Ambrose Stephen - Kompania braci
Szczegóły |
Tytuł |
Ambrose Stephen - Kompania braci |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ambrose Stephen - Kompania braci PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ambrose Stephen - Kompania braci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ambrose Stephen - Kompania braci - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
AMBROSE STEPHEN E.
Kompania Braci
Strona 4
STEPHEN E. AMBROSE
Od Normandii do Orlego Gniazda Hitlera
Kompania E 506 pułku piechoty spadochronowej 101 Dywizji Powietrznodesantowej
PRZEKŁAD Leszek Erenfeicht
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
Wszystkim żołnierzom piechoty spadochronowej Armii Stanów Zjednoczonych w
latach 1941 – 1945 Dla których Fioletowe Serce nie było odznaczeniem Lecz oznaką
specjalności
2
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
3
Od chwili tej do końca świata
w pamięci ludzkiej będziemy żyć:
my wybrańców garść,
… kompania braci
Henryk V Wiliam Szekspir
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
Przedmowa
W czerwcu 2000 roku do Nowego Orleanu przyjechali Tom Hanks i Steven
Spielberg, by przez kilka dni uczestniczyć w uroczystym otwarciu National D-Day
Museum. Ich obecność wzbudziła wielkie zainteresowanie gości, pracowników
Strona 5
muzeum, reporterów, ekip telewizyjnych – w ogóle wszystkich.
W różnych imprezach towarzyszących otwarciu uczestniczyły tysiące weteranów II
wojny światowej – większość z nich wzięła udział w ponad trzykilometrowej paradzie.
Jadąc w zabytkowych pojazdach wojskowych, machali do zebranych wzdłuż trasy
nieprzebranych tłumów, pokazywali transparenty z napisem „Dziękujemy" i
reprodukcje pierwszych stron nowoorleańskiego „Times-Picayune" z wielkimi
czołówkami obwieszczającymi kapitulację Niemiec i Japonii. To była największa
defilada wojskowa, jaką widział Nowy Orlean od czasu zakończenia II wojny
światowej – z przemarszem oddziałów w mundurach z epoki, orkiestrami, paradą
pojazdów, przelotami historycznych samolotów i oczywiście obecnością weteranów.
Kiedy przed trybuną pojawiła się grupa rangersów, Tom Hanks przeskoczył przez
barierkę, by uściskać im ręce i poprosić o autografy. Pytał, czy może sobie zrobić z
nimi zdjęcie. Wkrótce dołączył do niego Steven Spielberg. Gwiazdy w jednej chwili
przeistoczyły się w fanów.
Tom i Steven pracowali wtedy nad serialem dla telewizji HBO, który miał być
ekranizacją tej książki. Byłem pod wrażeniem ich dbałości o szczegóły i zgodność
historyczną. Przesyłali mi scenariusze poszczególnych odcinków do zatwierdzenia.
Moje uwagi i komentarze czytali z uwagą, bardzo starali się je realizować – mimo że
przecież nigdy w życiu nie byłem scenarzystą. Wiem, jak się pisze książki, ale serialu
czy filmu fabularnego na pewno nie potrafiłbym stworzyć. Wraz ze mną scenariusze
dostawali do przejrzenia także główni bohaterowie tej opowieści. Steven i Tom
jeździli do nich i rozmawiali, odkrywając często nie znane fakty, do których nawet ja
nie dotarłem. Co więcej, odtwarzający główne role aktorzy także dzwonili do
weteranów, w których mieli się wcielać. Pytali o ich przeżycia i emocje w czasie
tamtych wydarzeń. Czy pan się wtedy uśmiechał? Odczuwał radość? Napięcie? A
może był pan przygnębiony, w stanie
Strona 6
4
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
depresji? Kiedy w Anglii zaczęto kręcić zdjęcia do serialu, Tom zdołał nawet
namówić Dicka Wintersa, żeby towarzyszył ekipie filmowej jako konsultant.
W „Podziękowaniach" na końcu opowiadam, jak doszło do tego, że w ogóle
napisałem książkę o kompanii E. Tom i Steven po przeczytaniu zdecydowali się
przerobić ją na scenariusz serialu telewizyjnego, co wcale nie było rzeczą prostą. Na
rynku co roku pojawiają się setki, jeśli nie tysiące nowych książek o II wojnie
światowej. Tym, co zainteresowało ich w Kompanii braci, był jej zakres – obejmujący
niemal całą kampanię w północno-zachodniej Europie – lecz także, a kto wie, czy nie
w większym stopniu, sposób przedstawienia: koncentracja na jednej zaledwie, choć
wyróżniającej się kompanii piechoty. Na osobowościach i działaniach garstki ludzi.
