Alex Joe - Czarne okręty t.2

Szczegóły
Tytuł Alex Joe - Czarne okręty t.2
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Alex Joe - Czarne okręty t.2 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Alex Joe - Czarne okręty t.2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Alex Joe - Czarne okręty t.2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joe Alex czarne okręty Cień nienawiści królewskiej ROZDZIAŁ PIERWSZY Ujmij w dłoń topór twego królestwa - Minos nie umiera! — rzekł niemal wesoło Terteus i przeciągnął się leniwie. -O, bogowie! Gdyby ziomkowie moi ujrzeli mnie, cóż by rzekli! Syn króla piratów w Knos- sos! Syn króla piratów strażnikiem bratanka Minosa! Co dnia budzę się wierząc, że to sen i za chwilę przyjaciele zakrzykną przed domem, abym szedł z nimi do przystani gotować okręt mój czarny do odpłynięcia na nową wypra- wę! A ty, białowłosy chłopcze, czy przypuszczałeś kiedy- kolwiek, patrząc z twej chaty na morze, że tak daleko popłyniesz i tak wiele będzie się z tobą działo? Wstał i z obrzydzeniem spojrzał na rzeźbione, nakryte błękitnym kobiercem łoże, obok którego spał rzuciwszy ,na podłogę posłanie. - A wejrzyj na to? Czy jest rzeczą godziwą, aby wojownik spał podobnie? Łoże takie przystoi niewieście, która stroi się od rana do nocy, a ma sto służebnych, aby jej usługiwały. Uniósł z ziemi swój krótki miecz i zamachnął się nim. Wyostrzony i lśniący brąz zaświstał ostro tnąc powie- trze. Terteus opasał się i wsunął go do pochwy. Później z niechęcią spojrzał na leżącego. - Wstawaj! Czyś już tak przesiąkł ich obyczajami, że chcesz wylegiwać się, póki utrefiony, podobny do dziew- częcia sługus nie wniesie tu miednic, dzbanów i ręcz- ników? Białowłosy roześmiał się i zeskoczył z łoża. Ściany komnaty, w której się znajdowali, pokryte były wspaniałymi malowidłami. Na jednej z nich dwaj zręczni smukli atleci igrali z rozjuszonym bykiem, przeskakując go lekko po chwyceniu za rogi. Jeden z nich zawisł nad głową zwierzęcia, drugi, który zapewne wykonał już skok, patrzył za nim ciekawie. Na drugiej ścianie korowód młodzieńców o długich utrefionych włosach niósł wieku- iście ofiary bogini oczekującej ich z uśmiechem. Dwie pozostałe ściany i drzwi pokryte były różnobarwnymi pasami farb. - A więc Minos nie umiera... - Terteus wziął do ręki oparty o ścianę krótki oszczep i skinął na Białowłosego. - Gdy jeden władca umiera, wstępuje na tron jego następca przybierając to samo imię. Podobnie dzieje się u nich z wielką kapłanką bogini. Każda z nich zwie się Ariadna. Ona także nigdy nie umiera. Opowiadali mi o tym ongi pojmani Kreteńczycy, których trzymaliśmy na naszej wyspie dla okupu. To ona dziś namaszczać będzie nowego Minosa, brata naszego pana i stryja Perilawosa, którego mamy pod opieką. Choć doprawdy nie pojmuję, jak i przed kim mamy go bronić?... - Znowu się roześmiał. — By rzec prawdę, uratowaliśmy nie jego jedynie, lecz i własne życie, a oto rozpoczęła się dla nas przedziwna przygoda w pałacu władcy mórz. Lecz skoro Wielka Matka postanowiła, że ma być tak, a nie inaczej, nie sprzeciwiajmy się Jej, póki nie wskaże nam sposobu, jak uciec w rodzinne strony... Białowłosy szybko położył palce na wargach. Terteus otworzył usta i wzruszył niechętnie potężnymi ramiona- mi, lecz umilkł. Otworzyli drzwi i wyszli na szeroki, pokryty jaskrawy- mi malowidłami korytarz, na krańcu którego widniał podparty dwoma prostymi kolumnami portyk. Za nim jaśniał ostry złocisty blask słońca. Znaleźli się na dzie- dzińcu, na którym nie było teraz nikogo. Pośrodku, otoczony kępą kwiatów, widniał niewielki basen, a z nie- go, niby tryskające źródło, bił niewielki wodotrysk. Złożyli miecze i włócznie na krawędzi basenu i zanu- rzyli się. Naokół dziedzińca biegła arkada podparta rzę- dem kolumn, a za każdą z nich znajdowały się drzwi. - Nie na darmo zwą ten pałac Labiryntem! Terteus wyprostował się. Woda sięgała mu do piersi. Zanurzył głowę raz jeszcze i wyskoczył na brzeg. Chciał podnieść swą opaskę na biodra, lecz w tej samej chwili od jednej z kolumn oderwał się czarny człowiek, niosący przed sobą przerzucone przez wyprostowane ręce dwa złociste kawałki mieniącej się materii. - Dla was! - rzekł, skłonił się z uśmiechem i zsunął niemal w dłonie Terteusa obie opaski. Później uśmiechnął się ponownie, zawrócił i odszedł bez słowa, znikając w uchylonych drzwiach ozdobionych tarczami z żółtego metalu. Białowłosy wyskoczył z basenu. - Piękne! - rzekł biorąc jedną z opasek do ręki. - A jak cienkie! Nawet w Egipcie nie widziałem podobnych! Terteus wzruszył ramionami i otoczył biodra nową opaską. Założył na nią swój skórzany pas z mieczem. - Odziani jesteśmy jak książęta! - mruknął. -Zacze- kaj! Jeszcze dni parę, a zaczną nas nosić w lektykach tuż za lektyką Perilawosa! Abyśmy nie trudzili się zby- tecznie! Ruszyli na powrót ku swej komnacie, gdzie na stole z gładkiego czarnego drzewa czekały już owoce, kozie mleko w pięknym, miedzianym rzeźbionym w bycze głowy dzbanie, i chleb tak jasny, jakiego nigdy przedtem nie widzieli. Gdy pożywili się, Białowłosy wstał. - Słońce już wysoko! Zapewne Perilawos zbudzi się wkrótce. Wyszli na korytarz, lecz nie ruszyli w lewo jak uprzed- nio, a w przeciwnym kierunku. Minąwszy dwoje drzwi stanęli przed trzecimi. Terteus zapukał lekko głowicą miecza. Drzwi otworzy- ły się. Wewnątrz, w pustej niemal komnacie, w której stały jedynie dwie długie kamienne ławy pod ścianami, siedzieli na jednej z nich czterej żołnierze z włóczniami między kolanami, a na drugiej niewolnik zwany Alexan- drem. Przy nim na dwu wielkich lśniących tacach stało jadło dla młodego księcia. Widząc wchodzących stary niewolnik położył palec na ustach. Weszli cicho i usiedli naprzeciw żołnierzy, którzy