Antologia Polskiej Fantastyki - Przedmurze

Szczegóły
Tytuł Antologia Polskiej Fantastyki - Przedmurze
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Antologia Polskiej Fantastyki - Przedmurze PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia Polskiej Fantastyki - Przedmurze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Antologia Polskiej Fantastyki - Przedmurze - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Spis treści Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna WSTĘPNIAK Zbigniew Wojnarowski: Wejście w heban Część 1. Część 2. Część 3. Wojciech Szyda: Slam Mirosław P. Jabłoński: Jestem Aileen Paweł Ciećwierz: Do żywego PEWNIEX Maciej Parowski: W celi z Breivikiem Paweł Majka: Zagubieni chłopcy 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. Krzysztof Kochański: Pluton egzekucyjny Michał Protasiuk: Anatomia pęknięcia PACJENT ZERO DIAGNOZA Strona 3 EPIDEMIA URWIPIĘTA Piotr Gociek: Jak utopiliśmu Hana Solo Eugeniusz Dębski: Człowiek z brukselki Człowiek z Brukselki NOBEL 2410 Grzegorz Janusz: Złego początki 1. Epilog 2. Wioska na końcu świata 3. Ptaszyna 4. Coś wisi w powietrzu 5. Gołębie serce 6. Rymopis Jacek Sobota: Korekta 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. Cezary Zbierzchowski: Dobre miasto Dzień pierwszy Dzień drugi Dzień trzeci Dzień czwarty Dzień piąty Dzień szósty Dzień siódmy Marek Oramus: Przedmurze ZSTĘPNIAK Strona 4 Strona 5 Strona 6 E-book kupiony w SOLARIS Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Niniejsza książka elektroniczna ani żadna jej część nie może być kopiowana i odsprzedawana oraz w jakikolwiek inny sposób reprodukowana, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody sprzedawcy. Przedmurze Przedmurze copyright © 2016 by Wojtek Sedeńko Wejście w heban copyright for this edition © 2016 by Zbigniew Wojnarowski SLAM copyright for this edition © 2016 by Wojciech Szyda Jestem Aileen copyright for this edition © 2016 by Mirosław P. Jabłoński Do żywego copyright for this edition © 2016 by Paweł Ciećwierz W celi z Breivikiem copyright for this edition © 2016 by Maciej Parowski Zagubieni chłopcy copyright for this edition © 2016 by Paweł Majka Pluton egzekucyjny copyright for this edition © 2016 by Krzysztof Kochański Anatomia pęknięcia copyright for this edition © 2016 by Michał Protasiuk Jak utopiliśmy Hana Solo copyright for this edition © 2016 by Piotr Gociek Człowiek z Brukselki copyright for this edition © 2016 by Eugeniusz Dębski Złego początki copyright for this edition © 2016 by Grzegorz Janusz Korekta copyright for this edition © 2016 by Jacek Sobota Dobre Miasto copyright for this edition © 2016 by Cezary Zbierzchowski Przedmurze copyright for this edition © 2016 by Marek Oramus Strona 7 Pewniex, Urwipięta, Nobel 2410 copyright for this edition © 2016 by Tomasz Niewiadomski & Grzegorz Janusz Na okładkę i stronę tytułową swój obraz pt. „Kuźnia” użyczyła Maja Borowicz Agencja „Solaris” Małgorzata Piasecka 11–034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A tel./fax 89 5413117 e–mail: [email protected] sprzedaż wysyłkowa: solarisnet.pl Strona 8 WSTĘPNIAK Minęło dużo czasu, odkąd miałem przyjemność redagować