie posiłku. Zawsze wtedy rozmyślał. O tym, co mu
się śniło, czasem wymyślając zakończenia snów, albo o tym, co dzisiaj zrobi,
albo co odpowie na ewentualną zaczepkę w pracy, czy na ulicy. Niestety, dzisiaj
nie dane mu było rozkoszować się tym tete a tete z samym sobą. Jego rozmyślania
gwałtownie przerwało stukanie do drzwi, a zaraz potem dzwonek. Peter nie
cierpiał tego dźwięku. Zawsze miał wrażenie, że jeszcze chwila i mózg rozpadnie
mu się na tysiąc kawałków, albo w najlepszym razie ogłuchnie. Na szczęcie ludzie
rzadko go odwiedzali. Szczególnie o tak wczesnej porze.
- Kto tam? - zapytał podchodząc do drzwi.
- Policja. Detektyw van Voght, wydział kryminalny. Proszę otworzyć! - głos
był pewny siebie i donośny.
- Chwileczkę - odparł Peter, a wszystkie wcześniejsze obawy wróciły ze
zdwojoną intensywnością. Otworzył drzwi, przelotnie spojrzał na podstawioną mu
pod nos przez detektywa odznakę i gestem zaprosił do środka.
- Słucham pana? - powiedział zamykając drzwi. Detektyw był człowiekiem
średniego wzrostu, lat około trzydziestu pięciu. Wyglądał tak, jak większość
ludzi wyobraża sobie typowego Holendra w tym wieku: brązowy garnitur, długi,
szary płaszcz i kapelusz z wąskim rondem. Brakowało tylko okularów w rogowej
oprawie i fajki.
- Jest pan sąsiadem Adriana Bretha. - bardziej stwierdził niż zapytał van
Voght.
- Zgadza się - odparł Peter. - czy mój sąsiad nie żyje?
- Skąd takie przypuszczenie? - zapytał detektyw, a jego "rutynowy" wyraz
twarzy ożywił się nieznacznie.
- Panie Voght... - zaczął Peter.
- Van Voght, jeśli można - poprawił go detektyw.
- Oczywiście. Panie van Voght, nie mieszkam tu od wczoraj. Nie robilibyście
tyle hałasu z powodu zwykłej kradzieży, czy pobicia, a sam pan powiedział, że
jest pan z wydziału kryminalnego.
- Niezwykła błyskotliwość - zauważył bez ironii van Voght - może jednak
poparta jakimiś obserwacjami? Słyszał pan coś dzisiejszej nocy, albo może
widział? Coś, co mogłoby nam pomóc w śledztwie?
- Niestety. Mam bardzo mocny sen, a poza tym, wypiłem wczoraj kilka piw,
zanim usnąłem. Obudziły mnie dopiero wasze syreny.
- A wcześniej? - indagował detektyw - czy nie zwrócił pan uwagi na coś
niezwykłego w okolicy, może jakiś obcy kręcił się w pobliżu waszej kamienicy,
może ktoś stał na klatce schodowej?
- Przykro mi. Dużo pracuję, późno wracam. Nawet gdyby ktoś stał, mógłbym go
nie zauważyć. Tym bardziej, że na klatce prawie zawsze nie ma światła, a ja
prawie zawsze jestem ledwo żywy ze zmęczenia. Poza tym, tutaj ciągle kręcą się
jacyś obcy. Taka okolica. Piją w bramach, ćpają w klatkach, chyba sam pan wie
jak to jest.
- Tak. Oczywicie. Rozumiem. Gdyby się jednak coś panu przypomniało, proszę
do mnie zadzwonić - van Voght wyciągnął rękę w kierunku Petera. Między dwoma
palcami trzymał wizytówkę - tutaj ma pan numer mojego telefonu. Proszę dzwonić o
każdej porze.
- Dobrze - odparł Peter - a właściwie to co się stało? - wreszcie zadał to
pytanie, choć miał ochotę zadać je już dawno. Bał się jednak zdradzić przed
detektywem, że tak bardzo go to interesuje.
- Myślałem, że pan wogóle o to nie zapyta - odparł van Voght, lekko się
uśmiechając.
- Czy powinienem? - zapytał Peter, podejmując wyzwanie.
- W zasadzie nie, ale wszyscy lokatorzy, z którymi dziś rozmawiałem, łamali
tę zasadę. Rozumie pan, zwykła, ludzka ciekawość.
- Może nie jestem ciekawski, a może mniej niż inni - odparł Peter.
- A może nie musi pan pytać, bo wie co się stało? - zaatakował van Voght.
- W końcu jednak zapytałem, a pan próbuje mnie oskarżać.
- Ależ skąd. Ja nikogo nie oskarżam, dopóki nie zdobędę przeciw niemu
dowodów. Takie jest prawo. Może się pan nie obawiać, nie ma żadnych poszlak
wskazujących na to, że może pan coś wiedzieć w tej sprawie. To była zwykła,
zawodowa dociekliwość. Przepraszam, że zabrałem panu czas.Van Voght wstał i
ruszył w kierunku wyjścia.
"Przeholowałem" pomyślał Peter. "Nie powinienem być aż tak ostrożny, to
brzmiało sztucznie".
- No więc powie mi pan co się stało? - próbował zatrzeć niemiłe wrażenie,
jakie zrobił, jak mu się wydawało, na detektywie.
- Nie powinienem, ale i tak by się pan dowiedział od sąsiadów, więc powiem
panu - van Voght znów się uśmiechnął. "Cholerna Mona Liza" przypiął mu w myślach
etykietkę Peter.
