Anderson Poul - Gwiazdy są także ogniem

Szczegóły
Tytuł Anderson Poul - Gwiazdy są także ogniem
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Anderson Poul - Gwiazdy są także ogniem PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Anderson Poul - Gwiazdy są także ogniem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Anderson Poul - Gwiazdy są także ogniem - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Poul Anderson GWIAZDY SĄ TAKŻE OGNIEM Tłumaczył Jacek Spoiny Książka ta jest fikcją literacką. Wszystkie postaci i zdarzenia w niej przedstawione są albo fikcyjne, albo wykorzystane są fikcyjnie. Dla Larry’ego i Marilyn Nivenów PODZIĘKOWANIA Dług wdzięczności za rady, informacje, sugestie, zachęty i wiele jeszcze innych oznak życzliwości należy się Karen Anderson (pierwszej i jak zawsze najważniejszej), Gregory’emu Benfordowi, CJ. Cherryh, Larry’emu J. Friesenowi, Robertowi Gleasonowi, Alanowi Jeffery’emu, Mike’owi Resnickowi i S.M. Stirlingowi. Nie są odpowiedzialni za żadne zdarzające się w tej książce błędy czy potknięcia, choć bez ich pomocy byłoby takich usterek znacznie więcej. Nie ulega również wątpliwości, że korzystałem z pomysłów Freemana Dysona, Hansa Moraveca, Rogera Penrose’a, Gunthera S. Stenta i Franka J. Tiplera. Rzecz jasna, co złe, to nie oni, tym bardziej, że często zaprzeczałem różnym ideom zawartym w ich pismach. Zresztą ich pomysły także bywają sprzeczne. Wszyscy oni są niezmiernie interesującymi pisarzami, którzy sięgają do samego sedna prawdy. Strona 3 DRAMATIS PERSONAE (z wyłączeniem niektórych pomniejszych postaci) Aiant, małżonek Lilisaire Annie, była żona Iana Kenmuira Beynac Anson, najstarsze dziecko Dagny i Edmonda Beynaców Beynac Carla, szóste dziecko Dagny i Edmonda Beynaców Beynac Dagny, inżynier, potem urzędnik, wreszcie przywódczyni polityczna w początkach dziejów Luny; jej zasejwowana osobowość Beynac Edmond, geolog, małżonek Dagny Beynac Beynac Francis, czwarte dziecko Dagny i Edmonda Beynaców Beynac Gabrielle, drugie dziecko Dagny i Edmonda Beynaców Beynac Helen, piąte dziecko Dagny i Edmonda Beynaców Beynac Sigurd, trzecie dziecko Dagny i Edmonda Beynaców Bolly, zausznik Bruna Bornay, syn Lilisaire i Caraine’a Brandir, lunariańskie imię Ansona Beynaca Bruno, burmistrz Overburga w Bramlandzie Caraine, małżonek Lilisaire Carfax Mary, przydomek sofotekta w służbie Lilisaire Delgado, funkcjonariusz Władz Pokojowych Dzidzibobo, pieszczotliwy przydomek, jakim Dagny była obdarzana przez Guthriego Ebbesen Dagny, wnuczka i protegowana Ansona Guthriego; po mężu Dagny Beynac Erann, wnuk Brandira Etana, lunariańska astronautka Strona 4 Eyrnen, bioinżynier z Luny, syn Jinann Eythil, zausznik Lilisaire Fernando, kapłan i przywódca Pustynników Fia, lunariańskie imię Helen Beynac Fong James, funkcjonariusz Władz Pokojowych Fuentes Miguel, inżynier pracujący na Lunie w początkach jej dziejów Gambetta Lucrezia, drugi gubernator generalny Luny z ramienia Federacji Światowej Gedminas Petras, inżynier pracujący na Lunie w początkach jej dziejów Guthrie Anson, współzałożyciel i szef Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli; jego zasejwowana osobowość Guthrie Juliana, żona Ansona Guthriego i współzałożycielka Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli Hai-Feng Zhao, pierwszy gubernator generalny Luny z ramienia Federacji Światowej Hakim Zaid, przedstawiciel ministerstwa ochrony środowiska Federacji Światowej Haugen Einar, czwarty gubernator generalny Luny z ramienia Federacji Światowej Huizinga Stepan, przywódca terrańskich mieszkańców Księżyca w początkach jego dziejów Ilitu, geolog lunariański Inalanie, burmistrz Tychopolis, syn Kaino Iscah, metamorf typu chemo, zamieszkały w Los Angeles Jala, żona Brandira Jannicki