Analityk - KATZENBACH JOHN
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Analityk - KATZENBACH JOHN |
Rozszerzenie: |
Analityk - KATZENBACH JOHN PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Analityk - KATZENBACH JOHN pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Analityk - KATZENBACH JOHN Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Analityk - KATZENBACH JOHN Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ANALITYK
Analityk
Najlepsze zyczenia z okazji urodzin,doktorze Starks. Zniszczyles moje
zycie
Teraz ja zmienie Twoje w koszmarRumpelstilskin.
J E D E N
SADZIL, ze nie przezyje tego roku. Wieksza czesc swoich piecdziesiatych trzecich urodzin spedzil jednak jak kazdego innego dnia, sluchajac ludzi wylewajacych zale na wlasne matki. Matki bezmyslne, matki okrutne, matki uwodzicielskie. Zmarle matki, wiecznie zywe w umyslach swoich dzieci. Zyjace matki, ktore ich dzieci chetnie by udusily. Dotyczylo to zwlaszcza pana Bishopa i panny Levy oraz szczegolnie pechowego Rogera Zimmermana, ktory dzielil mieszkanie na Upper West Side - i najwyrazniej cale zycie na jawie oraz wiekszosc sugestywnych snow -z hipochondryczna, swarliwa manipulator-ka, zajadle tlumiaca wszelkie przejawy niezaleznosci swego jedynaka. Kazde z nich w pelni wykorzystalo owego dnia przeznaczony dla siebie czas, by saczyc jad, oskarzajac kobiety, ktore ich powily.Cierpliwie sluchal wybuchow nienawisci, marzac jedynie o tym, by jego pacjenci choc na moment poniechali swojego gniewu i dostrzegli, ze tak naprawde sa zli na samych siebie. Wiedzial, ze kiedys nadejdzie taki dzien, gdy po latach analizy w pustelni jego gabinetu wszyscy - nawet ten biedny, zrozpaczony Roger Zimmerman - w koncu zdolaja to pojac.
Jednak w dniu urodzin, kiedy bolesnie przypomnial sobie o wlasnej smiertelnosci, zaczal sie zastanawiac, czy wystarczy mu czasu, by doprowadzic chocby jedno z nich do wewnetrznego pojednania, ktore wienczy kazda terapie. Jego ojciec zmarl wkrotce po ukonczeniu piecdziesiatego trzeciego roku zycia. Nadwatlil serce, palac jak komin i zyjac w nieustannym stresie. Strach przed podzieleniem jego losu czail sie zlowrozbnie na dnie umyslu Starksa. Zatem sluchajac narzekan zgorzknialego Rogera Zimmermana, w czasie kilku koncowych minut ostatniej tego dnia sesji byl nieco rozproszony. I wtedy wlasnie uslyszal trzykrotny, nikly dzwiek dzwonka dobiegajacy z poczekalni.
Dzwonek zwiastowal zawsze przybycie nowego pacjenta. Nie zmieniajac pozycji, spojrzal w terminarz, a nastepnie na zegar stojacy na niewielkim stoliku poza zasiegiem wzroku pacjenta. Nikt nie byl zapisany na godzine osiemnasta. Zegar wskazywal siedemnasta czterdziesci osiem i siedzacy na kanapce Roger Zimmerman wyraznie zesztywnial.
Zdawalo mi sie, ze jestem ostatni. Starks nie odpowiedzial.
Nigdy dotad nikt po mnie nie przychodzil. Doktor wciaz milczal.
Nie zycze sobie, by ktos tu po mnie przychodzil - podniosl glos Zimmerman. - Chce byc ostatni.
Jutro rozwiniemy te kwestie - zaproponowal Starks. - Mozemy od tego zaczac. Niestety dzis musimy konczyc.
Zimmerman nie ruszal sie z miejsca.
-Jutro? O ile sie nie myle, jutro jest ostatni dzien przed pana wy jazdem na ten cholerny sierpniowy urlop, zreszta jak co roku. I co mi to da?
Nadal milczal, pytanie zawislo w powietrzu.
Zimmerman glosno prychnal i opuscil nogi z kozetki na podloge.
-Nie lubie zmian - oswiadczyl ostro. - Wcale mi sie to nie podo ba. - Podnoszac sie, rzucil doktorowi ostre spojrzenie. - Zawsze ma byc tak samo. Przychodze, klade sie na kozetce, gadam. Zawsze je stem ostatnim pacjentem. Tak ma byc i basta.
Po tych slowach gwaltownie sie obrocil, demonstracyjnie przemierzyl niewielki gabinet i wyszedl z wsciekla mina, nie ogladajac sie za siebie.
Starks przez chwile nie podnosil sie z fotela, wsluchany w nerwowe kroki mezczyzny stukajace w korytarzu na zewnetrz. Potem wstal i wyszedl z gabinetu drugimi drzwiami, prowadzacymi do skromnej recepcji. Wynajal ten lokal rok po ukonczeniu stazu, by nie zmienic go przez ponad cwierc wieku. Nade wszystko cenil sobie rozklad tego mieszkania i szczegolne usytuowanie gabinetu.
Prowadzilo do niego troje drzwi: jedne z sieni przerobionej na malutka poczekalnie, drugie wprost z klatki schodowej, trzecie zas z kuchni i czesci mieszkalnej, w ktorej miescila sie sypialnia. Gabinet byl wiec czyms w rodzaju prywatnej wysepki laczacej te wszystkie swiaty. Czesto traktowal go jako przedsionek, most do roznych rzeczywistosci. I bardzo mu to odpowiadalo.
Nie mial pojecia, ktory z jego pacjentow pojawil sie tak nieoczekiwanie. Otworzyl drzwi do poczekalni i rozejrzal sie. W pomieszczeniu nie bylo nikogo.
-Halo? - spytal zdezorientowany, choc przeciez widzial, ze nikogo nie ma. Zmarszczyl czolo, poprawil na nosie okulary w drucianej oprawce. - Ciekawe - rzekl. I wtedy zauwazyl koperte lezaca na krzesle przeznaczonym dla pacjentow.
Podszedl i wzial ja do rak. Byla zaadresowana na maszynie. Zwlekal z jej otwarciem, zastanawiajac sie, ktory z pacjentow podrzucil mu te przesylke. W koncu rozerwal koperte i wyjal z niej dwie kartki zapisane pismem maszynowym. Przeczytal tylko pierwsza linijke:
Najlepsze zyczenia z okazji urodzin, doktorze. Witaj w pierwszym dniu swojej smierci.
Wzial gleboki oddech. Zakrecilo mu sie w glowie od ciezkiego powietrza w dawno nie wietrzonym mieszkaniu. Zeby nie upasc, musial oprzec sie o sciane.
Doktor Frederick Starks, zajmujacy sie zawodowo terapia oparta na introspekcji, zyl samotnie, nekany dzien po dniu wspomnieniami innych.
Podszedl do niewielkiego antycznego biurka z klonu, ktore podarowala mu przed pietnastu laty zona. Od jej smierci minely juz trzy lata. Kiedy jednak usiadl przy biurku, mial wrazenie, ze wciaz slyszy jej glos. Rozlozyl list przed soba na podkladce. Po chwili namyslu doszedl do wniosku, ze od dziesieciu lat nie doznal strachu. Ostatnia rzecza, jaka go przerazila, byla diagnoza, ktora uslyszal z ust onkologa leczacego zone.
Staral sie uspokoic rozkolatane serce. Bolesnie odczuwal swoja samotnosc, zly na siebie, ze czuje sie z jej powodu taki bezbronny.
Ricky Starks - rzadko przyznawal, ze woli to zdrobnienie niz swoje napuszone imie Frederick - lubil porzadek i byl niezwykle poukladany. Racjonalne podejscie do zycia stanowilo, jak sadzil, jedyny sposob wprowadzenia ladu w chaos wnoszony przez pacjentow. Watlej budowy ciala, wzrostu okolo metra osiemdziesieciu, mial szczupla, ascetyczna sylwetke, czemu sprzyjaly codziennie odbywane w porze lunchu szybkie marsze oraz wytrwale odmawianie sobie jakichkolwiek slodyczy.