To właśnie owa personalizacja zafascynowała w tej historii mnie, ich i wielu
czytelników. Wojna była olbrzymim przedsięwzięciem, którym – lepiej lub gorzej –
kierowały dziesiątki mniej lub bardziej wybitnych generałów i polityków. Ludzie mają
już dość globalnego spojrzenia. Nie chcą po raz kolejny czytać o Eisenhowerze i
Naczelnym Dowództwie, o prezydencie Roosevelcie i jego sztabie, o strategii. Chcą
poznać historię i doświadczenia poszczególnych ludzi, żołnierzy, lotników,
marynarzy. Chcą wiedzieć, co robili i dlaczego. Szukają w tej lekturze rozrywki, ale
też wiedzy, a przede wszystkim – inspiracji.
Tom i Steven, jak wielu z ich pokolenia, są zafascynowani II wojną światową.
Doskonale zdają sobie sprawę, jak dużo zawdzięczają tym, którzy w niej walczyli.
Większą część swojej pracy właśnie im poświęcili, honorując osiągnięcia weteranów.
To się rzuca w oczy.
Podzielam ich uczucia i cieszę się, że mogłem wziąć udział wraz z nimi w ożywianiu
historii przez ukazanie indywidualnych losów ludzi, którzy ją tworzyli.
Strona 7
5
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
1
Chcieliśmy dostać te cholerne skrzydła
Camp Toccoa
lipiec – grudzień 1942
Ludzie do kompanii E 506 pułku piechoty spadochronowej (506 PPS) 101 Dywizji
Powietrznodesantowej (101 DPD) przybywali z najróżniejszych środowisk, z
najrozmaitszych części kraju. Wśród nich i farmerzy, i górnicy, i ludzie gór, i
Południowcy. Niektórzy przerażająco biedni, inni z klasy średniej. Był jeden
harwardczyk, jeden absolwent Yale i dwóch z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los
Angeles. Tylko jeden służył jako żołnierz przed wojną, a paru przyszło z Gwardii
Narodowej lub rezerwy. Reszta była obywatelami w mundurach – armią z poboru.
Spotkali się latem 1942 roku, kiedy Europejczycy kończyli trzeci rok wojny. Do
wiosny 1944 roku stali się elitarną kompanią lekkiej piechoty powietrznodesantowej.
Rankiem 6 czerwca, w dniu lądowania w Normandii, w swojej pierwszej walce
kompania E zdobyła i unieszkodliwiła baterię niemieckich haubic 105 mm, trzymającą
w szachu odcinek desantowy Utah. Nacierali na Carentan, walczyli w Holandii, bronili
Bastogne, prowadzili kontrofensywę w Ardenach, toczyli boje o Nadrenię i zajęli
kwaterę Hitlera, Orle Gniazdo w Obersalzbergu. Za sławę zapłacili stratami w
wysokości stu pięćdziesięciu procent stanu etatowego. W szczytowym okresie
sprawności bojowej, w Holandii w październiku 1944 roku i w Ardenach w styczniu
1945 roku, śmiało mogli się równać z najlepszymi na świecie.
Kiedy zrobili swoje, kompanię rozwiązano, a oni wrócili do domu.
6
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
Każdego ze stu czterdziestu podoficerów i szeregowych oraz siedmiu oficerów,
którzy tworzyli pierwotny stan kompanii, przywiodła do miejsca jej utworzenia w
Strona 8
Camp Toccoa, w Georgii, inna droga, ale mieli ze sobą wiele wspólnego. Wszyscy
byli młodzi, urodzili się po Wielkiej Wojnie. Wszyscy byli biali, gdyż w Armii Stanów
Zjednoczonych panowała w czasie wojny segregacja rasowa. Tylko trzej z nich byli
żonaci. Większość za młodu polowała i uprawiała sporty.
Wyznawali specyficzny układ wartości. Najbardziej liczyły się dla nich: życie w
znośnych warunkach, hierarchiczna organizacja i bycie częścią elitarnego oddziału.
Byli idealistami, gotowymi nadstawiać karku za swoją grupę, poszukującymi
oddziału, z którym mogliby się identyfikować, stanowić jego część i traktować jak
wielką rodzinę.