antologię z polską fantastyką. Ostatnie były Wizje alternatywne #6, w 2007 roku. Nie próżnowałem w dziele selekcjonowania antologii – o czym wspominkowo w Zstępniaku na końcu niniejszego tomu – ale dziewięć lat temu uznałem, że trzeba zrobić przerwę na polu rodzimej SF. Mieliśmy wtedy przesilenie w największym w dziejach boomie na polską fantastykę i polską literaturę w ogóle. Po latach zachłyśnięcia się przekładami z Zachodu Polacy chcieli wreszcie czytać swoich. Powstawały głośne cykle Grzędowicza (Pan Lodowego Ogrodu), Ziemiańskiego (Achaja), Pilipiuka (Wędrowycz), Kossakowskiej (Zastępy anielskie), w polskiej fantastyce „robiło” kilka wyspecjalizowanych oficyn, sama tylko Fabryka Słów wypuszczała 2 tytuły tygodniowo. Było dużo antologii, do tego opowiadania publikowały czasopisma, „Nowa Fantastyka i „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Wydawało się, że wszyscy piszą, jest łatwo te opowiadania opublikować, tyle że z tego morza tekstów trudno było wyłowić perły. Autorzy byli naprawdę zajęci. Dlatego, na przekór powszechnemu trendowi, zająłem się klasyką i przekładami. Czym innym jest bowiem redagowanie antologii przekrojowej, tematycznej z gotowych już utworów, a czym innym kształtować zbiór złożony z rzeczy nowych, specjalnie napisanych do tego przedsięwzięcia. Autorzy potrzebują do tego czasu. Każdy boom przemija, ogień w piecu przestaje buzować i pali się dalej równomiernie albo przygasa, przywalony marnej jakości paliwem. Po paru latach czytelnicy zaczęli czuć przesyt. Cały czas obserwowałem, co w polskiej SF się dzieje, czytałem, rozmawiałem z autorami. Dużo naszych rozmów schodziło na sytuację w świecie, w Polsce. Widać było, że to ich interesuje i chętnie by napisali fantastykę bliskiego zasięgu. Dwa lata temu, na Polconie w Bielsku Białej, sytuacja na rynku książki świadczyła już o wypaleniu boomu. Wychodziło znacznie mniej książek, niektórzy wydawcy odpadli z rynku, liczba antologii zmalała do 1-2 rocznie. Z czasopism została właściwie tylko „Nowa Fantastyka” i nagle Strona 9 okazało się, że nie ma gdzie publikować opowiadań. Pomyślałem – już czas. Są tematy, jest para, trzeba ją dobrze spożytkować. Autorzy, z którymi wówczas rozmawiałem, wyrazili zainteresowanie i chęć napisania tekstu do nowej antologii. Rozesłałem wici. Potrzebowałem dobrej fantastyki, zaangażowanej. I pisarzy, którzy rozumieli coraz bardziej skomplikowaną rzeczywistość. Żyjemy bowiem w dobie tak zmanipulowanej informacji, że dojrzeć prawdę i zakulisowe działania mocarzy świata nie jest dane każdemu. I nie każdy jest tego ciekaw. To oznaczało zwrot w stronę fantastyki socjologicznej. Ale innej, niż ta, którą polscy autorzy pisali w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia. Wydaje mi się, że wtedy rzeczywistość była prostsza, bardziej zero-jedynkowa. Byliśmy My i byli Oni. Władza totalitarna, której działania były oczywiste, a przeciwstawić się jej można było między innymi słowem. Polscy fantaści mówili w swoich utworach językiem, którego kod i antytotalitarny wydźwięk były zrozumiałe dla czytelników. Dzisiejsza fantastyka socjologiczna nie ma jednego, łatwego do zidentyfikowania przeciwnika. Teraz ma