Szczycil sie wlosami, ktore choc lekko przerzedzone, nadal porastaly mu glowe jak lany pszenicy prerie. Od pewnego czasu nie palil i tylko sporadycznie pozwalal sobie na lampke wina. Czul sie mlodszy niz przed laty, ale mial gorzka swiadomosc, ze jego ojciec nie dozyl wieku, w ktory on wlasnie wkraczal. Zreszta, pomyslal, nie jestem jeszcze przygotowany na smierc. Czytal dalsza czesc listu:
Jestem kims z twojej przeszlosci. Zrujnowales mi zycie. Moze nie wiesz jak, dlaczego ani kiedy, ale zrobiles to. Sprowadziles nieszczescie i smutek na kazde moje tchnienie. Zniszczyles moje zycie. Teraz ja zmienie twoje w koszmar.
Ricky Starks znow zaczerpnal gleboko oddechu.
Poczatkowo pragnalem zabic cie jak psa, by wyrownac rachunki. Potem jednak uznalem, ze byloby to za proste. Stanowisz zalosnie latwy cel, doktorze. Za dnia nie zamykasz drzwi na klucz. Od poniedzialku do piatku niezmiennie spacerujesz ustalona trasa. W niedziele bierzesz "Timesa" i siadasz przy cebulowym preclu oraz orzechowej kawie z dwiema lyzkami cukru, bez mleka, w kawiarni dwie przecznice na poludnie od twojego mieszkania.
To byloby zbyt proste. Przyczajenie sie i zamordowanie ciebie nie sprawiloby mi oczekiwanej przyjemnosci. Uznalem, ze bedzie lepiej, gdy sam sie zabijesz.
Ricky Starks niespokojnie poprawil sie na krzesle. Zdawalo mu sie, ze gorace powietrze drzy i faluje nad literami przed jego oczyma jak zar nad kominkiem pelnym plonacego drewna. Usta wyschly mu na wior.
Zabij sie sam, doktorze.
Skocz z mostu. Strzel sobie w leb. Wybiegnij przed rozpedzony autobus miejski. Wybor nalezy do ciebie. To najlepsze wyjscie. Twoje samobojstwo bedzie stosowniejsze, biorac pod uwage kontekst naszej znajomosci. I niewatpliwie bardziej satysfakcjonujace jako sposob splacenia dlugu wobec mnie. Zabawimy sie w taka gre: masz dokladnie dwa tygodnie, liczac od szostej jutro rano, by odkryc, kim jestem. Jesli ci sie uda, wykupisz jedno z drobnych ogloszen drukowanych codziennie na dole pierwszej strony "New York Timesa", a w tresci umiescisz moje nazwisko. Tylko tyle. Wydrukujesz moje nazwisko.
Jesli tego nie zrobisz, coz... bedzie wesolo. Jak pewnie widzisz, na drugiej stronie listu figuruje spis piecdziesieciorga dwojga twoich krewnych. Od niespelna polrocznego noworodka, dziecka siostrzenicy, po kuzyna - inwestora z Wall Street, ktory jest tak samo zasuszony i nudny jak ty. Jezeli nie zamiescisz ogloszenia, daje ci wybor: natychmiast sie zabijesz lub zniszcze jedna z tych niewinnych osob. Zniszcze. Ciekawe slowo. Moze oznaczac finansowa ruine. A rownie dobrze gwalt psychiczny.
Moze to tez byc morderstwo. Masz o czym myslec. Moze wybiore kogos mlodego, a moze starego.
Obiecuje jednak, ze za moja sprawa spotka te osobe cos takiego, czego ona sama - lub jej najblizsi - nie zapomni do konca zycia, chocby latami chodzila na psychoanalize.
Cokolwiek przytrafi sie tej osobie, w kazdej minucie pozostalego ci na tym padole zywota bedziesz dreczyl sie mysla, ze przyczyniles sie do jej nieszczescia.
O ile oczywiscie nie wybierzesz bardziej honorowego wyjscia i nie zabijesz sie sam. Masz wiec do wyboru: moje nazwisko lub twoj nekrolog, oczywiscie w tej samej gazecie.
Na dowod, ze moje macki siegaja daleko, skontaktowalem sie dzis z jedna z osob z listy i podrzucilem jej skromna wiadomosc. Zachecam cie, bys przez reszte dzisiejszego wieczoru dobrze pokombinowal, kto i w jaki sposob zostal dotkniety. A jutro z samego rana bierz sie do roboty.
Oczywiscie nie przypuszczam, by udalo ci sie odkryc moja tozsamosc. Wiec w ramach forow postanowilem w ciagu najblizszych pietnastu dni podrzucac ci od czasu do czasu wskazowki. Oto pierwsza z nich:
Raz byla szczesliwa rodzina,
Mamusia, tatus i mala dziecina.
Lecz czas radosci skryl sie i schowal,
Gdy w dal tak sina tatus pozeglowal.
Poezja nie jest moja mocna strona. Za to nienawisc tak.
Mozesz mi zadac trzy pytania. Takie, na ktore odpowiem tak lub nie. Ta sama droga, w ramach ogloszen na pierwszej stronie "New York Timesa", odpowiem ci na swoj sposob w ciagu doby. Powodzenia. Warto, zebys poczynil niezbedne przygotowania do pogrzebu. Nie radze ci kontaktowac sie z policja. Najwyzej cie wysmieja,a tego na pewno nie znioslaby twoja duma. Poza tym rozwscieczyloby mnie to jeszcze bardziej, a tymczasem wciaz nie wiesz, na co mnie stac. Zapewniam, ze moge reagowac nieobliczalnie na wszelkie niegodziwe zachowania. Jednego mozesz byc absolutnie pewien: moj gniew nie zna granic.
RUMPELSTILSKIN
Ricky Starks opadl ciezko na oparcie krzesla, jakby zlosc emanujaca z listu zdzielila go piescia w twarz. Podniosl sie z trudem, podszedl do okna i uchylil je, wpuszczajac do cichego pokoju miejskie halasy, niesione nieoczekiwanym pod koniec lipca wietrzykiem. Wciagnal dwa glebokie oddechy i zamknal okno.Wrocil do listu. Z jednej strony mial ochote go zbagatelizowac. Po prostu nie dac sie wciagnac w cos, co bynajmniej nie przypominalo gry.
Potrzasnal glowa. Nic z tego. Przez moment poczul uznanie dla wyrafinowania nadawcy. Grozba miala dwa ostrza. Jesli pozostanie bierny, ucierpi ktos inny. Niewinna i najprawdopodobniej mloda istota, bo mlodzi maja wiecej do stracenia. Ricky przelknal sline. Obwinialby siebie i do konca zycia przezywal katusze.
W tym wzgledzie nadawca mial calkowita racje.
Ale popelnic samobojstwo? Byloby to zaprzeczeniem wszystkiego, o co walczyl przez cale zycie. Podejrzewal, ze ten, kto podpisal sie Rumpelstilskin, dobrze o tym wiedzial.
-Musze zadzwonic na policje - powiedzial na glos.
Zawahal sie. I co im powiem? Ze dostalem list z pogrozkami? A potem uslysze z ust jakiegos nudnego, pozbawionego wyobrazni urzednika: "I co z tego?". Nastepnie przyszlo mu do glowy, zeby zatelefonowac do adwokata. Ale przeciez prawnik nic nie pomoze w sprawie wyluszczonej w liscie. Przeciwnik podszedl go na polu walki, ktore doskonale znal. Gra miala opierac sie na intuicji, psychologii, emocjach i leku. Potrzasnal glowa i pomyslal: na tym polu mam jeszcze jakies szanse.
Czego zdazylem sie dowiedziec? - zadal sobie pytanie.
Ktos wie, jak wyglada kazdy moj dzien, kiedy mam przerwe na lunch i co robie w weekendy. Wykazal sie sprytem, kompletujac liste moich krewnych.
Zna date moich urodzin.