- Pan Adrian Breth, pański sąsiad, został zamordowany. Brutalnie
zamordowany. Oszczędzę panu szczegółów, w każdym bądź razie sprawca, bądź
sprawcy, starali się aby ich ofiara cierpiała. Śmierć była długa i bolesna. I
cicha. Van Voght stał już przy drzwiach. Peter słysząc słowa "cicha" poczuł się
nagle bardzo słabo.
- Coś panu dolega? Wygląda pan tak blado... - uprzejmie zapytał detektyw.
- Nie, dziękuję... Wszystko w porządku. To ta historia z morderstwem...
zaraz mi przejdzie. - Peter usiłował zachowywać się normalnie.
- Musi pan na siebie uważać, z tego co widzę, jest pan bardzo wrażliwy, a
dzisiejsza rzeczywistość nie sprzyja takim ludziom - powiedział van Voght z
troską w głosie - skoro nie potrzebuje pan mojej pomocy, jestem zmuszony
pożegnać pana. Mam dzisiaj mnóstwo pracy, a muszę jeszcze odwiedzić pańskich
pozostałych sąsiadów. Do widzenia.
- Do widzenia - odparł Peter, a gdy tylko za detektywem zamknęły się drzwi,
osunął się na podłogę. "Koniec sielanki, muszę się jak najszybciej spakować i
opuścić to miasto, a może nawet ten kraj" pomyślał. "Boże! A ja łudziłem się, że
wszystko będzie w porządku, ale nie, to by było zbyt piękne. Jak on to
powiedział? Śmierć była długa, bolesna i cicha? Tak dobrze znam ten rodzaj
śmierci. Znowu się zaczęło". Wstał i zaczął się w pośpiechu pakować. "Byle jak
najszybciej stąd wyjechać" ta jedna myśl wciąż kołatała mu się po głowie.
Godzinę później był już w drodze.
* * *
Wyspa Patmos była uroczym zakątkiem. Mała, górzysta, o brzegach pełnych
zębatych skał, sprawiających wrażenie niedostępności. Temperatura rzadko spadała
tutaj poniżej piętnastu stopni Celsjusza, a od najbliższego lądu dzieliło ją
jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Na skalistych nadbrzeżach niewiele było
roślinności, ale za to mnóstwo ptaków. Całe kolonie mew, głuptaków, albatrosów i
petreli. Prawdziwy raj dla ornitologa. Jednak los bywa złośliwy. Na wyspie
mieszkał jeden tylko człowiek, mieszkał z przymusu i na pewno nie był
ornitologiem. W cieniu jednego z pagórków stała mała chatka, bardziej
przypominająca szałas niż dom. Wewnątrz była tylko jedna izba, a w niej stół,
stołek, palenisko i posłanie. Na stole stał drewniany pojemnik na trzcinki, obok
leżały zwoje pergaminu, a na środku stało naczynie z ciemnym płynem, służącym
zapewne do pisania. Ściany były chropowate i pokryte kurzem, a w wyższych
partiach okopcone, podobnie jak cały sufit, zrobiony z kilku desek i pokryty
trzciną. Niewiele było tu sprzętów, a i one leżały w nieładzie. Mieszkaniec tego
domu nieszczególnie zwracał uwagę na porządek. Drzwi i jedyne okno były otwarte,
a palenisko wygaszone, mimo to panował tutaj nieznośny upał. W kącie na pryczy
spał człowiek.
Był już stary, jego długie, siwe włosy chaotyczną kaskadą spływały mu
poprzez twarz na poduszkę. Jego oddech był nierówny, a z czoła spływały grube
krople potu. Było wczesne popołudnie, czas, gdy upały są największe, a całą
przyrodę ogarnia dziwny bezruch. Gorące powietrze sprawia, że odległe krajobrazy
zdają się falować, można by pomyśleć, że jeszcze chwila, a całkiem się rozpłyną.
Mimo całej tej martwoty i ciszy sen mężczyzny był niespokojny. Co chwilę
poruszał się, chwytał rękami powietrze, czasem mruczał coś niewyraźnie.
Nagle głośno krzyknął i otworzył oczy. Powoli usiadł na pryczy i
półprzytomnym wzrokiem rozejrzał się dookoła. Oddech zaczął mu się wyrównywać i
uspokajać, a oczy nabrały mocy i wyrazu, tak charakterystycznych dla
ponadprzeciętnych osób. Starzec mimo swego wieku wstał sprężycie z posłania i
podszedł do stołu. Wziął jeden z czystych pergaminów, rozłożył go, po czym
usiadł na stołku, wyciągnął z drewnianego kubka nową trzcinkę, otworzył pojemnik
z barwnikiem i zastygł w bezruchu. Przypominał sobie sen. Śniła mu się
przyszłość. Wiedział, że to przyszłość, gdyż miał dar - mógł wzrokiem wybiegać w
dzień jutrzejszy i widzieć to, co się dopiero ma wydarzyć. Była noc, droga,
którą widział dziwnie odbijała światło księżyca. Nagle zobaczył, że po drodze
porusza się metalowy rydwan bez wierzchowców. Przeraził się, ale nie widokiem
rydwanu, ale tym, co zobaczył w środku.
Pojazd w pewnym momencie zatrzymał się, a powożący nim człowiek wysiadł i
spojrzał na tył. Był tam długi, metalowy sarkofag i to z niego emanowało
prawdziwe Zło. "Tego nie da się opisać, zbyt to dziwne" pomyślał człowiek.