ob- rzuciwszy ich obojętnym wzrokiem, znowu popadli w pół- drzemkę. Była to nocna straż, czuwająca nieustannie przed sypialnią młodego Perilawosa, z której jedyne wyjście prowadziło tędy. Milczeli wszyscy, czas upływał. Wreszcie spoza drzwi sypialni dobiegło ciche uderzenie gongu. Alexander zerwał się prostując drżące, starcze nogi. Białowłosy wziął jedną z tac. Z Terteusem zamykającym pochód weszli wszyscy do mrocznej sypialni. - Witaj, wnuku boga! - rzekł Alexander podchodząc ku łożu oświetlonemu jedynie płonącą na trójnogu małą lampką oliwną. - Czemu od chwili powrotu z morza ojciec nie pozwala mi spać w izbie z oknem?... - rozległ się żałosny, lecz nieco rozkapryszony głos. - Czy chcecie mnie pochować za życia w tym grobowcu? - Nie, książę. Pragnie cię jedynie uchronić przed... - stary niewolnik zawahał się - przed wszelakim niebezpie- czeństwem. Czyżbyś zapomniał, że na tobie kończy się ród bogów, a więc życie twe i zdrowie więcej są warte dla Krety riiźli skarby dziesięciu wysp? - Niechaj bogowie spalą i zdruzgocą wszystkie skarby! Perilawos usiadł i przetarł oczy. Najwyraźniej był jeszcze senny. Przy łożu na kamiennej, pokrytej lwią skórą podłodze leżały dwa zwoje papirusu, upstrzone drobnym, gęstym pismem, a przy nich skrzynia z gliniany- mi tabliczkami, o których Białowłosy wiedział, że także zawierają znaki pisma. Albowiem, o czym przekonali się ze zdumieniem on i Terteus, ów szczupły, rozkapryszony chłopiec umiał czytać i pokrywał zwoje papirusu pismem tak szybko, że od spoglądania na to mogło zakręcić się w głowie. - Witajcie, bracia, rozbójnicy morscy! - Uśmiechnął się ku nim i uniósł powitalnym ruchem rękę w odpowiedzi na ich pełne czci pozdrowienie. - Czemuż nie urodziłem się jak wy synem rodziców, którzy chcieliby widzieć we mnie prawdziwego męża, wojownika, żeglarza... wszyst- ko jedno kogo, lecz żywą istotę! Gdy mnie nauczono jedynie czytać o dziejach bohaterów, a uczyniono wszyst- ko, abynie został jednym z nich! Usiadł, spuścił nogi na. podłogę i z wściekłością kopnął skr/ynic, / której posypały się podłużne gliniane tablicz- ki. Jedna / nich rozłamała się na dwoje. Stary Alexander, który postawił tacę na marmurowym stole, pochylił się, pozbierał tabliczki i wsunął je na powrót do skrzynki. Perilawos sięgnął po złoty kubek z młodym sokiem winnym, uniósł go ku wargom, wypił nieco i zapytał: - Czy dziś także będzie mi wolno wprawiać się wraz z nimi w strzelaniu z łuku na łąkach w pobliżu pałacu? Stary niewolnik potrząsnął głową. - Czyżbyś zapomniał, książę? Wkrótce rozpocznie się obrzęd ku czci naszego nowego władcy, Minosa, oby żył wiecznie i w chwale równej chwale ojców! Dziś właśnie, gdy promień słońca dotknie strzały południa między głównymi rogami wielkiego portyku, Ariadna, która jest wcieleniem naszej Wielkiej Matki, namaści głowę -jego boskim olejem i włoży na nią koronę o dwu rogach na znak, że oto Minos, Byk Boski, włada od dziś Kretą w nowym swym wcieleniu! A po zachodzie odbędzie się uczta, na którą przybędzie tysiąc najznakomitszych ludzi królestwa wraz z małżonkami! Jakżeby miało na uroczys- tościach tych zabraknąć ciebie, w którego żyłach płynie ta sama krew Byka-Boga, jaka płynie w twym boskim stryju? Chłopiec nagle roześmiał się szczerym, wesołym, dzie- cinnym śmiechem. - Alexandrze! Alexandrze...—Pokiwał głową i sięgnął po owoc. - Pozostaw te opowieści starcom i niewolnikom podobnym tobie, gdyż wiara taka krzepi was, odsuwając u jednych obawę nadchodzącej śmierci, a u drugich myśl o życiu spędzonym w niewoli. Gdybym miał w sobie odrobinę boskiej, a choćby i zwykłej byczej krwi, przysię- gam ci, że wziąłbym ten pałac na rogi i rozrzuciłbym go po żyznej równinie Knossos, a później wdeptałbym go raci- cami w ziemię, aby śladu po nim nie zostało! Minęło mi już lat piętnaście, a jak to powiada mój czcigodny ojciec, gniję za życia wraz z wszystkim, co mnie otacza! Lecz nie mówmy o tym... - Zwrócił się ku obu stojącym: - Czy będziecie mi dziś towarzyszy l i? W ty m jedyna moja na- dzieja, że wymkniemy się wspólnie po owym obrzędzie. - Nie wiemy, książę. - Terteus rozłożył ręce, wykonu- jąc przy tym kolisty ruch trzymanym w dłoni oszczepem. - Mamy strzec cię od chwili, gdy się zbudzisz, aż do chwili twego spoczynku, gdy owi czarni barbarzyńcy - wskazał na zamknięte drzwi, za którymi czuwali żołnierze - obejmą z kolei straż nad twą sypialnią. Lecz nie znamy tego królestwa i nie wiemy, czy godzi się, aby obcy i w dodatku pojmani ludzie mogli uczestniczyć w tak wielkiej uroczystości jak namaszczanie władcy? - Obcy! - Perilawos ponownie roześmiał się. - Połowa tego pałacu zamieszkana jest przez ludzi nie zrodzonych na tej ziemi! Cudzoziemcami są oni lub żony ich, a także żołnierze strzegący bram! A czy byliście już w mieście? Mieszkają tam Egipcjanie, Fenicjanie, Kreteńczycy, któ- rych ongi podbiliśmy, a którzy nadal mówią własną mową, choć nauczyli się naszej! Wszelkie narody świata! Jeśli ojciec mój, który jest bratem królewskim, polecił wam nie odstępować mnie, wejdziecie tam wraz ze mną jako moja świta! Zresztą pojmuję, że taka jest i jego wola, gdyż owe złociste opaski na biodrach przystoją właśnie straży osobistej obcego pochodzenia w czasie uczt lub obrzędów dworskich. My, Kreteńczycy, musimy wystę- pować wówczas w długich spódnicach! - Książę... -Stary Alexander pochylił głowę z pokorą. - Racz spożyć teraz to, na co masz chęć, a później udaj się do kąpieli, gdyż twój bogom podobny ojciec oczekuje ciebie. Perilawos otworzył usta, lecz nie odpowiedział. Spoj- rzał jedynie znacząco na obu stojących, jak gdyby pragnął rzec: ,,Widzicie! Taki oto jest mój żywot. I taki był od dnia moich narodzin! Nędzny żywot księcia królewskiej krwi!" Lecz Białowłosy nie myślał w