Do pioruna, co ja takiego zrobilem, zeby az tak mnie nienawidzic?
Ricky zdawal sobie sprawe, ze nie ustrzegl sie pewnej wlasciwej wielu terapeutom arogancji wyplywajacej z przekonania, ze czyni dobro na swoim niewielkim poletku. Ale bardzo zaniepokoilo go to, iz potrafil zaszczepic w kims tak potworna nienawisc. Kim jestes? - zazadal od listu odpowiedzi.
Siegnal do gornej szuflady z prawej strony biurka, by wyjac stary, oprawny w skore notatnik z adresami. Na poczatek, zdecydowal, postaram sie znalezc krewnego, z ktorym skontaktowal sie moj przesladowca. Pewnie to jakis dawny pacjent, moze wycofal sie z terapii na wczesnym etapie i popadl w gleboka depresje. Ktos, kto przez wiele lat pielegnowal w sobie wrecz psychopatyczna nienawisc do niego. Mial nadzieje, ze przy odrobinie szczescia uda mu sie zidentyfikowac bylego pacjenta. Kierowany empatia, staral sie wmowic sobie, ze nadawca listu - Rumpelstilskin - po prostu wyciaga reke z prosba o pomoc. Jednak po chwili rownie szybko odrzucil te nie prowadzaca do niczego mysl. Trzymajac w dloni notatnik z adresami, Ricky myslal o postaci, ktorej imieniem podpisal sie nadawca listu. Okrutny - powiedzial do siebie - zlowrozbny karzel z basni, ktory nikomu nie daje sie przechytrzyc, a przegrywa jedynie z powodu pecha. To spostrzezenie nie poprawilo mu samopoczucia.
Odsunal list na bok i otworzyl notes z adresami, by wyszukac numer pierwszej z piecdziesieciu dwoch osob na liscie. Skrzywil sie nieco i zaczal wystukiwac kolejne cyfry na klawiaturze telefonu. Przez ostatnie lata wlasciwie nie kontaktowal sie ze swoimi krewnymi i nie sadzil, by wpadli w entuzjazm, slyszac jego glos w sluchawce. Zwlaszcza biorac pod uwage powod rozmowy.
DWA
Ricky Starks czul sie niemal chory, usilujac wyciagac informacje od swych krewnych, ktorzy reagowali zdumieniem na jego telefon. Dochodzila juz dziesiata wieczor, a jemu zostalo jeszcze ponad dwadziescia piec osob z listy. Jak dotad, nie trafil na zaden slad wart dalszych indagacji.Dwudziesta pierwsza osobe pamietal jak przez mgle. Jego starsza siostra, zmarla przed dziesieciu laty, miala dwoch synow. Rozpoznal adres starszego z nich w Deerfiled w stanie Massachusetts, kod pocztowy 413. Oswiecil go nagly przeblysk pamieci. Siostrzeniec byl nauczycielem historii w tamtejszej prywatnej szkole. Odetchnal z ulga i wyposazony przynajmniej w ten strzepek wiedzy, siegnal po telefon. Wybral numer i odczekal szesc sygnalow, nim ktos podniosl sluchawke. Glos byl wyraznie mlody.
Halo - odezwal sie Ricky. - Chcialbym rozmawiac z Timothym Grahamem. Tu wujek Frederick. Doktor Frederick Starks.
Mowi Tim junior.
Po chwili milczenia Ricky podjal:
Witaj, Tim. Mysmy sie chyba nigdy nie spotkali...
Widzielismy sie. Raz. Pamietam. Na pogrzebie babci. Chcesz rozmawiac z tata?
Jesli mozna.
O czym?
Ricky zdziwil sie, slyszac podobne pytanie z ust kogos tak mlodego. Odniosl wrazenie, ze mlodzieniec stara sie chronic ojca.
Mam do niego pewna nietypowa sprawe - wyjasnil.
Mielismy juz nietypowy dzien - powiedzial zagadkowo nastolatek. - Tata jest teraz zajety. Gliny jeszcze tu sa.
Ricky nabral gwaltownie powietrza.
-Policja? Stalo sie cos?
Tim nie odpowiedzial na jego pytanie, natomiast szybko zadal swoje, nieco zaskakujac nim Starksa:
-Po co dzwonisz?
Ricky zaczal wystudiowanym, spokojnym tonem:
Moj dawny pacjent - pewnie pamietasz, ze jestem lekarzem, prawda, Tim? - bedzie probowal skontaktowac sie z kims z naszej rodziny. Dzwonie, zeby wszystkich ostrzec. Chcialbym o tym porozmawiac osobiscie z twoim tata. Co robi u was policja?
Chodzi o moja siostre. Ktos ja sledzil... - zaczal niepewnie chlopiec, ale zaraz przerwal. - Lepiej jednak poprosze tate - zdecydowal energicznie.
Ricky uslyszal stukniecie sluchawki odkladanej na blat. Po chwili odezwal sie glos:
Wujek Frederick?
Witaj, Tim. Wybacz, ze cie niepokoje.
Nie szkodzi. Syn mowi, ze chcesz mnie ostrzec.
-Poniekad. Dostalem dzis anonim, chyba od bylego pacjenta. Pisze, ze bedzie sie staral skontaktowac z kims z moich krewnych. Obdzwaniam teraz cala rodzine, zeby wszystkich ostrzec i ustalic, czy juz nie zrobil komus przykrosci.
Na laczach zapadla martwa, lodowata cisza na niemal minute.
Co to za pacjent? - spytal ostro Tim senior. - Ktos niebezpieczny?
Nie wiem dokladnie, kto to taki. List nie byl podpisany. Domyslam sie tylko, ze moze chodzic o dawnego pacjenta.
Zglosiles to na policje?
Nie. Wyslanie listu nie jest przeciez przestepstwem.
To samo powiedzieli mi ci dranie.
Slucham? - zaniepokoil sie Ricky.
Gliny. Zadzwonilem na policje, zadali sobie trud, zeby sie do mnie pofatygowac, i powiedzieli, ze nie sa w stanie nic zrobic.
Po co dzwoniles na policje?
Timothy Graham wzial gleboki oddech, ale zamiast sie uspokoic, zirytowal sie jeszcze bardziej, jakby dal w ten sposob upust tlumionej zlosci.
-To musi byc jakis chory na umysle dran. Ukatrupie go golymi rekami, niech go tylko dorwe. Dasz wiare? W dniu jej urodzin! Akurat w czternaste urodziny. Ohyda.
Ricky skamienial. Nagle otworzyla mu sie klapka w mozgu. Zdal sobie sprawe, ze od poczatku powinien byl zwrocic uwage na ten szczegolny zwiazek. Z calej rodziny tylko corka Tima obchodzila urodziny w tym samym dniu co on. Zbesztal sie w myslach: Trzeba bylo zadzwonic do nich w pierwszej kolejnosci.
Co sie stalo? - spytal wprost.
Ktos podrzucil Mindy urodzinowa karte do jej szkolnej szafki. Wiesz, z takich wielkich, skladanych, landrynkowych, jakie sprzedaja w supermarkecie. Wciaz nie moge dociec, jak ten dran niepostrzezenie otworzyl szafke. Gdzie byla wtedy, do cholery, ochrona? W glowie sie nie miesci. W kazdym razie, kiedy Mindy przyszla do szkoly, znalazla te nieszczesna karte i otworzyla ja, przekonana, ze to zart ktorejs z kolezanek. I wiesz co? Z karty wysypal sie caly stos wstretnych pornograficznych zdjec kobiet przykutych lancuchami. Naprawde ostre fotki, dla ludzi o stalowych nerwach. Ktos napisal na kartce: "Wlasnie to z toba zrobie, gdy znajdziemy sie sam na sam".
Ricky zesztywnial na swoim krzesle. Rumpelstilskin, pomyslal.
Spytal jednak:
Co na to policja? Co ci powiedzieli?