problemy świata i zmanipulowaną przez niewiadomego przeciwnika rzeczywistość. Ma zakłamywaną historię, ma korporacje zmierzające do opanowania świata, ma gospodarcze inwazje, inżynierię społeczną na niespotykaną dotąd skalę, wojny hybrydowe, terroryzm, konserwatywne ruchy religijne, wędrówki ludów, gender, rozłamy społeczne i wiele, wiele innych tematów do poruszenia. Doświadczenia polskiej fantastyki socjologicznej spod znaku Zajdla podsumował Marek Oramus w powieści Dzień drogi do Meorii w 1990, a nowe tory, na granicy socjologii i polityki wytyczył kilkoma opowiadaniami Rafał Ziemkiewicz. Ale tą drogą długo nikt po nim nie podążał. Teraz – tak mi się przynajmniej wydaje – otwieramy tą antologią bramę dla wielu tematów dla fantastyki socjologicznej. Praca nad tomem trwała dwa lata. Autorzy, którzy podjęli wyzwanie należą do różnych pokoleń, mają różne temperamenty i zainteresowania literackie. Są pisarze z pokolenia zajdlowskiego, są dwadzieścia, trzydzieści lat od nich młodsi. To pisarze idący swoją drogą, konsekwentni i świadomi, co chcą poprzez fantastykę powiedzieć. Pierwsze, najszybciej nadesłane teksty były klasyczną kosmiczną hard SF (Mirosław P. Jabłoński) albo okrutną opowieścią o ludzkiej naturze Strona 10 (Paweł Ciećwierz). Potem, mniej więcej po roku, tematyka zaczęła dryfować w stronę fantastyki socjologicznej. Jak napisałem wyżej, dzisiaj zdefiniować fantastykę socjologiczną jest znacznie trudniej, zwiększył się obszar jej zainteresowań. Teraz nawet bardziej pasuje jej miano fantastyki socjologicznej, czyli społecznej, niż kiedyś fantastyce antytotaliarnej. Bo w kręgu jej zainteresowań leży nie tylko człowiek wobec systemu, ale wszelakie współczesne i sięgające mackami w przyszłość zagrożenia społeczne, zmiany w obyczajowości. Fantastykę socjologiczną interesują nadal manipulacje władzy – sterowanie mediami, zawłaszczanie przez korporacje kolejnych sfer życia, działania niby demokratycznie wybranych rządów ponad głowami swoich wyborców, inżynieria społeczna z jej socjotechnikami pozwalającymi sterować dużymi grupami społecznymi. A jednocześnie dochodzą konflikty religijne, fale uchodźców i imigrantów, różnego rodzaju fobie – to wszystką są tematy budzące skrajne emocje, a dobry pisarz potrafi z nich ulepić dobrą opowieść z przekazem. Wydaje mi się, a ocenią to recenzenci i czytelnicy, że polscy autorzy wykorzystali tematy dosłownie leżące na ulicy i Przedmurze pokazuje wielką siłę polskiej fantastyki. Uświadamia, że to gatunek niezwykle nośny i mądry. Kiedy dyskutowałem z autorami założenia antologii miałem jedną obawę. Tę mianowicie, że niektóre tematy będą na tyle kuszące i oczywiste, że sięgnie po nie dwóch, trzech pisarzy. Nie stało się tak. Może się zmówili, ale wolę myśleć, że to wybór autorów miał na to wpływ. Ale to, oczywiście, żart. Oto Jacek Sobota mierzy się z arcytrudnym tematem społecznej cenzury. „Gumkowane” fragmenty skrupulatnie gromadzonej wiedzy o człowieku dokonują prawdziwych zmian w rzeczywistości. Trudno taki pomysł ubrać w fabularne ramy, ale Sobocie się udało. Zbigniew Wojnarowski napisał bardzo Dickowskie w klimacie, poruszające matrixowe opowiadanie, wciągające niczym