Eva, astronautka w służbie Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli Jatwier Daniel, prezydent Federacji Światowej w okresie kryzysu lunariańskiego Jinann, lunariańskie imię Carli Beynac Jomo Charles, mediator w Afryce Wschodniej Ka‘eo, jeden z Keiki Moana Strona 5 Kaino, lunariańskie imię Sigurda Beynaca Kame Aleka, członkini Lahui Kuikawa, służąca jako łączniczka z Keiki Moana i innymi metamorfami Kenmuir Ian, urodzony na Ziemi kosmonauta pracujący w Przedsiębiorstwie Lilisaire, lunariańska magnatka okresu republiki Matthias, mistrz loży (Rydberg) Bractwa Ognistej Kuli Mthembu Lucas, pierwotne imię i nazwisko Venatora Nightborn Dolores, pseudonim Lilisaire Niolente, lunariańska magnatka okresu Selenarchii, przywódczyni ruchu przeciw przyłączeniu Luny do Federacji Światowej Nkuhlu Manyane, astronauta w służbie Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli Norton Irenę, pseudonim używany przez Alekę Kame Oliveira Antonio, astronauta w służbie Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli Packer Joe, inżynier pracujący na Lunie w początkach jej dziejów Packer Sam, towarzysz w Bractwie Ognistej Kuli Rinndalir, lunariański magnat okresu Selenarchii, współprzywódca exodusu na Alfa Centauri Rydberg Lars, astronauta w służbie Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli, syn Dagny Ebbesen i Williama Thurshawa Rydberg Ulla, żona Larsa Rydberga Sandhu, guru w Prajnaloce Soraya, metamorf typu tytańskiego, zamieszkała w Los Angeles Sundaram Mohandas, pułkownik Władz Pokojowych na Lunie Tam Alice, wersja anglo nazwiska Aleka Kame Temerir, lunariańskie imię Francisa Beynaca Strona 6 Teraumysi, szczyt cyberkosmosu Thurshaw William, kochanek Dagny Ebbesen w latach młodości Tuori, żona Brandira Urribe de Wahl Rita, żona Jaime Wahla Valanndray, lunariański inżynier zatrudniony w Przedsiębiorstwie Venator, synojont i oficer wywiadu Władz Pokojowych Verdea, lunariańskie imię Gabrielli Beynac Wahly Medina Jaime, trzeci gubernator generalny Luny z ramienia Federacji Światowej Wahly Urribe Leandro, syn Jaime Wahla Wahl y Urribe Pilar, córka Jaime Wahla Wołkow Jurij, dawny kochanek Aleki Karne Wujanso, pieszczotliwy przydomek, jakim Dagny obdarzała Guthriego Co zobaczyłaś, Prozerpino, Kiedyś się zanurzyła w mroku? Czemu nie mówisz o krainie pustki, Gdzie zagubione, ciche cienie Lecą półsennie przez bezgwiezdną ciemność, A tyś tam była królową w niewoli, Kiedy witamy cię na ziemi Nie wiedząc, ile z nami pozostaniesz? Łąki zakwitły pod twą stopą, Świat cały tonie w świetle, Ale korzenie wiosennej trawy Mogą naruszyć kości zmarłych. Strona 7 Czy to dlatego idziesz milcząca, Czy taki dar dziś niesie twoja miłość: Ocalić nas od wiedzy, którą tam posiadłaś, Do czasu, kiedy znowu zstąpisz? Salerianus, Quaestiones, II, i, 1-16 Strona 8 1 Do Alfa Centauri długi czas potem dotarły wieści o wydarzeniach na Ziemi i w okolicach Sol. Jak udało im się rozedrzeć okrywającą je zasłonę milczenia, nie należy do naszej opowieści. Niewielu mieszkańców Demeter zwróciło na nie wówczas większą uwagę, mimo że nowiny były niepokojące. Mieszkańcy opuszczali akurat świat, w którym osiedlili się ich przodkowie, gdyż za niecałe stulecie czekała go zagłada. Jednak jeden spośród porzucających planetę był filozofem. Syn zastał go pogrążonego w zadumie i spytał o powody. Nie potrafiłby oszukać własnego dziecka, dlatego wyjaśnił, że niepokoją go wiadomości, otrzymane niedawno z Macierzystego Słońca. – Ale nie przejmuj się – dorzucił – nie będzie nas to dotyczyć jeszcze przez długi czas, a może w ogóle nigdy. – Ale o co chodzi? – dopytywał się chłopiec. – Niestety, nie mogę ci powiedzieć – odparł filozof. – I nie dlatego, że to tajemnica, ale ze względu na długie dzieje tej sprawy. – Zbyt subtelnej dla