Antologia SF - Niebezpieczne wizje
Szczegóły |
Tytuł |
Antologia SF - Niebezpieczne wizje |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Antologia SF - Niebezpieczne wizje PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia SF - Niebezpieczne wizje PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Antologia SF - Niebezpieczne wizje - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Antologia
Niebezpieczne wizje
„Dangerous Visions”
33 opowiadania w wyborze Harlana Ellisona
Strona 2
Ludzie uczą się od innych, mądrych ludzi tego, co wiedzą o sobie, o
świecie, w którym muszą żyć i o świecie, w którym chcieliby żyć.
Tę książkę dedykuję z miłością, szacunkiem i podziwem
LEO I DIANE DILLONOM, którzy pracowicie, nie zważając na łączącą
nas przyjaźń, pokazywali redaktorowi tej antologii, że czarne jest czarne, a
białe jest białe, i że dobroć może spłynąć albo z jednego, albo z drugiego;
ale nigdy z szarości.
Oraz ich synowi, LIONELOWI III, dzisiaj znanemu jako LEE
z cichą modlitwą, aby jego świat nie był podobny do naszego świata.
Strona 3
Isaac Asimov
Druga rewolucja
Dziś — właśnie w dniu, gdy piszę te słowa — odebrałem telefon z
redakcji The New York Times. Przyjęli artykuł, który im przysłałem trzy
dni temu. Temat: kolonizacja Księżyca.
I zadzwonili z podziękowaniem!
Wielkie nieba, ależ czasy się zmieniły!
Trzydzieści lat temu, kiedy zacząłem pisać science fiction (byłem wtedy
bardzo młody), kolonizacja Księżyca była tematem wyłącznie dla tanich
czasopism z krzykliwymi okładkami. To była literatura typu „tylko nie
mów, że wierzysz w te wszystkie bzdury”. To była literatura „przestań
nabijać sobie głowę tymi śmieciami”. A przede wszystkim, to była
literatura eskapistyczna!
Czasem myślę o tym z niedowierzaniem. Science fiction jako literatura
eskapistyczna. My naprawdę uciekaliśmy. Odsuwaliśmy od siebie takie
problemy praktyczne, jak baseball, zadania domowe, boks, by zagłębić się
w Nibylandii eksplozji demograficznej, statków kosmicznych, eksploracji
Księżyca, bomb atomowych, choroby popromiennej i zanieczyszczonej
atmosfery.
Czyż to nie było cudowne? Czyż to nie wspaniałe, że młodzi eskapiści
otrzymali wreszcie swoją nagrodę? Za te wszystkie wielkie, trudne do
rozwiązania, beznadziejne problemy, którymi zamartwialiśmy się
dwadzieścia lat zanim zajął się nimi ktoś inny. Czy to nie ucieczka?
Teraz można kolonizować Księżyc na dobrych, szarych łamach The
New York Times; i nie jest to już utwór science fiction, ale trzeźwa analiza
Strona 4
realistycznej sytuacji.
Świadczy to o wielkiej zmianie, która ma bezpośredni związek z
książką, którą trzymacie w rękach. Pozwólcie, że wyjaśnię.
Zostałem pisarzem science fiction w roku 1938, w czasach, gdy John W.
Campbell rewolucjonizował tę dziedzinę wprowadzając prosty wymóg:
pisarze science fiction mają trwać dzielnie na pograniczu nauki i literatury.
Science fiction sprzed epoki Campbella zbyt często mieściła się w jednej
z dwóch kategorii. Były to utwory albo zupełnie nie naukowe, albo
całkowicie naukowe. Utwory nie naukowe były to opowieści przygodowe,
w których często pojawiające się słowa z westernowego żargonu usunięto i
zastąpiono słowami z żargonu kosmicznego. Pisarz mógł nie mieć
zielonego pojęcia o nauce, wystarczyło, że dysponował słownictwem z
technicznego żargonu, które umieszczał losowo w utworze.
Opowiadania całkowicie naukowe, z drugiej strony, były zaludnione
wyłącznie karykaturami naukowców. Niektórzy z nich byli szalonymi
naukowcami, inni — roztargnionymi, jeszcze inni — szlachetnymi. Ich
jedyną cechą wspólną był pociąg do szczegółowego objaśniania własnych
teorii. Szaleńcy wykrzykiwali je, roztargnieni mamrotali, szlachetni
deklamowali, ale wszyscy wygłaszali nieznośnie długie wykłady. Sama
opowieść była spoiwem cienko rozsmarowanym na długich monologach, a
jej celem było dawanie złudzenia, że te długaśne monologi mają jakiś
sens.