grawitacyjna studnia. Wojciech Szyda w krótkim przewrotnym tekście zajął się terroryzmem arabskim. Grzegorz Janusz przekazał na rzecz antologii początkowy fragment swojej powieści, tym samym mam znowu w antologii część większej całości (odsyłam do zstępniaka). Część niezwykle intrygującą, Strona 11 bo pokazującą świat bez człowieka, gdzie jednak śladów po owym człowieku jest jeszcze całkiem sporo. Michał Protasiuk w swoim opowiadaniu pokusił się o znalezienie przyczyny głębokich i wydaje się, że nie do zasypania, podziałów w społeczeństwach świata zachodu. Dzielą one społeczeństwa mniej więcej po połowie, powodując, że demokratyczne wybory wygrywa się głosami jednego hrabstwa. Podziały, gdzie dwie strony wprost zieją do siebie nienawiścią, nie są w stanie dojść do kompromisu – a nawet go nie szukają. Gdzie obok siebie żyją dwie „prawdy” i obie mają tyle samo zagorzałych wyznawców. Paweł Majka zajął się emerytami, którzy będą musieli dorabiać do niskich emerytur działalnością w wirtualnym świecie. Dobre i poruszające opowiadanie. Eugeniusz Dębski napisał tekst o manipulacjach mediów i zakulisowych działaniach wewnątrz Unii Europejskiej. Krzysztof Kochański w zabawnym i bardzo magicznym opowiadaniu o tym, że zbrodnia nie popłaca, a kara zostaje wymierzona w najbardziej zaskakujący sposób. Piotr Gociek w ciekawy sposób nakreślił historię wojny hybrydowej, która wkracza we wschodnie rubieże NATO, wojna nie-wojna, gdzie nie ma frontu, ale giną ludzie, życie się destabilizuje, a NATO i USA… no właśnie, nie zdradzajmy puenty. Cezary Zbierzchowski w najdłuższym tekście antologii, głębokim i emocjonalnym, jako jedyny z autorów zajął się tym, czym żyje Europa od roku – uchodźcami i wędrówką ludów. Temat niezwykle trudny i z pewnością bardzo dzielący ludzi, rodziny i całe społeczeństwa. Temat wywołujący ekstremalnie skrajne uczucia – od współczucia po nienawiść. Autor napisał nowelę bardzo intrygującą, pokazując, że jest jednym z najciekawszych polskich fantastów. Maciej Parowski zaproponował włączenie do antologii, jako novum, ciekawostkę, ale i znakomite uzupełnienie tematyki, paru komiksów narysowanych przez Tomasza Niewiadomskiego do scenariusza Grzegorza Janusza, tak dobrze znanych i cenionych z łamów „Nowej Fantastyki”. Sam Maciej napisał opowiadanie wierszem, o norweskim socjopacie Breiviku, wytworze naszych dziwnych czasów, demokracji, multikulti i poprawności politycznej. A impulsem do powstania utworu była wygrana przez Breivika sprawa w sądzie, gdzie skarżył rząd norweski o nieludzkie traktowanie. Strona 12 Długo zastanawiałem się nad wyborem tytułu antologii. Są dwie szkoły – tytuł klamra, łączący, spajający wszystkie teksty i tytuł jednego z opowiadań. W sukurs przyszedł mi Marek Oramus, który dał właśnie tytułowe opowiadanie. Oramus pisze prozę ostatnio bardzo rzadko, a tutaj poszedł w klimaty nieco styczne z nowelą Zbierzchowskiego. Jak w słynnym odwróceniu przymierzy, Renversement des Alliance, Polska staje się przedmurzem cywilizacji chrześcijańskiej, ale nie broni jej przed inwazją ze wschodu, a przed najazdem islamu z zachodu. Powstała dobra mieszanka treściwej problemowej fantastyki z rozrywką. Mam nadzieję, że