"Zaraz, zaraz... co tam było dalej?" Sen miał dalszy ciąg. Z mroku wyłonili się
jacy jeźdźcy. Ci byli bardziej realni. Jechali na koniach i mieli na sobie
rzymskie zbroje. Pierwszy miał białego konia, a w ręku łuk, drugi miał w ręku
miecz, a jechał na koniu, którego sierść była rdzawoczerwona, trzeci jechał na
karym koniu, a w ręku trzymał wagę, a czwarty jechał trochę z tyłu, na dziwnym
trupio bladym wierzchowcu, nic nie trzymał w rękach i trudno było dojrzeć jego
twarz, mimo to był najbardziej przerażający. Starzec zastanawiał się co by to
mogło znaczyć. Uniósł głowę do góry, jakby tam mógł znaleźć natchnienie. W
pewnym momencie, mimo, że na zewnątrz panował upał, a powietrze stało
nieruchomo, w chacie zrobiło się chłodno i - rzecz nieprawdopodobna - zerwał się
gwałtowny wicher. Szarpał szatami i brodą mężczyzny, ale ten nie zwracał na to
uwagi, był obecny tylko ciałem, jego duch był gdzie indziej. Gdy wiatr ustał,
stary człowiek wiedział już co znaczy sen. Zanurzył trzcinkę w czarnym płynie i
zaczął pisać.
* * *
"To mrowienie na karku nie wróży niczego dobrego" pomyślał Klaus. Było
ciemno, on był zmęczony, a na dodatek wydawało mu się, że go ktoś obserwuje.
"Chyba nie ona" zastanawiał się. "W takim razie kto?" To przecież niemożliwe,
żeby w nocy, na pustej drodze, od jakich dwudziestu minut, w górzystym terenie
ktoś obserwował szybko jadący karawan. "To chyba ze zmęczenia." Zahamował i
zjechał na pobocze. "Czas rozprostować kości i złapać parę minut snu. I niech
się dzieje co chce" mruczał do siebie. Wyłączył silnik, otworzył drzwi i wysiadł
w mrok nocy. "No, można teraz zapalić, a potem krótka drzemka" układał plany
Klaus. Wyciągnął z kieszeni paczkę Cameli, otworzył i wydobył z niej jednego z
niewielu papierosów jakie mu zostały. "Nawet to się kończy" pomyślał "Trzeba
będzie kupić na najbliższej stacji nową." Zapalił i wydychając dym wpatrzył się
w mrok przed sobą. W pewnym momencie wydało mu się, że zauważył jakiś ruch. "Ki
diabeł?" mruknął. Z plamy czerni, jaką tworzył cień drzew rosnących przy drodze,
wyłoniło się czterech konnych. Ubrani byli w jakieś archaiczne zbroje, a konie
mieli zupełnie niedobrane maścią. "Albo w okolicy zatrzymał się cyrk, albo jest
tu gdzieś szpital wariatów, albo usnąłem za kierownicą i zaraz się zabiję"
zastanawiał się Klaus. Na wszelki wypadek uszczypnął się w rękę. Wszystko było w
porządku, przynajmniej z nim. Jeźdźcy przemknęli obok kłusem. Ostatni z nich,
ten na dziwnym, jakby szarawym koniu, spojrzał na mężczyznę stojącego obok
samochodu. "Ciekawa twarz" pomylał Klaus, "trudno taką zapomnieć".
* * *
Peter zawsze marzył o dużym samochodzie. Chrysler, Cadillac, może Pontiac.
Niestety, nigdy się takiego nie dorobił. Jeździł małym, teraz już
dziesięcioletnim golfem. Ani szybkim, ani wygodnym, ale tanim i w miarę
wytrzymałym. Teraz cieszył się, że ma taki niepozorny samochód. Mniej rzucał się
w oczy, a o to przede wszystkim chodziło. Zastanawiał się, czy ten nagły wyjazd
nie skieruje podejrzeń w jego stronę, ale choćby nawet, to nim Van Voght
zauważy, że zniknął, on będzie już daleko. Dwie godziny temu zjechał z
autostrady na mniej uczęszczaną drogę. "Tak będzie lepiej" pomyślał, "mniej osób
mnie zapamięta". Okolica stawała się coraz bardziej pustynna i bezludna. Rano
można było się jeszcze dopatrzyć jakich drzew, teraz nawet krzewy pojawiały się
rzadko i w chorobliwych, karłowatych odmianach. Było już dobrze po południu,
powoli zbliżał się zmierzch. Należało pomyśleć o noclegu.
Przydrożne słupki monotonnie uciekały w tył, Peter postanowił, że nie będzie
na nie zwracał uwagi, to mogło by go uśpić. Zaczął wsłuchiwać się w głos spikera
radiowego. Miły, ciepły, lekko schrypnięty głos, bardzo szybko mówił o pogodzie,
jednoczenie dowcipkując i zapowiadając następną piosenkę. "Znowu będzie upał"
zmartwił się Peter. "Nienawidzę tych gorących nocy i tej piosenki o miłości,
która odlatuje jak ptak" pomyślał. "Dlaczego oni ciągle i we wszystkich stacjach
radiowych wałkują te same kawałki. Można się porzygać".
Zerknął okiem na dużą, kolorową tablicę, informującą, że piętnaście
kilometrów dalej jest stacja benzynowa, całodobowa restauracja i pokoje do
wynajęcia. -Witam w domu - mruknął sam do siebie - Przynajmniej w miejscu które
dziś wieczorem zastąpi mi mój dom - dodał.- Najwyższy czas się zatrzymać, bo
zaczynam gadać do siebie - znów odezwał się do siebie. Kilkanaście minut
później, w jednostajny, płaski krajobraz wdarła się betonowa nieprawidłowość.