Do spadochroniarzy zgłosili się na ochotnika, jak sami mówili – dla emocji,
zaszczytu i miesięcznego dodatku spadochronowego (pięćdziesiąt dolarów dla
szeregowego, sto dla oficera1). Ale tak naprawdę do skakania z samolotów zgłosili się z dwóch
względów natury osobistej. Pierwszy można by ująć słowami Roberta Radera jako „chęć bycia lepszym niż reszta".
Każdy z członków kompanii przeszedł przez to samo, co przeżył Richard Winters: w pewnej chwili doszedł do
wniosku, że nie po drodze mu z indywiduami, które spotykał, odkąd przeszedł bramę ośrodka uzupełnień. Musiały
być jakieś lepsze sposoby na wojskową karierę. Oni nie uważali, że służba wojskowa to katastrofa, klęska życiowa
i dziura w życiorysie. Chcieli przez to przejść, ucząc się czegoś, a czekające ich wyzwania miały pomóc im dojrzeć.
Po drugie, wiedzieli, że idą na wojnę. Skoro tak, nie mieli zamiaru trafić tam w
towarzystwie niedouczonych słabowitych poborowych. Mając do wyboru – skakać ze
spadochronem jako awangarda ofensywy albo iść noga za nogą, w tłumie ludzi,
którym nie można ufać – uznali, że mniejsze szansę na przeżycie mają jako szara
masa armatniego mięsa. Kiedy zaczną do nich strzelać, woleli trafić gdzieś, gdzie
mogliby na sąsiada patrzyć z nadzieją, a nie z obawą. Większości z nich Wielki
Kryzys lat trzydziestych dał się we znaki i odcisnął głębokie piętno. Dorastając,
nierzadko nie dojadali, chodzili w dziurawych butach, podartych swetrach, nie mieli
samochodów, czasem nawet radia. Nie byli raczej intelektualistami – Wielki Kryzys
albo wojna oderwały ich od szkolnej ławki.
„A, mimo wszystko, bardzo kochałem i wciąż kocham mój kraj", deklarował po
czterdziestu ośmiu latach Harry Welsh. Niezależnie od tego, jak życie się z nimi
obeszło,
1 To była spora suma w tamtym czasie – żołd szeregowego zwykłej piechoty
wynosił 84 dolary miesięcznie [przyp. tłum.].
Strona 9
7
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
nie winili za to ani jego, ani swego kraju. Wielki Kryzys nauczył ich polegania na
sobie samych, ciężkiej pracy, przyjmowania rozkazów. Uprawiając sporty i polując,
poznali poczucie własnej wartości i uwierzyli w swoje siły.
Zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że czekają ich poważne niebezpieczeństwa.
Wiedzieli, że los będzie od nich wymagał więcej niż od innych. Wcale nie palili się
poświęcać najlepszych lat młodości na toczenie wojny, której żaden z nich nie
wywołał. Chcieli rzucać piłką na boisku, a nie granatem na polu bitwy, strzelać do
lizaków z wiatrówek w wesołym miasteczku, a nie z karabinów Garanda do ludzi.
Skoro jednak już mieli trafić na wojnę, postanowili pogodzić się z tym i wyciągnąć ze
służby wojskowej ile się da najlepszego.
O wojskach powietrznodesantowych nie wiedzieli nic ponad to, że był to nowy i
złożony w całości z ochotników rodzaj broni. Mówiono im, że trening i zaprawa
fizyczna będzie cięższa niż to, co do tej pory widzieli i co spotkają w innych
oddziałach, ale oni byli jak młode lwy i chcieli się sprawdzić. Po zakończeniu
szkolenia spodziewali się, że będą więksi, silniejsi, sprawniejsi i bardziej wytrzymali.
A przede wszystkim to szkolenie przejdą z ludźmi, u których boku przyjdzie im
walczyć.
„Wielki Kryzys się skończył. Zaczynałem nowe życie, które miało mnie zmienić do
głębi", wspominał lato 1942 roku Carwood Lipton. Nie tylko jego, wszystkich innych
ono też zmieniło.
Porucznik Herbert Sobel z Chicago był pierwszym członkiem kompanii E, jej
dowódcą. Jego zastępcą został podporucznik Clarence Hester z północnej Kalifornii.