Na pewno były wyjątki. Pozwólcie, że wymienię na przykład „Odyseję
marsjańską” Stanleya G. Weinbauma (który zmarł przedwcześnie na raka
w wieku trzydziestu sześciu lat). Opowiadanie to pojawiło się w 1934r. w
lipcowym wydaniu Wonder Stories — doskonałe opowiadanie w stylu
Strona 5
Campbella, cztery lata przed rozpoczęciem przez niego rewolucji w SF.
Zasługa Campbella polegała na tym, że uparł się by z wyjątku uczynić
regułę. Miała tam być prawdziwa nauka i prawdziwa opowieść, i żadna z
nich nie miała dominować. Nie zawsze udawało mu się dostać co chciał,
ale zdarzało się to wystarczająco często, by zapoczątkować coś, co starzy
weterani nazywają Złotym Wiekiem Science Fiction.
Niewątpliwie każda generacja ma swój Złoty Wiek — tak się jednak
złożyło, że należę do Złotego Wieku Campbella, kiedy więc mówię „Złoty
Wiek”, mam na myśli akurat ten. Na szczęście udało mi się wkręcić do tej
dziedziny akurat na czas, by moje opowiadania na swój sposób (i był to
dobry sposób, do licha z fałszywą skromnością) miały swój udział w tym
Złotym Wieku.
Każdy Złoty Wiek niesie jednak w sobie zalążek własnego upadku, a
kiedy już się zakończy, można dokonać retrospekcji i nieomylnie wskazać
te zalążki. (Cudowna, cudowna retrospekcja! Jakże słodkie dla proroctwa
jest coś, co się już wydarzyło. Pomyłki są niemożliwe!)
W tym wypadku postulat Campbella domagający się zarówno
prawdziwej opowieści, jak i prawdziwej nauki, sprowokował podwójny
zły los: jeden dla prawdziwej nauki, drugi dla prawdziwych opowieści.
Z prawdziwą nauką, opowieści musiały brzmieć coraz bardziej
wiarygodnie i rzeczywiście tak się stało. Walcząc o realizm autorzy
opisywali komputery, rakiety i broń nuklearną, które bardzo przypominały
komputery, rakiety i broń nuklearną, jakie pojawiły się już w następnej
dekadzie. Wskutek tego prawdziwe życie lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych bardzo przypomina Campbellowską fikcję lat
czterdziestych.
Strona 6
Tak, pisarze science fiction lat czterdziestych wymyślili wszystko, co
mamy dziś w prawdziwym życiu. My, pisarze, nie tylko rwaliśmy się do
lotu na Księżyc czy wysyłaliśmy bezzałogowe statki na Marsa;
przemierzaliśmy Galaktykę w naszych statkach szybszych od światła.
Mimo to wszystkie nasze kosmiczne przygody opierały się na tym samym
sposobie myślenia, który dziś króluje w NASA.
Ponieważ dzisiejsza rzeczywistość tak bardzo przypomina
przedwczorajsze fantazje, starzy fani się niepokoją. Gdzieś w głębi duszy,
bez względu na to, czy się do tego przyznają czy nie, czują się
rozczarowani, a nawet wściekli, że oto świat zewnętrzny dokonał inwazji
na ich prywatny teren. Cierpią z powodu utraty „doświadczenia cudu”,
gdyż rzeczy należące niegdyś do sfery cudów są dziś prozaiczne i
trywialne.
Co więcej, nadzieje, że science fiction epoki Campbella nakręci spiralę
czytelnictwa i zwiększy szacunek do gatunku, nie zostały spełnione. W
istocie objawił się dość nieprzewidziany skutek. Nowe pokolenie
potencjalnych odbiorców science fiction znalazło całą fantastykę, która
była mu potrzebna, w gazetach i czasopismach głównego nurtu i wielu z
nich nie odczuwało już pilnej potrzeby sięgania po wyspecjalizowane
czasopisma fantastyczne.
Tak się zatem stało, że po krótkotrwałym entuzjazmie w pierwszej
połowie lat pięćdziesiątych, kiedy wszystkie największe marzenia
wydawały się ziszczać dla pisarzy i wydawców z dziedziny science
fiction, nastąpiła recesja i nagle czasopisma nie cieszyły się większym
powodzeniem niż w latach czterdziestych. Recesji tej nie powstrzymało
nawet wystrzelenie Sputnika — raczej ją przyspieszyło.