dziecięcego umysłu, dodał w myślach. – Może jednak coś mi powiesz? – nie ustępował syn. Ojciec z dużymi oporami przezwyciężył niepokój. Sprawa rozegrała się cztery i jedną trzecią roku świetlnego od nich, więc w sumie nie powinien się nią martwić; tak mu się przynajmniej wydawało. – Musiałbyś znać historię – uśmiechnął się – a ty przecież dopiero zaczynasz się uczyć. – Wszystko mi się miesza – poskarżył się chłopiec. – Tak, to wielkie brzemię na taką małą głowę – przyznał filozof. Już postanowił. Dziecko chciało z nim porozmawiać. Poza tym jeżeli teraz skorzysta z okazji i spróbuje wytłumaczyć mu sens pewnych ważnych faktów, może jakimś sposobem chłopiec pojmie ich wymowę, a to może mieć kiedyś spore znaczenie. Strona 9 – To siadaj i pogadamy – zachęcił syna. – Zajmiemy się źródłami tego, co cię tak martwi. Może tak być? Zresztą nieważne, od czego zaczniemy. Od stworzeń nie całkiem ludzkich, od poskromienia ognia. Pierwszych maszyn, pierwszych naukowców, badaczy – albo od rakiet kosmicznych, genetyki, cybernetyki, nanotechnologii... Albo od Ansona Guthriego. Źrenice chłopca rozszerzyły się. – Zawsze pamiętaj, że był tylko człowiekiem – upomniał filozof. – Nie wyobrażaj go sobie jako nikogo innego. Nie spodobałoby mu się to. Bo widzisz, on kocha wolność, a wolność oznacza, że naszymi jedynymi władcami są sumienie i zdrowy rozsądek. Jego wyczyny nie były takie znowu wyjątkowe. Pamiętasz pewnie, jak Przedsiębiorstwo Ognistej Kuli otworzyło przed wszystkimi przestrzeń kosmiczną. Wielu rządom nie było w smak istnienie tak potężnej firmy prywatnej, przypominającej państwo w państwie. Ale Ansona Guthriego rządy nie obchodziły; nie interesowała go ich władza. Wystarczyło mu, że zwolennicy byli wobec niego lojalni, a on ich nie zdradzał. Możliwe, że sytuacja uległaby zmianie po jego śmierci. Ale na szczęście został zasejwowany. Ścieżki jego umysłu, wspomnień, myślenia przeniesiono na sieć neuronową. Dzięki temu jego osobowość znalazła przedłużenie w maszynach, które kolejno zarządzały Ognistą Kulą. – Nie, przecież to niemożliwe – zaoponował chłopiec. – Przepraszam. Często zapominam, ile w twoim wieku można pojąć. Masz rację, prawda jest znacznie bardziej złożona. Nie twierdzę, że znam ją całą. W ogóle chyba nie ma nikogo takiego. Ale wróćmy do naszej historii. Na pewno słyszałeś o tym, jak powstali Lunarianie. Żeby ludzie mogli faktycznie żyć i mieć dzieci na Księżycu, trzeba było zmienić ich geny. Za to nie słyszałeś być może o innych metamorfach, czyli zmienionych formach życia, roślinach, zwierzętach, a nawet ludziach. Być może nie słyszałeś też o Keiki Moana. Chłopiec zmarszczył czoło, próbując wygrzebać coś z pamięci. Strona 10 – One... pomogły kiedyś Ansonowi Guthriemu... pływały. – Tak. To inteligentne foki. – Przytaknął ojciec. Chłopiec zetknął się już z działającymi na wszystkie zmysły nagraniami trybu życia gatunków. – Z kilkorgiem ludzi żyły jak z bliskimi przyjaciółmi, może nawet więcej niż przyjaciółmi. – Filozof urwał. – Ale zanadto wybiegam w przyszłość. Takie wspólnoty powstały dopiero po exodusie. – Co to takiego? – Co, nie słyszałeś tego słowa? Fakt, jest nieco archaiczne. W tym przypadku exodus oznacza, że Guthrie powiódł swój lud na Demeter. Chłopiec skwapliwie przytaknął. – I przo... przodków Lunarian, którzy żyją na naszych asteroidach. Oni też musieli za nim pójść. – To nie do końca prawda. Zapewne mogli zostać. Ale nie wyszliby na tym najlepiej, zmieniał się wtedy świat, niedługo miała zniknąć Ognista Kula. – Przez maszyny? – Nie, to nie tak. Nie wolno ci zapominać, że ludzie już od wieków mieli różnego rodzaju urządzenia. Ciągle je udoskonalali, aż w końcu zaczęli konstruować roboty, które można było zaprogramować tak, żeby robiły coś bez ludzkiego nadzoru. Wreszcie stworzyli