ANALITYK Analityk Najlepsze zyczenia z okazji urodzin,doktorze Starks. Zniszczyles moje zycie Teraz ja zmienie Twoje w koszmarRumpelstilskin. J E D E N SADZIL, ze nie przezyje tego roku. Wieksza czesc swoich piecdziesiatych trzecich urodzin spedzil jednak jak kazdego innego dnia, sluchajac ludzi wylewajacych zale na wlasne matki. Matki bezmyslne, matki okrutne, matki uwodzicielskie. Zmarle matki, wiecznie zywe w umyslach swoich dzieci. Zyjace matki, ktore ich dzieci chetnie by udusily. Dotyczylo to zwlaszcza pana Bishopa i panny Levy oraz szczegolnie pechowego Rogera Zimmermana, ktory dzielil mieszkanie na Upper West Side - i najwyrazniej cale zycie na jawie oraz wiekszosc sugestywnych snow -z hipochondryczna, swarliwa manipulator-ka, zajadle tlumiaca wszelkie przejawy niezaleznosci swego jedynaka. Kazde z nich w pelni wykorzystalo owego dnia przeznaczony dla siebie czas, by saczyc jad, oskarzajac kobiety, ktore ich powily.Cierpliwie sluchal wybuchow nienawisci, marzac jedynie o tym, by jego pacjenci choc na moment poniechali swojego gniewu i dostrzegli, ze tak naprawde sa zli na samych siebie. Wiedzial, ze kiedys nadejdzie taki dzien, gdy po latach analizy w pustelni jego gabinetu wszyscy - nawet ten biedny, zrozpaczony Roger Zimmerman - w koncu zdolaja to pojac. Jednak w dniu urodzin, kiedy bolesnie przypomnial sobie o wlasnej smiertelnosci, zaczal sie zastanawiac, czy wystarczy mu czasu, by doprowadzic chocby jedno z nich do wewnetrznego pojednania, ktore wienczy kazda terapie. Jego ojciec zmarl wkrotce po ukonczeniu piecdziesiatego trzeciego roku zycia. Nadwatlil serce, palac jak komin i zyjac w nieustannym stresie. Strach przed podzieleniem jego losu czail sie zlowrozbnie na dnie umyslu Starksa. Zatem sluchajac narzekan zgorzknialego Rogera Zimmermana, w czasie kilku koncowych minut ostatniej tego dnia sesji byl nieco rozproszony. I wtedy wlasnie uslyszal trzykrotny, nikly dzwiek dzwonka dobiegajacy z poczekalni. Dzwonek zwiastowal zawsze przybycie nowego pacjenta. Nie zmieniajac pozycji, spojrzal w terminarz, a nastepnie na zegar stojacy na niewielkim stoliku poza zasiegiem wzroku pacjenta. Nikt nie byl zapisany na godzine osiemnasta. Zegar wskazywal siedemnasta czterdziesci osiem i siedzacy na kanapce Roger Zimmerman wyraznie zesztywnial. Zdawalo mi sie, ze jestem ostatni. Starks nie odpowiedzial. Nigdy dotad nikt po mnie nie przychodzil. Doktor wciaz milczal. Nie zycze sobie, by ktos tu po mnie przychodzil - podniosl glos Zimmerman. - Chce byc ostatni. Jutro rozwiniemy te kwestie - zaproponowal Starks. - Mozemy od tego zaczac. Niestety dzis musimy konczyc. Zimmerman nie ruszal sie z miejsca. -Jutro? O ile sie nie myle, jutro jest ostatni dzien przed pana wy jazdem na ten cholerny sierpniowy urlop, zreszta jak co roku. I co mi to da? Nadal milczal, pytanie zawislo w powietrzu. Zimmerman glosno prychnal i opuscil nogi z kozetki na podloge. -Nie lubie zmian - oswiadczyl ostro. - Wcale mi sie to nie podo ba. - Podnoszac sie, rzucil doktorowi ostre spojrzenie. - Zawsze ma byc tak samo. Przychodze, klade sie na kozetce, gadam. Zawsze je stem ostatnim pacjentem. Tak ma byc i basta. Po tych slowach gwaltownie sie obrocil, demonstracyjnie przemierzyl niewielki gabinet i wyszedl z wsciekla mina, nie ogladajac sie za siebie. Starks przez chwile nie podnosil sie z fotela, wsluchany w nerwowe kroki mezczyzny stukajace w korytarzu na zewnetrz. Potem wstal i wyszedl z gabinetu drugimi drzwiami, prowadzacymi do skromnej recepcji. Wynajal ten lokal rok po ukonczeniu stazu, by nie zmienic go przez ponad cwierc wieku. Nade wszystko cenil sobie rozklad tego mieszkania i szczegolne usytuowanie gabinetu. Prowadzilo do niego troje drzwi: jedne z sieni przerobionej na malutka poczekalnie, drugie wprost z klatki schodowej, trzecie zas z kuchni i czesci mieszkalnej, w ktorej miescila sie sypialnia. Gabinet byl wiec czyms w rodzaju prywatnej wysepki laczacej te wszystkie swiaty. Czesto traktowal go jako przedsionek, most do roznych rzeczywistosci. I bardzo mu to odpowiadalo. Nie mial pojecia, ktory z jego pacjentow pojawil sie tak nieoczekiwanie. Otworzyl drzwi do poczekalni i rozejrzal sie. W pomieszczeniu nie bylo nikogo. -Halo? - spytal zdezorientowany, choc przeciez widzial, ze nikogo nie ma. Zmarszczyl czolo, poprawil na nosie okulary w drucianej oprawce. - Ciekawe - rzekl. I wtedy zauwazyl koperte lezaca na krzesle przeznaczonym dla pacjentow. Podszedl i wzial ja do rak. Byla zaadresowana na maszynie. Zwlekal z jej otwarciem, zastanawiajac sie, ktory z pacjentow podrzucil mu te przesylke. W koncu rozerwal koperte i wyjal z niej dwie kartki zapisane pismem maszynowym. Przeczytal tylko pierwsza linijke: Najlepsze zyczenia z okazji urodzin, doktorze. Witaj w pierwszym dniu swojej smierci. Wzial gleboki oddech. Zakrecilo mu sie w glowie od ciezkiego powietrza w dawno nie wietrzonym mieszkaniu. Zeby nie upasc, musial oprzec sie o sciane. Doktor Frederick Starks, zajmujacy sie zawodowo terapia oparta na introspekcji, zyl samotnie, nekany dzien po dniu wspomnieniami innych. Podszedl do niewielkiego antycznego biurka z klonu, ktore podarowala mu przed pietnastu laty zona. Od jej smierci minely juz trzy lata. Kiedy jednak usiadl przy biurku, mial wrazenie, ze wciaz slyszy jej glos. Rozlozyl list przed soba na podkladce. Po chwili namyslu doszedl do wniosku, ze od dziesieciu lat nie doznal strachu. Ostatnia rzecza, jaka go przerazila, byla diagnoza, ktora uslyszal z ust onkologa leczacego zone. Staral sie uspokoic rozkolatane serce. Bolesnie odczuwal swoja samotnosc, zly na siebie, ze czuje sie z jej powodu taki bezbronny. Ricky Starks - rzadko przyznawal, ze woli to zdrobnienie niz swoje napuszone imie Frederick - lubil porzadek i byl niezwykle poukladany. Racjonalne podejscie do zycia stanowilo, jak sadzil, jedyny sposob wprowadzenia ladu w chaos wnoszony przez pacjentow. Watlej budowy ciala, wzrostu okolo metra osiemdziesieciu, mial szczupla, ascetyczna sylwetke, czemu sprzyjaly codziennie odbywane w porze lunchu szybkie marsze oraz wytrwale odmawianie sobie jakichkolwiek slodyczy. Szczycil sie wlosami, ktore choc lekko przerzedzone, nadal porastaly mu glowe jak lany pszenicy prerie. Od pewnego czasu nie palil i tylko sporadycznie pozwalal sobie na lampke wina. Czul sie mlodszy niz przed laty, ale mial gorzka swiadomosc, ze jego ojciec nie dozyl wieku, w ktory on wlasnie wkraczal. Zreszta, pomyslal, nie jestem jeszcze przygotowany na smierc. Czytal dalsza czesc listu: Jestem kims z twojej przeszlosci. Zrujnowales mi zycie. Moze nie wiesz jak, dlaczego ani kiedy, ale zrobiles to. Sprowadziles nieszczescie i smutek na kazde moje tchnienie. Zniszczyles moje zycie. Teraz ja zmienie twoje w koszmar. Ricky Starks znow zaczerpnal gleboko oddechu. Poczatkowo pragnalem zabic cie jak psa, by wyrownac rachunki. Potem jednak uznalem, ze byloby to za proste. Stanowisz zalosnie latwy cel, doktorze. Za dnia nie zamykasz drzwi na klucz. Od poniedzialku do piatku niezmiennie spacerujesz ustalona trasa. W niedziele bierzesz "Timesa" i siadasz przy cebulowym preclu oraz orzechowej kawie z dwiema lyzkami cukru, bez mleka, w kawiarni dwie przecznice na poludnie od twojego mieszkania. To byloby zbyt proste. Przyczajenie sie i zamordowanie ciebie nie sprawiloby mi oczekiwanej przyjemnosci. Uznalem, ze bedzie lepiej, gdy sam sie zabijesz. Ricky Starks niespokojnie poprawil sie na krzesle. Zdawalo mu sie, ze gorace powietrze drzy i faluje nad literami przed jego oczyma jak zar nad kominkiem pelnym plonacego drewna. Usta wyschly mu na wior. Zabij sie sam, doktorze. Skocz z mostu. Strzel sobie w leb. Wybiegnij przed rozpedzony autobus miejski. Wybor nalezy do ciebie. To najlepsze wyjscie. Twoje samobojstwo bedzie stosowniejsze, biorac pod uwage kontekst naszej znajomosci. I niewatpliwie bardziej satysfakcjonujace jako sposob splacenia dlugu wobec mnie. Zabawimy sie w taka gre: masz dokladnie dwa tygodnie, liczac od szostej jutro rano, by odkryc, kim jestem. Jesli ci sie uda, wykupisz jedno z drobnych ogloszen drukowanych codziennie na dole pierwszej strony "New York Timesa", a w tresci umiescisz moje nazwisko. Tylko tyle. Wydrukujesz moje nazwisko. Jesli tego nie zrobisz, coz... bedzie wesolo. Jak pewnie widzisz, na drugiej stronie listu figuruje spis piecdziesieciorga dwojga twoich krewnych. Od niespelna polrocznego noworodka, dziecka siostrzenicy, po kuzyna - inwestora z Wall Street, ktory jest tak samo zasuszony i nudny jak ty. Jezeli nie zamiescisz ogloszenia, daje ci wybor: natychmiast sie zabijesz lub zniszcze jedna z tych niewinnych osob. Zniszcze. Ciekawe slowo. Moze oznaczac finansowa ruine. A rownie dobrze gwalt psychiczny. Moze to tez byc morderstwo. Masz o czym myslec. Moze wybiore kogos mlodego, a moze starego. Obiecuje jednak, ze za moja sprawa spotka te osobe cos takiego, czego ona sama - lub jej najblizsi - nie zapomni do konca zycia, chocby latami chodzila na psychoanalize. Cokolwiek przytrafi sie tej osobie, w kazdej minucie pozostalego ci na tym padole zywota bedziesz dreczyl sie mysla, ze przyczyniles sie do jej nieszczescia. O ile oczywiscie nie wybierzesz bardziej honorowego wyjscia i nie zabijesz sie sam. Masz wiec do wyboru: moje nazwisko lub twoj nekrolog, oczywiscie w tej samej gazecie. Na dowod, ze moje macki siegaja daleko, skontaktowalem sie dzis z jedna z osob z listy i podrzucilem jej skromna wiadomosc. Zachecam cie, bys przez reszte dzisiejszego wieczoru dobrze pokombinowal, kto i w jaki sposob zostal dotkniety. A jutro z samego rana bierz sie do roboty. Oczywiscie nie przypuszczam, by udalo ci sie odkryc moja tozsamosc. Wiec w ramach forow postanowilem w ciagu najblizszych pietnastu dni podrzucac ci od czasu do czasu wskazowki. Oto pierwsza z nich: Raz byla szczesliwa rodzina, Mamusia, tatus i mala dziecina. Lecz czas radosci skryl sie i schowal, Gdy w dal tak sina tatus pozeglowal. Poezja nie jest moja mocna strona. Za to nienawisc tak. Mozesz mi zadac trzy pytania. Takie, na ktore odpowiem tak lub nie. Ta sama droga, w ramach ogloszen na pierwszej stronie "New York Timesa", odpowiem ci na swoj sposob w ciagu doby. Powodzenia. Warto, zebys poczynil niezbedne przygotowania do pogrzebu. Nie radze ci kontaktowac sie z policja. Najwyzej cie wysmieja,a tego na pewno nie znioslaby twoja duma. Poza tym rozwscieczyloby mnie to jeszcze bardziej, a tymczasem wciaz nie wiesz, na co mnie stac. Zapewniam, ze moge reagowac nieobliczalnie na wszelkie niegodziwe zachowania. Jednego mozesz byc absolutnie pewien: moj gniew nie zna granic. RUMPELSTILSKIN Ricky Starks opadl ciezko na oparcie krzesla, jakby zlosc emanujaca z listu zdzielila go piescia w twarz. Podniosl sie z trudem, podszedl do okna i uchylil je, wpuszczajac do cichego pokoju miejskie halasy, niesione nieoczekiwanym pod koniec lipca wietrzykiem. Wciagnal dwa glebokie oddechy i zamknal okno.Wrocil do listu. Z jednej strony mial ochote go zbagatelizowac. Po prostu nie dac sie wciagnac w cos, co bynajmniej nie przypominalo gry. Potrzasnal glowa. Nic z tego. Przez moment poczul uznanie dla wyrafinowania nadawcy. Grozba miala dwa ostrza. Jesli pozostanie bierny, ucierpi ktos inny. Niewinna i najprawdopodobniej mloda istota, bo mlodzi maja wiecej do stracenia. Ricky przelknal sline. Obwinialby siebie i do konca zycia przezywal katusze. W tym wzgledzie nadawca mial calkowita racje. Ale popelnic samobojstwo? Byloby to zaprzeczeniem wszystkiego, o co walczyl przez cale zycie. Podejrzewal, ze ten, kto podpisal sie Rumpelstilskin, dobrze o tym wiedzial. -Musze zadzwonic na policje - powiedzial na glos. Zawahal sie. I co im powiem? Ze dostalem list z pogrozkami? A potem uslysze z ust jakiegos nudnego, pozbawionego wyobrazni urzednika: "I co z tego?". Nastepnie przyszlo mu do glowy, zeby zatelefonowac do adwokata. Ale przeciez prawnik nic nie pomoze w sprawie wyluszczonej w liscie. Przeciwnik podszedl go na polu walki, ktore doskonale znal. Gra miala opierac sie na intuicji, psychologii, emocjach i leku. Potrzasnal glowa i pomyslal: na tym polu mam jeszcze jakies szanse. Czego zdazylem sie dowiedziec? - zadal sobie pytanie. Ktos wie, jak wyglada kazdy moj dzien, kiedy mam przerwe na lunch i co robie w weekendy. Wykazal sie sprytem, kompletujac liste moich krewnych. Zna date moich urodzin. Do pioruna, co ja takiego zrobilem, zeby az tak mnie nienawidzic? Ricky zdawal sobie sprawe, ze nie ustrzegl sie pewnej wlasciwej wielu terapeutom arogancji wyplywajacej z przekonania, ze czyni dobro na swoim niewielkim poletku. Ale bardzo zaniepokoilo go to, iz potrafil zaszczepic w kims tak potworna nienawisc. Kim jestes? - zazadal od listu odpowiedzi. Siegnal do gornej szuflady z prawej strony biurka, by wyjac stary, oprawny w skore notatnik z adresami. Na poczatek, zdecydowal, postaram sie znalezc krewnego, z ktorym skontaktowal sie moj przesladowca. Pewnie to jakis dawny pacjent, moze wycofal sie z terapii na wczesnym etapie i popadl w gleboka depresje. Ktos, kto przez wiele lat pielegnowal w sobie wrecz psychopatyczna nienawisc do niego. Mial nadzieje, ze przy odrobinie szczescia uda mu sie zidentyfikowac bylego pacjenta. Kierowany empatia, staral sie wmowic sobie, ze nadawca listu - Rumpelstilskin - po prostu wyciaga reke z prosba o pomoc. Jednak po chwili rownie szybko odrzucil te nie prowadzaca do niczego mysl. Trzymajac w dloni notatnik z adresami, Ricky myslal o postaci, ktorej imieniem podpisal sie nadawca listu. Okrutny - powiedzial do siebie - zlowrozbny karzel z basni, ktory nikomu nie daje sie przechytrzyc, a przegrywa jedynie z powodu pecha. To spostrzezenie nie poprawilo mu samopoczucia. Odsunal list na bok i otworzyl notes z adresami, by wyszukac numer pierwszej z piecdziesieciu dwoch osob na liscie. Skrzywil sie nieco i zaczal wystukiwac kolejne cyfry na klawiaturze telefonu. Przez ostatnie lata wlasciwie nie kontaktowal sie ze swoimi krewnymi i nie sadzil, by wpadli w entuzjazm, slyszac jego glos w sluchawce. Zwlaszcza biorac pod uwage powod rozmowy. DWA Ricky Starks czul sie niemal chory, usilujac wyciagac informacje od swych krewnych, ktorzy reagowali zdumieniem na jego telefon. Dochodzila juz dziesiata wieczor, a jemu zostalo jeszcze ponad dwadziescia piec osob z listy. Jak dotad, nie trafil na zaden slad wart dalszych indagacji.Dwudziesta pierwsza osobe pamietal jak przez mgle. Jego starsza siostra, zmarla przed dziesieciu laty, miala dwoch synow. Rozpoznal adres starszego z nich w Deerfiled w stanie Massachusetts, kod pocztowy 413. Oswiecil go nagly przeblysk pamieci. Siostrzeniec byl nauczycielem historii w tamtejszej prywatnej szkole. Odetchnal z ulga i wyposazony przynajmniej w ten strzepek wiedzy, siegnal po telefon. Wybral numer i odczekal szesc sygnalow, nim ktos podniosl sluchawke. Glos byl wyraznie mlody. Halo - odezwal sie Ricky. - Chcialbym rozmawiac z Timothym Grahamem. Tu wujek Frederick. Doktor Frederick Starks. Mowi Tim junior. Po chwili milczenia Ricky podjal: Witaj, Tim. Mysmy sie chyba nigdy nie spotkali... Widzielismy sie. Raz. Pamietam. Na pogrzebie babci. Chcesz rozmawiac z tata? Jesli mozna. O czym? Ricky zdziwil sie, slyszac podobne pytanie z ust kogos tak mlodego. Odniosl wrazenie, ze mlodzieniec stara sie chronic ojca. Mam do niego pewna nietypowa sprawe - wyjasnil. Mielismy juz nietypowy dzien - powiedzial zagadkowo nastolatek. - Tata jest teraz zajety. Gliny jeszcze tu sa. Ricky nabral gwaltownie powietrza. -Policja? Stalo sie cos? Tim nie odpowiedzial na jego pytanie, natomiast szybko zadal swoje, nieco zaskakujac nim Starksa: -Po co dzwonisz? Ricky zaczal wystudiowanym, spokojnym tonem: Moj dawny pacjent - pewnie pamietasz, ze jestem lekarzem, prawda, Tim? - bedzie probowal skontaktowac sie z kims z naszej rodziny. Dzwonie, zeby wszystkich ostrzec. Chcialbym o tym porozmawiac osobiscie z twoim tata. Co robi u was policja? Chodzi o moja siostre. Ktos ja sledzil... - zaczal niepewnie chlopiec, ale zaraz przerwal. - Lepiej jednak poprosze tate - zdecydowal energicznie. Ricky uslyszal stukniecie sluchawki odkladanej na blat. Po chwili odezwal sie glos: Wujek Frederick? Witaj, Tim. Wybacz, ze cie niepokoje. Nie szkodzi. Syn mowi, ze chcesz mnie ostrzec. -Poniekad. Dostalem dzis anonim, chyba od bylego pacjenta. Pisze, ze bedzie sie staral skontaktowac z kims z moich krewnych. Obdzwaniam teraz cala rodzine, zeby wszystkich ostrzec i ustalic, czy juz nie zrobil komus przykrosci. Na laczach zapadla martwa, lodowata cisza na niemal minute. Co to za pacjent? - spytal ostro Tim senior. - Ktos niebezpieczny? Nie wiem dokladnie, kto to taki. List nie byl podpisany. Domyslam sie tylko, ze moze chodzic o dawnego pacjenta. Zglosiles to na policje? Nie. Wyslanie listu nie jest przeciez przestepstwem. To samo powiedzieli mi ci dranie. Slucham? - zaniepokoil sie Ricky. Gliny. Zadzwonilem na policje, zadali sobie trud, zeby sie do mnie pofatygowac, i powiedzieli, ze nie sa w stanie nic zrobic. Po co dzwoniles na policje? Timothy Graham wzial gleboki oddech, ale zamiast sie uspokoic, zirytowal sie jeszcze bardziej, jakby dal w ten sposob upust tlumionej zlosci. -To musi byc jakis chory na umysle dran. Ukatrupie go golymi rekami, niech go tylko dorwe. Dasz wiare? W dniu jej urodzin! Akurat w czternaste urodziny. Ohyda. Ricky skamienial. Nagle otworzyla mu sie klapka w mozgu. Zdal sobie sprawe, ze od poczatku powinien byl zwrocic uwage na ten szczegolny zwiazek. Z calej rodziny tylko corka Tima obchodzila urodziny w tym samym dniu co on. Zbesztal sie w myslach: Trzeba bylo zadzwonic do nich w pierwszej kolejnosci. Co sie stalo? - spytal wprost. Ktos podrzucil Mindy urodzinowa karte do jej szkolnej szafki. Wiesz, z takich wielkich, skladanych, landrynkowych, jakie sprzedaja w supermarkecie. Wciaz nie moge dociec, jak ten dran niepostrzezenie otworzyl szafke. Gdzie byla wtedy, do cholery, ochrona? W glowie sie nie miesci. W kazdym razie, kiedy Mindy przyszla do szkoly, znalazla te nieszczesna karte i otworzyla ja, przekonana, ze to zart ktorejs z kolezanek. I wiesz co? Z karty wysypal sie caly stos wstretnych pornograficznych zdjec kobiet przykutych lancuchami. Naprawde ostre fotki, dla ludzi o stalowych nerwach. Ktos napisal na kartce: "Wlasnie to z toba zrobie, gdy znajdziemy sie sam na sam". Ricky zesztywnial na swoim krzesle. Rumpelstilskin, pomyslal. Spytal jednak: Co na to policja? Co ci powiedzieli? Miejscowi gliniarze - Tim sie rozgoraczkowal - to kompletni idioci. Powiedzieli mi beztrosko, ze na razie nie ma namacalnych dowodow, by ktos czyhal na Mindy, wiec nie moga nic zrobic. Im potrzebna jest jawna akcja. Innymi slowy, ktos ja musi najpierw napasc. Po prostu horror. Starasz sie chronic wlasne dzieci przed okrucienstwem i zlem tego swiata i prosze, wystarczy uspic na chwile czujnosc, a spotyka cie cos takiego. Po tych slowach nauczyciel historii rozlaczyl sie. Ricky Starks oparl sie ciezko o blat biurka. Poczul, ze ogarnia go rozpacz. Rumpelstilskin zadal cios wnuczce jego siostry, kompletnie bezbronnemu dziecku. Wybral radosna chwile, moment rozkwitu - jej czternaste urodziny - by zaprawic je strachem i ohyda. Ricky spojrzal na list. Gwalt psychiczny. Swiadomie uzyl tego slowa zaraz obok slowa "zniszcze". Byla polnoc, Ricky czul sie otepialy i samotny jak palec. Po calym gabinecie walaly sie skoroszyty z szarego papieru, notatniki ze stenografami, kartki papieru kancelaryjnego i minikasety magnetofonowe. Stojac w centrum tego balaganu, czul sie jak czlowiek, ktory wyszedl wlasnie z piwnicznego schronu po przetoczeniu sie tornada. Doszedl do wniosku, ze studiowanie setek terapii oraz kartotek z dziesieciu lat nie ma sensu. Nie znajdzie tam Rumpelstilskina. A w kazdym razie nie dokona jego identyfikacji. Gdyby nadawca listu znalazl sie dzis na jego kozetce, na chocby najkrotsza terapie, Ricky natychmiast by sie zorientowal. Ton. Styl. To byly dla niego cechy rownie czytelne jak dla detektywa odciski palcow. Nawet po dlugim czasie zaden pacjent nie mogl pojawic sie tak dalece odmieniony, by skryc przed nim swoja tozsamosc. Niektorzy byli zapewne wsciekli, uznajac lata wizyt za stracone. Trzeba sie z tym liczyc, ze nie kazda terapia odnosi skutek. Na pewno znalezliby sie ludzie, ktorym nie pomogl. Lub tacy, ktorych stan ulegl pogorszeniu i ktorzy ponownie znalezli sie na dnie rozpaczy. Jednak Rumpelstilskin zupelnie nie pasowal do tego wizerunku. Ton jego listu i wiadomosc podrzucona czternastolatce zdradzaly wyrachowanego, agresywnego i przewrotnie pewnego siebie osobnika. Psychopaty, pomyslal Ricky. W ciagu wieloletniej kariery zdarzalo mu sie leczyc pacjentow o inklinacjach psychopatycznych, jednak zaden z nich nie przejawial tak glebokiej nienawisci ani obsesji jak Rumpelstilskin. A jednak ktos, kogo leczyl bez powodzenia, byl zwiazany z autorem listu. Chodzi o to, zdal sobie sprawe, by dojsc, kim byl ow pacjent, a nastepnie znalezc jego powiazania z Rumpelstilskinem. Im dluzej sie nad tym zastanawial, tym bardziej upewnial sie, ze o taki wlasnie zwiazek chodzi. Przesladowca, ktory chcial jego smierci, byl czyims dzieckiem, wspolmalzonkiem lub kochankiem. Po pierwsze, nalezalo ustalic, ktorzy z jego pacjentow zrezygnowali z terapii pod byle pretekstem. A nastepnie zajac sie tropieniem Rumpelstilskina. Wrocil do biurka, brodzac wsrod porozrzucanych dokumentow i uniosl list: "Jestem kims z twojej przeszlosci". Ricky westchnal. Czyzby popelnil blad wowczas, gdy przed ponad dwudziestu pieciu laty odbywal szpitalny staz? Blad, ktory mial go teraz slono kosztowac? Czy w ogole pamieta swoich pierwszych pacjentow? Jeszcze w trakcie szkolenia z psychoanalizy jako student stykal sie ze schizofrenikami paranoidalnymi, ktorzy popelnili powazne przestepstwa. Wtedy otarl sie o psychiatrie sadowa, co zreszta niespecjalnie przypadlo mu do gustu. Gdy tylko praktyka dobiegla konca, szybko wrocil na znacznie bezpieczniejsze freudowskie poletko. Wyczerpany i niepewny, czy doszedl do jakichs konkretnych wnioskow, Ricky, potykajac sie, opuscil gabinet, by przejsc do niewielkiej sypialni. Bylo to proste, ascetyczne pomieszczenie z szafka nocna, komoda i jednoosobowym lozkiem. Niegdys stalo tu podwojne lozko z ozdobnym wezglowiem, ale oddal je po smierci zony. Znikly rowniez prawie wszystkie pogodne dziela sztuki, ktorymi zona ozdobila ten pokoj. Zatrzymal ich wspolna fotografie sprzed pietnastu lat, zrobiona przed letniskowym domkiem w Wellfleet, jednak od smierci zony sukcesywnie pozbywal sie wszelkich materialnych sladow jej istnienia. Powolna, bolesna smierc, po ktorej nastapily trzy lata wymazywania jej z pamieci. Ricky zdjal ubranie, nie spieszac sie, zlozyl z pietyzmem spodnie i powiesil niebieski blezer. Przysiadl na brzegu lozka w samej bieliz-nie. W szufladzie nocnej szafki trzymal fiolke proszkow nasennych. Polknal jeden z nadzieja, ze szybko przyniesie mu gleboki, niczym nie zaklocony sen. Pierwsza pacjentka w ostatnim dniu przed planowanym w sierpniu miesiecznym urlopem przybyla punktualnie o siodmej rano. Uznal wizyte za udana. Nic szczegolnie emocjonujacego ani dramatycznego. Jednak pacjentka wciaz robila postepy. Doktor Starks zakaszlal i poprawil sie nieco na krzesle. -Obawiam sie, ze musimy na dzisiaj skonczyc. Mloda kobieta, ktora opowiadala o watpliwej perspektywie zwiazku z poznanym niedawno mezczyzna, westchnela: -Coz, przekonamy sie, czy bede z nim nadal za miesiac. To spostrzezenie wywolalo usmiech na twarzy Ricky'ego. Pacjentka opuscila nogi z kozetki i powiedziala: -Udanych wakacji, doktorze. Do zobaczenia po Swiecie Pracy.- Zabrala torebke i oddalila sie z gabinetu zwawym krokiem. Dzien nie odbiegal od rutyny. Wyszedl z domu kolo poludnia i przemierzyl zwykla trase. Jednak kilka razy musial sie powstrzymac, by gwaltownie nie obrocic sie i nie sprawdzic, czy ktos go nie sledzi. Odetchnal z ulga, gdy dotarl z powrotem do mieszkania. Z popoludniowymi pacjentami poszlo podobnie jak z porannymi. Niektorzy byli rozgoryczeni z powodu jego urlopu, czego sie zreszta spodziewal. Czesc z nich wyrazala swoje obawy i niepokoj. Minute przed siedemnasta rozlegly sie trzy serie dzwonka. Wstal i podszedl do drzwi. Pan Zimmerman nie lubil siedziec w poczekalni. Pojawial sie tuz przed wizyta i oczekiwal, ze zostanie niezwlocznie wpuszczony do gabinetu. Ricky widzial, jak w pewien mrozny zimowy wieczor spacerowal tam i z powrotem przed budynkiem, co chwile niecierpliwie spogladajac na zegarek, byle tylko nie czekac wewnatrz. Starks w kazdy dzien roboczy otwieral przed nim drzwi punktualnie o siedemnastej, by rozwscieczony mezczyzna mogl wtoczyc sie do gabinetu, walnac na kozetke i bez zajaknienia wylac swoje zale z powodu wszystkich krzywd, ktore go od rana spotkaly. Ricky wzial gleboki oddech i nim otworzyl drzwi, przybral mine pokerzysty. -Dzien dobry - zaczal jak zwykle od powitania. Jednak w progu poczekalni nie stal Roger Zimmerman. Ricky ujrzal posagowo piekna, wrecz zjawiskowa kobiete. Miala na sobie dlugi czarny trencz, sciagniety paskiem, i ciemne okulary, ktore natychmiast zdjela, ukazujac przenikliwe, zywe zielone oczy. Mogla niewiele przekroczyc trzydziestke. Istota w pelnym rozkwicie swojej kobiecosci. Przepraszam - rzekl niepewnie Ricky. - Ale... Ach - odezwala sie lekcewazaco, potrzasajac siegajacymi ramion blond wlosami. - Zimmerman dzis nie przyjedzie. Jestem tu w jego zastepstwie. -Alez on... -Juz pana nie potrzebuje - wyjasnila. - Dzis dokladnie o godzi nie czternastej trzydziesci siedem postanowil zakonczyc terapie. Co ciekawe, podjal te decyzje akurat na stacji metra na Dziewiecdziesiatej Szostej Ulicy po krociutkiej rozmowie z panem R. Wyminela oniemialego doktora i weszla do poczekalni. Ricky bez slowa zaprosil ja do gabinetu. Obserwowal, jak bacznie rozglada sie po pomieszczeniu. Podeszla do polki i spojrzala na ksiazki. Nastepnie skierowala sie do kremowej sciany, na ktorej wisialy jego dyplomy oraz portret samego Freuda w debowej ramie. Tworca psychoanalizy trzymal na zdjeciu nieodlaczne cygaro i spogladal zlowrogo swymi gleboko osadzonymi oczyma. Postukala w szklo, za ktorym znajdowal sie portret, palcem z dlugim tipsem polakierowa-nym na jaskrawa czerwien. -Zdumiewajace, ze kazdy zawod ma swojego patrona, ktorego mozna powiesic na scianie. Na przyklad niewydarzeni politycy wieszaja sobie Lincolna czy Waszyngtona. Psychoanalitycy zas, tacy jak pan, Ricky, posilkuja sie portretem Zygmunta Swietego. Domyslam sie, ze chodzi o potwierdzenie prawa do wykonywania zawodu, ktore w przeciwnym razie ktos moglby podac w watpliwosc. Ricky Starks bezszelestnie przeniosl fotel i postawil go przed biurkiem. Sam zas wszedl za biurko i zaprosil goscia gestem do zajecia miejsca naprzeciw siebie. Co? - zdumiala sie. - Nie na slynnej kanapce? Byloby to nieco przedwczesne - odrzekl chlodno. Ponownie wskazal jej miejsce. Mloda kobieta znow rozejrzala sie zielonymi oczyma po pokoju, jakby starala sie zapamietac kazdy szczegol, w koncu jednak opadla na fotel. Rozparla sie leniwie i siegnela do kieszeni czarnego plaszcza po pudelko papierosow. Wyjela jednego, wlozyla do ust, zapalila przezroczysta zapalniczke na butan, ale reka znieruchomiala jej przy koniuszku papierosa. -Co za brak obycia z mojej strony. Masz chec na papierosa, Ricky?Potrzasnal glowa. -Jasne, ze nie. Kiedy rzuciles? O ile mam dobre informacje od pana R., to w siedemdziesiatym siodmym. Smiala decyzja jak na owe czasy. Palenie bylo jeszcze wtedy w modzie. Mloda kobieta przypalila papierosa i zaciagnela sie nim z luboscia, by nastepnie wypuscic leniwie klab dymu. -Popielniczka? - spytala. Ricky siegnal do szuflady biurka. Postawil popielniczke na brzegu blatu. Kobieta natychmiast zgasila w niej papierosa. -Dosc - rzekla. - Wystarczy gryzacego dymu, by przypomniec sobie stare dobre czasy. Ricky milczal chwile, nim zadal pytanie: -Czemu mamy sobie przypominac stare dobre czasy? Przewrocila oczami, odrzucila glowe do tylu i rozesmiala sie perliscie. Przenikliwy smiech byl tu rownie nie na miejscu, jak rubaszny rechot w kosciele. Kiedy sie juz nasmiala, przeszyla Ricky'ego wzrokiem. -Liczy sie kazde wspomnienie. Czy nie mowisz tego wszystkim po kolei pacjentom? Nigdy nie wiesz, gdzie kryje sie klucz, ktorym otworzysz drzwi do ich swiata wewnetrznego, czyz nie? Nigdy nie wiesz dokladnie, kiedy rozstapia sie wrota, bys ujrzal skrywane za nimi tajemnice. Wiec zawsze musisz byc w pogotowiu. Wiecznie czujny. Czy wlasnie tak mozna zdefiniowac terapie? Kiwnal glowa w odpowiedzi. -Dobra - odparla szorstko. - Dlaczego sadzisz, ze moja wizyta rozni sie czymkolwiek od wszystkich pozostalych? Choc oczywiscie tak jest w istocie. Nie odzywal sie przez chwile, majac nadzieje, ze zbije ja tym z tropu. Okazala sie zdumiewajaco opanowana i zrownowazona. W koncu odezwal sie cicho: -Stoje na z gory przegranej pozycji. Tyle pani o mnie wie, a ja nie znam nawet pani imienia. Chcialbym wiedziec, co ma pani na mysli,mowiac, ze pan Zimmerman zakonczyl terapie, a takze, co laczy pania z czlowiekiem, ktorego zwie pani panem R., a ktory, jak sie do myslam, jest rowniez nadawca listu podpisanego: Rumpelstilskin.Chcialbym niezwlocznie poznac odpowiedzi na te pytania. Usmiechnela sie bez emocji. Prosze odpowiedziec na moje pytania - powtorzyl. - W przeciwnym razie zglosze sie na policje i niech oni sie tym zajma. Brak ci ducha walki, Ricky? Naprawde nie chcesz sie dac wciagnac w te gre? A coz to za gra, ktora polega na podrzucaniu obrzydliwej pornografii z pogrozkami wrazliwej dziewczynce. Co to za gra, ktora naklania mnie do samobojstwa? Siegnal po sluchawke. -Alez Ricky - odezwala sie kobieta - czy to nie najwspanialsza gra ze wszystkich? Przechytrzyc wlasna smierc? Zawahal sie, slyszac te slowa. Kobieta sie usmiechnela. -Mozesz wygrac w tej grze, Ricky. Pod warunkiem jednak, ze odlozysz sluchawke. W przeciwnym razie ktos gdzies przegra. Zaufaj mi. Pan R. zawsze dotrzymuje slowa. A kiedy ten ktos przegra, ty takze bedziesz przegrany. To dopiero pierwszy dzien, gdybys sie teraz wycofal, to tak, jakbys oddal wynik walkowerem. Odsunal dlon od sluchawki. Jak masz na imie? - spytal. Mow do mnie Wergiliusz, zdrobniale Wergil. Kazdy poeta potrzebuje swojego przewodnika. A co cie laczy z Rumpelstilskinem? Jest moim pracodawca. Ma forsy jak lodu i stac go na absolutnie wszystko, by dopiac celu. Obecnie jest zaabsorbowany toba. Podejrzewam wiec, ze jako pracownica znasz jego imie, nazwisko i adres, ktore mozesz mi przekazac, by zakonczyc te glupoty. Wergil potrzasnela glowa. Niestety nie, Ricky. Pan R. nie jest na tyle glupi, by zdradzac swoja tozsamosc przed byle pomocnikiem, ktorym w tym przypadku jestem ja. Zreszta nawet gdybym mogla ci pomoc, nie zrobilabym tego. Gdzie walka sportowa? Wyobraz sobie, ze Dante i jego przewodnik Wergiliusz natrafiliby na znak: Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate... czyli "Porzuccie wszelka nadzieje, wy, ktorzy tu wchodzicie!", a Wergiliusz powiedzialby: Nie idzmy tam. I co? Z poematu nici. Nie mozna napisac dziela o tym, jak sie zawrocilo u wrot piekiel, prawda, Ricky? Guzik. Trzeba wejsc do srodka. Wiec po co tu przyszlas? Obawial sie, ze mozesz mu nie uwierzyc, choc ta mloda dama z Deerfield, ktora tak latwo stracila swoja mlodziencza niewinnosc, powinna byc wystarczajaco dobitnym dowodem. Jednak watpliwosci sieja niepewnosc, a ty masz tylko dwa tygodnie na gre. Dlatego tez przyslal przewodniczke, ktora pomoze ci natychmiast zabrac sie do dziela. Mnie. Ciagle tylko mowisz o grze - powiedzial Ricky. - Ale dla pana Zimmermana to nie jest zadna gra. Przechodzimy obecnie wazny etap jego leczenia. Tajemniczy pan R. moze sobie pogrywac ze mna, jednak posunal sie za daleko, wciagajac w to moich pacjentow. Mloda kobieta, przedstawiajaca sie jako Wergiliusz, uniosla reke. -Daruj sobie ten patos. Ricky milczal, patrzac na nia surowo. Calkowicie zignorowala jego spojrzenie i delikatnie machnawszy dlonia, dodala: -Zimmerman sam zglosil sie do gry. Poczatkowo niechetnie, jak slyszalam, ale po chwili bardzo sie apalil. Nie bralam niestety udzialu w tej rozmowie. Ale powiem ci, kto bral. W pewnym sensie uposledzona kobieta w srednim wieku imieniem LuAnne. Sadze, ze powinienes z nia porozmawiac. Kto wie, czego mozesz sie od niej dowiedziec. Na pewno bedziesz probowal skontaktowac sie z panem Zimmermanem, by ci wszystko wyjasnil, obawiam sie jednak, ze jest nieuchwytny. Starks chcial sie domagac wyjasnien, ale Wergil wstala. Ricky - odezwala sie zdawkowo - na tym konczymy dzisiejsza sesje. Przekazalam ci mnostwo informacji, wiec teraz bierz sie do dziela. A to nie jest twoja mocna strona, prawda? Potrafisz tylko sluchac. I na tym koniec. Tym razem nie stac cie na bezczynnosc. Musisz ruszyc tylek i brac sie do roboty. W przeciwnym razie... lepiej o tym nie mowmy. Szybkim krokiem podeszla do wyjscia. Zaczekaj - powiedzial pod wplywem impulsu. - Wrocisz? Bo ja wiem? - odparla Wergil z nieznacznym usmiechem. - Moze. Zobaczymy, jak ci pojdzie. Otworzyla drzwi i wyszla. Przez chwile nasluchiwal stukotu jej obcasow w korytarzu. Potem skoczyl na rowne nogi i podbiegl do drzwi. Otworzyl je, ale Wergil nie bylo juz widac. Wrocil do gabinetu, oparl sie o parapet i wyjrzal akurat w momencie, gdy kobieta wyszla przed budynek. Obserwowal, jak pod dom podjezdza dluga limuzyna. Wergil wsiadla do srodka. Limuzyna odjechala ulica zbyt szybko, zeby Ricky mogl dostrzec numery rejestracyjne, nawet gdyby byl na tyle sprytny i czujny, by w ogole przyszlo mu to do glowy. Czasem przy brzegu przyladka Cod, niedaleko jego domku letniskowego, pojawiaja sie silne prady morskie, ktore bywaja grozne i smiercionosne. Gdy czlowiek wpadnie w zasieg takiego pradu, winien pamietac o kilku podstawowych zasadach. Jesli je zbagatelizuje, moze przyplacic to zyciem. Poniewaz rwacy nurt jest na ogol waski, nigdy nie nalezy z nim walczyc. Trzeba mu sie po prostu poddac, a juz po kilku sekundach silny prad zelzeje i wowczas bez trudu mozna doplynac do plazy. Sa to najprostsze rady i mogloby sie wydawac, ze wyrwanie sie ze szponow pradu morskiego jest niewiele trudniejsze od usuniecia ze skory pchly tropikalnej. W rzeczywistosci nie jest to az tak latwe. Gdy prad niesie nas w glab oceanu, wpadamy w panike. Strach i wyczerpanie staja sie dojmujace. Ricky co roku czytal o co najmniej jednym topielcu, ktory rozstawal sie z zyciem smiesznie blisko brzegu. Wzial gleboki oddech i staral sie odsunac wrazenie, ze jego tez cos popycha ku metnej, niebezpiecznej glebinie. Gdy tylko samochod z Wergil zniknal z pola widzenia, Starks siegnal po notatnik, w ktorym zapisany byl telefon Zimmermana. Pospiesznie wykrecil numer. Nikt jednak nie odbieral. Nie bylo Zimmermana. Nie bylo jego nadopiekunczej matki. Nie bylo automatycznej sekretarki. Odlozyl sluchawke w polowie sygnalu i porwal plaszcz. W pospiechu wybiegl z mieszkania. Ulice miasta wciaz zalewalo slonce, choc nastal juz wieczor. Postanowil nie lapac taksowki, tylko przejsc sie przez Central Park. Doszedl do wniosku, ze czas i wysilek fizyczny pozwola mu ulozyc w glowie wszystkie fakty. Byl cieply wczesny wieczor. Po przejsciu kilkuset metrow poczul, jak pachy wilgotnieja mu od potu. Zdjal plaszcz i przerzucil go przez ramie. Beztroski wyglad, jaki na pozor sprawial, klocil sie z jego samopoczuciem. W parku pelno bylo biegaczy i spacerowiczow z psami. Po kwadransie szybkiego marszu dotarl do kwartalu, w ktorym miescil sie blok mieszkalny Zimmermana. Zawahal sie na rogu. Zrobil kilka krokow i zatrzymal sie. Potrzasnal glowa. -Co to mowila Wergil? - szepnal pod nosem. Zimmerman postanowil zakonczyc terapie na pobliskiej stacji metra dokladnie o 14.37. To sie nie trzymalo kupy. Podszedl do budki telefonicznej, umiescil cwiercdolarowke w automacie i nerwowo wybral numer Zimmermana. Telefon znow dzwonil kilkanascie razy, nikt jednak nie odbieral. Tym razem Ricky odczul ulge. Brak odpowiedzi zwalnial go z obowiazku dobijania sie do drzwi mieszkania pacjenta. Odwiesil sluchawke i wyszedl z budki. Musisz przejac kontrole nad sytuacja, powiedzial do siebie. W oko wpadlo mu wejscie do stacji metra przy Dziewiecdziesiatej Szostej. Podazyl w tym kierunku, przystanal u szczytu schodow, a nastepnie powoli zszedl na dol. Z glebi tunelu dochodzil stukot kolejki. Owial go zbutwialy, zastarzaly odor, a po chwili zalal gesty zar. W budce z zetonami siedziala kobieta. Nachylil sie do oslonietego metalowa siatka okienka w szybie z pleksiglasu. Przepraszam pania - powiedzial. Chce sie pan przesiasc? Zgubil pan droge? Mapa wisi na tamtej scianie. Nie - odparl, krecac glowa. - Zastanawiam sie... Zastanawialem sie, czy zdarzylo sie tu dzis cos szczegolnego? Dzis po poludniu... Pogadaj pan z glinami - uciela. - Ale co... To bylo przed moja zmiana. Nic nie widzialam. Ale co sie stalo? Jakis facet skoczyl pod pociag. A moze wpadl, nie wiem. Byly tu gliny, ale ulotnily sie przed moja zmiana. Jakie gliny? -Z transportu miejskiego. Z rogu Dziewiecdziesiatej Szostej i Broadwayu. Ricky zrobil krok w tyl, poczul skurcz zoladka. Braklo mu tchu. W tym momencie nadjechal pociag, wypelniajac stacje hukiem, ktory uderzyl go jak cios piescia. -Dobrze sie pan czuje? - kobieta z budki przekrzykiwala halas.