Miejscowi gliniarze - Tim sie rozgoraczkowal - to kompletni idioci. Powiedzieli mi beztrosko, ze na razie nie ma namacalnych dowodow, by ktos czyhal na Mindy, wiec nie moga nic zrobic. Im potrzebna jest jawna akcja. Innymi slowy, ktos ja musi najpierw napasc. Po prostu horror. Starasz sie chronic wlasne dzieci przed okrucienstwem i zlem tego swiata i prosze, wystarczy uspic na chwile czujnosc, a spotyka cie cos takiego.
Po tych slowach nauczyciel historii rozlaczyl sie.
Ricky Starks oparl sie ciezko o blat biurka. Poczul, ze ogarnia go rozpacz. Rumpelstilskin zadal cios wnuczce jego siostry, kompletnie bezbronnemu dziecku. Wybral radosna chwile, moment rozkwitu - jej czternaste urodziny - by zaprawic je strachem i ohyda. Ricky spojrzal na list. Gwalt psychiczny. Swiadomie uzyl tego slowa zaraz obok slowa "zniszcze".
Byla polnoc, Ricky czul sie otepialy i samotny jak palec. Po calym gabinecie walaly sie skoroszyty z szarego papieru, notatniki ze stenografami, kartki papieru kancelaryjnego i minikasety magnetofonowe.
Stojac w centrum tego balaganu, czul sie jak czlowiek, ktory wyszedl wlasnie z piwnicznego schronu po przetoczeniu sie tornada. Doszedl do wniosku, ze studiowanie setek terapii oraz kartotek z dziesieciu lat nie ma sensu. Nie znajdzie tam Rumpelstilskina.
A w kazdym razie nie dokona jego identyfikacji.
Gdyby nadawca listu znalazl sie dzis na jego kozetce, na chocby najkrotsza terapie, Ricky natychmiast by sie zorientowal. Ton. Styl. To byly dla niego cechy rownie czytelne jak dla detektywa odciski palcow. Nawet po dlugim czasie zaden pacjent nie mogl pojawic sie tak dalece odmieniony, by skryc przed nim swoja tozsamosc. Niektorzy byli zapewne wsciekli, uznajac lata wizyt za stracone. Trzeba sie z tym liczyc, ze nie kazda terapia odnosi skutek. Na pewno znalezliby sie ludzie, ktorym nie pomogl. Lub tacy, ktorych stan ulegl pogorszeniu i ktorzy ponownie znalezli sie na dnie rozpaczy.
Jednak Rumpelstilskin zupelnie nie pasowal do tego wizerunku. Ton jego listu i wiadomosc podrzucona czternastolatce zdradzaly wyrachowanego, agresywnego i przewrotnie pewnego siebie osobnika. Psychopaty, pomyslal Ricky. W ciagu wieloletniej kariery zdarzalo mu sie leczyc pacjentow o inklinacjach psychopatycznych, jednak zaden z nich nie przejawial tak glebokiej nienawisci ani obsesji jak Rumpelstilskin. A jednak ktos, kogo leczyl bez powodzenia, byl zwiazany z autorem listu.
Chodzi o to, zdal sobie sprawe, by dojsc, kim byl ow pacjent, a nastepnie znalezc jego powiazania z Rumpelstilskinem. Im dluzej sie nad tym zastanawial, tym bardziej upewnial sie, ze o taki wlasnie zwiazek chodzi. Przesladowca, ktory chcial jego smierci, byl czyims dzieckiem, wspolmalzonkiem lub kochankiem. Po pierwsze, nalezalo ustalic, ktorzy z jego pacjentow zrezygnowali z terapii pod byle pretekstem. A nastepnie zajac sie tropieniem Rumpelstilskina.
Wrocil do biurka, brodzac wsrod porozrzucanych dokumentow i uniosl list: "Jestem kims z twojej przeszlosci".
Ricky westchnal. Czyzby popelnil blad wowczas, gdy przed ponad dwudziestu pieciu laty odbywal szpitalny staz? Blad, ktory mial go teraz slono kosztowac? Czy w ogole pamieta swoich pierwszych pacjentow? Jeszcze w trakcie szkolenia z psychoanalizy jako student stykal sie ze schizofrenikami paranoidalnymi, ktorzy popelnili powazne przestepstwa. Wtedy otarl sie o psychiatrie sadowa, co zreszta niespecjalnie przypadlo mu do gustu. Gdy tylko praktyka dobiegla konca, szybko wrocil na znacznie bezpieczniejsze freudowskie poletko.
Wyczerpany i niepewny, czy doszedl do jakichs konkretnych wnioskow, Ricky, potykajac sie, opuscil gabinet, by przejsc do niewielkiej sypialni. Bylo to proste, ascetyczne pomieszczenie z szafka nocna, komoda i jednoosobowym lozkiem. Niegdys stalo tu podwojne lozko z ozdobnym wezglowiem, ale oddal je po smierci zony. Znikly rowniez prawie wszystkie pogodne dziela sztuki, ktorymi zona ozdobila ten pokoj. Zatrzymal ich wspolna fotografie sprzed pietnastu lat, zrobiona przed letniskowym domkiem w Wellfleet, jednak od smierci zony sukcesywnie pozbywal sie wszelkich materialnych sladow jej istnienia. Powolna, bolesna smierc, po ktorej nastapily trzy lata wymazywania jej z pamieci.
Ricky zdjal ubranie, nie spieszac sie, zlozyl z pietyzmem spodnie i powiesil niebieski blezer. Przysiadl na brzegu lozka w samej bieliz-nie. W szufladzie nocnej szafki trzymal fiolke proszkow nasennych. Polknal jeden z nadzieja, ze szybko przyniesie mu gleboki, niczym nie zaklocony sen.
Pierwsza pacjentka w ostatnim dniu przed planowanym w sierpniu miesiecznym urlopem przybyla punktualnie o siodmej rano. Uznal wizyte za udana. Nic szczegolnie emocjonujacego ani dramatycznego. Jednak pacjentka wciaz robila postepy.
Doktor Starks zakaszlal i poprawil sie nieco na krzesle.
-Obawiam sie, ze musimy na dzisiaj skonczyc.
Mloda kobieta, ktora opowiadala o watpliwej perspektywie zwiazku z poznanym niedawno mezczyzna, westchnela:
-Coz, przekonamy sie, czy bede z nim nadal za miesiac.
To spostrzezenie wywolalo usmiech na twarzy Ricky'ego.
Pacjentka opuscila nogi z kozetki i powiedziala:
-Udanych wakacji, doktorze. Do zobaczenia po Swiecie Pracy.- Zabrala torebke i oddalila sie z gabinetu zwawym krokiem.
Dzien nie odbiegal od rutyny.
Wyszedl z domu kolo poludnia i przemierzyl zwykla trase. Jednak kilka razy musial sie powstrzymac, by gwaltownie nie obrocic sie i nie sprawdzic, czy ktos go nie sledzi. Odetchnal z ulga, gdy dotarl z powrotem do mieszkania.
Z popoludniowymi pacjentami poszlo podobnie jak z porannymi. Niektorzy byli rozgoryczeni z powodu jego urlopu, czego sie zreszta spodziewal. Czesc z nich wyrazala swoje obawy i niepokoj.
Minute przed siedemnasta rozlegly sie trzy serie dzwonka. Wstal i podszedl do drzwi. Pan Zimmerman nie lubil siedziec w poczekalni. Pojawial sie tuz przed wizyta i oczekiwal, ze zostanie niezwlocznie wpuszczony do gabinetu.
Ricky widzial, jak w pewien mrozny zimowy wieczor spacerowal tam i z powrotem przed budynkiem, co chwile niecierpliwie spogladajac na zegarek, byle tylko nie czekac wewnatrz. Starks w kazdy dzien roboczy otwieral przed nim drzwi punktualnie o siedemnastej, by rozwscieczony mezczyzna mogl wtoczyc sie do gabinetu, walnac na kozetke i bez zajaknienia wylac swoje zale z powodu wszystkich krzywd, ktore go od rana spotkaly. Ricky wzial gleboki oddech i nim otworzyl drzwi, przybral mine pokerzysty.