tej chwili o nim i jego sprawach. Od siedmiu dni, od chwili, gdy przybyli do Knossos, znajdował się w tym ogromnym, nieskończo- nym pałacu, będącym plątaniną korytarzy, dziedzińców, wewnętrznych ogrodów, sal, schodów, krużganków, komnat i zakamarków, które rozciągały się na wszystkie strony, a prócz tego w górę i głąb podziemną, jak wielkie miasto mrówek. Przybyli do kamiennej przystani portu wieczorem, tuż po zachodzie słońca, i przeszli ulicami, idąc po obu stronach lektyki młodego księcia. Był już mrok. Wówczas Białowłosy dostrzegł jedynie, że port jest wielki, domy wysokie, a miasto rozległe. Do pałacu królewskiego w Knossos droga wiodła za miasto i przybyli na miejsce, gdy było już zupełnie ciemno. Dla tej przyczyny niewiele wiedział o ludziach zamieszkują- cych Amnizos, gdyż tak zwał się ów gród przytykający do morza. Później, w ciągu kilku następnych dni, wolno im było wraz z młodym księciem udawać się na wycieczki w głąb okolicy, aż do stóp gór. Były tam lasy i uprawne pola, i domy, dostojników zapewne, rozrzucone pośród ogrodów, lecz ludzie ci byli z pewnością mieszkańcami tego kraju i nosili strój kreteński. Teraz, usłyszawszy z ust książęcego syna słowo: ,,Egipcjanie!", zadrżał. A więc znajdowali się tu! Zapewne prowadzili rozległy handel z władcami tego kraju, wymieniając bogactwo Krety na bogactwa Egiptu... A jeśli tak było, mogło się wydarzyć, że... Potrząsnął głową. Któż mógłby przypuszczać, że sa- motny chłopiec, który uciekł z grobowca zagubionego pośród wzgórz Egiptu, znajduje się teraz za morzem w pałacu władców Krety? Nie, tu najprzemyślniejszy nawet egipski kapłan szukać go nie będzie, nigdy. A choć- by najgorszym zrządzeniem losu któryś z kapłanów Sebe- ka przybył tu i ujrzał go przypadkiem, cóż mógłby mu uczynić? Życia jego strzegło słowo brata władcy tej krainy. Uniósł głowę, gdyż Pęrilawos rzekł zwracając się do niego: - Chciałbym, abyś nauczył mnie pływać j nurkować, tak jak ty to potrafisz! - Uczynię, co rozkażesz, książę! Białowłosy pochylił głowę. Sala, w której miał się odbyć obrzęd włożenia korony na skronie Minosa, nie była wielka, więc ci, którym urodzenie zezwalało być świadkami owej doniosłej chwi- li, stali gęsto stłoczeni, ą wspaniałe, bufiaste suknie dam dworu kreteńskiego i ich ogromne uczesania, często niemal tak wysokie jak niewiasty, które je nosiły, czyniły ścisk jeszcze większym. Pośrodku, od drzwi prowadzących z głębi aż do ka- miennego tronu, okolonego dwiema stojącymi pod ścia- nami, także kamiennymi, prostymi ławami, biegła jak udyby niewidzialna linia, której nikt nie ośmielił się przekroczyć. Nad tronem po obu jego bokach wymalowa- no dwa skrzydlate gryfy, spoczywające z uniesionymi głowami pośród rozkwitających lilii, ulubionego kwiatu Kreteńczyków. Na prawej kamiennej ławie tuż obok tronu zasiadł brat królewski Widwojos, a u jego boku syn, który wszedł wraz z dwoma młodzieńcami stanowiącymi jego straż przybpczną. Pozostawili oni, jak i wszyscy inni, oręż swój w wielkim przedsionku, a teraz stali przy drzwiach nieru- chomi i wyprostowani w swych złocistych opaskach, bosonodzy w przeciwieństwie do kreteńskich możno- władców. Zapadła cisza. Wszyscy oczekiwali odległego okrzyku zwiastującego chwilę, gdy promień słoneczny padnie pomiędzy dwa wielkie rogi na dachu pałacowym. Białowłosy, który był niższy niż Terteus, widział jedy- nie skłębiony tłum przed sobą, daleki tron, wdychał woń pachnideł, którymi polanę i namaszczone były ciała za- równo kobiet jak i mężczyzn, i słyszał nieustanny cichy szelest, gdyż ludzie szeptali niemal niedosłyszalnie, po- chylając się ku sobie, jak gdyby byli wiotkimi i poruszany- mi łagodnym powiewem roślinami, a spokój i godne milczenie były im nic znane. Lecz nagle zamilkli. Daleko, jak gdyby nadbiegający z innego, odległego świata, dobiegł wysoki, wznoszący się coraz wyżej głos ludzki: - Aiiiiiiiii... aiiiiii... aiiiiiia! Głos urósł, trwał przez chwilę i ucichł. Tłum zafalował i znieru- chomiał. Z wolna wielkie podwójne odrzwia z brązu otworzyły się bezgłośnie. Białowłosy uniósł się na palcach. I nagle serce załopotało mu gwałtownie. Mimowol- nie uniósł do czoła pięść zwi- niętą dla oddania czci. To była ona, Wielka Mat- ka! Wysoka, nieco przygar- biona, trzymająca w wycią- gniętych rękach dwa gołę- bie. Okrywała ją długa, prosta biała szata, jakże inna niż stroje otaczających ją niewiast. Uniosła ręce i dostrzegł powolny ruch jej rozwiera- jących się palców. Gołębie wyfrunęły, zatoczyły z trze- potem krąg pod stropem sali i ocierając się niemal o gło- wy tłumu, frunęły ku otwar- tym drzwiom i zniknęły. Wielka Matka szła przez salę nie spojrzawszy na tłum nisko pochylonych głów. Zatrzymała się przed pus- tym kamiennym tronem i odwróciła. Uniosła ręce. Dopiero w owej chwili Białowłosy dostrzegł, że w drzwiach którymi weszła, stał człowiek. Był wysoki i nagi, prócz białej przepaski na biodrach. Głowę miał uniesioną i spoglądał w obli- cze bogini. Na znak jej u- niesionych rąk on także ru- szył w kierunku tronu. Za nim postępowały trzy biało odziane kapłanki. Jedna z nich niosła wielką podwój- ną siekierę na długim drzew- cu. Siekiera była kamienna. Druga z kapłanek trzymała przed sobą zawiniątko ukry- te w płachcie z białego lnu, a trzecia miała w obu rękach dwa małe gliniane dzbanki prostej roboty, najwyraźniej bardzo stare. Gdy rosły półnagi czło- wiek zbliżył się do tronu, Wielka Matka ujęła jego dłoń, poprowadziła go ku kamiennym stopniom i od- wróciła się wyciągając ręce. Niosąca dzbanki kapłan- ka zbliżyła się i pochyliwszy nisko głowę wręczyła jej jed- no naczynie. Bogini wylała sobie jego zawartość na dłoń i dotknęła najpierw czoła, później warg, a wreszcie wnętrza obu dłoni stojącego przed nią człowieka. Wszystko