Strona 7
I to tyle o złym losie sprowadzonym przez prawdziwą nauką. A
prawdziwa opowieść?
Dopóki fantastyka była medium na drewnianych nogach, jak w latach
dwudziestych i trzydziestych, dobre pisarstwo nie było konieczne. Pisarze
fantastyczni tych czasów byli bezpiecznym, solidnym źródłem tekstów —
dopóki żyli, pisali fantastykę, gdyż wszystko inne wymagało lepszej
techniki pisarskiej i było poza ich zasięgiem. (Śpieszę donieść, że zdarzały
się wyjątki i natychmiast przychodzi mi do głowy Murray Leinster.)
Autorzy wychowani przez Campbella musieli jednak pisać
wystarczająco dobrze, w przeciwnym razie CampbeF! odrzucał ich teksty.
Pod naciskiem własnego zapału zaczynali pisać coraz lepiej. W końcu, co
nieuniknione, odkryli, że piszą wystarczająco dobrze by zarabiać pieniądze
gdzie indziej i strumyczek fantastyki zaczął wysychać.
Dwa przekleństwa Złotego Wieku w pewnym stopniu działały
równolegle. Znaczna liczba autorów Złotego Wieku zrealizowała postulat
science fiction odbywając podróż od fikcji do faktu. Tacy autorzy, jak
Poul Anderson, Arthur C. Clarke, Lester del Rey i Clifford D. Simak
zabrali się za pisanie o naukowych faktach.
Tak naprawdę to nie oni się zmienili; zmieniło się medium. Tematy,
którymi kiedyś zajmowali się w literaturze (loty rakietowe, podróże
kosmiczne, życie na innych planetach, itp.) przeskoczyły od fikcji do
faktu, a autorzy podążyli za nimi. Oczywiście każda strona napisana przez
tych autorów oznaczała o jedną stronę fantastyki mniej.
Obawiam się, że jakiś lepiej zorientowany czytelnik zacznie w tym
miejscu mruczeć pod nosem wydając z siebie sarkastyczne komentarze,
więc lepiej od razu przyznam, całkowicie szczerze, że z całej załogi
Strona 8
Campbella ja przeszedłem tę przemianę w sposób najbardziej drastyczny.
Od chwili, gdy wystartował Sputnik, a poglądy Amerykanów na naukę
(przynajmniej chwilowo) przeszły całkowitą rewolucję, opublikowałem do
dziś pięćdziesiąt osiem książek, z których tylko dziewięć można uznać za
beletrystykę.
Muszę też przyznać, że jestem zakłopotany, zawstydzony i targany
poczuciem winy, gdyż bez względu na to, gdzie jestem i co robię, zawsze
uważam się przede wszystkim za pisarza science fiction. Jeśli jednak The
New York Times prosi mnie o skolonizowanie Księżyca albo The Harper’s
Magazine zamawia u mnie zbadanie granic Wszechświata, jakże mógłbym
odmówić? Te problemy są teraz sednem mojej pracy.
Ale niech wolno mi będzie dodać we własnej obronie, że nie całkiem
porzuciłem fantastykę w ścisłym tego słowa znaczeniu. Marcowe wydanie
Worlds of If z roku 1967 (właśnie dostępne na stoiskach z prasą, gdy piszę
te słowa) zawiera moją nowelę zatytułowaną „Billiard Bali”.
Ale przestańmy już mówić o mnie, wróćmy do samej fantastyki.
Jaka była reakcja science fiction na podwójne zagrożenie? Oczywiście
gatunek musiał się jakoś dostosować i tak się też stało. Klasyczne teksty w
stylu Campbella nadal powstawały, ale nie tworzyły już kośćca gatunku.
Rzeczywistość podkradła się za blisko.
I znów na początku lat sześćdziesiątych nastąpiła fantastyczna
rewolucja, której znakiem stał się magazyn Galaxy pod przywództwem
swego redaktora naczelnego, Frederika Pohla. Nauka wycofała się, a na
czoło wysunęła się nowoczesna technika literacka.
Akcent uległ znacznemu przesunięciu w stronę stylu. Kiedy Campbell
rozpoczynał swoją rewolucję, nowi pisarze wkraczali na tereny gatunku w
Strona 9
aurze akademickości, nauki i inżynierii, suwaka logarytmicznego i
probówki. Teraz nowi autorzy nosili piętno poety i artysty, krocząc w
aurze Greenwich Wlage i lewego brzegu Sekwany.