- Kiepsko pan wyglada. Kiwnal glowa i szepnal w odpowiedzi: -Nic mi nie jest - choc bylo to wierutne klamstwo. Wszystko bylo obce w swiecie, w ktorym Ricky znalazl sie tamtego wieczoru. Widoki, dzwieki i zapachy na komisariacie policji transportu miejskiego przy rogu Dziewiecdziesiatej Szostej i Broadwayu ukazaly te strone miasta, o ktorej mial co najwyzej metne pojecie. W powietrzu unosila sie nikla won moczu gryzaca sie z ostrzejszym zapachem silnego srodka do dezynfekcji. Jakis mezczyzna, zamkniety w areszcie poza zasiegiem jego wzroku, wykrzykiwal niezrozumiale zbitki slow. Rozsierdzona kobieta, siedzaca z beczacym dzieckiem na reku przed biurkiem sierzanta, klela po hiszpansku z zawrotna szybkoscia. Gdzies dzwonil telefon, ktorego nikt nie odbieral. Kobieta przed biurkiem sierzanta, kolyszac dziecko, wyrzucila z siebie pozegnalna wiazanke, obrocila sie z grymasem i minela Ri-cky'ego z taka pogarda, jakby byl robakiem niewartym zdeptania butem. Ruszyl niepewnie w strone oficera siedzacego za biurkiem. Przepraszam... - zaczal, ale natychmiast mu przerwano. Nikt tak naprawde nie przeprasza, koles. Tylko tak mowia. Wcale nie maja tego na mysli. Pan mnie zle zrozumial. Chodzi mi o to... Nikt nigdy nie mowi tego, o co mu naprawde chodzi. Warto to sobie wziac do serca. Policjant mial nieco ponad czterdziestke, a do twarzy przylepiony beztroski usmiech, ktorym dawal do zrozumienia, ze widzial juz w zyciu wszystko. -Zaczne jeszcze raz - powiedzial ostro Ricky.Policjant znow sie usmiechnal, potrzasajac glowa. Nikt nigdy nie zaczyna wszystkiego jeszcze raz, przynajmniej ja nikogo takiego nie spotkalem. Ale moze pan bedzie pierwszy. Dzis wydarzyl sie wypadek na stacji metra przy Dziewiecdziesiatej Szostej. Mezczyzna wpadl... Skoczyl, jak slyszalem. Jest pan swiadkiem? Nie. Ale, jak sadze, znalem tego mezczyzne. Bylem jego lekarzem. Chce sie czegos dowiedziec. Lekarzem, mowisz pan? Od czego? Przychodzil do mnie od roku na psychoanalize. Jest pan psychoanalitykiem? Ricky przytaknal. Ciekawy zawod - zauwazyl oficer. - Ma pan u siebie kozetke? Zgadza sie. -Ekstra. O jednego goscia na te kozetke mniej. Niech pan pogada z detektywem. Riggins zajmuje sie ta sprawa. A przynajmniej tym, co z niej zostalo, kiedy jadacy stowa ekspres z Piatej Alei wpadl na stacje. Policjant wskazal mu dwuskrzydlowe drzwi z napisem: Biuro detektywa. Ricky wszedl przez nie do niewielkiego gabinetu, w ktorym ujrzal labirynt szaroburych biurek ze stali. Detektyw w bialej koszuli i czerwonym krawacie, siedzacy przy najblizszym biurku, uniosl glowe. Slucham? Detektyw Riggins? Mezczyzna potrzasnal glowa. -To nie ja. Rozmawia na koncu sali z ludzmi, ktorzy widzieli dzis tego skoczka. Ricky dostrzegl po drugiej stronie pomieszczenia kobiete jeszcze niestara, a juz niemloda. Ubrana byla w meska jasnoniebieska koszule z wylogami kolnierzyka przypinanymi na guziki oraz krawat w prazki z jedwabnego rypsu, szare spodnie i pasujace do reszty jak piesc do nosa biale adidasy z odblaskowymi pomaranczowymi paskami po bokach. Wlosy ciemnoblond miala zebrane ciasno w konski ogon, przez co wygladala na nieco wiecej niz trzydziesci lat - na jakie szacowal ja Ricky. Pani detektyw rozmawiala z dwoma czarnoskorymi nastolatkami noszacymi przesadnie workowate niebieskie dzinsy i dziwacznie nasadzone czapki baseballowki. Detektyw w czerwonym krawacie spytal: - Pan w sprawie tego skoczka z Dziewiecdziesiatej Szostej? Ricky skinal glowa. Detektyw podniosl sluchawke. Wskazal szesc drewnianych krzesel stojacych rzadkiem pod sciana. Tylko jedno bylo zajete przez obszarpana, niedomyta kobiete w trudnym do okreslenia wieku. Jej geste siwe wlosy sterczaly na wszystkie mozliwe strony, mowila cos do siebie pod nosem. Kobiecina miala na grzbiecie wyswiechtany plaszczyk, ktory zaciskala na sobie coraz mocniej, przy czym kiwala sie lekko na krzesle. Bezdomna schizofreniczka, zdiagnozowal Ricky. -Niech pan siada obok LuAnne - zachecil go detektyw. - Dam znac Riggins, ze ma jeszcze jednego klienta. Ricky zesztywnial, slyszac imie kobieciny. Wzial gleboki oddech i podszedl do rzadka krzesel. -Moge kolo pani usiasc? - spytal, wskazujac najblizsze niej krzeslo.Spojrzala na niego z lekkim zdziwieniem. -Chce wiedziec, czy moze tu siadac? A ja to niby kto? Krolowa krzesel? Moze siadac, gdzie chce. Ricky usiadl obok niej. Wiercil sie na krzesle, jakby nie mogl znalezc wygodnej pozycji. W koncu zapytal: -A wiec LuAnne, byla pani na stacji metra, kiedy ten mezczyzna spadl na tory? LuAnne uniosla oczy ku jarzeniowkom i wlepila wzrok w jasny, silny blask. Dala mu lekkiego kuksanca w ramie i odparla: -Chce wiedziec, czy tam bylam, kiedy ten gosc wpadl pod pociag?Powiem mu, co widzialam: krew i krzyczacych ludzi, okropienstwo.Potem przyszly gliny. - Spojrzala spod oka na Ricky'ego. - Wszystko dobrze widzialam. -Prosze mi opowiedziec, LuAnne, co pani widziala.Odkaszlnela, jakby chciala przeczyscic gardlo. -Chce wiedziec, co widzialam - zaskrzypiala. - Chce wiedziec o tym mezczyznie, co umarl, i tej pieknej kobiecie, co do mnie podeszla i rzekla mi prawie szeptem: "Widzialas to LuAnne? Widzialas, jak ten mezczyzna zeskoczyl z peronu, kiedy nadjechal pociag!".Powiedziala mi: "Nikt go nie pchnal, LuAnne", mowila: "Pamietaj o tym, LuAnne. Nikt nie pchnal tego mezczyzny". Potem podszedl do niej mezczyzna, ktory powiedzial: "LuAnne, musisz powiedziec policji, co widzialas". I wtedy ta piekna kobieta dala mi dziesiec dolcow. Tobie tez dala dyche? Nie - odparl powoli Ricky - nie dostalem dziesieciu dolcow. Szkoda - rzekla LuAnne, krecac glowa. Uniosl wzrok i zobaczyl detektyw Riggins, ktora zmierzala w jego kierunku. Na powitanie pojawil sie na jej wargach ledwie dostrzegalny usmiech. -Witam - powiedziala. - Pan w sprawie Zimmermana? - Nim zdazyl cokolwiek odrzec, zwrocila sie do kobiety. - LuAnne, poprosze oficera, zeby cie zawiozl do schroniska na Sto Drugiej Ulicy,gdzie spedzisz noc. Dzieki, ze sie do nas pofatygowalas. Bardzo nam pomoglas. Zostan w tym schronisku, dobrze, LuAnne? Moze bede cie jeszcze potrzebowala. LuAnne wstala, krecac glowa. -Ona chce, zebym zostala w schronisku. -Spodoba ci sie przejazdzka samochodem, LuAnne. Jesli chcesz,poprosze chlopcow, zeby jechali na sygnale. LuAnne usmiechnela sie na te mysl. Zarliwie, z dzieciecym entuzjazmem podchwycila ten pomysl. Pani detektyw dala znak dwom mundurowym i powiedziala: -Potraktujcie naszego swiadka jak VIP-a. Wlaczcie koguta. Ricky obserwowal, jak oblakana kroczy do wyjscia w asyscie policjantow, powloczac lekko nogami. Detektyw Riggins rowniez za nia patrzyla. Bywaja gorsze - westchnela. - Jestem ciekawa, kim ona naprawde jest. Moze ktos gdzies sie martwi, ze zaginela, doktorze? W Cincinnati albo Minneapolis. Moze jest spadkobierczynia naftowej fortuny, a moze wygrala los na loterii. To by dopiero bylo, prawda? Zastanawiam sie, co ja spotkalo. Ten caly koktajl chemiczny buzujacy w jej mozgu bez zadnej kontroli. Ale to juz panska dzialka. Niestety, nie jestem specjalista od terapii farmakologicznych - rzekl Ricky. - Moimi metodami pewnie nie daloby sie zbytnio pomoc LuAnne. Detektyw Riggins zaprosila go do biurka, przy ktorym stalo dodatkowe krzeslo. Przeszli przez pokoj ramie w ramie. -Ma pan co nieco do powiedzenia, hmm? - zaczela, siadajac za biurkiem. - Byl pan psychoterapeuta pana Zimmermana, o ile sie nie myle? Wyjela notatnik i olowek. Faktycznie. Przechodzil u mnie terapie przez ostatni rok. Ale... Czy mial jakies mysli samobojcze w ostatnich tygodniach? Nie. W zadnym razie - odparl stanowczo Ricky. Detektyw uniosla brwi. Czyzby? Wcale? Ricky zawahal sie. Powiedzmy, ze wciaz borykal sie z roznymi sprawami, ktore go nekaly. Nie mial jednak zadnych typowych objawow. Gdybym cokolwiek zauwazyl, podjalbym odpowiednie kroki... Czy kiedykolwiek w przeszlosci ktorys z panskich pacjentow popelnil samobojstwo? Tak. Niestety. Ale w tamtym przypadku oznaki byly wyrazne. Ubolewam nad tym, ze moje wysilki okazaly sie niedostateczne w porownaniu z bezmiarem jego depresji. Pewnie pozniej dreczylo pana sumienie, doktorze? Tak - odparl Ricky chlodno. Panska renoma ucierpialaby, gdyby jeszcze jeden z panskich pacjentow zdecydowal sie na konfrontacje z pociagiem z Osmej Alei, prawda? Ricky odchylil sie na krzesle, patrzac chmurnym wzrokiem. -Niech pani sobie daruje podobne sugestie, pani detektyw.Riggins usmiechnela sie nieznacznie, krecac glowa. -No dobrze, zmienmy temat. Jesli twierdzi pan, ze sam nie odebral sobie zycia, ktos musial go w tym wyreczyc. Czy pan Zimmerman mowil o kims, kto palal do niego nienawiscia? O partnerze w interesach? Porzuconej kochance? Ricky wahal sie. Wiedzial, ze to doskonala okazja, by zrzucic ciezar z serca, poinformowac o anonimie, wizycie Wergil i grze, w ktora usilowano go wciagnac. Wystarczylo powiedziec, ze popelniono przestepstwo, a Zimmerman niewinnie zginal, stajac sie ofiara w rozgrywce, nie majacej z nim nic wspolnego. Nie mial jednak pojecia, czym ryzykuje. Wszystkie zdarzenia dotyczace jego osoby skladaly sie w metna, nieuchwytna i zagmatwana calosc. Potrzasnal glowa. -Pan Zimmerman nie wspominal nigdy o kims takim. Smiem jednak watpic w to, ze popelnil samobojstwo. Jego stan nie byl az tak powazny. Prosze to odnotowac i umiescic w raporcie. Detektyw Riggins wzruszyla ramionami i usmiechnela sie, z trudem kryjac zmeczenie. -Zapisalam kazde panskie slowo, doktorze. - Znow sie usmiechnela. - Daje glowe, ze wsrod jego rzeczy osobistych znajde jakis liscik. A moze do pana przyjdzie cos poczta w tym tygodniu. Bardzo prosze w takim wypadku zrobic i przyslac mi kopie, ktora dolacze do raportu. Siegnela do stojacego na biurku pudeleczka po wizytowke i podala mu ja teatralnym gestem. Ricky schowal kartonik do kieszeni, nawet nie spojrzawszy na niego, po czym podniosl sie i skierowal do wyjscia. Przemierzyl gabinet zwawym krokiem, obejrzal sie dopiero, mijajac drzwi; w przelocie ujrzal detektyw Riggins pochylona nad staroswiecka maszyna do pisania; zaczynala wystukiwac raport na temat pospolitej i pozornie pozbawionej logiki smierci Rogera Zimmermana. TRZY Duch Zimmermana najwyrazniej kpil sobie z niego. Nastal ranek po kiepskiej nocy. Ricky niewiele spal, a kiedy juz przymknal oko, nekaly go wyraziste sny o zmarlej zonie, ktora siedziala obok niego w sportowym dwuosobowym wozie. Zaparkowali w glebokim piachu przy brzegu oceanu, nieopodal ich letniskowego domku na przyladku Cod. Ricky mial we snie wrazenie, ze szarozielone wody Atlantyku - zwykle ten kolor zwiastowal sztorm - zblizaja sie coraz bardziej, grozac tym, ze fala przyplywu porwie samochod. Rzucil sie jak szalony, by otworzyc drzwi. Gdy jednak siegnal klamki, zobaczyl na zewnatrz umazanego krwia, wyszczerzonego w usmiechu Zimmermana, ktory przytrzymywal drzwi, nie dajac mu wyjsc z auta. Na dodatek samochod nie chcial zapalic. We snie zmarla zona byla niezwykle opanowana i cos mu wskazywala. Stojac pozniej pod prysznicem, z latwoscia zinterpretowal swoj sen.Doktor Starks wlozyl stara niebieska koszule i wyplowiale spodnie khaki z wystrzepionymi u dolu nogawkami. Spodnie nosily slady wieloletniego wakacyjnego uzytkowania, nosil je bowiem zawsze, gdy tylko mial wolne. Od lat, gdy budzil sie pierwszego sierpnia, ochoczo wskakiwal w znoszone ciuchy, czym natychmiast odcinal sie od pieczolowicie wypracowanej pozycji psychoanalityka z Upper East Side na Manhattanie. Odcinal sie od mezczyzny, ktory wiele osiagnal, by przedzierzgnac sie w role przewidziana na czas wakacji. Urlop byl dla niego okazja, by uwalac sie po lokcie ziemia, grzebiac w ogrodku w Wellfleet, by pozwolic piaskowi gromadzic sie miedzy palcami stop w czasie dlugich przechadzek plaza oraz by czytac popularne kryminaly. Tym razem wakacje zwiastowaly jednak cos zupelnie innego. Potrzasnal glowa i poczlapal do ciasnej kuchenki. Na sniadanie przygotowal sobie jedna kromke wyschnietego pieczywa tostowego i czarna kawe. Potem zaniosl kawe do gabinetu, gdzie rozlozyl przed soba na biurku list Rumpelstilskina. Siadl za biurkiem i wpatrywal sie w slowa. Przez moment doznal zawrotow glowy, uderzyla go fala goraca. -Co sie dzieje? - spytal siebie na glos. Struchlal na mysl o tym, ze Zimmerman zostal wepchniety pod pociag tylko po to, by ta wiadomosc dotarla do niego. Wyobrazil sobie,jak wraca do skapanego w jarzeniowym swietle biura detektyw Riggins i oznajmia, ze nieznani sprawcy z rozmyslem pozbawili zycia niewinnego czlowieka, by wciagnac go w dziwaczna, smiertelna gre. Po chwili jednak uswiadomil sobie, ze caly ten Rumpelstilskin i kobieta, ktora przedstawiala sie imieniem Wergiliusz, postarali sie, by formalnie nic ich nie laczylo z ta przypadkowa zbrodnia. Gdyby nawet detektyw Riggins nie wysmiala go - choc raczej by to zrobila - coz moglaby poczac, by rozszyfrowac niesamowita historie lekarza, ktory upiera sie przy niedorzecznej koncepcji rodem z lichego kryminalu, choc wszystko wskazuje na to, ze jego pacjent popelnil samobojstwo? Ricky rozsiadl sie wygodniej. Wiedzial, ze oto nadszedl decydujacy moment. Odkad list pojawil sie w jego poczekalni, zostal wciagniety w wir wydarzen, do ktorych nie mial nawet kiedy nabrac dystansu. Brakowalo mu cierpliwosci koniecznej do analizy. To oczywiscie kwestia czasu, ktorego nie bylo za wiele. Pozostalo raptem czternascie dni, niemozliwie malo. Przelotnie wyobrazil sobie skazanca z podpisanym przez gubernatora nakazem egzekucji, na ktorym wyszczegolniono zien i godzine. Zestawienie bylo druzgoczace. To wielki luksus, pomyslal sobie, ze nie wiemy, kiedy nam przyjdzie rozstac sie ze swiatem. Kalendarz na biurku jakby z niego kpil. Uniosl list i przeanalizowal krociutki wierszyk. Jest w nim wskazowka, powiedzial do siebie. Wskazowka od psychopaty. Mamusia, tatus i mala dziecina... Ciekawe, pomyslal Ricky, ze autor uzyl slowa "dziecina", ktore nie okresla plci. Gdy w dal tak sina tatus po zeglowal. Zeglowanie moze miec doslowne znaczenie lub byc metafora, jednak w obu przypadkach wskazuje na to, ze ojciec opuscil rodzine. Bez wzgledu na powody, dla jakich ja porzucil, Rumpelstilskin musial dusic w sobie nienawisc calymi latami. Matka - opuszczona przez meza - musiala dodatkowo ja podsycac. Ricky w jakis sposob przyczynil sie do rozbudzenia gniewu, ktory po latach stal sie morderczy. Tylko jak? Rumpelstilskin, zalozyl Ricky, byl prawdopodobnie dzieckiem jego pacjenta. Ile czasu potrzeba, zastanawial sie Ricky, by wyrosl morderca? Dziesiec lat? Dwadziescia? Mgnienie oka? Nie wiedzial, ale mial nadzieje, ze sie tego dowie. Doktor Starks wrocil do ukladania listy. Skupil sie na dekadzie - od 1975 roku, kiedy zaczal staz, az do 1985 - i spisywal nazwiska wszystkich pacjentow, ktorzy w owym czasie odbywali u niego terapie. Rok po roku, bez szczegolnego trudu przypominal sobie historie ludzi leczacych sie u niego przez dluzszy czas. Watpil jednak, by grozil mu ktos, kto przeszedl dlugotrwala terapie. Rumpelstilskin jest prawdopodobnie dzieckiem osoby, z ktora mial rzadkie lub krotkie kontakty. Na przyklad kogos, kto raptownie, bez uprzedzenia przerwal terapie. Odszukanie w pamieci takich pacjentow bylo znacznie trudniejsze. Ricky usiadl za biurkiem z notatnikiem przed nosem, zalujac, ze nie prowadzil bardziej szczegolowej dokumentacji. Dochodzilo poludnie, gdy ktos zadzwonil do drzwi. Dzwiek wyrwal go z zadumy. Wstal, przemierzyl gabinet i poczekalnie, ostroznie podszedl do wejscia. Przylozyl oko do wizjera posrodku debowych drzwi i w tym momencie dzwonek rozlegl sie ponownie. Ujrzal mlodego mezczyzne w zaplamionej potem niebieskiej koszulce Federal Express, sciskajacego w reku koperte. Ricky otworzyl zasuwy, pozostawiajac jednak lancuch. Slucham? - spytal. Mam list dla doktora Starksa. Ricky zawahal sie. Ma pan jakis dowod tozsamosci? Mlodzieniec westchnal i wykonal polobrot, by pokazac przypiety do koszulki zalaminowany identyfikator ze zdjeciem. Widzi pan? - spytal. - Chodzi mi tylko o panski podpis. Ricky z ociaganiem otworzyl. Gdzie mam podpisac? Doreczyciel podsunal mu sztywny blok z klamra. -O, tutaj - powiedzial. Ricky podpisal. Doreczyciel spojrzal na podpis, a nastepnie przejechal elektronicznym czytnikiem po kodzie kreskowym. Urzadzenie zapiszczalo dwukrotnie. Ricky nie mial zielonego pojecia, po co to robi. Nastepnie mlodzian podal mu niewielka tekturowa koperte z sygnatura doreczenia w ciagu jednego dnia. -Milego dzionka - rzekl na odchodnym. Starks stal w drzwiach, wpatrujac sie w nalepke na kopercie. Adres zwrotny: Nowojorskie Towarzystwo Psychoanalityczne. Wszedl do poczekalni i zamknal drzwi na zamki. Przyjrzal sie uwaznie tekturowej kopercie, po czym wolno ja otworzyl. W srodku znajdowala sie zwykla szara koperta listowa. Wydrukowano na niej jego imie i nazwisko. Rozdarl wezszy brzeg i wyjal dwie kartki. Pierwsza byl list na papierze firmowym towarzystwa. Z miejsca zauwazyl, ze pochodzi od prezesa organizacji, lekarza, ktorego ledwie znal. Przeczytal szybko: Szanowny Panie Starks, Z przykroscia zawiadamiam, ze Towarzystwo Psychoanalityczne otrzymalo powazna skarge dotyczaca Panskiej relacji z dawna pacjentka. W zalaczeniu przesylam list ze skarga. Zgodnie z przepisami, po omowieniu problemu z zarzadem naszej organizacji, przekazalem sprawe Stanowej Komisji ds. Etyki Medycznej. W najblizszym czasie powyzsza instytucja zwroci sie do Pana. Ricky rzucil okiem na podpis i przeszedl do drugiej kartki. Byl to list adresowany do prezesa towarzystwa,opie zas przeslano do wiceprezesa, przewodniczacego komisji etyki oraz oddzielnie do szesciu lekarzy zasiadajacych w tejze komisji. Jego tresc brzmiala: Szanowni Panstwo, Przed ponad szesciu laty zglosilam sie do doktora Fredericka Starksa, czlonka waszej organizacji. Po mniej wiecej trzech miesiacach terapii, w ramach ktorej chodzilam do niego na cztery sesje tygodniowo, doktor zaczal mnie wypytywac o moje stosunki seksualne z partnerami przed slubem oraz pozycie z mezem w trakcie nieudanego malzenstwa. Przypuszczalam, ze pytania tego typu mieszcza sie w ramach psychoanalizy. Jednak z biegiem czasu stawaly sie one coraz bardziej natarczywe i obsceniczne. Ilekroc usilowalam zmienic temat naszej rozmowy, doktor uparcie do niego wracal. Kiedy usilowalam sie sprzeciwic, wyjasnil, ze zrodlem mojej depresji jest niezdolnosc pelnego zatracenia sie w stosunkach seksualnych. Wkrotce po tej sugestii zostalam przez niego zgwalcona. Mowil, ze jesli mu nie ulegne, nigdy nie odzyskam rownowagi psychicznej. Kilka lat dochodzilam do siebie po tym, co zrobil mi doktor Starks. Bylam w tym czasie trzykrotnie hospitalizowana. Nosze blizny po dwoch probach samobojczych. Uwazam, ze nie powinnam na razie ujawniac swego nazwiska, choc doktor Starks zapewne mnie rozpozna. Jesli zdecyduja sie Panstwo zajac moja sprawa, prosze kontaktowac sie bezposrednio z moim adwokatem lub/i terapeuta. List nie byl podpisany, ale znajdowalo sie w nim imie oraz nazwisko adwokata wraz z jego nowojorskim adresem, a takze adres psychiatry z okolic Bostonu. Ricky'emu drzaly rece. Zrobilo mu sie slabo. List nie zawieral ani slowa prawdy. Przez chwile chodzil po gabinecie tam i z powrotem. W koncu usiadl na starym skorzanym fotelu u wezglowia kozetki. Nie mial watpliwosci, kto spreparowal skarge. Rzekoma anonimowosc falszywej ofiary tylko to potwierdzala. Pozostawalo jednak najwazniejsze pytanie: dlaczego? Siegnal po telefon stojacy na podlodze przy fotelu. Blyskawicznie otrzymal numer biura prezesa Towarzystwa Psychoanalitycznego i z furia wystukal go na sluchawce. Odebrano w sekretariacie. Dzien dobry - odezwal sie zmeczony glos kobiecy. - Tu biuro doktora Rotha. Chcialbym zostawic wiadomosc dla doktora - powiedzial energicznie Ricky. Doktor przebywa na urlopie. W sprawach nie cierpiacych zwloki mozna skontaktowac sie z doktorem Albertem Michaelsem pod nume... Ricky nie dal jej dokonczyc: Nie jest to ten typ sprawy nie cierpiacej zwloki ani wiadomosci, jaka ma pani na mysli. Doktor wolalby o niej wiedziec. No nie wiem - rzekla. - Mamy tu... pewne przepisy. Wszedzie sa przepisy - rzucil cierpko Ricky. - Ludzie o malych mozdzkach slepo ich przestrzegaja. Ludzie z charakterem wiedza, kiedy nalezy je ominac. A pani, do ktorej grupy nalezy? Kobieta zawahala sie. -Jaka wiadomosc chcialby pan przekazac? Prosze powiedziec doktorowi Rothowi, ze doktor Frederick Starks... lepiej niech to pani zapisze, bo nie chce, zeby cokolwiek zostalo przekrecone. Notuje wszystko dokladnie - odparla oschle. Ze doktor Starks otrzymal jego list i pragnie poinformowac, ze w skardze nie ma ani krzty prawdy. Wszystko to klamstwo wyssane z palca. -Nie ma krzty prawdy. Dobrze. Wyssane z palca. Zapisalam. Mam do niego zadzwonic? Przebywa obecnie na urlopie. -Nie tylko on ma urlop - rzekl cierpko Ricky i odlozyl sluchawke. Opadl ciezko na fotel. Od dawna nie byl wobec nikogo az tak niegrzeczny. Nie lezalo to w jego naturze. Spodziewal sie jednak, ze w ciagu najblizszych dni bedzie zmuszony jeszcze nieraz dzialac wbrew swojej naturze. Wrocil do listu doktora Rotha i ponownie przeczytal anonimowa skarge. Byla skonstruowana subtelniej, niz sie wydawalo na pierwszy rzut oka. Autorka zarzucala mu gwalt w czasie tak odleglym, ze podlegal przepisom o przedawnieniu. Policja nie bedzie sie w to mieszala. Za to czeka go przykre dochodzenie przed komisja etyki. Powolne i niefachowe, ktore nie zacznie sie raczej przed koncem gry. -Chce, bym zostal na placu boju sam - wyrwalo sie z ust Ricky'emu. - Stara sie mnie odciac od wszelkiej pomocy. Omal nie usmiechnal sie na mysl o tym, jak szatanski byl plan Rumpelstilskina. Wiedzial, ze bedzie zadreczal sie pytaniami dotyczacymi smierci Zimmermana i ze wpadnie w panike w obliczu konnych zdarzen, ktore nastapia blyskawicznie jedne po drugich. Do go mialby zwrocic sie o pomoc? Tylko do innego psychoanalityka, kolegi, gotowego udzielic mu rady. Teraz jednak byl odciety. Podejrzenie, ze naduzywajac autorytetu zawodowego, wykorzystal seksualnie pacjentke, uczynilo go tredowatym w swiatku psychoanalitykow. Ricky gwaltownie wciagnal powietrze, jakby w gabinecie nagle sie oziebilo. Musze dzialac na wlasna reke, pomyslal. Jestem banita. Samotnym rozbitkiem. I o to wlasnie chodzilo Rumpelstilskinowi. Kolejny raz spojrzal na oba listy. Anonimowy nadawca wymienial nazwiska prawnika z Manhattanu i terapeuty z Bostonu. Ricky wzdrygnal sie mimowolnie. Oba nazwiska podano mu na talerzu. Wiedzial, gdzie ma skierowac nastepne kroki. Reszte dnia zmarnotrawil na dokladne przestudiowanie pierwszego listu Rumpelstilskina. Usilujac rozgryzc rymowana wskazowke, zgromadzil jeszcze wiecej notatek i obserwacji. Ale juz nazajutrz rano, kiedy wlozyl garnitur i krawat, po czym skreslil kolejny dzien w kalendarzu, znow poczul presje czasu. Powinien miec gotowe przynajmniej pierwsze pytanie, by zadzwonic do redakcji "Timesa" i umiescic je w ogloszeniu. Gdy wyszedl z domu, zar, ktory lal sie z nieba, najwyrazniej z niego drwil. Zakladal, ze jest sledzony. Kazdy przechodzien byl podejrzany. Mezczyzna, ktory przywiozl towar do delikatesow na rogu, biznesmen idacy spiesznie chodnikiem, bezdomny skryty we wnece. Kazdy mogl go sledzic. Ricky otrzasnal sie i zatrzymal taksowke na rogu. Taksowkarz mial egzotyczne nazwisko, ktore nie nadawalo sie do wymowienia, i sluchal jakiejs dziwacznej stacji radiowej z bliskowschodnia muzyka. Burknal cos, gdy Ricky podal mu adres, i szybko wlaczyl sie w ruch. Wielka biala ciezarowka do przeprowadzek zastawiala prawie cala boczna ulice, przy ktorej miescila sie kancelaria adwokacka, pozostawiajac waski przesmyk dla ruchu samochodow. Trzech czy czterech osilkow wchodzilo i wychodzilo przez drzwi frontowe nijakiego budynku i znosilo po rampie do samochodu kartonowe pudla, biurowe krzesla i tym podobne przedmioty. Mezczyzna w niebieskim blezerze z identyfikatorem ochrony stal z boku i obserwowal, jak postepuja prace. Ricky wysiadl z taksowki i podszedl do ochroniarza. Szukam kancelarii adwokackiej mecenasa Merlina. To... Piate pietro, na samej gorze - odparl ochroniarz. - Byl pan umowiony? Maja teraz urwanie glowy z ta przeprowadzka. Przeprowadzaja sie? Z tego, co slyszalem, pna sie w gore, nowy adres, wieksza kasa. Wpuszcze pana, tylko prosze nie platac sie pod nogami. Winda jechala z turkotem, ale na szczescie nie grala w niej zadna ckliwa muzyczka. Gdy stanela na piatym pietrze, oczom Ricky'ego ukazala sie kancelaria adwokacka. Jej drzwi podparto, zeby sie nie zamykaly, i dwoch mezczyzn mocowalo sie w nich z biurkiem. Unosili je i obracali na wszystkie strony, by przecisnac mebel, pod czujnym okiem kobiety w srednim wieku ubranej w dzinsy, sportowe obuwie i markowy T-shirt. -To moje biurko i znam na nim kazde zadrapanie. Jesli je choc drasniecie, kupicie mi nowe. Wygladala na pedantke, ktora odczuwa wrecz bolesnie chwilowy chaos przeprowadzki. Ricky wszedl energicznie do srodka. -Poszukuje mecenasa Merlina - powiedzial. - Zastalem go?Kobieta odwrocila sie szybko w jego strone. Jest pan klientem? Mecenas dzis nie przyjmuje. Mamy przeprowadzke. Jestem doktor Frederick Starks. Mam pewna sprawe do mecenasa Merlina. Gdzie go znajde? Kobieta wygladala przez chwile na zaskoczona, ale zaraz usmiechnela sie cierpko, kiwajac glowa. Przypominam sobie panskie nazwisko. Mecenas nie spodziewal sie chyba tak rychlej wizyty. Czyzby? - rzekl sardonicznie Ricky. - A ja myslalem, ze wrecz przeciwnie. Starks mial wrazenie, ze kobieta odesle go z kwitkiem, kiedy lekko lysiejacy mezczyzna po trzydziestce, z niewielka nadwaga, ubrany w wyprasowane spodnie khaki i kosztowna markowa koszulke sportowa, wylonil sie z glebi biura. -Merlin - przedstawil sie, wyjmujac z kieszeni zlozona batystowa chusteczke, by wytrzec rece. - Jesli nie przeszkadza panu ten balagan,mozemy porozmawiac w sali konferencyjnej. Prawie wszystkie meble stoja tam jeszcze na swoim miejscu, choc zapewne potrwa to juz niedlugo. Ricky zostal zaproszony do pomieszczenia, ktorego srodek zajmowal dlugi, okolony krzeslami, przytlaczajacy stol z wisniowego drewna. Na koncu sali stal podreczny stolik z ekspresem do kawy. Adwokat wskazal gosciowi krzeslo, a nastepnie podszedl do kawiarki. Wzruszywszy ramionami, zwrocil sie do Ricky'ego: -Musi pan wybaczyc, doktorze. Kawa sie skonczyla. -Nie szkodzi - odparl Ricky. - Nie przyszedlem tu na kawe.Odpowiedz wywolala usmiech na twarzy prawnika. Jasne, ze nie - powiedzial. - Ale sam nie wiem, jak moglbym panu pomoc... Merlin to dosc rzadkie nazwisko - przerwal mu Ricky. - Nasuwa pytanie, czy nie jest pan jakims magiem. Prawnik znow sie usmiechnal. Klienci niejednokrotnie oczekuja, ze wyciagniemy z cylindra przyslowiowego krolika. A umie pan to zrobic? Niestety nie - odparl Merlin. - Jestem zalezny nie tyle od magicznych mocy, ile od stert papierow i mnostwa roszczen. Jednak przebieg niektorych spraw zdaje sie nieco przypominac czary mojego imiennika. Przeprowadza sie pan? Prawnik nachylil sie, by wyjac z kieszeni niewielki skorzany pugilares na wizytowki. Wyluskal jeden kartonik i podal nad stolem Ricky'emu. Nowy adres - powiedzial zachecajaco. Ricky spojrzal na wizytowke. Adres w centrum. Mam pewnie byc kolejnym panskim trofeum? Merlin kiwnal glowa. Tak sadze. Kim jest panska klientka? - spytal napastliwie Ricky. Prawnik potrzasnal glowa. -Nie jestem upowazniony, by to ujawniac. Nie doszla jeszcze w pelni do rownowagi i... -Nic z tego, co mi zarzuca, nie mialo miejsca - przerwal mu Ricky.- To brednie wyssane z palca. Panskim prawdziwym klientem jest kto inny. Prawda, ze mam racje? Prawnik zawahal sie. Zapewniam pana, ze moja klientka jest jak najbardziej prawdziwa - powiedzial. - Podobnie, jak jej zarzuty. Panna X to nieszczesliwa mloda kobieta. Dlaczego nie nazwie jej pan panna R.? - spytal Ricky. - R jak Rumpelstilskin. To blizsze prawdy. Merlin sprawial wrazenie zdezorientowanego. Chyba nie do konca rozumiem, o co panu chodzi. Wszystko jedno X czy R. To przeciez nie ma znaczenia. Wpadl pan po uszy, doktorze Starks. I prosze mi wierzyc, im szybciej pan to zalatwi, tym lepiej. Jesli zaloze sprawe przeciwko panu, coz, wystawi sie pan na szwank. To puszka Pandory, doktorze. Wyleca z niej wszelkie grzeszki. Kazdy drobiazg zostanie podany do publicznej wiadomosci. Nigdy nie naduzylem zaufania mojego pacjenta. -To swietnie. Mam nadzieje, ze ma pan w tej sprawie absolutna racje. Poniewaz -jego glos stal sie bezwzgledny - nim skoncze przesluchiwac wszystkich pacjentow, ktorych mial pan w ciagu ostatnich dziesieciu lat, i porozmawiam z kolegami po fachu, z ktorymi pan sie wadzil, bez wzgledu na to, czy moja klientka istnieje, czy nie, straci pan dobre imie. Bedzie pan skonczony. Ricky chcial cos powiedziec, ale zmilczal. -Ma pan jakichs wrogow, doktorze? A moze zawistnych kolegow?Czy ktorykolwiek z panskich pacjentow byl kiedys niezadowolony z terapii? A moze kiedys kopnal pan psa? Albo nie zahamowal, kiedy wiewiorka wyskoczyla panu pod kola nieopodal domku letniskowego na przyladku Cod? - Merlin usmiechnal sie. - Wiem, ze posiada pan tam domek. Piekna chatka na uroczym terenie z widokiem na ocean. Piec hektarow. Nabyta w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym czwartym roku. Czy zdaje pan sobie sprawe, jak podskoczyla wartosc nieruchomosci w tamtych stronach? Na pewno. Powiem panu tylko jedno, doktorze Starks. Wejde w posiadanie tej nieruchomosci jeszcze przed koncem procesu. Stane sie wlascicielem panskiego mieszkania i rachunku bankowego w Chase,a takze skromnego pakietu akcji przechowywanych przez Deana Wittera. -Skad pan wie... - zaczal niepewnie Ricky.Merlin przerwal mu gwaltownie. -Musze wiedziec takie rzeczy. Gdyby nie posiadal pan czegos, na co mialbym chrapke, nie zawracalbym sobie glowy. Ale ma pan to i owo. Niech mi pan wierzy, doktorze, jest pan bez szans. Slowa prawnika spadaly na Ricky'ego jak ciosy boksera, ktorego wygrana byla z gory przesadzona. Wzial gleboki oddech, lajajac sie w myslach, ze tu przyjechal. Najlepiej zrobi, jesli zmyje sie stad jak najszybciej. Zbieral sie do wyjscia, kiedy Merlin dodal: Pieklo moze przybierac rozne formy, doktorze Starks. Powiedzmy, ze jestem jedna z nich. Co prosze? - zajaknal sie Ricky. Przypomnial sobie, co mowila Wergil, oznajmiajac, ze jest jego przewodnikiem po piekle. Prawnik usmiechnal sie. -Za czasow krola Artura pieklo bylo w umyslach ludzi czyms niezwykle realnym. Owczesni szczerze wierzyli w demony, diably i opetanie. Dzis troche to bardziej skomplikowane. Nie wierzymy, ze beda nas przypiekac rozzarzonymi szczypcami czy smazyc po wieki w kotle ze smola. Co nam w takim razie zostalo? Prawnicy. Prosze mi wierzyc, doktorze, potrafie bez trudu zmienic panskie zycie w koszmar ze sredniowiecznych malowidel. Drzwi do sali konferencyjnej raptem sie otworzyly i dwoch tragarzy stanelo w progu, wahajac sie czy wejsc. -Chcemy zabrac te klamoty - odezwal sie jeden z nich. - Cala reszta jest juz spakowana. Merlin podniosl sie. -Dzialajcie, panowie. Doktor Starks wlasnie zbieral sie do wyjscia.Ricky tez wstal. Czas na mnie. - Spojrzal na wizytowke prawnika. - Czy pod tym adresem moze sie z panem skontaktowac moj adwokat? Owszem. Ricky kiwnal glowa, obrocil sie i opuscil biuro, nie patrzac za siebie. Wsiadl do taksowki i kazal sie zawiezc do hotelu Plaza. Wydawalo mu sie to najlepszym wyjsciem w tej sytuacji. Woz wyrwal do przodu, co bylo typowe dla miejskich kierowcow taksowek, ktorzy gwaltownie dodawali gazu, gnali na zlamanie karku, raptownie hamowali, skrecali i omijali slalomem inne pojazdy, by dotrzec do celu w takim samym czasie, jak gdyby jechali rowno i spokojnie. Ricky rozsiadl sie i pomyslal, ze nielatwo jest zlapac taksowke na Manhattanie, a ta, o dziwo, pojawila sie w chwili, gdy oszolomiony wyszedl z budynku. Zupelnie jakby na niego czekala. Kierowca gwaltownie zahamowal przed wejsciem do hotelu. Ricky zaplacil, po czym przecisnal sie przez waska przestrzen z tylu auta i wysiadl. Wszedl po schodach i zniknal za obrotowymi drzwiami. W holu rojno bylo od gosci. Skierowal sie wprost do wyjscia od poludniowej strony Central Parku i znow znalazl sie na ulicy. Portier lapal dla gosci taksowki. Ricky przepchnal sie przed rodzinke stojaca na chodniku. -Panstwo pozwola? - zwrocil sie do ojca rodziny w srednim wieku, ubranego w koszule z hawajskim nadrukiem, pilnujacego trojki rozbrykanych brzdacow. Niepozorna zoneczka stala obok. - Bardzo mi sie spieszy. Nie chce byc niegrzeczny, ale... Wskazal taksowke, ktora podjechala wlasnie do nich, wskoczyl do srodka i zatrzasnal za soba drzwi, uslyszal jeszcze, jak zona sie obrusza: -To przeciez nasza taryfa. Ten kierowca, pomyslal Ricky, nie jest przynajmniej podstawiony przez Rumpelstilskina. Podal adres z wizytowki adwokata. Przedarcie sie przez korki zajelo im kwadrans. Nowe biuro miescilo sie w poblizu Wall Street. Smierdzialo tu forsa. Taksowkarz zatrzymal sie na krawezniku przed budynkiem. Ricky zaplacil i wygramolil sie z ciasnego tylu pojazdu. Jak sie wczesniej domyslal, przed olbrzymim biurowcem nie bylo sladu ciezarowki do przeprowadzek. Sprawdzil jeszcze raz dokladnie adres na wizytowce, po czym wszedl do budynku i stanal przed wiszacym na scianie spisem mieszczacych sie wewnatrz biur. Nie znalazl jednak wsrod nich kancelarii Merlina. Podszedl do umundurowanego ochroniarza siedzacego przy drzwiach frontowych. Straznik uniosl wzrok, gdy sie do niego zblizal. -Mam pewien klopot - zwrocil sie do niego Ricky. - Dostalem od adwokata te wizytowke, ale nie widze na tablicy takiej kancelarii. Ochroniarz wzial do reki wizytowke. Adres sie zgadza - powiedzial - ale nie ma tu nikogo o tym nazwisku. To moze jest puste biuro. Przeprowadza sie dzisiaj. Wszystkie lokale sa zajete. O ile wiem, od lat nie bylo tu wolnych miejsc. Dziwne - zauwazyl Ricky. - Pewnie blad drukarski. Straznik oddal mu wizytowke. Mozliwe. Ricky schowal bilecik do kieszeni, zacierajac rece, ze oto wygral pierwsza potyczke ze swoim przesladowca. Kiedy wrocil do domu, nadal nie opuszczalo go uczucie satysfakcji. Nie mial pojecia, kogo spotkal w kancelarii adwokackiej. Czy czlowiek, ktory przedstawil sie jako Merlin, byl w istocie Rumpelstilskinem? Calkiem mozliwe. Co wiem o psychopatach? - rozmyslal, pnac sie po schodach kamienicy o elewacji z piaskowca, w ktorej miescilo sie jego mieszkanie z gabinetem oraz piec innych lokali. - Niewiele - mruknal pod nosem. Zajmowal sie glownie nerwicami. Wiedzial, w jaki sposob dobrze sytuowani ludzie oszukiwali samych siebie, by usprawiedliwic wlasne dzialania. Otworzyl skrzynke, widzac, ze przyszla nowa poczta. Dluga koperta nosila w gornym lewym rogu pieczatke policji transportu miejskiego. Otworzyl ja w pierwszej kolejnosci. W srodku byl niewielki skrawek papieru przypiety do wiekszej kartki odbitej na ksero. Zaczal od niego: Szanowny doktorze Starks, W toku sledztwa znalezlismy wsrod osobistych rzeczy pana Zimmermana zalaczony list. Przesylam go, poniewaz jest w nim wzmianka o Panu. Sledztwo w sprawie jego smierci zostalo, nawiasem mowiac, zamkniete. Z powazaniem detektyw J. Riggins Ricky zlozyl karteczke i przeczytal kserokopie. Krotka tresc pisanego na maszynie listu napelnila go glebokim przerazeniem. Do wszystkich zainteresowanych Gadam i gadam, a wcale nie jest mi lzej. Nikt nie potrafi mi pomoc. Nikt tak naprawde mnie nie slucha. Poczynilem odpowiednie ustalenia dotyczace mojej matki. Znajduja sie wraz z moja ostatnia wola w szufladzie mego biurka w pracy. Przepraszam wszystkich zainteresowanych, procz doktora Starksa. List podpisano na maszynie. Ricky wpatrywal sie w pozegnalne slowa samobojcy i czul, jak opuszczaja go sily. CzTERY List Zimmermana, rozwazal Ricky, na pewno nie jest prawdziwy. Roger Zimmerman nie nalezal do ludzi rozchwianych wewnetrznie. Nie wykazywal zadnych mysli samobojczych, nie mial sklonnosci do samodestrukcji. Ricky spojrzal na list pozegnalny i uswiadomil sobie, ze jest jedyna osoba wymieniona tam z nazwiska. Zwrocil takze uwage na to, iz listu nie podpisano odrecznie. Prysla cala duma z tego, ze rankiem przejrzal manewry prawnika, w jej miejsce pojawily sie mdlosci. Jadac winda do swojego mieszkania, mial wrazenie, ze ciezar ciala doslownie miazdzy mu stopy. Gdy w koncu dotarl do gabinetu, czul sie kompletnie wyczerpany. Opadl za biurko i wzial do reki list z Towarzystwa Psychoanalitycznego. Wymieniono w nim bostonskiego terapeute, u ktorego leczyla sie jego rzekoma ofiara. Zapewne do niego mial zadzwonic w nastepnej kolejnosci. Wciaz dreczony mdlosciami, siegnal po telefon i wykrecil numer terapeuty. Uslyszal tylko jeden sygnal, po ktorym - jak sie zreszta spodziewal - wlaczyla sie sekretarka: "Tu doktor Martin Soloman. Nie moge w tej chwili odebrac telefonu...". Przynajmniej nie wyjechal jeszcze na urlop, pomyslal Ricky. -Doktorze Soloman - rzekl energicznie do sluchawki. - Mowi doktor Frederick Starks z Manhattanu. Panska pacjentka postawila mi powazne oskarzenie. Oswiadczam, ze jej zarzuty sa calkowicie bezpodstawne. Sa nieprawdziwe i brak na nie jakichkolwiek dowodow. Dziekuje. Odlozyl sluchawke. Rzeczowosc tej wypowiedzi pozwolila mu odzyskac nieco pewnosci siebie. Zerknal na zegarek. Piec minut, pomyslal. Najwyzej dziesiec i oddzwoni. Nie pomylil sie. Po siedmiu minutach odezwal sie telefon. Odebral. -Doktor Starks, slucham? Rozmowca wzial gleboki oddech, nim powiedzial: -Doktorze, tu Martin Soloman. Odebralem wlasnie panska zwiezla wiadomosc i uznalem, ze musze do pana bezzwlocznie oddzwonic. Ricky nie odzywal sie przez chwile, w sluchawce zapadla cisza. -Kim jest panska pacjentka? Kto mnie oskarzyl o karygodne zachowanie? Tym razem Soloman milczal podobna chwile. Uwazam, ze nie moge jeszcze wyjawic jej nazwiska. Powiedziala mi, ze bedzie do dyspozycji, gdy zglosza sie do mnie osoby prowadzace sledztwo z odpowiedniej instancji do spraw etyki medycznej. Z pewnoscia doskonale zdaje pan sobie sprawe, kim byli panscy pacjenci w ostatnim czasie. Zarzuty tego typu, wsparte szczegolami, jakimi raczy mnie od pol roku, potwierdzaja zasadnosc oskarzenia. Szczegolami? - zdumial sie Ricky. - Jakimi szczegolami? Nie wierze, ze ta osoba w ogole istnieje. Zapewniam pana, ze to pacjentka z krwi i kosci. Dokladnie mi pana opisala, lacznie z wszelkimi intymnymi szczegolami. Opisala tez panski gabinet. Brednie - zaperzyl sie Ricky. Doktor Soloman znow milczal chwile, w koncu zapytal: -Niech mi pan powie, doktorze, w panskim gabinecie obok portre tu Freuda wisi na scianie niewielki niebiesko-zolty drzeworyt zachodu slonca na przyladku Cod? Ricky o malo sie nie zakrztusil. Faktycznie byl to jeden z niewielu przedmiotow pozostalych w ascetycznym niemal wnetrzu jego gabinetu i mieszkania. Dostal go od zony. Po chwili spytal: Od jak dawna spotyka sie pan z ta pacjentka? Nasza terapia trwa juz pol roku. Dwa spotkania tygodniowo. Wszystko, co mowi, jest absolutnie spojne. Nie powiedziala do tej pory niczego, co podwazyloby prawdziwosc jej zarzutow wobec pana. Gdzie teraz jest? Na wakacjach az do trzeciego tygodnia sierpnia. Ma pan moze numer telefonu, pod ktorym mozna ja zlapac? Nie. Raczej nie. Jestesmy umowieni na kolejna wizyte tuz przed Swietem Pracy. Po namysle Ricky spytal jeszcze: Czy ma zjawiskowo piekne, przenikliwe zielone oczy? Soloman zawahal sie. Po czym rzekl z lodowata rezerwa: A wiec rozpoznaje ja pan? Nie - odparl Ricky. - Tylko zgadywalem. Po tych slowach odlozyl sluchawke. To Wergil - mruknal pod nosem. Przylapal sie na tym, ze wpatruje sie w wiszacy na scianie po przeciwnej stronie gabinetu obrazek, ktory tak wyraznie utrwalil sie we wspomnieniach falszywej pacjentki. Byli tutaj, pomyslal, i to znacznie wczesniej. Rozejrzal sie po gabinecie. Nigdzie nie byl juz bezpieczny. Ogarnela go nagla zlosc. Pod wplywem impulsu przeszedl na druga strone gabinetu i zdarl drzeworyt z gwozdzia w scianie. Cisnal go do kosza stojacego przy biurku, lamiac ramke i gruchoczac szklo. Trzask, ktory rozszedl sie echem po ciasnym gabinecie, przypominal wystrzal z pistoletu. Gniew przeszedl tak samo szybko, jak sie pojawil i znow ogarnely go mdlosci. Zakrecilo mu sie w glowie. Kiedy wszedl za biurko, zauwazyl, ze na automatycznej sekretarce mruga jednostajnie czerwona lampka. Wdusil przycisk, by odsluchac pierwsza wiadomosc. Od razu poznal glos pacjenta, dobiegajacego wieku emerytalnego dziennikarza "New York Timesa". "Doktorze Starks - mowil powoli mezczyzna - z gory przepraszam, ze zostawiam wiadomosc na panskiej sekretarce w czasie urlopu, ale dzis rano otrzymalem niepokojacy list. - Ricky'emu zabraklo nagle powietrza. - Byla to kopia skargi zlozonej na pana w Stanowej Komisji do spraw Etyki Medycznej. Domyslam sie, ze niezwykle trudno bedzie obalic zarzuty ze wzgledu na anonimowy charakter listu. - Pacjent zawahal sie. - Znalazlem sie miedzy mlotem a kowadlem. Uwazam, ze skarga stanowi ciekawa historie dla dziennika i nalezy ja przekazac reporterom z naszego dzialu miejskiego. Wiem jednak, iz robiac to, poswiecam nasza znajomosc. Jestem niezwykle poruszony zarzutami, ktorych pan sie zapewne wyprze. - Pacjent odzyskal juz pewnosc siebie i dodal z gorzkim zalem: - Teraz wszyscy sie wypieraja swych przewinien. Prezydenci. Czlonkowie rzadu. Przedsiebiorcy. Lekarze...". Pacjent zawiesil glos i odlozyl sluchawke. Ricky'emu lekko drzala reka, gdy kolejny raz wdusil przycisk na sekretarce. Jako druga nagrala sie lkajaca kobieta. Poznal jedna ze swoich wiernych pacjentek. Ona takze, jak sie domyslal, otrzymala kopie listu. Dwie pozostale wiadomosci nagrali rowniez pacjenci. Ricky nie oddzwonil do zadnego z nich, a nim nadszedl wieczor, odezwal sie do niego caly komplet. Godziny, ktore skladaly sie na tygodnie, a te z kolei na lata pracy z kazda z tych osob, zniweczylo jedno zreczne klamstwo. Nie wiedzial, co ma im powiedziec, i czy w ogole nalezy sie odzywac. Bodajze po raz pierwszy w zyciu zawodowym Ricky'emu zabraklo odpowiednich slow. Rankiem skreslil kolejny dzien w kalendarzu i ulozyl takie oto pytanie: Mysle szybko,szukam wszedzie Czy dwadziescia lat to bedzie Czy ta liczba jest wlasciwa? (Bo na czasie mi nie zbywa). Choc wysilek to nie lada, Matki R. szukac wypada? Panienke z "Timesa", ktora przyjela od niego zamowienie na jednoszpaltowe ogloszenie na pierwszej stronie, zaintrygowala ta dziwaczna rymowanka. -Oryginalny tekst - zauwazyla niefrasobliwie. - Zwykle przyjmu je "serdeczne zyczenia z okazji piecdziesiatych urodzin" albo reklamy nowych produktow. A co to za okazja? Ricky chcial byc uprzejmy,odpowiedzial wiec napredce wymyslonym klamstewkiem. To kolejny etap skomplikowanego konkursu. Niewinna letnia odskocznia od pracy dla wszystkich tych, ktorzy lubia lamiglowki i kalambury. Ach tak - ozywila sie. - O to chodzi. Panskie ogloszenie ukaze sie jutro. Zycze powodzenia w grze - dodala na koniec. - Mam nadzieje, ze uda sie panu wygrac. Ja tez - odparl i odlozyl sluchawke. Wrocil do stert zapiskow. Trzeba zawezic krag podejrzanych droga eliminacji, pomyslal. Nalezy dzialac systematycznie i skrupulatnie. Wykluczyc mezczyzn lub kobiety. Odrzucic starszych i skupic sie na mlodych. Ustalic odpowiedni przedzial