to działo się w zupełnym milczeniu. Tłum trwał zgięty w pokłonie, z oczyma wbitymi w posadzkę. Zerkając, Białowłosy dostrzegł, że nawet Widwojos i syn jego powstali z ławy i trwali w podobnej, pełnej : pokory postawie. Bogini i rosły człowiek stali naprzeciw siebie i przez chwilę spoglądali sobie w oczy milcząc. — Bądź pozdrowiony, Minosie! - wyrzekła wreszcie niewiasta. - Zasiądź na tronie swoim! Ujęła go ponownie za rękę i czekała, aż zasiądzie na kamiennym podwyższeniu. Słowa, które .wypowiedziała, były ciche, a głos zdawał się z trudem wydobywać z jej krtani. Nagle zabrzmiały one jak spiż. Zwracając się ku dru- giej z kapłanek zawołała wielkim głosem: — Oto labrys! Minosie, ujmij w dłoń topór królestwa twego! Palce wysokiego człowieka zacisnęły się mocno na drzewcu. — Boże ukryty w Najświętszym Byku, ojcze Minosa, spójrz! Staje się on Tobą, a Ty nim! Słowa zabrzmiały pod stropem i ucichły. Trzecia kapłanka zbliżyła się. Bogini odwinęła róg białej płachty i ujęła w obie dłonie wąski krąg z ciemnego metalu. Z kręgu tego wznosiły się w górę dwa proste tępe rogi. Minos pochylił lekko głowę i czarna nieozdobna koro- na przodków osiadła na niej, opasując czoło. Bogini odstąpiła o krok i uniosła ręce. Później bez słowa, nadal nie obdarzając nawet jednym spojrzeniem pochylonych przed nią głów tłumu, zwróciła się ku drzwiom i ruszyła z uniesionymi prosto rękami. Władca Krety powstał z tronu i począł postępować za nią ściskając w ręce kamienny topór. Zniknęli, a za nimi trzy biało odziane kapłanki. Wówczas dopiero ruszył za nimi Widwojos mając u boku syna, a dalej tłum, pośród którego poczęły prze- biegać przyciszone szepty. Korytarz kończył się ogromnym, otwartym portykiem opadającym szeregiem rozległych stopni ku wielkiemu dziedzińcowi otoczonemu zewsząd rzędami kamiennych ław. Wynurzywszy się na światło dzienne, Białowłosy do- strzegł pośrodku dziedzińca kamienny ołtarz, a na nim związanego białego byka trzymanego przez czterech na- gich ludzi. - Byk ów jest równie białowłosy jak ty!...-usłyszał tuż przy uchu wesoły szept Terteusa. Zwrócił się ku niemu głową. - Kim jest owa bogini? — zapytał niemal z lękiem. — Czy to Wielka Matka zstąpiła, by go namaścić? - To Ariadna, nieśmiertelna jak i Minos, gdyż odradza się wiekuiście pod tym samym imieniem. Być może Wielka Matka zesłała ją tu, a być może jest inaczej... Terteus wzruszył ramionami. Ariadna i Minos zeszli po kamiennych stopniach na dziedziniec. Tłum w milczeniu rozlewał się wzdłuż ław, zajmując miejsca w amfiteatrze. Ariadna zbliżyła się ku ołtarzowi i stanęła na kamien- nym podniesieniu. Pośrodku, ponad spętanym zwierzę- ciem, stało małe ciemne naczynie z niemalowanej gliny. Ujęła je i uniosła zwracając się ku czterem stronom świata. Minos przystanął mając u stóp spętanego byka. Powoli uniósł kamienny topór, który trwał przez chwilę nad jego głową lekko wychylony do tyłu. I nagle topór opadł. Byk zacharczał głucho i ucichł. Ariadna zbliżyła się i przytknęła naczynie ku buchającej krwią szyi. Po chwili wyprostowała się i podała królowi naczynie. Wsparty - - Czarne ol(ri;ty na drzewcu topora, uniósł je ku wargom i przechylił. Gdy oddał je ria powrót Ariadnie, Białowłosy dostrzegł z dala, że jego oblicze umazane jest krwią. Tłum ożył. Rozległ się ryk jak gdyby nagle wzburzone- go morza. Stojąc i wymachując rękami, możnowładcy zebrani w Knossos czcili tak, wraz ze swymi żonami i dziećmi, nowego władcę. A daleko za bramami pałacu ryk ów pochwyciły nie- skończone tłumy i powrócił on ogromnym echem. - Pójdź... - rzekł Terteus pochylając się ku Białowło- semu. - Odbierzemy nasze miecze, które pozostały w przedsionku. Źle mi bez nich... ROZDZIAŁ DRUGI Część jego ciała zabrali z sobą Perilawos zręcznie powodował koniem, co nie mogło dziwić, gdyż Knossos otrzymywało w daninie rumaki z Argos, o którym krążyły wieści, że pasą się tam najpięk- niejsze wierzchowce w świecie. Co prawda Białowłosy słyszał podobne słowa o koniach trojańskich, lecz te, których teraz wszyscy trzej dosiadali, były szybkie jak ptaki. Zbliżyli się do porośniętego krzewami grzbietu wzgó- rza, aby wzdłuż krawędzi rosnącego na zboczu lasu za- wrócić ku pałacowi widniejącemu w oddali na równinie. Perilawos, który jechał pierwszy, odwrócił się i zawołał ku Białowłosemu: - Ugodziłem je sam, bez waszej pomocy, a jednego w locie! Co możecie przyświadczyć Alexandrowi, a on doniesie o tym czcigodnemu ojcu! Nie wiem tylko, czy go to ucieszy, czy też... Nie dokończył. Rozległ się krótki, ostry świst i koń Perilawosa stanął dęba, zrzucając go na ziemię. Białowłosy zerwał łuk z ramienia, napiął i spuśefl cięciwę, zanim nisko skulony kształt zdążył przebiec od skraju zarośli ku pierwszym drzewom lasu. Człowiek ów zatrzymał się, wyprostował, rozłożyt ra- miona, a później uczynił dwa kroki i upadł na twarz. Lecz "im upadł, ugodził go oszczep Terteusa. Zeskoczyli z koni i podbiegli ku leżącemu chłopcu. Białowłosy pochylił się nad nim i odetchnął z ulgą, wi- dząc, że zaczyna gramolić się z ziemi. Odwrócił głowę. Koń Perilawosa klęczał kwicząc i tocząc z pyska krwa- wą pianę. Terteus podszedł ku niemu i wyciągnął mu z boku długą, ciemną strzałę. Koń wyprostował się, opadł na bok i znieruchomiał. - Niewiele brakowało... - mruknął Terteus. - Gdyby zmierzył nieco wyżej, przeszyłby na wskroś jego, a nie konia. - Cóż to było?