Jest rzeczą naturalną, że żaden kataklizm ewolucyjny nie przebiega bez
szerokiego wymierania gatunków. Zamęt, który zakończył okres kredowy,
zmiótł z powierzchni ziemi dinozaury, zaś koniec epoki kina niemego
wyeliminował całą hordę głupio gestykulujących hochsztaplerów.
To samo stało się z rewolucjami w fantastyce.
Przejrzyjcie listę autorów w dowolnym magazynie fantastycznym z lat
trzydziestych, potem sięgnijcie po magazyn z początku lat czterdziestych.
Następuje prawie całkowita zmiana warty, jakby miało miejsce jakieś
wielkie wymieranie i przeżyli tylko nieliczni. (Wśród tych nielicznych
mogę wymienić Edmonda Hamiltona i Jacka Williamsona.)
Zmiana na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych była
niewielka. Piętno Campbella było nadal widoczne, co dowodzi, że upływ
zaledwie dziesięciu lat nie ma większego znaczenia.
Porównajmy teraz autorów z magazynu z początku lat pięćdziesiątych ze
współczesnym czasopismem. Nastąpiła kolejna zmiana warty. Znów kilku
pisarzy przetrwało, ale na gatunkowi zafundowano zastrzyk świeżej krwi
w postaci całej nowej szkoły autorów.
Druga Rewolucja nie jest totalna ani tak oczywista jak pierwsza. Jedyna
rzecz, jaką można zaobserwować, a która nie była obecna w tamtych
czasach, to pojawienie się antologii science fiction, a istnienie antologii
powoduje, że zmiany stają się mniej widoczne.
Co roku publikuje się znaczną liczbę antologii i zawsze zawierają one
opowiadania z przeszłości. Antologie z lat sześćdziesiątych zawierają na
Strona 10
przykład pokaźną dawkę opowiadań z lat czterdziestych i pięćdziesiątych,
więc w tych antologiach Druga Rewolucja jeszcze nie miała miejsca.
Taka też jest przyczyna powstania antologii, którą trzymacie w rękach.
Nie składa się ona z opowiadań z przeszłości. Zawiera natomiast
opowiadania napisane teraz, pod wpływem Drugiej Rewolucji. Intencją
Harlana Ellisona było stworzenie antologii przedstawiającej gatunek
takim, jakim jest on obecnie, a nie jaki był kiedyś.
Spoglądając na spis treści znajdziecie szereg autorów, którzy mieli
znaczący wkład w Złoty Wiek Campbella — Lester del Rey, Poul
Anderson, Theodore Sturgeon, i tak dalej. Są to pisarze, którzy okazali się
na tyle utalentowani i obdarzeni bujną wyobraźnią, że przetrwali Drugą
Rewolucję. Znajdziecie również autorów będących produktem lat
sześćdziesiątych, znających tylko nową erę. Wśród nich są Larry Niven,
Norman Spinrad, Roger Żelazny i tak dalej.
Próżno byłoby oczekiwać, że nowi autorzy spotkają się z powszechną
aprobatą. Ci, którzy pamiętają stare czasy, a których pamięć ciągle sięga
do lat ich własnej młodości, oczywiście będą opłakiwać przeszłość.
Nie będę ukrywał, że ja też opłakuję przeszłość. (Dano mi pełną
swobodę w kwestii tego, co chcę powiedzieć, więc mam zamiar być
szczery.) Jestem produktem Pierwszej Rewolucji i zawsze będzie mieć ona
miejsce w moim sercu.
Dlatego właśnie odmówiłem, kiedy Harlan poprosił mnie o napisanie
opowiadania do tej antologii. Miałem wrażenie, że takie opowiadanie
byłoby fałszywą nutą. Byłoby zbyt trzeźwe, zbyt szacowne oraz —
brutalnie mówiąc — cholernie staroświeckie. Zgodziłem się zamiast tego
na napisanie przedmowy — trzeźwej, szacownej i zdecydowanie
Strona 11
staroświeckiej przedmowy.
Zapraszam teraz wszystkich, którzy nie są staroświeccy i którzy uważają
Drugą Rewolucję za swoją rewolucję, do zapoznania się z przykładami
nowej fantastyki tworzonej przez nowych (i kilku starych) mistrzów.
Znajdziecie tu gatunek w jego najśmielszym i najbardziej
eksperymentalnym wydaniu; życzę wam, by utwory te was odpowiednio
inspirowały i stymulowały!