będziecie przy lekturze dobrze się bawili, ale i zadumacie nad naszym pogmatwanym światem. Wojtek Sedeńko Olsztyn, 27 października 2016 roku Strona 13 Strona 14 Strona 15 Strona 16 Część 1. SEL KARTASZ. STATUS: PRACOWNIK UMYSŁOWY – Zabił mnie, kurwa! Kartasz przywykł, że powitania, które tu słyszy, brzmią identycznie jak to zawołanie, a co najmniej podobnie. Żałosne skargi umarłych były w Trupogonie jedynym przewidywalnym elementem. Ich pierwsze słowa? Ostatnie? Nieważne. Ważne, że jedyne. Będą je powtarzali do znudzenia, gdyby któregoś z nich o cokolwiek zapytać. Ale nikt nie pyta. Po co? Wiadomo, że poza tym jednym truizmem nie mają żyjącym nic więcej do przekazania. Skończyli rachunki ze światem. A reszta? Miłości i nienawiści, bóle i rozkosze, nie zamknięte pokrywy laptopów, przerwane w pół golenie, niespłacony kredyt, nie wciśnięty w porę hamulec?… Resztę trzeba już było mozolnie tropić w ciemnościach, które zasnuły ich życie jak przedwczesny zmierzch. To, co jeszcze na moment zostało – niknący cień myśli, dreszcz gasnącej emocji – stanowiło dla nich większą zagadkę niż dla tropicieli. Odśpiewywali swoje egzekwie z kulą w sercu, z nożem pod żebrami, z częściami ciała rozrzuconymi przez samobójczy atak szaleńca. Po jakimś czasie nawet urwana głowa, która gada, nie robiła na tropicielach wrażenia. Rutyna. Tentem Szokur, przedsiębiorca rekreacyjny, wykrwawiał się na skrawku pomarańczowego asfaltu. – Wiem, że cię zabił. Leż spokojnie – odpowiedział machinalnie Kartasz, rozglądając się na boki. – Dorwę go! Oczywiście jego słowa nie miały w tej chwili sensu, ale co to za różnica. Czy słowa „wieczne odpoczywanie” mają sens? W kałuży krwi, która wypłynęła z rozbitej czaszki ofiary, odbijał się do góry nogami. Jakby zanurzył głowę w gorejącym szkarłatem piekle. Był Strona 17 tam niewysokim, łysiejącym blondynem z zarysowującym się brzuszkiem czterdziestolatka. Pracownik umysłowy – kiedyś to określenie pasowałoby jak ulał do takiej banalnej powierzchowności. *** Zdarzało się, że wiedział, na co się natknie za rogiem ulicy, w nieznanym mu wcześniej zaułku. Wiedział, co ujrzy po przejściu bramy, za którą nigdy nie postawił nogi. Tym razem było tak samo. Wbiegł na podest ostatniego piętra. Ażurowa konstrukcja przypominała pokój bez ścian. Strop unosił się jak w stanie nieważkości, bo przecież nie była go w stanie podeprzeć samotna kolumna pośrodku. Schody wynurzały się z posadzki obok archaicznego zegara. Naprzeciw wyłupiastego oka cyferblatu ustawiono rokokowy fotel. Jaskrawa czerwień pluszu kłuła w oczy. Za meblem, ujmując narożnik podłogi w kleszcze, kłębił się heban. Wyglądał na tapetę z czarnej mgły. Kartasz nie miał pojęcia, czym jest heban. Nikt tego nie wiedział. Używano potocznej nazwy „heban” z braku lepszego określenia. Jego widok powiadamiał, że tropiciel dotarł do krańca dostępnego świata. Dalej nikt się nie odważał zapuścić. Zresztą nie było powodu, jako że zbrodniarze nie uciekali w heban. Wiedzieli, że nie znajdą w nim schronienia. Też się go bali. Tak jak nikt rozsądny nie wejdzie w ogień, bo mimo braku doświadczeń w tym zakresie – wie, co będzie dalej. Wokół zamkniętych drzwi po prawej nie było ściany. Futryny