sofotekty, maszyny, które umiały myśleć i wiedziały, że myślą, tak jak ja i ty. W głosie chłopca pojawiła się nutka przestrachu. – Ale so-fo-tek-ty same jeszcze bardziej się udoskonaliły, prawda? Ojciec objął go ramieniem. – Nie bój się. Nie mają zamiaru zrobić nam krzywdy. Poza tym żyją z dala od nas, na Sol. Tak, Ziemia uzależniła się od cyberkosmosu, wszystkich tych wspaniałych maszyn, które pracowały i... myślały... razem. Tym sposobem Ziemia stała się zupełnie inna niż nasza planeta... Strona 11 W tym punkcie filozof urwał, zdając sobie sprawę, że w umyśle dziecka niejasne lęki błyskawicznie zmieniają się w koszmary. Formułował coraz łagodniejsze sądy. Sam nie wiedział, jaką przyszłość szykuje Ziemi cyberkosmos. Zresztą nikt nie miał o tym pojęcia. Spróbuje uspokoić to małe serce, trzepoczące u jego boku. – Ale to ciągle ta sama Ziemia, o której ci opowiadano. Państwa wchodzą w skład Federacji Światowej, Władze Pokojowe dbają o pokój, starają się, żeby nikt nie głodował, nie chorował i nie bał się. – Nie wiedział, czy takie słowa mogą kogokolwiek uspokoić, mówił przecież o świecie tak odległym, że żaden statek nie przewiózł tam nikogo z jego rasy od momentu, gdy Guthrie poświęcił całe swoje bogactwo, by na Demeter mogła osiedlić się garstka kolonistów. Łączność z Ziemią została praktycznie przerwana. – I my sami bardzo już odeszliśmy od tamtego życia na Ziemi. Do pokoju weszła matka. – Czas spać – oznajmiła. – Pocałuj tatusia na dobranoc. Po ich odejściu filozof siedział jeszcze i rozmyślał. Przez staromodne okno widać było fioletowy zmierzch – towarzyszące planecie słońce krążyło gdzieś wysoko na swojej orbicie. Po chwili mężczyzna wstał i podszedł do biurka. Miał zamiar spisać wszystkie myśli, które przychodziły mu do głowy. A tymczasem były niezborne, ale żył nadzieją, że kiedyś uda mu się napisać coś pożytecznego, jakiś list do człowieka, na którego wyrośnie jego syn. Słowo po słowie, mozolnie notował: „Niewielu z nas w pełni zrozumie ostatnie wydarzenia – być może wręcz nikt, takie to wszystko jest osobliwe. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć konsekwencji, nie wiemy, czy odbiją się potężnym echem gdzieś pośród planet, czy raczej między gwiazdami. Mężczyzna i kobieta błąkali się w czasie, zdezorientowani, zaszczuci, samotni. Dwa istnienia wyszły naprzeciw siebie poprzez wieki i na przekór śmierci. Pytania o wymowę tego zdarzenia pozbawione były sensu. Przeznaczenie nie istnieje. Lecz czasami istnieje odwaga”. Strona 12 Lilisaire z Wysokiego Zamku, Strażniczka Mare Orientale i Kordylierów, wzywa kapitana Iana Kenmuira, gdziekolwiek przebywa. Przybądź, potrzebują cię. Wieść ruszyła z Luny, odbijając się od stacji przekaźnikowych i wędrując przez miliony kilometrów, by w końcu dotrzeć do ośrodka łączności na Cererze. Wtedy rozpoczęły się poszukiwania. W otchłani kosmosu statki rzadko utrzymywały nieprzerwaną łączność ze stacjami kontroli lotów. Komputer na dużej asteroidzie wiedział tylko tyle, że statek Kenmuira krzątał się pośród księżyców Jowisza przez ostatnie siedemnaście miesięcy. Przesłał pytanie do swojego bliźniaczego odpowiednika na Himalii, dziesiątym księżycu od planety. Przebycie dystansu od kolejnej stacji przekaźnikowej zajęło wiadomości następną godzinę. Statek opuścił okolice Jowisza siedemnaście cykli dziennych temu, kierując się do jakiegoś pomniejszego ciała niebieskiego. Dzięki temu, że Kenmuir zarejestrował swój plan podróży, obliczenie kierunku, w którym miała polecieć wiązka laserowa, żeby go przechwycić, zajęło niecałą mikrosekundę. Do tego niepotrzebna była świadomość, wystarczyła znajomość liczb. W wielkiej sieci cyberkosmosu tego rodzaju funkcje były bardziej zautomatyzowane niż regulacja oddechu i bicia serca, sterowana przez rdzeń