czasowy. Odszukac wlasciwa znajomosc. Nazwisko samo wyplynie. Od jednego nazwiska trafi jak po sznurku do innego. Oddychal ciezko. Poswiecil swoje zycie, pomagajac ludziom wyzbyc sie poczucia winy, okielznac je. Psychoanalityk traktuje pragnienie zemsty jako obezwladniajaca nerwice, stara sie pomoc pacjentom zdusic w sobie gniew, sprawic, by odrzucili brzemie nie wyrownanych krzywd. Wyrownywanie rachunkow bylo uznawane w jego swiecie za slabosc. A moze wrecz chorobe. Kiedy glowil sie nad tym, jaka posiada wiedze i jak moze ja wykorzystac, zadzwonil telefon. Przelakl sie. Siegnal po sluchawke, zastanawiajac sie, czy nie jest to Wergil. Nie byla to jednak ona, a panienka z "Timesa". -Doktor Starks? Przepraszam, ze pana niepokoje, ale wynikl pewien problem. System odrzucil numer panskiej karty Visa, poniewaz karta zostala zlikwidowana. Jak to zlikwidowana? To niemozliwe - rzekl z furia. Moze zle zapisalam numer. Siegnal do portfela po karte i powolutku odczytal numer ponownie, cyferka po cyferce. Jednak zapisalam dokladnie. Mam wlasnie ten numer - odparla po chwili kobieta. Nic z tego nie rozumiem - wpadl w rozdraznienie Ricky. - Niczego nie likwidowalem i co miesiac sumiennie wplacam wszystko, co jestem winien. Banki myla sie czesciej, nizby sie moglo wydawac - rzekla przepraszajacym tonem. - Moze ma pan inna karte? Albo wolalby pan zaplacic czekiem? Ricky siegal juz do portfela po kolejna karte, wtem zastygl w pol ruchu. Przelknal sline. -Przepraszam - powiedzial wolno, starajac sie opanowac. - Musze jednak skontaktowac sie z bankiem. Tymczasem prosze mi przyslac rachunek. Kobieta przystala na to, ale dwukrotnie sprawdzila jego adres, a na koniec dodala: Czasem tak bywa. Moze zgubil pan portfel? Lepiej niech sie pan zglosi do oddzialu wydajacego karty kredytowe i wszystko wyjasni. Przysla panu nastepnego dnia nowa. Zapewne - odparl Ricky i odlozyl sluchawke. Powolutku wyjal kolejno z portfela wszystkie karty kredytowe. - Sa nic niewarte - powiedzial do siebie. Nie mial pojecia, jak sie to stalo, ale wiedzial, kto to zrobil. Wolal jednak upewnic sie telefonicznie, ze sie nie myli. Urzednicy w biurach obslugi klienta wszystkich bankow byli niezwykle uprzejmi, nie mogli mu natomiast pomoc. Kiedy tlumaczyl, ze nie likwidowal zadnych kart, zapewniano go, iz wlasnie to zrobil. Tak wynikalo z danych w komputerze. Prosbe o likwidacje otrzymali elektronicznie. Mowil wiec wszystkim kolejno, ze jeszcze sie z nimi skontaktuje. Nastepnie wzial nozyczki i poprzecinal bezwartosciowe kawalki plastiku na pol. Ricky nie mial pojecia, jak dalece Rumpelstilskin wgryzl sie w jego zasoby finansowe. Warto przejsc sie do banku, pomyslal. Zostawil takze wiadomosc swojemu brokerowi, ktory opiekowal sie jego skromnym pakietem akcji, z prosba, by do niego pilnie oddzwonil. Potem siedzial przez chwile, glowiac sie nad tym, jakim cudem Rumpelstilskin wdarl sie w ten obszar jego zycia. Ricky nie mial pojecia o komputerach. Jego wiedza o Internecie byla bardziej niz skromna. Gdy przyszlo mu pisac list, bral przedpotopowa elektryczna maszyne do pisania. Zona nabyla komputer na rok przed smiercia. Wiedzial, ze kontaktowala sie dzieki niemu z grupami wsparcia i rozmawiala z innymi chorymi na raka. Kiedy zmarla, spakowal komputer i zaniosl go do piwnicy. Teraz wstal i postanowil pojsc po komputer zony. Upewnil sie, czy dobrze zamknal za soba drzwi, a nastepnie zjechal do piwnicy. Nie byl tu od miesiecy. Wychodzac z windy, skrzywil sie, gdy owialo go ste-chle powietrze. Kazde z szesciu mieszkan mialo osobna piwniczke, oddzielona od innych gesta siatka przybita do ramy z taniego drewna balsa. Krolowaly tu polamane krzesla, pudla i kufry. Ricky podszedl do swojej piwniczki z kluczem w reku. Ale klodka nie byla zamknieta. Kiedy przyjrzal sie dokladniej, zauwazyl, ze ktos przecial ja obcegami. Instynkt podpowiadal mu, by wiac, gdzie pieprz rosnie, opanowal sie jednak i zrobil krok do przodu. Podszedl powoli do siatki. Komputer zony znikl. Gdy wszedl do srodka, przekonal sie, ze brakuje jeszcze pudla. Duzego plastikowego pojemnika na akta, w ktorym przechowywal deklaracje podatkowe. Zataczajac sie pod brzemieniem kleski, Ricky ruszyl do windy. Nic dziwnego, ze Merlin wiedzial tyle o jego aktywach. Deklaracje podatkowe sa jak mapy drogowe. Mozna w nich znalezc wszystkie dobrze wydeptane sciezki podatnika, od numeru ubezpieczenia spolecznego po darowizny na rzecz organizacji charytatywnych. Brak komputera zaniepokoil Ricky'ego w rownym stopniu. Nie mial pojecia, co zachowalo sie na twardym dysku, pamietal jednak, ze zona spedzala przed monitorem dlugie godziny, nim choroba odebrala jej ostatecznie takze sile do pisania. Kto wie, ile jej bolu, wspomnien i przemyslen krylo to urzadzenie. Podejrzewal, ze Rumpelstilskin potrafi wyluskac z komputera wszystko, co zechce. Tej nocy Ricky borykal sie z koszmarami. Snil, ze krojono go nozami, a takze, ze usiluje przejsc przez marnie oswietlony pokoj, swiadom, ze jesli omsknie mu sie noga, spadnie w mroczna otchlan niepamieci. Gdy zbudzil sie przerazony, pokoj zalewal jeszcze mrok, a jego koszula nocna przesiaknieta byla potem. Przez chwile nie umial powiedziec, czy koszmar juz sie skonczyl. Opuscil znow glowe na poduszke, ale choc bardzo potrzebowal snu, nie byl w stanie zmruzyc oka. Jego ogloszenie pojawilo sie tego ranka w "Timesie" na pierwszej stronie, dokladnie tak, jak sobie tego zyczyl Rumpelstilskin. Po przeczytaniu go Ricky odczul przelotnie satysfakcje, jakby przyblizylo go to o krok do zwyciestwa. Przed poludniem przygotowal dwie robocze listy. Ograniczyl sie do dekady zaczynajacej sie w roku 1975, przypomnial sobie do roku 1985 siedemdziesieciu trzech pacjentow, ktorzy przychodzili do niego na terapie trwajaca od siedmiu lat (w przypadku pewnego targanego konfliktami mezczyzny) po trzy miesiace (kobiety przezywajacej klopoty malzenskie). W wiekszosci przypadkow stosowal tradycyjna freudowska analize cztery, piec razy w tygodniu, wykorzystujac znane sobie techniki. Przyjal takze w ciagu tych dziesieciu lat, o ile dobrze pamietal, okolo dwudziestu pieciu pacjentow, ktorzy podjeli terapie, lecz po pewnym czasie ja przerwali. Niektorym zabraklo pieniedzy na jego honoraria. Kilkoro uznalo, ze nie potrafi im pomoc lub byli zbyt wsciekli na caly swiat, by nadal do niego przychodzic. Spisal ich na drugiej liscie. I wlasnie ta - zdal sobie sprawe - byla znacznie grozniejsza. Znajdowaly sie na niej osoby, ktorych zlosc mogla przerodzic sie w obsesje na jego punkcie, a potem zaszczepili ja innym. Polozyl obydwie listy przed soba na biurku i uznal, ze najwyzszy czas odszukac bylych pacjentow. Caly ranek czekal na telefon od swojego brokera. Nie doczekawszy sie, sam do niego zadzwonil. Sekretarka wyraznie sie ozywila, slyszac jego glos. -Ach, to pan, doktorze Starks. Pan Williams wlasnie mial do pana dzwonic. Wyniklo pewne zamieszanie w zwiazku z panskim rachunkiem. Ricky poczul skurcz w zoladku. Zamieszanie? - spytal. - Jak pieniadze moga robic zamieszanie? Moga je robic ludzie, ale nie pieniadze. Lacze z panem Williamsem. Doktor Starks? - odezwal sie szorstkim tonem broker, mowiac szybko: - Przepraszam, ze musial pan czekac, ale wynikl pewien problem. Czy otwieral pan indywidualny rachunek obrotowy u ktoregos z tych nowych internetowych brokerow? -Nie, nie otwieralem. Szczerze powiedziawszy, nawet nie wiem, co to takiego. -I tu dochodzimy do naszego zamieszania. Wszystko wskazuje na to, ze na panskim rachunku wykonano duzo ruchow day-trading. A co to takiego? - zapytal Ricky. To szybka sprzedaz akcji, by umknac przed wahaniami rynku. Rozumiem. Ale nie robilem nic podobnego. Gdzie sa moje pieniadze? Broker zawahal sie. Nie jestem tego w stanie dokladnie okreslic. Nasi audytorzy badaja wlasnie panski rachunek. Moge panu na razie powiedziec, ze dokonano na nim wielu transakcji. Jakich znowu transakcji? Przeciez nie ruszalem moich pieniedzy. No, niezupelnie. Dokonano dziesiatek, a moze nawet setek transakcji, przelewow, sprzedazy i inwestycji. Gdzie sa moje pieniadze? Niezwykly szlak szalenie skomplikowanych i brawurowych transakcji finansowych... Nie odpowiedzial pan na moje pytanie - przerwal mu Ricky z rosnaca irytacja. - Gdzie sa moje srodki finansowe? Moj fundusz emerytalny... Szukamy - powiedzial broker powoli - jednak w chwili obecnej nie ma na panskim rachunku ani centa. A przynajmniej nie jestesmy w stanie nic znalezc. To niemozliwe. Nasi specjalisci ida tropem transakcji - kontynuowal mezczyzna. - Na pewno dojdziemy prawdy. Ale zajmie to troche czasu. -Ile? -Przypuszczam, ze nie wiecej niz pare tygodni. Najwyzej.Ricky odlozyl sluchawke. Nie mial az tyle czasu. Zanim dzien dobiegl konca, udalo mu sie ustalic, ze jedynym nietknietym rachunkiem bylo skromne konto czekowe w Wellfleet. Mial na nim raptem dziesiec tysiecy dolarow - korzystal z tych pieniedzy, by placic na targu rybnym i spozywczym, pozwalaly mu beztrosko spedzac wakacje. Byl nieco zdziwiony, ze Rumpelstilskin nie przywlaszczyl sobie takze tych srodkow. Zadzwonil do kierownika Pierwszego Banku na Przyladku i poinformowal go, ze chce zamknac konto i prosi o wyplacenie calej sumy w gotowce. Kierownik odrzekl, ze musi sie w tym celu pofatygowac osobiscie, co bylo Ricky'emu na reke. Zalowal, ze pozostale instytucje obracajace jego pieniedzmi nie trzymaly sie podobnej zasady. Kierownik zaproponowal, ze przepisze jego srodki na czek kasowy, ktory bedzie przechowywal u siebie az do jego przyjazdu. Ale jak tam dotrzec? Na biurku lezal zapomniany bilet lotniczy z La Guardia do Hyannis. Zastanawial sie, czy rezerwacja nadal jest aktualna. Otworzyl portfel policzyl. Mial trzysta dolarow. W gornej szufladzie komody w sypialni lezalo jeszcze tysiac piecset w czekach podroznych. Nie mam jak dotrzec na przyladek Cod ani jak stamtad wrocic,martwil sie. Zajmie mi to co najmniej dobe. I wtedy nagle ogarnelo go znuzenie. Byl otepialy. Fala zmeczenia opanowala jego cialo. Rozpoznal kliniczne objawy depresji i wyciagnal przed siebie dlonie, ciekaw, czy nie drza i nie sa zesztywniale. Niczego jednak nie dostrzegl. Ile to jeszcze potrwa, zastanawial sie z rozpacza. Ricky znow zle spal, kiedy wiec rankiem uslyszal stlumione stukniecie swiezego numeru "Timesa" przed progiem, z miejsca sie ocknal. W ciagu kilku sekund zgarnal gazete i rozlozyl ja na kuchennym stole. Od razu spojrzal na drobne ogloszenia u dolu pierwszej strony. Znalazl tam tylko zyczenia urodzinowe, reklame randek internetowych i trzecie niewielkie ogloszenie na jedna szpalte: "Szczegolne mozliwosci, czytaj na str. B-16". Zrzucil ze zloscia gazete z niewielkiego kuchennego stolika. Spodziewal sie rymowanki na dole pierwszej strony. -Jak mam zdazyc na ten twoj cholerny termin, skoro zwlekasz z odpowiedzia? - byl bliski krzyku. Kiedy przyrzadzal sobie poranna kawe, dostrzegl, ze rece lekko mu drza. Siedzial przy stole niezdolny do wykonania zadnego ruchu, bo wszystko w nim dygotalo. Trwalo to calymi godzinami, nie mial pojecia, jaki krok ma teraz wykonac. Powinien robic plany, podejmowac decyzje, dzialac, ale paralizowal go brak odzewu, na ktory tak bardzo czekal. Ricky nie mial pojecia, jak dlugo tak siedzial, gdy uniosl nieco wzrok i spojrzal na zmietoszonego "Timesa", dokladnie tam, gdzie go rzucil. Zauwazyl czerwony druk. Utkwil wzrok w czerwieni, podniosl sie z krzesla i przemierzyl kuchnie. Nachylil sie nad wymietoszona gazeta, siegnal ku czerwonej plamie i zblizyl ja do oczu. Byla to strona B-16 z nekrologami. Wsrod nich jaskrawa czerwona czcionka widnial tekst: Dobrym tropem podazasz, Kiedy w przeszlosc zdazasz. Dwadziescia lat zgadles, zgadula. A ta pacjentka to moja matula. Naglowisz sie wiele nad jej osoba, Lecz ci podpowiem, jaka zdazac droga. Posluchaj teraz, szanowny panie, Znales ja jeszcze w panienskim stanie. Obiecywales cuda, narobiles smaku, Wiec nie wywiniesz sie, nieboraku. Ojczulek odszedl, matula zmarla, A ja dobiore ci sie do gardla. Ricky wpatrywal sie w wierszyk i analizowal ukryta w nim tresc przez blisko godzine. U schylku dnia zdal sobie sprawe, ze wiele dowiedzial sie o swoim przesladowcy. Jak na kogos, kto poczatkowo zastrzegal sie, ze bedzie odpowiadal tylko "tak" lub "nie", Rumpelstilskin wyjatkowo szczodrze obdarzyl go wskazowkami. Dwadziescia lat wstecz, z pewnym marginesem, dawalo przedzial od 1978 do 1983 roku. Pacjentka byla niezamezna kobieta. To znacznie zawezalo pole poszukiwan. Jak go uczono, i co stalo sie jego zwyczajem, usiadl i zaczal szperac we wlasnej pamieci. Kim bylem przed dwudziestu laty, zastanawial sie. I kogo wowczas leczylem? Jest pewna zasada w psychoanalizie, na ktorej opiera sie terapia: kazdy pamieta wszystko. Moze nie z fotograficzna dokladnoscia; wyobrazenia i reakcje moga byc zabarwione przez wszelkiego rodzaju emocje. Gdy sie jednak fakty odpowiednio uporzadkuje, kazdy pamieta wszystko. Urazy i obawy moga kryc sie pod gruba warstwa pozniejszych doswiadczen, ale sa tam i mozna sie do nich dokopac, bez wzgledu na to, jak bardzo nasza psychika bedzie sie temu opierac. Tak wiec, sam w swoim gabinecie, zaczal zglebiac wlasna pamiec. Od czasu do czasu zerkal na strzepki notatek i rzucone na papier refleksje, bo tylko tyle uchowalo sie z tamtych lat. Teraz zalowal, ze nie byl dokladniejszy. Z notatnikiem na kolanach staral sie wyostrzyc umysl, by przywolac wspomnienia. Kolejno materializowali sie w pamieci ludzie. Powoli wracaly nazwiska. Gdy podniosl wzrok, zauwazyl, ze gabinet wypelniaja cienie. Caly dzien uplynal mu w zadumie. Na zoltych kartkach rozlozonych dookola spisal dwanascie oddzielnych przypadkow. A w latach 1978-1983 co najmniej osiemnascie kobiet zglosilo sie do niego na terapie. Mozna to bylo jakos ogarnac, martwilo go jednak, ze byly jeszcze inne, ktorych pomimo staran nie potrafil przywolac z zakamarkow pamieci. Tylko do polowy zapamietanych potrafil dopasowac nazwiska. Byly to pacjentki przychodzace do niego przez dluzszy czas. Mial zas niepokojace przeczucie, ze matka Rumpelstilskina musiala byc kobieta, z ktora spotkal sie przelotnie. Podzwignal sie z krzesla, czujac, jak zesztywnialy mu kolana i ramiona od siedzenia w tej samej pozycji przez caly dzien. Leniwie sie przeciagnal i uswiadomil sobie, ze nic dotad nie jadl. Kuchnia swiecila pustkami. Odwrocil sie i spojrzal przez okno w noc, ktora szybko ogarniala miasto. Na mysl o tym, ze musi opuscic mieszkanie, glod prawie mu przeszedl. Niezwykla reakcja. Przez cale zycie mial tak niewiele obaw i watpliwosci. Teraz paralizowala go mysl o wyjsciu poza prog mieszkania. Postanowil jednak udac sie dwie przecznice na poludnie. Miescil sie tam niewielki bar, gdzie mogl kupic kanapke. Nie wiedzial tylko, czy ktos nie bedzie go sledzil. Maszerowal chodnikiem jak zolnierz, z oczami skierowanymi przed siebie. Knajpka, do ktorej zmierzal, miescila sie w polowie ulicy, latem stalo przed nia na zewnatrz szesc stolikow. Kiszkowate wnetrze lokalu bylo ciemne: szynkwas znajdowal sie przy jednej ze scian, a w pozostala przestrzen wcisnieto dziesiec stolikow. Kiedy Ricky znalazl sie w srodku, mrugnal raz czy dwa, nim jego wzrok przystosowal sie do panujacego tu mroku. Zauwazyla go kelnerka w srednim wieku. -Jest pan sam? - spytala. -Tak. Obrocila sie i spostrzegla wolne miejsce na koncu lokalu. Prosze za mna - zaprosila. Wskazala mu dlonia krzeslo i wreczyla rozlozona karte. - Podac panu cos z baru? - spytala. Kieliszek wina. Czerwonego - zamowil. Juz przynosze. Dzisiejsze danie dnia to makaron z lososiem. Nawet niezly. Ricky odprowadzil wzrokiem kelnerke do baru. Karta byla duza. Oparl ja przed soba o blat. Na odglos krokow opuscil karte, spodziewajac sie kelnerki z winem. Zamiast niej przy stoliku stala Wergil. Trzymala dwa kieliszki, oba z czerwonym winem. Miala na sobie sprane dzinsy, szkarlatna koszulke sportowa, a pod pacha kosztowna teczke ze skory w kolorze mahoniu. Postawila kieliszki na stole, wysunela krzeslo, usiadla naprzeciwko niego i odstawila teczke na podloge. Potem wyciagnela dlon, wyjmujac menu z reki Ricky'ego. -Zamowilam juz dla nas danie dnia - oswiadczyla z lekko uwodzicielskim usmiechem. - Kelnerka ma absolutna racje. Nawet niezle. Ricky wpatrywal sie w mloda kobiete siedzaca naprzeciwko. Sadzisz, ze losos jest swiezy? Bedzie jeszcze podskakiwal i lapal powietrze - zazartowala. -To calkiem odpowiedni widok - rzekl miekko Ricky.Przelknela lyk wina. Do ryby powinno byc raczej biale - zauwazyla. - Z drugiej jednak strony, pijac czerwone, wykazujemy beztroske, nieco ryzyka i samowoli, lamiemy ogolnie przyjete zasady. Nie sadzisz, Ricky? Uwazam, ze zasady nieustannie sie zmieniaja. Wergil potrzasnela glowa, odrzucajac zalotnie blond wlosy. Odchylila nieco glowe w smiechu i ukazala dluga szyje. -No jasne, Ricky. Masz racje. Kelnerka przyniosla koszyk pelen buleczek. Gdy tylko odeszla od stolika, Wergil siegnela po jedna z nich. Konam z glodu - powiedziala. Jak widze, doprowadzanie mojego zycia do ruiny pochlania mnostwo kalorii - zauwazyl. Wergil znow sie rozesmiala. Tak mi sie wydaje - odparla. - Jak mozna by to okreslic, doktorze? Powiedzmy: dieta rujnujaca? Po co sie tu zjawilas? - spytal cichym, spokojnym glosem, z cala jednak stanowczoscia, na jaka bylo go stac. - Jak widze, wraz ze swoim pracodawca uknuliscie dokladny plan zniszczenia mi zycia. Krok po kroku. Przyszlas tu, zeby ze mnie drwic? A moze troche podreczyc w ramach jego gry? Nikt do tej pory nie skarzyl sie na to, ze moje towarzystwo to meczarnia - rzekla Wergil, spogladajac na niego z udanym zdumieniem. Zoladek gwaltownie podszedl Ricky'emu do gardla, w ustach mial kwasny posmak. Moje zycie... - zaczal. Twoje zycie uleglo zmianie. I nadal bedzie sie zmieniac. Przynajmniej przez kilka kolejnych dni. Pozniej jednak... W tym sek. Sprawia ci to przyjemnosc? - spytal nagle. - Sycisz sie moim cierpieniem. To dziwne, bo nie wygladasz mi na sadystke, panno Wergiliusz. Nie dostrzegam u ciebie oznak skrzywienia psychicznego tego rodzaju. Z tym, ze moge sie, rzecz jasna, mylic. Ricky napil sie wody, ludzac sie, ze pod wplywem emocji Wergil cos chlapnie. Dostrzegl, jak zaczatek gniewu wykrzywia jej twarz. Ale opanowala sie. Chyba zle zrozumiales moja role, Ricky. To wyjasnij mi ja jeszcze raz. -Kazdy w drodze do piekla potrzebuje przewodnika, ktory prowadzi go wsrod pulapek. -I ty masz byc kims takim. - Uniosl do ust kieliszek, ale zamiast sie napic, spytal: - Jestes zadowolona z siebie, Wergil? Nie przeszkadza ci to, ze lamiesz prawo? A kto powiedzial, ze lamie? Przeciez kazde dzialanie twoje i twojego pracodawcy, wszystkie wasze plany sa zbrodnicze. Do tej pory popelnilas juz kilka przestepstw, poczynajac od morderstwa Rogera Zimmermana... Policja uznala, ze popelnil samobojstwo. Udalo wam sie sprawic, by morderstwo wygladalo na samobojstwo. Nie mam co do tego zadnych watpliwosci. Jesli chcesz byc takim uparciuchem, nie zamierzam cie przekonywac. Ale sadzilam, ze twoja zawodowa cecha jest otwarty umysl. Ricky zbyl przytyk i ciagnal: -...a konczac na kradziezy i oszustwie. Nie wspomne juz o paszkwilu, ktory wyslalas do Towarzystwa Psychoanalitycznego. To twoja robota, prawda? I jeszcze udalo ci sie przekonac tego idiote z Bostonu o szczerosci swoich intencji. Ale to nic, odzyskam dobre imie- powiedzial dobitnie Ricky. Wergil usmiechnela sie. -By jednak tego dokonac, musisz pozostac przy zyciu. Ricky podniosl wzrok i dostrzegl kelnerke zblizajaca sie z ich zamowieniem. Postawila przed nimi talerze i spytala, czy jeszcze cos podac. Wergil chciala zamowic wiecej wina, ale Ricky potrzasnal glowa. -Masz racje - powiedziala Wergil, gdy kelnerka znikla z pola widzenia. - Lepiej zachowac trzezwosc umyslu. Spojrzal na parujace danie. -Dlaczego - spytal nagle - pomagasz temu czlowiekowi? Czemu nie rzucisz tego wszystkiego w diably i nie pojdziesz ze mna na policje? Juz ja sie postaram, zebys wrocila do w miare normalnego zycia.Wolna od wszelkich zarzutow. Wiem, jak to zrobic. Wergil rowniez utkwila wzrok w swoim talerzu. Kiedy uniosla oczy, z trudem kryla gniew. -Postarasz sie, zebym wrocila do normalnego zycia? A kim ty jestes? Magiem? Poza tym, niby co takiego wspanialego jest w normalnym zyciu? Ricky zignorowal to pytanie. -Skoro nie jestes kryminalistka, dlaczego pomagasz przestepcy?Wergil nie odrywala od niego wzroku. Cala jej beztroska ekscentrycznosc i energia gdzies nagle prysly, a ich miejsce zajal lodowaty, bezwzgledny chlod. -Moze mi niezle placi. Wiele osob zrobiloby wszystko dla pieniedzy. Moze jestem jedna z nich? -Raczej w to watpie - odparl ostroznie Ricky.Wergil potrzasnela glowa. -A jaki inny motyw moze mnie sklaniac do dzialania? Przeciez spotykamy sie juz drugi raz, Ricky. Skoro nie robie tego dla forsy, to po co? Starks wbil wzrok w kobiete. -Za malo o tobie wiem - zaczal bez przekonania.Demonstracyjnie odlozyla noz i widelec. Wytez umysl, Ricky. Zrob to dla mnie. Pomijajac wszystko, mam byc twoim przewodnikiem. Bez mojej pomocy nie zblizysz sie ani o milimetr do odpowiedzi, w efekcie czego sam zginiesz lub zginie ktos z twoich bliskich, kto nawet nie wie, co mu grozi. Czyz to nie glupota umrzec tak bez sensu? To jeszcze gorsze niz przestepstwo. Wiec odpowiedz na moje pytanie: jakie jeszcze inne motywy moga kierowac moim dzialaniem? W takim razie, moze milosc - rzekl nieoczekiwanie. Wergil skwitowala jego slowa usmiechem. Milosc? Zakochalas sie w tym Rumpelstiltskinie. Co za pomysl. Zwlaszcza zwazywszy na to, jak ci juz mowilam, ze go nie znam. Nigdy sie nie spotkalismy. Pamietam twoje slowa. Ale nie wierze w nie. Milosc. Pieniadze. Tylko na tyle cie stac? Ricky zastanowil sie. Moze strach. Wergil kiwnela glowa. Juz lepiej, Ricky. Moze pan R. ma na mnie jakiegos haka. Ale czy wygladam na osobe, ktora dziala wbrew wlasnej woli? Nie - odparl. No dobrze. Wrocmy do ciebie. Otrzymales dzis odpowiedz na swoje pytanie w porannej gazecie? Ricky odezwal sie dopiero po chwili: -Tak. -To dobrze. Przyslano mnie tu dzis, bym to sprawdzila. Dla pewnosci. Uznal, ze nie byloby fair, gdybys nie znalazl odpowiedzi, ktorych szukasz. Dobrze sie zastanow nad kolejnym pytaniem, Ricky, jesli chcesz zwyciezyc. Jutro rano zostanie ci juz tylko tydzien. Siedem dni i jeszcze dwa pytania. Wergil pochylila sie i podniosla z ziemi niewielka skorzana teczke, ktora przyniosla pod pacha. Otworzyla ja, wyjela ze srodka szara koperte i podala mu ja przez stol. -Zajrzyj do srodka - powiedziala. Otworzyl koperte. W srodku bylo szesc czarno-bialych zdjec w formacie 20 na 25 centymetrow. Wyjal je i przejrzal. Pierwsze przedstawialy dziewczyne szesnasto- czy siedemnastoletnia, ubrana w niebieskie dzinsy i T-shirt. Na dwoch kolejnych dziewczynka, moze dwunastoletnia, siedziala na dziobie kajaka, wioslujac po jeziorze. Ostatnie byly zdjeciami nastolatka o dlugich wlosach i beztroskim usmiechu, porozumiewajacego sie na migi z ulicznym sprzedawca w jakims zakatku Paryza. Wszystkie fotografie zostaly wyraznie zrobione bez wiedzy zainteresowanych. -Poznajesz kogos? - spytala chlodno Wergil.Ricky potrzasnal glowa. -To twoi dalecy krewni, Ricky. Wszystkie te dzieciaki znajduja sie na liscie przyslanej na poczatku gry przez pana R. Jeszcze raz przyjrzal sie zdjeciom. -Myslisz, ze trudno bylo ich sfotografowac? A przeciez zamiast obiektywem mozna bylo celowac do nich z karabinu. - Siegnela po zdjecia. - Wystarczy, ze zostanie ci w glowie ich obraz, Ricky. Utrwal w pamieci ich usmiechy. Chcialbys ograbic jedno z nich - lub kogos im podobnego - z przyszlosci, uparcie czepiajac sie kilku zalosnych lat zycia, ktore ci zostaly na tym padole? Wergil zawiesila glos. Nastepnie wezowym ruchem wyszarpnela mu fotografie. Zabieram je z soba - powiedziala, chowajac zdjecia do teczki. Odsunela sie od stolu i wstala, rzucajac jednoczesnie banknot studolarowy na swoj talerz z niedojedzonym makaronem. Odebrales mi apetyt - rzekla. - Skadinad jednak wiem, w jak kiepskiej sytuacji finansowej sie znalazles, wiec zaplace rachunek. Zwrocila sie do kelnerki krzatajacej sie przy stoliku obok. -Macie jakies ciasto z czekolada? - spytala. -Czekoladowy sernik - odparla kobieta.Wergil skinela glowa. -Prosze przyniesc kawalek dla mojego znajomego - poprosila.- Jego zycie stalo sie gorzkie. Potrzebuje czegos na oslode, by przetrwac kilka najblizszych dni. Obrocila sie na piecie i wyszla, zostawiajac Ricky'ego samemu sobie. Siegnal po wode i zauwazyl, ze drzy mu reka; kostki lodu szczekaly w szklance. Wracajac do domu w gestniejacym mroku, Ricky Starks czul sie samotny jak palec. W jakis osobliwy sposob zdal sobie sprawe, ze jest wlasciwie przezroczysty, niedostrzegalny. Jego osoba, jego byt nie znaczyl absolutnie nic dla nikogo procz czlowieka, ktory go przesladowal. Z drugiej strony, smierc Ricky'ego miala kluczowe znaczenie dla przynajmniej jednego z jego krewnych. Przypominajac sobie twarze trojki mlodych ludzi, przyspieszyl kroku. Zaczal pedzic. Slyszal stukot wlasnych butow na chodniku. Spojrzal pod nogi i dostrzegl, ze biegnie. Gnal, ciezko dyszac. Pokonal jedna przecznice, potem druga, bez zatrzymywania sie przebiegal przez ulice, zostawial za soba roztrabio-ne taksowki i przeklenstwa rzucane pod swoim adresem, w glowie mial tylko wizje wlasnej smierci. Nie zwalnial, poki nie dostrzegl swojego domu. Przystanal i nachylil sie zasapany. Pozostal w tej pozycji kilka minut, by wyrownac oddech. Kiedy w koncu uniosl wzrok, pomyslal: nie jestem sam. Odwrocil sie gwaltownie, starajac sie zauwazyc, kto go sledzi. Przebiegi wzrokiem po potencjalnych obserwatorach snujacych sie wolno ulica i zajrzal do pobliskich okien. Obrocil sie i wlepil wzrok w swoj budynek. Nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze ktos byl w jego mieszkaniu, podczas gdy on rozmawial z Wergil. Staral sie opanowac i skupic. Wzial dlugi gleboki oddech. Stojac przed domem, w ktorym spedzil wiekszosc swojego doroslego zycia, uswiadomil sobie nagle, ze nie ma juz chyba takiego zakatka jego egzystencji, do ktorego jego przesladowca nie zdolal przeniknac. Po raz pierwszy w zyciu pomyslal: musze sie gdzies schronic. Nie majac pojecia, gdzie moglby sie skryc, czlapal powoli po schodach. Ku swemu zdumieniu nie spostrzegl sladow niczyjej obecnosci. Odczul ulge, dy tylko zamknal za soba drzwi i przekrecil klucz w zamku. Serce wciaz jednak walilo mu jak mlotem. -Musisz sie porzadnie wyspac - powiedzial do siebie glosno, rozpoznajac charakterystyczna intonacje, ktora z pewnoscia zaniepokoilaby go u pacjenta. Staral sie pozbierac mysli, omiatajac wzrokiem blat biurka. Dostrzegl, ze lista krewnych przeslana przez Rumpelstilskina lezy na samym srodku. Ricky nie mial pewnosci, czy wlasnie tam ja zostawil. Wyciagnal powoli reke i przysunal ku sobie kartke. Poczul sie zdezorientowany. Zaczal sie rozgladac rozbieganym wzrokiem. Przegladal zapiski, notatniki i inne szpargaly z biurka. I wtedy sie zorientowal: pierwszy list, w ktorym Rumpelstilskin opisywal zasady gry i dawal mu pierwsza wskazowke, usunieto z biurka. Znikl namacalny dowod, ze skierowano pod jego adresem pogrozki. Zostala wylacznie naga rzeczywistosc. PIEC Nazajutrz rano przekreslil kolejny dzien w kalendarzu i zapisal w notesiku dwa numery telefonow. Pierwszy do detektyw Riggins z nowojorskiej policji transportu miejskiego. Drugiego numeru nie wykrecal od lat. Nalezal do doktora Williama Lewisa. Przed dwudziestu trzema laty doktor Lewis byl terapeuta, u ktorego Ricky przeszedl swoja wlasna psychoanalize, nim otrzymal dyplom. To ciekawy aspekt psychoanalizy, ze kazdy, kto pragnie zostac praktykiem, sam musi najpierw przejsc terapie.Oba telefony, pomyslal, wyznaczaja dwa skrajne bieguny, z ktorych moglby sie spodziewac pomocy. Musial z kims pogadac. Tylko z kim? Policjantka odebrala telefon juz po drugim sygnale i odezwala sie szorstko: Tu Riggins. Pani detektyw, tu doktor Frederick Starks. Pewnie pamieta mnie pani, rozmawialismy w zeszlym tygodniu o smierci mojego pacjenta. Jasne, ze pamietam, doktorze. Przeslalam panu kopie listu pozegnalnego, ktory wpadl nam w rece. Pomyslalam, ze to wiele wyjasnia. -Chcialbym z pania omowic pewne okolicznosci zwiazane ze smiercia pana Zimmermana. Jakie okolicznosci ma pan na mysli, doktorze? Wolalbym nie mowic o tym przez telefon. Brzmi to dosc melodramatycznie, doktorze. Ale niech bedzie. Ma pan ochote do mnie wpasc? Mamy tu obskurna klitke, gdzie sklaniamy przestepcow do zeznan. Mniej wiecej tym samym zajmuje sie pan w swoim gabinecie - tyle ze u nas odbywa sie to znacznie szybciej i bez bialych rekawiczek. Ricky zlapal na rogu taksowke. Kazal sie zawiezc dziesiec przecznic na polnoc i wysadzic obok skrzyzowania ulic Madison i Dziewiecdziesiatej Szostej. Wszedl do pierwszego lepszego sklepu. Byl to akurat damski obuwniczy. Przez poltorej minuty przygladal sie butom. Wyszedl, przeszedl na druga strone ulicy i zlapal kolejna taksowke. Kazal taksowkarzowi jechac na poludnie na dworzec Grand Central. Na dworcu nie bylo zbyt tloczno. Ricky wtopil sie w tlumek ludzi zdazajacych przez ogromna hale do podmiejskich pociagow lub metra. Wsiadl do wagonu pierwszego metra, ktore nadjechalo, przejechal jeden przystanek na zachod, szybko wysiadl, wynurzyl sie z podziemi na panujacy na zewnatrz skwar i zlapal nastepna taksowke. Opadl na siedzenie i pozwolil sie zawiezc na komisariat policji transportu miejskiego przy rogu Dziewiecdziesiatej Szostej i Broadwayu. Riggins podniosla sie, gdy wszedl do jej biura. Nie wygladala juz na tak przemeczona jak poprzednio, lecz jej ubior nie ulegl wielkiej zmianie: ciemne spodnie i nieodpowiednie do nich adidasy, meska blekitna koszula z kolnierzykiem na guziki oraz czerwony krawat, zawiazany luzno wokol szyi. Silnie uscisnela mu dlon na powitanie. -Milo pana znow widziec, doktorze, choc przyznam, ze nie przypuszczalam, bysmy sie jeszcze spotkali. - Zmierzyla go wzrokiem.- Fatalnie pan wyglada, doktorze. Czyzby wzial pan sobie zbytnio do serca konfrontacje Zimmermana z pociagiem? Potrzasnal glowa z usmiechem. - Zle sypiam. Riggins zaprosila go do pokoiku przesluchan. Bylo to ponure pomieszczenie, bez jakichkolwiek ozdob, posrodku ktorego stal metalowy stol i trzy stalowe rozkladane krzesla. Jarzeniowka pod sufitem zalewala pokoj jasnym swiatlem. Policjantka najwyrazniej spostrzegla spojrzenie, jakim otaksowal pokoj, bo powiedziala: -Budzet miejski na dekoracje wnetrz jest w tym roku niezwykle skromny. Musielismy zrezygnowac z powieszenia na scianach plocien Picassa. - Wskazala mu jedno z krzesel. - Prosze siadac. Co pana do mnie sprowadza? Ricky wzial gleboki oddech, nim zaczal. -Krewny mojej bylej pacjentki rzuca blizej niesprecyzowane pogrozki pod adresem moim i mojej rodziny. Podjal ze swojej strony pewne kroki, by uprzykrzyc mi zycie. Miedzy innymi rzucil falszywe oskarzenia na moja uczciwosc zawodowa, elektronicznie drenuje moje zasoby finansowe, wlamuje mi sie do domu, ingeruje w moje zycie oraz zada, bym popelnil samobojstwo. Mam powody podejrzewac, ze smierc Zimmermana byla elementem trwajacej od tygodnia kampanii, ktora ma na celu zastraszenie mnie. Nie wierze w jego samobojstwo. Riggins uniosla gwaltownie brwi. Z tego, co pan powiedzial, wynika, ze wpadl pan w niezle tarapaty. Chodzi o byla pacjentke? Nie. O jej dziecko. Ale jeszcze nie doszedlem, czyje ono jest. -I sadzi pan, ze ten, kto pragnie pana smierci, przekonal Zimmermana, by skoczyl pod pociag? Alez skad. Pchnal go. Na peronie stalo mnostwo ludzi, a nikt nie widzial, by ktos go popychal. Ani jedna osoba. Brak swiadkow nie wyklucza takiej ewentualnosci. Oczy wszystkich instynktownie zwracaja sie w strone wjezdzajacego na stacje pociagu. Jasne, doktorze. Ale jest jeszcze LuAnne, ktora twierdzi, ze skoczyl, i jesli nawet nie jest w pelni godna zaufania, to musimy brac jej slowa pod uwage. Do tego dochodzi list pozegnalny napisany przez przygnebionego, rozgoryczonego nieszczesnika. - Riggins przeszyla Ricky'ego przeciaglym spojrzeniem, nim dodala: - Wydaje mi sie, ze powinien pan, doktorze, zglosic sie do kogos, kto moglby panu pomoc. Pani jest policyjnym detektywem. Opowiedzialem pani o zbrodni. Lub o czyms, co moze okazac sie zbrodnia. Ma pani chyba obowiazek sporzadzic jakis raport? Chce pan oficjalnie wniesc skarge? Ricky spojrzal na nia surowo. A powinienem? Co bedzie potem? -Przekaze ja przelozonemu, ktory uzna ja za totalna bzdure, a nastepnie przepusci przez policyjna machine biurokratyczna, w efekcie czego za pare dni odezwie sie do pana jakis detektyw, nastawiony jeszcze bardziej sceptycznie ode mnie. Chyba powinien sie pan zglo sic do sekcji wymuszen i oszustw nowojorskiego wydzialu policji. Jednak na pana miejscu wynajelabym prywatnego detektywa, a na dokladke najlepszego adwokata w miescie. -A pani nie moglaby sie tym zajac? Powiedzmy w ramach kontynuacji sprawy Zimmermana? Riggins wazyla odpowiedz. Do tej pory nie robila zadnych notatek. Moze - powiedziala ostroznie. - Musze sie nad tym zastanowic. Trudno jest ponownie otwierac sledztwo, ktore raz zostalo zamkniete. Ale nie jest to niemozliwe. Trudne. Ale nie niemozliwe. Chyba moze pani dostac upowaznienia od przelozonego... - zaczal Ricky. Wolalabym na razie nie ruszac tej furtki - odparla. - Kiedy oficjalnie zglosze problem szefowi, automatycznie puszcze w ruch cala maszyne biurokratyczna. Na razie powesze na wlasna reke. Moze. Umowmy sie tak, doktorze Starks. Zrobie kilka kalkulacji i odezwe sie do pana. Mam nadzieje, ze nie bede musial zbyt dlugo czekac - powiedzial Ricky. Nastepnie wstal. Czul, ze dobrze zrobil, przychodzac tutaj. Moze nie posunal sie wiele do przodu, ale przynajmniej nie czul sie juz taki osamotniony. Ricky pojechal taksowka do Lincoln Center. Gmach Metropolitan Opera House byl prawie pusty, procz kilku turystow i ochroniarzy. Znajdowaly sie tu liczne, dobrze mu znane automaty telefoniczne. Mogl sobie dzwonic, gdzie chcial, majac na oku kazdego, kto sledzilby go w budynku opery. Tak jak sie spodziewal, zapisany w notesie telefon doktora Lewisa byl nieaktualny. Zostal jednak polaczony z nowym numerem w innym stanie. Odebrano dopiero po osmym sygnale. Slucham? Z doktorem Lewisem, prosze. Doktor Lewis przy aparacie. Glos, ktorego Ricky nie slyszal od dwudziestu lat, wywolal w nim nieoczekiwanie silne emocje. Wyzwolil jednoczesnie istny potok nienawisci, leku, milosci i frustracji. Z trudem udalo mu sie zachowac zimna krew. Mowi doktor Frederick Starks. Niech mnie kule bija. Milo cie znow slyszec, Ricky, po tylu latach. Ale mnie zaskoczyles. Wlasciwie juz tylko pan mi zostal. Na chwile zapadla w sluchawce cisza. Jakies klopoty, Ricky? Tak. I mam nadzieje, ze znajdzie pan troche czasu na rozmowe ze mna. Nie przyjmuje juz pacjentow - zastrzegl sie Lewis. - Coz, latka leca. Starosc nie radosc. Trzeba sie usunac w cien. -Moge sie z panem spotkac?Starszy pan zawiesil glos. Ale, niestety, musisz do mnie przyjechac. Nie mam juz gabinetu w centrum. Dokad mam przyjechac? Rhinebeck - powiedzial doktor Lewis, podajac dokladny adres na River Road. - Najlepiej jechac pociagiem z dworca Pensylwania. A gdybym zjawil sie u pana jeszcze dzis po poludniu... Przyjezdzaj, kiedy chcesz. To jedno z dobrodziejstw emerytury, nie nagla juz zadne terminy. Wez taksowke z dworca. Czekam na ciebie z kolacja. Pociag jechal na polnoc, w odwrotnym kierunku do biegu rzeki Hudson. Ledwie garstka osob wysiadla w Rhinecliff. Ricky pozostal na peronie, przygladajac sie bacznie kazdej z nich, wciaz w obawie, ze ktos go moze sledzic. Nikt jednak nie spojrzal nawet w jego strone, procz chlopca, ktory przystanal obok i zrobil glupia mine. Ricky wspial sie po wysokich schodach prowadzacych z peronu. Przed dworcem stala jedna jedyna rozklekotana biala taksowka z porzadnym wgnieceniem na przodzie maski. Na widok Ricky'ego kierowca podjechal ostro pod kraweznik. Szuka pan taryfy, szefuniu? - spytal. Tak - odparl Ricky i podal mu adres doktora Lewisa. Do domu leciwego psychoanalityka wiodla waska jednopasmowka pelna zakretow. Korony wybujalych debow ocienialy czarna tluczniowa nawierzchnie. Po drodze mijali pasace sie na polach stadka koni, a w glebi widac bylo ogromne, imponujace rezydencje. Chudobe doktora Lewisa stanowil odnowiony wiejski dom, pomalowany intensywnie na bialo, z tabliczka 1791. W ogrodzie wisial hamak otoczony drewnianymi lezakami, przed stajnia stalo dziesiecioletnie niebieskie volvo kombi. Taksowka odjechala, Ricky przystanal na skraju zwirowej drogi. Wzial gleboki oddech, czujac, jak walcza w nim sprzeczne emocje, stopy mial jak z olowiu, a serce walilo mu mlotem. Relacja miedzy terapeuta a pacjentem przypomina pod wieloma wzgledami zaleznosc miedzy czlowiekiem doroslym a dzieckiem. Lekarz zna najtajniejsze zakamarki duszy pacjenta, ktory z kolei niewiele wie o swoim terapeucie. Ricky byl w polowie drogi do schodkow, gdy frontowe drzwi otworzyly sie zamaszyscie. Nim ujrzal starszego pana, uslyszal jego glos. Jest ci troche niezrecznie, jak sie domyslam. Czyta pan w moich myslach - odpowiedzial, stosujac zartobliwe powiedzonko psychoanalitykow. Gospodarz zaprowadzil go prosto do gabinetu. Biale sciany. Ksiazki na polkach. Abazur od Tiffany'ego. Orientalny dywan. W powietrzu unosila sie subtelna won bzu. Doktor Lewis byl drobny, nieco przygarbiony w ramionach i lysy. Z jego uszu wystawaly bujne kepki wlosow, co nadawalo mu dosc niesamowity wyglad. Nosil okulary na samym czubku nosa i poruszal sie powoli. Lekko utykajac, doszedl wreszcie do jednego z wielkich, obitych czerwona skora foteli z wysokim oparciem i wskazal Ri-cky'emu najblizszy. Starks opadl na miekkie poduszki. -Ciesze sie, ze cie znow widze, Ricky, kope lat. Kiedy sie ostatnio widzielismy? -Z dziesiec lat temu. Swietnie pan wyglada, doktorze.Doktor Lewis usmiechnal sie i potrzasnal glowa. -Nie powinienes zaczynac od tak oczywistych klamstw, ale w moim wieku czlowiek uczy sie doceniac lgarstwa. Prawda zaczyna byc taka przykra. Przydaloby mi sie nowe biodro, nowy pecherz, para nowych oczu i uszu, troche nowych zebow. No i jeszcze powiedzmy stopy. Ale pod kopula wszystko dziala jak nalezy. - Poklepal sie po czole. - Zapewne jednak nie przyjechales na kontrole mojego stanu zdrowia. Zjemy razem kolacje, przygotowalem ci nocleg w goscinnym pokoju. A teraz zamieniam sie w sluch, powiedz, co cie tu do mnie sprowadza. Ricky milczal przez chwile, bo nie wiedzial, od czego zaczac. Spojrzal na starszego pana i poczul, ze traci panowanie nad soba. W koncu wycedzil drzacym glosem: -Chyba zostal mi juz tylko tydzien zycia. Mowil bez przerwy przez ponad godzine. Opowiedzial o liscie, rymowankach, grozbach i stawce w tej grze. Opisal Wergil, Merlina i jego falszywe biuro. Staral sie nie pominac zadnego szczegolu, wspomnial o tym, ze wyczyszczono mu konta, i o dwoch spotkaniach z detektyw Riggins. Opowiedzial o Zimmermanie i bezpodstawnym oskarzeniu o molestowanie seksualne. Na zakonczenie zwierzyl sie, jakie wrazenie zrobily na nim zdjecia mlodych krewniakow, ktore pokazala mu Wergil. Potem utkwil wzrok w leciwym terapeucie. -Zdumiewajace - powiedzial w koncu doktor Lewis, wzdychajac gleboko. - Wydaje mi sie, ze najwazniejsze, Ricky, jest tu pytanie,ktore postawil ci Rumpelstilskin: czy odbierzesz sobie zycie, zeby uratowac drugiego czlowieka? Ricky byl zaskoczony. -Nie jestem pewny... - wybelkotal. - Raczej nie rozwazalem takiej mozliwosci. Doktor Lewis poprawil sie w fotelu. To pytanie wcale nie jest takie bezsensowne - dodal. - Zdaje mi sie, ze pozostaje ci prosty wybor: Czy uda ci sie wygrac? Czy ustalisz w ciagu pozostalych ci kilku dni, kim jest Rumpelstilskin? A jesli nie, czy zabijesz sie, by ratowac blizniego? Nie sadze... - zaczal Ricky, ale przerwal. Doktor Lewis spojrzal na niego i wzruszyl ramionami. Przykro mi. Oczywiscie nie rozwazales takiej mozliwosci swiadomie. Ale ciekaw jestem, czy w podswiadomosci nie zadawales sobie tych wlasnie pytan i czy to nie w ich rezultacie postanowiles mnie odszukac. Potrzebuje panskiej pomocy - wyjasnil Ricky. - Musze zaglebic sie w czasy, kiedy matka Rumpelstilskina byla moja pacjentka. Podejrzewam, ze spotykalem sie z nia w czasie, w ktorym przychodzilem do pana na psychoanalize. Musialem