Wyglądało to tak, jakby pustynia wypluła na swoją powierzchnię kilka brył
geometrycznych. Peter nie znał się zbyt dobrze na malarstwie i kolorach, ale
widok urzekł go swym urbanistycznym stylem i zabarwieniem, które posiadało
prawdopodobnie całą paletę barw od ciemnej czerwieni poprzez bordo, aż do
czerni. W oddali widać było prostokątny zarys stacji benzynowej z
charakterystycznymi filarami i stanowiskami dla samochodów, duży parking,
restaurację oraz rząd parterowych domków, które z tej odległości wyglądały jak
klocki ułożone w rzędzie, jeden obok drugiego, przez jakiegoś miłującego
harmonię dzieciaka - giganta. Lampy na stacji i na parkingu sączyły ostre,
czerwono-pomarańczowe światło, tak idealnie komponujące się z kolorami, jakie
wokół rozsiewało zachodzące, purpurowe słońce. Tylko restauracja wyłamywała się
z tej kompozycji bladym, trupim wręcz światłem lamp jarzeniowych. " I niech mi
ktoś powie, że nie ma piekła na ziemi" pomyślał Peter.
Podjechał na stację, zatankował, zamienił kilka słów z wielkim, leniwie
poruszającym się człowiekiem, który obsługiwał dystrybutor, potem uregulował
rachunek i wjechał na parking.
Stało tam kilka samochodów osobowych i cztery wielkie, osiemnastokołowe
ciężarówki. "Piękne maszyny" zachwycił się Peter, spoglądając na "tiry".
Podszedł do jednego z domków na którym nad drzwiami wejściowymi przybity był
duży, prostokątny kawałek płyty pilśniowej z białym napisem "Recepcja". W środku
przywitał go znużonym spojrzeniem około sześćdziesięcioletni, zasuszony
mężczyzna, w mocno sfatygowanej koszuli. Okazało się, że są jeszcze wolne dwa
bungalowy. Peter wynajął jeden z nich, zapłacił, wziął klucz, ręczniki i
pościel, poczym wszedł do ostatniego, licząc od restauracji domku, Nie zapalając
światła zlokalizował łóżko, rzucił na nie cały swój bagaż i wyposażenie, jakie
otrzymał w recepcji, zamknął drzwi i poszedł coś zjeść. Było przed dziewiątą,
więc w restauracji siedziało stosunkowo dużo osób. Dwa stoliki zajmowały jakieś
rodziny. Jedna z nadpobudliwymi zdawało się dziećmi, które ciągle sięgały rękami
po różne rzeczy na stole, o mały włos nie rozlewając mleka i herbat swoich
rodziców, którzy wciąż je uciszali, uspokajali i karcili.
Małżeństwo wyglądało tak, jakby pierwszy raz w życiu zajmowało się dziećmi i
jakby ta rola ich przerastała. "Nowoczesne, bezstresowe wychowanie" ocenił w
myślach Peter. Przy drugim stoliku siedziało dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta.
Zachowywali się tak, jakby się czegoś bali. Między nimi siedziała
dziesięcioletnia może dziewczynka w ciemnozielonych rajtuzkach, plisowanej
spódniczce w szkocką kratę, białej bluzeczce i czerwonym sweterku. Dziecko było
blade, ale nie wyglądało to na chorobliwy objaw, a raczej na rzadką karnację
skóry. Mała miała proste, lśniące, czarne włosy prawie do pasa, nad czołem
przycięte w równiutką grzywkę. "Ci są bardziej interesujący" zauważył Peter,
"szczególnie ta mała". Cała trójka w milczeniu spożywała posiłek. W kącie
siedziało kilku tęgich facetów w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu lat. "Na
pewno kierowcy tirów" domyślił się. "Ta nadwaga to pewnie wynik siedzącego trybu
życia i fastdoodowego żarcia, zjadanego na szybko w przydrożnych barach". Oprócz
nich siedziało jeszcze kilka osób, między innymi dwóch "japiszonów", jak w
myślach nazwał ich Peter, w modnych garniturach, nienagannie białych koszulach i
krawatach mocno zaciśniętych pod szyją nawet w trakcie posiłku. Peter zamówił
sok z grejpfrutów i "coś ciepłego", zostawiając wybór młodej kelnerce o budowie
kariatydy. Po kilku minutach stała przed nim duża szklanka soku, talerz z
dymiącym brązowym płynem, w którym pływały jakieś warzywa i drobno pocięty
makaron oraz koszyk z chlebem i trzy szklane pojemniczki ze standardowymi
przyprawami: solą, pieprzem i papryką. Jadł powoli, dmuchając na gorącą zupę i
przeżuwając z namysłem chleb. Z nudów obserwował swych współbiesiadników. W
sumie nic szczególnego, grupa ludzi, którzy przyjechali z różnych stron świata,
spotkali się na chwilę w jednym miejscu, a jutro znów rozjadą się w różne
strony. "Niby nic nadzwyczajnego, a jednak ciekawe. I jakie głębokie" dumał
Peter popijając sok. "Ciekawe czy takie spotkania, zawężone jedynie do kontaktu
wzrokowego, wpłyną jakoś na nasze życie? Zresztą, czy to ważne?" Nagle zauważył,
że cicha dziewczynka, na którą już wcześniej zwrócił uwagę, przygląda mu się.
Uśmiechnął się do niej, ale ona nie odwzajemniła uśmiechu. Peter spojrzał w inną
stronę. "Nigdy nie wiadomo co się takiemu dziecku ułoży w główce" pomyślał.