ludzkiego mózgu. Myśli maszyn obracały się w innych sferach. Mimo to cyberkosmos był cały czas Jednią. Statek odebrał sygnał. – Wiadomość do kapitana. – Oznajmił. Kenmuir i Valanndray grali w podwójny chaos. Fraktale przemykały przez zbiornik widokowy, mieniąc się niezliczonymi kształtami i kolorami. Palce stukały w klawiaturę, wiedzione raczej intuicją niż rozumem. Formy zmieniały się, płynęły, przyciągane przez atraktory, odsuwały się, gdy przeciwnik wprowadzał jakąś nową funkcję. Pochłonięci grą ludzie Strona 13 oddychali szybko i płytko; powietrze w kabinie miało niską temperaturę i lekki aromat sosny. Gracze nie zwracali uwagi na rozciągający się za ich plecami, zajmujący całą ścianę widok Andów, skał, nieba i zasp śniegu, omiatanych mroźnym wiatrem. Odezwał się statek. – Zatrzymać! – warknął Kenmuir. Zmagania o stałą konfigurację zamarły bez ruchu. Przez chwilę milczał obserwowany przez Valanndraya, wreszcie zdecydował: – Odbiorę z konsoli. Wybacz, ale to może być jakaś sprawa prywatna. – Poniewczasie uświadomił sobie, że przeprosiny znacznie lepiej wypadłyby po lunariańsku. Z ulgą usłyszał odpowiedź w języku anglo: – Zrozumiałem. Tajemnice są cenne ze względu na małą ich liczbę, nieprawdaż? Nie szkodzi, że ton głosu mógł być nieco drwiący. Ich stosunki układały się nie najgorzej, ale podczas długiej wyprawy spięcia były nieuniknione, tak więc już kilka razy o włos uniknęli kłótni. Przecież należeli do dwóch różnych gatunków. A może właśnie to ich ratowało, przemknęło Kenmuirowi przez głowę, nie pierwszy zresztą raz. Dwóch mężczyzn z Ziemi, przebywających ze sobą bez przerwy całymi miesiącami, musiałoby albo zawrzeć braterstwo krwi, albo rzucić się sobie do gardeł. Dwóch Lunarian pokroju Valanndraya – cóż, zmiany starożytnych genów nie spowodowały narodzin rasy świętych. Ale taki układ sprawiał, że przewidywalność zachowania drugiego nie doprowadzała ich do białej gorączki. Kenmuir nie sądził, żeby sporadyczne spotkania z sofotektami działały na nich uspokajająco. Inteligencja nieorganiczna – lub maszyna obdarzona inteligencją – była czymś zbyt im obcym., Wzruszył ramionami i wyszedł na korytarz. Statek pełen był pomruków wentylacji, obiegu materii chemicznej, odgłosów funkcjonowania całej struktury. Na pokładzie nie było słychać ani czuć przyspieszenia: podłoga Strona 14 pozostawała nieruchoma pod stopami, które ważyły sześć razy mniej niż na Ziemi, jak gdyby chodził po Księżycu. Korytarz zdobiły chromatyczne abstrakcje, które wybrał Valanndray. Kiedy przychodziła kolej Kenmuira, ozdabiał ściany scenami z rodzimej planety, współczesnymi, historycznymi albo fantastycznymi. Gdy musiał dostać się na niższy poziom, od taśmy przenośnika wolał przytwierdzoną do ściany drabinę: wszystko dla zachowania kondycji. Kabina dowódcy była położona mniej więcej w centrum kulistego kadłuba. W środku rozciągała się panorama otaczającej ich przestrzeni, przewyższająca swą doskonałością rzeczywistość. Promieniowanie słoneczne przytłumiono, żeby nie oślepiało. Rozjaśnione obrazy gwiazd tłumiły własne oświetlenie statku. Ich nieruchome gromady zaludniały ciemność – białe, bursztynowe, rozżarzone do czerwoności, stalowo- błękitne. Między nimi wił się lodowaty pas galaktyki. Jowisz lśnił niczym lampa, słońce wyglądało jak niewielki krążek w otoczeniu języków ognia. Kenmuir usadowił się przy głównym panelu sterowania. – Przeskanuj wiadomość – nakazał. Słowa rozległy się zbyt donośnie w otaczającej go ciszy. Przez mgnienie oka poczuł gorycz. Kabina dowódcy! Panel kontrolny! Mówił statkowi, dokąd i jak ma lecieć; reszta należała do urządzeń. A przecież mózg statku był bardzo ograniczony. Sofotekt wyższego rządu w ogóle nie potrzebowałby człowieka. Nie potrafił wyobrazić sobie przypadków, w których ta maszyna