Isaac Asimov
Luty 1967
Strona 12
Isaac Asimov
Harlan i ja
Ta książka to Harlan EUison. Jest przesiąknięta Ellisonem i nasycona
Ellisonem. Przyznaję, że do jej powstania przyczyniło się trzydziestu
dwóch innych autorów (w tym ja sam), ale wstęp Harlana i trzydzieści
dwie napisane przez niego przedmowy tworzą ramy dla opowiadań,
otaczają je i nasycają bogatym aromatem jego osobowości.
Wypada więc, żebym opowiedział, jak poznałem Harlana.
Historia miała miejsce podczas Światowej Konwencji Science Fiction,
trochę ponad dziesięć lat temu. Właśnie przyjechałem do hotelu i od razu
ruszyłem do baru. Nie piję, ale wiedziałem, że wszyscy siedzą w barze.
Rzeczywiście tam byli, więc wykrzyczałem jakieś powitanie, a wszyscy
obecni odkrzyknęli.
Wśród nich siedział młodzian, którego nigdy dotąd nie widziałem: mały
facecik o ostrych rysach i najbardziej żywych oczach, jakie kiedykolwiek
ujrzałem. Te żywe oczy zatrzymały się na mnie z wyrazem uwielbienia.
— Przepraszam, czy pan Isaac Asimov? — odezwał się. W jego głosie
rozbrzmiewała bojaźń, zachwyt i zdumienie.
Poczułem się mile połechtany, ale zmusiłem się do skromnej reakcji.
— Tak, to ja — odparłem.
— Nie żartuje pan? Naprawdę pan to Isaac Asimov? — Nie
wynaleziono jeszcze słów, które byłyby w stanie opisać oddanie i cześć, z
jaką jego język pieścił sylaby mojego nazwiska.
Poczułem się tak, jakbym miał zaraz położyć dłoń na jego głowie i
pobłogosławić go, ale opanowałem się. — Tak, to ja — powtórzyłem i w
Strona 13
tej chwili mój uśmiech przybrał wyraz tak głupkowaty, że na sam widok
można było dostać mdłości. — To naprawdę ja.
— Cóż, sądzę, że jest pan… — zaczął tym samym tonem i zamilkł na
ułamek sekundy, zaś ja nasłuchiwałem, a publiczność wstrzymała oddech.
W jednej chwili twarz młodziana przybrała wyraz absolutnego potępienia,
po czym dokończył zdanie z doskonałą obojętnością: — kompletnym
zerem!
Skutek dla mnie był taki, jakbym spadł w przepaść, której dotąd nie
zauważyłem i wylądował na plecach. Byłem w stanie tylko głupio mrugać,
a wszyscy obecni ryknęli śmiechem.
Młodzian ten nazywał się Harlan Ellison, nie znałem go wcześniej i nie
miałem pojęcia o jego absolutnym braku szacunku dla jakichkolwiek
autorytetów. Wszyscy inni, którzy tam byli, znali go i tylko czekali, jak
zada mnie niewinnemu cios w serce — tak się też stało.
Zanim odzyskałem jaką–taką równowagę psychiczną, było już za późno
na kontrę. Mogłem tylko brnąć dalej, kulejąc i krwawiąc oraz skarżąc się,
że zaatakowano mnie, kiedy absolutnie się tego nie spodziewałem i nikt z
obecnych w barze nie miał dość odwagi, żeby mnie ostrzec, ale wtedy
ominęłaby go frajda patrzenia, jak obrywam za swoje.
Na szczęście wierzę w przebaczenie i postanowiłem, że wybaczę
Harlanowi — oczywiście, gdy już odpłaciłem mu z nawiązką.
Teraz musicie zrozumieć, że Harlan jest gigantem wśród ludzi pod
względem odwagi, waleczności, wymowy, dowcipu, czaru, inteligencji —
pod każdym względem, oprócz wzrostu.
Rzeczywiście nie jest zbyt wysoki. W istocie, nie owijając w bawełnę,
jest dość niski — niższy nawet od Napoleona. Jak podpowiedział mi
Strona 14
instynkt, kiedy usiłowałem ratować się z katastrofy, ten młody człowiek,
którego właśnie mi przedstawiono jako znanego fana, Harlana Ellisona,
był nieco wrażliwy na tym punkcie. Postarałem się ten fakt zapamiętać.
Następnego dnia konwentu stałem na scenie, przedstawiając ważne
osobistości i kierując przy tym do nich słowa braterskiej miłości. Nie
spuszczałem oka z Harlana — zresztą siedział na samym przedzie (a niby
gdzie miałby siedzieć?).
Kiedy tylko jego czujność na chwilę osłabła, nagle go zawołałem.