Ciężko było znaleźć dwóch innych tak różniących się od siebie ludzi. Sobel był
Żydem, który oficerskiego stopnia dorobił się w Gwardii Narodowej. Hester zaczynał
służbę jako podoficer, a potem skończył podchorążówkę i został promowany na
stopień podporucznika. Większość dowódców plutonów i ich zastępców –
podporucznik Dick Winters z Pensylwanii, podporucznik Walter Moore z Kalifornii,
podporucznik Lewis Nixon, nowojorczyk z Yale – także było produktem
podchorążówek i pośpiesznego wojennego programu kształcenia dowódców. Tylko
S.L. Matheson jeszcze przed wojną uczęszczał do studium wojskowego Uniwersytetu
Kalifornijskiego. Dwudziestoośmioletni Sobel był w kompanii E niemal starcem –
reszta kadry oficerskiej miała co najwyżej po dwadzieścia cztery lata.
Kompania E wraz z kompaniami D, F i kompanią sztabową tworzyły 2 batalion 506
Strona 10
pułku piechoty spadochronowej (506 pps). Dowódcą batalionu był major Robert
Strayer, trzydziestoletni oficer rezerwy, dowódcą pułku – pułkownik Robert Sink,
absolwent West
Strona 11
8
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
Point z promocji 1927. 506 pułk stał się jednostką eksperymentalną, w której
żołnierze mieli odbywać szkolenie unitarne i spadochronowe jako jeden oddział.
Upłynie niemal rok, zanim zostanie przyłączony do 101 DPD, „Krzyczących Orłów".
Oficerowie nie mieli o działaniu wojsk spadochronowych większego pojęcia niż
żołnierze. Często uczyli ich rzeczy, których sami nauczyli się dzień wcześniej.
Pierwotna kadra podoficerska trafiła do nich z przedwojennej armii.
„Podziwialiśmy ich, stali się dla nas bogami, bo nosili odznaki spadochronowe, byli
wyszkolonymi skoczkami. Prawdę mówiąc, nawet gdyby nimi nie byli, ale tylko umieli
poprawnie zrobić w tył zwrot, to też byliby lepsi od nas, surowych rekrutów. Potem,
patrząc na nich z perspektywy lat, nie kryliśmy swojej pogardy. Gdzie im tam było do
naszych kolegów, którzy z czasem awansowali na podoficerskie stopnie", wspomina
szeregowy Walter Gordon z Missisipi.
Pierwszymi szeregowymi kompanii byli Frank Perconte, Herman Hansen, Wayne
Sisk i Carwood Lipton. W ciągu kilku dni od jej utworzenia stan osobowy kompanii
wzrósł do etatowych stu trzydziestu dwóch żołnierzy i ośmiu oficerów. Podzielono
ich na trzy plutony i sekcję dowodzenia. Każdy pluton składał się z trzech
dwunastoosobowych drużyn i jednej sześcioosobowej sekcji broni ciężkiej z
moździerzem. W kompanii, jako jednostce lekkiej piechoty, bronią wsparcia były
karabiny maszynowe (po jednym na drużynę) i moździerze 60 mm (po jednym w
każdej sekcji broni ciężkiej).
Niewielu z członków założycieli kompanii E przetrwało szkolenie w Camp Toccoa.
„Oficerowie przyjeżdżali i odjeżdżali. Po jakimś czasie wystarczyło raz na nich
spojrzeć i człowiek już wiedział, czy dadzą sobie radę. Niektórzy byli jak z masła.
Nawet padać nie umieli tak, żeby sobie krzywdy nie zrobić", wspomina Winters.
To samo dotyczyło wszystkich kandydatów do 506 pps. Jego stu czterdziestu
ośmiu oficerów wybrano spośród ponad pięciuset ochotników. Aż pięć tysięcy
trzystu ochotników na szeregowych i podoficerów musiało się przewinąć przez obóz,
by skompletować etatowy stan tysiąca ośmiuset żołnierzy.
Już choćby te liczby pokazują, że szkolenie podstawowe pułku piechoty
spadochronowej w Camp Toccoa było poważnym wyzwaniem. Pułkownik Sink miał
za zadanie wybrać swoich ludzi, zahartować ich, nauczyć podstaw taktyki piechoty,
przygotować do zadań, które postawi przed nimi szkoła spadochronowa, i zbudować
Strona 12
pułk, który poprowadzi na wojnę.