"Patrzyła na mnie, jakbym jej zrobił krzywdę. Dziwna mała, lepiej nie zwracać na
nią uwagi". Jednym haustem dopił sok, zostawił na stole pieniądze z niewielkim
napiwkiem, szybko wstał i wyszedł na zewnątrz. Zapadła już noc. Teraz stacja i
bar wyglądały jak wyspa światła w bezkresnym morzu ciemności. "Dziś doświadczam
samych interesujących widoków" pomyślał. Zrobiło się duszno. Wziął głęboki
oddech, przeciągnął się, wyciągnął z kieszeni papierosy i zapalił jednego.
Powietrze pachniało kurzem, asfaltem i mieszaniną spalin, gumy i oleju. Peter
lubił ten zapach, kojarzył mu się z drogą i podróżą, a więc z odkrywaniem czegoś
nowego, czego wcześniej nie doświadczał. "Każda podróż nas wzbogaca" przemknęło
mu przez głowę. Za jego plecami stuknęły drzwi. Odruchowo obejrzał się. Za nim
stała dziewczynka w czerwonym sweterku.
- Dlaczego pan zrobił krzywdę temu drugiemu panu? - zapytała z otwartocią
spotykaną tylko u dzieci. Peter zamrugał oczami "O co jej chodzi?" zastanowił
się.
- Jakiemu panu? - zapytał.
- Temu w długim, czarnym samochodzie z falbankami. - odrzekła bez namysłu.
- Nie znam nikogo takiego, musiało ci się co pomylić, albo może jestem
podobny do jakiegoś aktora z filmów, które teraz oglądają dzieci. - próbował
uspokoić małą.
- Nie. Widziałam jak pan go bił, a potem jeszcze taka pani i on upadł i był
cały we krwi. - mówiła dziecięcym, ale przecież bardzo spokojnym i opanowanym
głosem, zważywszy na wagę tematu, jaki poruszała.
- Słuchaj, mała... - zaczął Peter, gdy znów z tyłu stuknęły duże,
przeszklone drzwi.
- Marie! Co ty wyprawiasz! Nie przeszkadzaj panu. - kobiecy, normalnie
zapewne spokojny, melodyjny głos, choć teraz pobrzmiewała w nim nutka histerii.
- Bardzo pana przepraszam, nie wiem, co się z nią dzieje, zazwyczaj się tak
nie zachowuje. - właścicielka głosu okazała się matką Marie,
trzydziestoparoletnią kobietą, na której życie zaczęło już lekko odciskać swoje
piętno, co najłatwiej można było zauważyć w kącikach jej oczu. "Słynne kurze
łapki" przeleciało mu przez głowę.
- Nic się nie stało, Marie nie przeszkodziła mi w niczym istotnym, a poza
tym to bardzo intrygująca, młoda osóbka. - powiedział.
- Marie jest bardzo... wrażliwa. -kobieta na chwilę zawiesiła głos. -
Zresztą nie będę pana zanudzać, ani dłużej mu przeszkadzać. Kochanie, przeproś
pana.
- Przepraszam. - powiedziała Marie, świdrując Petera oczami.
- Nic nie szkodzi. Naprawdę. - odparł Peter.
- Dobranoc panu. - pożegnała się kobieta. - Marie, powiedz panu "dobranoc".
- Dobranoc panu. - powiedziała Marie, nie spuszczając z niego wzroku.
- Dobranoc pani. I tobie też życzę dobrej nocy, Marie, z kolorowymi snami i
bez żadnych koszmarów. - powiedział Peter pochylając się ku dziecku. Matka
odruchowo uśmiechnęła się uśmiechem, jakim darzy się sąsiadów, spotykając ich
rano przed domem, Marie zachowała poważną twarz, po czym obie wróciły do
restauracji. Peter patrzył na nie, jak się oddalają, a potem siadają obok
mężczyzny, z którym siedziały wczeniej. Dorośli wymienili między sobą kilka
krótkich zdań, po czym mężczyzna rzucił Peterowi przez oszklone drzwi krótkie
spojrzenie. Peter odwrócił wzrok. Nie chciał, aby widzieli, że im się przygląda.
Postał jeszcze z minutkę, rzucił niedopałek papierosa na chodnik, przydeptał go,
choć wiedział, że beton raczej się od niego nie zapali. "Odruchy" pomyślał, po
czym skierował swe kroki w stronę sklepiku obok stacji. Po chwili wyszedł
stamtąd, niosąc pod pachą sześciopak piwa.
* * *
Kochana Elizo!
Wybacz, że przez tak długi okres czasu nie odzywałem się do Ciebie. Wiem,
że jestem Twoją najbliższą rodziną i powinienem utrzymywać z Tobą bliskie
kontakty, jednak myślę, że gdy wyjawię Ci powody tak długiego nieodwiedzania Cię
i niepisania, nie tylko wybaczysz mi, ale jeszcze uraduję Twe serce. Jak zapewne
pamiętasz, przez długi czas poszukiwałem osób, które są odpowiedzialne za śmierć
Twojego Ojca i Matki, a mojego Brata i Szwagierki. Z radością donoszę Ci, że
wiadoma nam osoba jest w moich rękach. Jadę z nią na pustynię, aby tam dokonała
się Sprawiedliwość. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za tydzień, może dziesięć
dni, od otrzymania przez Ciebie tego listu, zjawię się osobicie, aby świętować
tak korzystny dla nas obrót sprawy. Natomiast gdybym nie dawał znaku życia przez
miesiąc, znaczy to, że stało się najgorsze i zostałaś sama. Wtedy pakuj swoje
rzeczy i przyjeżdżaj na pustynię zwaną przez miejscowych "Diabelskim Piecem"
(nie zdajesz sobie sprawy jaka to trafna nazwa). Pytaj o czarny karawan. Mam
jednak nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i dusze naszych bliskich
będą się radować w Niebie.