Wstał, nieco zaskoczony i całkowicie nieprzygotowany, zaś ja pochyliłem
się i rzekłem, tak słodko, jak tylko umiałem:
— Harlanie, może stań na tym gościu obok ciebie, żeby ludzie mogli cię
zobaczyć.
Kiedy publiczność (tym razem znacznie liczniejsza) złośliwie rechotała,
wybaczyłem Harlanowi i od tego czasu jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.*
Isaac Asimov
Luty 1967
* NIEUPRZEJMA NOTA OD REDAKTORA: Choć jestem w pełni
świadom, że młodemu człowiekowi nie przystoi nie zgadzać się publicznie
ze starszymi, moje bezgraniczne uwielbienie i niegasnące uczucie
przyjaźni, jakie żywię do Dobrego Doktora Asimova, skłaniają mnie do
dodania niniejszej noty do jego drugiej przedmowy — wyłącznie dla dobra
historycznego przekazu, w którego rzetelność był tak zaangażowany — za
mojego życia przynajmniej dwukrotnie. We wspomnianym wyżej
komentarzu, o wygłoszenie jakiego w obecności doktora Asimova jestem
Strona 15
oskarżany, jest pewien .niesmaczny ton. Wyraz potępienia absolutnie
wówczas nie miał miejsca, ani też wcześniej czy później. Każdy, kto
odezwałby się do Asimova lub o Asimovie z potępieniem, sam zasługuje na
najgłębsze potępienie. Moje wspomnienia na temat tego incydentu są
jednak nieco świeższe. (Tylko skończony cham napomknąłby w tym
miejscu o zawodnej pamięci i mącącej obraz rzeczywistości nostalgii
naszych niemłodych już weteranów gatunku.) Nie powiedziałem „Jest
pan… kompletnym zerem!”, tylko „Nie jest pan nie wiadomo kim”.
Zapewniam Państwa, że różnica jest subtelna: byłem wtedy nastoletnim
szczylem i po przeczytaniu tych wszystkich powieści na skalę galaktyczną,
w których występowali ludzie o cechach herosów spodziewałem się ujrzeć
żywy komputer, potężnie umięśniony, coś jak Conan z talentem Lije
Baileya. Zamiast tego zobaczyłem absolutnie cudownego, pełnego wigoru,
o posturze „Skowronka”, Żyda o akcencie Mela Brooksa i w muszce a la
Wally Cox. Nigdy nie doznałem rozczarowania z powodu opowiadań
Asimova, ani też Asimova jako człowieka. Jednakże podczas tego
pierwszego spotkania moje marzenia rozminęły się z rzeczywistością, a
uwaga ta była bardziej odruchowa niż celowo złośliwa. Tak się składa, że
Napoleon mierzył sobie 157 cm wzrostu. Ja zaś 165. Wówczas po raz
pierwszy doktor Asimov popełnił błąd. Mam nadzieję, że jakoś to przeżyje
— jak ja żyję z moim wzrostem.
Harlan Elhson
Strona 16
Harlan Ellison
Trzydziestu dwóch wróżbitów
Książka, którą właśnie trzymacie w rękach, to coś więcej niż zwykły
zbiór opowiadań. Jeśli nam się udało — jest to rewolucja.
Książka ta, całe ćwierć miliona słów, jakie się na nią składają,
największa antologia literatury spekulatywnej, jaką dotąd opublikowano,
składająca się wyłącznie z oryginalnych opowiadań, a najprawdopodobniej
jedna z największych w ogóle, została skonstruowana zgodnie ze
specyficznymi wytycznymi rewolucji. Jej celem było wywołanie wstrząsu.
Powstała z potrzeby przedstawienia nowych horyzontów, nowych form,
nowych stylów, nowych wyzwań literatury naszych czasów. A jeśli nawet
nie, jest to piekielnie dobra książka z ciekawymi opowiadaniami.
Istnieje pewna grupa krytyków, recenzentów i czytelników, którzy
uważają, że „sama rozrywka” nie wystarczy, że opowieść musi mieć jakiś
rdzeń i substancję, dalekosiężne przesłanie albo superobecność super–
nauki. Choć w ich postulatach jest pewna słuszność, zbyt często stawały
się one uzasadnieniem istnienia literatury, moralizatorskiego trucia Choć
nie możemy już sugerować, że baśnie są najbardziej podniosłym
gatunkiem, do którego powinna aspirować cała współczesna literatura, a
teoria nie powinna przytłaczać fabuły w stopniu większym niż dzieje się to
w głównym nurcie, to byliśmy skłonni optować raczej za tą pierwszą
możliwością niż za drugą, nawet gdyby przykuto nas łańcuchami, z groźbą
wbijania pędów bambusa pod paznokcie.