sterczały w architektonicznej pustce, za krawędzią mozaikowej posadzki niknął wąwóz położonej w dole ulicy. Zaniesiona śmieciami, wrakami pojazdów, jak zawsze. Naprzeciw ślepe okna ponurych kamienic, jakby zaciągnięto w nich kamienne firanki. Bezludnie. Tylko zapach smażeniny, kopcia, gnijących kwiatów, tylko echo głosów i melodii. Wyglądało na to, że tutaj trop się urywa, drzwi prowadzą w przepaść miejskiego kanionu. Ale Kartasz wiedział, że to pozór. Jego zdolność Strona 18 przewidywania, uaktywniająca się w Trupogonie, była czymś godniejszym zaufania niż intuicja. Teraz mówiła mu, że jeśli naciśnie klamkę, nie runie w dół. Za drzwiami znajdzie łącznik, lśniący seledynem kafelków. Na razie go nie widać, nie sposób się domyślić jego istnienia, ale on tam jest. Wystarczy się poruszyć – i ujawni go zmiana perspektywy. Będzie taki jak korytarze na zapleczu miejskich basenów. Do penetrowania Trupogonu trzeba talentu, jak do malowania obrazków czy do tresowania gołębi. Zdolności pasażu. Nie każdy się nadaje. Kartasz otworzył kopniakiem drzwi zawieszone w pustce i pobiegł połyskliwym seledynowym tunelem. W wyłożonej glazurą wnęce stał stolik, krzesło, pomiędzy nimi unosił się w powietrzu plastikowy kubek. Gdy Kartasz na niego spojrzał, kubek podniósł się w niewidzialnej ręce ku niewidzialnym ustom. I raptownie podskoczył. Nie dalej niż kilkanaście godzin temu ktoś przebiegający tędy jak teraz Kartasz potrącił pijącego i wychlapał na niego zielonkawy napój. Takayo z limonką, zdaje się. Bryzgi spłynęły po niewidzialnym obłym kształcie nad krzesłem. Damskie udo – rozpoznał Kartasz, biegnąc co tchu. Nie zatrzymał się. Nie było potrzeby, żeby uwzględniać tego świadka. On niewiele wiedział. A raczej ona. Jakaś kobieta. Aczkolwiek powidoki zdarzeń, na które się natykali tropiciele, miały swą wartość. Potwierdzały, że są na tropie. Cały ten świat był powidokiem prawdziwego świata. Kartaszowi wpadł w oko ogrodowy fotel z wikliny – uginający się, jakby ktoś na nim siedział – i poczuł skurcz w gardle. Odwrócił się, żeby nie patrzeć. To było typowe przebicie. Znajomy, nieistniejący od lat fotel babki Anty i babka Anta, gdy żyła. Zanim odłamek labilnej bomby trafił ją w głowę. Niewidzialna teraz jak duch. Na oparciu fotela ktoś wypisał sprayem liczbę 22. Tego tam nigdy nie było. Pamiętał. Ale czasu na analizowanie liczbowego fenomenu też nie było. Kanalia, którą Kartasz ścigał, ukryła się w najbliższej okolicy. Przed jego oczami przemknął Mglisty, przez którego ciało przeświecały cegły zmurszałego muru po przeciwnej stronie uliczki. Mglisty miał na sobie płaszcz do kolan, Strona 19 wiązaną pod brodą czapkę i okrągłe okulary. Uciekał w panice. To był znak, że Kartasz jest opodal celu. Rozejrzał się, szukając wzrokiem wskazówki. Któryś z Nieprzejrzystych powinien się już kręcić w zasięgu wzroku. Najpierw usłyszał krzyk. Jak spod ziemi. W tamtym miejscu jedną z chodnikowych płyt usunięto i dziura otwierała drogę na niższą kondygnację. Elektryczne światło przeświecało od spodu przez zielonkawą wodę. Kanał. Nie było innej możliwości, niż skok z wysokości kilku pięter. Lodowata toń zamknęła się nad Kartaszem, zanim poczuł strach. W