-Dzien dobry - zaczal jak zwykle od powitania.
Jednak w progu poczekalni nie stal Roger Zimmerman.
Ricky ujrzal posagowo piekna, wrecz zjawiskowa kobiete. Miala na sobie dlugi czarny trencz, sciagniety paskiem, i ciemne okulary, ktore natychmiast zdjela, ukazujac przenikliwe, zywe zielone oczy.
Mogla niewiele przekroczyc trzydziestke. Istota w pelnym rozkwicie swojej kobiecosci.
Przepraszam - rzekl niepewnie Ricky. - Ale...
Ach - odezwala sie lekcewazaco, potrzasajac siegajacymi ramion blond wlosami. - Zimmerman dzis nie przyjedzie. Jestem tu w jego zastepstwie.
-Alez on...
-Juz pana nie potrzebuje - wyjasnila. - Dzis dokladnie o godzi nie czternastej trzydziesci siedem postanowil zakonczyc terapie. Co ciekawe, podjal te decyzje akurat na stacji metra na Dziewiecdziesiatej Szostej Ulicy po krociutkiej rozmowie z panem R.
Wyminela oniemialego doktora i weszla do poczekalni.
Ricky bez slowa zaprosil ja do gabinetu. Obserwowal, jak bacznie rozglada sie po pomieszczeniu. Podeszla do polki i spojrzala na ksiazki. Nastepnie skierowala sie do kremowej sciany, na ktorej wisialy jego dyplomy oraz portret samego Freuda w debowej ramie. Tworca psychoanalizy trzymal na zdjeciu nieodlaczne cygaro i spogladal zlowrogo swymi gleboko osadzonymi oczyma. Postukala w szklo, za ktorym znajdowal sie portret, palcem z dlugim tipsem polakierowa-nym na jaskrawa czerwien.
-Zdumiewajace, ze kazdy zawod ma swojego patrona, ktorego mozna powiesic na scianie. Na przyklad niewydarzeni politycy wieszaja sobie Lincolna czy Waszyngtona. Psychoanalitycy zas, tacy jak pan, Ricky, posilkuja sie portretem Zygmunta Swietego. Domyslam sie, ze chodzi o potwierdzenie prawa do wykonywania zawodu, ktore w przeciwnym razie ktos moglby podac w watpliwosc.
Ricky Starks bezszelestnie przeniosl fotel i postawil go przed biurkiem. Sam zas wszedl za biurko i zaprosil goscia gestem do zajecia miejsca naprzeciw siebie.
Co? - zdumiala sie. - Nie na slynnej kanapce?
Byloby to nieco przedwczesne - odrzekl chlodno. Ponownie wskazal jej miejsce. Mloda kobieta znow rozejrzala sie zielonymi oczyma po pokoju, jakby starala sie zapamietac kazdy szczegol, w koncu jednak opadla na fotel. Rozparla sie leniwie i siegnela do kieszeni czarnego plaszcza po pudelko papierosow. Wyjela jednego, wlozyla do ust, zapalila przezroczysta zapalniczke na butan, ale reka znieruchomiala jej przy koniuszku papierosa.
-Co za brak obycia z mojej strony. Masz chec na papierosa, Ricky?Potrzasnal glowa.
-Jasne, ze nie. Kiedy rzuciles? O ile mam dobre informacje od pana R., to w siedemdziesiatym siodmym. Smiala decyzja jak na owe czasy. Palenie bylo jeszcze wtedy w modzie.
Mloda kobieta przypalila papierosa i zaciagnela sie nim z luboscia, by nastepnie wypuscic leniwie klab dymu.
-Popielniczka? - spytala.
Ricky siegnal do szuflady biurka. Postawil popielniczke na brzegu blatu. Kobieta natychmiast zgasila w niej papierosa.
-Dosc - rzekla. - Wystarczy gryzacego dymu, by przypomniec sobie stare dobre czasy.
Ricky milczal chwile, nim zadal pytanie:
-Czemu mamy sobie przypominac stare dobre czasy?
Przewrocila oczami, odrzucila glowe do tylu i rozesmiala sie perliscie. Przenikliwy smiech byl tu rownie nie na miejscu, jak rubaszny rechot w kosciele. Kiedy sie juz nasmiala, przeszyla Ricky'ego wzrokiem.
-Liczy sie kazde wspomnienie. Czy nie mowisz tego wszystkim po kolei pacjentom? Nigdy nie wiesz, gdzie kryje sie klucz, ktorym otworzysz drzwi do ich swiata wewnetrznego, czyz nie? Nigdy nie wiesz dokladnie, kiedy rozstapia sie wrota, bys ujrzal skrywane za nimi tajemnice. Wiec zawsze musisz byc w pogotowiu. Wiecznie czujny. Czy wlasnie tak mozna zdefiniowac terapie?
Kiwnal glowa w odpowiedzi.
-Dobra - odparla szorstko. - Dlaczego sadzisz, ze moja wizyta rozni sie czymkolwiek od wszystkich pozostalych? Choc oczywiscie tak jest w istocie.
Nie odzywal sie przez chwile, majac nadzieje, ze zbije ja tym z tropu. Okazala sie zdumiewajaco opanowana i zrownowazona. W koncu odezwal sie cicho:
-Stoje na z gory przegranej pozycji. Tyle pani o mnie wie, a ja nie znam nawet pani imienia. Chcialbym wiedziec, co ma pani na mysli,mowiac, ze pan Zimmerman zakonczyl terapie, a takze, co laczy pania z czlowiekiem, ktorego zwie pani panem R., a ktory, jak sie do myslam, jest rowniez nadawca listu podpisanego: Rumpelstilskin.Chcialbym niezwlocznie poznac odpowiedzi na te pytania.
Usmiechnela sie bez emocji.
Prosze odpowiedziec na moje pytania - powtorzyl. - W przeciwnym razie zglosze sie na policje i niech oni sie tym zajma.
Brak ci ducha walki, Ricky? Naprawde nie chcesz sie dac wciagnac w te gre?
A coz to za gra, ktora polega na podrzucaniu obrzydliwej pornografii z pogrozkami wrazliwej dziewczynce. Co to za gra, ktora naklania mnie do samobojstwa?
Siegnal po sluchawke.
-Alez Ricky - odezwala sie kobieta - czy to nie najwspanialsza gra ze wszystkich? Przechytrzyc wlasna smierc?
Zawahal sie, slyszac te slowa. Kobieta sie usmiechnela.
-Mozesz wygrac w tej grze, Ricky. Pod warunkiem jednak, ze odlozysz sluchawke. W przeciwnym razie ktos gdzies przegra. Zaufaj mi. Pan R. zawsze dotrzymuje slowa. A kiedy ten ktos przegra, ty takze bedziesz przegrany. To dopiero pierwszy dzien, gdybys sie teraz wycofal, to tak, jakbys oddal wynik walkowerem.
Odsunal dlon od sluchawki.
Jak masz na imie? - spytal.
Mow do mnie Wergiliusz, zdrobniale Wergil. Kazdy poeta potrzebuje swojego przewodnika.
A co cie laczy z Rumpelstilskinem?
Jest moim pracodawca. Ma forsy jak lodu i stac go na absolutnie wszystko, by dopiac celu. Obecnie jest zaabsorbowany toba.
Podejrzewam wiec, ze jako pracownica znasz jego imie, nazwisko i adres, ktore mozesz mi przekazac, by zakonczyc te glupoty.
Wergil potrzasnela glowa.
Niestety nie, Ricky. Pan R. nie jest na tyle glupi, by zdradzac swoja tozsamosc przed byle pomocnikiem, ktorym w tym przypadku jestem ja. Zreszta nawet gdybym mogla ci pomoc, nie zrobilabym tego. Gdzie walka sportowa? Wyobraz sobie, ze Dante i jego przewodnik Wergiliusz natrafiliby na znak: Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate... czyli "Porzuccie wszelka nadzieje, wy, ktorzy tu wchodzicie!", a Wergiliusz powiedzialby: Nie idzmy tam. I co? Z poematu nici. Nie mozna napisac dziela o tym, jak sie zawrocilo u wrot piekiel, prawda, Ricky? Guzik. Trzeba wejsc do srodka.