nie dałaby sobie rady sama – chyba że uległaby całkowitemu zniszczeniu. Omiótł wzrokiem gwiazdy południowego nieba i zatrzymał spojrzenie na Alfa Centauri. Poczuł dreszcz tęsknoty. Tam zamieszkiwali potomkowie tych, którzy podążyli za Ansonem Guthrie do nowego świata; wyprawa o takim rozmachu chyba już nigdy się nie powtórzy. Przynajmniej nie rozpocznie się w tych okolicach. Możliwe, że potomkowie kosmicznych wędrowców sami odnajdą drogę do jeszcze odleglejszych słońc. Będą musieli, jeżeli chcą Strona 15 przeżyć swoją skazaną na zagładę planetę. Ale to unicestwienie nadejdzie po wielu jeszcze pokoleniach, gdy tymczasem, tymczasem... – Weź się w garść, stary durniu – wymamrotał Kenmuir. Litowanie się nad samym sobą było godne pogardy. W życiu dane mu było podróżować przez kosmos, a światy wirujące wokół Sol były wypełnione wspaniałościami, które powinny wystarczyć każdemu człowiekowi. On miał do nich dostęp dzięki Lilisaire. Wykrzywił szyderczo usta. Wdzięczność była nie na miejscu. Lunarianie wiedzieli, po co wykorzystują w operacjach możliwie najwięcej ziemskich kosmonautów obydwu ras. On, Ziemianin, służył nie tyle jako przewoźnik bardziej od nich zdolny do wytrzymywania wyższych przyspieszeń, ile w charakterze doradcy, który rozwiązuje problemy i współpracuje z inżynierami, rozliczając ich z pracy. Powtarzał sobie zawzięcie, że obdarzony podobnymi umiejętnościami sofotekt spisywałby się nie lepiej od niego; co prawda był zależny od układów podtrzymywania życia, ale przecież maszyny też miały swoje wymagania. Wszystkie te myśli przemknęły mu przez głowę w ułamku sekundy. Jego uwagę przykuła bowiem odebrana wiadomość. Siedział przez chwilę oniemiały, te kilka słów wprawiło go w zdumienie. Lilisaire chciała, żeby wracał. Natychmiast. Spodziewał się informacji na temat czekającego ich zadania. Chęć odczytania jej w samotności była odruchem, pragnieniem ucieczki chociaż na pięć, dziesięć minut. Takie uczucia narastały, kiedy odbywało się lot trwający dwadzieścia cztery miesiące. Ale Lilisaire chciała, żeby wracał już teraz. – Spokojnie, stary, spokojnie – szepnął. Odłóż na bok miłość, żądzę i wszystkie inne emocje, które cię opanowały. Myśl. Nie wzywała go dla osobistej przyjemności. Domyślał się, o co chodziło, lecz nie miał pojęcia, co mógłby na to poradzić. Sprawy musiały przybrać poważny Strona 16 obrót, skoro odwoływała go w trakcie misji. Niektórzy magnaci z Luny byli bardzo kapryśni, ale swoje Przedsiębiorstwo traktowali zupełnie serio. Sojusz ludzi interesu był ich ostatnią i jedyną szansą utrzymania pozycji w przestrzeni kosmicznej. Z roztargnieniem, nie zastanawiając się nad tym, co robi, wywołał obraz swojej trasy. Cel znajdował się sześć milionów kilometrów stąd, więc przy obecnym tempie hamowania statek dotrze tam w ciągu jednego cyklu dziennego. Powiększony obraz asteroidy wypłynął na ekran w postaci podłużnej bryły, ciemnoczerwonej, podziurawionej kraterami, które zalegały w cieniu pod ostrym światłem słonecznym. W porównaniu z mniejszymi księżycami Jowisza, na które Valanndray, z pomocą Kenmuira, odbywał loty w trakcie przygotowań do wyprawy, ta asteroida była karzełkiem. A jednak robot-poszukiwacz odnalazł godne wydobycia surowce, nie lód i złoża organiczne, lecz rudy żelaza i aktynowców. Brygada robocza czekała na ludzi, którzy by nią pokierowali; składała się oczywiście z robotów, nie sofotektów – bezmyślnych, nieświadomych, ale wszechstronnych i elastycznych. Wprawne oko potrafiło dojrzeć lądowisko, kompleks schronów, refleksy światła na polerowanych, metalowych powłokach. W pobliżu wznosił się szkielet ochronnego generatora takiej wielkości, że wytwarzane przez niego pola elektrodynamiczne potrafiły odchylić promieniowanie cząsteczkowe nie tylko od statku kosmicznego, lecz