-zapytał Perilawos wstając i pocierając obolałe ramię. - Koń mój stanął nagle dęba. Nigdy dotąd tego nie czynił. - Bo też nigdy dotąd nie zraniono go śmiertelnie strzałą... - Terteus wzruszył ramionami. - A któż... któż ośmieliłby się to uczynić?! - W głosie chłopca było więcej zdumienia niż lęku. - Pójdź, książę, a przekonamy się. Terteus ruszył pierwszy. Białowłosy nałożył drugą strzałę na cięciwę i ruszył za Perilawosem rozglądając się bacznie. Człowiek leżał z twarzą ku ziemi. Gdy Terteus wyrwał mu oszczep z pleców i podawszy Białowłosemu strzałę tkwiącą pod łopatką umarłego, odwrócił go nogą, ujrzeli szeroko otwarte oczy i oblicze, którego nigdy dotąd nie widzieli. Obaj, jak gdyby powodowani jedną myślą, unieśli oczy i spojrzeli na młodego księcia, który potrząsnął głową, pojąwszy ich nieme pytanie. - Nie widziałem go nigdy dotąd... Być może to zbiegły wieśniak lub rozbójnik z gór. Kryją się oni w niedostę- pnych pieczarach i napadają na kupców przemierzają- cych wyspę lub na spokojnych mieszkańców... - Zmarsz- czył brwi. - Lecz nie mógł nas przecież wziąć za kupców... było nas trzech i uzbrojonych. Cóż mógł zyskać zabijając jednego? - Był na skraju lasu i gdybyśmy nie zabili go tak prędko, jak to uczyniliśmy, mógł umknąć z łatwością, dopadłszy pierwszych drzew. Widzisz, książę, jak gęste jest tu poszycie. - Lecz czemu to uczynił? - Cóż, wnuk bogom podobnego Minosa nie zna wszyst- kich mieszkańców królestwa, lecz wielu mieszkańców królestwa zna wnuka bogom podobnego Minosa... Mógł cię łatwo rozpoznać z tak niewielkiej odległości. - I pragnął mnie zabić, choć nie znam go i nie uczyni- łem mu żadnej krzywdy? Terteus uśmiechnął się i po swojemu wzruszył ramio- nami. - Może nie on chciał cię zabić, książę, lecz kto inny? Ktoś, kto go najął, gdyż wydaje mi się, że wygląda on na pospolitego rozbójnika, nie na zabójcę książąt. Perilawos uniósł głowę i przez chwilę wpatrywał się w Terteusa. - ,Być może masz słuszność... - I dodał z nagłym ożywieniem: - Lecz jeśli miłujecie bogów, nie rzeknijcie o tym nikomu, a szczególnie memu czcigodnemu ojcu, gdyż nie zezwoli mi on już nigdy nawet na konną prze- jażdżkę. - Myślę, książę, że powinnością naszą jest donieść mu o tym — rzekł Terteus, a Białowłosy potwierdził ruchem głowy. — Był tu zaczajony w zasadzce. Zapewne wiedział już, że odbywamy przejażdżki w tej okolicy. A miejsce wybrał dobre do spełnienia swego zamysłu. Spójrz. Po jednej stronie ciągną się gęste, splątane zarośla, po drugiej rośnie, las. Tędy wiedzie najlepsza droga dla koni pragnących wspiąć się na grzbiet wzgórza. Dla tej przy- czyny my także skierowaliśmy się tu. Był to ktoś, kto chciał cię zabić, książę. Dlatego twój bogom podobny ojciec winien dowiedzieć się o tym niezwłocznie. My możemy cię osłonić przed niebezpieczeństwem, jak to uczyniliśmy dziś, lecz nie każdy zabójca będzie strzelał tak niewprawnie i nie każdy pozwoli się zabić uciekając. Perilawos spoglądał przez długą chwilę na zabitego. Wielka zielona mucha nadleciała z wysokim brzękiem, zawirowała szybko nad zwłokami i usiadła na krawędzi otwartych, nieruchomych ust. Terteus niecierpliwie spę- dził ją ruchem oszczepu. - Chodźmy! - rzekł. - Pozostały nam dwa konie. Myślę nad tym, czy ów człowiek nie pozostawił gdzieś swego wierzchowca? Rozejrzał się nadsłuchując. Później ruszył szybko ku grzbietowi wzgórza i zniknął za nim. Obaj chłopcy pozos- tali sami. Białowłosy odruchowo skierował spojrzenie ku ciemnej ścianie. Napięty łuk trzymał kierując grot strzały ku ziemi. - Czy zabiłeś już wielu ludzi? - zapytał nagle Perila- wos z dziecinnym zaciekawieniem. Białowłosy chciał odpowiedzieć, że o dwóch wie z pew- nością, lecz że jednym z nich był kreteński wojownik, którego ugodził włócznią podczas walki okrętów, więc nie rzekł słowa, tylko uśmiechnął się w milczeniu. - Będziesz mi musiał o wszystkim opowiedzieć wkrót- ce... — Młody książę odwrócił się od zabitego i ruszył w kierunku, w którym zniknął Terteus. -Ja także chciał- bym zabijać ludzi i walczyć na morzu! Cóż, kiedy mój najczcigodniejszy ojciec wolałby zapewne przegrać bitwę niż narazić mnie na niebezpieczeństwo. Gdy powracając na Kretę wypatrzyliśmy wasze okręty i postanowiliśmy na nie uderzyć, ukryto mnie w namiocie, a czterej żołnierze osłaniali moje ciało wielkimi tarczami. Nie widziałem nawet walki. Zezwolono mi wyjść z namiotu wówczas, gdy związanych wrzucono was na nasz okręt. - Nie będziesz musiał walczyć, gdy zostaniesz kró- lem... - rzekł Białowłosy chcąc go pocieszyć. - Królowie nie walczą sami. Wojownicy czynią to za nich. - Gdy zostanę królem? - Perilawos pokręcił głową. Gdy przemówił ponownie, głos jego nie brzmiał już jak głos dziecka. — Zapewne umrę znacznie wcześniej... Osiągnęli nagi szczyt wzgórza i ujrzeli Terteusa prowa- dzącego pięknego czarnego konia. - Uwiązał go w lesie, tak jak sądziłem, że go uwiąże! - zawołał z dala. Gdy zbliżył się, poczęli razem schodzić ku pasącym się spokojnie zwierzętom. - Gdy pozostawimy owego umarłego tutaj? -zapytał nagle Perilawos. - A cóż chcesz z nim uczynić, książę? - Terteus spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Pomyślałem, że być może należałoby ciało zabrać do pałacu... Ktoś mógł znać tego człowieka... zapewne ojciec mój będzie pragnął wiedzieć, kim był i jak wyglądał. - Więc udajmy się jak najspieszniej przed oblicze twego bogom podobnego ojca, książę, a jeśli będzie pragnął go ujrzeć, powrócimy z nim tu lub przywiedziemy niewolników, którzy zabiorą ciało. Wskoczyli na konie i ruszyli ku Knossos widocznemu z dala pośrodku obramowanej wzgórzami równiny. Gdy przybyli, Perilawos udał się do komnat zajmowa- nych przez Widwojosa. Terteus i Białowłosy usiedli na kamiennej ławie pod jednym z niezliczonych portyków i, czekając, leniwie przyglądali się przechodzącym ludziom, których było tak wielu, jak gdyby nie znajdowali się wewnątrz królewskie- go pałacu, lecz na ulicy dużego miasta. Nie był to właściwie jeden pałac, lecz połączone z sobą pomieszczenia, poprzedzielane dziedzińcami, arkadami i krytymi korytarzami biegnącymi to pod ziemią, to wychodzącymi na niewielkie