Wiec po co tu przyszlas?
Obawial sie, ze mozesz mu nie uwierzyc, choc ta mloda dama z Deerfield, ktora tak latwo stracila swoja mlodziencza niewinnosc, powinna byc wystarczajaco dobitnym dowodem. Jednak watpliwosci sieja niepewnosc, a ty masz tylko dwa tygodnie na gre. Dlatego tez przyslal przewodniczke, ktora pomoze ci natychmiast zabrac sie do dziela. Mnie.
Ciagle tylko mowisz o grze - powiedzial Ricky. - Ale dla pana Zimmermana to nie jest zadna gra. Przechodzimy obecnie wazny etap jego leczenia. Tajemniczy pan R. moze sobie pogrywac ze mna, jednak posunal sie za daleko, wciagajac w to moich pacjentow.
Mloda kobieta, przedstawiajaca sie jako Wergiliusz, uniosla reke.
-Daruj sobie ten patos.
Ricky milczal, patrzac na nia surowo.
Calkowicie zignorowala jego spojrzenie i delikatnie machnawszy dlonia, dodala:
-Zimmerman sam zglosil sie do gry. Poczatkowo niechetnie, jak slyszalam, ale po chwili bardzo sie apalil. Nie bralam niestety udzialu w tej rozmowie. Ale powiem ci, kto bral. W pewnym sensie uposledzona kobieta w srednim wieku imieniem LuAnne. Sadze, ze powinienes z nia porozmawiac. Kto wie, czego mozesz sie od niej dowiedziec. Na pewno bedziesz probowal skontaktowac sie z panem Zimmermanem, by ci wszystko wyjasnil, obawiam sie jednak, ze jest nieuchwytny.
Starks chcial sie domagac wyjasnien, ale Wergil wstala.
Ricky - odezwala sie zdawkowo - na tym konczymy dzisiejsza sesje. Przekazalam ci mnostwo informacji, wiec teraz bierz sie do dziela. A to nie jest twoja mocna strona, prawda? Potrafisz tylko sluchac. I na tym koniec. Tym razem nie stac cie na bezczynnosc. Musisz ruszyc tylek i brac sie do roboty. W przeciwnym razie... lepiej o tym nie mowmy.
Szybkim krokiem podeszla do wyjscia.
Zaczekaj - powiedzial pod wplywem impulsu. - Wrocisz?
Bo ja wiem? - odparla Wergil z nieznacznym usmiechem. - Moze. Zobaczymy, jak ci pojdzie.
Otworzyla drzwi i wyszla.
Przez chwile nasluchiwal stukotu jej obcasow w korytarzu. Potem skoczyl na rowne nogi i podbiegl do drzwi. Otworzyl je, ale Wergil nie bylo juz widac. Wrocil do gabinetu, oparl sie o parapet i wyjrzal akurat w momencie, gdy kobieta wyszla przed budynek. Obserwowal, jak pod dom podjezdza dluga limuzyna. Wergil wsiadla do srodka. Limuzyna odjechala ulica zbyt szybko, zeby Ricky mogl dostrzec numery rejestracyjne, nawet gdyby byl na tyle sprytny i czujny, by w ogole przyszlo mu to do glowy.
Czasem przy brzegu przyladka Cod, niedaleko jego domku letniskowego, pojawiaja sie silne prady morskie, ktore bywaja grozne i smiercionosne. Gdy czlowiek wpadnie w zasieg takiego pradu, winien pamietac o kilku podstawowych zasadach. Jesli je zbagatelizuje, moze przyplacic to zyciem. Poniewaz rwacy nurt jest na ogol waski, nigdy nie nalezy z nim walczyc. Trzeba mu sie po prostu poddac, a juz po kilku sekundach silny prad zelzeje i wowczas bez trudu mozna doplynac do plazy. Sa to najprostsze rady i mogloby sie wydawac, ze wyrwanie sie ze szponow pradu morskiego jest niewiele trudniejsze od usuniecia ze skory pchly tropikalnej. W rzeczywistosci nie jest to az tak latwe. Gdy prad niesie nas w glab oceanu, wpadamy w panike. Strach i wyczerpanie staja sie dojmujace. Ricky co roku czytal o co najmniej jednym topielcu, ktory rozstawal sie z zyciem smiesznie blisko brzegu.
Wzial gleboki oddech i staral sie odsunac wrazenie, ze jego tez cos popycha ku metnej, niebezpiecznej glebinie. Gdy tylko samochod z Wergil zniknal z pola widzenia, Starks siegnal po notatnik, w ktorym zapisany byl telefon Zimmermana. Pospiesznie wykrecil numer. Nikt jednak nie odbieral. Nie bylo Zimmermana. Nie bylo jego nadopiekunczej matki. Nie bylo automatycznej sekretarki.
Odlozyl sluchawke w polowie sygnalu i porwal plaszcz. W pospiechu wybiegl z mieszkania.
Ulice miasta wciaz zalewalo slonce, choc nastal juz wieczor. Postanowil nie lapac taksowki, tylko przejsc sie przez Central Park. Doszedl do wniosku, ze czas i wysilek fizyczny pozwola mu ulozyc w glowie wszystkie fakty.
Byl cieply wczesny wieczor. Po przejsciu kilkuset metrow poczul, jak pachy wilgotnieja mu od potu. Zdjal plaszcz i przerzucil go przez ramie. Beztroski wyglad, jaki na pozor sprawial, klocil sie z jego samopoczuciem. W parku pelno bylo biegaczy i spacerowiczow z psami. Po kwadransie szybkiego marszu dotarl do kwartalu, w ktorym miescil sie blok mieszkalny Zimmermana. Zawahal sie na rogu. Zrobil kilka krokow i zatrzymal sie. Potrzasnal glowa.
-Co to mowila Wergil? - szepnal pod nosem.
Zimmerman postanowil zakonczyc terapie na pobliskiej stacji metra dokladnie o 14.37.
To sie nie trzymalo kupy.
Podszedl do budki telefonicznej, umiescil cwiercdolarowke w automacie i nerwowo wybral numer Zimmermana. Telefon znow dzwonil kilkanascie razy, nikt jednak nie odbieral. Tym razem Ricky odczul ulge. Brak odpowiedzi zwalnial go z obowiazku dobijania sie do drzwi mieszkania pacjenta.
Odwiesil sluchawke i wyszedl z budki. Musisz przejac kontrole nad sytuacja, powiedzial do siebie. W oko wpadlo mu wejscie do stacji metra przy Dziewiecdziesiatej Szostej. Podazyl w tym kierunku, przystanal u szczytu schodow, a nastepnie powoli zszedl na dol. Z glebi tunelu dochodzil stukot kolejki. Owial go zbutwialy, zastarzaly odor, a po chwili zalal gesty zar. W budce z zetonami siedziala kobieta. Nachylil sie do oslonietego metalowa siatka okienka w szybie z pleksiglasu.
Przepraszam pania - powiedzial.
Chce sie pan przesiasc? Zgubil pan droge? Mapa wisi na tamtej scianie.
Nie - odparl, krecac glowa. - Zastanawiam sie... Zastanawialem sie, czy zdarzylo sie tu dzis cos szczegolnego? Dzis po poludniu...
Pogadaj pan z glinami - uciela. - Ale co...
To bylo przed moja zmiana. Nic nie widzialam.
Ale co sie stalo?
Jakis facet skoczyl pod pociag. A moze wpadl, nie wiem. Byly tu gliny, ale ulotnily sie przed moja zmiana.
Jakie gliny?
-Z transportu miejskiego. Z rogu Dziewiecdziesiatej Szostej i Broadwayu.
Ricky zrobil krok w tyl, poczul skurcz zoladka. Braklo mu tchu. W tym momencie nadjechal pociag, wypelniajac stacje hukiem, ktory uderzyl go jak cios piescia.