Na szczęście, wydaje mi się, że ta książka trafia dokładnie w sam
środek. Każde opowiadanie jest nieomal natrętnie rozrywkowe. Każde
Strona 17
jednak wypełniają idee. Nie tylko wielokrotnie zmielone idee, o których
czytaliście już tysiące razy, ale również idee świeże i śmiałe; na swój
sposób niebezpieczne wizje.
O co chodzi w tym całym gadaniu o rozrywce kontra idee? W sporawym
wstępie do jeszcze większej książki? Dlaczego nie można po prostu
pozwolić, żeby opowiadania przemówiły własnym głosem? Dlatego, że
jest to zbiór kaczątek, które na waszych oczach zmienią się w łabędzie. Są
tu opowiadania tak rozrywkowe, że wydaje się wręcz niepojęte, by
impulsem do ich napisania była pogoń za ideami. Tak jednak było i kiedy
ze zdumieniem będziecie przyglądać się przemianie rozrywkowych
kaczątek w łabędzie idei, zostaniecie zaproszeni do złożonej z trzydziestu
trzech opowiadań demonstracji „rzeczy nowej” — nouvelle vague, lub —
jak wolicie — literatury spekulatywnej.
I to, drodzy czytelnicy, właśnie jest rewolucja.
Niektórzy twierdzą, że fantastyka zaczęła się od Lukiana z Samosaty czy
Ezopa. Sprague de Camp, w swojej doskonałej książce Science Ficlion
Handbook (Hermitage House, 1953), proponuje Lukiana, Wergiliusza,
Homera, Heliodora, Apulejusza, Arystofanesa, Tukidydesa i określa
Platona jako „drugiego greckiego ojca science fiction”. Graff Conklin, w
The Best of Science Fiction (Crown, 1946), sugeruje, że pochodzenie
historyczne może zostać wyśledzone bez trudu w Podróżach Guliwera
dziekana Swifta*, w „The Great War Syndicate” Franka R. Stocktona, w
„The Moon Hoax”* — Richarda Adamsa Locke’a, w „Looking Backward”
Edwarda Bellamy’ego, w utworach Verne’a, Arthura Conan Doyle’a, H.G.
Wellsa i Edgara Allana Poe. W klasycznej antologii Adventures in Time
and Space (Random House, 1946), Heaky i McComas optują za wielkim
Strona 18
astronomem Johannesem Keplerem. Moim własnym podstawowym
wkładem w fantastykę jest wyrażenie opinii, że podstawą dla całej
literatury spekulatywnej jest Biblia. (Przerwijmy na mikrosekundę
czytanie i wygłośmy modlitwę dziękczynną za to, że Bóg nie przyłożył mi
za to gromem w śledzionę.)
Zanim jednak zostanę oskarżony o próbę odbierania rozgłosu uznanym
historykom fantastyki, chciałbym zapewnić, że celem niniejszej
prezentacji korzeni jest wyłącznie wykazanie, że odrobiłem zadanie
domowe, mam więc pełne prawo do wygłaszania impertynenckich uwag,
jakie znajdą się poniżej.
Współczesna fantastyka tak naprawdę narodziła się wraz z klasycznym
animowanym filmem Walta Disneya Steamboat Willie w 1928. Bez
wątpienia. Bo czy mysz potrafi sterować parowcem z kołem łopatkowym?
Jest to równie uzasadnione, jak umieszczanie punktu wyjścia w
utworach Lukiana, bo gdybyśmy już chcieli czepiać się szczegółów, to
fantastyka zaczęła się w epoce człowieka z Cro–Magnon, który wyobrażał
sobie, co takiego posapuje w ciemnościach poza kręgiem światła
rzucanego z jego ogniska. Jeśli wyobrażał sobie stworzenie z
dziewięcioma głowami, owadzimi oczami, ziejące ogniem z pyska, z
trampkami na nogach i w kraciastej kamizelce, to tworzył fantastykę. Jeśli
wyobrażał sobie górskiego lwa, oznacza to tylko, że był dobrze
poinformowany i wtedy się nie liczy. A poza tym był to kawał tchórza.