Strona 13
9
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
„Zajmowaliśmy się głównie sortowaniem ludzi, oddzielaniem ziarna od plew i
odsiewaniem tych, którzy nie nadawali się do naszej służby", wspomina porucznik
Hester.
Szeregowy Ed Tipper tak opisuje swój pierwszy dzień w kompanii E: „Łazimy po
placu, a ja patrzę na pobliską górę Currahee i mówię do chłopaków: – Założę się, że
jak skończymy szkolenie, to na koniec pogonią nas na szczyt tej cholernej góry,
zobaczycie.
Właściwie to nie była żadna góra, ot, taki sobie pagórek, ze trzysta metrów
wysokości, ale okolica była równinna i Currahee nad nią dominowała. Ledwie
skończyłem mówić, rozległ się gwizdek. Stajemy na zbiórce, każą nam się przebrać w
stroje gimnastyczne i zebrać ponownie. Zrzucamy łachy, ciężkie buciory, w
koszulkach i spodenkach stajemy ponownie na zbiórce. I co? Zgadliście, zasuwamy
w tę i z powrotem na szczyt tej cholernej góry, pięć kilometrów, prawie cały czas
biegiem.
Paru ochotników odpadło, zanim jeszcze zaszło słońce. W tydzień później byliśmy
już w stanie przebiec, a co najmniej pokonać szybkim marszem, całą trasę".
Tipper dalej wspomina:
„Pod koniec drugiego tygodnia powiedzieli: dziś nie biegamy. Zaprowadzili nas do
stołówki, gdzie każdy wrąbał na obiad potężną porcję spaghetti i klopsów.
Wychodzimy ze stołówki, a tu gwizdek na zbiórkę. – Rozkazy się zmieniły. Na szczyt
góry, biegiem, marsz!
No i pobiegliśmy, a za nami pojechało kilka sanitarek. Ludzie rzygali tym cholernym
spaghetti przez całą drogę. Kto odpadł i skorzystał z zaproszenia łapiduchów do
samochodu, wyleciał jeszcze tego samego dnia".
W tym czasie dowiedzieli się, że Currahee to indiańskie słowo, które znaczy „nie
mamy równych sobie". Od tej pory stało się ono bojowym okrzykiem 506 pułku.
Oficerowie i żołnierze, bez różnicy, biegali na szczyt Currahee trzy, cztery razy w
tygodniu. Po jakimś czasie byli już w stanie przebyć cały dystans, pięć kilometrów z
okładem, w pięćdziesiąt minut. Codziennie też ćwiczyli na torze przeszkód, robili
dziesiątki pompek i przysiadów, godzinami ćwiczyli skłony i skręty tułowia, wymachy,
Strona 14
wypady i wszelkie inne figury gimnastyczne.
W chwilach wolnych od ćwiczeń poznawali podstawy żołnierskiego rzemiosła. Po
musztrze przyszła kolej na nocne marsze w pełnym oporządzeniu polowym. Trasa
pierwszego z nich liczyła niemal osiemnaście kilometrów, potem za każdym razem
przybywało po kilometrze lub nawet dwa. W czasie tych marszów nie było przerw na
odpoczynek, na papierosa, nie było wody.
Strona 15
10
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
„Czuliśmy się okropnie, byliśmy wyczerpani, myśli krążyły tylko wokół jednego:
jeszcze dwa kroki i jak się zaraz nie napiję wody, to padnę jak amen w pacierzu",
wspomina szeregowy Burton „Pat" Christenson.
A jednak docierali do końca marszu, a wtedy Sobel zarządzał przegląd
oporządzenia. Jeśli potrząśnięta manierka zachlupotała – bo ktoś z niej upił łyk –
ochotnik z miejsca wylatywał.
Ci, którym się udało przetrwać, zawdzięczali to osobistej zawziętości, determinacji i
chęci zadawania szyku zewnętrznymi oznakami przynależności do elity. Jak
wszystkie elitarne oddziały wojskowe na świecie amerykańskie wojska
powietrznodesantowe miały własne, odróżniające je od innych, oznaki i odznaki. Po
ukończeniu szkolenia spadochronowego każdy z nich miał dostać srebrną odznakę
spadochronową – sylwetkę uskrzydlonego spadochronu – noszoną na lewej kieszeni
kurtki mundurowej, naszywkę na furażerkę, wysokie buty skoczka. Gordon
wspomina: „Teraz [w roku 1990] to może się wydawać pozbawioną sensu
dziecinadą, ale wtedy byliśmy gotowi oddać życie za prawo do noszenia tych odznak
i wpuszczania spodni w buty, za prawo do bycia spadochroniarzem".