o niej wspominac podczas naszych sesji. Potrzebuje plyty rezonansowej. Kogos, kto ozywi wspomnienia. Doktor Lewis kiwnal glowa. -To calkiem rozsadna prosba i dobre wyjscie. Nie jestem dla ciebie zbyt okrutny? Z wiekiem zrobilem sie zgryzliwy. Oczywiscie, ze ci pomoge. Ale uwazam, iz dodatkowo warto zaglebic sie w twoja terazniejszosc. A moze i przyszlosc. By wygrac w tej grze, musisz stac sie bardziej dalekowzroczny od swego przeciwnika. -Ale jak mam... Doktor Lewis wstal. Zastanowimy sie nad tym przy skromnej kolacji, wieczor jest jeszcze mlody. - Usmiechnal sie. - Oczywiscie bierzesz pod uwage pewna mozliwosc. Niby jaka? - zdziwil sie Ricky. To jasne, ze ten caly Rumpelstilskin planowal swoj odwet miesiacami, a moze nawet latami. Zapewne. W takim razie - wycedzil doktor Lewis - dlaczego nie zakladasz, ze przeciagnal mnie na swoja strone, powiedzmy grozbami lub naciskami. A moze mnie oplacil? Dlaczego uwazasz, ze jestem twoim sprzymierzencem, Ricky? Starszy pan skinal reka, by Starks poszedl za nim do kuchni, zamiast odpowiadac na ostatnie pytanie. Na rozkladanym stole posrodku kuchni nakryto dla dwoch osob. Dzbanek wody z lodem stal na blacie. Doktor Lewis przemierzyl kuchnie, by wyjac z piekarnika zapiekanke. Postawil ja na opatrzonej nozkami podstawce, a nastepnie siegnal do lodowki po salatke. Nucil cos pod nosem, konczac nakrywac stol. -Siadaj, Ricky. Upichcilem kurczaka. Czestuj sie, prosze.Ricky byl oniesmielony. Siegnal po dzbanek i nalal sobie wody do smuklej szklanki. A zrobil to? - spytal nieoczekiwanie. Niby co? Czy Rumpelstilskin byl u pana? Czy bierze pan w tym udzial? Doktor Lewis usiadl, precyzyjnie wygladzil serwetke na kolanach, a nastepnie nalozyl sobie duza porcje zapiekanki i salatki, nim odpowiedzial: Powiedz mi, Ricky - rzekl powoli - co by to zmienilo? Chcialbym miec pewnosc, ze jest pan po mojej stronie. Staruszek pokrecil niespiesznie glowa. -Wcale nie. Wystarczy ci pewnosc, ze pragne ci pomoc. Moje motywy nie maja znaczenia. Moze Rumpelstilskin ma na mnie jakiegos haka. A moze nie ma. Jedz, prosze. Przed nami dluga noc. Obaj lekarze jedli posilek we wzglednej ciszy. Zapiekanka byla smakowita. Na deser pojawila sie domowa szarlotka ze szczypta cynamonu i czarna kawa. Doktor Lewis zaniosl naczynia do zlewu. Dolal sobie kawy i gestem zaprosil Ricky'ego z powrotem do gabinetu. Usiedli naprzeciwko siebie jak poprzednio. -Od czego chcesz zaczac, Ricky? Starks opanowal sie, choc irytowala go nie jednoznacznosc zachowan psychoanalityka. Chce siegnac do okresu sprzed dwudziestu trzech lat. Kiedy zjawilem sie u pana po raz pierwszy. Byles wowczas pelen entuzjazmu i doskonale znales teorie. Sadzilem, ze uda mi sie w pojedynke zbawic swiat od rozpaczy i obledu. -I co, udalo sie? Nie. Przeciez pan wie. To nigdy nie wychodzi. Ale uratowales kilka osob? Ricky chcial zachowac dla siebie odpowiedz, ktora nasunela mu sie jako pierwsza, ale nie zdolal. Nie udalo mi sie uratowac kogos, na kim mi najbardziej zalezalo. Leciwy terapeuta uniosl nieco brwi. Jak sie domyslam, mowisz o swojej zonie? Tak, o niej. Poznalismy sie. Pokochali. Bylismy nierozlaczni przez wiele lat. Zachorowala. Zmarla. Koniec. To nie ma z nia zadnego zwiazku. Oczywiscie, ze nie - powiedzial doktor Lewis. - Ale kiedyscie sie poznali? Zaczelismy sie spotykac jeszcze podczas mojej terapii u pana. Pewnie pan pamieta. Jasne. Gdzie pracowala? Byla prawnikiem. Kiedy sie poznalismy, wlasnie trafila do kancelarii obroncow z urzedu na Manhattanie. Rozumiem. A wiec bronila przestepcow. Teraz depcze ci po pietach ktos, kto prawdopodobnie jest przestepca, i uwazasz, ze obie sprawy nie maja ze soba nic wspolnego? Ricky juz otwieral usta, ale sie nie odezwal. Zmrozila go ta uwaga. -Rumpelstilskin nie mowil nic... -Tylko glosno mysle - zastrzegl sie doktor Lewis, unoszac dlon w powietrzu. Zapadla cisza. Ricky wspominal siebie jako mlodego energicznego czlowieka, przed ktorym swiat stal otworem. W czasie naszej terapii, doktorze, spotykalem sie z pacjentami w trzech miejscach: w poradni przy Prezbiterianskim Szpitalu Kolumbia, przez krotki czas z ciezko uposledzonymi w Bellevue... Tak - kiwnal glowa doktor Lewis. - Studia kliniczne. O ile sobie dobrze przypominam, miales awersje do umyslowo chorych. Mialo go to sprowokowac, ale Ricky nie podjal rekawicy. -A pozniej bylo dwunastu-osiemnastu pacjentow, ktorzy przycho dzili do mnie na pierwsze sesje psychoanalityczne. O tych wszystkich przypadkach slyszal pan podczas mojej terapii. -Tak. Tak. Zgadza sie. Ricky odchylil sie do tylu. Trzeba wykreslic wszystkich pacjentow z Bellevue, bo byli zbyt uposledzeni, by wsrod nich mogl sie znalezc ktos na wskros zly. Zostaja w takim razie moi prywatni pacjenci i ci z poradni. Zacznijmy wiec od poradni. Ricky przymknal na chwile oczy, starajac sie przywolac wspomnienia. Przyszpitalna poradnia skladala sie z ciasnych gabinecikow na parterze poteznego szpitala, nieopodal izby przyjec. Wiekszosc pacjentow pochodzila z Harlemu lub poludniowego Bronxu. Byli to glownie biedni, umeczeni robotnicy, sytuujacy sie miedzy klasa srednia a bezdomnymi - ich zdrowiem psychicznym nikt sie nie zajmowal. A przeciez mieli problemy jak najbardziej realne; stykal sie z narkomania, wykorzystywaniem seksualnym i biciem. Widzial wiele samotnych matek porzuconych przez mezow, z nieczulymi dziecmi o zimnych oczach, dla ktorych szczytem kariery moglo byc wstapienie do ulicznego gangu. Wszyscy ludzie, z ktorymi stykalem sie w poradni, byli w jakis sposob poszkodowani - powiedzial Ricky. - Wywodzili sie z marginesu spolecznego. Przypuszczam, ze poszukiwana przeze mnie osoba nie nalezala do nich, lecz do pierwszych pacjentow, ktorzy zglosili sie do mnie na psychoanalize. Powinienem chyba szukac w tej grupie. Rumpelstilskin zdradzil mi, ze chodzi o jego matke. Wtedy jednak poslugiwala sie swoim panienskim nazwiskiem - dodal. Interesujace - skinal glowa doktor Lewis. W jego oczach jarzyla sie ciekawosc. - Ile miales niezameznych kobiet wsrod swoich pacjentek? Ricky namyslil sie i wyszperal w pamieci garstke osob. -Siedem. Siedem kobiet. Mialy od dwudziestu do trzydziestu paru lat. Wszystkie, jak to sie mowi, robily kariery - pracowaly w biznesie, w finansach, byly sekretarkami dyrektorow lub prawniczkami. Powoli wracaly we wspomnieniach glosy i slowa wypowiadane w jego gabinecie. Wazne momenty, przelomy, chwile zrozumienia - wszystko wyplywalo na powierzchnie dzieki pytaniom leciwego terapeuty, ktory przycupnal na brzezku fotela jak kruk. Noc spowila wszystko poza niewielkim pokojem i swiatem wspomnien Ricky'ego. Nie mial pojecia, ile minelo czasu, ale czul, ze jest juz bardzo pozno. Raptem przerwal, nie konczac watku. W oczach doktora Lewisa plonela zdumiewajaca energia. Nie ma jej wsrod nich, prawda, Ricky? - spytal nagle. Ale wlasnie te kobiety przychodzily do mnie na terapie... - odparl bezradnie. ...ktora przyniosla wieksze lub mniejsze efekty. Nie przypominasz sobie zadnych porazek, Ricky? W tym kierunku musisz podazyc, szukajac zwiazku z Rumpelstilskinem. Na pewno nie w swoich sukcesach. To pewnie mozliwe, ale niby jak... Mam wrazenie, ze grupa pacjentow z poradni zajmuje w twoich wspomnieniach podrzedne miejsce. Bo byli ubozsi? Mniej wyksztalceni? Byc moze oni nie wryli sie zbyt gleboko w pamiec mlodemu doktorowi Starksowi. Ricky powstrzymal sie od odpowiedzi, poniewaz dostrzegl w slowach staruszka zarowno prawde, jak i cien uprzedzenia. Kto przychodzil, ale przerwal leczenie, Ricky? Nie wiem. Z kim odbyles pietnascie sesji? Pietnascie? Czemu akurat tyle? A ile dni dal ci ten caly Rumpelstilskin na rozszyfrowanie jego tozsamosci? Pietnascie. Dwa tygodnie i jeszcze dzien. Powinienes byl zwrocic wieksza uwage na te liczbe, Ricky, bo moze byc wazna. Czego on od ciebie oczekuje? Mam sie zabic. Wiec kto pojawil sie u ciebie pietnascie razy, a nastepnie popelnil samobojstwo? Ricky'emu zakrecilo sie w glowie, poczul, jak narasta mu bol pod czaszka. Czemu nie przyszlo mi to na mysl, zastanawial sie goraczkowo. Przeciez to takie oczywiste. Nie wiem... - znow wybelkotal. Alez wiesz - rzeki starszy pan z lekkim zniecierpliwieniem. - Tylko wypierasz to ze swiadomosci. - Wstal po tych slowach. - Pozno juz, rozczarowales mnie. Poslalem ci lozko w pokoju goscinnym. Po schodach w prawo. Moze rano, kiedy wszystko przetrawisz, dojdziemy w koncu do jakichs wiazacych wnioskow. Musi mi pan jeszcze pomoc - powiedzial slabo Ricky. Juz dosc ci pomoglem - odparl doktor Lewis. Zdecydowanym ruchem wskazal gosciowi schody. Schludna sypialnia byla urzadzona ze smakiem, a swoja sterylnoscia przypominala nieco pokoj hotelowy. Ricky domyslal sie, ze byla rzadko uzywana. Przy lozku nie pietrzyly sie sterty kolorowych magazynow, na scianach nie wisialy rodzinne fotografie. Ricky rozebral sie do bielizny i padl na lozko. Byl wypompowany, ale sen nie przychodzil. Odglosy swierszczy i trzepot ciem, ktore od czasu do czasu obijaly sie o okno, brzmialy glosniej niz miejski harmider. Wsluchal sie we wszystkie te dzwieki i wtedy gdzies z oddali doszedl go przytlumiony glos doktora Lewisa. Ricky staral sie skupic. Leciwy terapeuta zloscil sie na cos, mowil szybko podniesionym glosem. Ricky na prozno wysilal sluch, by odroznic poszczegolne slowa. W koncu uslyszal, bez watpienia, trzask odkladanej sluchawki. Ani sie spostrzegl, jak zapadl w sen, obudzily go dopiero jasne promienie slonca na twarzy. Byl wymarzony letni poranek, ale Ricky'ego przepelniala gorycz rozczarowania. Ludzil sie nadzieja, ze dawny terapeuta naprowadzi go na odpowiednie nazwisko. A jesli nawet spostrzezenia doktora Lewisa byly trafne, pomyslal sobie teraz, wciaz nie potrafil przywolac z pamieci rzeczywistosci, w ktorej zyla owa kobieta. Dotarlo do niego w koncu, ze zbyt szybko skreslil gorzej sytuowane pacjentki, widywane w poradni psychiatrycznej. Ubral sie, ochlapal twarz woda i chwyciwszy marynarke, zbiegl po schodach. Poczul przyplyw nowej energii na mysl, ze z pomoca doktora Lewisa rozbije mur, za ktorym kryly sie tlumione wspomnienia, i wszystko wroci z sila wodospadu. Zajrzal do gabinetu, szukajac gospodarza, pokoj byl jednak pusty. Przemierzyl centralny korytarz wiejskiego domku w kierunku kuchni, skad rozchodzil sie aromat kawy. Tu rowniez nie bylo doktora. Na rozgrzanej plycie stal dzbanek swiezej kawy, nieopodal czekala na niego filizanka. Oparto o nia zlozona kartke papieru z jego imieniem. Odczytal list. Ricky, Dostalem nieoczekiwane wezwanie i raczej nie wroce przed uplywem Twego terminu. Uwazam, ze powinienes zbadac obszar, ktorego zaniechales, a nie ten, ktory zglebiasz. Zastanawiam sie, czy wygrywajac te gre, nie przegrasz jej zarazem, i odwrotnie, przegrywajac, nie wygrasz. Rozwaz uwaznie wszystkie mozliwosci. I bardzo Cie prosze, nie kontaktuj sie juz nigdy ze mna pod zadnym pozorem. Dr W. Lewis Ricky zatoczyl sie, jakby ktos wyrznal go w twarz. Zlapal sie krawedzi blatu, by nie stracic rownowagi. Wowczas dobiegl do niego warkot samochodu zblizajacego sie po zwirowym podjezdzie. W pierwszej chwili pomyslal, ze doktor Lewis wraca, by mu wszystko wytlumaczyc, podbiegl wiec do drzwi frontowych. Zdziwilo go to, co ujrzal. Do domu zblizala sie ta sama taksowka, ktora przywiozla go wczoraj z dworca. Kierowca pomachal do niego i opuscil szybe. -Witaj, doktorku, jak sie pan miewa? Musimy ruszac w droge, jesli chce pan zdazyc na pociag. Nastepny bedzie dopiero poznym popoludniem. Ricky spytal po chwili wahania: Skad pan wiedzial, ze trzeba mnie odwiezc? Przeciez nie wzywalem pana. Ktos pana wyreczyl. Dostalem wiadomosc na pager, bym tu szybko przyjechal po doktora Starksa, zeby zdazyl na pociag o dziewiatej pietnascie. Wdusilem wiec gaz do dechy i oto jestem, ale jesli sie nie pospieszymy, pociag ucieknie. Ricky nie wiedzial przez chwile, co robic. Mial wyrzuty sumienia, ze zostawia dom otwarty na osciez. Machnal jednak na to reka i zajal tylne siedzenie. -Dobra - powiedzial. - Jedzmy. Kierowca ruszyl jak z kopyta, spod kol wyprysnal zwir. W kilka minut byli juz na skrzyzowaniu u zbiegu drogi dojazdowej do mostu Kingston-Rhinecliff nad rzeka Hudson oraz River Road. Nowojorski policjant na srodku drogi kierowal ruch na prawo. Taksowkarz otworzyl okno i zawolal do policjanta: -Panie wladzo! Chcialbym przejechac. Spieszymy sie na pociag!Policjant potrzasnal glowa. Nie ma mowy. Droga jest zablokowana niecaly kilometr stad. Trzeba jechac objazdem. Jakis staruszek zagapil sie na rozjezdzie. Niemal owinal sie wokol drzewa. Byc moze dostal zawalu i zemdlal za kierownica. Zyje? - spytal taksowkarz. Policjant potrzasnal glowa, dajac do zrozumienia, ze nie wie. -Pogotowie pojechalo juz na miejsce wypadku. Dzwonili po straz pozarna ze szczekami do rozwierania wrakow. Ricky gwaltownie nachylil sie do przodu. Jaki to samochod? Stare niebieskie volvo - odparl policjant i dal znak taksowkarzowi, zeby jechal. Kierowca ruszyl. Musze to koniecznie zobaczyc! - rozgoraczkowal sie Ricky. - Ten samochod... Jesli tam pojedziemy, ucieknie panu pociag. Ale ten samochod... Doktor Lewis jezdzi starym niebieskim volvo. Mnostwo tu takich wozow. - Ale to nie... Gliny i tak pana tam nie wpuszcza. A nawet jesli, to co pan zrobi? Ricky nie wiedzial, co odpowiedziec. Opadl na siedzenie. Niech pan wraca do miasta. Zadzwoni pan od siebie na posterunek policji w Rhineback. Powiedza panu, co i jak. No chyba, ze chce pan jechac do szpitala, ale nie radze. Krecilby sie pan po oddziale intensywnej opieki medycznej, wiedzac niewiele wiecej niz teraz. Nie spieszy sie pan nigdzie? Spiesze - odparl Ricky, choc wcale nie byl tego pewien. Ten gosc w niebieskim volvo to pana bliski przyjaciel? Nie - odparl Ricky. - Zaden tam przyjaciel. Po prostu go znalem. A przynajmniej wydawalo mi sie, ze znam. No dobra - zdecydowal taksowkarz. - Jedziemy. Znow przyspieszyl i przejechal na zoltym swietle. Ricky opadl na siedzenie i jeszcze raz spojrzal przez tylna szybe, w kierunku, gdzie wydarzyl sie wypadek. Choc wytezal wzrok, nie dostrzegl blyskajacych kogutow, choc nastawil uszu, nie slyszal syren. Przybyl na dworzec tuz przed odjazdem pociagu. Na peronie czekala nieliczna garstka pasazerow, ktorzy wybierali sie do Nowego Jorku rankiem w srodku tygodnia. Kilku biznesmenow rozmawiajacych przez komorki, trzy kobiety, zapewne planujace zakupy, kilkoro nastolatkow w dzinsach - nikt wiecej. Wagon swiecil pustkami. Ricky poszedl na sam jego koniec, ulokowal sie w rogu i od razu odwrocil glowe, by wygladac przez okno na rzeke Hudson. Czul sie jak odcieta od dna boja, dryfujaca bezwolnie, narazona na wszelkie niebezpieczenstwa. Cos blokowalo wspomnienia, ktore naprowadzilyby go na wlasciwy trop. Wlasciwa pacjentka, wlasciwa relacja wciaz byly poza jego zasiegiem, chocby nie wiem jak bardzo wytezal umysl. Ale jednego byl juz pewien. Jego zyciowe osiagniecia nie mialy z tym nic wspolnego. Blad, ktory stal sie motorem dzialania Rum-pelstilskina, musial popelnic, stawiajac pierwsze kroki w zawodzie. Szybko zrezygnowal z trudnego i niewdziecznego leczenia zyciowo uposledzonych, by zajac sie znacznie intratniejszymi terapiami znerwicowanych bogaczy. Zdenerwowal sie, kiedy to do niego dotarlo. Mlodym mezczyznom zdarzaja sie pomylki. W kazdym zawodzie. Teraz byl dojrzaly i nie popelnilby juz tamtego bledu, cokolwiek to bylo. A jednak mial odpowiadac za cos, co przytrafilo mu sie ponad dwadziescia lat temu. W ciagu calej drogi wygladal przez okno. Na kolejnych stacjach ledwie unosil wzrok i nieco poprawial sie na miejscu. Ostatnia stacja przed miastem bylo Croton-on-Hudson, jakies piecdziesiat minut od dworca Pensylwania. W pociagu, w dziewiecdziesieciu procentach pustym, bylo mnostwo wolnych miejsc, Ricky zdziwil sie wiec, gdy zza jego plecow wylonil sie jakis pasazer i zajal miejsce tuz obok, opadajac z gluchym klapnieciem. Ricky odwrocil glowe i zdumial sie. -Witam, doktorze - powiedzial zwawo mecenas Merlin. - Wolne miejsce? SZESC Merlin oddychal z wysilkiem, jak ktos, kto musial przebiec ostatnie piecdziesiat metrow, by zdazyc na pociag. Czolo rosil mu pot, siegnal wiec do wewnetrznej kieszeni marynarki po biala batystowa chusteczke, by otrzec sobie twarz.-Ledwie zdazylem - wysapal z trudem. - Musze koniecznie popracowac nad kondycja. Ricky wzial gleboki oddech, nim spytal: -Co pan tu robi? Prawnik skonczyl wycierac twarz chusteczka, a nastepnie rozprostowal ja precyzyjnie na kolanach, wygladzil, zlozyl i schowal do kieszeni na piersi. Postawil aktowke i wodoodporny sportowy worek przy nogach. Odchrzaknal i odpowiedzial: Jak to co? Chce panu dodac otuchy, doktorze Starks. Otuchy. Oklamal mnie pan wtedy. Pojechalem pod nowy adres kancelarii. Nikt tam o panu nie slyszal. Kim pan jest? Prawnik zbaranial. Byl pan w mojej nowej kancelarii? Tak. Nie wierzylem, ze jest pan tym, za kogo sie podaje, a kiedy zjawilem sie pod adresem podanym na panskiej wizytowce... Dalem panu wizytowke? - Merlin potrzasnal glowa. - W dniu przeprowadzki? To wiele wyjasnia. Pierwsza partia wizytowek z drukarni miala bledny adres, niestety zorientowalem sie dopiero po jakims czasie. Nowe biuro miesci sie przecznice dalej. Nie wierze panu - powtorzy! Ricky. - Wie pan co, panie Merlin? W tym pociagu jest pod dostatkiem wolnych miejsc. - Wskazal reka swiecacy pustkami wagon. - Niech sie pan przesiadzie i zostawi mnie w spokoju. Merlin ani drgnal. To byloby nieroztropne - rzekl przeciagle. Moze nie mam juz ochoty zachowywac sie roztropnie - odparl Ricky. - Moze lepiej jest dzialac bez rozwagi. Prawnik usmiechnal sie. -Alez doktorze Starks, czyzbym slyszal brzmiaca w panskim glo sie bezradnosc? Ricky nie zareagowal. Powiedzial za to: -Moze w koncu przekaze mi pan te wiadomosc? Przeciez po to pan tu jest? Jako poslaniec. Wiec o co chodzi? -O pospiech, doktorze. O tempo. Szybkosc.-Po co? -Musi pan postawic drugie pytanie w jutrzejszej gazecie. Trzeba sie pospieszyc. Czas nagli. Merlin siegnal po teczke i polozyl ja sobie na kolanach. Kiedy otworzyl, Ricky dostrzegl laptopa, kilka skoroszytow z szarego papieru oraz telefon komorkowy. Byl w niej takze stalowoniebieski polautomatyczny pistolet. Prawnik odsunal na bok bron i wzial do reki telefon. Otworzyl klapke i zwrocil sie do Ricky'ego. Czy od rana nie chodzi panu po glowie pewne pytanie? Ricky nie odrywal oczu od pistoletu. To znaczy? Co pan widzial w drodze na stacje? Na twarzy Ricky'ego nie drgnal zaden miesien, glos mial metaliczne brzmienie. Wypadek. Jest pan tego pewny, doktorze? Merlin wystukal jakis numer i przekazal Ricky'emu telefon. -Prosze zadac swoje pytanie. Wystarczy nacisnac przycisk "Zadzwon". Ricky wahal sie, ale w koncu wzial telefon i polaczyl sie. Po jednym sygnale w sluchawce uslyszal: -Policja stanowa, Rhinebeck. Posterunkowy Johnson. W czym moge pomoc? Ricky nie odzywal sie, wiec posterunkowy powtorzyl. -Policja stanowa.Halo? W koncu wykrztusil: Halo. Tu doktor Frederick Starks. Dzis rano, kiedy jechalem wzdluz River Road na stacje kolejowa, wydarzyl sie wypadek. Martwie sie, czy nie zostal w nim poszkodowany moj znajomy. Dzis rano? - zdziwil sie posterunkowy. Zgadza sie - potwierdzil Ricky. - Niecale dwie godziny temu. Pan wybaczy, doktorze, ale dzis rano nie zgloszono zadnego wypadku. Ricky siadl prosto jak struna. -Przeciez widzialem... niebieskie volvo. -Dzisiaj wykluczone. Mam dyzur przy telefonie od szostej rano,wiec odbieralem wszystkie zgloszenia. Jest pan pewien, ze pan to widzial? Ricky gwaltownie zaczerpnal powietrza. Musialo mi sie zdawac. Dziekuje, panie posterunkowy. Nie ma sprawy - odparl mezczyzna i rozlaczyl sie. Ricky'emu zakrecilo sie w glowie. Przeciez na wlasne oczy widzialem policjanta. Kierowal ruch objazdem i powiedzial... "Powiedzial", co za zwrot. On cos powiedzial, a pan mu uwierzyl na slowo. Zobaczyl pan mezczyzne w mundurze funkcjonariusza policji stanowej i uznal pan, ze to policjant. A widzial pan karetke? Straz pozarna? Czy wyly syreny? -Nie. -Wiec na podstawie slow jednego czlowieka zalozyl pan, ze zdarzyl sie wypadek i nie sprawdzal pan juz dalej? Uznal pan, iz ma wazniejsze sprawy niz upewnienie sie, czy ktos nie potrzebuje panskiej pomocy. - Merlin usmiechnal sie irytujaco, jak ktos, kto trzyma w reku wszystkie asy. - A moze warto zadzwonic do znajomego? Upewnic sie, ze nic mu nie jest. Ricky pospiesznie wybral numer doktora Lewisa. Przez dluga chwile nikt nie odbieral. Nim zdazyl cokolwiek powiedziec, odezwal sie prawnik. -Skad pan wie, ze ten dom faktycznie nalezal do doktora Lewisa?- spytal Merlin. - Czy widzial pan cos, co bezposrednio laczylo poczciwego doktora z tym budynkiem? Ricky skupil mysli. Pokoj, w ktorym spedzili wiekszosc nocy, byl typowym gabinetem. Na polkach staly ksiazki. Krzesla. Lampy. Dywany. Nie przypominal sobie nic charakterystycznego. Kuchnia byla jak kazda inna. Pokoj goscinny wrecz sterylny. Nie odzywal sie. Merlin odsapnal gleboko. -Pozwoli pan, doktorze, na krotkie podsumowanie. Moze pan byc pewien tylko tego, ze spedzil kilka godzin w towarzystwie lekarza,ktorego znal pan przed laty. Nie wie pan, czy byl to jego dom ani czy starszy pan ulegl wypadkowi. Nie ma pan tez pewnosci, czy panski dawny znajomy zyje, czy tez nie, prawda? Ricky zaczal odpowiadac, ale zamilkl. Merlin ciagnal, obnizajac glos: Oj Ricky, Ricky. Czy dzis rano zdarzyl sie wypadek? - Nie. Jest pan pewien? Przeciez rozmawialem przed chwila z policja stanowa. Posterunkowy powiedzial, ze... Skad pan wie, ze to byla policja? Przeciez to ja wybralem numer i przekazalem panu sluchawke. Moze panski przyjaciel doktor Lewis spoczywa teraz w kostnicy hrabstwa Dutchess. -Ale... Gubi sie pan, Ricky, tyle powiem. No dobrze - rzucil ostro Starks. - Wiec o co chodzi? Prawnik przymruzyl nieco oczy, jakby zirytowany bezceremonialnym pytaniem Ricky'ego. Wskazal wodoodporny worek przy swoich nogach. -Moze wcale nie bylo wypadku, doktorze, ale mam tu jego ucieta glowe. Kto wie, Ricky? Starks cofnal sie gwaltownie ze zdumienia. -Czy to mozliwe, Ricky? - draznil sie z nim jadowicie prawnik,syczac jak waz. Ricky opuscil wzrok na torbe - najzwyklejszy worek na ramie, pozbawiony calkowicie cech szczegolnych, mogacych zdradzic jego zawartosc. Byl dostatecznie duzy, by zmiescila sie w nim ludzka glowa, a przy tym wodoodporny, zatem zabezpieczony przed powstaniem jakichkolwiek plam czy zaciekow. Spojrzal znow na Merlina. Mozliwe - wyszeptal. To wazne, bys zrozumial, ze wszystko jest mozliwe, Ricky. Mozna upozorowac wypadek samochodowy; mozna wyczyscic konta bankowe; mozna zabic krewnego. Musisz dzialac! Glos mu drzal, gdy zadawal kolejne pytanie: Nie znacie zadnych granic? Merlin potrzasnal glowa. Absolutnie zadnych. Ricky poprawil sie na miejscu. -Zalozmy - powiedzial Merlin cicho, lekko ochryplym glosem -ze wyszedlbym w tej chwili z przedzialu. Zostawilbym pana z torba i jej zawartoscia... Znow sie usmiechnal. Opuscil reke i odwrocil nieco torbe, by ukazaly sie inicjaly F.A.S. na gorze. Frederick A. Starks. Ricky wpatrywal sie w litery. -Nie sadzisz, ze torba zostala kupiona za pomoca jednej z twoich kart kredytowych, nim wszystkie zostaly uniewaznione? Jasne, ze moge zabrac ze soba worek. A ty udasz, ze nie widziales go na oczy. -Jak... Zadaj swoje drugie pytanie. Dzwon natychmiast do "Timesa". Nie jestem pewien, czy... Teraz, Ricky. - Dla podkreslenia swoich slow Merlin zaczal wystukiwac numer na komorce. - Prosze - powiedzial - wybralem ci numer dzialu ogloszen drobnych w "Timesie". Zadaj pytanie! Wzial od Merlina sluchawke. Uzyskal blyskawiczne polaczenie z kobieta, ktora przyjmowala od niego zlecenie w zeszlym tygodniu. -Mowi doktor Starks - powiedzial powoli. - Chce umiescic na pierwszej stronie kolejne ogloszenie. Myslal intensywnie, starajac sie ubrac swoje mysli w slowa. Poznaje pana, doktorze. Jak idzie gra? - spytala kobieta. Przegrywam - wyznal Ricky. A po chwili dodal: - Wlasnie to chce umiescic w ogloszeniu. - Zawiesil glos i wzial gleboki oddech. Dwadziescia lat temu to bylo, Wielu biedakow w szpitalu sie leczylo. Czy odchodzac do lepszej roboty, Zgotowalem ci zywot sieroty? I gdy inna poszedlem droga, Twoja matka skonczyla z soba? Panienka z gazety powtorzyla tresc i zauwazyla: Bardzo niezwykla wskazowka jak na taki konkurs. Bo to niezwykla gra - odpowiedzial Ricky. Podal jej ponownie swoj adres, pod ktory miala wyslac rachunek, i rozlaczyl sie. Merlin pokiwal glowa. - Swietnie - pochwalil. - Bardzo sprytnie, zwazywszy na to, ze dzialasz pod wplywem stresu. Masz wiele zimnej krwi, doktorze Starks.Znacznie wiecej, niz sadziles. Pociag docierajac do stacji, nieoczekiwanie wjechal do tunelu. zostawiajac za soba poludniowe slonce. Za oknem przemykaly ciemne tory, pociagi i betonowe filary. Ricky pomyslal, ze tak wlasnie jest w grobie. Merlin podniosl sie z miejsca, gdy tylko pociag zaczal hamowac. -Czytujesz nowojorskie "Daily News", Ricky? Nie sadze, bo nie wygladasz na kogos, kto siega po brukowce. Uwazam jednak, ze skorzystalbys, przeczytawszy dzisiejsze wydanie. Znajdziesz w nim artykul, ktory cie niewatpliwie zainteresuje. Koniecznie tam zajrzyj. Machnal nieznacznie reka. - Milo minela nam podroz, nieprawdaz? Ani sie obejrzelismy, a juz jestesmy na miejscu. - Wskazal worek. A to dla ciebie, doktorze. Prezent. Merlin obrocil sie na piecie, zostawiajac Ricky'ego samego w pustym wagonie. Serce mu walilo i drzaly dlonie. Schylil sie, by podniesc worek z ziemi. Czul sie slabo. Powoli otworzyl dlugi suwak u gory. Odsunal klapke i zajrzal do srodka. Wewnatrz worka lezal wielki melon. Odetchnal z ulga, swiat wrocil na swoje miejsce. Zamknal worek i wstal. Zarzucil go na ramie i ruszyl peronem. Mial przed soba budynek dworca Pensylwania, powoli zblizal sie do blasku dworcowych swiatel. Po drodze dostrzegl katem oka bagazowego przycupnietego na wozku i zatopionego w lekturze "Daily News". Mezczyzna rozlozyl gazete, Ricky'emu zas rzucil sie w oczy krzykliwy tytul na pierwszej stronie. "Potracona przez samochod, detektyw policji transportu miejskiego w spiaczce". Opadl na twarda drewniana lawke posrodku dworca z egzemplarzem "Daily News" na kolanach. Kazde kolejne slowo, ktore czytal, gnalo przez jego umysl jak pojazd bez kontroli, zdazajacy ku nieuchronnej katastrofie Trzydziestoczteroletnia Joanne Riggins, pracujaca jako detektyw w nowojorskiej policji transportu miejskiego, zostala ubieglej nocy potracona nieopodal swojego domu, w trakcie przechodzenia przez ulice. Kierowca zbiegl z miejsca zdarzenia. Pani detektyw po przebytej operacji pozostaje w spiaczce na oddziale intensywnej terapii w Brooklyn-skim Centrum Medycznym. Stan jej zdrowia nie jest stabilny. Swiadkowie widzieli czerwonego pontiaca firebird uciekajacego z miejsca wypadku. Woz pasuje opisem do samochodu meza, z ktorym ofiara jest sklocona. Choc wozu nie odnaleziono, byly maz zostal przesluchany. Twierdzi, ze skradziono mu samochod poprzedniej nocy. Gazeta podawala takze, iz byly maz publicznie rzucal pogrozki pod adresem zony w ostatnim roku ich malzenstwa. Wymarzona historia dla brukowca: namietnosc, ktora wymknela sie spod kontroli, by doprowadzic do tragedii. Ricky wiedzial, ze nie bylo w tym ani cienia prawdy. Za kierownica nie siedzial wcale mezczyzna, ktorego przesluchala policja. Zmial i cisnal w zlosci "Daily News". Zastanawial sie, czy nie zadzwonic do detektywow prowadzacych to sledztwo. Rozwazal telefon do przelozonego Joanne Riggins w policji transportu miejskiego. Potrzasal glowa, rosla w nim bezsilnosc. Nie bylo najmniejszej szansy, myslal, by ktokolwiek wysluchal tego, co ma do powiedzenia. Nie dopuszcza go w ogole do glosu. Dzwignal sie i poczlapal na postoj taksowek, jakby byl ranny. Przy wejsciu na dworzec zebral jakis bezdomny. Ricky przystanal i wsypal mu do starego styropianowego kubka po kawie wszystkie drobne. -Dziekuje panu. Dziekuje - zachrypial mezczyzna. - Bog zaplac. Ricky przygladal sie przez chwile zebrakowi. Zauwazyl rany na jego dloniach, twarz znaczyly mu liszaje czesciowo ukryte pod rzadka broda. Brod, smrod i ubostwo. Zdegenerowany przez ulice i chorobe psychiczna. Mogl miec rownie dobrze czterdziesci, jak i szescdziesiat lat. Nic panu nie jest? - zainteresowal sie Ricky. Wszystko w porzadku, prosze pana. Bog zaplac. Taki pan hojny. Skad pan jest? - spytal. Bezdomny wlepil w niego wzrok, raptem stal sie nieufny. Stad - odparl ostroznie, wskazujac swoje miejsce na chodniku. A gdzie jest pana dom? - pytal dalej Ricky. Mezczyzna wskazal swoje czolo. Wydalo sie to Ricky'emu logiczne. -W takim razie - powiedzial Starks - dobrego dnia.-I wzajemnie, prosze pana. I wzajemnie. Bog zaplac. Odszedl, zastanawiajac sie, czy nie skazal tego nieszczesnika na smierc, tylko dlatego, ze zamienil z nim kilka slow. Poszedl do taksowki dreczony mysla, czy kazda osoba, z ktora sie kontaktowal, stanie sie celem jego przesladowcy jak Joanne Riggins, jak przypuszczalnie doktor Lewis. Jak Zimmerman. Jedna ranna, jeden zaginiony, jeden martwy. Kontakt ze mna jest niebezpieczny, uswiadomil sobie. Trucizna, pomyslal. Jestem jak trucizna. Przeszedl prawie szescdziesiat przecznic dzielacych go od domu, nawet nie zdajac sobie sprawy, ze oddycha, jakby przeniosl sie w inny wymiar. Nastepnie zamknal sie w mieszkaniu i opadl na fotel w gabinecie. Nie ruszal sie stad do konca dnia i przez cala noc, bal sie wyjsc, bal sie pozostac, bal sie wspomnien, bal sie pustki w glowie, bal sie jawy i bal sie snu. Musial sie troche zdrzemnac nad ranem, bo kiedy otworzyl oczy, za oknem byl juz dzien. Zesztywnial mu kark, trzeszczaly wszystkie stawy, jakby oburzone, ze spedzil noc w fotelu. Wstal ostroznie, udal sie do lazienki, gdzie spryskal twarz woda, przez chwile przygladal sie sobie w lustrze. Napiecie wyzlobilo bruzdy na jego twarzy. Od ostatnich dni zycia zony nie byl tak bliski zalamania. "Times" lezal przed drzwiami. Podnoszac gazete, dostrzegl swoje pytanie u dolu pierwszej strony, obok ogloszenia, w ktorym szukano ochotnikow do przeprowadzenia badan nad impotencja. Dreczyla go mysl, ze musi czekac jeszcze cala dobe na odpowiedz. Zdawal sobie sprawe z koniecznosci dzialania, nim dostanie kolejna wskazowke. Zostala mu juz tylko wizyta w poradni, gdzie przelotnie pracowal przed dwudziestu laty. Ubral sie pospiesznie i ruszyl do wyjscia. Jednak raptem zatrzymal sie przed drzwiami z dlonia na klamce. Poczul, jak nieoczekiwanie ogarnia go lek, a serce gwaltownie przyspiesza. Wewnetrzny glos domagal sie, by nie wychodzil, bo nie jest bezpieczny nigdzie poza mieszkaniem. Doskonale znal te objawy. Leczyl wielu pacjentow, ktorzy mieli podobne napady lekowe. Przygryzl warge, uswiadamiajac sobie, ze leczyc to jedno, a doswiadczyc czegos na wlasnej skorze to drugie. Spowijal go czarny wicher, byl przekonany, ze umrze, jesli tylko przekroczy prog. Wiele go kosztowalo, by zdobyc sie na otworzenie drzwi. Bolesnie odczuwal kazdy krok. Nim znalazl sie na ulicy, caly zlany byl potem. Stanal na krawezniku, uniosl dlon. W mgnieniu oka, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, zolta taryfa zatrzymala sie przy nim, by wysadzic pasazera. Ricky otworzyl drzwi przed niewidocznym pasazerem, bo w ten sposob od lat zaklepywalo sie w tym miescie taksowke. Ze srodka wylonila sie Wergiliusz. -Dzieki, Ricky - odezwala sie. Poprawila sobie ciemne okulary na nosie. - Zostawilam ci gazete na siedzeniu - dodala. Bez slowa odwrocila sie i pospiesznie odeszla. Szybko znikla za najblizszym rogiem. -Prosze wsiadac. Gdzie jedziemy? - spytal taksiarz. Ricky zajrzal do samochodu. Z tylu lezal zlozony biezacy egzemplarz "Timesa". Nie myslac wiele, wsiadl do srodka. -Prezbiterianski Szpital Kolumbia - powiedzial. - Prosze stanac od strony poradni. Kierowca wlaczyl taksometr i wmieszal sie w przedpoludniowy ruch uliczny. Ricky siegnal po gazete. To, czego szukal, znalazl na stronie A-13. Wielkie drukowane czerwone litery na ogloszeniu Lorda Taylora glosily: Ricky zaweza pole dzialania, Blizej i glebiej drazy bez wahania. Ambicja i chetka zmian cie omamila, Zlekcewazyles to, co mowila. Rzuciles ja samotna na pastwe losu, A ona w samobojstwie odnalazla sposob. Teraz dziecina, co czyn widziala twoj, Pomsci swa matke, ruszajac na boj. Dzis bogacz, choc niegdys w niedoli, dopnie teraz swojej woli. Akta jej leza wsrod innych chorych, Ale czy zdazysz znalezc je w pore? Bo, moj biedny Ricky, tak pryskaja sny, Pozostaly siedemdziesiat dwie godziny gry. Prosciutkie rymy, podobnie jak poprzednio, drwily z niego swoim dzieciecym rytmem odliczanki. Nie bylo jednak nic dzieciecego w zamyslach Rumpelstilskina. Ricky wydarl te strone z "Timesa", zlozyl ja i schowal do kieszeni spodni. Taksowkarz wysadzil go na chodniku przed ogromnym kompleksem szpitalnym. Ujrzal w glebi bloku wejscie na izbe przyjec, nad ktorym wisiala wielka tablica z czerwonymi literami. Obok stala karetka. Ricky poczul, jak mimo letniego upalu przebiega mu po plecach zimny dreszcz. To byla trzecia okazja ogladania tego szpitala: pierwsza, kiedy pracowal pol roku w poradni, nim zajal sie prywatna praktyka; druga, gdy jego zona zglosila sie tu, szukajac wszedzie pomocy w swojej daremnej walce o zycie; dzis zdarzyla sie trzecia - wrocil, by odszukac nazwisko pacjentki, ktora kiedys zlekcewazyl lub zaniedbal, co grozilo mu teraz smiertelnym niebezpieczenstwem. W recepcji archiwum siedzial brzuchaty pracownik w srednim wieku, ubrany w jaskrawa koszule z hawajskim nadrukiem i spodnie khaki. Lekko zbaranial, gdy Ricky wyluszczyl mu sprawe. Jakich dokladnie dokumentow sprzed dwudziestu lat pan potrzebuje, doktorze? Kart wszystkich pacjentek z tej polowy roku, gdy tu pracowalem - wyjasnil Ricky. To troche potrwa - odparl mezczyzna. - Wplywa tu mnostwo podobnych prosb. Ricky mial w portfelu dwiescie piecdziesiat dolarow. Wyjal dwiescie i polozyl na blacie. -Na zachete - powiedzial. - Niech mnie pan najlepiej przesunie na sam poczatek listy. Mezczyzna rozejrzal sie, a poniewaz nie bylo nikogo w zasiegu wzroku, zgarnal pieniadze z blatu. -Doktorze - rzekl z lekkim usmiechem - jestem do panskich uslug. Wcisnal pieniadze do kieszeni. Zaprowadzil go do niewielkiego metalowego stolika obok archiwum. Stalo przy nim twarde drewniane krzeslo, na ktorym Ricky usiadl, tymczasem brzuchacz zaczal przynosic karty zdrowia. Reszte ranka zajelo wyszukanie odpowiednich 279 kart. Mezczyzna ustawil je w stertach na podlodze obok Ricky'ego. Zaopatrzyl go takze w zolty notatnik i dlugopis. Godziny mijaly. Czytanie kart przypominalo szukanie skarbu na dnie jeziora. Kazda karta zawierala nazwisko pacjenta, adres, informacje o najblizszym krewnym i ewentualnie dane o ubezpieczeniu. Dalej figurowala diagnoza. Mialkie slowa nie byly w stanie ukryc dramatow osob, ktore zglaszaly sie do poradni: molestowanie seksualne,bicie, narkomania, schizofrenia. Przed laty Ricky przybyl tu pelen entuzjazmu, pragnal pomagac biedocie miejskiej, stosujac techniki psychoanalityczne. Jego szczytne idealy legly wszakze w gruzach po uplywie okolo tygodnia. Juz w ciagu pierwszych pieciu dni pacjent przetrzasnal mu biurko w poszukiwaniu probek lekow; zaatakowal go jakis dzikus, ktory slyszal glosy; byl takze zmuszony wyslac kilkuletnia dziewczynke na oddzial pomocy doraznej, bo ktos przypalil jej ramiona papierosem. Nie chciala za nic wyjawic, kto taki. Ricky dobrze ja sobie przypominal: mala Portorykanka o delikatnych czarnych oczach wyjatkowej urody. Nie miala ubezpieczenia. Spotkal sie z nia piec razy, bo tyle dopuszczal oficjalny limit. Wzial kolejna karte i zastanowil sie, jak to mozliwe, ze wytrwal tu az pol roku. Przez caly czas towarzyszylo mu poczucie calkowitej bezradnosci. Spostrzegl swoje odreczne notatki. Wyjal je i staral sie powiazac ich tresc z nazwiskiem na karcie. Nieopodal brzuchaczowi spadl z biurka olowek. Klnac, schylil sie po niego. Ricky spojrzal, jak prostuje sie przed jarzacym sie monitorem komputera. I wtedy cos sobie uswiadomil. Jego nieznaczne zgarbienie, sposob, w jaki sie schylil, byly wskazowka, ktora powinien byl rozszyfrowac juz w chwili, gdy tamten zgarnial pieniadze. Ricky po cichu odsunal sie od stolu i zaszedl mezczyzne od tylu. Gdzie to jest? - syknal cicho. Mowiac, chwycil mocno brzuchacza za obojczyk. Niby co, do cholery? Gdzie to jest? - powtorzyl Ricky dobitnie. O co panu chodzi? Puszczaj mnie! Dopiero wtedy, gdy mi powiesz, gdzie to jest - powtorzyl Ricky. Trzymal go teraz za gardlo. - Gdzie to jest? Zabrali! Tak juz lepiej. Kto taki? Mezczyzna i kobieta. Raptem dwa tygodnie temu. O co wam, do cholery, chodzi? Ile ci zaplacili? Wiecej niz pan. Znacznie wiecej. Nie sadzilem, ze to az takie wazne. Jedna karta, ktora od dwudziestu lat zarastala kurzem. Myslalem, ze nic sie nie stanie. -Zwlaszcza ze zarobiles na tym. Ile? Nie chcial sie przyznac, ale w koncu wzruszyl ramionami. -Tysiac piecset. Setkami. Suma nie wydala sie Ricky'emu przypadkowa. Dwa tygodnie i dzien w studolarowych banknotach. Spojrzal na stosy kart, plujac sobie w brode, ze zmarnowal tyle czasu. -Zabrali wiec karte i dali ci w lape, ale ty nie jestes w ciemie bity,jak by sie zdawalo, prawda? Brzuchacz zmruzyl lekko oczy. To znaczy? Pracujesz w tym archiwum nie od dzis i dobrze wiesz, ze nie wolno nadstawiac karku. Wydales te karte dopiero po zrobieniu kopii, mam racje? To prawda, zrobilem ksero - odparl powoli. -Dawaj-zazadal Ricky. Brzuchacz zawahal sie. A ile dostane? -Wystarczy, ze nie doniose twojemu przelozonemu.Mezczyzna schylil sie i odsunal szuflade. Wyjal z niej koperte, ktora podal Ricky'emu. Prosze - rzekl. - I niech mi pan juz da spokoj. Ricky zajrzal do srodka. To na pewno ta? Brzuchacz wyjal z szuflady kolejna, tym razem mniejsza koperte. I jeszcze to - powiedzial. - Bylo przyczepione zszywaczem do karty od zewnatrz. Nie dalem tego temu gosciowi. Sam nie wiem czemu. A co to jest? -Raport policyjny i akt zgonu. Ricky gwaltownie nabral powietrza. Czemu kobiecina, ktora pojawila sie tu w poradni przed dwudziestu laty, stala sie nagle taka wazna? - spytal obcesowo brzuchacz. Ktos popelnil blad - odparl krotko Ricky. Wyszedl ze szpitala. Czul narastajace mrowienie w dloniach. Nie pamietal, zeby kiedykolwiek przedtem uzyl sily dla osiagniecia celu. Wystarczaly mu slowa - tak bylo dawniej, do otrzymania listu od Rumpelstilskina. Ruszyl w kierunku rzeki Hudson przez rozlegly kompleks szpitalny. Niewielki skwerek rozciagal sie nieopodal wejscia do Harkness Pavilion, tutejszego oddzialu stworzonego dla bogaczy. Cichy zakatek, gdzie mozna wygodnie przysiasc na laweczce i zapomniec o miejskim zgielku. Bez problemu znalazl wolna lawke. Usiadl, kladac teczke i koperte na kolanach. Po chwili siegnal do teczki. Pacjentka, ktora zglosila sie do niego przed dwudziestu laty, byla Claire Tyson. Jej nazwisko nic mu nie mowilo. Nie kojarzylo sie z zadna twarza. Ani zadnym glosem. Zmrozilo go, ze nie jest w stanie wykrzesac chocby strzepka wspomnien. Przeczytal pospiesznie formularz przyjecia. Kobieta zglosila sie do poradni w stanie ciezkiej depresji, dodatkowo zdarzaly jej sie stany lekowe graniczace z panika. Zostala przyjeta na oddziale pomocy doraznej, gdzie opatrzono jej stluczenia i rany. Widac bylo na jej ciele slady zwiazku z brutalnym mezczyzna, ktory nie byl ojcem trojki jej dzieci. Nie posiadala ubezpieczenia zdrowotnego. Na formularzu znalazl sie jedynie numer jej zasilku. Na drugiej stronie ujrzal swoje pismo. Zmrozily go wlasne slowa. Byly skrotowe, lakoniczne, nieskonczenie rzeczowe. Panna Tyson przedstawila sie jako 29-letnia matka trojki dzieci, w wieku 10, 8 i 5 lat. Twierdzi, ze ich ojciec porzucil ja przed kilku laty, gdy znalazl prace na polu naftowym na Poludniowym Zachodzie. Pracuje w niepelnym wymiarze godzin, poniewaz nie stac jej na opiekunke do dzieci. Otrzymuje rzadowy zasilek, federalna pomoc dla dzieci osob uzaleznionych, bony zywnosciowe oraz dofinansowanie czynszu. Twierdzi, ze nie moze wrocic na rodzinna Floryde, bo poroznila sie z rodzicami i ojcem dzieci. Z klinicznego punktu widzenia, panna Tyson wydaje sie kobieta o ponadprzecietnej inteligencji, ktora bardzo troszczy sie o swoje dzieci i pragnie im zapewnic jak najlepsze warunki bytowe. Posiada swiadectwo ukonczenia liceum, studiowala