nawet od całej kopalni. Mimo wszystko generator był mały, szczególnie gdy porównywał go z tymi, dzięki którym mógł wrócić żywy z Ganimeda. Tamta wizyta była krótka. Na Gaminedzie osiedliły się sofotekty, gdyż w takim otoczeniu mogły funkcjonować jedynie maszyny, i to wyłącznie takie, które myślały i dzięki temu dawały sobie radę z częstokroć tragicznymi niespodziankami, jakie gotowała im planeta. Wedle prawa wielkie, wewnętrzne satelity Jowisza należały do Kosmicznej Służby Federacji Światowej. W praktyce były częścią cyberkosmosu. Strona 17 Kenmuir otrząsnął się ze wspomnień i wstał. Serce biło mu przyspieszonym rytmem. Będzie z Lilisaire, i to wkrótce, wkrótce! Nawet jeśli owładnęły nim uczucia godne chłopca, słowa dotrzyma jak mężczyzna. Wrócił do pomieszczenia rekreacyjnego. Zastał tam jeszcze Valanndraya, który zabawiał się zmianami mechaniki orbitalnej. Valanndray zwrócił się w stronę pilota subtelną, bladą jak kość słoniowa twarzą. Przerastał Kenmuira mniej więcej o głowę. W tej podróży zrezygnował z krzykliwych strojów i skrył gibkość ciała pod kombinezonem. Ale nawet ten strój był sporządzony z niebieskiego perluksu przetykanego fosforyzującymi światełkami. Za jego plecami unosiły się nagrane na taśmie tumany śniegu, w tle słychać było podmuchy wiatru. – I co, kapitanie? Kenmuir zatrzymał się. Jak na Ziemianina był wysoki, zresztą wzrost Lunarian już dawno przestał go przytłaczać. – Niespodzianka. Nie sądzę zresztą, żeby przypadła ci do gustu. Powtórzył wiadomość, która w jego uszach brzmiała jak muzyka. Valanndray stał bez ruchu. – Równa się to rozkazowi zawrócenia – stwierdził po chwili beznamiętnym tonem. – Co proponujesz? – Wyprawić cię dalej z zapasami i sprzętem, a samemu udać się na Lunę. Mam jakieś inne wyjście? – Czyli mnie zostawiasz? – Zaraz, zaraz. Masz rację, zwrócimy się do centrali i wszystko wytłumaczymy, zresztą może już wiedzą. – Nie. – Valanndray zmrużył oczy. – Federaci przechwyciliby wiadomość i wszystko by się wydało. Niech to licho! Kenmuir chciał po prostu okazać się taktowny. Wielomiesięczna wspólna podróż utwierdziła go w przekonaniu, iż towarzysz – mimo całej wyniosłości – był w głębi ducha Strona 18 dość wrażliwy. Valanndray mógł poczuć się urażony, że kapitan gotów jest go tak szybko zostawić. Tak czy owak, Kenmuir miał już dość chłodnych, kąśliwych uwag na temat Federacji Światowej, a ten komentarz był po prostu śmiechu warty. Faktem jest, że Lunarianie nie bardzo ucieszyli się z powrotu pod władzę ogólnoświatowego rządu ludzkości. Wielu, może nawet wszyscy do dziś dnia mieli o to żal. Ale niechże się opamiętają! – tamta zmiana zaszła, kiedy ich jeszcze nie było na świecie. Ich pragnienie „niepodległości” było oczywistą bzdurą. Tak jak skażona woda powoduje choroby, tak państwa narodowe, jeszcze za swego istnienia, nieodmiennie wywoływały wojny. – Wiadomość przyszła niezaszyfrowana, bo inaczej byśmy jej nie odczytali. Na pokładzie nie ma chyba urządzeń kryptograficznych? Poza tym znalazła się już w bazie danych. I co z tego? Nawet jeżeli ktoś ją odnajdzie, to myślisz, że wezwie Władze Pokojowe? Nie sądzę, żeby pani Lilisaire knuła jakiś spisek. – Zorientowawszy się, że jego słowa brzmią sarkastycznie, natychmiast się poprawił: – Oczywiście zawiadomimy Przedsiębiorstwo, choć myślę, że sama zdążyła to już zrobić. Na pewno przyślą ci tu statek z innym towarzyszem. Za tydzień, może dwa. Na szczęście Valanndray nie okazywał gniewu. Przyglądał się podróżnikowi jak komuś obcemu. Miał przed sobą człowieka ponuro ubranego, chudego, by nie rzec wynędzniałego, o dużych, kościstych rękach, wąskiej twarzy i sterczącym nosie, krótko obciętych, obsypanych siwizną, jasnoblond włosach, z bruzdami przy kącikach ust i kurzymi łapkami pod szarymi oczami. Pod tym