-Dobrze sie pan czuje? - kobieta z budki przekrzykiwala halas.- Kiepsko pan wyglada.
Kiwnal glowa i szepnal w odpowiedzi:
-Nic mi nie jest - choc bylo to wierutne klamstwo.
Wszystko bylo obce w swiecie, w ktorym Ricky znalazl sie tamtego wieczoru. Widoki, dzwieki i zapachy na komisariacie policji transportu miejskiego przy rogu Dziewiecdziesiatej Szostej i Broadwayu ukazaly te strone miasta, o ktorej mial co najwyzej metne pojecie. W powietrzu unosila sie nikla won moczu gryzaca sie z ostrzejszym zapachem silnego srodka do dezynfekcji. Jakis mezczyzna, zamkniety w areszcie poza zasiegiem jego wzroku, wykrzykiwal niezrozumiale zbitki slow. Rozsierdzona kobieta, siedzaca z beczacym dzieckiem na reku przed biurkiem sierzanta, klela po hiszpansku z zawrotna szybkoscia. Gdzies dzwonil telefon, ktorego nikt nie odbieral.
Kobieta przed biurkiem sierzanta, kolyszac dziecko, wyrzucila z siebie pozegnalna wiazanke, obrocila sie z grymasem i minela Ri-cky'ego z taka pogarda, jakby byl robakiem niewartym zdeptania butem. Ruszyl niepewnie w strone oficera siedzacego za biurkiem.
Przepraszam... - zaczal, ale natychmiast mu przerwano.
Nikt tak naprawde nie przeprasza, koles. Tylko tak mowia. Wcale nie maja tego na mysli.
Pan mnie zle zrozumial. Chodzi mi o to...
Nikt nigdy nie mowi tego, o co mu naprawde chodzi. Warto to sobie wziac do serca.
Policjant mial nieco ponad czterdziestke, a do twarzy przylepiony beztroski usmiech, ktorym dawal do zrozumienia, ze widzial juz w zyciu wszystko.
-Zaczne jeszcze raz - powiedzial ostro Ricky.Policjant znow sie usmiechnal, potrzasajac glowa.
Nikt nigdy nie zaczyna wszystkiego jeszcze raz, przynajmniej ja nikogo takiego nie spotkalem. Ale moze pan bedzie pierwszy.
Dzis wydarzyl sie wypadek na stacji metra przy Dziewiecdziesiatej Szostej. Mezczyzna wpadl...
Skoczyl, jak slyszalem. Jest pan swiadkiem?
Nie. Ale, jak sadze, znalem tego mezczyzne. Bylem jego lekarzem. Chce sie czegos dowiedziec.
Lekarzem, mowisz pan? Od czego?
Przychodzil do mnie od roku na psychoanalize.
Jest pan psychoanalitykiem? Ricky przytaknal.
Ciekawy zawod - zauwazyl oficer. - Ma pan u siebie kozetke?
Zgadza sie.
-Ekstra. O jednego goscia na te kozetke mniej. Niech pan pogada z detektywem. Riggins zajmuje sie ta sprawa. A przynajmniej tym, co z niej zostalo, kiedy jadacy stowa ekspres z Piatej Alei wpadl na stacje.
Policjant wskazal mu dwuskrzydlowe drzwi z napisem: Biuro detektywa. Ricky wszedl przez nie do niewielkiego gabinetu, w ktorym ujrzal labirynt szaroburych biurek ze stali.
Detektyw w bialej koszuli i czerwonym krawacie, siedzacy przy najblizszym biurku, uniosl glowe.
Slucham?
Detektyw Riggins? Mezczyzna potrzasnal glowa.
-To nie ja. Rozmawia na koncu sali z ludzmi, ktorzy widzieli dzis tego skoczka.
Ricky dostrzegl po drugiej stronie pomieszczenia kobiete jeszcze niestara, a juz niemloda. Ubrana byla w meska jasnoniebieska koszule z wylogami kolnierzyka przypinanymi na guziki oraz krawat w prazki z jedwabnego rypsu, szare spodnie i pasujace do reszty jak piesc do nosa biale adidasy z odblaskowymi pomaranczowymi paskami po bokach. Wlosy ciemnoblond miala zebrane ciasno w konski ogon, przez co wygladala na nieco wiecej niz trzydziesci lat - na jakie szacowal ja Ricky. Pani detektyw rozmawiala z dwoma czarnoskorymi nastolatkami noszacymi przesadnie workowate niebieskie dzinsy i dziwacznie nasadzone czapki baseballowki. Detektyw w czerwonym krawacie spytal: - Pan w sprawie tego skoczka z Dziewiecdziesiatej Szostej? Ricky skinal glowa. Detektyw podniosl sluchawke. Wskazal szesc drewnianych krzesel stojacych rzadkiem pod sciana. Tylko jedno bylo zajete przez obszarpana, niedomyta kobiete w trudnym do okreslenia wieku. Jej geste siwe wlosy sterczaly na wszystkie mozliwe strony, mowila cos do siebie pod nosem. Kobiecina miala na grzbiecie wyswiechtany plaszczyk, ktory zaciskala na sobie coraz mocniej, przy czym kiwala sie lekko na krzesle. Bezdomna schizofreniczka, zdiagnozowal Ricky.
-Niech pan siada obok LuAnne - zachecil go detektyw. - Dam znac Riggins, ze ma jeszcze jednego klienta.
Ricky zesztywnial, slyszac imie kobieciny. Wzial gleboki oddech i podszedl do rzadka krzesel.
-Moge kolo pani usiasc? - spytal, wskazujac najblizsze niej krzeslo.Spojrzala na niego z lekkim zdziwieniem.
-Chce wiedziec, czy moze tu siadac? A ja to niby kto? Krolowa krzesel? Moze siadac, gdzie chce.
Ricky usiadl obok niej. Wiercil sie na krzesle, jakby nie mogl znalezc wygodnej pozycji. W koncu zapytal:
-A wiec LuAnne, byla pani na stacji metra, kiedy ten mezczyzna spadl na tory?
LuAnne uniosla oczy ku jarzeniowkom i wlepila wzrok w jasny, silny blask. Dala mu lekkiego kuksanca w ramie i odparla:
-Chce wiedziec, czy tam bylam, kiedy ten gosc wpadl pod pociag?Powiem mu, co widzialam: krew i krzyczacych ludzi, okropienstwo.Potem przyszly gliny. - Spojrzala spod oka na Ricky'ego. - Wszystko dobrze widzialam.
-Prosze mi opowiedziec, LuAnne, co pani widziala.Odkaszlnela, jakby chciala przeczyscic gardlo.
-Chce wiedziec, co widzialam - zaskrzypiala. - Chce wiedziec o tym mezczyznie, co umarl, i tej pieknej kobiecie, co do mnie podeszla i rzekla mi prawie szeptem: "Widzialas to LuAnne? Widzialas, jak ten mezczyzna zeskoczyl z peronu, kiedy nadjechal pociag!".Powiedziala mi: "Nikt go nie pchnal, LuAnne", mowila: "Pamietaj o tym, LuAnne. Nikt nie pchnal tego mezczyzny". Potem podszedl do niej mezczyzna, ktory powiedzial: "LuAnne, musisz powiedziec policji, co widzialas". I wtedy ta piekna kobieta dala mi dziesiec dolcow. Tobie tez dala dyche?
Nie - odparl powoli Ricky - nie dostalem dziesieciu dolcow.
Szkoda - rzekla LuAnne, krecac glowa.
Uniosl wzrok i zobaczyl detektyw Riggins, ktora zmierzala w jego kierunku. Na powitanie pojawil sie na jej wargach ledwie dostrzegalny usmiech.
-Witam - powiedziala. - Pan w sprawie Zimmermana? - Nim zdazyl cokolwiek odrzec, zwrocila sie do kobiety. - LuAnne, poprosze oficera, zeby cie zawiozl do schroniska na Sto Drugiej Ulicy,gdzie spedzisz noc. Dzieki, ze sie do nas pofatygowalas. Bardzo nam pomoglas. Zostan w tym schronisku, dobrze, LuAnne? Moze bede cie jeszcze potrzebowala.