Niech Cię Bóg błogosławi drogie dziecko
wuj Klaus.
* * *
Młoda, około dwudziestoletnia dziewczyna skończyła czytać list. Ręka w
której go trzymała, bezwolnie opadła na poduszkę, leżącą obok na sofie. Po
policzkach spływały jej łzy, ale na ustach igrał lekki uśmiech, wyrażający
satysfakcję. Ubrana była w wojskowe spodnie w barwach ochronnych, oprócz nich
miała na sobie tylko prosty, bez ozdób, czarny biustonosz. Siedziała boso.
Nieobecnym wzrokiem rozejrzała się po pokoju, uciekając myślami w głąb siebie.
Była naturalną blondynką, a jej długie, proste włosy ścile przylegały do głowy,
mocno ściągnięte w kucyk. Pokój pełen był ciemnych, stylowych mebli,
wyglądających jak antyki i odbijających swoimi gładkimi powierzchniami światło
wpadające przez duże, staromodne okno, przesłonięte firanką. Na ścianach
pokrytych tapetą w różnych odcieniach gołąbkowej zieleni wisiały obrazy,
krucyfiks i portret dwójki młodych ludzi. Kobieta na portrecie była bardzo
podobna do Elizy.
Peter dopijał właśnie czwarte piwo. Wcześniej wziął prysznic w swoim
bungalowie, na wszelki wypadek pościelił sobie łóżko, posiedział trochę przed
telewizorem, który pamiętał pewnie czasy, gdy Beatlesi zaczynali karierę, po
czym znudzony przemocą płynącą z ekranu, wyszedł z kolejną puszką piwa na świeże
powietrze. Noc była parna. Pot spływał mu po plecach i po twarzy. "Znowu się nie
wyśpię w ten upał" pomyślał. "Mam nadzieję, że piąte piwo nie wpłynie zbytnio na
moją jutrzejszą kondycję. Znów cały dzień drogi przede mną".
Było około pierwszej po północy. W otulającą wszystko ciszę wdarł się
odległy pomruk silnika. Na horyzoncie pojawiły się dwa świetlne punkty,
poruszające się synchronicznie.
Światła powoli, ale z uporem zbliżały się. Szum silnika stale narastał, aż
wreszcie przeszedł w ciężki, niski ryk. Na stację zajechał czarny karawan. Po
przydrożnym pyle, pokrywającym cały samochód, można było poznać, że przebył
daleką drogę. "Karawany nie odjeżdżają zbyt daleko od cmentarzy" zadumał się
Peter, "a poza tym rodzina nieboszczyka wolała by pewnie, aby ich ukochany
zmarły udawał się w ostatnią podróż nieco czystszym pojazdem. No i brak konduktu
żałobnego. Z drugiej jednak strony" kontynuował rozmyślania Peter "facet mógł go
niedawno kupić i nie zdążył się nim jeszcze zająć. Skąd więc ten niepokój we
mnie?" pomyślał, a po skórze przebiegło mu kilka tysięcy mrówek, zimnymi łapkami
wytyczając szlak wzdłuż kręgosłupa, aż na sam czubek głowy.
- Pomóż jej - Peter był o włos od zawału serca, gdy ktoś tuż za jego plecami
wyszeptał te słowa. Gwałtownie odwrócił się, mocniej zaciskając rękę na puszce.
"Prawie pełna, może zdążę rzucić" myśl jak błyskawica zaświtała mu w głowie i
jak błyskawica zgasła. Przed nim stał wysoki mężczyzna, o włosach w kolorze kory
dębu, które w świetle lamp połyskiwały zielonkawo. Dryblas miał na sobie
rozpiętą koszulę w kratę, spod której wyłaniał się jego nagi, nieowłosiony tors.
Było w nim coś dziwnego, sposób w jaki podszedł, nie czyniąc najmniejszego
hałasu w ciszy nocnej i to, że mimo zaduchu nie było na nim kropli potu, a może
to, że stał boso, w przybrudzonych jeansach, w jakiejś nienaturalnie statycznej
pozie. I jeszcze ten zapach. Rozsiewał dookoła siebie woń roztartych w palcach
liści dębu, a gdy szeptał, zdawało się, że to szumią drzewa. Wszystko to
sprawiało, że Peter, zamiast go uderzyć, czy zdrowo opieprzyć, jak z początku
zamierzał, zdołał tylko z trudem wykrztusić pyta nie:
- Co?... -Pomóż jej - zaszemrał obcy. Jego głos zdawał się dochodzić
zewsząd. Otaczał Petera.
- Kim jesteś? - słowa mężczyzny z trudem torowały sobie drogę do świadomości
Petera.
- Jestem Jan. - odparł człowiek - a teraz pomóż jej.
- Komu? - Peter wreszcie zaczynał rozumieć o co obcemu chodzi.
- Jest w karawanie i potrzebuje pomocy. Pomóż jej - zaszumiały liście w
głosie mężczyzny.
- Słuchaj człowieku, nie znam ciebie, nie znam "jej" i nie znam właściciela z
tego karawanu. Poza tym nie podoba mi się, że skradasz się za moimi plecami w
nocy, w ogóle ty mi się nie podobasz i sposób w jaki mówisz i dziura ozonowa i
przemoc na ulicach i jeszcze setki innych rzeczy, więc odpierdol się ode mnie i
sam pomagaj komu chcesz, bylebyś nie wchodził mi w drogę. - Peter wyraźnie
zaczął odzyskiwać kontrolę nad sobą.