spojrzeniem Kenmuir czuł się niepewnie. Był aż nadto stanowczy w postępowaniu z przyrodą, maszynami, kosmosem, ale w stosunkach z ludźmi cierpiał na nagłe napady nieśmiałości. – Władcy Przedsiębiorstwa nie będą zbyt zadowoleni – stwierdził Valanndray. Strona 19 Kenmuir zdobył się na uśmiech. – To oczywiste. Bałagan w planach, dodatkowe koszty. – Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, myślał. Stowarzyszone firmy i koloniści nie konkurowali ze Służbą Kosmiczną i sofotektami. Nie byli w stanie. Jako tako funkcjonowali w zasadzie dzięki dotacjom dawnych rodzin arystokratycznych i pomniejszych przedsiębiorców z Luny, którzy handlowali z nimi wiedzeni swoją księżycową dumą. Mimo to firmy podupadały, ich liczba malała jak ludność samej Luny... Zdobył się na rzeczowość: – Ale Lilisaire ma pośród nich duże wpływy, może nawet większe niż sobie wyobrażamy. – Czuł bijące mocno tętno. Valanndray rozłożył palce. Ziemianin na jego miejscu wzruszyłby ramionami. – To prawda, ona potrafi narzucić im swą wolę. Musisz lecieć, kapitanie. – Przykro mi. – Nieprawda. Mógłbyś sprzeciwić się temu rozkazowi. Ale polecisz z chęcią i z przyspieszeniem większym niż ziemskie. Skąd to zawzięte niezadowolenie? Doszli do jakiego takiego porozumienia, obejmującego pogodzenie się z dziwactwami drugiej strony. Ktoś nowy przystosowałby się do tego dopiero po pewnym czasie. Ale Ziemianin czuł, że chodzi o coś jeszcze. Może o zazdrość, że Lilisaire pragnie jego, Kenmuira, mimo że jest obcym pracownikiem, a Valanndray jej krewnym, członkiem tego samego klanu? Pilot doskonale znał tę męską próżność Lunarian; nauczył się zręcznie sobie z nią radzić. A może to zazdrość innego rodzaju? Kenmuir otrząsnął się z tych myśli. Aluzje erotyczne przytrafiły się Valanndrayowi zaledwie jeden raz, a Kenmuir natychmiast zmienił temat, który nie został już nigdy potem podjęty. Całkiem możliwe, że źle się zrozumieli. Któż z jego gatunku przeniknął w głąb duszy jakiegokolwiek Lunarianina? Zresztą dla uspokojenia uciekali się do Strona 20 quiviry. Kenmuir nie miał pojęcia, jakie pseudoprzeżycia tamten wywoływał u siebie w skrzynce snów, sam też nie wspominał o swoich. – Jeżeli nie podoba ci się taki pomysł, możesz wracać razem ze mną – oświadczył. – Masz do tego prawo. – Na Księżycu wzajemne zobowiązania nad– i podgatunków miały swoją moc, lecz była to moc rzeki o wiecznie zmiennej sile i kształcie. Valanndray potrząsnął głową. Długie, platynowe kędziory spadły mu z uszu, które nie miały, tak jak u Kenmuira, kształtu muszli. – Nie. Od wielu tygodni rozmyślam nad tamtą asteroidą, pogrążam się w hipertekście, symulacjach, poznaję całą znaną nam wiedzę na jej temat. Nikt nie zastąpi mnie tak na poczekaniu. Gdybym zarzucił misję, Federacja wzbogaciłaby się i stała o wiele potężniejsza od mojego ludu. Kenmuir przypomniał sobie ich poprzednie rozmowy i kontakty z innymi – na Lunie, Marsie, mikroświatach Pasma, księżycach Jowisza i Saturna. W porównaniu z podróżnikami i kolonistami z Ziemi Lunarianie rzadko zajmowali się robieniem pieniędzy. Ich bogactwo bladło wobec potęgi, jaką w imieniu Ziemi dysponowały maszyny. Ale gdyby zjednoczyli się w gniewie i zmobilizowali wszystkie swoje zasoby, mogłoby dojść do katastrofy niespotykanej dotąd w dziejach. Chwileczkę, chwileczkę. Ponosiła go wyobraźnia. Zapomnij o ostatnich słowach Valanndraya. Nie szykował się żaden bunt. Wojna należała do odległej przeszłości, tak jak na przykład choroba. – Bardzo jesteś lojalny – zauważył Kenmuir. – Mam szczególną wizję przyszłości. W odpowiednim momencie potrzebne mi będzie doświadczenie. Które zdobywam również tutaj. – Wyznanie w stu procentach pasowało do Lunarianina. – Żałuję, że tracę twoją pomoc, kapitanie, i to w ostatniej fazie podróży, ale leć, leć.