takze dwa lata w college'u, zrezygnowala jednak z nauki po zajsciu w pierwsza ciaze. Unika kontaktu wzrokowego, mowiac o swej sytuacji, unosi glowe jedynie zagadnieta o dzieci. Twierdzi, ze zyje tylko dla nich i zaprzecza, jakoby miala mysli samobojcze. Zapewnia, iz nie jest uzalezniona od narkotykow ani zadnych innych uzywek. Wstepna diagnoza: Silna, uporczywa depresja wywolana ubostwem. Zaburzenia osobowosci. Przypuszczalnie zazywa narkotyki. Zalecenia: Leczenie w poradni w ramach limitu (piec wizyt). Byla jeszcze druga kartka, z ktorej wynikalo, ze Claire Tyson pojawila sie u niego cztery razy i nie przyszla juz na piata przyslugujaca jej wizyte. Ricky'emu przemknela przez glowe pewna mysl. Otworzyl odpis aktu zgonu i porownal date z dniem, gdy zglosila sie do poradni: pietnascie dni roznicy. Oparl sie ciezko o lawke. Zglosila sie do niego po pomoc, a pol miesiaca pozniej nie zyla. Akt zgonu parzyl go w dlonie. Ricky pospiesznie przeczytal jego tresc. Claire Tyson powiesila sie w lazience swojego mieszkania na skorzanym pasku przywiazanym do wystajacej ze sciany rury. Podczas sekcji zwlok stwierdzono, ze niedlugo przed smiercia zostala pobita, a takze iz byla w trzecim miesiacu ciazy. Raport policyjny, przyczepiony do aktu zgonu, mowil o tym, ze Rafael Johnson zostal przesluchany na okolicznosc pobicia, ale go nie aresztowano. Dzieci trafily do domu dziecka. I tu dochodzimy do sedna, pomyslal Ricky. Slowa na papierze w zaden sposob nie odzwierciedlaja koszmaru zycia i smierci Claire Tyson, przyznal. Slowo ubostwo nie mowi nic o zyciu wsrod szczurow w brudzie i rozpaczy. Slowo depresja nie kojarzy sie z niewyobrazalnym brzemieniem, jakie musiala dzwigac na swoich barkach. W czarnej dziurze, ktora wiezila mloda Claire Tyson, tylko jedna rzecz nadawala sens jej istnieniu: trojka dzieci. A teraz jedno z nich chcialo go dopasc. Pewnie najstarsze, domyslal sie Ricky. Przypuszczalnie mowila mu, ze idzie do szpitala na wizyte do mnie z nadzieja, iz jej pomoge. Gdy odszukasz to dziecko, odnajdziesz Rumpelstilskina. Podniosl sie z lawki, mial wiele do zrobienia. Na swoj sposob cieszyl sie, ze dziala pod presja czasu, w przeciwnym razie zaczalby sie gryzc z powodu tego, co zrobil - a raczej czego nie zrobil - przed dwudziestu laty. Na reszte dnia pochlonelo go nowojorskie biurokratyczne pieklo. Poniewaz dysponowal jedynie nazwiskiem i adresem sprzed dwudziestu lat, odsylano go po calym centrum Manhattanu od jednego urzednika pomocy spolecznej do drugiego, starajac sie ustalic, co stalo sie z trojka dzieci Claire Tyson. Stal naprzeciwko poteznej, sympatycznej Latynoski w archiwum sadu dla nieletnich. Miala bujna kruczoczarna czupryne, ktora odgarnela sobie gwaltownym ruchem z twarzy, zdominowanej przez okulary w srebrnej oprawce. Doktorze - powiedziala - to zaden punkt zaczepienia. Nie mam lepszego - odparl. Jesli jej dzieci zostaly adoptowane, ich akta sa zapewne poufne. Do odtajnienia potrzeba zgody sadu. Ale uzyskanie jej moze potrwac kilka dni. Zgadza sie. Gdyby udalo sie panu uzyskac wiecej danych na temat tych ludzi, moglby pan cos wyszperac za pomoca wyszukiwarki internetowej. Nie umiem poslugiwac sie komputerem. -Wiele mozna zdzialac z numerem ubezpieczenia - podsunela.Ricky zerknal na kartki otrzymane w szpitalu. Policjanci, ktorzy przesluchiwali Rafaela Johnsona, brutalnego konkubenta zmarlej, odnotowali w raporcie jego numer ubezpieczenia. Zaraz, zaraz! - zawolal Ricky - Jesli podam pani nazwisko i numer ubezpieczenia, komputer cos znajdzie? Kto wie. Jak brzmi nazwisko? Ricky pokazal kobiecie nazwisko i numer ubezpieczenia z policyjnego raportu. Rozejrzala sie wokol siebie. -Nie powinnam tego robic - mruknela. - Zwazywszy na to jednak,ze jest pan lekarzem, spojrzmy, co tu mamy. Latynoska wstukala dane palcami o pomalowanych na czerwono paznokciach. Komputer zafurkotal. Ricky ujrzal haslo, ktore pojawilo sie na monitorze. Zdumiona kobieta uniosla brwi. -Niezly z niego gagatek, doktorze. Ma na swoim koncie rozboj,jeszcze jeden rozboj, napad, odsiedzial w Sing Sing szesc lat za napad z bronia w reku. Niezle narozrabial. - Kobieta czytala dalej i dodala: - Nie bedzie z niego pozytku, doktorze. Wacha kwiatki od spodu.Od pol roku. Niech mu ziemia lekka bedzie. Jest tu raport. Wyglada na to, ze ktos zakatowal go na smierc. Wyjatkowo brutalnie. A kiedy juz wyzional ducha, powiesili go na rurze na jego wlasnym pasku. Nogi ugiely sie pod Rickym. W lot pojal, kto dopadl Rafaela Johnsona. I dlaczego. Wykrecil numer dzialu ogloszen drobnych "New York Timesa" z automatu telefonicznego w holu budynku sadu, by zadac ostatnie pytanie. Urzedniczka najwyrazniej zirytowala sie, ze dzwoni tuz przed osiemnasta, ostatecznym terminem skladania ogloszen. -Slucham, doktorze - rzekla oschle. - Jaka ma byc tresc tego ogloszenia? Ricky namyslil sie chwile, po czym powiedzial: Czy ten, ktorego szukam, jest jednym z trojga? Mlodo osierocony, dzis los swoj odmienia, Mszczac sie na tych, od ktorych doznal niegdys cierpienia? Kobieta, nie robiac zadnych komentarzy, sprawdzila tresc, za co Ricky byl jej wdzieczny. Wyszedl na ulice i juz unosil reke, by zlapac taksowke, kiedy postanowil przejechac sie metrem. Jednostajny strumien ludzi splywal w glab trzewi Manhattanu, by zlapac kolejke do domu. Przylaczyl sie do nich i poczul sie, o dziwo, bezpiecznie w tym scisku. Wagoniki byly wypelnione po brzegi ludzmi, jechal wiec na polnoc uwieszony metalowego uchwytu, podrygujac w rytm kolejki. Co za luksus, znalezc sie w absolutnie anonimowym tlumie. Staral sie nie myslec o tym, ze poczawszy od nastepnego ranka zostana mu raptem niecale siedemdziesiat dwie godziny. Stacja metra oddalona byla o dwie przecznice od mieszkania Ricky'ego. Wyszedl na zewnatrz, zadowolony, ze znow jest na otwartej przestrzeni. Zatrzymal sie, oddychajac przez moment zarem rozgrzanego chodnika, po chwili ruszyl spiesznym krokiem. Gdy wyszedl zza rogu swojej ulicy, stanal jak wryty. Przed budynkiem, w ktorym mieszkal, ujrzal trzy radiowozy blyskajace swiatlami, wielki czerwony woz strazacki oraz dwa zolte samochody robot publicznych. Blyskajace swiatla ostrzegawcze rozswietlaly gestniejacy mrok. Ricky dostrzegl kilku policjantow stojacych przed schodami do budynku i pochlonietych rozmowa z mezczyznami w kaskach. Straz pozarna odjechala z przerazliwym warkotem silnika i przenikliwym wyciem syren. Ruszyl zwawo do przodu. Zasapal sie, nim dotarl do budynku. Jeden z policjantow zagrodzil mu droge. -Nie tak szybko, przyjacielu. Ale ja tu mieszkam - odparl zirytowany. - Co sie stalo? Mieszka pan tu? - zdziwil sie policjant. - Kiepsko. Lepiej niech pan pogada z nimi. Ricky spojrzal na druga grupke mezczyzn. Poznal jednego z sasiadow - maklera gieldowego, ktory zawsze pilnowal spraw lokatorow. Teraz klocil sie z mezczyzna w zoltym kasku z wydzialu robot publicznych. Dwoch pozostalych mezczyzn stalo obok. Rozpoznal w nich administratora budynku oraz konserwatora instalacji. Mezczyzna w zoltym kasku mowil podniesionym glosem. Kiedy Ricky sie zblizyl, uslyszal: -Do mnie nalezy decyzja, czy budynek nadaje sie do mieszkania,i mowie stanowczo: nie! Zdenerwowany makler odwrocil sie w strone Ricky'ego. Co sie tu dzieje? - spytal go Starks. Burdel. Jeden wielki burdel. Podobno na drugim pietrze wywalilo instalacje. Peklo kilka rur. Parter i pierwsze pietro zalaly hektolitry wody, a teraz ten bubek chce wysiedlic budynek. Ale moje rzeczy... Czlowiek z wydzialu robot publicznych pojdzie z panem i wezmie pan, co chce. Twierdza, ze konstrukcja grozi zawaleniem. Jak to sie stalo? Nie wiadomo. Mowia, ze wyglada to tak, jakby wysadzilo rury. Podobno wszystko zaczelo sie w mieszkaniu nad panem, wiec mam nadzieje, ze zna pan porzadna firme budowlana. Ricky cofnal sie, by spojrzec w gore na mieszkanie, ktore zajmowal od cwiercwiecza. Czul sie tak, jakby ktos powiadomil go o smierci bliskiej osoby. Zwrocil sie do konserwatora budynku. Chce wejsc do srodka - poprosil. - Wprowadzcie mnie. Mezczyzna posepnie pokiwal glowa. To przykry widok - powiedzial. Woda wciaz lala sie z sufitu i splywala strumieniami po scianach holu, gdy Ricky wszedl do budynku. Powietrze bylo wilgotne jak w dzungli. Powoli wchodzili po schodach, omijajac - o ile sie dalo - kaluze. Po chwili woda i tak chlupotala Ricky'emu w butach. Na pierwszym pietrze dostrzegl ogromne wybrzuszenie w suficie, przypominajace olbrzymi babel, ktory moze peknac w kazdej chwili. Drzwi do jego mieszkania byly otwarte na osciez. Przystanal po przekroczeniu progu. Odniosl wrazenie, ze przez mieszkanie przetoczyl sie huragan. Rdzawa brudna woda pokrywala podlogi. Poodpadaly wielkie kawalki sufitu, plyty gipsowe schodzily calymi platami. Ledwie wyczuwalny w przedpokoju odor sciekow nasilil sie, gdy wszedl glebiej. Ostroznie zajrzal do gabinetu i zatrzymal sie w drzwiach. Olbrzymi kawal gipsu spadl na kozetke. W suficie byly co najmniej trzy dziury, obnazone rury zwisaly jak stalaktyty w jaskini. Obrazki, dyplomy i portret Freuda pospadaly ze scian. Kiedy Ricky zrobil krok do przodu, konserwator chwycil go za ramie. -Lepiej nie - powiedzial. - Podloga moze sie zarwac.-Moje rzeczy... -To tylko przedmioty, doktorze. Nie warto dla nich narazac zycia.Musimy isc, by fachowcy mogli zabrac sie do roboty. Trzeba wypatroszyc ten budynek od gory do dolu. Wlasnie tak czul sie teraz Ricky. Wypatroszony od stop do glow. Niewielki odlamek sufitu spadl za jego plecami, jakby na potwierdzenie slow konserwatora. Gdy znalazl sie znow na zewnatrz, podszedl do niego sasiad makler i czlowiek w zoltym kasku. -Kiepsko - odezwal sie makler. - Widzial pan kiedys taka demolke?Ricky potrzasnal glowa. Makler podal mu swoja wizytowke. -Prosze sie do mnie odezwac za kilka dni. Ma pan gdzie sie tymczasem zatrzymac? Ricky kiwnal glowa, chowajac wizytowke do kieszeni. Pozostalo mu jeszcze jedno nietkniete miejsce, nie spodziewal sie jednak, by dlugo takie pozostalo. SIEDEM Koniec nocy krepowal go, jak zle dopasowany garnitur, przyciasny i niewygodny. Kiedy przylozyl policzek do szyby autokaru Bonanza, poczul chlod poranka, wsluchujac sie w monotonny terkot silnika Diesla. Minawszy przystanek w Providence, autokar dotarl w koncu do trasy numer 6 prowadzacej na przyladek Cod i powoli sunal autostrada do celu, wysadzajac podroznych w Bourne, Falmouth, Hyannis i Eastham.W autobusie zostala juz tylko garstka pasazerow. Siedzacy samotnie z tylu Ricky zamyslil sie nad tym, dokad zmierza: do domu pelnego przykurzonych wspomnien. Do poobijanej, obdrapanej dziesiecioletniej hondy accord, ktora jezdzil wylacznie w czasie wakacji. Do spranych spodni khaki, koszulek polo oraz swetrow z wystrzepionymi kolnierzami. Do czeku kasjerskiego na dziesiec tysiecy dolarow lezacego w banku. Do zycia w kompletnym chaosie, majac na dodatek okolo trzydziestu szesciu godzin do ostatecznego terminu wyznaczonego przez Rumpelstilskina. Po raz pierwszy zaczal obsesyjnie myslec o wyborze, jaki mu zostal: nazwisko przesladowcy lub wlasny nekrolog. W przeciwnym razie ucierpi niewinna istota, stanie jej sie straszna krzywda, ktorej Ricky mogl sie co najwyzej domyslac. Byl pewien, ze Rumpelstilskin dotrzyma slowa. Nie watpil tez w zasieg jego macek. Zerknal na zegarek. Zajedzie do Wellfleet o swicie. Tym, co bodajze najbardziej lubil w corocznych wakacjach, byla rutyna. Zawsze pierwszego sierpnia lecial tym samym samolotem z La Guardia do Provincetown, gdzie przyjezdzala po niego taksowka niezmiennie tej samej korporacji. Rytual otwierania domu pozostawal ten sam, poczynajac od otwarcia okien, by wpuscic do srodka swieze powietrze znad zatoki przyladka Cod, a konczac na zdjeciu wysluzonych pokrowcow z rattanowych mebli. Od kilku lat wykonywal wszystkie te czynnosci sam, ale z czasem przywykl do tego. W tym roku wszystko uleglo zmianie. Autobus wysadzil go bezceremonialnie na pokrytym czarna nawierzchnia parkingu przy restauracji "Szalas pod Homarem". Ruszyl poboczem autostrady. Niecala godzine zajelo mu dotarcie do drogi gruntowej, ktora wiodla do jego domu, stojacego ledwie czterysta metrow od niej, lecz skrytego przed ludzkim wzrokiem. Wiekszosc najnowszych budynkow na przyladku nosila znamiona ostentacyjnego bogactwa zarowno pod wzgledem architektury, jak i lokalizacji. Olbrzymie domiszcza, ktorymi doslownie usiane byly wszystkie wzgorza i cypelki, staly frontem do Atlantyku. Dom Ricky'ego byl inny. Zbudowany przed ponad wiekiem, sluzyl niewielkiej farmie, usytuowano go wiec na skraju pola, gdzie niegdys uprawiano kukurydze. Stanowil zaciszna i przytulna przystan, ktorej atutem byl nie widok z okien, lecz historia, w ktora wrosl. Ricky przystanal na stopniu przed wejsciem i odczul ulge, znajdujac zapasowy klucz pod szara plyta chodnikowa, dokladnie tam, gdzie go zostawil. Otworzyl drzwi i wszedl do srodka. Odetchnal z przyjemnoscia zatechlym, zastalym powietrzem. Kiedy przypomnial sobie, jakie zadania go czekaja - wielkie sprzatanie i zamiatanie - ogarnelo go raptem zmeczenie. Wspial sie po waskich schodach do sypialni i runal na skrzypiace podwojne lozko, w ktorym sypial samotnie przez trzy ostatnie sezony. Niemal natychmiast zapadl w gleboki, lecz niespokojny sen. Kiedy wczesnym popoludniem otworzyl oczy, stwierdzil, ze slonce pokonalo juz na niebie daleka droge. Przez chwile byl zdezorientowany, po chwili jednak, gdy sie do reszty ocknal, swiat wokol znow zarysowal sie w ostrych konturach. Dziarsko zabral sie do zwyklych wakacyjnych prac. Udal sie do stodoly, by zdjac pokrowiec z hondy i podlaczyc akumulator do prostownika, ktory przechowywal w schowku. Nastepnie wrocil do domu, poodslanial meble i z grubsza zamiotl podloge. Odetchnal z ulga, gdy honda zapalila. Sprawdzil, czy dzialaja hamulce. Wycofal ostroznie samochod. Pierwszy Bank na Przyladku byl niewielkim budyneczkiem krytym gontem jak wiele starszych domow w okolicy. W srodku jednak dorownywal nowoczesnoscia wszystkim placowkom tego typu. Laczyl stare z nowym. Kierownik - niski, przyjazny mezczyzna - potrzasnal energicznie dlonia Ricky'ego. -Spodziewalismy sie panskiego przyjazdu, doktorze Starks.Wczoraj kurier zostawil u nas na przechowanie przesylke dla pana. -Przesylke? Kierownik podal mu koperte z przesylka ekspresowa. Widnialo na niej imie i nazwisko Ricky'ego oraz kierownika banku. Wyslano ja z Nowego Jorku. Jako adresat figurowal R.S. Skin, obok dopisano numer skrytki pocztowej. Ricky wzial koperte, ale nie otworzyl jej. -Dziekuje - powiedzial. - Przepraszam za dodatkowy klopot. Kierownik banku wyjal z szuflady biurka mniejsza koperte. -A tu mamy czek kasowy - rzekl, podajac mu. - Na sume dziesieciu tysiecy siedmiuset siedemdziesieciu dwoch dolarow. Ricky spojrzal na czek. -Mam nadzieje, ze nie sprawie klopotu, proszac o wyplacenie calej sumy w gotowce? Kierownik lekko przewrocil oczami. -To niebezpieczne trzymac przy sobie tyle gotowki, doktorze. Moze lepiej wyplace w czekach podroznych? Dziekuje za troske, ale mimo wszystko wole gotowke. Kierownik kiwnal glowa. Zaraz wracam. W setkach? Moze byc. Ricky zostal w pokoju sam. Niebawem kierownik wrocil z gotowka w kopercie. Przeliczy pan? Nie trzeba. Ufam panu - odparl Ricky. -Gdybym mogl czymkolwiek sluzyc, doktorze Starks, oto moja wizytowka. Ricky schowal bilecik. Baknawszy pod nosem podziekowanie, odwrocil sie i wkroczyl w swoj ostatni dzien - zostal mu jeszcze caly dzien zycia. Zapadal lagodny zmrok, kiedy wrocil do domu. Na niebie pojawily sie pierwsze gwiazdy. Swiat wydaje sie taki bezpieczny, pomyslal. Nadciagala noc, podczas ktorej wszyscy powinni byc wolni od trosk i zmartwien. Dopuszczal mozliwosc, ze w srodku czeka juz na niego Merlin lub Wergil, nikogo jednak nie bylo. Zrobil sobie filizanke kawy, a nastepnie usiadl przy drewnianym stole, przy ktorym swego czasu spozyl z zona tyle wspolnych posilkow, i otworzyl przesylke przekazana mu przez kierownika banku. Wewnatrz znalazl koperte opatrzona jego imieniem. Rozerwal ja i wyjal zlozona kartke. Szanowny doktorze Starks, W zwiazku z Panska prosba skierowana do naszego biura, z radoscia spieszymy powiadomic, ze nasi pracownicy potwierdzili prawdziwosc Panskich podejrzen. Nie jestesmy niestety w stanie dostarczyc Panu wiecej szczegolow na temat wiadomych osob. Mamy swiadomosc, ze dziala Pan pod ogromna presja czasu. Rachunek za nasze uslugi otrzyma Pan w ciagu doby. Z powazaniem, R.S. Skin, prezes R.S. Skin prywatni detektywi Ricky odczytal list trzykrotnie, nim go w koncu odlozyl na stol. Precyzyjnie skonstruowane pismo, pomyslal. Potrzasnal glowa nieomal z podziwem. List zawieral wszystko, co chcial wiedziec, ale informacja byla tak zakamuflowana, ze nie wzbudzilaby podejrzen postronnego czytelnika. Kazdy zas ciekawski, ktory zapragnalby podazyc tym tropem, natknalby sie na mur. Co by mu przyszlo z zakreslenia czerwonym flamastrem nazwiska R.S. Skin i zostawienia tego listu jakiemus detektywowi z notatka: "To on jest winien mojej smierci". Ten czlowiek po prostu nie istnial. A przynajmniej nie tam, gdzie szukalby go miejscowy policjant z Wellfleet w stanie Massachusetts. Za to kazdy, kto przeanalizuje zycie Ricky'ego, odkryje w mgnieniu oka, ze zmarla mu zona, kariera zawodowa legla w gruzach, znalazl sie na skraju bankructwa, a jego mieszkanie zostalo zniszczone w wyniku awarii. Niezwykle zyzna pozywka dla samobojczych mysli. Jesli odbierze sobie zycie, bedzie stanowil wrecz kliniczny przypadek. Nikt nie uzna jego smierci za cos nadzwyczajnego. Przez chwile byl zly na siebie: sam uczyniles siebie takim latwym celem. Zacisnal dlonie w piesci i oparl je mocno o blat. Wzial gleboki oddech i na glos zapytal: -Chcesz zyc? W pokoju panowala cisza. Przez chwile nasluchiwal, jakby spodziewal sie, ze odpowie mu jakis duch. -Czy bedziesz w stanie zyc dalej za cene zycia niewinnej istoty? - postawil nastepne pytanie. Wzial kolejny oddech i odpowiedzial sobie, potrzasajac glowa: -A masz wybor?Znow zapadla cisza. Ricky zrozumial jedno z absolutna pewnoscia: w ciagu dwudziestu czterech godzin doktor Frederick Starks bedzie musial rozstac sie z zywotem. Ostatni dzien swojego zycia Ricky poswiecil na staranne, goraczkowe przygotowania. W portowym sklepiku dla marynarzy kupil pistolet na flary alarmowe oraz dwa dwudziestolitrowe kanistry na paliwo do silnika przyczepnego do lodzi. Bez skrepowania spytal nastoletniego sprzedawce o ceny i wybral najtansze. Kiedy nastolatek pytal, po co mu az dwa, Ricky odparl, ze jeden nie spelni swojej roli. Potem zaszedl do apteki. -Potrzebny mi pewien lek -powiedzial. Podal do autoryzacji swoj numer z Urzedu Wdrazania Srodkow Farmaceutycznych. - Elavil w trzydziestomiligramowych tabletkach, zapas na trzydziesci dni.W sumie dziewiecset miligramow. Farmaceuta pokrecil glowa. Od dawna nikt o to nie pytal, doktorze Starks. Mamy teraz na rynku jego skuteczniejsze odpowiedniki, ktore wywoluja mniejsze efekty uboczne. Czy na pewno chodzi panu wlasnie o elavil? Zdecydowanie - potwierdzil Ricky. Po opuszczeniu apteki podazyl trasa numer 6 do Provincetown. Bylo to miasteczko tetniace modnym tlumem mlodziezy, ktory stanowil przeciwwage dla rzeszy konserwatywnych doktorow, prawnikow oraz pisarzy, sciagajacych do Wellfleet. Niewielkie szanse, by spotkal tu kogos znajomego. A zatem wymarzone miejsce do zrobienia kolejnych zakupow. W sklepie sportowym nabyl niewielki czarny plecak i pare butow do biegania. W drogerii kupil czarna farbe do wlosow Grecian 5 o natychmiastowym dzialaniu, tandetne okulary przeciwsloneczne oraz pare regulowanych aluminiowych kul inwalidzkich, z metalowymi, polokraglymi podporkami dla przedramion. Mial jeszcze jedna rzecz do zalatwienia w Provincetown na dworcu autokarow Bonanza. Czekal na zewnatrz, w okularach przeciwslonecznych na nosie, do momentu, az przyjedzie autobus i wysypie sie z niego wataha weekendowych turystow. Potem szybko wszedl do srodka i kupil, co chcial. Wracajac do domu honda, pomyslal, ze jego czas wkrotce sie wyczerpie. Przednia szybe zalewalo slonce, zar wlewal sie do srodka przez otwarte boczne okna. Nastalo popoludnie, pora, kiedy wakacjusze schodza z plazy, zebrawszy kocyki oraz turystyczne chlodziarki, i pokonuja niezbyt wygodna droge do swoich pojazdow - pora niczyja. Zajechal na stacje Texaco, wyjal z bagaznika oba kanistry i wlal etyline po sam korek. Nastolatek pracujacy na stacji spostrzegl to i zawolal: -Prosze pana, trzeba zostawic troche miejsca na olej, jesli chce pan to wlac do silnika przyczepnego. Jedni mieszaja w proporcji piecdzie siat do jednego, inni sto do jednego, ale olej trzeba wlac bezposrednio do kanistra. Ricky potrzasnal glowa. Nie zamierzam tego wlewac do silnika, ale dzieki za troske. Nastolatek nie ustepowal: Ale przeciez to kanistry do silnika przyczepnego. -Wiem, wiem - powiedzial Ricky. - Ale ja nie potrzebuje paliwa do takiego silnika. Zaplacil, wlozyl kanistry do bagaznika i ruszyl do domu. Postawil tymczasowo oba kanistry z benzyna w salonie i wszedl do kuchni. Zaschlo mu w gardle, siegnal wiec do lodowki po wode mineralna i wypil cala butelke duszkiem. W miare jak mijal jego ostatni dzien, serce bilo mu coraz szybciej, staral sie wiec uspokoic. Podszedl do telefonu, by zadzwonic do dzialu ogloszen w "Timesie", jak robil to juz trzykrotnie. Jednak tym razem bylo zupelnie inaczej. Obylo sie bez rymowanek czy pytan. Panie R.: Wygral pan. Odsylam do lektury "Cape Cod Times". Zalatwiwszy to, usiadl przy kuchennym stole z notatnikiem w dloni. Przez chwile gryzl koncowke dlugopisu, a potem pospiesznie napisal: Do zainteresowanych Zrobilem to, bo czuje sie samotny i nie potrafie sobie radzic dluzej z ta pustka. Nie jestem w stanie zniesc mysli, ze przeze mnie moglby cierpiec ktos inny. Caly moj pozostaly majatek ma zostac sprzedany, a wplywy przekazane Towarzystwu Ochrony Przyrody oraz Amerykanskiemu Towarzystwu Kardiologicznemu. Grunty posiadlosci w Wellfleet maja zostac wlaczone do rezerwatu. Przyjaciele, mam nadzieje, ze mi wybaczycie. Pacjenci, mam nadzieje, ze mnie zrozumiecie. Panie R., za sprawa ktorego zdecydowalem sie na ten krok, mam nadzieje, iz niebawem wyladujesz w piekle, gdzie juz na ciebie czekam. Podpisal list zamaszyscie, wlozyl do koperty i zaadresowal do komisariatu policji w Wellfleet. Zabral farbe do wlosow oraz plecak do lazienki na pietrze. Po chwili wylonil sie spod prysznica z kruczoczarnymi wlosami. Zerknal na siebie w lustrze i uznal, ze wyglada dosc glupawo. Szybko wytarl sie recznikiem. Wybral z szafy kilka starych letnich ubran i wrzucil je wraz z wyplowiala wiatrowka do plecaka. Dorzucil jeszcze dodatkowa zmiane garderoby, ktora zlozyl w kostke i umiescil na wierzchu plecaka. Zaniosl plecak, ubranie na zmiane oraz kule do samochodu, gdzie polozyl wszystko na siedzeniu dla pasazera obok okularow przeciwslonecznych i butow do biegania. Wrocil do domu, gdzie reszte wieczoru spedzil spokojnie, siedzac przy kuchennym stole. Nie mial pojecia, komu ratuje zycie, wiedzial jednak, ze to istota z krwi i kosci. Pamietaj o tym, powtarzal sobie w duchu. Gdy minela polnoc, po raz ostatni obszedl dom. Byl przywiazany do kazdego kata i skrzypniecia kazdej klepki. Rece lekko mu drzaly, kiedy zabral na pietro pierwszy kanister z benzyna, ktora rozlal po calej podlodze. Drugi kanister oproznil na parterze. W kuchni zdmuchnal plomienie pilotujace w starej kuchence gazowej. Odkrecil wszystkie kurki. Pomieszczenie szybko wypelnialo sie gryzacym zapachem zgnilych jajek. Zabrawszy pistolet do flar alarmowych, wyszedl przed okna salonu. Nabral gleboko powietrza i starajac sie nie myslec, co robi, dokladnie wycelowal i odpalil flare wprost w srodkowe okno. Najpierw rozlegl sie gluchy odglos, a nastepnie trzask i blysk. Juz po chwili dostrzegl pierwsze jezory ognia, ktore blyskawicznie sie rozprzestrzenialy. Biegiem dotarl do hondy. W momencie kiedy uruchamial silnik, uslyszal wybuch. Plomienie dotarly do kuchenki gazowej. Postanowil nie ogladac sie za siebie, wdusil gaz do dechy i odjechal w gestniejaca noc. Ricky zdazal ostroznie i pewnie ku plazy Hawthorne. W poblizu Wellfleet znajdowalo sie kilka plaz odpowiednich do jego celow, myslal, ale ta lezala najbardziej na uboczu, rozciagala sie szerokim pasem piasku, nad ktorym wznosilo sie pietnastometrowe urwisko, tu takze byly najsilniejsze fale na calym przyladku. Na koncu parkingu stala tablica ostrzegawcza: Silne prady morskie. Kapiel wzbroniona. Zatrzymal woz tuz przy niej i umiescil na srodku kierownicy list adresowany do policji w Wellfleet. Wysiadl z samochodu, biorac kule, plecak, buty do biegania oraz ubranie na zmiane. Polozyl wszystko na szczycie urwiska, nieopodal drewnianej barierki, ktora wytyczala waska sciezke na piasku. Na niebie unosil sie ksiezyc w pelni, rzucajacy na plaze nikla poswiate. Ulatwilo to zejscie nad wode po stromym, osuwajacym sie urwisku. Gdy powiala mu w twarz lekka bryza, ogarnely go watpliwosci. Wzial gleboki oddech. Po chwili jednak rozebral sie szybko do naga i zlozyl ubranie w kostke na piasku z dala od miejsca, gdzie docierala woda. Wyjal fiolke z tabletkami, ktore kupil rano, i wysypal cala jej zawartosc do reki. Oprozniona fiolke umiescil wsrod ubran. Na koniec uniosl glowe i spojrzal w bezmiar czarnego oceanu oraz gwiazdy, ktorymi usiane bylo niebo. To wystarczajaco piekna noc na smierc, powiedzial do siebie. Nagi, na kilka godzin przed switem, ruszyl powoli ku spienionym falom. OSIEM Dwa tygodnie po swojej smierci Ricky siedzial na skraju sfatygowanego lozka, ktore skrzypialo przy najmniejszym ruchu. Wsluchiwal sie w odglos samochodow, ktory dobiegal przez cienkie sciany obskurnego motelu na przedmiesciach Durham w stanie New Hampshire. Wybral to miejsce, gdyz miasto bylo uniwersyteckie. Powoli bladla czarna farba pokrywajaca jego jasne wlosy, przez co stawal sie coraz bardziej podobny do siebie. Co za ironia, pomyslal, choc znow bedzie wygladal jak dawniej, juz nigdy nie bedzie tym samym czlowiekiem.Na stole obok lezaly egzemplarze "Cape Cod Times" oraz "New York Times", ktore ukazaly sie dzien po jego smierci. W lokalnej gazecie z przyladka pojawil sie artykul na dole pierwszej strony: "Samobojstwo znanego psychoanalityka. Wybuch w zabytkowym domu farmerskim". Dziennikarzowi udalo sie ustalic, ze w ostatnim czasie zarzucono Ricky'emu "naganne zachowanie", a ponadto "dopadla go nedza". W obu artykulach stwierdzono, ze prawdopodobnie utonal, a straz przybrzezna szuka jego ciala. "Cape Cod Times" cytowal, ku zadowoleniu Ricky'ego, slowa miejscowego kapitana, ktory twierdzil, ze szanse odnalezienia zwlok w okolicy plazy Hawthorne sa znikome z uwagi na silne prady morskie. Wedlug Ricky'ego, byl to najlepszy sposob na popelnienie samobojstwa, wziawszy pod uwage, jak niewiele mial czasu na zorganizowanie calej operacji. Podszedl do oceanu, zostawiajac wyrazne slady na wygladzonym przez wode piasku. Kiedy fale lizaly mu stopy, wrzucil w czarna ton wszystkie pigulki, a nastepnie przeszedl po kostki w wodzie okolo stu metrow. Uznal, ze w tej odleglosci nikt nie zwroci uwagi na nowy slad wychodzacy z morza. Godziny, ktore pozniej nastapily, wspominal w motelowym pokoju jako jeden wielki koszmar. Wlozyl zapasowe ubranie, ktore wczesniej zostawil na szczycie urwiska. Przymocowal dokladnie kule do plecaka, a nastepnie przebiegl dziesiec kilometrow dzielacych go od parkingu przy "Szalasie pod Homarem". Musial koniecznie zdazyc, nim pojawi sie pierwszy pasazer ekspresowego autobusu odjezdzajacego o szostej rano do Bostonu. Mial mu sie ukazac w nikomu dotad nie znanej postaci. Na miejscu odpial kule od plecaka i wsparl sie na nich. Kiedy autobus nadjechal spozniony o dwie minuty, ruszyl wsparty na kulach do drzwi. Dwoch mlodziencow rozstapilo sie, by go przepuscic. Wszedl po stopniach z mozolem i pokazal kierowcy bilet, ktory nabyl poprzedniego dnia. W Bostonie mial godzine do odjazdu autobusu do Durham. Skorzystal z wolnej chwili, by oddalic sie od dworca autobusowego na South Street. W koncu znalazl pojemnik na smieci przed biurowcem. Wyrzucil do niego kule. Wrocil na dworzec i wsiadl do swojego autobusu. Durham, myslal, mialo tez inne zalety: nigdy tu nie byl i absolutnie nic go nie laczylo z tym miastem. Poza tym podobala mu sie tablica rejestracyjna New Hampshire z mottem: Zyc wolnym lub umrzec. Podszedl do okna w motelu i wyjrzal w mrok. Mam tyle do zrobienia, pomyslal. Doktor Frederick Starks przestal istniec. Wiedzial, ze przede wszystkim musi zdobyc nowa tozsamosc. Podszedl do sciany, by wylaczyc swiatlo - pokoj pograzyl sie w ciemnosciach. Od czasu do czasu po scianie przesuwaly sie smugi swiatel samochodow. Polozyl sie na lozku. Kiedys, wspominal, studiowalem, by ratowac ludzkie zycie. Teraz musze sie nauczyc, jak zaczac je od poczatku. Ricky Starks nie marzyl nawet, by kiedykolwiek wrocic do Nowego Jorku. Nie o to mu chodzilo, lecz o to, by mezczyzna, ktory zrujnowal mu zycie, zaplacil za swoja okrutna zabawe. Wiedzial, iz musi przechytrzyc Rumpelstilskina w jego wlasnej grze. Stworzyc zupelnie nowa osobe, by nie zdradzic sie, ze wciaz zyje. W Stanach Zjednoczonych, uswiadomil sobie, jestesmy przede wszystkim numerami. Numerami ubezpieczenia spolecznego. Numerami rachunkow bankowych i kart kredytowych. Numerami tablic rejestracyjnych. O nie musial sie zatroszczyc w pierwszej kolejnosci. Potem trzeba poszukac jakiejs roboty. Udal sie do biblioteki na ulicy Jonesa. Byla jedna z sieci placowek panstwowych dostepnych dla kazdego. Znajdowal sie w niej dlugi stol z czterema komputerami do ogolnego uzytku. Ricky wszedl miedzy regaly i prawie natychmiast wpadla mu w oko ksiazka "Podstawy obslugi komputera na potrzeby domowe". Zapadl sie w skorzanym fotelu. Po godzinie lektury podszedl do komputerow, kliknal myszka jednego z nich i przysunal krzeslo do monitora. Na scianie zauwazyl dokladna instrukcje, jak nalezy korzystac z Internetu. Postepowal zgodnie ze wskazowkami, a komputer poslusznie wykonywal jego komendy. Polaczyl sie z jedna z wyszukiwarek, zgodnie z objasnieniami w podreczniku, i wpisal: "falszywa tozsamosc". Nim dzien dobiegl konca, Ricky dowiedzial sie, jak bardzo rozwiniety jest rynek fabrykowania tozsamosci. Znalazl dziesiatki firm, ktore proponowaly falszywe dokumenty wszelkiego rodzaju, sprzedawane pod haslem: Wylacznie do zabawy. Sporzadzil liste adresow i dokumentow. Doskonale wiedzial, co mu jest potrzebne, ale w mig pojal, ze zalatwienie tego wszystkiego nie bedzie takie proste. Ludzie potrzebujacy falszywej tozsamosci byli konkretnymi osobami. A on byl nikim. Gotowka, ktora dysponowal, nie mogla sie na nic przydac. Wymagano numerow kart kredytowych. A przeciez nie mial ani jednej. Wymagano adresow e-mailowych. Nie posiadal zadnego. Zadano tez adresu w celu dostarczenia dokumentow. Nie mial dachu nad glowa. Odsunal sie od komputera i wyszedl z biblioteki. Slonce swiecilo mocno, powietrze wciaz bylo ciezkie od letniego upalu. Szedl przed siebie, az dotarl do dzielnicy willowej. Zauwazyl niewielka wywieszke napisana recznie: Pokoj do wynajecia. Informacja na miejscu. Juz-juz chcial wejsc. Wlasnie tego mi trzeba, pomyslal. Zatrzymal sie jednak w pol kroku. Nie mam nazwiska. Przybywam znikad. Zanotowal sobie w pamieci to miejsce i ruszyl dalej, myslac, ze musi stac sie kims. Kims, kogo nie mozna wytropic. Mial inny problem niz przestepcy, mezczyzni chcacy wymigac sie od alimentow, byli czlonkowie sekt, ktorzy obawiali sie, ze ktos im depcze po pietach, kobiety uciekajace przed brutalnymi mezami. Musial stac sie zarazem martwy i zywy. Kiedy pomyslal o tej sprzecznosci, usmiechnal sie. Wiedzial dokladnie, co robic. Stosunkowo szybko znalazl sklep Armii Zbawienia z odzieza. Znajdowal sie w niczym niewyrozniajacym sie centrum handlowym przy glownej linii autobusowej. Wewnatrz przypominal niewielki magazyn ze sprzetem elektrycznym na sprzedaz i wieloma rzedami wieszakow darowanych ubran. Wszystko bylo tanie, ale on wybral rzeczy najtansze: dziurawy zimowy plaszcz, ktory siegal mu kostek, wytarty sweter oraz spodnie o dwa numery za duze. Kasjerem byl leciwy wolontariusz noszacy grube okulary oraz jaskrawoczerwona sportowa koszule, ktora az bila w oczy na tle tego zgrzebnego wnetrza pelnego szarosci. Mezczyzna uniosl plaszcz do nosa i powachal go. Naprawde chce pan to kupic? Tak, biore go - odparl Ricky. Smierdzi jak z rynsztoka - zauwazyl kasjer. - Mamy lepsze rzeczy, nie wyglada pan na takiego obdartusa. Ricky potrzasnal glowa. -Wlasnie takich szmat potrzebuje. Robimy przedstawienie - sklamal. Zaplacil i opuscil sklep z zakupami pod pacha. Rankiem spakowal nowo nabyte stare ciuchy w papierowa brazowa torbe. Cala reszte: kilka dokumentow dotyczacych Rumpelstilskina, gazety i pozostale ubrania wrzucil do plecaka. Zaplacil w recepcji za motel i wyjechal porannym autobusem firmy Trailways do Bostonu. W kabinie toalety na dworcu autobusowym przy South Street zdjal wszystko, co mial na sobie, i wlozyl lachy z Armii Zbawienia. Spakowal ubranie do plecaka wraz z reszta dobytku, w tym takze cala gotowke, procz setki w dwudziestodolarowych banknotach, ktora ukryl w podszewce plaszcza. Po wyjsciu z kabiny przyjrzal sie sobie w lustrze nad umywalka. Nie golil sie juz od kilku dni, dzieki czemu wygladal bardziej wiarygodnie. Wlozyl plecak do metalowej skrytki, wrzucil dwie dwudziestopieciocentowki, przekrecil klucz, ktory schowal do kieszeni, i pospiesznie opuscil dworzec autobusowy. Zatrzymal sie tylko raz, kiedy mial wrazenie, ze nikt na niego nie patrzy, zebral troche brudu z chodnika i wtarl go sobie we wlosy oraz twarz. Ledwo przeszedl dwie przecznice, pot zaczal mu sie zbierac pod pachami i na czole, otarl go rekawem plaszcza. Nim dotarl do trzeciej przecznicy, pomyslal: teraz juz wygladam na tego, kim jestem. Na bezdomnego. Pierwsza noc spedzil samotnie pod lukiem mostu z cegly nad rzeka Charles. Opatulil sie plaszczem i przywarl do sciany. Staral sie skrasc nocy choc kilka godzin snu, obudzil sie wkrotce po swicie z zesztywnialym karkiem. Wstal i ostroznie sie przeciagnal. Usilowal przypomniec sobie, kiedy ostatnio spal pod golym niebem - tak, to bylo w dziecinstwie. Przez caly dzien krazyl po miescie od schroniska do schroniska. Szukal. Dopiero poznym popoludniem, kiedy slonce sklanialo sie ku zachodowi, a nad asfaltem falowalo rozgrzane powietrze, spostrzegl dogodna okazje. Tramp grzebal w koszu na smieci na skraju parku nieopodal rzeki. Przypominal Ricky'ego wzrostem i postura, mial wyleniale, pozlepiane brudem kosmyki brazowych wlosow. Ubrany byl w robiona na drutach czapeczke i plaszcz, ktory siegal mu do butow -jednego brazowego, a drugiego czarnego. Belkotal cos pod nosem, pochloniety zawartoscia smietnika, co chwile kaszlac. Ricky podszedl do niego na tyle blisko, by dostrzec zmieniona choroba skore na jego twarzy. Widzial, jak wyjmuje ze smieci pusta puszke po napoju i wrzuca ja do starego, metalowego wozka sklepowego. Druga puszka widac sie nie nadawala, bo cisnal ja na ziemie i kopnal w najblizsze krzaki. Skrajne reakcje emocjonalne, pomyslal Ricky. Najpewniej schizo-frenik. Slyszy glosy, sklonny do gwaltownych wybuchow maniakalnych. Zmiany skorne moga byc miesakami Kaposiego. Moze miec AIDS. Podobnie jak gruzlice lub raka pluc, wziawszy pod uwage paskudny kaszel. Po kilku minutach mezczyzna uznal, ze wydobyl ze smietnika wszystko, co mialo dla niego jakas wartosc, i odszedl, ciagnac za soba wozek. Ricky ruszyl za nim. Niebawem doszli do ulicy w Charlestown, przy ktorej rozlokowaly sie podrzedne, obskurne sklepiki. Ricky patrzyl, jak mezczyzna podaza wprost do wyblaklego zoltego budynku, na ktorym widnial wielki szyld: Tanie napoje i alkohole. Ponizej byl drugi napis: Skup surowcow wtornych. Przy nim strzalka prowadzaca na tyly zabudowan. Mezczyzna, ciagnac wozek pelen puszek, udal sie wprost za naroznik domu. Ricky poszedl jego sladem. Na tylach sklepu znajdowaly sie drzwi o skrzydlach dzielonych poziomo, a nad nimi szyld: Skup. Z boku umieszczony byl niewielki przycisk dzwonka. Mezczyzna go wdusil. Niemal natychmiast pojawil sie nastolatek. Transakcja zajela ledwie chwile. Mezczyzna przekazal zebrane puszki; nastolatek policzyl je i wyciagnal kilka banknotow z pliku, ktory trzymal w kieszeni. Mezczyzna wzial pieniadze, siegnal pod plaszcz, by wyjac gruby, stary portfel ze skory. Wlozyl do niego kilka banknotow, ale jeden wreczyl z powrotem nastolatkowi. Chlopak zniknal na zapleczu, by po chwili pojawic sie z butelka, ktora podal bezdomnemu. Ricky przysiadl na ziemi i skulil sie. Czekal, az mezczyzna go minie. Na chwile zwiesil glowe, nastepnie zas ruszyl w slad za nim. Na Manhattanie Starks byl mysza, a Rumpelstilskin kotem. Tym razem sprawa wygladala inaczej. Poczatkowo trzymal sie na dystans, ale pozniej przyspieszyl, starajac sie nie stracic mezczyzny z oczu. Przeszli dziesiatki mniej i bardziej ruchliwych przecznic. Dzielnica, w ktora sie zaglebiali, stawala sie z kazdym krokiem coraz bardziej obskurna. Zobaczyl, ze mezczyzna waha sie w polowie przecznicy i zawraca w jego strone. Uskoczyl za wegiel. Katem oka dostrzegl, jak czlowiek ow zapuszcza sie w zaulek miedzy dwoma budynkami z cegly. Ricky ruszyl za nim. Doszedl do konca zaulka i ostroznie wyjrzal zza rogu. Byl to posepny i odciety od swiata zakatek, witajacy noc z wyprzedzeniem. Ricky ledwie dojrzal gdzies na koncu stos porzuconych kartonowych pudel i zielony, stalowy pojemnik na smieci. Uslyszal, jak ktos falszujac, podspiewuje pod nosem. Zaczal isc ostroznie w kierunku glosu. Potknal sie raz czy dwa o blizej nieokreslone odpadki. W pewnej chwili omal nie wszedl na mezczyzne, kiedy nucenie umilklo. Ktos ty? To tylko ja - odparl Ricky. To moj zaulek - uslyszal w odpowiedzi. - Fora ze dwora. Teraz jest takze moj - oswiadczyl Ricky. Wzial gleboki oddech i zapuscil sie w obszary, ktore musial zglebic, jesli chcial sie porozumiec z mezczyzna. Przypominalo to skok do basenu z metna woda, gdzie nie widac, co sie kryje pod powierzchnia. Zaczatek swiata obledu. -Kazal mi z toba pogadac - rzekl Ricky. - Powiedzial mi doklad nie: "Odszukaj tego goscia z zaulka i spytaj, jak sie nazywa". Mezczyzna zawahal sie. Kto ci to mowil? A jak myslisz? - Ricky odpowiedzial pytaniem. - Nie wolno mi wypowiedziec na glos jego imienia,bo ktos moze podsluchiwac. Ciii! Ale mowil mi, ze ty bedziesz wiedzial, po co sie tu zjawilem, jesli jestes ta osoba. A jestes? Nie wiem - uslyszal w odpowiedzi. Mezczyzna staral sie poukladac sobie to wszystko w glowie. - Mysli mi sie placza. Leb mi peka. Przez chwile Ricky odczul pokuse, by po prostu wyrwac mu to, czego potrzebowal. Rece mu jednak zadrzaly na mysl o przemocy. -Mow, kim jestes - wyszeptal Ricky. Mezczyzna zaczal lkac. Nie zrobilem nic zlego. Czego ode mnie chcesz? Twego imienia i nazwiska. Jak sie nazywasz? Wole nie mowic -jeknal. - Boje sie. Chcesz mnie zabic? Nie zrobie ci krzywdy, jesli udowodnisz mi, kim jestes. Po chwili milczenia mezczyzna powiedzial powoli: Mam portfel. Dawaj go! - zazadal Ricky. Mezczyzna siegnal pod plaszcz. W ciemnosciach Ricky ledwie widzial, ze wyciagnal cos ku niemu. Za moment pochwycil skorzany przedmiot i schowal do kieszeni. Bezdomny rozplakal sie. Ricky powiedzial lagodniej: Nie masz sie juz czego bac. Zostawie cie teraz w spokoju. Blagam - zawodzil mezczyzna. - Idz sobie. Ricky siegnal pod podszewke plaszcza po dwudziestodolarowy banknot. Wetknal go bezdomnemu do reki. -Masz - powiedzial, po czym odwrocil sie i ostroznie zaczal sie oddalac, myslac, ze ani nie ukradl, ani nie kupil tego, co bylo mu potrzebne. Zrobil to, co musial, nie lamiac regul gry. W mroku zblizal sie powoli ku slabemu swiatlu ulicy w oddali. Nie otwieral zdobycznego portfela, poki nie dotarl na dworzec autobusowy i nie wyjal ze schowka swoich ciuchow. W meskiej toalecie udalo mu sie troche umyc, usunal nieco brudu z twarzy i dloni. Nie byl jednak w stanie zmyc tluszczu ze zmatowialych wlosow ani pozbyc sie odoru, jaki wydzielal. W tym celu konieczny byl prysznic. Wyrzucil lachmany do najblizszego kosza i przebral sie w znacznie przyjemniejsze spodnie khaki i sportowa koszule, ktore wyjal z plecaka. Opuscil toalete i kupil bilet do Durham. Poniewaz do odjazdu zostala