- Ja nie mogę jej pomóc, ale ty możesz. Pomóż jej, proszę. - mężczyzna
skończył mówić, odwrócił się i jednostajnym krokiem odszedł na pustynię. Peter
stał i patrzył w mrok, w którym zniknął obcy.
Po kilku minutach w jego głowie zaświtała pierwsza, nieśmiała myśl: "Ja
pierdolę!" Pociągnął spory łyk z puszki, którą wciąż trzymał w ręku, po czym
wyciągnął papierosa i zapalił. "Może to zmęczenie" myślał. "Nie, niemożliwe,
jeszcze nigdy ze zmęczenia nie miałem wizji, a poza tym, nie jestem jeszcze tak
zmęczony. Cóż, podobno są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się
naszym filozofom, może to jedna z nich. Albo to jakiś ćpun, zresztą w czepku
urodzony, boso, nocą, na pustyni. Tyle tam węży i skorpionów. Ma facet jaja,
albo gówno zamiast mózgu." Peter wrócił do swojej kwatery. Chwilę potem
usłyszał, jak karawan podjeżdża na parking. Kierowca wyłączył silnik, wysiadł z
samochodu i ruszył w kierunku recepcji. Peter nie mógł zasnąć, wciąż myślał o
dziwnym spotkaniu z Janem. "Jestem Jan. Kurwa! Wiele mi to mówi" wściekał się.
Jednak mimo iż próbował myśleć o czymś innym, gdzieś w głębi siebie, w
podświadomości, podjął już decyzję. Poczekał, aż usłyszy kroki powracającego
właściciela karawanu, odczekał jakieś pół godziny, czyli jedno piwo, albo sześć
teledysków i cicho wyszedł na zewnątrz.
Było przed trzecią. Zrobiło się chłodniej. "No, wreszcie będę mógł zasnąć.
Zajrzę tylko przez szybę do środka tego karawanu, żeby mieć pewność, że facet
ześwirował, a ja jestem zdrowy" pocieszał się. Rozejrzał się po okolicy. Cały
świat wyglądał jakby usnął, albo umarł. Było pusto i cicho. Nie wiał nawet
najlżejszy wietrzyk. Peter najciszej jak potrafił, podszedł do czarnego pojazdu.
W górnych partiach okien samochodu porozwieszane były białe firanki. Peter
przysłonił ręką oczy i zbliżył twarz do jednej z tylnych szyb. W środku była
stalowa trumna, okręcona kilkakrotnie grubym, lśniącym łańcuchem. Nagle wydało
mu się, że usłyszał cichy stuk. Jeszcze bardziej zbliżył twarz do powierzchni
szyby, jednocześnie lekko przekrzywiając głowę, aby lepiej słyszeć. Stuk się
powtórzył. I wtedy zauważył, że trumna delikatnie drgnęła. Po chwili drgnęła raz
jeszcze. "O cholera!" pomyślał. "Świr miał rację, tam ktoś jest."
Za jego plecami skrzypnął pod butem piach. Odwrócił się i to go uratowało
przed nieuchronnym pęknięciem podstawy czaszki, jakie zafundowałby mu
niewątpliwie, stojący za nim ze strzelbą mężczyzna. Przeciwnik był wysoki i
chudy. Miał krótkie, szpakowate włosy i kilkudniowy zarost. Po pierwszym,
chybionym ciosie kolbą w głowę Petera, właśnie brał kolejny zamach. Nie było
czasu na słowa wyjaśnienia, czy słowa jakiekolwiek inne. Nie było czasu nawet na
zwyczajowe przekleństwo. Był czas na działanie. Peter wyciągnął ręce przed
siebie, próbując złapać szpakowatego za dłonie splecione na strzelbie,
jednocześnie uderzając w niego ciałem. Mężczyzna nie zdążył się uchylić i razem
runęli na asfalt, pokryty cienką warstwą piachu, naniesionego przez pustynny
wiatr. Peter leżał na przeciwniku, wykorzystał więc ten fakt i przenosząc cały
ciężar ciała na lewą rękę, którą dociskał do ziemi ręce mężczyzny trzymające
broń, uniósł się na niej, a prawą zdążył kilkakrotnie uderzyć go w szczękę.
Ruchy szpakowatego stały się nieco bardziej wolne, jednak zdołał uwolnić swoją
lewą dłoń i zadał nią cios.
Peter schował głowę w ramiona, stoczył się z leżącego pod nim człowieka
przez lewe ramię, nie rozluźniając jednak uchwytu na kolbie i zasłonił się prawą
ręką. Poczuł w niej ból, gdy uderzenie szpakowatego go dosięgło, osłonił jednak
głowę, poza tym jego przeciwnik, leżąc nie mógł wziąć pełnego zamachu, co
osłabiło nieco uderzenie. Ból był mniej dotkliwy niż spodziewał się tego Peter.
Widząc, że mężczyzna próbuje się podnieść, chwycił obiema rękami za strzelbę i
wyszarpnął mu ją z rąk, przez co szpakowaty znów się przewrócił. Obydwaj zaczęli
błyskawicznie podnosić się z ziemi. Peter wstając wysunął lewą nogę do przodu,
przenosząc na nią cały ciężar ciała, tak, że mógł od razu kopnąć prawą, co też
uczynił.
Przeciwnik był nieco wolniejszy. Zapewne miał na to wpływ jego upadek i
kilka ciosów w szczękę, które wymierzył mu Peter. Kopnięcie dosięgło jego żeber.