Jedyny odpoczynek mieli na wykładach – o broni, terenoznawstwie, taktyce
piechoty, polowej łączności telefonicznej, sygnalizacji, układaniu i naprawie linii
telefonicznych, obsłudze centrali telefonicznej, materiałach wybuchowych. Pozostała
część szkolenia – walka na bagnety, walka wręcz – znowu zmuszała ich do wytężenia
obolałych mięśni.
Kiedy wręczono im broń, wiedzieli już, że mają się z nią obchodzić delikatnie, jak z
żoną. Te cztery z hakiem kilogramy metalu i drewna miały im zastąpić na jakiś czas
ukochane kobiety. Mieli je nosić na rękach i troszczyć się o nie, spać z nimi w polu,
znać najintymniejsze szczegóły ich budowy, umieć rozłożyć i zmontować z
zawiązanymi oczami.
Przygotowanie do szkolenia spadochronowego polegało głównie na skakaniu z
wybudowanej w Toccoa dwunastometrowej wieży. Na jej szczycie zakładano
delikwentowi uprząż spadochronową i wypychano za barierkę, spuszczając na
biegnącej przez bloczek lince zawieszonego na pięciometrowej długości taśmach
nośnych. Taki skok w pustkę i lot, zakończony zwykle dość twardym lądowaniem,
dawał kandydatom przedsmak tego, co ich czekało w dniu pierwszego prawdziwego
skoku ze spadochronem.
Strona 16
Jak w każdym wojsku, tak i tu wszystkim tym czynnościom towarzyszyły
skandowane chóralne okrzyki, miarowe śpiewy, pomagające odmierzać krok,
wykrzykiwane rozkazy
Strona 17
11
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
i przekleństwa. Wszyscy wyrażali się, używając języka, który nie przypadkiem nosi
miano „krótkich, żołnierskich słów". Dziewiętnasto- i dwudziestoletni poborowi, wolni
od krępujących więzów rodziny i cywilnej kultury, tworzący wyłącznie męskie
towarzystwo, używali tego języka jako spoiwa, które łączyło tak różnych,
przypadkowo zgrupowanych ludzi w jedną całość. Jak wiadomo, prawdziwi
mężczyźni posługują się głównie jednym czasownikiem, zaczynającym się na literę p,
i gęsto okraszają swe przemówienia przecinkiem w postaci słowa zaczynającego się
na literę k. To ostatnie zastępowało właściwie wszystkie inne rzeczowniki, dając
początek równie uniwersalnemu przymiotnikowi i przysłówkowi. Opisywano nimi
kucharzy (k…wskie lub p…dolone parzygnaty), ich ostatnie dokonania kulinarne
(znowu to tak k…wsko sp…dolili, tego się k…a nie da jeść), czasem tylko
przerywając tę monotonię przywołaniem innych rzeczowników i przymiotników,
zwykle pochodzących od nazw szczegółów anatomicznych obu płci. David Kenyon
Webster, student anglistyki Uniwersytetu Harvarda, zwierzał się po latach, że miał
trudności z dostosowaniem się do „ohydnego, monotonnego, a nade wszystko
pozbawionego polotu języka". Niemniej jednak to właśnie ten język sprawiał, że
chłopcy, przeistaczający się w mężczyzn, czuli się pewnie, a nade wszystko jeszcze
silniej ze sobą związani. W końcu nawet Webster do niego przywykł, choć nigdy nie
polubił.
Proces formowania elity żołnierzy nie ograniczał się do nauki przeklinania,
strzelania z karabinu i poznawania na własnej skórze granic fizycznych możliwości
ludzkiego ciała. Uczono ich też czegoś znacznie ważniejszego – natychmiastowego i
bezrefleksyjnego wykonywania rozkazów. Jakakolwiek chwila zawahania w
wykonywaniu rozkazu była karana od razu dwudziestoma lub więcej pompkami.
Poważniejsze wykroczenia kończyły się odebraniem weekendowej przepustki,
wielogodzinną musztrą w pełnym oporządzeniu na placu apelowym i innymi
wymyślnymi szykanami. Gordon wspomina: „W armii mają takie powiedzenie: Nie
możemy cię zmusić do zrobienia czegoś, ale potrafimy sprawić, byś żałował, że tego
nie zrobiłeś. Oj, potrafili!".