jeszcze godzina, udal sie w ciemny zaulek dworca, gdzie otworzyl portfel. Usmiechnal sie do pierwszej rzeczy, jaka wyjal: byla to wyswiechtana i wyblakla, ale wciaz czytelna legitymacja ubezpieczeniowa. Widnialo na niej: "Richard S. Lively". A wiec z angielska "pelen zycia". Spodobalo sie to Ricky'emu. Po raz pierwszy od kilku tygodni poczul, ze zyje. Nie musial sie przyzwyczajac do nowego imienia, bo zdrobnienie od Richarda i Fredericka brzmialo tak samo. Odrodzenie na dworcu autobusowym, pomyslal sobie. Bywaja pewnie gorsze miejsca. Znalazl procz tego prawo jazdy z Illinois, ktorego waznosc wygasla - widnialo na nim nieostre zdjecie Richarda Lively'ego - oraz legitymacje szpitalna z placowki w Chicago z czerwona gwiazdka w rogu. AIDS, pomyslal Ricky, nosiciel wirusa HIV. Nie mylil sie co do zmian skornych na twarzy mezczyzny. Wyjal jeszcze dwa pozolkle wycinki prasowe, rozlozyl je ostroznie i przeczytal. Pierwszy byl nekrologiem siedemdziesieciotrzyletniej kobiety; drugi zas artykulem o zwolnieniach robotnikow z fabryki samochodow. W pierwszym, domyslal sie Ricky, chodzilo o matke Richarda Lively'ego, drugi zas dotyczyl pracy, jaka wykonywal, nim zostal bezdomnym. Przeczytal szybko oba wycinki, notujac w pamieci wazniejsze szczegoly. Wlozyl je z powrotem do portfela, ktory wyrzucil do pobliskiego kubla. Ta wiedza mi wystarczy, pomyslal. Przez glosniki zapowiedziano jego autobus. Ricky wstal, zarzucil sobie plecak na ramie. Kryjac doktora Starksa gleboko w sobie, zrobil pierwszy krok jako Richard Lively. Jego zycie zaczelo szybko nabierac tempa. W ciagu tygodnia wynajal pokoj nieopodal biblioteki publicznej i zatrudnil sie w dwoch miejscach na pol etatu. Wieczorami pracowal w kasie miejscowego marketu Diary Mart po piec godzin dziennie, natomiast rano przez piec godzin ustawial towary na polkach w sklepie spozywczym Stop Shop. Poslugujac sie numerem ubezpieczenia spolecznego Richarda Lively'ego, otworzyl rachunek biezacy, gdzie zdeponowal reszte gotowki. Kiedy to wszystko mu sie powiodlo, doszedl do wniosku, ze wcale nie jest tak trudno przechytrzyc machine biurokratyczna. Wydano mu nowa legitymacje ubezpieczen spolecznych na podstawie kwestionariusza, ktory podpisal juz wlasnorecznie. Urzednik w wydziale ruchu drogowego nawet nie spojrzal na zdjecie w jego prawie jazdy z Illinois, kiedy Ricky zglosil sie po dokument stanu New Hampshire; tym razem znalazlo sie w nim jego prawdziwe zdjecie i podpis, jego kolor oczu, waga i wzrost. Zapisal sie do wypozyczalni wideo oraz YMCA. Wszystko, by otrzymac kolejne dokumenty z nowym nazwiskiem. Wazny krok zrobil, gdy w polowie pazdziernika wpadlo mu w oko ogloszenie, w ktorym Uniwersytet New Hampshire poszukiwal dozorcy na pol etatu. Zrezygnowal z pracy w Diary Mart, by cztery godziny dziennie sprzatac laboratoria naukowe. Traktowal prace nader sumiennie ku zadowoleniu swego przelozonego. Ricky'emu chodzilo jednak przede wszystkim o legitymacje uniwersytecka, ktora zapewniala ta posada, dzieki niej mial bowiem nieograniczony dostep do sieci komputerowej. Nadal sobie w sieci imie Odyseusz. Od tej pory posiadal adres internetowy i mogl bez przeszkod surfowac po Internecie. Pozakladal rozne konta, podajac skrytke pocztowa jako swoj adres. Coraz lepiej radzil sobie z komputerem. W dwoch roznych zrodlach sprawdzil drzewo genealogiczne swojej rodziny. Przekonal sie, ze Rumpelstilskin nie mial najmniejszych klopotow ze skompletowaniem listy jego krewnych, od ktorej zaczal swoje grozby. Po paru godzinach szperania mial juz gotowa liste piecdziesieciu przypadkowych czlonkow rodziny doktora Fredericka Starksa. Kiedy na monitorze wyskoczylo jego wlasne imie i nazwisko - drugi zas program do wyszukiwania drzewa genealogicznego, z ktorego korzystal, poinformowal, ze niedawno zmarl - Ricky mimo woli zesztywnial na krzesle, choc przeciez nie powinien byc zaskoczony. Potem przeszedl do drugiego etapu: postanowil stworzyc zupelnie nowa osobe. Kogos, kto nigdy nie istnial, a mimo to zaciagal drobne kredyty, jego zas przeszlosc zostala odnotowana w roznych dokumentach. Czasem bylo to dziecinnie proste, jak chocby uzyskanie falszywych dokumentow tozsamosci na nowe nazwisko. Wciaz nie mogl sie nadziwic, ze istnieja firmy internetowe dostarczajace falszywych dokumentow "do zabawy". Nazamawial praw jazdy i legitymacji studenckich. Zdobyl dyplom Uniwersytetu Iowa, rocznik 1970, a takze swiadectwo urodzenia z nie istniejacego szpitala w Des Moines. Wymyslil sobie falszywy numer ubezpieczenia spolecznego. Uzbrojony w stos nowych dokumentow, otworzyl skromny rachunek biezacy na drugie nazwisko. Imie i nazwisko dobral sobie z rozmyslem: Frederick Lazarus. Stal sie przeciez Lazarzem. Pomysl uderzal prostota: Richard Lively to czlowiek z krwi i kosci wiodacy przykladne i bezpieczne zycie. Posluzy za baze. Frederick Lazarus byl natomiast od poczatku do konca zmyslony. Skladal sie jedynie z fikcyjnych numerkow. Mogl byc grozny. Mogl byc przestepca. Stac go bylo na ryzyko. DzIEWIEC Mijaly tygodnie i miesiace, stan New Hampshire spowila zima.Ricky zyl z dnia na dzien jako Richard Lively,rozbudowujac tymczasem powoli swoja druga tozsamosc jako Frederick Lazarus. Lively chadzal w wolne wieczory na uniwersyteckie mecze koszykowki, od czasu do czasu pilnowal dziecka swojej gospodyni, ktora nadzwyczaj szybko obdarzyla go zaufaniem. Dwa wieczory tygodnio wo pracowal od dziesiatej wieczor do drugiej nad ranem jako wolontariusz przy telefonie zaufania dla samobojcow - w ten sposob mogl sie przynajmniej w pewnym stopniu zrehabilitowac za to, ze nie poswiecil dosc uwagi nieszczesnej Claire Tyson, kiedy zglosila sie do niego przed laty. Lazarus byl zupelnie innym czlowiekiem. Nalezal do klubu sportowego, gdzie samotnie pokonywal wielokilometrowe dystanse na ruchomej biezni, a w dalszej kolejnosci cwiczyl z ciezarkami. Zeszczuplal. Rozrosl sie w barach. Trenowal samotnie w ciszy, ktora macily tylko sporadyczne stekniecia i miarowe kroki na biezni. Zaczal odgarniac swoje plowe wlosy z czola, mocno je przygladzajac. W sobotnie popoludnie pod koniec stycznia przez godzine milo gawedzil ze sprzedawca w sklepie sportowym na temat roznych typow broni. W piwnicy sklepu miescila sie strzelnica, gdzie sprzedawca ochoczo pokazal Ricky'emu - ktory do tej pory nie mial broni w reku -jak celowac i zachowac prawidlowa postawe, trzymajac pistolet oburacz, tak by skupic sie wylacznie na celu, ktory pokaze sie na muszce. Ricky wystrzelal dziesiatki nabojow, od niewielkich automatycznych kaliber 22 poprzez magnum 357 i 9-milimetrowe lubiane przez strozow prawa, a konczac na czterdziestcepiatce, ktora szarpala ramieniem i piersia po oddaniu strzalu. Zdecydowal sie na samopowtarzalnego rugera kaliber 9 mm z magazynkiem na pietnascie nabojow - taki sam widzial w teczce Medina, gdy jechali pociagiem na Manhattan. Wypelniajac formularz, by otrzymac pozwolenie na bron, wpisal falszywy numer ubezpieczenia spolecznego, ktory zdobyl wlasnie na takie okazje. -Potrwa kilka dni - poinformowal go sprzedawca. - To i tak nic w porownaniu z terminami, jakie maja w Massachusetts. Jak pan placi? Gotowka - odparl Ricky. - Plastik tylko komplikuje zycie. Za to ruger kaliber dziewiec milimetrow je upraszcza, dobrze mowie? Ricky przytaknal. -Wszak o to chodzi. Pewnej nocy pod koniec wiosny, dziewiec miesiecy po wlasnej smierci, Ricky rozmawial bite trzy godziny przez telefon z zagubiona mloda kobieta, pograzona w glebokiej depresji, ktora zadzwonila w rozpaczy do telefonu zaufania. Miala przed soba na stole fiolke tabletek nasennych. Rozmawiali o tym, jak wyglada jej zycie, a jakie mogloby byc. Staral sie tchnac nadzieje w kazde swoje slowo, kiedy wiec oboje powitali wschod slonca, odlozyla grozna fiolke i zapisala sie na wizyte w klinice. Wyszedlszy rankiem, bardziej ozywiony niz zmeczony po nocy, postanowil zdobyc pierwsza informacje. Po zakonczeniu swojej zmiany na uniwersytecie dostal sie za pomoca elektronicznej przepustki do pracowni wydzialu informatycznego. Bylo to kwadratowe pomieszczenie podzielone przepierzeniami, w kazdym boksie stal komputer podlaczony do glownej sieci uniwersyteckiej. Zalogowal sie do jednego z nich, wpisujac swoje haslo. W teczce po lewej mial skromne informacje, jakie udalo mu sie zebrac w poprzednim zyciu na temat kobiety, ktorej problem zbagatelizowal. Wiedzial juz, ze przed dwudziestu laty, kiedy kobieta popelnila samobojstwo w Nowym Jorku, jej dzieci przekazano pod skrzydla panstwa do adopcji. Kiedy wpisal jej dane do wyszukiwarki, pojawilo sie zdumiewajaco niewiele. Programy, za pomoca ktorych blyskawicznie odszukal swoich krewnych, okazaly sie w jej przypadku wlasciwie bezuzyteczne. Nastepnie przewertowal ksiazki telefoniczne polnocnej Florydy, bo w akcie zgonu znalazl adres jej najblizszego krewnego z Pensa-coli. Gdy jednak sprawdzil informacje, okazalo sie, ze mieszka tam juz ktos inny. Mimo wszystko postanowil zaczac swoje poszukiwania od tego miejsca. Zarezerwowal bilet lotniczy i tak ulozyl sobie grafik, by wygospodarowac troche wolnego czasu. Wstapil do sklepu z uzywana odzieza, gdzie nabyl tani, przewiewny czarny garnitur. Pewnie w takim chodzilby przedsiebiorca pogrzebowy. Poznym wieczorem na dzien przed wyjazdem, ubrany w sluzbowa koszule i robocze spodnie, zakradl sie do budynku uniwersyteckiego wydzialu teatralnego. Za pomoca jednej z przepustek otworzyl magazyn, w ktorym przechowywano kostiumy do roznych sztuk wystawianych przez studentow. Szybko znalazl dokladnie to, czego potrzebowal. Powietrze znad Zatoki Meksykanskiej bylo ciezkie i parne, jakby krylo w sobie grozbe. Kiedy Ricky odetchnal nim kilka razy, przechodzac z klimatyzowanej hali lotniska do wypozyczalni samochodow, poczul w plucach wrecz oleiste goraco, jakie nie nawiedzalo przyladka Cod i Nowego Jorku nawet w najbardziej upalnym okresie sierpnia. Mial prosty plan: wynajmie pokoj w tanim moteliku, a nastepnie uda sie pod adres figurujacy w akcie zgonu Claire Tyson. Podpyta sasiadow, czy nie wiedza, gdzie przeniosla sie jej rodzina. Po krotkiej wedrowce znalazl Motel 6 usytuowany przy szerokim bulwarze, pelnym barow szybkiej obslugi i tanich sklepikow. Czulo sie zapach powietrza znad pobliskiego oceanu, ale wody nie bylo widac, bo jak okiem siegnac, jej widok zaslanialy nie konczace sie rzedy placowek handlowych i krzykliwe szyldy. Zameldowal sie jako Frederick Lazarus, zostawil w pokoju torbe podrozna i przeszedl przez parking do calodobowego sklepu ogolnospozywczego. Kupil tam szczegolowa mape okolic Pensacoli. Zabudowa wokol olbrzymiej bazy marynarki wojennej byla jednolita: rzedy domkow poprzecinane zuzlowymi drozkami, wsrod ktorych rosly wypalone sloncem maciupenkie trawniczki. Alejki byly zadbane, a domki swiezo odmalowane. Jednak im bardziej Ricky oddalal sie od oceanu, tym stawaly sie biedniejsze. Odnalazl ulice, na ktorej mieszkala rodzina Claire Tyson, i numer trzynasty, mniej wiecej posrodku. Zaparkowal samochod przed budynkiem. Byl to niewielki jednokondygnacyjny domek pomalowany wyblakla rozowa farba. Z kilku okien wystawaly klimatyzatory. Betonowa plyta sluzyla za ganek, a z boku o sciane oparto zardzewialy, czarny grill. Ogromne zolte psisko przywiazane lancuchem do plotu zaczelo ujadac jak oszalale, kiedy zblizal sie podjazdem do drzwi frontowych. Wcisnal guzik i doszedl go ze srodka odglos dzwonka. Kiedy ustal placz dziecka, uslyszal: -Juz ide, ide... Drzwi sie otworzyly i stanela w nich czarnoskora kobieta z niemowleciem na biodrze. Nie otwierala drzwi z siatka. Czego pan chce? - spytala nerwowo. - Przyszedl pan po telewizor? Pralke? A moze po butelke ze smoczkiem? Co pan zabierze tym razem? Nie zamierzam nic pani zabierac - zapewnil. Przyslali pana z elektrowni? Nie. Mam tylko kilka pytan - wyjasnil Ricky. Usmiechnal sie. - A jesli udzieli mi pani odpowiedzi, moze nawet sypne groszem. Kobieta nie przestawala przygladac mu sie podejrzliwie, ale w jej oczach pojawila sie dodatkowo ciekawosc. Co to za pytania? Chodzi o kogos, kto tu kiedys mieszkal. Jakis czas temu. O rodzine Tysonow. Znaczy o tego eksmitowanego przed naszym wprowadzeniem sie tutaj. Ricky siegnal po portfel i wyjal z niego banknot dwudziestodolarowy. Uniosl go, a kobieta otworzyla drzwi. Jest pan glina? - spytala. - Albo detektywem? Nie jestem policjantem - odparl Ricky - ale powiedzmy, ze bawie sie w detektywa. Wszedl do domu. Przez chwile mrugal, nim jego oczy przywykly do panujacego wewnatrz mroku. W ciasnej sionce nie bylo czym oddychac. Poszedl w slad za kobieta do saloniku. Okna byly pootwierane, a mimo to panowal tam taki zaduch, jakby kiszkowaty pokoj byl wiezienna cela. Staly tu krzeslo, kanapa, telewizor oraz czerwono-niebieski kojec, w ktorym wyladowalo dziecko. Sciany byly gole z wyjatkiem pojedynczej fotografii slubnej, na ktorej uwieczniono sztywno upo-zowana kobiete z mlodym Murzynem w mundurze marynarskim. Ricky zerknal na zdjecie i spytal: To pani maz? Gdzie teraz jest? Wyplynal w morze - odparla. - Jest gdzies w Zatoce Perskiej. Wraca dopiero za dwa miesiace. Jak pani na imie? Charlene - odparla. - A teraz niech mi pan powie, co to za pytania, za ktore pan zaplaci? Maz kiepsko zarabia. Ricky podszedl do jedynego w pokoju krzesla i usiadl na nim, tymczasem Charlene usadowila sie na kanapie. Prosze mi powiedziec wszystko, co pani wie o rodzinie Tysonow. Mieszkali tu przed panstwem? Zgadza sie - potwierdzila. - Slyszalam tylko o staruszku. Mieszkal tu sam. Co pana obchodzi ten starzec? Zapisano mu w spadku pewna sumke - sklamal Ricky. - Rodzina zlecila mi odnalezienie go. Nie sadze, zeby potrzebowal forsy tam, gdzie teraz jest. To znaczy gdzie? W szpitalu domu opieki dla weteranow przy placu Midway. O ile juz nie wyciagnal kopyt. A jego zona? Nie zyje. Od dobrych kilku lat. Poznala go pani? Charlene potrzasnela glowa. Slyszalam o nim tylko od sasiadow. Co takiego? -Podobno mieli corke, ktora zmarla dawno temu. Zyli z zasilkow.Starsza pani zachorowala na serce. Nie miala ubezpieczenia, tylko Medicare dla osob w podeszlym wieku. Staruszka zmarla, zostawiajac meza z gora nie zaplaconych rachunkow. Pewnego dnia starzec dowiedzial sie, ze wlascicielem hipoteki nie jest juz bank. Ktos wykupil weksel. Raz, a moze dwa razy nie zaplacil kolejnej raty i pojawili sie ludzie szeryfa z nakazem eksmisji. Wyrzucili starego na bruk. Wyladowal w domu opieki. Ricky zastanawial sie nad tym, co uslyszal, w koncu spytal: A wy wprowadziliscie sie po jego eksmisji? Wlasnie - westchnela Charlene i potrzasnela glowa. - O tym staruszku slyszalam od sasiadow z przeciwka. Ale tez sie wyprowadzili. Chyba nie ma juz w okolicy nikogo, kto go znal osobiscie. Nie byl zbyt lubiany. Ricky spytal po chwili namyslu: -Ma pani nazwisko, a moze chocby adres tego faceta, ktoremu placi pani czynsz? Charlene zdziwila sie nieco, ale kiwnela glowa. -Jasne. Wystawiam czek na prawnika z centrum, ktory przelewa mamone na konto wlasciciela. Kiedy jestem przy forsie. Ale gospodarz to rowny gosc. Ten jego adwokat dzwoni do mnie i mowi, zebym zaplacila, jak bede mogla. - Podniosla z podlogi ogryzek kredki i zapisala na odwrocie koperty nazwisko i adres. - Mam nadzieje, ze przyda sie to panu na cos. Ricky wyjal z portfela dwa banknoty dwudziestodolarowe i podal je kobiecie. Kiwnela glowa z wdziecznoscia. Zawahal sie i wyjal trzeci banknot. A to dla dziecka - powiedzial. Dziekuje uprzejmie szanownemu panu. Kiedy znalazl sie znow na ulicy, musial oslonic reka oczy. Rozposcieralo sie nad nim bezkresne blekitne niebo, upal jeszcze sie wzmogl. Spojrzal tam, gdzie przy krawezniku stal samochod z wypozyczalni i staral sie wyobrazic sobie staruszka siedzacego na ulicy wsrod swego skromnego dobytku. Zastanawial sie, czy, siedzac zrozpaczony w skwarze, zdawal sobie sprawe, ze czlowiek, ktory pozbawil go dachu nad glowa, byl dzieckiem jego wlasnego dziecka, do ktorego przed laty odwrocil sie plecami. Niecale siedem przecznic od domu, z ktorego uciekla Claire Tyson, miescilo sie potezne, rozlegle liceum. Ricky zostawil samochod na parkingu i spojrzal na ogromny betonowy budynek, przy ktorym za trzymetrowym plotem widac bylo boisko pilkarskie. Tuz za wejsciem glownym znajdowala sie portiernia, gdzie ochroniarz wytlumaczyl Ricky'emu, jak dojsc do pomieszczen administracyjnych. Sekretarka siedzaca przy biurku za drzwiami z napisem: Administracja zaprowadzila go do gabinetu dyrektorki, gdy wyluszczyl powod swojej wizyty. Czekal przed drzwiami, az sekretarka pokrotce wyjasni, z czym przychodzi, i po chwili zostal zaproszony do srodka. W gabinecie ujrzal kobiete w srednim wieku siedzaca przed komputerem, spojrzala na niego znad okularow wzrokiem rasowej belferki. Wskazala mu krzeslo, tymczasem sama odsunela sie od komputera wraz z krzeslem na kolkach i znalazla sie za biurkiem, na ktorym pietrzyly sie stosy papierow. -Czy moge panu w czyms pomoc? - spytala rzeczowo.Ricky kiwnal glowa. -Potrzebuje pewnych informacji - rzekl - o uczennicy, ktora uczeszczala do tego liceum pod koniec lat szescdziesiatych. Chodzi o Claire Tyson... Akta szkolne sa poufne - przerwala mu dyrektorka. - Ale pamietam ja. Od jak dawna pani tu pracuje? Przyszlam zaraz po studiach - odparla. - Moge panu najwyzej pokazac ksiege uczniow z szescdziesiatego siodmego roku. Nie chodzi mi wcale o jej wyniki w nauce - sprostowal Ricky, wyjmujac z kieszeni spreparowany przez siebie list o szansie uratowania dziewczynki chorej na raka i podajac go dyrektorce. - Szukam kogokolwiek, kto znalby jej krewnych. Kobieta szybko przeczytala list. Twarz jej zlagodniala. Ach rozumiem - rzekla przepraszajacym tonem. - Bardzo mi przykro. Nie wiedzialam. Nic sie nie stalo - odparl Ricky. - To desperacka proba. Ale czlowiek zrobi wszystko dla siostrzenicy potrzebujacej przeszczepu szpiku. Tonacy brzytwy sie chwyta - zauwazyla. - Nie sadze jednak, by byli w tej okolicy jacys Tysonowie spokrewnieni z Claire. To ciekawe, ze pamieta pani Claire - zagadnal Ricky. Bo byla niezwykla. Pod wieloma wzgledami. Prowadzilam wtedy poradnie i czesto mialam z nia do czynienia. Kobieta wstala i podeszla do polki z ksiazkami przy tylnej scianie, by wrocic z ksiega absolwentow z roku 1967. Podala ja Ricky'emu. Przegladal ksiege strona po stronie, az doszedl do Claire Tyson. Z trudem rozpoznal kobiete, ktora zglosila sie do niego dziesiec lat pozniej, w swiezej, gladziutkiej buzi prawie doroslej panny ze zdjecia. Przeczytal tekst pod fotografia. Nalezala do roznych kolek: francuskiego, naukowego oraz teatralnego. Odnotowano tez jej wszystkie osiagniecia naukowe, miedzy innymi stypendium przyznane za dobre wyniki w nauce. Znalazl cytat, umieszczony dla zartu, ktory wydal mu sie nieco zlowieszczy: "Rob innym, co tobie niemile, zanim cie uprzedza". Oraz przepowiednie: "Pragnie zyc szybko. Za dziesiec lat bedzie na Broadwayu lub pod nim". Dyrektorka zerkala Ricky'emu przez ramie. Nie miala szans - westchnela. Slucham? - spytal Ricky. Byla jedynym dzieckiem, powiedzmy, konfliktowego malzenstwa. Zyli na skraju ubostwa. Ojciec byl tyranem. A moze nie tylko. -To znaczy... Przejawiala wiele typowych reakcji wskazujacych na przemoc w rodzinie. Bardzo czesto z nia rozmawialam, kiedy dostawala nie kontrolowanych napadow histerii. Plakala. Krzyczala. Wpadala w depresje. Potem stawala sie wyciszona, obojetna, nieobecna, jakby przenosila sie w inny wymiar, choc siedziala tuz obok mnie. Niewatpliwie zawiadomilabym policje, gdybym dostrzegla niepodwazalne dowody. Jasne. Widzialam, jak szuka pierwszej lepszej okazji, by sie wyrwac z domu. Ten chlopak... Jej chlopak? Tak. Jestem niemal pewna, ze byla w ciazy i to calkiem zaawansowanej, kiedy ukonczyla szkole tamtej wiosny. -Jak sie nazywal? Zastanawiam sie, czy dziecko...'To niezwykle wazne, sama pani rozumie. Urodzila. Ale nie znam jej dalszych losow. Nie zapuscili tu korzeni. Chlopak chcial wstapic do marynarki, ale nie wiem, czy mu sie udalo, a ona poszla do miejscowego dwuletniego college'u przygotowujacego na studia. Nie sadze, zeby sie pobrali. A ten chlopak? Daniel Collins. Przystojniacha. Ulubieniec kobiet. Gral w pilke nozna i baseball, ale nigdy nie byl gwiazda. Choc mial glowe na karku, nie garnal sie do nauki. Taki, co to zawsze wie, gdzie jest najlepsza zabawa. Nie lubila go pani? A niby za co? Przypominal mi drapieznika. Wszystkie dziewczeta, ktore mu wpadly w oko, tanczyly, jak im zagral. Zwlaszcza Claire. Ma pani moze adres jego rodziny? Dyrektorka wstala, podeszla do komputera i wstukala imie oraz nazwisko dawnego ucznia. Nastepnie wziela olowek i zapisala numer na skrawku papieru, ktory przekazala Ricky'emu. Sadzi pani, ze ja zostawil? Na pewno. Wykorzystal ja i porzucil. Mial prawdziwy dryg do wyciskania ludzi jak cytryny i pozbywania sie ich przy byle okazji. Ale czy zajelo mu to rok, czy dziesiec lat, tego juz nie wiem. W moim zawodzie czlowiek uczy sie przewidywac przyszlosc swoich podopiecznych. Czasem moge kogos nie docenic lub przecenic. Ale zwykle sie nie myle. Zanim Ricky udal sie do szpitala dla weteranow, wstapil na chwile do motelu, by przebrac sie w czarny garnitur. Wzial rowniez rekwizyt pozyczony z uniwersyteckiego magazynu teatralnego i zalozyl go sobie na szyje. Pietrowy budynek szpitala z bielonych cegiel stal na placu miedzy szescioma roznymi kosciolami: zielonoswiatkowcow, baptystow, katolikow, kongregacjonistow, unitarian oraz afrykanskich metodystow - przed kazdym pysznila sie na trawniku obiecujaca tablica informacyjna. Przed szpitalem ustawiono dwa maszty flagowe, a na nich tuz obok siebie zwisaly w upale poznej wiosny flaga amerykanska i flaga Florydy. Przy drozce prowadzacej do wejscia roslo kilka zielonych krzewow, garstka pozostawionych bez opieki staruszkow na wozkach grzala sie w popoludniowym sloncu. Ricky wszedl do srodka. Podszedl do recepcjonistki za biurkiem. Witam, ojcze - powiedziala pogodnie. - W czym moge pomoc? Dzien dobry - odparl Ricky, muskajac koloratke wypozyczona z magazynu kostiumow. - Za duzy upal na noszenie szat duchownych - zazartowal.Recepcjonistka rozesmiala sie. Przyszedlem z wizyta do pacjenta. Nazywa sie Tyson. Ojciec jest jego krewnym? Nie, ale jego corka prosila, bym go odwiedzil. Taka odpowiedz najwyrazniej ja usatysfakcjonowala, bo spojrzala do komputerowego rejestru. Lekko sie skrzywila, gdy na monitorze pojawily sie dane pacjenta. -Przykro mi, ojcze, pan Tyson przebywa na terenie hospicjum - powiedziala.-A jego stan... Nie rokuje nadziei. A wiec, przybywam w sama pore. Moze uda mi sie przyniesc mu nieco ulgi w ostatnich dniach zycia. Recepcjonistka kiwnela glowa. Wskazala na plan szpitala. -Prosze isc tedy. Koloratka i garnitur doskonale spelnialy swoje zadanie. Nikt nie legitymowal Ricky'ego; nikomu nie przyszlo do glowy, ze moze byc intruzem. Kiedy zjawil sie w hospicjum, dyzurna pielegniarka uniosla wzrok i powiedziala: Ach, to ojciec, wlasnie mialam telefon, ze ojciec do nas idzie. Pan Tyson lezy w pokoju numer trzysta. Dziekuje - odezwal sie Ricky. - Czy mozesz mi powiedziec, moje dziecko, na co choruje? Pielegniarka karnie podala Ricky'emu odpowiednia karte. Rak pluc. Calvin Tyson byl chudy jak szkielet. Z szyi zwisala mu maska tlenowa, ktora od czasu do czasu przykladal do ust, zeby lzej oddychac. Odkryte patykowate nogi lezaly na lozku jak galezie stracone przez wicher z drzewa. Jego wspollokator przedstawial podobny obraz nedzy i rozpaczy. Obaj mezczyzni dyszeli unisono w agonii. Tyson uniosl glowe i spojrzal na Ricky'ego, gdy tylko ten wszedl do pokoju. Prosze mnie zostawic w spokoju - wycharczal z trudem. - Nie chce duchowego pocieszenia. Nie zamierzam wspierac pana na duchu - odparl Ricky. - A przynajmniej nie tak, jak pan mysli. - Zawiesil glos i upewnil sie, ze drzwi sa dokladnie zamkniete. Energicznym krokiem obszedl lozko i spojrzal na towarzysza niedoli Tysona. Wskazal sluchawki lezace na jego lozku. - Zechce pan czegos posluchac? Chce odbyc prywatna rozmowe z panskim towarzyszem. Mezczyzna wzruszyl ramionami i nalozyl sluchawki. W porzadku - powiedzial Ricky, a nastepnie nachylil sie nad umierajacym czlowiekiem. - Domysla sie pan, kto mnie przysyla? Nie mam pojecia - wychrypial Tyson. - Nie ma juz nikogo, kogo obchodzilby moj los. Myli sie pan - odparl Ricky. - Panska corka... Nie zyje. Byla zla dziewczyna. Od urodzenia. -A nie widzi pan w tym przypadkiem swojego udzialu?Calvin Tyson potrzasnal glowa. -Nic pan nie wie. Nikt nic nie wie. Bylo, minelo. Dawne dzieje.Ricky spojrzal mezczyznie w oczy. Byly zupelnie wyprane z jakichkolwiek uczuc. Panska corka, Claire, miala trojke dzieci... Ta dziwka uciekla z jakims lachmyta, a potem przeniosla sie do Nowego Jorku. To ja zabilo. Nie ja. Po jej smierci - Starks ciagnal mysl - zgloszono sie do pana. Byl pan jej najblizszym zyjacym krewnym. Dzwonil do pana ktos z Nowego Jorku z pytaniem, czy przygarnie pan jej dzieci. -A na co mi byly jej bachory? Zyla bez slubu. Nie chcialem ich.Ricky spojrzal na Calvina Tysona. Wiec podpisal pan odpowiednie papiery, by umozliwic adopcje, zgadza sie? Tak. Co to pana obchodzi? Bo musze je odszukac. Po co? Ricky rozejrzal sie. Wskazal dlonia szpitalny pokoj. -A wie pan, kto polozyl lape na panskim domu i wyrzucil pana na bruk, by ostatecznie trafil pan tu i dokonal zywota w samotnosci? Tyson potrzasnal glowa. -Ktos odkupil weksel na dom z banku. Nie dal mi szansy uregulowania dlugow. Rach-ciach. I stracilem dach nad glowa. -I co potem pana spotkalo? Nagle oczy starego zwilgotnialy. Kupka nieszczescia, pomyslal Ricky. Zdusil w sobie rosnaca litosc. Calvin Tyson zasluzyl sobie na swoj los. Zylem na ulicy. Zachorowalem. Zostalem pobity. A teraz szykuje sie na smierc. Trafil pan tu za sprawa syna wlasnej corki - powiedzial z naciskiem Ricky. Calvin Tyson otworzyl szeroko oczy. -To on wykupil weksel. Wyeksmitowal pana za to, ze go pan odtracil i jego matke. W ten sposob sie zemscil. Pewnie wynajal jakiegos draba, zeby pana pobil. Mezczyzna zalkal chrapliwie. Wiec cale zlo, ktore mnie spotkalo... ...jest dzielem jednego czlowieka - wyreczyl go Ricky. - I wlasnie jego szukam. Pytam wiec pana jeszcze raz. Podpisal pan pozwolenie na adopcje dzieci, prawda? Tyson przytaknal. Zaplacili panu? Znow przytaknal. Kilka tysiaczkow. -Jak nazywaja sie ludzie, ktorzy je adoptowali? Mam papiery. Gdzie? W pudelku w szafie. - Wskazal obdrapany metalowy mebel. Ricky otworzyl drzwi szafy. W srodku wisialy wyswiechtane ubrania. Na dnie stala tandetna szkatulka. Zamkniecie bylo zepsute. Ricky grzebal w starych papierzyskach, az natrafil na kilka zlozonych razem kartek opasanych gumka recepturka. Zauwazyl urzedowa pieczec nowojorska. Wetknal dokumenty do kieszeni. Panu nie beda juz potrzebne - powiedzial. Co pan zamierza? - wydyszal Tyson. Mowil szeptem dlawionym przez nowotwor, ktory przezeral mu klatke piersiowa, slowa przeplataly sie z sapaniem i swistami. Odszukac te dzieci. Po co? Bo jedno z nich zabilo takze mnie - rzekl cicho Ricky i ruszyl do wyjscia. W porze kolacji Starks zastukal do drzwi schludnego domku farmerskiego z dwiema sypialniami, mieszczacego sie na zacisznej ulicy obsadzanej palmami. Nie zdejmowal duchownych insygniow, ktore dodawaly mu pewnosci siebie. Uslyszal ze srodka szuranie, po chwili drzwi sie uchylily i w szparze pojawila sie glowa staruszki. Slucham? - odezwala sie. Witam pania - rzekl pogodnie Ricky. - Mam nadzieje, ze mi pani pomoze. Szukam miejsca pobytu Daniela Collinsa. Kobieta jeknela i zakryla usta dlonia. On jest dla nas stracony. Wybaczy pani - powiedzial Ricky. - Nie rozumiem? Kobieta potrzasnela glowa i odrzekla wymijajaco: Dlaczego ojciec szuka mojego syna? Wyjal sfabrykowany przez siebie list o dziewczynce chorej na raka, przypuszczajac, ze kobieta przeczyta go na tyle pobieznie, by nie wzbudzil w niej podejrzen. -Jak pani widzi, pani Collins, nie myle sie, prawda? moja parafia poszukuje dawcy szpiku dla dziewczynki daleko z pania spokrewnionej. Poprosilbym rowniez pania o zbadanie krwi, ale obawiam sie, ze przekroczyla juz pani wymagany wiek. Ma pani, o ile sie nie myle, powyzej szescdziesieciu lat? - Ricky nie mial pojecia, czy faktycznie istnieje limit wieku dla dawcow szpiku. - Moze usiadziemy? Kobieta z niechecia skinela glowa i otworzyla szerzej drzwi. Wszedl do domu, ktory wydawal sie rownie kruchy, jak mieszkajaca w nim starsza pani. Pelno tu bylo niewielkich porcelanowych bibelotow i figurek. W powietrzu unosil sie wiekowy zapach stechlizny. Kanapa zaskrzypiala pod jego ciezarem. Czy mozna sie skontaktowac z pani synem? Moze nadawalby sie na dawce? Nie zyje - odparla chlodno kobieta. - Umarl dla nas wszystkich. Umarl dla mnie. Jest martwy i nic niewart, przysparza tylko bolu, ojcze. Przykro mi. -A w jaki sposob? Potrzasnela glowa. Jeszcze nie. Ale niebawem. Kobieta siegnela po album z wycinkami. Otworzyla go, przerzucila kilka stron i przekazala Ricky'emu. Posrodku strony znajdowal sie artykul z "Tribune" wychodzacej w Tampie. Tytul glosil: "Mezczyzna aresztowany po morderstwie w barze". Na przeciwnej stronie widnial kolejny tytul: "Policja na tropie zabojcy z baru". Ricky przeczytal wycinki. Fakty mowily za siebie. Daniel Collins zostal aresztowany na miejscu zdarzenia, byl pijany do nieprzytomnosci, w poblizu byl zakrwawiony noz, a obok lezala na plecach jego ofiara, pocieta wyjatkowo brutalnie. Kiedy Ricky uniosl wzrok, staruszka potrzasnela glowa. Moj synus - powiedziala. - Najpierw odebrala go nam ta dziwka, a teraz skonczy na krzesle elektrycznym. Czy data jest juz ustalona? - spytal Ricky. Nie. Jego adwokat bedzie sie jeszcze odwolywal. Nie znam sie na prawie. Wiem jedno, moj syn mowi, ze tego nie zrobil. Twierdzi, ze jest niewinny? Tak. Nie przypomina sobie zadnej bojki. Ocknal sie dopiero, kiedy policjanci zaczeli go okladac palkami. Byl umazany krwia, a obok lezal noz. Jednak fakt, ze urwal mu sie film, nie uwalnia go z odpowiedzialnosci. Wstala, Ricky tez sie podniosl. Kiedy o tym mowie, serce mi peka,ojcze. I nie ma juz dla mnie ukojenia. Mysle, moja corko, ze powinna pani otworzyc swoje serce na wszelkie dobro, jakie spotkalo pania w calym zyciu. Wszelkie dobro skonczylo sie w dniu, gdy pojawila sie ta dziewucha, ojcze. Kiedy pierwszy raz zaszla w ciaze, zamknely sie przed nim wszystkie perspektywy zyciowe. Ona ponosi wine za wszelkie zlo, jakie go spotkalo. Jej glos nie znosil sprzeciwu, byl chlodny i opanowany. Swiecie wierzyla, ze jej ukochany syn jest tylko Bogu ducha winna ofiara. -Czy orientuje sie pani, co sie stalo z trojka ich dzieci? To przeciez pani wnuki. Kobieta potrzasnela glowa. Slyszalam, ze zostaly oddane. Danny podpisywal jakies papiery, kiedy byl w wiezieniu w Teksasie. A zna pani ich imiona? Kobieta znow potrzasnela glowa. Bezwzglednosc tego gestu uderzyla Ricky'ego, w koncu zrozumial, skad bral sie egoizm Daniela Collinsa. Chowajace sie za horyzontem slonce rzucalo ostatnie promienie na Ricky'ego, kiedy otepialy przystanal na chwile na chodniku, zastanawiajac sie, czy macki Rumpelstilskina siegaly tak daleko, by wtracic Daniela Collinsa do celi smierci. Byl sklonny w to uwierzyc. Po powrocie do stanu New Hampshire Ricky z entuzjazmem poswiecil sie rutynowym prostym zajeciom w Durham. Zatracil sie w monotonii wstawania rano, chodzenia do pracy, zmywania podlog, czyszczenia lazienek i polerowania korytarzy. Przekonal sie, ze wcale nie teskni za czasami, kiedy byl psychoanalitykiem. O dziwo, Richard Lively w wiekszym stopniu ucielesnial to, kim Ricky naprawde pragnal byc - tym samym czlowiekiem, ktory spedzal wakacje na przyladku Cod, nie zas doktorem Starksem leczacym znerwicowanych bogaczy. O ile jednak coraz lepiej czul sie w nowej skorze, wewnetrzny glos nalezacy do Fredericka Lazarusa mobilizowal go do dzialania. Trenujac, nabieral coraz lepszej kondycji fizycznej, a zapamietale cwiczac godzinami na strzelnicy, zyskiwal coraz celniejsze oko. Gdy ktoregos razu pozna noca siedzial w swoim wynajetym pokoju, zastanawial sie, czy nie moglby po prostu zapomniec o wszystkim, co go spotkalo, odciac sie od przeszlosci gruba krecha i zaczac zyc nowym zyciem. Zdal sobie sprawe, ze nadszedl czas decyzji. Jedno bylo absolutnie pewne: jesli Rumpelstilskin zorientuje sie, ze uszedl z zyciem, jesli zrodzi sie w nim chocby cien podejrzenia, iz Ricky Starks znajduje sie wsrod zywych, z miejsca zacznie mu deptac po pietach. Ricky watpil, by drugi raz dano mu okazje do udzialu w jakiejkolwiek grze. Z jednej strony chcial wiesc szczesliwe zycie jako Richard Lively. Jednak drugi glos sprzeciwial sie temu, wszak doktor Starks nie zasluzyl na smierc. Choc bez watpienia mogl lepiej potraktowac Claire Tyson. Rumpelstilskin nie mylil sie w tej kwestii. -Ale przeciez jej nie zabilem - powiedzial na glos. Pokoj, w ktorym siedzial, byl zarowno trumna, jak i tratwa ratunkowa. Na ile jest bezpieczny, zyjac w ukryciu? I obawiajac sie, ze za kazdym oknem moze czaic sie Rumpelstilskin? Ricky chcial znalezc odpowiedz. Rozlozyl obok siebie na lozku dokumenty zabrane staremu. Znalazl w nich nazwisko przybranych rodzicow, ktorzy przygarneli dzieci przed dwudziestu laty. Wlasnie do nich uda sie w nastepnej kolejnosci. Zgarnal rozlozone na lozku dokumenty. -W porzadku - mruknal pod nosem - zaczyna sie nowa gra. Bez problemu dowiedzial sie, ze nowojorska opieka spoleczna umieszczala trojke dzieci w kolejnych rodzinach zastepczych przez pierwsze pol roku po smierci ich matki i ze ostatecznie adoptowali je Howard i Martha Jacksonowie, zamieszkali w West Windsor w stanie New Jersey. Pracownica opieki spolecznej odnotowala, ze byly duze klopoty ze znalezieniem dzieciom odpowiedniej rodziny, poniewaz we wszystkich domach zastepczych procz ostatniego -nie wymienionego jednak z nazwy - byly niegrzeczne, zbuntowane i agresywne. Opiekunka zalecala psychoterapie, zwlaszcza najstarszemu z rodzenstwa. Dzieci figurowaly w aktach jako: dwunastoletni Lukasz, jedenastoletni Mateusz oraz dziewiecioletnia Joanna. Biblijne imiona, zauwazyl Ricky. Mimo staran nie znalazl w Internecie niczego na ich temat. W ksiazce telefonicznej bylo wielu Jacksonow mieszkajacych w srodkowym New Jersey, ale nie wystepowalo w niej zadne z imion wymienionych w skapych dokumentach, jakie posiadal. Dysponowal tylko starym adresem. To zas oznaczalo, ze musi zapukac do kolejnych drzwi. Ricky nie golil sie od pewnego czasu, wiec szybko urosla mu rzadka broda. Kiedy poznym wieczorem znow zakradl sie do uniwersyteckiego magazynu teatralnego, znalazl przypinany brzuch - poduche, dzieki ktorej wydawal sie o jakies dwadziescia kilo tezszy, oraz brazowy garnitur zdolny pomiescic jego nowe, obfitsze ksztalty. Wrzucil wszystko do zielonego worka na smieci i zabral do domu. Gdy znalazl sie w swoim pokoju, dolozyl do worka pistolet polautomatyczny oraz dwa pelne magazynki. Wypozyczyl samochod z miejscowej firmy Rent-A-Wreck, z ktorej uslug korzystali glownie studenci. Ekspedient skrupulatnie spisal wszystkie dane z falszywego kalifornijskiego prawa jazdy, ktore Ricky mu podsunal. Nazajutrz w piatkowy wieczor, kiedy skonczyl zmiane na uniwersytecie, udal sie w droge na poludnie do New Jersey. Dobrze po polnocy przejezdzal przez Manhattan. Obejrzal sie przez ramie na moscie Waszyngtona. Gdy dotarl na platna autostrade prowadzaca do New Jersey, zawladnela nim niezwykla mieszanka emocji. Nowy Jork symbolizowal to, kim niegdys byl; gruchot, ktorym sunal po autostradzie - to, czym stal sie teraz; mrok zas, w ktorym tonela droga przed nim - jego przyszlosc. Zwabila go tablica: Wolne pokoje przy motelu EconoLodge na trasie numer 1. Zatrzymal sie tam na noc. Rankiem wsadzil pod koszulke przypinany brzuch, wlozyl tani garnitur, a pistolet wraz z magazynkami umiescil w kieszeni. Jechal przez okolice, ktora niegdys pokrywaly pola. Obszar ten jednak od pewnego czasu urbanizowano. Mijal po drodze liczne osiedla o roznym standardzie - od przeznaczonych dla klasy sredniej po luksusowe niby-palacyki z basenami i garazami na trzy pojazdy. W koncu dostrzegl skrzynke pocztowa przy bocznej drodze wsrod nie zagospodarowanych jeszcze pol. Numer zgadzal sie z adresem podanym w dokumentach. Wahal sie. Przy podjezdzie widnial napis: Hodowla "Jestes bezpieczny": psy obronne, opieka, zabiegi kosmetyczne, tresura, zdrowi reproduktorzy. A obok rysunek rottweilera. Ricky ruszyl podjazdem wsrod drzew, ktorych korony tworzyly nad glowa baldachim. Szpaler drzew sie urwal i Ricky znalazl sie przed domkiem w stylu rancza z lat piecdziesiatych z ceglana fasada. Dom byl kilkakrotnie przebudowywany, konstrukcja pomalowanych na bialo desek laczyla go z calym rzedem ograniczonych siatka wybiegow. Kiedy wysiadl z samochodu, rozlegla sie kakofonia psiego szczekania. Zauwazyl tablice z napisem: Biuro. Olbrzymi czarny rottweiler w najblizszej klatce, wagi co najmniej piecdziesieciu kilogramow, podniosl sie na tylne lapy i szczerzyl kly. Ricky zastal w biurze mezczyzne w srednim wieku siedzacego za starym metalowym biurkiem i liczacego na kalkulatorze. Byl szczuply, lysy, mial potezne bicepsy. Podniosl sie i zblizyl do przybysza. -Slucham pana? - odezwal sie. Ricky pokazal mu legitymacje prywatnego detektywa, ktora kupil przez Internet. -Domyslam sie wiec, panie Lazarus - powiedzial mezczyzna - ze nie szuka pan tu szczeniaka. -Nie. Czym moge, w takim razie, sluzyc? Przed laty na tym ranczu mieszkalo pewne malzenstwo. Howard i Martha Jacksonowie. Mezczyzna zesztywnial na dzwiek tego nazwiska. Cala jego serdecznosc momentalnie prysla. A co panu do tego? Chodzi mi o trojke ich dzieci. Mezczyzna namyslal sie, jakby wazac slowa Ricky'ego. Przeciez oni nie mieli dzieci. Zmarli bezpotomnie. Byl tylko brat, ktory mieszkal gdzies daleko. To od niego odkupilem te posiadlosc. Wytargowalem nawet niezla cene. Dzieki mnie interes rozkwitl. Ale nie bylo mowy o zadnych dzieciach. Zadnych. Jest pan w bledzie - powiedzial Ricky. - Mieli dzieci. Adoptowali sieroty z Nowego Jorku. Nie wiem, skad szanowny pan ma te informacje, ale myli sie pan. Nawet bardzo. Nie mieli zadnych dzieci. Adoptowanych ani wlasnych. O co wiec tak naprawde panu chodzi? Mam klienta. Interesuje sie dziecmi, ktore Jacksonowie adoptowali w maju tysiac dziewiecset osiemdziesiatego roku. Chce im zadac kilka pytan. Wiecej nie moge zdradzic - wyjasnil Ricky. Oczy mezczyzny zrobily sie waskie jak szparki. -A wiec ktos panu placi za szwendanie sie i zadawanie pytan? Ma pan numer telefonu? Zadzwonie, jesli sobie cos przypomne. Przyjechalem z daleka.Hodowca utkwil wzrok w Rickym. Przeciez linie telefoniczne lacza wszystkie stany. Jak mam sie z panem skontaktowac w razie potrzeby? A niby co, czego nie pamieta pan teraz, moze jeszcze przyjsc panu do glowy? - spytal Ricky. Mezczyzna przeszywal go wzrokiem, jakby chcial zapamietac kazdy szczegol jego twarzy i sylwetki. Zachowywal sie podejrzanie. Ricky Starks zrobil krok w kierunku drzwi. -Umowmy sie tak. Dam panu kilka godzin na przemyslenie, a potem sam zadzwonie. W pospiechu opuscil biuro i ruszyl w kierunku wypozyczonego samochodu. Hodowca poszedl za nim, skrecil jednak w bok i blyskawicznie dotarl do klatki z rottweilerem. Kiedy tylko otworzyl furtke, pies z rozdziawionym pyskiem stanal przy jego nodze. Hodowca dal znak otwarta dlonia i pies zastygl, wpatrzony w Ricky'ego, czekajac na kolejna komende. Warknal basowo. Hodowca zlapal psa za obroze. -Tablice rejestracyjne z New Hampshire - powiedzial po chwili.