jego uszach zalegał szum. Dobił do oblodzonego dna, śliskiego jak porcelanowy talerz, i odepchnął się od niego podeszwami. Złapał oddech. Stromy brzeg wystawał ponad jego głowę na trzy metry. Żadnego punktu zaczepienia. Był na tyle starym wygą, że potrafił sobie radzić z podobnymi niespodziankami. Nie zastanawiał się, jak to robi. Koza też się nie zastanawia, co zrobić, gdy przyjdzie jej ochota podskoczyć. Po prostu podskakuje. Kartasz przyłożył dłoń do mokrej powierzchni. Potem drugą dłoń do kolana. Z grubsza biorąc wyglądało to tak, jakby na jego życzenie pion zamienił się miejscami z poziomem, po którym bez problemu przeszedł na czworakach, ociekając wodą z kanału. Na rancie nabrzeża wszystko wróciło do normy jak na pstryknięcie palcem. Na dodatek zdążył już wyschnąć. Było mu ciepło. Rząd iluminatorów dziurawił ścianę, sterczącą w niedostrzegalne stąd niebo jako przygnębiająca ogromem płaszczyzna z betonu. Za iluminatorami widniała otwarta przestrzeń. Ni to bezkresny trawnik, ni przystrzyżony pod linijkę step. Kątem oka Kartasz zobaczył na horyzoncie wieżowiec, który rozpadł się w rój czarnych punkcików, a na jego miejscu zakołysał się słup hebanu. Czas uciekał. Pobiegł wzdłuż omszałej niecki. Wibrujący wrzask tłukł się o ściany kolektora. Był coraz bliżej. Następny poziom. Woda spadała z grani spienioną kaskadą. Nieprzejrzysty, z twarzą podobną do psiego pyska, wyprężony ku przodowi, jakby trzymał go niewidzialny łańcuch, stał na unoszącej się Strona 20 w powietrzu platformie i darł się wniebogłosy. Na jego piersi koszulka ze zdjęciem siwowłosej Juno Temple rozdymała się od histerycznego wrzasku niczym nadmuchiwany balon. Kartasz zeskoczył na platformę. Pod wodospadem kryła się kolejna, a na niej dostrzegł coś, co przypominało wejście do groty. Zapewne te słowa nie oddawały istoty rzeczy. Ani grota, ani wejście. Oczy Nieprzejrzystego wbijały się w ten otwór, co było jasną wskazówką, że należy tam przeskoczyć. Platforma, na której obaj stali, zjeżdżała w dół jak winda, odkąd Kartasz dotknął jej stopami. Powrót na górę odpadał. Trzeba by surfować w powietrzu na sporą wysokość. To się rzadko udawało. Pozostawał skok na sąsiedni pomost. Starał się nadać ciału rotację, jak karabinowemu pociskowi. Na szczęście platforma z grotą także jechała w dół i była poniżej poziomu, z którego skoczył. Zdołał jej dosięgnąć. Przylgnął do gładkiej powierzchni czubkami palców, jakby był gekonem, a nie człowiekiem. Takich jak on nazywano pracownikami umysłowymi, ponieważ w razie potrzeby ich umysł potrafił jak na zamówienie wygenerować użyteczne cudeńka. Nic nie było przesądzone. Ale jak z tego wynikało – nic nie było też pewne. Wisiał na platformie, przebierając nogami. Starał się zaczepić stopą o krawędź i wspiąć wyżej. Przekrzywił głowę. Dopiero z tego miejsca mógł dostrzec, co znajduje się poniżej jego butów, bezładnie majtających w pustce. Sto metrów głębiej było ciemno jak w studni. Nie dlatego, że rozproszone zielonkawe światło nie docierało w głąb otchłani. Było gorzej. W dole kłębił się heban. *** Wyobrażał sobie, co się teraz musi dziać w sztabie. – Niedobrze! – mruczy polmed Zelcer. – To pachnie ewakuacją w trybie awaryjnym!