ogrody, za którymi otwiera- ły się przejścia, tarasy na dachach, schody zstępujące ku basenom lub amfiteatrom, a za nimi dostrzec można było kolejne mury, drzwi, bramy i spiętrzone budowle. Biało- włosy umiał już, choć z trudem, znajdować drogę do części pałacu zamieszkanej przez księcia Widwojosa i jego świtę. Znajdowała się ona w pobliżu komnat królewskich, jedynych, do których dostępu strzegli czarni żołnierze, zagradzający wszystkie przejścia i wsparci na długich włóczniach. Lecz i oni zdawali się przepuszczać wszyst- kich przechodzących, nie zaszczycając ich nawet spojrzę^ niem i nie pytając ich o prawo znajdowania się w pobliżu świętej osoby władcy. Stanowili więc zapewne jedynie widomy znak władzy, a nie rzeczywistą straż. Gdyby ktokolwiek pragnął kiedykolwiek zająć podstępem pałac, nie natrafiłby na ich wielki opór. Wyglądali jak uśpieni... Terteus, jak gdyby odgadując jego myśli, rzekł pół- głosem : - Czy widziałeś kiedykolwiek tak dziwaczne króles- t\vo i tak bezbronny pałac króla? Nie ma tu nawet murów, które powstrzymałyby nacierającego wroga... - Rozmyślałem nad tym... - Białowłosy skinął głową. - Powiedz, czemu tak się dzieje? Czyżby nie dbali o swe dobra i bezpieczeństwo? - Wierzą w swe potężne i liczne okręty. Kreta to wyspa i ktokolwiek zechce ją najechać, musi przebyć morze. A lud ten wierzy, że nikt nie przebędzie morza, jeśli oni nie zechcą do tego dopuścić... Być może mają słuszność. Nikt im nie jest w stanie sprostać, gdy wyprowadzą swe okręty... Zamilkł na chwilę. Później, jak gdyby wypowiadając skrytą myśl, rozejrzał się i dodał przyciszonym głosem, choć nikogo nie było w pobliżu: - Lecz jeśli jakiś wróg zechce pod osłoną nocy zawinąć do którejś z bezludnych zatok tam, za wzgórzami... - wskazał głową - a później przejdzie te wzgórza i uderzy na pałac.... potęga Krety może utracić głowę od jednego zamachu... Co się stanie wówczas, trudno przewidzieć... Władcy tego kraju mówią językiem wielce podobnym do tego, którym my mówimy. Podbili oni tę wyspę i rządzą nią, a wraz z nią i morzami... Lecz ów podbity przez nich lud mówi inną mową, której nie pojmujemy. Czy dostrze- głeś, jak wielu ludzi nawet w pałacu porozumiewa się w sposób dla nas niepojęty...? Czy lud ów stanąłby w obronie władców Krety? Jak mniemasz? - Nie wiem,Terteusie. Zbyt młody jestem, abym mógł zabierać głos w tak głębokich sprawach. Lecz mniemam, że gdyby najeźdźca począł palić, rabować i zabijać, lud ten broniłby się jak każdy inny. - Zapewne - mruknął Terteus. - Zapewne. - Zadu- mał się na chwilę, a później nagle uniósł głowę i roześmiał ^ę. - Jak sądzisz, czy młody książę nie zatai przed ojcem swej przygody? - Za chwilę przekonamy się, gdyż oto nadchodzi. Białowłosy powstał, a Terteus poszedł za jego przykła- dem. Przyłożyli zwinięte w pięść dłonie do czoła i pochylilij głowy, l Za młodym księciem z otwartych brązowych drzwi j wynurzył się bogom podobny Widwojos. Szedł szybko, a młoda niewolnica, która starała się chłodzić go wachla-t rzem na długiej rzeźbionej żerdzi, nie mogąc za nim nadążyć zatrzymała się i spojrzała z uśmiechem na Ter-| teusa. » - Potwierdzą każde moje słowo, ojcze! - rzekł wesoło Perilawos stając przed nimi. - Czyżby to była prawda, co rzekł mi syn mój o owynq łuczniku? - Tak, panie! - Terteus chciał dodać coś jeszcze, lec; Perilawos przerwał mu. - Mój bogom podobny ojciec pragnie sam udać si( w to miejsce! Widwojos odwrócił się i skinął na kilku dworzan którzy wynurzyli się za nim z wewnątrz pałacu. - Niechaj przyprowadzą konie! - Czy weźmiesz z sobą straż przyboczną, panie? - Nie! • : Odwrócił się ku Terteusowi. - Wybawiliście go od śmierci po raz drugi.... - rzeki przyciszonym głosem, tak aby stojący za nim ludzie nid mogli go usłyszeć. - Komuż mam bardziej ufać niźlr wam?... - Uśmiechnął się i dodał: - Cóż to za przedziwn Świat, na którym powierzamy wszystko, co mamy naj droższego, naszym odwiecznym wrogom, wierząc im bar dziej aniżeli swoim? Słońce opadło już nisko, gdy zbliżyli się do grzbiet wzgórza, i - To tu, ojcze! - zawołał Perilawos. - Tam leży mój- koń, widzisz! A tam ów człowiek! - Przyspieszył i wysfo- rował się przed pozostałych. Białowłosy uderzył piętami w boki wierzchowca i zrów- nał się z nim. Przed nimi w czerwonym blasku dogasającego dnia jaśniała biała plama: zabity koń. Chłopiec zawrócił i ruszył truchtem ku miejscu, gdzie leżał umarły. Rozejrzał się szybko, później zeskoczył. Zwłoki zniknęły. - Nie ma go! - Terteus, który zbliżył się wraz z księ- ciem, ściągnął gwałtownie wodze konia. - Czyżby był ranny?-Widwojos rozejrzał się niepew- nie. Gdy wzrok jego spoczął na ciemnej ścianie lasu, przysunął się mimowolnie ku synowi i osłonił go sobą. - Nie, panie! - Terteus zdecydowanie potrząsnął gło- wą. - Gdy odjeżdżaliśmy, duch jego rozpoczął już wę- drówkę ku bramom Hadesu. Miał strzałę Białowłosego w sercu, a oszczep mój przebił go na wskroś. Był martwy jak te oto głazy, które tu widzisz.... Urwał, zeskoczył z konia i począł przyglądać się ziemi. Później, nie unosząc głowy, zrobił kilka kroków w kierun- ku zarośli i zatrzymał się. - Czy widzisz?