LuAnne wstala, krecac glowa.
-Ona chce, zebym zostala w schronisku.
-Spodoba ci sie przejazdzka samochodem, LuAnne. Jesli chcesz,poprosze chlopcow, zeby jechali na sygnale.
LuAnne usmiechnela sie na te mysl. Zarliwie, z dzieciecym entuzjazmem podchwycila ten pomysl. Pani detektyw dala znak dwom mundurowym i powiedziala:
-Potraktujcie naszego swiadka jak VIP-a. Wlaczcie koguta.
Ricky obserwowal, jak oblakana kroczy do wyjscia w asyscie policjantow, powloczac lekko nogami. Detektyw Riggins rowniez za nia patrzyla.
Bywaja gorsze - westchnela. - Jestem ciekawa, kim ona naprawde jest. Moze ktos gdzies sie martwi, ze zaginela, doktorze? W Cincinnati albo Minneapolis. Moze jest spadkobierczynia naftowej fortuny, a moze wygrala los na loterii. To by dopiero bylo, prawda? Zastanawiam sie, co ja spotkalo. Ten caly koktajl chemiczny buzujacy w jej mozgu bez zadnej kontroli. Ale to juz panska dzialka.
Niestety, nie jestem specjalista od terapii farmakologicznych - rzekl Ricky. - Moimi metodami pewnie nie daloby sie zbytnio pomoc LuAnne.
Detektyw Riggins zaprosila go do biurka, przy ktorym stalo dodatkowe krzeslo. Przeszli przez pokoj ramie w ramie.
-Ma pan co nieco do powiedzenia, hmm? - zaczela, siadajac za biurkiem. - Byl pan psychoterapeuta pana Zimmermana, o ile sie nie myle?
Wyjela notatnik i olowek.
Faktycznie. Przechodzil u mnie terapie przez ostatni rok. Ale...
Czy mial jakies mysli samobojcze w ostatnich tygodniach?
Nie. W zadnym razie - odparl stanowczo Ricky. Detektyw uniosla brwi.
Czyzby? Wcale? Ricky zawahal sie.
Powiedzmy, ze wciaz borykal sie z roznymi sprawami, ktore go nekaly. Nie mial jednak zadnych typowych objawow. Gdybym cokolwiek zauwazyl, podjalbym odpowiednie kroki...
Czy kiedykolwiek w przeszlosci ktorys z panskich pacjentow popelnil samobojstwo?
Tak. Niestety. Ale w tamtym przypadku oznaki byly wyrazne. Ubolewam nad tym, ze moje wysilki okazaly sie niedostateczne w porownaniu z bezmiarem jego depresji.
Pewnie pozniej dreczylo pana sumienie, doktorze?
Tak - odparl Ricky chlodno.
Panska renoma ucierpialaby, gdyby jeszcze jeden z panskich pacjentow zdecydowal sie na konfrontacje z pociagiem z Osmej Alei, prawda?
Ricky odchylil sie na krzesle, patrzac chmurnym wzrokiem.
-Niech pani sobie daruje podobne sugestie, pani detektyw.Riggins usmiechnela sie nieznacznie, krecac glowa.
-No dobrze, zmienmy temat. Jesli twierdzi pan, ze sam nie odebral sobie zycia, ktos musial go w tym wyreczyc. Czy pan Zimmerman mowil o kims, kto palal do niego nienawiscia? O partnerze w interesach? Porzuconej kochance?
Ricky wahal sie. Wiedzial, ze to doskonala okazja, by zrzucic ciezar z serca, poinformowac o anonimie, wizycie Wergil i grze, w ktora usilowano go wciagnac. Wystarczylo powiedziec, ze popelniono przestepstwo, a Zimmerman niewinnie zginal, stajac sie ofiara w rozgrywce, nie majacej z nim nic wspolnego. Nie mial jednak pojecia, czym ryzykuje. Wszystkie zdarzenia dotyczace jego osoby skladaly sie w metna, nieuchwytna i zagmatwana calosc.
Potrzasnal glowa.
-Pan Zimmerman nie wspominal nigdy o kims takim. Smiem jednak watpic w to, ze popelnil samobojstwo. Jego stan nie byl az tak powazny. Prosze to odnotowac i umiescic w raporcie.
Detektyw Riggins wzruszyla ramionami i usmiechnela sie, z trudem kryjac zmeczenie.
-Zapisalam kazde panskie slowo, doktorze. - Znow sie usmiechnela. - Daje glowe, ze wsrod jego rzeczy osobistych znajde jakis liscik. A moze do pana przyjdzie cos poczta w tym tygodniu. Bardzo prosze w takim wypadku zrobic i przyslac mi kopie, ktora dolacze do raportu.
Siegnela do stojacego na biurku pudeleczka po wizytowke i podala mu ja teatralnym gestem. Ricky schowal kartonik do kieszeni, nawet nie spojrzawszy na niego, po czym podniosl sie i skierowal do wyjscia. Przemierzyl gabinet zwawym krokiem, obejrzal sie dopiero, mijajac drzwi; w przelocie ujrzal detektyw Riggins pochylona nad staroswiecka maszyna do pisania; zaczynala wystukiwac raport na temat pospolitej i pozornie pozbawionej logiki smierci Rogera Zimmermana.
TRZY
Duch Zimmermana najwyrazniej kpil sobie z niego. Nastal ranek po kiepskiej nocy. Ricky niewiele spal, a kiedy juz przymknal oko, nekaly go wyraziste sny o zmarlej zonie, ktora siedziala obok niego w sportowym dwuosobowym wozie. Zaparkowali w glebokim piachu przy brzegu oceanu, nieopodal ich letniskowego domku na przyladku Cod. Ricky mial we snie wrazenie, ze szarozielone wody Atlantyku - zwykle ten kolor zwiastowal sztorm - zblizaja sie coraz bardziej, grozac tym, ze fala przyplywu porwie samochod. Rzucil sie jak szalony, by otworzyc drzwi. Gdy jednak siegnal klamki, zobaczyl na zewnatrz umazanego krwia, wyszczerzonego w usmiechu Zimmermana, ktory przytrzymywal drzwi, nie dajac mu wyjsc z auta. Na dodatek samochod nie chcial zapalic. We snie zmarla zona byla niezwykle opanowana i cos mu wskazywala. Stojac pozniej pod prysznicem, z latwoscia zinterpretowal swoj sen.Doktor Starks wlozyl stara niebieska koszule i wyplowiale spodnie khaki z wystrzepionymi u dolu nogawkami. Spodnie nosily slady wieloletniego wakacyjnego uzytkowania, nosil je bowiem zawsze, gdy tylko mial wolne. Od lat, gdy budzil sie pierwszego sierpnia, ochoczo wskakiwal w znoszone ciuchy, czym natychmiast odcinal sie od pieczolowicie wypracowanej pozycji psychoanalityka z Upper East Side na Manhattanie. Odcinal sie od mezczyzny, ktory wiele osiagnal, by przedzierzgnac sie w role przewidziana na czas wakacji. Urlop byl dla niego okazja, by uwalac sie po lokcie ziemia, grzebiac w ogrodku w Wellfleet, by pozwolic piaskowi gromadzic sie miedzy palcami stop w czasie dlugich przechadzek plaza oraz by czytac popularne kryminaly. Tym razem wakacje zwiastowaly jednak cos zupelnie innego.
Potrzasnal glowa i poczlapal do ciasnej kuchenki. Na sniadanie przygotowal sobie jedna kromke wyschnietego pieczywa tostowego i czarna kawe. Potem zaniosl kawe do gabinetu, gdzie rozlozyl przed soba na biurku list Rumpelstilskina. Siadl za biurkiem i wpatrywal sie w slowa. Przez moment doznal zawrotow glowy, uderzyla go fala goraca.
-Co sie dzieje? - spytal siebie na glos.
Struchlal na mysl o tym, ze Zimmerman zostal wepchniety pod pociag tylko po to, by ta wiadomosc