- Z sentencja: "Zyc wolnym lub umrzec". Godne uwagi. A teraz zmiataj pan stad. Ricky, nie wahajac sie ani chwili, wskoczyl do wozu i zatrzasnal za soba drzwi. Odjezdzajac, dostrzegl w lusterku hodowce, a u jego boku psa, ktory nie spuszczal z niego nienawistnych slepiow. Ricky odniosl wrazenie, ze sprawa, w ktora wdepnal, jest znacznie powazniejsza, niz sie spodziewal. Postanowil wrocic do New Hampshire, gdzie byl bezpieczny. Zatrzymal wypozyczony woz przed recepcja motelu EconoLodge i wszedl do srodka. Odjezdzam - powiedzial. - Lazarus, pokoj trzydziesci dwa. Recepcjonista podliczyl w komputerze rachunek i powiedzial: Gotowe. Byly do pana dwa telefony. Telefony? - zdumial sie Ricky. Recepcjonista kiwnal glowa. -Dzwonil jakis facet z hodowli psow i pytal, czy mieszka pan tutaj. Chcial zostawic wiadomosc. Pozniej, doslownie przed chwila, byl drugi telefon. Moze pan skorzystac z tamtego aparatu, wystarczy wstukac numer panskiego pokoju, zeby odsluchac wiadomosci. Ricky zastosowal sie do wskazowek recepcjonisty. Pierwsza wiadomosc zostawil hodowca psow: "Tak myslalem, ze zatrzyma sie pan w poblizu, w jakims niedrogim lokum. Nietrudno bylo pana wytropic. Zastanawialem sie nad panskimi pytaniami. Prosze zadzwonic. Chyba mam pewne informacje, ktore moga sie panu przydac. Niech pan lepiej szykuje ksiazeczke czekowa, bo za darmo nie powiem ani slowa". Kolejna wiadomosc wlaczyla sie automatycznie. Rozmowczyni mowila szybko, opanowanym glosem. Ow glos zdumial go, jak kawalek lodu znaleziony na rozgrzanym upalem chodniku. "Panie Lazarus, wlasnie dowiedzialam sie, ze interesuje pana zmarle malzenstwo Jacksonow. Sadze, ze wiem cos, co moze pana zainteresowac. Prosze zadzwonic do mnie niezwlocznie pod numer dwiescie dwanascie-piec piec piec-siedemnascie siedemnascie, umowimy sie na spotkanie". Rozmowczyni sie nie przedstawila. Bylo to zbedne. Poznal jej glos - Wergil. DZIESIEC W pospiechu spakowal torbe i odjechal z piskiem opon, byle dalej od moteliku w New Jersey i znajomego glosu w sluchawce.Nie mial pojecia, co moglo laczyc hodowce psow z Rumpelstilskinem, ale na pewno istnial miedzy nimi jakis zwiazek. Przerazila go latwosc, z jaka ten facet znalazl motel, w ktorym sie zatrzymal. Starks prowadzil ostro i szybko do New Hampshire, starajac sie po drodze oszacowac rozmiary grozacego mu niebezpieczenstwa. Minal tablice: Witamy w Massachusetts, kiedy wpadl na pewien pomysl. Zauwazyl zjazd, a w poblizu jakze charakterystyczne w amerykanskim krajobrazie centrum handlowe. Zostawil wypozyczony samochod na parkingu przed centrum handlowym. Wnet zlokalizowal automaty telefoniczne nieopodal barow szybkiej obslugi. Doskonale pamietal numer telefonu. "New York Times", ogloszenia drobne - uslyszal. Chce zamowic ogloszenie z tych malych, jednoszpaltowych na dole pierwszej strony. Szybko podal numer karty kredytowej. Pracownik odnotowal dane i spytal: Jak ma brzmiec ogloszenie, panie Lazarus? Po chwili wahania powiedzial: "Panie R. Gra znow sie toczy. Nowy Voice". Pracownik sprawdzil tresc. To wszystko? - spytal. Tak. Slowo Voice ma byc duza litera. Pracownik odnotowal te uwage i Ricky rozlaczyl sie. Nastepnie ruszyl do jednego z barow szybkiej obslugi, zamowil kawe i zgarnal cala garsc serwetek. Usiadl przy wolnym stoliku z dlugopisem w dloni. Wylaczyl sie z otaczajacego go ruchu i zgielku, koncentrujac sie na tym, co chcial napisac. Ostatecznie po kilku probach sklecil taki tekst: Nie wiesz, kim jestem, choc wiesz, kim bylem, Bo w mrok niewiedzy cie wtracilem. Ricky odszedl, wyzional ducha. A ty teraz mnie posluchasz. Lazarz powstal tak jak ja. Dzis kto inny umrzec ma. Stary zestaw, nowa gra, Twarza w twarz pan R. i ja. Komu smierc uderzy w dzwon? Zly poeto, znaj jej ton. Ricky przez chwile podziwial swoje dzielo, by zaraz potem znow znalezc sie przy automacie. Wkrotce uzyskal polaczenie z dzialem ogloszen drobnych w "Village Voice". Chce umiescic ogloszenie w dziale "Osobiste" - powiedzial. Nie ma sprawy - uslyszal w sluchawce. - Jaki ma byc naglowek? Naglowek? - spytal Ricky. No wie pan: BK, czyli biala kobieta, albo SM - sadomasochizm. Ricky zdecydowal po namysle: -Niech bedzie tak: "BK, 50+, szuka odpowiedniego mezczyzny do zabaw i swawoli". Pracownik powtorzyl tresc. W porzadku - rzekl. - To wszystko? Jeszcze nie - powiedzial Ricky i odczytal swoj wierszyk. No, no - zauwazyl rozmowca, gdy sprawdzil zgodnosc tresci - to cos nowego. Czegos takiego jeszcze u nas nie bylo. Wszelkiego rodzaju swiry poleca jak muchy do miodu. Przydzielimy panu numer skrytki, do ktorej bedzie pan mial dostep telefoniczny. - Ricky slyszal, jak pracownik stuka w klawiature komputera. - Skrytka numer trzynascie trzynascie. Mam nadzieje, ze nie jest pan przesadny? -Ani troche - odparl Ricky. Zanotowal na serwetce numer telefonu, przez ktory mial sie laczyc ze skrytka, i odlozyl sluchawke. Przemknela mu mysl, by zadzwonic do Wergil na podany przez nia numer. Nie ulegl jednak pokusie. Musial najpierw zalatwic kilka spraw. W "Sztuce wojny" Sun-Tsu zwraca uwage na to, jak wazny jest dokonany przez wodza wybor pola walki. Jesli pozostaje ono wrogowi nie znane, zdobywamy przewage. Ricky pomyslal, ze przyda mu sie ta nauka. Przeczuwal, ze wkrotce ktos moze go wytropic w Durham. Przesladowca trafi tu jak po sznurku na podstawie tablicy rejestracyjnej, na ktora zwrocil uwage hodowca psow. Po powrocie do Durham Ricky zwrocil samochod do wypozyczalni, wpadl na chwile do swojego pokoju, a potem udal sie prosto na dyzur telefonu zaufania. Nie mial pojecia, ile zyskal na czasie dzieki ogloszeniom, ale na pewno troche. Ogloszenie w "Timesie" pojawi sie nazajutrz rano, w "Village Voice" zas pod koniec tygodnia. Istniala duza szansa, ze Rumpelstilskin nie zacznie dzialac, dopoki nie przeczyta obu. Tymczasem wiedzial tylko, ze korpulentny prywatny detektyw Frederick Lazarus zjawil sie na psiej farmie w New Jersey i wypytywal o malzenstwo, ktore wedlug akt adoptowalo przed laty trojke rodzenstwa. Ricky nie sadzil jednak, by Rumpelstilskin dlugo pozostal slepy na inne dowody jego istnienia. Jedynym posiadanym przez niego atutem byl brak jakichkolwiek wiezi pomiedzy doktorem Frederickiem Starksem a Frederickiem Lazarusem czy Richardem Livelym. Jeden zostal uznany za zmarlego. Dwaj pozostali byli zupelnie anonimowi. Jesli Richard Lively mial wyjsc calo ze zblizajacej sie konfrontacji, Ricky musial odwrocic uwage Rumpelstilskina od Durham. Szepnal pod nosem: -Wracam do Nowego Jorku. Nazajutrz rano zaczal przygotowywac sie do wyjazdu. Oplacil czynsz na miesiac z gory i oznajmil gospodyni, ze wyjezdza w sprawach sluzbowych do miasta. Postawil w pokoju rosline doniczkowa i poprosil o jej regularne podlewanie. To najprostszy sposob, by uspic czujnosc kobieciny - czy uciekinier prosilby o podlewanie kwiatka? Przelozony z uniwersytetu pozwolil mu wykorzystac urlop plus nagromadzone nadgodziny. Ricky dokonal telefonicznie przelewu z miejscowego banku, gdzie Frederick Lazarus mial swoje konto, na rachunek w banku na Manhattanie, ktory otworzyl sobie droga elektroniczna. Porobil rowniez hotelowe rezerwacje w calym miescie na kolejne dni, poslugujac sie przy kazdej, z wyjatkiem ostatniej, numerami kart kredytowych Fredericka Lazarusa. Dwa ostatnie hotele miescily sie mniej wiecej naprzeciwko siebie na Dwudziestej Drugiej Zachodniej. W pierwszym zarezerwowal dwie doby dla Fredericka Lazarusa. W drugim - dwa tygodnie, uzywajac karty VISA na nazwisko Richard Lively. Zlikwidowal skrytki pocztowe Fredericka Lazarusa, zlecajac przesylanie listow na adres drugiego hotelu. Na koniec spakowal do torby bron i kilka zmian ubran, oddal woz do Rent-A-Wreck i wypozyczyl nastepny. Tym razem jednak zostawil wyrazne slady. Na formularzu napisal imie i nazwisko oraz numer telefonu pierwszego hotelu, gdzie zrobil rezerwacje dla Fredericka Lazarusa. -I jeszcze jedno - powiedzial do pracownika. - Doradzilem kumplowi, zeby tez wynajal u panstwa woz. Macie przystepne ceny i nie robicie ceregieli, jak te wieksze wypozyczalnie. Jasne - podchwycil mlodzieniec, zdumiony, ze ktokolwiek zawraca sobie glowe promowaniem ich uslug. Wiec - ciagnal Ricky - jesli zjawi sie tu w ciagu najblizszych dni, dajcie mu dobra cene. Chlopak kiwnal glowa. -A gdyby pytal o mnie, prosze mu powiedziec, ze wyjechalem w interesach. Do Nowego Jorku. Mlodzieniec wzruszyl ramionami. Nie ma sprawy. A ten pana znajomy jakos sie nazywa? Jasne. R.S. Skin. Latwo zapamietac. Pan R. Skin. W drodze trasa numer 95 do Nowego Jorku Ricky zatrzymal sie w trzech centrach handlowych, gdzie kupil trzy telefony komorkowe i laptopa. Wczesnym wieczorem zajechal do pierwszego hotelu, mieszczacego sie w Chinatown. Bylo to zakazane miejsce i jak sie Ricky spodziewal, nikogo tu nie zdziwilo, ze zameldowal sie bez bagazu i wyszedl po kwadransie. Pojechal metrem do ostatniego hotelu na swojej liscie, gdzie przedstawil sie jako Richard Lively. Poznym wieczorem opuscil na krotko pokoj hotelowy, zeby kupic w delikatesach kanapki i cos do picia. Potem az do rana - z wyjatkiem jednego wyjscia o polnocy - opracowywal w skupieniu plan. Ulica lsnila po przelotnym deszczu. Latarnie rzucaly zolte snopy swiatla na czarna wilgotna nawierzchnie. Ricky szedl przez miasto szybkim krokiem, poki nie znalazl stojacej na uboczu budki telefonicznej. Pojazd na sygnale zmacil nocna cisze. Ricky poczekal, az syrena ucichnie. Wowczas wykrecil numer redakcji "Village Voice" i polaczyl sie ze swoja skrzynka numer 1313. Mial ponad trzydziesci odpowiedzi. Wiekszosc od osob sprowokowanych wzmianka o "zabawach i swawolach". Trzydziesta roznila sie od pozostalych. Glos byl chlodny, o metalicznym brzmieniu. Ricky domyslal sie, ze rozmowca mowil przez urzadzenie znieksztalcajace. Nie ulegalo jednak kwestii, ze odpowiedz byla zagraniem psychologicznym. Ricky ma olej w glowie, lebski z niego czlek. A oto rym, zeby dalej szedl: Czuje sie bezpieczny, lecz brak mu pokory, Niechze jednak lepiej nie wylazi z nory. Wymknal sie raz, to doprawdy sztuka. Niechaj jednak wiecej guza tu nie szuka. Oto druga szansa, nowej gry poczatek, Marnie sie dla niego zakonczy ten watek. Tym razem dlug, z ktorym mi zalega, Splaci do ostatka, nieszczesny lebiega. Ricky odsluchal wiadomosc trzy razy. Wyczul w tym glosie cos znajomego, cos, co pobrzmiewalo w metalicznym tonie mimo przetworzenia. Wzdrygnal sie na mysl, ze oto przemawia do niego sam Rumpelstilskin. Kiedy wierszyk dobiegl konca, uslyszal glos Wergil: "Oj Ricky, Ricky. Co za radosc znow cie slyszec. To niesamowite. Ales mnie zaskoczyl. Ostrzegalam ich, przeciez wiesz. Naprawde. Mowilam im: Ricky to bystry gosc. Ma intuicje i potrafi szybko dzialac, ale nie chcieli mnie sluchac. Mysleli, ze bedziesz tak samo nieostrozny jak kazdy inny. No i sam widzisz, czym sie to skonczylo". Westchnela gleboko i ciagnela: "Coz, nie potrafie zrozumiec, dlaczego chcesz odbyc kolejna runde z panem R. Uwazam, ze powinienes siedziec cicho jak mysz pod miotla i nie ujawniac sie. Podejrzewam bowiem, ze tym razem pan R. zazyczy sobie bardziej namacalnego dowodu swego zwyciestwa. To bardzo drobiazgowy czlowiek. Tak przynajmniej slyszalam". Glos Wergil urwal sie, jakby raptownie odlozyla telefon. Ricky uslyszal sygnal w sluchawce i przeszedl do kolejnej wiadomosci. Ponownie byla to Wergil. "Ricky, nie chcialabym, zeby spotkalo cie to, co za pierwszym razem, ale jesli chcesz zaczynac gre, twoj wybor. Pierwszy ruch nalezy do ciebie". Rankiem Ricky Starks pojechal metrem do srodmiescia, do pierwszego hotelu, w ktorym sie zameldowal, choc nie zamieszkal. Zwrocil klucz obojetnemu recepcjoniscie, ktory przegladal pismo pornograficzne. Mezczyzna mial prymitywna twarz. Wzial klucz, ledwie baknawszy cos pod nosem. -Niech pan poslucha - powiedzial Ricky. Recepcjonista spojrzal na niego. - Moze mnie tu szukac pewien mezczyzna. Recepcjonista kiwnal glowa bez wiekszego zainteresowania. Ricky usmiechnal sie. Nie mogl sobie wyobrazic dogodniejszych okolicznosci dla swoich zamiarow. Rozejrzal sie wokol, upewnil sie, ze sa sami w obskurnym holu, a nastepnie siegnal do kieszeni marynarki ponizej kontuaru, wyjal pistolet i zaladowal go z charakterystycznym odglosem. Recepcjonista gwaltownie podniosl wzrok, wybaluszajac oczy. Ricky usmiechnal sie protekcjonalnie. Moze w koncu zaczniesz mnie sluchac. Zamieniam sie w sluch - odparl szybko mezczyzna. Wiec powtorze - rzekl Ricky. - Jesli bedzie o mnie pytal jakis facet, dasz mu ten numer: dwiescie dwanascie-piec piec piec-dwadziescia siedem dziewiecdziesiat osiem. Zastanie mnie pod nim. Wez od niego za to piecdziesiat dolarow. Albo jeszcze lepiej stowe. I tak mu sie oplaci. Mezczyzna spojrzal ponuro i kiwnal glowa. A jesli mnie tu nie bedzie? Powiedzmy, ze skonczy sie moja zmiana. Chcesz zarobic stowke, to nie ruszaj tylka - poradzil mu Ricky. Dobra. Niech bedzie. No to swietnie - powiedzial Ricky, chowajac bron do kieszeni. Usmiechnal sie do recepcjonisty i wskazal magazyn pornograficzny. - Nie przeszkadzam w poszerzaniu horyzontow - rzekl i ruszyl do wyjscia. Przemierzyl miasto, by zameldowac sie w kolejnym hotelu. Hotel przypominal wystrojem poprzedni - przygnebiajace, wysluzone wnetrze. W holu minal dwie kobiety - kuse spodniczki, krzykliwe makijaze, wysokie szpilki nie pozostawialy cienia watpliwosci, czym sie paraly. Kiedy przechodzil obok, spojrzaly na niego, chetne oskubac go z kasy. Potrzasnal glowa, gdy jedna z nich rzucila mu zaczepne spojrzenie. Zdziwil sie, kiedy uslyszal, jak druga mowi: -Glina. Zdawalo mu sie, ze doskonale radzi sobie w swiatku, do ktorego trafil. Okazuje sie jednak, pomyslal, ze trudniej jest ukryc swoje korzenie, niz sadzil. Jestes tym, kim jestes, nie tylko na zewnatrz, ale i wewnatrz. Opadl na lozko i poczul, jak uginaja sie pod nim sprezyny. Wlasnie w takim srodowisku chcial sie znalezc. Chcial przekonac Rumpelstilskina, ze podobnie jak on, wszedl w konszachty z polswiatkiem. Przez godzine lezal na lozku ze wzrokiem wbitym w bialy sufit i pozbawiona abazuru zarowke, zza sciany dochodzily jeki kopulujacej pary. Po poludniu tego samego dnia Ricky znalazl sklep z nadwyzkami dla wojska i marynarki wojennej, gdzie nabyl kilka rzeczy, ktore mogly mu sie przydac w kolejnym etapie gry. Niewielki lom, tania blokade rowerowa, rekawiczki chirurgiczne, miniaturowa latarke, rolke tasmy izolacyjnej oraz najtansza lornetke, jaka mieli na skladzie. Po powrocie do pokoju spakowal wszystko wraz z pistoletem i dwoma swiezo kupionymi telefonami komorkowymi do plecaczka. Z trzeciej komorki zadzwonil do kolejnego hotelu na swojej liscie, gdzie sie jeszcze nie zameldowal. Zostawil pilna wiadomosc dla Fredericka Lazarusa, by ten niezwlocznie oddzwonil, gdy tylko sie pojawi. Podal recepcjonistce numer komorki, a nastepnie schowal aparat do zewnetrznej kieszeni plecaka, uprzednio dokladnie oznaczywszy go dlugopisem. Kiedy dotarl do wypozyczonego samochodu stojacego na parkingu pod golym niebem, wyjal znow komorke i zadzwonil do tego samego hotelu, by zostawic sobie druga pilna wiadomosc. Zrobil to jeszcze trzy razy, jadac w kierunku New Jersey. Za kazdym razem coraz ostrzej i uporczywiej domagal sie, by pan Lazarus oddzwonil, bo ma do niego sprawe nie cierpiaca zwloki. Po ostatnim telefonie zatrzymal sie w przydroznym barze przy wjezdzie na platna autostrade Jersey. Wszedl do meskiej toalety, umyl rece i zostawil komorke na brzegu umywalki. Kiedy wychodzil, minela go grupka nastolatkow zmierzajaca do toalety. Uznal, ze pewnie przywlaszcza sobie telefon i zaczna z niego od razu korzystac, a wlasnie o to mu chodzilo. Pod wieczor dotarl do West Windsor. Wstapil do jadlodajni, ktora wypatrzyl przy trasie numer 1, by zabic nieco czasu, spozywajac cheeseburgera z frytkami. Kiedy wyszedl na zewnatrz, zmierzch wciaz jeszcze sie ociagal. Pojechal na miejscowy cmentarz. Mial szczescie, bo brama nie byla zamknieta. Postawil wypozyczony samochod za niewielkim skladzikiem skleconym z desek, tak by nie byl widoczny z drogi, a takze nie wzbudzil podejrzen, gdyby ktos go jednak zauwazyl. Swiatlo dnia blaklo teraz z kazda chwila, niebo nad New Jersey stalo sie szarobure, jakby skraj swiata spopielil sie w upale. Ricky zarzucil sobie plecak na ramie, spojrzal na pusta wiejska droge i zaczal biec w kierunku psiarni, gdzie mialy na niego czekac przydatne informacje. Zszedl z jezdni, znalazl sie pod baldachimem drzew, minal tablice z rysunkiem rottweilera o poteznej piersi. Zboczyl z drogi dojazdowej w krzaki, za ktorymi farma kryla sie przed wzrokiem podrozujacych autostrada, ostroznie podkradl sie do domu i psich zagrod. Wciaz skryty wsrod zieleni, wyjal z plecaka lornetke i zlustrowal okolice. Najpierw przyjrzal sie zagrodzie najblizej drzwi frontowych. Rottweiler przechadzal sie nerwowo tam i z powrotem. Ricky nie zblizal sie zanadto, zeby nie draznic psa. Omiotl lornetka okolice i zobaczyl wyrazny blask telewizora wypelniajacy pomieszczenie od frontu glownego budynku. Biuro, nieco po lewej, skrywal mrok. Domyslal sie, ze bylo zamkniete. Kilka psow ozywilo sie w swoich klatkach, weszyly ostro w powietrzu. Ricky wzial gleboki oddech. Kiedy podniosl wzrok, stwierdzil, ze swiatlo dnia w koncu zgaslo. Wyjal niewielki lom i blokade rowerowa, chwycil je mocno prawa dlonia. Wyskoczyl z krzakow i rzucil sie biegiem w strone budynku. W powietrzu rozlegla sie kakofonia skamlenia, wycia, szczekania i warczenia. Ricky slyszal, ze zwierzeta biegaja ozywione w ciasnych zagrodach. Momentalnie dotarl do boksu rottweilera. Poruszal sie blyskawicznie, szybko zabezpieczyl blokada rowerowa drzwiczki do klatki i zatrzasnal zamek na szyfr. Rottweiler natychmiast zdarl plastik chroniacy stalowy lancuch. Ricky pognal do biura. Wepchnal lom w drzwi i wyrwal zamek. Drzwi stanely otworem. Wszedl do srodka. Przerzucil plecak na piers, by schowac lom i wyjac pistolet. Psy tymczasem urzadzaly prawdziwy koncert. Zapalil latarke i przeszedl cuchnacym korytarzem miedzy boksami, po drodze zatrzymujac sie i otwierajac kolejno wszystkie drzwiczki. Po chwili otoczylo go rozszczekane klebowisko czworonogow wszelkich ras. Wymachujac rekami w lewo i w prawo, opedzal sie od rozbrykanej zgrai. Wreszcie wycofal sie do biura. Uslyszal, jak ktos zapala zewnetrzne reflektory i trzaska drzwiami. Wlasciciel psiarni, pomyslal. Policzyl do dziesieciu,po czym dobiegl go dzwiek ponad ujadaniem pobudzonych psow: mezczyzna usilowal otworzyc klatke z rottweilerem. Wtedy Ricky rozwarl na osciez drzwi biura. -Przywracam wam wolnosc - powiedzial. Blisko trzydziesci psow, zachwyconych swoboda, pomknelo, szczekajac, w ciepla noc. Kiedy Ricky wyszedl na zewnatrz i stanal na skraju swiatla rzucanego przez reflektor, uslyszal, jak wlasciciel psiarni klnie siarczyscie, przewrocony przez rozpedzona horde psow. Podzwignal sie, probujac odzyskac rownowage. Gdy w koncu uniosl wzrok, dostrzegl pistolet Ricky'ego wycelowany we wlasna glowe. -Jestes sam? - spytal Ricky. Co? - steknal mezczyzna, zataczajac sie ze zdumienia. Czy jestes sam? Czy jest jeszcze ktos w domu? Mezczyzna zalapal. Pokrecil glowa. Jestem sam. Ricky zblizyl do niego pistolet na tyle, by tamten poczul gryzacy zapach stali, smaru, a moze i smierci. Rottweiler wciaz napieral na metalowe ogrodzenie, szczerzac wsciekle kly. Dobra. Porozmawiajmy. Kim jestes? - spytal mezczyzna. Dopiero po chwili Ricky uswiadomil sobie, ze podczas pierwszej wizyty byl ucharakteryzowany. -Kims, kogo wolalbys nie znac - rzekl glucho, celujac w jego glowe. Chwile zajelo mu usadzenie hodowcy tam, gdzie chcial, czyli przy drzwiach wiodacych na wybieg rottweilera, z rekoma na kolanach, by mogl dobrze je widziec. Czesc psow rozpierzchla sie, czesc zebrala sie u stop swego pana, a pozostale hulaly po zwirowym podjezdzie. Nie mam pojecia, kim pan jest - odezwal sie mezczyzna. - Nie trzymam tu pieniedzy, a poza tym... To nie napad. Wystarczy ci wiedziec, ze jestem uzbrojonym facetem, ktory chce otrzymac odpowiedzi na pare pytan. Hodowca kiwnal glowa. -Chce sie dowiedziec czegos o tym zmarlym malzenstwie i trojce dzieci, ktorych, jak twierdzisz, nie adoptowalo. A takze o telefonie,jaki wykonales po wizycie mojego znajomego, Lazarusa. Gdzie dzwoniles? Mezczyzna potrzasnal glowa. Powiem ci tylko, ze zaplacili mi za ten telefon. Kto taki? Mezczyzna potrzasnal glowa. -Moja sprawa, twardzielu. Ricky uniosl pistolet na wysokosc jego glowy. Hodowca usmiechnal sie. Widzialem wielu gosci, ktorzy potrafia poslugiwac sie pukawkami, ale ty, ide o zaklad, nie jestes jednym z nich. - Mial glos zdenerwowanego hazardzisty. Masz racje - rzekl Ricky przeciagle. - Nie mam wielkiej wprawy w strzelaniu. Moze wiec warto troche pocwiczyc? Po tych slowach wycelowal lufe w rottweilera. Ej, ty, po co ten pospiech! - Emocje poniosly hodowce, tak jak gromadke psow swawolacych dookola. Wiec bedziesz gadal? - spytal Ricky. Ten pies jest wart tysiace. Cholera! - rzucil hodowca. - To samiec alfa! Poswiecilem wiele godzin, polowe mojego zycia, na jego tresure. Nie mozesz go zastrzelic. To sie jeszcze okaze - odrzekl Ricky. - Dobrze sie zastanow, czy ukrywanie informacji jest warte zycia psa. Nie mam pojecia, kim oni sa - zaczal mezczyzna. Po tych slowach Ricky znow wycelowal w psa. - No dobra. Powiem. Madry chlopiec. Niewiele wiem - zastrzegl hodowca. Kiepski poczatek - zauwazyl Ricky. Bez namyslu strzelil w strone psa. Kula trafila w drewniana bude na koncu zagrody. Bestia zawyla z przerazenia i wscieklosci. Nie rob tego! Blagam. Masz racje co do tego malzenstwa. Nie znam szczegolow, ale adoptowali te trojke dzieci tylko na papierze. Nigdy ich tu nie bylo. Nie mam pojecia, o co w tym wszystkim chodzilo, bo zjawilem sie tu juz po smierci malzonkow. Oboje zgineli w wypadku samochodowym. Na rok przed ich smiercia proponowalem, ze odkupie posiadlosc. Po kraksie zadzwonil do mnie czlowiek, ktory przedstawil sie jako wykonawca testamentu. Spytal, czy chce kupic nieruchomosc wraz z hodowla. Cena byla niewiarygodnie niska. Psie pieniadze. Z miejsca podpisalismy umowe. Kto prowadzil transakcje? Jakis prawnik? Tak, miejscowy gosc. Wiesz moze, kto sprzedal posiadlosc? Tylko raz widzialem jego nazwisko. Wydaje mi sie, ze jakis lekarz. Kazali mi zadzwonic pod wskazany numer, jesli ktokolwiek pytalby o to zmarle malzenstwo lub o trojke dzieciakow. Dostales nazwisko? Nie, tylko numer na Manhattanie. Szesc czy siedem lat pozniej jakis facet zadzwonil do mnie ni stad, ni zowad z wiadomoscia, ze numer sie zmienil. I dal mi kolejny nowojorski telefon. Potem, znow po kilku latach, ten sam facet odezwal sie i podal mi kolejny numer, tym razem w jakiejs wiosce w stanie Nowy Jork. Pytal, czy ktos sie tu krecil. Odparlem, ze nie. Nikt nie interesowal sie poprzednimi wlascicielami az do dnia, w ktorym pojawil sie Lazarus. Zaczal mnie wypytywac, ale przegnalem go na cztery wiatry. Potem zadzwonilem pod tamten numer. Odebral mezczyzna. Postarzal sie. Slychac to bylo po jego glosie. Podziekowal za wiadomosc. Nie wiecej jak dwie minuty pozniej odezwal sie znowu telefon. Tym razem dzwonila mloda kobieta. Powiedziala, ze wysle mi nieco gotowki za przysluge, a w ramach premii dostane jeszcze wiecej, jesli znajde tego La-zarusa. Odparlem, ze na pewno zatrzymal sie w jednym z trzech czy czterech okolicznych moteli. Od tamtej pory byl spokoj, poki nie zjawiles sie ty. -Pod jaki numer dzwoniles? Hodowca wyrecytowal bez zajakniecia dziesiec cyfr. -Dzieki - powiedzial chlodno Ricky. Nie musial nic zapisywac.Znal ten numer. Machnal pistoletem, nakazujac mezczyznie, by obrocil sie do niego tylem. -Dlonie za plecy - polecil. - Musze cie unieruchomic na jakis czas,zeby moc spokojnie odejsc, nim dorwiesz obcegi i wypuscisz na wolnosc to bydle. Wole byc przez chwile sam. Hodowca usmiechnal sie, slyszac te uwage. -To jedyny msciwy pies, jakiego znam. Dobra. Rob wiec, co masz robic. Ricky zwiazal mu rece tasma izolacyjna i wstal. Zadzwonisz do nich, prawda? Mezczyzna kiwnal glowa. Gdybym powiedzial, ze nie, i tak bys sie kapnal, ze klamie. Ricky pomyslal, nim sie odezwal: W porzadku, w takim razie przekaz im ten wierszyk: Niebawem naszej zabawy kres. Teraz Lazarus zwyciezca jest. Na nic sie nie zda wasze gadanie, Czytajcie " Voice" nowe wydanie. -Powtorz. Dopiero po kilku probach wlasciciel psiarni zdolal mniej wiecej opanowac rymowanke. Ricky usmiechnal sie. Posluchaj mojej rady.-Tak? -Zadzwon. Wyrecytuj wierszyk. Zlap wszystkie psy, ktore uciekly.A potem zapomnij o calej sprawie. Wroc do swojego zwyklego zycia,jakby nigdy nic sie nie stalo. Potem, zostawiwszy hodowce siedzacego na ziemi, przebiegl przez podjazd, a nastepnie skierowal sie ku cmentarzowi, gdzie stal jego samochod. Tej nocy czekala go daleka podroz. Daleka w sensie doslownym i przenosnym. Wiodla w przeszlosc i wyznaczala kierunek ku przyszlosci. Przyspieszyl jak maratonczyk, ktory czuje, ze zbliza sie juz do mety, choc jeszcze jej przed soba nie widzi. Wkrotce po polnocy dotarl do budki, w ktorej pobiera sie oplaty za uzytkowanie autostrady, po zachodniej stronie rzeki Hudson na polnoc od Kingston w stanie Nowy Jork. Uiscil oplate. Jego samochod byl jedynym, ktory przekraczal most o tak poznej porze. Wypatrzyl miejsce na postoj po stronie Rhinec-liff. Zatrzymal sie i wyjal jeden z telefonow komorkowych. Wykrecil numer recepcji ostatniego hotelu, w ktorym mial sie zatrzymac Frederick Lazarus. Hotel Exelsior. Czym moge sluzyc? Nazywam sie Frederick Lazarus - przedstawil sie Ricky. Rezerwowalem pokoj od dzisiaj. Ale przyjade dopiero jutro. Moglby pan sprawdzic, czy sa dla mnie jakies wiadomosci? Prosze chwileczke poczekac - odparl recepcjonista. Rozlegl sie stukot odkladanej na blat sluchawki. Po chwili Ricky uslyszal: - Cieszy sie pan wielkim powodzeniem, panie Lazarus. Czekaja na pana co najmniej trzy lub cztery wiadomosci. Prosze mi je odczytac - rzekl Ricky. - A ja juz pana odpowiednio wynagrodze, gdy przyjade. Recepcjonista przeczytal wiadomosci, ktore Ricky sam zostawil dla siebie, ale zadnych innych. To dalo mu do myslenia. -Krecil sie tam ktos, kto mnie szukal? Mezczyzna zawahal sie, co wystarczylo za odpowiedz. Nim recepcjonista sklamal, mowiac "nie", Ricky uprzedzil go: Zabojcza laska, co? Recepcjonista odchrzaknal. Jest tam teraz? - spytal Ricky. Nie - padla odpowiedz. - Wyszla. Niecala godzine temu, wkrotce po rozmowie przez komorke. Spieszyla sie. Ten facet wyszedl razem z nia. Caly wieczor krecili sie tu i wypytywali o pana. A ten facet, ktory z nia byl? Taki pulpecik o ziemistej cerze? Zgadza sie - potwierdzil recepcjonista i dodal ze smiechem. - To byl on. Mam cie, Merlin, pomyslal Ricky. Zostawili jakis numer telefonu? Nie. Powiedzieli, ze jeszcze wroca. I prosili, zebym nic panu nie mowil. O co tu chodzi? Prowadze z nimi interesy. Gdyby sie pojawili, prosze im podac ten numer... - Odczytal numer ostatniej komorki. - I niech panu dobrze za niego zaplaca. To dziani ludzie. Rozlaczyl sie i opadl na fotel. Wlasciciel psiarni zdazyl sie juz na pewno oswobodzic z pet i zadzwonil, gdzie trzeba, w zwiazku z czym Ricky spodziewal sie, ze w domu, do ktorego zmierzal, bedzie sie palilo przynajmniej jedno swiatlo. Tak jak poprzednio, Ricky zostawil wypozyczony samochod na poboczu, by nie rzucal sie nikomu w oczy. Do celu mial jeszcze dobre poltora kilometra, postanowil jednak dopracowac swoj plan dzialania w czasie drogi. Biegnac, zadal sobie pytanie: czy chcesz tej nocy pozbawic kogos zycia? Zatrzymal sie, gdy dotarl do podjazdu przed domem. Zgodnie z jego przewidywaniami, w gabinecie palilo sie pojedyncze swiatlo. Spodziewa sie mnie, pomyslal Ricky. A Wergil i Merlin, ktorzy mogliby mu pomoc, wciaz tkwia w Nowym Jorku. Nawet jesli wdusili gaz do dechy po moim telefonie do hotelu, czeka ich co najmniej godzina jazdy. Wzial pistolet do prawej reki i zarepetowal. Odbezpieczyl bron i nonszalancko podszedl do drzwi frontowych. Bez pukania przekrecil galke. Tak jak myslal, bylo otwarte. Wszedl do srodka. Z gabinetu dobiegl glos: -Tu jestem, Ricky. Zrobil krok do przodu, unoszac przed soba pistolet. A nastepnie wszedl w snop swiatla wylewajacego sie przez drzwi. -Witam, doktorze Lewis. Starszy pan stal za biurkiem wyczekujaco pochylony. Jechales taki szmat drogi tylko po to, zeby mnie zamordowac? - spytal. Tak - odparl Ricky, choc mijalo sie to z prawda. A wiec, do dziela. - Doktor wbil w niego wzrok. Rumpelstilskin - rzucil Ricky. - Wiec to byl pan, od samego poczatku. Doktor Lewis potrzasnal glowa. -Mylisz sie. Ale faktycznie ja go stworzylem. Przynajmniej w pewnym stopniu. Ricky przesunal sie w bok i wszedl glebiej do pomieszczenia, trzymajac sie blisko sciany. Staly przy niej te same polki z ksiazkami, co poprzednio. Wialo tu chlodem. Zaden element na scianach ani na biurku nie mowil nic o wlascicielu gabinetu. Ricky pomyslal ponuro: niepotrzebny dyplom w ramkach, ktory uprawnia do bycia zlym. Zastanawial sie, czemu wczesniej uszlo to jego uwagi. Skinieniem pistoletu kazal staruszkowi siasc w skorzanym fotelu za biurkiem. Doktor Lewis opadl z westchnieniem. -Chce widziec panskie dlonie - zazadal Ricky. Starszy pan podniosl rece, a nastepnie postukal sie w czolo palcem wskazujacym. Nie to, co mamy w dloniach, jest nasza prawdziwa bronia, Ricky, ale to, co w glowie. Dawniej pewnie bym sie z panem zgodzil, doktorze, ale teraz w pelni polegam na tym cacku, czyli samopowtarzalnym rugerze. Magazynek miesci pietnascie nabojow, a wystarczy jeden, by rozlupac panu czaszke. Doktor Lewis milczal, spogladajac na pistolet. Po chwili na jego twarzy pojawil sie usmiech. -Ricky, przychodziles do mnie na kozetke cztery razy w tygodniu przez cztery lata. Doskonale wiem, ze nie nadajesz sie na zabojce. Ricky potrzasnal glowa. -Znal pan doktora Fredericka Starksa. Ale on juz dawno nie zyje, a o mnie nie wie pan nic. I po tych slowach oddal strzal. Pojedynczy pocisk swisnal doktorowi Lewisowi nad glowa i trafil w pelna ksiazek polke za jego plecami. Ricky ujrzal, jak kula strzepi jakis folial medyczny. Doktor Lewis zbladl. -Boze drogi - wyrwalo mu sie. Obrocil sie nieco na fotelu i zerknal, gdzie trafila kula. Wydal z siebie zdlawiony rechot i potrzasnal glowa. -Co za strzal, Ricky. Masz oko. Blizej prawdy niz mojej glowy.Ricky spojrzal na leciwego lekarza. Podobnie jak przed rokiem, ustawil fotel naprzeciwko staruszka. Skoro nie pan jest Rumpelstilskinem - spytal chlodno - to kto nim jest? Najstarsze dziecko kobiety, ktorej nie potrafiles pomoc. Do tego juz sam doszedlem. Kto to taki? Doktor Lewis wzruszyl ramionami. Chlopiec, ktorego adoptowalem. Tego dowiedzialem sie dzis wieczorem. A pozostala dwojka? Jego mlodszy brat i siostra. Znasz ich. To Merlin i Wergil. Ich takze pan adoptowal? Tak. Przygarnelismy cala trojke. Najpierw wladze Nowego Jorku ustanowily nas ich rodzina zastepcza. A pozniej dogadalismy sie z naszymi krewnymi z New Jersey, by byli dla nas przykrywka. Nosza wiec panskie nazwisko? Nie. - Starszy pan potrzasnal glowa. -To nie takie proste, Ricky. Nie znajdziesz ich w zadnej ksiazce telefonicznej pod nazwiskiem Lewis. Stworzylem ich od poczatku. Kazde ma inne nazwisko. Inna tozsamosc. Inne wyksztalcenie i przeszlo inna terapie. W glebi duszy sa jednak rodzenstwem. Ale po co? Po co ten caly cyrk z tuszowaniem ich przeszlosci? Moja zona chorowala, a poza tym w swietle prawa bylismy juz za starzy na adopcje. Pomysl z krewnymi sprawdzil sie. Chetnie nam pomogli za odpowiednia oplata. Pomogli i zapomnieli o calej sprawie. Jasne - rzekl Ricky z ironia. - A ten ich wypadek? Zgineli w kraksie. Doktor Lewis potrzasnal glowa. -Zbieg okolicznosci - powiedzial. -Czemu wlasnie oni? Czemu akurat ta trojka? Starszy pan znow wzruszyl ramionami. -Powiedz mi, Ricky. Zabojca - taki prawdziwie bezwzgledny,morderczy psychopata - to ktos, kogo uksztaltowalo srodowisko? Czy moze juz takim sie urodzil? Jak to jest, Ricky? Srodowisko. Kazdy psychoanalityk to potwierdzi. Najwyzej genetycy moga sie nie zgadzac. Jednak z psychologicznego punktu widzenia, ksztaltuje nas otoczenie. Zgoda. Wiec przygarnalem tego dzieciaka wraz z dwojka jego rodzenstwa, by stal sie dla mnie szczurem doswiadczalnym w badaniach nad zlem. Porzucony przez biologicznego ojca. Odrzucony przez krewnych. Bity przez socjopatycznych kochankow matki. W koncu na jego oczach zrozpaczona matka odebrala sobie zycie z powodu nedzy. Istna recepta na zlo, sam przyznasz. Faktycznie. Wydawalo mi sie, ze moge przygarnac to dziecko i zniwelowac w nim pierwiastek zla. Ludzilem sie, ze potrafie zrobic z niego pelnowartosciowego czlonka spoleczenstwa. Co za arogancja z mojej strony... Nie udalo sie? Nie. Wszczepilem mu jednak, o dziwo, lojalnosc. I powiedzmy, cos w rodzaju przywiazania. To przerazajace, a zarazem fascynujace, Ricky, byc kochanym przez aniola smierci. Bo tym wlasnie jest Rumpelstilskin. Zawodowym morderca. I jest w swoim fachu doskonaly. Posiadl najlepsze wyksztalcenie, na jakie mnie bylo stac. Exeter. Harvard. Szkola Prawa w Columbii. Wiesz, co jest w tym wszystkim najciekawsze? -No? -Jego praca tak naprawde niczym nie rozni sie od naszej. Ludzie przychodza do niego ze swoimi problemami. Slono mu placa za ich rozwiazywanie. Ricky poczul, ze brak mu tchu. -I jeszcze jedno, procz tego, ze jest bajecznie bogaty, ma pewna ceche. Nic nie jest w stanie go powstrzymac. - Staruszek westchnal i dodal. - Ale o tym zdazyles juz sie zapewne przekonac. Przyczail sie na wiele lat i szykowal do zniszczenia wszystkich, ktorzy kiedykolwiek skrzywdzili jego matke. Ale dlaczego wlaczyl w to mnie? - wyrwalo sie Ricky'emu. - Przeciez ja nie... Alez tak. Przyszla do ciebie po pomoc w rozpaczy, ty zas byles nazbyt zajety wlasna kariera, by poswiecic jej odrobine uwagi. Po chwili Ricky spytal: -Kiedy sie pan dowiedzial... Ze laczy cie cos z moim eksperymentem adopcyjnym? Pod koniec twojej terapii. Postanowilem obserwowac, jak to sie z czasem rozwinie. Ale przeciez mogl mnie pan ostrzec, kiedy Rumpelstilskin zdradzil swoje zamiary. Mialem zdradzic adoptowane dziecko dla dawnego pacjenta? Ktorego zreszta, szczerze mowiac, nie za bardzo lubilem. Te slowa ubodly Ricky'ego. Wyraznie widzial, ze starzec jest rownie przesiakniety zlem jak dziecko, ktore ongis adoptowal. A moze nawet bardziej. Co z pozostala dwojka? Mezczyzna, ktorego znasz jako Merlina, naprawde jest prawnikiem i to calkiem zdolnym. Kobieta zas, ktora przedstawila ci sie jako Wergiliusz, to aktorka, ktora czeka swietlana kariera. Zwlaszcza teraz, gdy juz prawie uporali sie z demonami przeszlosci. Powinienes jeszcze wiedziec, ze oboje swiecie wierza, iz to ich starszy brat - znany ci jako Rumpelstilskin - uratowal im zycie. Nie ja, choc jest w tym troche i mojej zaslugi. Dzieki niemu trzymaja sie razem. Pamietaj, ze sa bez reszty oddani czlowiekowi, ktory cie zabije. Kim on jest? - spytal Ricky. Mam ci podac jego nazwisko? Adres? Miejsce pracy? -Tak. Chce poznac nazwiska ich wszystkich.Psychoanalityk potrzasnal glowa. Jestesmy tu sami, Ricky. Ale jak dlugo jeszcze? Chyba nie watpisz, ze wiedzac, iz do mnie jedziesz, wezwalem pomoc. Ile im to zajmie? Mamy dosc czasu. Na twoim miejscu nie bylbym tego taki pewien - usmiechnal sie staruszek. - Ale umilmy sobie czas. Powiedzmy, ze gdzies w tym pokoju znajdziesz informacje, ktorych szukasz. Czy dotrzesz do nich w pore, nim zjawia sie moje posilki? Znuzyly mnie te gierki. Masz je w zasiegu wzroku. I byles blizej nich, niz moglem sie spodziewac. Na tym dosc podpowiadania. Rezygnuje z gry. Obawiam sie, ze na razie nie mozesz sie wycofac, bo gra wciaz sie toczy. - Doktor Lewis gwaltownie uniosl obie dlonie i dodal: - Musze cos wyjac z gornej szuflady biurka. Na pewno cie to zainteresuje. Moge? Ricky wycelowal mu pistolet w czolo i skinal glowa. Na ustach Lewisa znow pojawil sie perfidny usmieszek. Wyjal z szuflady koperte. Prosze mi ja podac. Jak sobie zyczysz. - Doktor przesunal koperte po blacie biurka, Ricky podniosl ja. Na ulamek sekundy spuscil staruszka z oczu. Popelnil blad. Kiedy ponownie podniosl wzrok, ujrzal starszego pana z usmiechem na twarzy i rewolwerem o krotkiej lufie kaliber 38. Mezczyzni patrzyli sobie w oczy, celujac w siebie nawzajem. To ci dopiero fantazja psychoanalityka, nie ma co - wyszeptal doktor Lewis. - Czyz w ukladzie przeniesienia nie pragniemy zamordowac swego terapeuty, tak jak matki lub ojca czy kazdej innej osoby, ktora obarczamy wina za wszelkie zlo, jakie nas spotkalo? Dziecko moglo byc szczurem doswiadczalnym wykorzystanym do badan nad zlem, jak pan wspominal, ale mozna je tez bylo odmienic. Mogl pan to zrobic, ale wolal pan obserwowac, jak sie rozwinie pozostawione samo sobie. Doktor Lewis nieco zbladl. -Doskonale pan wiedzial - ciagnal Ricky - ze jest pan takim samym psychopata jak on. Chcial pan miec zabojce, wiec znalazl go sobie, poniewaz w gruncie rzeczy to pan pragnal zostac zabojca. Starzec rzucil mu grozne spojrzenie. -Zawsze byles bystry. Pomysl tylko, do czego bys doszedl, gdybys byl ambitniejszy. Odrobine subtelniejszy. -Prosze odlozyc bron, doktorze. Nie zastrzeli mnie pan.Doktor Lewis wciaz celowal w Ricky'ego, ale kiwnal glowa. Przeciez nie musze - powiedzial. - Ten, kto raz cie zabil, zrobi to ponownie. Raczej nie, jesli wolno mi cos powiedziec. Moze znowu znikne. Raz sie udalo, rozplyne sie jak kamfora drugi raz. Mylisz sie, Ricky. - Doktor Lewis wzruszyl ramionami. - Nasz czas konczy sie tej nocy. To ostatnia sesja. Chcialbym postawic ci pewne pytanie. Skoro Rumpelstilskin tak bardzo pragnal twojej smierci, gdyz zawiodles jego matke, co zrobi, kiedy nabierze przekonania, ze usmierciles takze mnie? O co panu chodzi? - spytal Ricky. Staruszek jednak nie odpowiedzial. Zamaszystym gestem uniosl lufe do skroni i z usmiechem szalenca wypalil. JEDENASCIE Oslupialy i przerazony Ricky wydal zduszony krzyk, ktory zlal sie z echem wystrzalu.Nim odglos wtopil sie w noc, zerwal sie na rowne nogi i zblizyl do biurka, by przyjrzec sie czlowiekowi, ktoremu niegdys bezgranicznie ufal. Cialo doktora Lewisa opadlo do tylu, odchylone lekko w bok sila smiercionosnego strzalu w skron. Mial otwarte oczy i wpatrywal sie nimi w przestrzen z makabryczna intensywnoscia. Purpurowa mgielka krwi spryskala polke z ksiazkami, ciemnordzawa struzka splywala zas psychoanalitykowi po twarzy. Ricky stlumil krzyk, gdy cialem starca wstrzasnely smiertelne konwulsje. Probowal zebrac mysli. Mocno chwycil sie biurka, by odzyskac rownowage. -Cos ty mi zrobil, staruchu? - jeknal glosno. Po chwili sam znalazl odpowiedz na to pytanie: Lewis chcial go zabic. Smierc doktora niewatpliwie rozjuszy trio, ktore pomsci ja w okrutny sposob. Starzec pragnal, by wszystkie osoby, biorace udzial w grze o zycie, siegnely takiego dna moralnego, jakiego siegnal on sam. Bylo to wazniejsze niz zabicie Ricky'ego. Od poczatku, myslal Ricky, nie chodzilo wcale o sama smierc, lecz o pewien proces, ktory prowadzi do zbrodni. Taka gra mogla sie narodzic tylko w umysle psychoanalityka. Rumpelstilskin mogl wystepowac jako aniol zemsty i jednoczesnie prowokator, myslal Ricky, ale tworca gry byl ten nieboszczyk. Nie ulegalo to watpliwosci. Dopiero po chwili przypomnial sobie, ze wciaz sciska w dloni koperte, ktora wreczyl mu dawny mentor. Rozdarl papier i wyjal ze srodka pojedyncza kartke. Pospiesznie przeczytal: Ricky, zaplata za zlo jest smierc. Mozesz traktowac moj ostatni czyn jako okup za wszelkie wyrzadzone przeze mnie zlo. Informacje, ktorych szukasz, sa przed twoimi oczami, ale czy masz dosc sprytu, by je dostrzec? Watpie. Wielce prawdopodobne, ze jeszcze tej nocy rozstaniesz sie z zyciem, podobnie jak ja. Z ta roznica, ze twoja smierc bedzie bardziej bolesna niz moja, bo masz o wiele czystsze sumienie. List nie byl podpisany. Znow ogarnela go panika. Usilowal przekalkulowac w myslach: zaraz, kiedy to staruszek zadzwonil do Merlina, Wergil, a moze i do Rumpelstilskina z wiadomoscia, ze Ricky jedzie do niego? Z miasta do domku na wsi byly dwie godziny. Moze ciut krocej. Czy zostaly mu juz tylko sekundy? Minuty? A moze kwadrans? Przed twoimi oczami... myslal goraczkowo. Ostroznie obszedl biurko, starajac sie nie tracic zwlok, i otworzyl gorna szuflade. Byla pusta. Podobnie jak pozostale. Schylil sie, by zajrzec pod biurko, ale i tam nic nie znalazl. Skoncentrowal sie wiec na nieboszczyku. Ciezko sapiac, przeszukal kieszenie zmarlego. Nic. Kolejny raz omiotl wzrokiem gabinet. Chcialo mu sie wyc ze zlosci. Wiedzial, ze to, czego szuka, musi byc tuz. Wzial kolejny gleboki oddech. A moze nie ma nic, pomyslal, tylko stary chce mnie przytrzymac do przyjazdu swoich adoptowanych dzieci mordercow. Nie, to klamstwo byloby zbyt banalne. Doktor Lewis byl bardziej wyrafinowany. Ricky skierowal sie do polki z ksiazkami. Rzedy dziel z dziedziny psychiatrii. Woluminy na temat depresji, lekow i snow. Dziesiatki ksiazek, w tym ta trafiona jego kula: "Encyklopedia uposledzen psychicznych". Jego strzal rozerwal tylko litery "cznych" nalezace do ostatniego slowa. Zatrzymal