-zapytał Białowłosego, który nie scho- dząc z konia siedział wyprostowany z napiętym łukiem w rękach, jak gdyby spodziewając się, że choć umarły zniknął, niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze. Duży ciemny ptak wyleciał z lasu i machając ciężko skrzydłami skierował się ku równinom. Nim Białowłosy zdążył odpowiedzieć przyjacielowi, rozległ się świst strzały, ptak zakrzyczał ostro i runął na ziemię. - Trafiłem go, ojcze! - Perilawos zeskoczył z konia i pobiegł ku owemu miejscu. Powrócił trzymając w wy- ciągniętej ręce brzeszczot strzały, na której ranny ptak trzepotał jeszcze słabo. Cisnął strzałę pod nogi Widwojo- ^ - Sam raczyłeś ujrzeć własnymi oczami! Terteus uniósł głowę i wyprostował się. - Było tu kilku konnych - rzekł. - Zabrali ciało. Widwojos odwrócił wzrok od konającego ptaka. - Czy umiesz powiedzieć, w którą stronę odjechali? - Tak, panie. Nadjechali spoza grzbietu wzgórza i 'od- dalili się w tym samym kierunku. Dokąd prowadzą dalej ich ślady, tego nie mogę wiedzieć, póki nie wyruszymy za nimi. Książę milczał przez chwilę. Perilawos pochylił się, wyrwał strzałę z ciała ptaka, odrzucił go od siebie i otarł pokryte krwią palce o własne nagie przedramię. Bogom podobny Widwojos wzdrygnął się na ów widok. - Chciałbym, abyś udał się za nimi, jeśli się nie lękasz uczynić tego samotnie. My zawrócimy ku Knossos. Pra- gnę się tam znaleźć przed nocą. - Nie lękam się, panie... lecz trudno mi będzie szukać śladów w ciemności. Będę ich tropił tak długo, jak zdołam, a później powrócę. - Słusznie uczynisz. Jeśli odnajdziesz go lub odkryjesz j cokolwiek, przybądź do mnie. Wydaję dziś ucztę dla kilku ' czcigodnych ludzi i ich małżonek. Nie chciałbym, aby wiedzieli, że coś się wydarzyło... Czekaj więc, aż goście odejdą. - Tak, panie. Prowadząc konia za uzdę, Terteus ruszył pieszo, wpa- trzony w ziemię. Po chwili zniknął za grzbietem wzgórza. Trzej jeźdźcy zawrócili. - Nie spojrzałeś nawet na ptaka, którego zabiłem, ojcze! - rzekł Perilawos. - A rozpocząłem już naukę ciskania oszczepem z konia! Terteus, choć jest rozbójni- kiem morskim, zdaje się znać wszystko, co należy do umiejętności wojownika stąpającego po ziemi. Widwojos odwrócił się i skinął na jadącego za nim Białowłosego. - Zbliż się! A gdy chłopiec niemal zrównał się z nim, rzekł siląc się na uśmiech: - - Matka jego zmarła, gdy był jeszcze w kołysce. Nie pojąłem drugiej małżonki i jest on moim jedynym dziec-- kiem. Drżałem o jego życie i drżę nadal. Niewiele miał możności poznania ćwiczeń koniecznych dla wojownika. I, być może, zostanie nim. Wolą boskiego Minosa ojca mego było, aby poznawał księgi i ćwiczył umysł, gdyż Kretą rządzą nie ręce jej królów, lecz ich mądrość. Wszelako nadeszła chwila, gdy musiałem opuścić na pewien czas wyspę i udać się do Fenicji i podległych nam krain. Zabrałem go z sobą... Na szczęście umiał nieco pływać, gdyż w przeciwnym razie nie uratowałbyś go z fal, morskich... Dziś widzę jasno, że siła ramion i zręczność wojownika mogą mu być w życiu równię przydatne jak księgi... Nie o tym pragnę jednak z tobą mówić. Możesz mniemać, że jestem niewdzięczny, gdyż wówczas obieca- łem ci jaką zechcesz nagrodę, a wiem, że pragniesz powrócić do swych stron rodzinnych. Lecz jesteś sy- nem ubogiego rybaka, a jeśli pozostaniesz tu, póki... -za- wahał się — póki nie upewnię się, że życiu jego nie zagra- ża żadne niebezpieczeństwo, powrócisz do swoich z tak wielkimi darami, a król twój dowiedziawszy się, że służy- łeś wiernie bratu boskiego Minosa, taką łaską otoczy twą rodzinę, że nigdy już nie zaznacie biedy ani przemocy możnych. - Panie mój... - Białowłosy pochylił nisko głowę. - Czemu mówisz tak do mnie, skoro życie moje zależy od twej woli i możesz uczynić z nim, co zechcesz, zatrzymu- jąc mnie tu tak długo, jak ci się spodoba? - To prawda, że mogę tak uczynić, lecz przemocą nie kupuje się wierności. Pragnę, abyście od dziś nie rozsta- wali się z mym synem, abyście dzielili z nim komnatę, gdzie sypia, jedli wraz z nim i nie opuszczali go ani na chwilę. A gdy... gdy ponownie zagrozi mu niebezpieczeń- stwo, abyście walczyli o jego życie jak o własne! - A czyż nie uczyniliśmy dziś tego, panie? - To prawda, to prawda... - Widwojos uniósł głowę i rozejrzał się. Mrok opadał już na ziemię. Skręcili w lewo i wjechali na gładką, ułożoną z kamiennych płyt drogę prowadzącą ku pałacowi, który rysował się wyraźnie na tle zachodnie- go nieba. Milczeli przez pewien czas, wreszcie Perilawos rzekł: - Czy sądzisz, ojcze, że doprawdy coś mi zagraża? - Nie wiem. Oby tak nie było. Oby ów człowiek, który strzelił dziś do ciebie, był jedynie zwykłym łotrzykiem, który widząc twą złotem wyszywaną opaskę i klejnot na szyi, zapragnął je mieć! - Lecz nie wierzysz w to, ojcze? Widwojos nie odpowiedział. Jego syn dodał po chwili: - Lękasz się, że stryj mój wolałby, abym nie żył? - Milcz, nieszczęsny! - odparł półgłosem jego ojciec. - Milcz! Czy zapomniałeś, o kim mówisz?! - Odwrócił głowę ku Białowłosemu. - Nie usłyszałeś słowa z tego, co rzekł! Czy pojmujesz? - Słyszałem, panie. Lecz nikt nie usłyszy o tym ode mnie. W zapadającej ciemności książę starał się przyjrzeć uważnie jego twarzy, wreszcie wzruszył ramionami. - Będzie, jak zechcą bogowie... Jeśli bogowie chcą czegokolwiek!. Lecz milcz, synu mój! Niechaj nikt nie usłyszy o tym od ciebie. Jutro będę mówił z boskim... Urwał. Za nimi na drodze rozległ się szybki tętent kopyt końskich. Białowłosy uniósł napięty łuk. Jeździec zbliżał się szybko ku nim. Perilawos także uniósł łuk. - Nie strzelaj, książę! — zawołał szybko Białowłosy, lecz spóźnił się o ułamek chwili i strzała śmignęła w mrok. W tejże samej chwili dostrzegli Terteusa, który spiął przed nimi konia, uniósł oszczep i opuścił go z wolna. Bez słowa spojrzał na łuk trzymany przez Białowłosego, a później przeniósł wzrok na Perilawosa. - Widzę, młody książę, że wypuściłeś strzałę... - rzekł wesoło. - Chybiłeś jednak i to z niewielkiej odległości... Zapewne znów dłoń otarła ci się o policzek, gdy zwalnia- łeś cięciwę. Jutro, za twym przyzwoleniem, popracujemy nad tym... Oko masz dobre, lecz pośpiech nie zezwala ci mierzyć spokojnie. - Nie raniłem cię?... - zapytał Perilawos łamiącym się głosem. - A mogłem cię zabić... Myśląc, że to wróg się zbliża. - Każdy z nas zginie w dniu wyznaczonym mu przez Tych, którzy władają życiem śmiertelnych. Ni