Nikt o zdrowych nie zmysłach nie zaprzeczy, że najbardziej oczywistym
przodkiem tego, w tym tomie nazywamy fantastyką czy literaturą
spekulatywną, było Amazing Stories Gernsbacka w 1926. Jeśli mamy to
zaakceptować, złóżmy również ukłon w kierunku Edgara Rice’a
Strona 19
Burroughsa, E.E. Smitha, H.P. Lovecrafta, Eda Earla Reppa, Ralpha
Milne’a Farleya, kapitana S.P. Meeka (w stanie spoczynku) i całemu temu
towarzystwu. Oraz oczywiście Johnowi W. Campbellowi, Jr, który kiedyś
prowadził czasopismo publikujące science fiction, zatytułowane
Astounding, a teraz jest redaktorem czasopisma publikującego mnóstwo
rysunków technicznych, zatytułowanego Analog. Pan Campbell jest
zasadniczo uważany za „czwartego ojca współczesnej science fiction” czy
jakoś tak, ponieważ to on zasugerował, żeby pisarze spróbowali wsadzić
do tych maszyn jakichś bohaterów. Dzięki czemu dokonujemy przeskoku
w lata czterdzieste, do opowiadań z gadżetami.
Nadal jednak nie mówi nam to wiele o latach sześćdziesiątych.
Po Campbellu nastali Horace Gold i Tony Boucher oraz Mick
McComas, którzy dali się poznać jako pionierzy radykalnego poglądu,
głoszącego, że science fiction powinna być oceniana według takich
samych ostrych standardów, jak inne gatunki literackie. Był to solidny
wstrząs dla wielu biedaczysk, który dotąd pisali i sprzedawali utwory w tej
dziedzinie. Oznaczało to, że muszą się nauczyć dobrze pisać, a błyskotliwe
pomysły już nie wystarczą.
Dzięki takim początkom wkraczamy w roztańczone lata sześćdziesiąte,
brnąc po kolana w kiepskich opowiadaniach. Wtedy jeszcze nie zaczęły
tańczyć. Ale rewolucja stała u bram. Słuchajcie uważnie.
Przez jakieś dwadzieścia lat zagorzały fan literatury spekulatywnej walił
się w pierś i jęczał, że literatura głównego nurtu nie dostrzega
obdarzonego wyobraźnią pisarstwa. Lamentował nad faktem, że takie
książki, jak 1984, Nowy wspaniały świat, Przedpiekle i Ostatni brzeg
cieszą się uznaniem krytyków, ale nigdy nie zostały opatrzone etykietką
Strona 20
„science fiction”. Dowodził, że automatycznie wykluczano ich
przynależność do tego gatunku w oparciu o prymitywną teorię głoszącą, że
„To przecież dobre książki, nie mogą być tymi fantastycznymi bzdurami.”
Chwytał się za każde dzieło z pogranicza, choćby nie wiem jak
katastrofalne (np. „The Lomokome Papers” Hermana Wouka, Hymn Ayn
Rand, White Lotus Johna Richarda Herseya czy Planeta małp Boulle’a),
tylko po to, żeby dodać sobie odwagi i umocnić swój argument, że główny
nurt podkrada gatunkowi pomysły, a wieloletni wysiłek na niwie
fantastycznej zaowocował wielkim bogactwem do podziału.
Ów fanatyczny wielbiciel jest już niemodny. To się nosiło dwadzieścia
lat temu. Nadal dalej się słyszy paranoiczną paplaninę w tle, ale dziś jest to
bardziej skamielina niż licząca się siła. Główny nurt odnalazł literaturę
spekulatywną, zrobił z niej dobry użytek i teraz trwa proces jej asymilacji.
Wśród najsłynniejszych powieści spekulatywnych (i to wymieniając tylko
te ostatnie) można wymienić Mechaniczną pomarańczę Burgessa, Niech
pana Bóg błogosławi, panie Rosewater i Kocią kołyskę Vonneguta, The
Child Buyer Hersheya, Only Lovers Left Alive Wallisa i Zwierzęta
niezwierzęta Vercorsa, wykorzystujących wiele narzędzi naostrzonych
przez pisarzy science fiction w gettowych warsztatach ich wstecznego
gatunku. Żadne wydanie większego magazynu na błyszczącym papierze
nie obejdzie się bez jakiegoś ukłonu w stronę literatury spekulatywnej, czy
to przez odwołanie się do tego, że kiedyś udało mu się przewidzieć jakąś
dziś powszechnie spotykaną naukową ciekawostkę, czy też otwarcie
nadskakując gatunkowi poprzez zamieszczanie dzieł jego czołowych
przedstawicieli między różnymi Johnami Cheeverami, Johnami
Updike’ami, Bernardami Malamudami czy Saulami Bellowami.