Krzyk bólu był pierwszym dźwiękiem, jaki wydobył się z jego ust, rozdzierając
ciszę nocną. Peter nie namyślając się wiele doskoczył do niego i z całej siły,
zza głowy, uderzył go trzymaną za lufę jak maczuga strzelbą, w twarz. Dał się
słyszeć cichy trzask i mężczyzna runął na ziemię. Peter wzniósł broń do
następnego ciosu, ale przeciwnik leżał na brzuchu, wtulając twarz w asfalt i nie
ruszał się. Peter podszedł bliżej i delikatnie szturchnął go butem. Żadnej
reakcji. Odwrócił go nogą na wznak. Cały lewy policzek i czoło mężczyzny były
krwawą plamą, z której sterczał spuchnięty nos. Szczęka była nienaturalnie
przesunięta w prawą stronę, a z uchylonych ust sączyła się ciągliwą nitką
strużka krwi, zmieszanej ze śliną. Widok był okropny. Peter, wciąż z kolbą
wzniesioną nad głową, przykucnął obok swej ofiary. Człowiek oddychał, wciąż więc
jeszcze żył, ale było pewne, że jest nieprzytomny. "Co ja robię!" myślał Peter,
odkładając na bok strzelbę i nerwowo przeszukując kieszenie leżącego mężczyzny.
"Ale facet śmierdzi, chyba się nie mył przez tydzień" przemknęła mu przez głowę
irracjonalna w tej sytuacji myśl. Wreszcie znalazł to, czego szukał: mały pęk
kluczyków do samochodu i dwa, bliźniaczo do siebie podobne, nieco większe
klucze, zapewne od kłódki. Szybko podszedł do bagażnika i przymierzył jeden z
mniejszych kluczy. "Oczywiście nie pasuje, to zawsze jest ten drugi klucz"
pomyślał ze złością. Rzeczywiście drugi pasował. Przekręcił go i nie wyciągając
z zamka uniósł klapę do góry.
Chwycił za trumnę i z trudem wyciągnął ją na zewnątrz. Jej dolną część
postawił na ziemi, podczas, gdy górna wciąż opierała się o samochód. Otworzył
kłódkę i szybko zaczął odwijać łańcuch. "Żeby tylko nie było za późno" myślał.
Gdy ostatni zwój łańcucha opadł na asfalt, wieko trumny wystrzeliło na kilka
metrów w górę. Peter tylko cudem zdołał uniknąć uderzenia. Gwałtownie odskoczył
do tyłu. Wtedy wszystko zaczęło się dziać naraz. Najpierw z trumny wyskoczyła
jakaś kobieta. Wylądowała na ziemi miękko jak kot, lekko tylko podpierając się
lewą ręką, potem z wielkim hukiem opadło wieko trumny, potem coś gwałtownie
szarpnęło go za ramię, a później usłyszał wystrzał. Zresztą, może wszystko było
na odwrót. Jednak sekundę później świat nagle dziwnie zwolnił. Peter nie mógł
wykonać najmniejszego nawet gestu. Mógł tylko patrzeć. Zwrócił więc uwagę na to,
że horyzont powoli i jednostajnie przechodzi od poziomu do pionu. Następnie
zauważył, że kilka domków dalej, w otwartych drzwiach, oświetlona czerwonawym
światłem latarni, stoi mała, czarnowłosa dziewczynka, na koniec zaś wielki,
asfaltowy parking, teraz już całkowicie pionowy, uderzył go w głowę. Potem
nastała ciemność.
* * *
Świadomość wracała boleśnie, z trudem przeciskając się przez czarne opary
niepamięci. Pierwszymi wrażeniami jakie zaczęły docierać do Petera były szum,
ruch i muzyka. Zaczął je z wolna analizować. Po kilku minutach doszedł do
wniosku, że szum pochodzi z jego własnej głowy, natomiast muzyka i ruch są z
zewnątrz. Delikatnie uchylił powieki. Siedział w samochodzie, ale nie swoim.
Była noc. Przed nim, oświetlona reflektorami wstęga asfaltu, uciekała gdzieś
wstecz. Wolno odwrócił głowę. Z jego lewej strony, za kierownicą siedziała
kobieta. Jej twarz oświetlona była przytłumionym, zielonkawym światłem, sączącym
się z deski rozdzielczej. Wykonywała spokojne, prawie niezauważalne ruchy
kierownicą, wpatrując się w mrok przed sobą.
- Doszedłeś już do siebie? - zapytała. Peter szerzej otworzył oczy, zaczął
intensywnie wpatrywać się w kobietę, przez chwilę ich spojrzenia skrzyżowały
się, potem ona znów wróciła do obserwowania drogi przed nimi.
- No, jak się czujesz? - spytała ponownie.
- Co się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Uratowałeś mnie. W dzisiejszych czasach to oznaka nietuzinkowego
charakteru, albo takiej samej głupoty. Jeszcze cię nie rozgryzłam, więc nie
wiem, do której z tych dwóch kategorii ludzi się zaliczasz, choć grzeczność
kazałaby przypuszczać, że do tej pierwszej. Co się stało? Postrzelił cię Klaus,
ten stuknięty facet, któremu dołożyłeś.
- A więc przeżył? - zapytał Peter, próbując jednocześnie pozbierać tańczące
w jego głowie myśli.
- Owszem, ale nie nacieszył się życiem zbyt długo... - odrzekła
beznamiętnie.
- Zabiłaś go? - Peter zaczynał sobie powoli wszystko przypominać,
jednocześnie baczniej przyglądając się swojej rozmówczyni. Było w niej coś, co
go w jaki