wcześniej, ni później. - I zwrócił się do Widwojosa: - Panie mój, odnalazłem go! - Odnalazłeś go? - Tak. Nie był daleko. Zawlekli ciało do pieczary w zboczu wzgórza między zaroślami... Wiele jest tam tych rozpadlin. I porzucili je. Lecz część jego ciała zabrali z sobą. - Co powiadasz? - Widwojos nie pojął jego stów. - Odcięli głowę. Poszukiwałem jej w pieczarze i na- okół, lecz nie znalazłem. - Po cóż to uczynili? — W głosie Perilawosa nadal były łzy. - Zapewne po to, aby nikt nie rozpoznał umarłego... - rzekł beztrosko Terteus. - Nie martw się, młody książę. Twój strzał nie był wielce niecelny. Strzała świsnęła mi tuż koło ucha. - Roześmiał się. - Nie mów już o tym! - zawołał chłopiec. - Gdybym... gdybym cię skrzywdził... nie przebaczyłbym sobie nigdy! Choć jesteście jedynie rozbójnikami morskimi, kocham was bardziej niż wysoko urodzonych rówieśników moich! - Ja także jestem królewskim synem... - Białowłosy nie widział twarzy Terteusa w ciemności, lecz wiedział, że nadal uśmiecha się. - Choć królestwo mego ojca to maleńka skalista wysepka, tak mała, że dotąd nie dostrze- gły jej okręty potężnego Minosa! A jeśli nawet dostrze- gły, wydała im się zapewne nie zamieszkaną skałą pośród morza! ROZDZIAŁ TRZECI To bursztyn!!! - Witaj mi, mój najmilszy bracie! Minos powstał z krzesła o rzeźbionych w gryfy porę- czach i ruszył ku drzwiom, w których stał Widwojos. - Witaj, mój boski władco i bracie! - Stojący skłonił się. Król Krety był znacznie wyższy niż on i pochylił się, by złożyć pocałunek na jego policzku. Widwojos poczuł dotknięcie chłodnych warg i owionął go zapach olejku wytłaczanego z purpurowych róż, którym brat jego nama- szczał się najchętniej. - Nie widziałem cię od dnia, gdy Ariadna włożyła na me skronie Starą Koronę - rzekł król z wesołym wyrzu- tem. - A tak bardzo pragnąłem ujrzeć ciebie i twego pięknego dziedzica. Chciałem nawet wysłać któregoś z dworzan z podarunkiem i prośbą, abyś raczył tu przybyć. Siadaj! Rozejrzał się. W komnacie było tylko jedno krzesło, wskazał je stojącemu. Widwojos potrząsnął głową. - Jedynie władca winien zasiadać między gryfami - rzekł z powagą. - Czyżbyś pragnął, Minosie, abym spo- ^ął na twoim tronie? - Czybym pragnął tego? A jakież to ma znaczenie? 3 ~ Czarne okręty Jesteś bratem królewskim, pierwszą podporą tronu Siadaj. Pragnę ci się przyjrzeć, gdy tak siedzisz. Jeśl umrę, zostaniesz królem Krety... - Uniósł rękę. - Nie zaprzeczaj. Jeśli umrę bezpotomnie, pozostanie jedy- nie dwóch żywych, w których żyłach płynie święta krew boskiego byka. Ty i Perilawos, twój miły syn, a mój bra- tanek. Niemal siłą posadził Widwojosa w krześle, odstąpi o krok i przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu Później roześmiał się wesoło, jak gdyby przyszło mu nagle na myśl coś niezwykle zabawnego. - I jakże ci, bracie? Czyż to nie pięknie siedzieć tak z dłońmi opartymi na łbach tych niemych psów skrzydla- tych? Czyż to nie wspaniałe: być władcą tak wielu wysp i ludów, tylu okrętów, móc jednym skinieniem zabić lub wznieść na wyżyny? Nie mogę jeszcze do tego przywyk- nąć. Zapewne jestem zbyt podejrzliwy, nie dowierzam Sobie... Nie dowierzam także innym. — Znowu się roze- śmiał. Widwojos wstał. - Czy słyszy nas tu ktoś? - Wskazał gęste zasłony którymi zakryte były tylne drzwi komnaty. - Nie! - Minos potrząsnął głową. - Rzekłem ci już, v. jestem podejrzliwy. Nie znoszę, gdy ktoś, nawet najwier niejszy, stoi niewidzialny za moimi plecami. Lecz czerni pytasz mnie o to? - Gdyż chciałbym z tobą mówić, bracie. - Ach! Z tobą jednym mogę być szczery. Zrodziło nas jedno łono i wykarmiły te same piersi. Jesteśmy braćmi. Cóż może być w świecie bliższego? Mów! - Czy lękasz się, że będę knuł spisek przeciw tobie, aby cię zabić lub pozbawić tronu i zagarnąć go dla siebie? - rzekł spokojnie Widwojos. Minos, który przechadzał się tam i na powrót poi komnacie, zatrzymał się nagle, plecami do niego, a póź- niej odwrócił powoli. Twarz jego nie nosiła już śladów uśmiechu. — Czemu pytasz mnie o to? — Gdyż prosiłeś mnie o szczerość, królu. — Tak, zapewne. Więc zapytałeś szczerze...i pragniesz, abym ci odpowiedział? — Tak, królu. — Nie nazywaj mnie królem, jeśli możesz. Jestem twoim bratem. — Tak, bracie. — A więc zapytujesz, czy sądzę, że pragniesz mnie zabić lub pozbawić tronu w jakiś inny sposób... Cóż, a gdybym na chwilę przestał być twym bratem i zapytał cię, jak pytają królowie, żądając prawdy: „Czy chciałbyś zagarnąć mój tron?" Cóż byś odpowiedział? — Odparłbym, że go nie pragnę. — Zapewne... - Minos znów uśmiechnął się. —I cóż by wynikło z tej odpowiedzi? Nic! Jedynie szaleniec mógłby przyjść do władcy i obwieścić mu taki zamiar. Lecz pytałeś mnie, czy cię podejrzewam? Ależ tak! Śledziłem wszyst- kie twoje poruszenia, gdy jeszcze żył nasz bogom podob- ny ojciec. Znam wszystkich, którzy ci sprzyjają lub sprzy- jali. Wiem, że lud boleje nad brakiem dziedzica. Nie mam dzieci, to prawda. Wiem także, że są tacy, którzy wierzą, że byłbyś wielkim władcą. Mówią o tobie, że jesteś rozumny, że bolejesz nad słabością państwa... Kilkakrot- nie mówiłeś, że nie powinniśmy polegać na najemnych wojskach i okrętach o załogach, gdzie coraz mniej jest Kreteńczyków. Przyznaję, że nie rozważałem tych spraw, gdy żył nasz ojciec... Dziś jestem ci wdzięczny za owe spostrzeżenia... Nie wiem, czy zastosuję się do twycti wskazówek, lecz to zupełnie inna sprawa... - Czy nie pragniesz być władcą potężnego państwa? — Pragnę, ale myślę o tym nieco inaczej niż ty. Państwt jest wówczas potężne, gdy nie ma wrogów potężniejszyc* niż ono. A nie widzę żadnego wroga, który mógłby zwyciężyć naszą flotę i uderzyć na nasz kraj. Przeciwnie, wyspy i lądy naokół nas żyją pod naszym panowaniem i składają nam daninę. Gdyby