sie wpatrzony przed siebie. Po co psychoanalitykowi ksiazka na ten temat, skoro zajmowal sie lagodnie zwichrowanymi emocjami, a nie powaznymi skrzywieniami. Wczesniej doktor Lewis odwrocil sie, spojrzal, gdzie trafila kula, i parsknal smiechem. Ricky zdjal z polki encyklopedie. Otworzyl ja na tytulowej stronie. Na tytule czerwonym atramentem napisano: "Trafny wybor, Ricky. Ale czy uda ci sie odnalezc wlasciwe hasla?". Uniosl wzrok, slyszal tykanie zegara. Nie mial czasu do namyslu. Ostatni raz rzucil okiem na zwloki. Pomyslal, ze powinien cos powiedziec, cokolwiek odczuc, tymczasem puscil sie pedem do samochodu. Biegnac, pokonal tylko polowe odleglosci dzielacej go od samochodu, kiedy uslyszal, ze jakis pojazd zbliza sie szybko w jego kierunku. Nie wahajac sie ani chwili, skryl sie za kepa drzew. Przykucnal, lecz uniosl glowe, gdy wielki czarny mercedes przejechal z rykiem obok. Dotarl do miasta na dlugo przed switem. Wrocil do wynajetego pokoju. Musial zwalczyc w sobie chec natychmiastowego rzucenia sie na lozko i zasniecia. Odpowiedzi... zastanawial sie. Znajdzie je wszystkie w ksiedze o uposledzeniach psychicznych. Tylko gdzie? Encyklopedia, liczaca siedemset siedemdziesiat dziewiec stron, byla ulozona alfabetycznie. Nie wiedzial, co robic, nie mial czasu na studiowanie kolejno kazdej stronicy. Kartkowal na chybil trafil, zastanawiajac sie nad taktyka. Przerzucil kilka stron na litere V. Calkiem przypadkowo wpadl mu w oczy znaczek na pierwszej stronie sekcji poswieconej tej literze. W gornym rogu, tym samym atramentem, ktorym doktor Lewis powital go na pierwszej stronie, widnial ulamek 1/3. To wszystko. Ricky przeszedl do hasel na litere M. W podobnym miejscu znalazl 1/4. W koncu na pierwszej stronie z haslami na R odszukal 2/5. Nie mial watpliwosci, ze oto posiadl klucz. Teraz czekalo go otworzenie zamkow. Pochylil sie nieco, glowkujac goraczkowo. Zagadka byla tworem jednej z najbardziej zlozonych osobowosci, z jakimi zetknal sie w swojej praktyce. Zadal sobie pytanie: co tak naprawde wiem? Portrety zaczely wylaniac sie w myslach, poczynajac od Wergil. Doktor Lewis mowil, ze to aktorka. Byla najmlodszym z rodzenstwa dzieckiem wyroslym w biedzie. W podswiadomosci zapewne walczy ze swoja tozsamoscia, zastanawiajac sie, kim faktycznie jest. Stad wybor zawodu, w ktorym trzeba co chwile stawac sie kims innym. Ricky poprawl sie na krzesle. Sprobuj zgadnac, zmuszal sie do myslenia. Naukowa hipoteza: narcystyczne zaburzenie osobowosci. Otworzyl encyklopedie na odpowiednim hasle. Serce szybciej mu zabilo. Zobaczyl, ze doktor Lewis zakreslil na zolto kilka liter w srodku wyrazow. Ricky spisal je na kartce. Usiadl prosto i spojrzal na to, co powstalo. Nie mialo to najmniejszego sensu. Wrocil do encyklopedycznej definicji i przypomnial sobie o kluczu: "1/3". Tym razem zapisal co trzecia z zaznaczonych na zolto liter. Znowu kula w plot. Wytezal umysl. Spojrzal na litery, ktore byly od siebie oddalone o trzy slowa. Nim je jednak spisal, pomyslal: jedna na trzy. Zapisal wiec te, ktore znajdowaly sie trzy linijki nizej. Po chwili uzyskal wyraz Agencja. Szybko spisal pozostale szesc liter i otrzymal Jonesa. Wstal i podszedl do szafki nocnej, na ktorej lezala ksiazka telefoniczna Nowego Jorku. Otworzyl na stronie poswieconej agencjom aktorow i znalazl niewielkie ogloszenie wraz z telefonem: "Agencja Jonesa - agencja aktorow i aktorek teatralnych oraz filmowych, posredniczy w dobieraniu przyszlych gwiazd do rol". Pierwsze trafienie. Teraz prawnik Merlin. Przypomnial sobie jego wyglad: wlosy starannie zaczesane, garnitury dokladnie odprasowane, manicure. Czlowiek, ktory pragnal wszechobecnego porzadku, nie tolerujac balaganu swiatka, z jakiego sie wywodzil. Ricky nie mial najmniejszego problemu z diagnoza: zaburzenie obsesyjno-kompulsywne. Otworzyl encyklopedie na odpowiedniej stronie i znow dostrzegl litery zaznaczane w ten sam sposob, co poprzednio. Za pomoca klucza blyskawicznie odcyfrowal pierwsze slowo, ktore go nieco zaskoczylo: Arneson. Nie byla to przypadkowa zbitka liter, ale wyraz nic mu nie mowil. Nie tracac nadziei, sprawdzil, ze kolejna litera jest p. Pozostale litery stworzyly wyraz Fortierowi. Arneson p. Fortierowi. Rozprawa sadowa. Urzednik przy komputerze z dostepem do rejestru spraw w toku wyszuka mu ja bez problemu. Wracajac do encyklopedii, Ricky pomyslal o czlowieku, ktory byl osia wszystkich zdarzen: Rumpelstilskin. Przerzucil strony do hasla na P: psychopaci. Znalazl podrozdzial poswiecony psychopatycznym mordercom. Byly tu oznaczenia, ktorych sie spodziewal. Szybko odszyfrowal literki. Zacisnal kartke mocno w dloni, zmial ja w kulke i wrzucil w kierunku kosza. Litery zlozyly sie w komunikat: To nie ten. Choc nie spal za wiele, energii dostarczala mu adrenalina. Wzial prysznic, ogolil sie i wlozyl marynarke oraz krawat. W porze lunchu udal sie do biura sadowego Wystarczylo nieco perswazji, by uzyskal informacje o sprawie Arneson przeciw Fortierowi. Byl to spor cywilny w sadzie okregowym, rozprawe wstepna zaplanowano na nastepny ranek. Urzednik podal mu nazwiska wszystkich stron. Nie znal zadnego, ale wiedzial, ze jedno z nich nosi czlowiek, ktorego szukal. Opuscil gmach sadu, a plan sam zaczal mu sie ukladac w glowie. Pojechal najpierw taksowke na Times Square, gdzie wszedl do jednego z wielu sklepow z roznosciami i poprosil o wydrukowanie szesciu lipnych wizytowek. Nastepnie zlapal kolejna taksowke, ktora zawiozla go do biurowca z metalu i stali na East Side. Przy wejsciu stal straznik, ktory kazal mu sie wpisac do ksiegi gosci. Podpisal sie zamaszyscie jako: "Frederick Lazarus, producent". Straznik podal mu plastikowy identyfikator z numerem pietra, na ktore sie udawal. Gdy znalazl sie w biurze Agencji Jonesa, powitala go atrakcyjna recepcjonistka. Czym moge panu sluzyc? - spytala. Dzwonilem do was - sklamal Ricky - w sprawie reklamowki, ktora krecimy. Szukamy nowych twarzy. Bylem dzis umowiony na przejrzenie panstwa portfolio. Recepcjonistka usmiechnela sie. -Oczywiscie - powiedziala. Siegnela pod blat po wielki oprawny w skore folial. - Oto nasi obecni klienci. Jesli wpadnie panu ktos w oko, skontaktuje pana z odpowiednim agentem. Wskazala mu skorzana kanapke w rogu. Ricky wzial ze soba portfolio i zaczal je wertowac. Zdjecie Wergil bylo siodme z kolei. Mam cie - szepnal pod nosem. Na odwrocie widnialo jej prawdziwe nazwisko, adres i numer telefonu, wraz ze spisem rol w sztukach niekomerycyjnych teatrow poza Broadwayem oraz udzialem w reklamach. Spisal wszystko na skrawku papieru. Pozniej odnotowal jeszcze dane dwoch innych aktorek. Oddal portfolio recepcjonistce, zerkajac na zegarek. Krucho u mnie z czasem - powiedzial. - Czy moglaby mnie pani umowic na spotkania z tymi trzema paniami? Powiedzmy te na lunch jutro w poludnie u Vincenta na Osiemdziesiatej Drugiej Wschodniej. A pozniej te dwie o drugiej i czwartej w tym samym miejscu. Bede pani wdzieczny. Mamy noz na gardle, sama pani rozumie. Recepcjonistka spojrzala na niego zmieszana. Zwykle to agenci organizuja spotkania - rzekla z wyrazna niechecia.-Panie... Rozumiem - przerwal jej. - Ale bede w miescie tylko do jutra, a potem wracam do Los Angeles. Przykro mi, ze musze to zalatwiac w takim poplochu. Zobacze, co sie da zrobic... ale jak sie pan nazywa? Ulisses - powiedzial Ricky. - Richard Ulisses. To moj numer telefonu. - Wyjal jedna z falszywych wizytowek, na ktorej byl numer jego ostatniej komorki. - Niech sie pani zorientuje - poprosil. - A gdyby wynikly jakies problemy, prosze dzwonic. Po tych slowach opuscil biuro. Zanim wysiadl nastepnego ranka z wypozyczonego samochodu, by udac sie do sadu, potwierdzil jeszcze spotkanie przy lunchu z agentem Wergil oraz dwiema pozostalymi aktorkami modelkami, ktore zamierzal zreszta wystawic do wiatru. Nie chcial rozstawac sie z pistoletem. Zdawal sobie jednak sprawe, ze nie wolno mu uruchomic alarmu wykrywacza metali w sadzie. Byl elegancko ubrany w blezer, krawat, koszule frakowa i spodnie. Kiedy ujrzal swoje odbicie w lustrze, przypomnial sobie pierwszy na studiach wyklad z psychiatrii. Wykladowca wyjasnil, ze bez wzgledu na to, ile wiemy o zachowaniu czlowieka ani w jakim stopniu pewni jestesmy swojej diagnozy, nie mozna przewidziec z absolutna pewnoscia, jak zachowa sie dany osobnik. Zastanawial sie, czy tym razem jego domysly sa trafne. Jesli tak, bedzie wolny. Jesli nie, to juz po nim. Pomyslal o trojce, ktora czyhala na jego zycie. Potomstwo jego porazki. Wyrosle w nienawisci do kazdego, kto zawiodl w udzieleniu pomocy. -Teraz juz cie znam - powiedzial na glos, myslac o Wergil. - A ciebie zaraz poznam i dopadne - ciagnal, przywolujac w pamieci wizerunek Merlina. Niestety, Rumpelstilskin wciaz byl nieuchwytny niczym cien. Starks udal sie na sale sadowa, w ktorej mezczyzna znany mu jako Merlin przekonywal grono sedziow do swoich racji. Tak jak przypuszczal, sala swiecila pustkami. Wkradl sie po cichutku i zajal miejsce, starajac sie to zrobic jak najdyskretniej. Kilkoro prawnikow i powodow siedzialo na przedzie przy solidnych debowych stolach przed lawa sedziowska. Sami mezczyzni, ktorzy bacznie obserwowali, jak sedzia reaguje na ich slowa. Na tym etapie nie bylo lawy przysieglych, w zwiazku z czym zwracali sie bezposrednio do sedziow. Ricky poczul dreszczyk emocji, gdy Merlin wstal. Zglasza pan sprzeciw, panie Thomas? - spytal sedzia. Zglaszam - oswiadczyl Merlin z satysfakcja. Ricky rzucil okiem na liste prawnikow bioracych udzial w tej sprawie. Mark Thomas. A wiec tak sie nazywal. Nie bylo potrzeby dluzej siedziec. Po cichu wyszedl. Ustawil sie przy ewakuacyjnej klatce schodowej naprzeciwko wind. Poczekal, az grupka prawnikow opusci sale i wskoczyl na klatke schodowa. Zdazyl jednak zobaczyc Merlina, ktory niosl dwie teczki pekate od dokumentow i akt sadowych. Jest mu za ciezko, by chcial skorzystac z dalszych wind, domyslil sie Ricky. Zbiegl po dwa stopnie na pierwsze pietro. Kilka osob czekalo przy windach, by zjechac na parter. Ricky dolaczyl do nich. Winda znajdowala sie na drugim pietrze. Po chwili zaczela zjezdzac. Starks byl pewien, ze Merlin nie jest typem czlowieka, ktory usuwa sie na koniec kabiny, by zrobic innym miejsce. Winda stanela, drzwi sie rozsunely. Merlin uniosl wzrok, Ricky spojrzal mu prosto w oczy. Poznal go w ulamku sekundy. Starks widzial, jak na twarzy prawnika pojawia sie panika. -Witaj, Merlin - powiedzial cicho. Jednoczesnie wyjal z kieszeni zabawke i przylozyl ja do piersi adwokata. Byl to pistolet na wode wzorowany na niemieckim lugerze z czasow drugiej wojny swiatowej. Pociagnal za cyngiel. W piers Merlina wystrzelila struga czarnego atramentu. Nim ktokolwiek zareagowal, drzwi sie zamknely. Restauracja, ktora wybral na lunch z Wergil, miala w oknach ogromne szyby. Ricky zaczekal na sunaca chodnikiem grupe turystow. Wmieszal sie w nia. Kiedy rozgadane towarzystwo mijalo lokal, szybko odwrocil glowe i ujrzal Wergil przy stoliku, zgodnie ze swoim oczekiwaniem, w rogu restauracji. Czekala jak na szpilkach. Byla sama. Minal okno i nabral gleboko powietrza. Moze otrzymac telefon w kazdej chwili, pomyslal Ricky. Na pewno troche czasu zajelo Merlinowi ogarniecie sie i przeproszenie kolegow po fachu. Kiedy w koncu siegnie po telefon, w pierwszej kolejnosci odezwie sie do starszego brata. Bedzie to konkretna rozmowa o faktach. Rozwaza ewentualny rozwoj wypadkow. Pozniej zadzwoni do Wergil, ale Ricky go ubiegnie. Usmiechnal sie, obrocil energicznie i ruszyl sprezystym krokiem wprost do drzwi wejsciowych lokalu. W progu stala hostessa, ktora juz miala na ustach rutynowe pytanie, ale uciszyl ja, mowiac: -Ktos juz na mnie czeka. I przemierzyl szybko restauracje. Wergil byla odwrocona plecami, ale obrocila sie na odglos jego krokow. -Witaj - powiedzial Ricky. - Pamietasz mnie?Zdumienie pojawilo sie na jej twarzy. -Bo ja - ciagnal Ricky, zajmujac miejsce przy stoliku - dobrze cie pamietam. Wergil nie odezwala sie ani slowem, choc odchylila sie nieco do tylu. Miala pod reka na stole swoje portfolio i CV, gotowa do spotkania z producentem. Teraz powolutku odlozyla materialy na podloge przy stoliku. -Chyba to sie nam nie przyda. Nim Ricky zdazyl odpowiedziec, w jej kieszeni rozleglo sie dzwonienie. Komorka. Ricky pokrecil glowa. -To twoj brat, prawnik, dzwoni z ostrzezeniem, ze dzis rano pojawilem sie w jego zyciu. Niebawem znow odezwie sie telefon, zadzwoni starszy brat, zawodowy morderca. On tez bedzie chcial cie ostrzec.Nie odbieraj. Jej dlon zawisla w powietrzu. - Bo co? -Powinnas sie zastanowic, na ile zdesperowany jest Ricky. A co za tym idzie - do czego jest zdolny? Wergil nie odbierala, telefon przestal dzwonic. Do czego wiec jest zdolny? - spytala wyzywajaco. Usmiechnal sie szeroko. Do wszystkiego. Wergil poprawila sie na krzesle. -Zapewne, ale, jak sadze, nie ustrzeli mnie w restauracji na oczach tlumu. Ricky wzruszyl ramionami. -Al Pacino zrobil to w "Ojcu chrzestnym". Na pewno widzialas.Ale ja nie musze strzelac do ciebie akurat tutaj. Jest tyle innych miejsc. Teraz juz wiem, kim jestes. Znam twoje nazwisko. Adres.A co najwazniejsze, wiem, kim pragniesz zostac, jakie masz ambicje.Wpadlas w taka sama pulapke, jak niegdys doktor Starks. Merlin tez.Kiedys wy wciagneliscie mnie do gry, teraz ja zrobie to samo z wami.To gra o zycie. Chodzi w niej o rewanz. Podejrzewam, ze znasz juz niektore zasady. Wergil zbladla. Siegnela po szklanke wody z lodem, wypila glebszy lyk, nie spuszczajac Ricky'ego z oczu. -On ciebie dopadnie, Ricky - wyszeptala. - Dopadnie cie, zabije,i tak jak zawsze, nie da mnie skrzywdzic. Ricky nachylil sie do przodu. -Jak kazdy starszy brat? Niech probuje, droga wolna. Tylko wez pod uwage jedno: on nie ma pojecia, kim sie stalem. Cala wasza trojka scigala Lazarusa, byliscie przekonani, ze zagoniliscie go w kozi rog. Ale wiesz co? Hokus-pokus. On sie niebawem rozplynie w powietrzu. W kazdej chwili, bo sie zuzyl. - Ricky wstal, gwaltownie odsuwajac krzeslo. - Zegnaj, Wergil - powiedzial, znow nachylajac sie nad kobieta. - Nie sadze, bys chciala mnie jeszcze kiedys widziec, bo mozesz juz po mnie nikogo w zyciu nie zobaczyc. Nie czekajac na jej reakcje, odwrocil sie i energicznym krokiem opuscil restauracje. Przebil sie przez tlum ludzi, jak rolkarz na zatloczonym torze, myslami byl juz jednak gdzie indziej. Usilowal wyobrazic sobie mezczyzne, ktory dybal na jego zycie. Zastanawia! sie, jak zareaguje psychopata, kiedy dowie sie, ze dwie istoty najblizsze jego sercu zostaly smiertelnie przestraszone. Maszerowal zwawo chodnikiem i myslal: Bedzie dzialal szybko, nie bedzie sie przygotowywal ani opracowywal planu. Zaslepi go furia, straci swoj instynkt i zapomni o doswiadczeniu. A co najwazniejsze, popelni blad. Ricky Starks rozmyslal dalej w tanim nowojorskim pokoiku. Doszedl do wniosku, ze musi przechytrzyc Rumpelstilskina w ostatecznej rozgrywce. Przypuszczal, iz wie, jak tego dokonac. Pierwsze elementy jego planu juz sie ziscily. Bez trudu domyslal sie przebiegu dyskusji, jaka toczyla sie miedzy bracmi i siostra, kiedy on siedzial sobie w wynajetym pokoju. Nie beda rozmawiali przez telefon. Spotkaja sie. Podniesione glosy. Lzy i zlosc, a moze nawet obelgi. Do czasu szlo im jak po masle, mscili sie w okrutny sposob na wszystkich, ktorzy kiedys zaszli im za skore. W koncu jednak kosa trafila na kamien. Juz slyszal, jak krzycza: "Ty nas w to wrobiles!" pod adresem stojacej w cieniu osoby, ktora tyle dla nich znaczyla przez te wszystkie lata. Choc czuli sie w obowiazku pomagac mu, mlodszy brat i siostra mysleli glownie o swoich aspiracjach: o zyciu na scenie oraz triumfach na sali sadowej, gdzie obowiazuja okreslone zasady. Sposrod trojki rodzenstwa jedynie Rumpelstilskin pragnal zyc poza wszelkimi ograniczeniami. W przeciwienstwie do tych dwojga, co wlasnie czynilo ich slabymi. Ricky znalazl kawalek papieru i zaczal ukladac wierszyk. Znow zadzwonil do dzialu drobnych ogloszen w "Village Voice", jednak tym razem, by otrzymac istotne informacje, zadal pracownikowi kilka kluczowych pytan. Czy moge odsluchiwac odpowiedzi poza miastem? Jasne - uslyszal. - Wystarczy wykrecic numer kierunkowy. No to swietnie, bo musze w najblizszy weekend wyjechac na przyladek Cod w interesach, a chcialbym jak najszybciej zapoznac sie z trescia odpowiedzi na moje ogloszenie. Zaden problem - zapewnil pracownik gazety. Mam nadzieje, ze pogoda dopisze. Byl pan kiedys na przyladku Cod? W Provincetown - odparl mezczyzna. - Robi sie tam ciekawie po Swiecie Niepodleglosci czwartego lipca. Faktycznie - potwierdzil Ricky. - Ja mam mete w Wellfleet. A przynajmniej mialem. Musialem sprzedac. Po pozarze. Zostalo mi jeszcze do zalatwienia kilka formalnosci, a potem wracam do kieratu w Nowym Jorku. Jasne - odparl mezczyzna. - Sam tez chcialbym miec domek na przyladku. Moze kiedys bedzie pan mial - pocieszyl go Ricky. Odchrzaknal i wyrecytowal tresc ogloszenia. Umiescil je pod skromnym naglowkiem: "Szukam pana R.". Ricky tutaj, Ricky tam. Caly swiat w zasiegu mam. W miejscach nowych oraz starych Nikt nie zlapie mnie za bary. Pan R. moze szukac wszedzie, A i tak wiedziec nie bedzie, Kiedy Ricky przyjdzie znow, Nie przyjaciel, ale wrog. Poslaniec kiepskiej nowiny. Ktos zginie z jego przyczyny. Ogloszenie mialo sie ukazac w najblizszy piatek, jednak gazeta trafiala do kioskow juz w czwartkowy wieczor i wlasnie wtedy cala trojka przeczyta wiadomosc. Merlin, mowiac swoim szorstkim, apodyktycznym, prawniczym tonem, porozmawia przez telefon z kierownikiem dzialu ogloszen i dojdzie, ktory z pracownikow przyjmowal jego zlecenie. Ten przypomni sobie ich rozmowe o przyladku. Potem trojka rodzenstwa znow sie pokloci. Dwoje mlodszych bedzie chcialo towarzyszyc panu R. w polowaniu, ale on sie sprzeciwi. Tego zabojstwa zechce dokonac sam. I wlasnie sam uda sie w podroz, pomyslal Ricky. Samotnie ruszy na spotkanie smierci. Wymeldowal sie z taniego pokoiku i pojechal na polnoc do Durham. Odstawil wynajety samochod i poswiecil caly ranek na usmiercenie Fredericka Lazarusa. Zlikwidowal, skasowal, pozamykal wszystkie legitymacje czlonkowskie, karty kredytowe oraz telefoniczne konta bankowe. Po uplywie paru godzin Frederick Lazarus rozplynal sie jak kamfora. Z Richardem Livelym bylo trudniej, bo ten mial pozostac przy zyciu. Ale on takze musial ulotnic sie z New Hampshire mozliwie jak najdyskretniej. Mial porzucic cale swoje dotychczasowe zycie, ale nie dac po sobie poznac, ze to wlasnie robi, na wypadek gdyby kiedys pojawil sie w tych stronach ktos, kto zacznie wypytywac i powiaze jego znikniecie z konkretnym weekendem. Zachowal konto bankowe Richarda Lively'ego z najnizszym mozliwym wkladem. Wyjasnil przelozonemu na uniwersytecie, ze z powodu problemow rodzinnych musi udac sie na kilka tygodni na Zachodnie Wybrzeze. Podobna rozmowe odbyl ze swoja gospodynia i zaplacil za kolejny miesiac z gory. Kiedy szedl ulica, nagle ogarnal go zal. Doskonale czul sie w tym malym swiatku, bylo mu go przykro opuszczac. Zlapal poludniowy autobus firmy Trailways do Bostonu, a nastepnie w piatkowe popoludnie udal sie autokarem Bonanzy na przyladek Cod. Zdazyli juz przeczytac wierszyk, pomyslal. Merlin wypytal pracownika gazety. Ricky spojrzal na zegarek i pomyslal: niebawem wyruszy w droge i bedzie gnal na zlamanie karku. Na przedmiesciach Provincetown znalazl motel, gdzie byly jeszcze wolne pokoje, pewnie z powodu byle jakiej pogody. Ricky zaplacil gotowka za caly weekend z gory i udal sie do sklepu dla turystow, gdzie nabyl silna latarke oraz wielkie poncho w kolorze burooliwko-wym. Do tego dokupil kapelusz maskujacy z szerokim rondem, do ktorego przyszyto siatke przeciwko komarom oslaniajaca cala glowe. Prognoza zapowiadala sprzyjajaca mu pogode: parno, burzowo, zachmurzone niebo, wysokie temperatury. Wczasowicze nie byli zapewne zachwyceni. Ricky wyjasnil ekspedientowi, ze zamierza jeszcze popracowac troche w ogrodku. Kiedy wyszedl na ulice, ujrzal, jak od zachodu nadciagaja pierwsze ogromne chmury burzowe. Spojrzal na ciemniejace niebo, a poniewaz szybciej zapadal zmierzch, przyspieszyl kroku, by poczynic odpowiednie przygotowania. Nim dotarl do drogi prowadzacej do jego starego domu, niebo stalo sie niemal brazowe. Autobus jadacy trasa numer 6 wyrzucil go kilka kilometrow od celu. Reszte drogi pokonal bez wysilku biegiem. W plecaku niosl zakupy i bron. Ricky mial szczescie. Droga byla pusta. Kiedy dotarl do podjazdu, zwolnil tempo, po chwili skryl sie za drzewami. Wynurzywszy sie spod ich koron, ujrzal to, co mial nadzieje zobaczyc: zweglone szczatki swojego domu. Choc minal juz rok, ziemia wciaz byla poczerniala wokol posepnego szkieletu budynku. Ricky podszedl tam, gdzie niegdys byly drzwi frontowe. Wszedl do srodka i powoli poruszal sie wsrod ruin. Kryjowka, ktora spodziewal sie tu znalezc, czekala na niego, tuz obok glownego komina, polaczonego z kominkiem w salonie. Kawal sufitu i grube drewniane belki opadly, tworzac cos w rodzaju przybudowki, omalze malej jaskini. Ricky wlozyl poncho i kapelusz chroniacy przed ukaszeniami owadow, wyjal z plecaka latarke i samopowtarzalny pistolet. Wczolgal sie w zgliszcza i czekal w ukryciu na nadejscie nocy, na zblizajaca sie burze oraz na morderce. Rzesisty deszcz padal przez pierwsza czesc nocy, grzmialy pioruny, blyskawice rozswietlaly ocean, pozniej opady zelzaly do monotonnej, natretnej mzawki. Ricky nie wychodzil z ukrycia, jak mysliwy przyczajony w zasadzce. Z rzadka zmienial pozycje. Ze swej kryjowki widzial teren przed domem, najlepiej wowczas, gdy blyskawica przecinala niebo. Do godziny dwudziestej drugiej okolica skryla sie w wilgotnym mroku pachnacym plesnia. Mial wyostrzone zmysly i czujny umysl, odnotowujacy wszelkie zaklocenia nocnego spokoju. W pewnej chwili wystraszyl go nietoperz, ktory przelecial mu nad glowa, pozniej para saren wylonila sie na chwile z lasu. Ricky wciaz czekal. Jego przeciwnik zapewne nieraz dzialal noca i czul sie swobodnie o tej porze. Znam cie, Rumpelstilskin, myslal, bedziesz chcial to wszystko zalatwic w ciemnosci. Juz niebawem sie tu zjawisz. Pol godziny po tym, jak w oddali pojawily sie i znikly reflektory poprzedniego samochodu, Ricky dostrzegl kolejny pojazd, ktory jechal nieco wolniej, jakby niepewnie. Snop swiatla zatrzymal sie przy wjezdzie na jego posiadlosc, po chwili pojazd przyspieszyl i odjechal. Ktos znalazl to, czego szukal, pomyslal. Dwadziescia minut minelo w absolutnych ciemnosciach. Ricky czul w uszach pulsowanie adrenaliny. Serce walilo mu jak oszalale. W koncu przestalo mzyc. Starks spojrzal w gore i dostrzegl zarys chmury sunacej po niebie, jakby podazajacej za sprawa niewidocznego wioslarza. Nieco ksiezycowego blasku przesaczylo sie przez chmure, snop rozproszonego swiatla przelamal czern nocy. Ricky omiotl wzrokiem okolice i spostrzegl postac stojaca o krok od lasu. W pierwszej chwili zamarl. Jednak zaraz uzmyslowil sobie, ze sam jest niewidoczny, ze nie mozna go odroznic od plataniny spalonych kawalkow drewna i zgliszcz. Sekunde pozniej ciemna postac poruszyla sie w jego polu widzenia. Szla ostroznie, nieco pochylona - urodzony drapieznik. Dotarla do dawnego ogrodu. Ricky dostrzegl wahanie mezczyzny, nim ten przestapil resztki progu. Zaczal myszkowac w zgliszczach. Wie, ze tu jestem, pomyslal Ricky. Mezczyzna podszedl jeszcze pare krokow i lekko potknal sie o szczatki belki dachowej. Zatrzymal sie i kopnal gruzy. -Doktorze Starks - szepnal - wiem, ze pan tu jest. Prosze wyjsc z ukrycia. Pora zakonczyc gre. Ricky ani drgnal. -Gdzie pan jest, doktorze? - nalegal mezczyzna, obracajac sie we wszystkie strony. Kolejny raz odezwal sie pelnym glosem, z niecier pliwa determinacja: - Gdzies sie, do cholery, schowal? Odwrocil sie plecami do Ricky'ego. Ricky wyciagnal pistolet spod poncho, uniosl go oburacz, jak uczono na strzelnicy w New Hampshire i skierowal lufe w sam srodek plecow Rumpelstilskina. -Jestem za toba - powiedzial spokojnie. Mial wrazenie, jakby wydostal sie poza czas. Sekundy, ktore normalnie skladalyby sie na minuty, rozpierzchaly sie jak platki kwiatow na silnym wietrze. Pozostawal w niezmienionej pozycji z bronia wymierzona wprost w plecy przeciwnika, ktory oddychal plytko i z wysilkiem. Jego cel stal nieruchomo. -Mam bron - rzekl glosem ochryplym z napiecia. - Celuje ci w ple cy. To samopowtarzalny pistolet kaliber dziewiec zaladowany nabo jami rozrywajacymi. Wypale, jesli chocby drgniesz. Zdaze strzelic dwa, a moze trzy razy, nim sie odwrocisz i wycelujesz we mnie. Jesli zaskoczyl tym Rumpelstilskina, tamten nie dal nic po sobie poznac. Rozesmial sie tylko na glos. -Pomyslec, ze sam ci sie wpakowalem na linie ognia. Dobrze grales, doktorze Starks, znacznie lepiej, niz sie spodziewalem, wykazales sie umiejetnosciami, o ktore bym cie nie posadzal. - Zawiesil glos, a po chwili dodal: - Najlepiej zrobisz, jesli od razu do mnie strzelisz. W plecy. Na razie masz nade mna przewage. Jednak z kazda chwila twoja pozycja slabnie. Jako zawodowiec, radze ci nie przepuscic takiej okazji. Ricky zmilczal. -Mezczyzna rozesmial sie. Na co czekasz, doktorku? Daj upust swojej zlosci. Strzelaj. Ricky celowal, ale nie nacisnal spustu. Ogarnely go watpliwosci. Ja cie znam - powiedzial nagle. - Znam twoj glos. -Jasne - odparl Rumpelstilskin drwiacym tonem. - Miales okazje slyszec go dosc czesto. Ricky'ego ogarnelo uczucie, jakby raptem znalazl sie na sliskim lodzie. Jego glos stracil pewnosc. Odwroc sie - zazadal. Rumpelstilskin potrzasnal glowa. Wcale tego nie chcesz. Kiedy odwroce sie do ciebie przodem, stracisz cala przewage. Ustale twoje polozenie, doktorze, a kiedy juz bede wiedzial, gdzie jestes, szybko zginiesz. Ja cie znam - powtorzyl szeptem Ricky. Czy az tak trudno mnie poznac? Mam ten sam glos - powiedzial Rumpelstilskin. - Przez caly rok spotykalismy sie regularnie piec razy tygodniowo. Ricky'emu zupelnie zaschlo w gardle, wydukal jednak nazwisko: Zimmerman? Rumpelstilskin znow sie zasmial. Zimmerman to zimny trup. - Ale przeciez ty... -Jestem kims, kogo znales jako Rogera Zimmermana. Z jego schorowana matka, beznadziejna praca i wszystkimi tymi bzdurami, kto re wyrzucalem z siebie w twoim gabinecie. Takiego wlasnie Zimmermana znales. Ricky'emu zakrecilo sie w glowie. Ale wtedy w metrze... Tam byl faktycznie Zimmerman, prawdziwy Zimmerman, ktory istotnie mial mysli samobojcze. Zostal rzucony w ramiona smierci. -Ale jak to... Rumpelstilskin wzruszyl ramionami. -Doktorze, pacjent przychodzi do twojego gabinetu, przedstawia sie jako Roger Zimmerman, zapisuje na terapie i w terminie oplaca honorarium. Pomyslales przez moment, by sprawdzic, czy pacjent jest faktycznie tym, za kogo sie podaje? Ricky milczal. -Nie sadze. Gdybys to sprawdzil, przekonalbys sie, ze prawdziwy Zimmerman jest mniej wiecej taki, jakim ci go zaprezentowalem. Jedyna roznica polegala na tym, ze nie przychodzil na terapie osobiscie.To ja sie zjawialem zamiast niego. Pozyczylem sobie jego zycie i smierc. Bo musialem cie dobrze poznac, doktorku. Musialem cie poobserwowac. Troche to trwalo, ale dowiedzialem sie wszystkiego,czego chcialem. Kim jestes? - spytal Ricky. Nie dowiesz sie nigdy - uslyszal w odpowiedzi. - Zreszta wiele juz wiesz. Znasz moja przeszlosc. Poznales moje rodzenstwo. Ale nigdy nie dowiesz sie dokladnie, kim jestem. -Czemu mi to zrobiles? - spytal Ricky. Rumpelstilskin potrzasnal glowa. Przeciez znasz odpowiedz. Czy to takie dziwne, ze ktos, kto w dziecinstwie dosc sie napatrzyl na zlo, jakiego zaznala bliska mu osoba, na jej rozpacz tak straszna, iz jedyne wyjscie widziala w samobojstwie - ze ow ktos, gdy dorosl, msci sie na wszystkich, ktorzy zawiedli, w tym takze ty, doktorku? Zemsta niczego nie rozwiazuje - zauwazyl cicho Ricky. Mowisz jak ktos, kto nigdy nie doswiadczyl zemsty. Ricky wyczul, ze przeciwnik ma na twarzy usmiech. Bezduszny, zimny usmiech. Oczyma wyobrazni widzial, jak mezczyzna zaciska palce na broni. -Uwazam, ze nasza ostatnia sesja jest bardzo ciekawa, doktorze Starks, ale czas najwyzszy, by jeden z nas pozegnal sie z zyciem. Wiele wskazuje na to, ze to bedziesz ty. Ricky skierowal lufe pistoletu w dol. Byl zaklinowany wsrod gruzu, nie mogl poruszyc sie w prawo ani w lewo, wycofanie sie tylem nie wchodzilo w gre. Nie mial wlasciwie wyboru. -Zapomniales o czyms - powiedzial wolno. - Doktor Starks juz nie zyje. I po tych slowach wypalil. Wygladalo to tak, jakby mezczyzna zareagowal na drobna zmiane w modulacji glosu Ricky'ego. Gdy Ricky pociagnal za cyngiel, Rumpelstilskin padl na ziemie, obracajac sie jednoczesnie, w zwiazku z czym strzal wymierzony w srodek plecow, paskudnie rozerwal mu lopatke. Drugi pocisk wbil sie w miesnie prawej reki. Ricky wypalil jeszcze raz, jednak tym razem kula ze swistem poleciala w ciemnosc. Rumpelstilskin przekrecil sie, sapiac z bolu i usilowal podniesc swoja bron raniona reka. Chwycil pistolet w lewa dlon, starajac sie wymierzyc w przeciwnika, i zatoczyl sie w tyl, tracac rownowage. Ricky zamarl wpatrzony w lufe pistoletu uniesiona jak glowa kobry, kolebiaca sie w tyl i w przod. Wtem strzal rozdarl cisze, Starks poczul, jak goracy podmuch kuli przelatuje przez bezksztaltne poncho zwisajace mu z ramion. Wciagnal powietrze, poczul kordyt i dym, znow opuscil lufe pistoletu. Gdy skierowal ja prosto w twarz Rumpelstilskina, morderca osunal sie na ziemie. Bron wypadla mu z reki. Zdrowa reke uniosl do twarzy, jakby starajac sie oslonic przed kolejnym strzalem. Adrenalina, gniew, nienawisc, strach, wszystkie przezycia ostatnich miesiecy zsumowaly sie w tym momencie i Ricky zapragnal stac sie swiadkiem smierci tego czlowieka. Ale nie zabil go. Rumpelstilskin byl blady jak sciana. Krew, niczym struzki czarnego atramentu, splywala mu z rak i klatki piersiowej. Jeszcze raz ostatkiem sil staral sie dosiegnac broni, ale nie dal rady. Ricky zerwal sie na rowne nogi i doskoczyl do przeciwnika. Kopnal na bok jego pistolet, a swoj schowal do plecaka. Gdy Rumpelstilskin belkotal, tracac przytomnosc, chwycil go za klapy. Z wysilkiem uniosl rannego i przerzucil go sobie przez ramie. Powoli sie wyprostowal i ruszyl niepewnym krokiem wsrod gruzow. Wynosil ze zgliszcz swojego domu czlowieka, ktory chcial go zabic. Pot szczypal go w oczy, kazdy krok byl meczarnia. Wiedzial, ze Rumpelstilskin jest ledwie przytomny. Wreszcie przystanal na skraju drogi i zrzucil rannego na ziemie. Przeszukal jego ubranie. Z ulga namacal to, czego sie spodziewal: telefon komorkowy. Rumpelstilskin oddychal z coraz wiekszym wysilkiem. Ricky opatrzyl mu rany, na ile mogl w tych warunkach, i zadzwonil pod numer pogotowia w Wellfleet, ktory znal od dawna na pamiec. Pogotowie Przyladka Cod - odezwal sie rzeczowy, kompetentny glos. Niech pan slucha uwaznie - powiedzial wolno Ricky. - Zdarzyl sie wypadek z bronia. Ranny znajduje sie na Old Beach Road przy wjezdzie na posesje zmarlego doktora Starksa. Lezy na podjezdzie. Ofiara ma liczne rany postrzalowe i jest w szoku. Umrze, jesli nie zjawicie sie tu w kilka minut. Czy zrozumial pan wszystko? Tak. Juz wysylam karetke. Old Beach Road. Kto mowi? Wie pan, gdzie to jest? Tak, ale chce wiedziec, z kim rozmawiam. Ricky odparl po zastanowieniu: Jestem kims, kto jest nikim. I rozlaczyl sie. Wyjal z plecaka latarke, zapalil ja i polozyl na piersi nieprzytomnego. Doszedl go z oddali dzwiek syreny. Spojrzal jeszcze raz na mezczyzne. Trudno bylo powiedziec, czy przezyje najblizsze kilka godzin. Moze. A moze nie. Bodajze pierwszy raz w zyciu Ricky'emu usmiechala sie niepewnosc. Odwrocil sie i ruszyl biegiem, poczatkowo niezbyt szybko, ale pozniej nabral tempa. Pedzil przed siebie, stopy miarowo uderzaly o ziemie. Po chwili pochlonela go ciemnosc. Ricky znikl, jakby stal sie duchem. DWANASCIE Nieopodal Port-au-Prince Przed godzina slonce wylonilo sie zza horyzontu, Ricky obserwowal gekona, mala zoltozielona jaszczurke biegajaca po scianie, jakby nie podlegala prawu ciazenia. Drobny gad poruszal sie susami, od czasu do czasu przystawal, by rozciagnac pomaranczowy worek pod gardlem i znow smigal kilka krokow. Ricky zazdroscil mu prostoty zycia z dnia na dzien: cala jego filozofia sprowadzala sie do tego, by znalezc jedzenie i nie dac sie samemu zjesc.Wystawil nogi z lozka. Przeciagnal sie, przeczesal dlonia rzednace wlosy, siegnal po szorty khaki zwisajace z szafki nocnej i poszukal okularow. Zajmowal prawie kwadratowy, zgrzebny pokoj z przybrudzonym bialym tynkiem na scianach. Niewiele tu mial: radio i nieco ciuchow. Dwie polki przy scianie byly zapchane wydawnictwami medycznymi. Podszedl do okna, by spojrzec na wzgorza porosniete soczysta zielenia, wznoszace sie wysoko nad miastem, i pomyslal, ze Haiti to jeden z najbardziej niezwyklych krajow. Nie widzial biedniejszego miejsca na ziemi, a jednoczesnie pod pewnymi wzgledami byl to najbogatszy zakatek. Kiedy przechadzal sie ulica, zdawal sobie sprawe, ze jest jedynym bialym w promieniu wielu kilometrow. Poczatkowo draznilo go to, ale z czasem przywykl. Odpowiadalo mu bycie innym. Opuscil swoj pokoj, wstapil do sklepiku spozywczego po kawe i swieze pieczywo, a nastepnie udal sie dziarskim krokiem do kliniki. Tloczacy sie przed wejsciem tlum zaslanial napisana odrecznie wielkimi czarnymi kulfonami tabliczke: Klinika doktora Dumon-daisa. Od 7 do 19 i dodatkowo umowione wizyty. Ricky usmiechnal sie na powitanie, widzac kilkoro regularnych pacjentow. Twarze rozpromienily sie na jego widok i uslyszal, jak kilka osob szepcze: Bonjour, monsieur le docteur. Uscisnal dlon pewnemu staruszkowi - krawcowi o nazwisku Dupont, ktory uszyl mu na miare brazowy lniany garnitur, gdy Ricky przepisal mu vioxx na reumatyzm. Lek przyniosl oczekiwana ulge. Gdy przestapil prog kliniki, dostrzegl pielegniarke doktora Du-mondaisa, postawna kobiete dysponujaca szeroka wiedza na temat ludowych lekow i mikstur woodoo. Bonjour, Helene - powiedzial Ricky. - Tout le monde est arrive. O tak, doktorze. Roboty nie zabraknie na caly dzien. Ricky potrzasnal glowa. Cwiczyl z nia wyspiarski francuski, ona zas szkolila przy nim angielski. Nie, nie Helene, pas docteur. C'est mounsieur Lively. Je ne suis pas un docteur encore. Tak, tak, pan Lively. - Usmiechnela sie szeroko, jakby nie do konca rozumiejac, ale mimo to majac ochote posmiac sie z pysznego zartu, ktory powiedzial Ricky, no bo jak ktos o takiej wiedzy medycznej moze nie zyczyc sobie, by zwracano sie do niego "doktorze". Ricky zapukal do drewnianych drzwi i wszedl do gabinetu. Auguste Dumondais, zasuszony drobny mezczyzna z ogolona glowa, noszacy dwuogniskowe okulary, zakladal bialy kitel. Ach, to ty, Ricky. Mamy dzisiaj huk roboty. Oui - odparl Ricky. - Bien sur. Ale czy to nie dzis nas opuszczasz? -Jade na krotko w odwiedziny do domu. Niecaly tydzien. Lekarz kiwnal glowa. Ricky widzial w jego oczach powatpiewanie. Auguste Dumondais nie wypytywal zbytnio Ricky'ego, gdy ten zjawil sie w klinice przed pol rokiem, by zaoferowac swoje uslugi za skromna pensyjke. Teraz doktor obawial sie, ze szczesliwy traf, ktory zeslal mu pomocnika, odwroci sie i zabierze mu go. -Najwyzej tydzien, obiecuje. Dzien minal tak szybko, ze Ricky omal sie nie spoznil na swoj samolot linii CaribeAir do Miami. Biznesmen w srednim wieku, Richard Lively - podrozujacy z wydanym niedawno paszportem amerykanskim, w ktorym widnialo raptem pare stempelkow z kilku karaibskich panstw - zostal bez zbednych ceregieli przepuszczony przez celnikow. Mial bilet na samolot o osmej rano lecacy na La Gu-ardia, przenocowal wiec w Holiday Inn przy lotnisku. Dlugo mydlil sie pod goracym prysznicem - byl to prawdziwy luksus w porownaniu ze spartanskimi warunkami jego klitki na Haiti. Spal jednak kiepsko. Posciel byla zbyt miekka, materac zas za sprezysty. W ciszy odtwarzal w pamieci ostatni telefon do Wergil, ktory wykonal przed dziewiecioma miesiacami. Wybila polnoc, gdy w koncu dotarl do motelowego pokoju na przedmiesciach Provincetown. Opadl na lozko i wykrecil numer do mieszkania Wergil na Manhattanie. Gdy podniosla po pierwszym sygnale, powiedziala tylko: -Tak? -Nie moj glos spodziewalas sie uslyszec, prawda? - odezwal sie po chwili. Milczala. Twoj braciszek, ten prawnik, jest pod reka? Jest. To niech podniesie sluchawke drugiego aparatu i sluchajcie oboje. Po paru sekundach Merlin wlaczyl sie do rozmowy. -A teraz badzcie cicho i sluchajcie. Wasz brat przebywa obecnie w Centrum Medycznym Mid Cape. By przezyc, potrzebuje wsparcia swego ukochanego rodzenstwa. Policja bedzie chciala wiedziec to i owo. Po pierwsze jednak, musicie sie nim zaopiekowac. Odpowiedziala mu cisza po drugiej stronie. Jest jednak jeszcze pare innych spraw, ktorymi musicie sie zajac. Niby jakich? - spytala Wergil, jej glos byl bezbarwny, starala sie nie zdradzac zadnych emocji. Po pierwsze, rzecz naprawde podstawowa: pieniadze, ktore skradliscie z mojego funduszu emerytalnego oraz rachunkow inwestycyjnych. Przeslecie pelna sume na rachunek w banku szwajcarskim o numerze zero jeden-zero zero dziewiecset siedemdziesiat szesc-dwa. Zapiszcie. I zrobicie to niezwlocznie. Co jeszcze? - spytala Wergil. Zaczyna sie nowa gra - odparl Ricky. - To gra o to, by pozostac przy zyciu. Wszyscy bedziemy brac w niej udzial. Jednoczesnie. Nikt z rodzenstwa sie nie odezwal. Zasady sa proste - dodal Ricky. To znaczy jakie? - podjela miekko Wergil. Pacjenci placili mi od siedemdziesieciu pieciu do stu dolarow za godzinna sesje terapeutyczna. Przecietnie spotykalem sie z kazdym z nich cztery, czasem piec razy tygodniowo, zasadniczo przez czterdziesci osiem tygodni w roku. Sami sobie policzcie. No dobra -powiedziala z ulga. Swietnie - rzekl energicznie Ricky. - Oto na czym polega gra, by utrzymac sie przy zyciu: kazdy, kto chce zyc, zaczyna terapie. U mnie. Placicie, to zyjecie. Gdy tylko wyschnie zrodelko mamony, bede zmuszony zapolowac na was. - Ricky zawiesil glos, a po chwili dodal: - Lub na kogos wam bliskiego. Na zone. Dziecko. Lubego. Partnera. Znow odpowiedziala mu cisza. -Jest to - ciagnal Ricky - mniej wiecej taki sam wybor, jaki daliscie mi kiedys. Z ta roznica, ze tym razem chodzi o gotowke. Po tych slowach rozlaczyl sie. Okolo poltorej godziny zajelo Ricky'emu dotarcie z La Guardia do Greenwich w stanie Connecticut. Zatrzymal sie na krotka chwile w centrum miasta i nabyl butelke drogiego wina w sklepie dla smakoszy. Nastepnie udal sie do domu przy ulicy, ktora -jak na wybujale standardy najbogatszych amerykanskich spolecznosci - byla calkiem skromna. Zostawil samochod przed domem stylizowanym na epoke Tudo-row. Na tylach budynku znajdowal sie basen, a od strony frontowej rosl wielki dab. Z butelka wina w dloni zadzwonil do drzwi i czekal w marcowym sloncu. Po chwili otworzyla mu mloda kobieta, ktora miala najwyzej trzydziesci kilka lat. Ubrana w dzinsy i czarny golf, blond wlosy odgarniete z twarzy. Nim zdazyl sie odezwac, szepnela: Ciii. Dopiero co ukolysalam do snu blizniaki. Ricky usmiechnal sie do niej. Niezle musi dawac w kosc taki tandem - zauwazyl z sympatia. -Nawet pan sobie nie wyobraza - odparla ledwie slyszalnym szeptem. - Slucham pana? Ricky wyciagnal przed siebie wino. -Jestem to winien pani mezowi - powiedzial. - Przed okolo rokiem laczyly nas wspolne interesy. Pragne po prostu jeszcze raz podziekowac i wyrazic w ten sposob wdziecznosc za korzystne dla mnie rozwiazanie sprawy. Nieco zazenowana przyjela butelke. Bardzo dziekuje, panie... Ricky - dokonczyl. - Na pewno mnie pamieta. Odwrocil sie na piecie i wrocil do wypozyczonego wozu. Dowiedzial sie wszystkiego, czego pragnal. Merlin wiodl szczesliwe zycie. Ale przynajmniej tej nocy nie bedzie mogl zasnac. Rozwazal mozliwosc zlozenia wizyty takze Wergil, ale ostatecznie zamowil w kwiaciarni bukiet dwunastu kalii, ktory zostal dostarczony na plan filmowy, gdzie grala skromna rolke w wysokobudzetowym filmie hollywoodzkim. Biale kalie pasowaly jak ulal. Zwykle posyla sie je na pogrzeby wraz z kondolencjami. Wergil na pewno sie zorientuje. Kazal przewiazac kwiaty czarna satynowa wstazka i dolaczyc bilecik o prostej tresci: Wciaz mysle o Tobie. Dr.S. Chyba stalem sie facetem oszczednym w slowach, pomyslal. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/