Zespoleni wspólną niedolą, skandowanymi wspólnie hasłami i śpiewanymi w czasie
marszu i ćwiczeń piosenkami, stawali się powoli jedną wielką rodziną.
Kompania uczyła się działać jako jednostka. W ciągu kilku dni od swego powstania
stu czterdziestu żołnierzy kompanii E umiało już robić zwroty w szyku jak jeden mąż,
ruszać biegiem i stawać w miejscu na komendę, padać na ziemię i robić pompki w
Strona 18
takt komend sierżanta, wrzeszczeć chórem: „Ołem anie ułkowniku!", „Tak jest, sir!" i
„Nie, sir!".
To wszystko było częścią rytuałów inicjacyjnych, wspólnych dla każdej armii świata.
Podobnie jak nauka picia alkoholu. Pito głównie piwo, bo tylko je wolno było
sprzedawać
Strona 19
12
Stephen E. Ambrose
Kompania Braci
w kantynie bazy, a w pobliżu nie było żadnego miasteczka. Mnóstwo piwa. Pili i
śpiewali żołnierskie piosenki. A pod koniec zabawy zawsze znalazł się ktoś, kto się
obraził o jakąś uwagę, ktoś, komu spostponowano matkę, siostrę, ukochaną, region
pochodzenia czy rodzinne miasto. Pięści szły w ruch bardzo łatwo, jak to wśród
chłopców; krwawiły nosy, czerniały sińce pod oczyma, ale nie dochodziło do
poważniejszych obrażeń. Kiedy już się rozładowali, niedawni przeciwnicy, wspierając
się nawzajem na niezbyt pewnych nogach, wracali do koszar, wznosząc bojowe
okrzyki i z obcych sobie ludzi stawali się towarzyszami broni.
Rezultatem tych wspólnych doświadczeń była specyficzna więź, nie dająca się
porównać z niczym, co kiedykolwiek łączyło ludzi postronnych. Towarzysze broni są
sobie bliżsi niż przyjaciele, bliżsi niż bracia. Jest to jednak więź inna od tej, która
łączy kochanków. Towarzysze broni znają się na wylot, ufają sobie bez granic. Znają
na pamięć swoje historie życia, anegdotki, wiedzą, jak trafili do wojska, kiedy, gdzie i
dlaczego zgłosili się na ochotnika do szkolenia spadochronowego, co lubią pić i jeść,
do czego są zdolni. W czasie nocnego marszu poznają się nawzajem po kaszlu, w
czasie nocnych ćwiczeń w lesie poznają się po chodzie i sylwetce.
Ich poczucie przynależności stawało się tym silniejsze, im niżej sięgnąć w hierarchii:
byli żołnierzami armii, spadochroniarzami z 506 pułku, jego 2 batalionu, ale przede
wszystkim kompanii E, swojego plutonu, a nade wszystko swojej drużyny i
członkami
paczki wewnątrz drużyny czy sekcji. Szeregowy Kurt Gabel z 513 pps wyraził to
słowami,
które mogłyby paść z ust każdego żołnierza kompanii E:
„Wszyscy trzej, Jake, Joe i ja, staliśmy się […] jednością. Takich
jedności było w naszych zwartych pododdziałach mnóstwo. Grupki po
trzech, czterech chłopaków, zwykle z tej samej sekcji, a co najwyżej
drużyny, zworniki utrzymujące w kupie drużynę czy pluton. […] To
poczucie wspólnoty […] rozwijało się w więź nierozerwalną
Strona 20
i niepowtarzalną. Często zdarzało się, że trzy takie paczki tworzyły razem
drużynę, co w walce dawało nieprawdopodobne rezultaty. Ci goście
dosłownie narzucali się innym z tym, żeby za nich głodować, marznąć
i kiedy trzeba - ginąć. Cała drużyna będzie sobie flaki wypruwać, żeby
ich osłaniać, zmienić w razie potrzeby, nie zważając na żadne
przeszkody, a przecież cały czas klnąc w żywy kamień tych, przez których
muszą nadstawiać karku. To, co się dzieje w takiej drużynie, sekcji
karabinu maszynowego czy sekcji rozpoznania, ma w sobie coś mistycznego2".
2 Kurt Gabel, The Making of a Paratrooper: Airborne Training and Combat in World
War II, Lawrence, Kansas, 1990, s. 142.