Ahlgren Paco - Dyscyplina
Szczegóły |
Tytuł |
Ahlgren Paco - Dyscyplina |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ahlgren Paco - Dyscyplina PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ahlgren Paco - Dyscyplina PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ahlgren Paco - Dyscyplina - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
PACO AHLGREN
Przełożył Jan Hensel
Prószyński i S-ka
Strona 3
Tytuł oryginału DISCIPLINE
Copyright © 2007 by Paco Ahlgren
All rights reserved
Fotografia na okładce Photonica / Getty Images / Flash Press Media
Projekt okładki Sylwia Grządzka Jacek Szewczyk
Redaktor prowadzący Renata Smolińska
Redakcja Łucja Grudzińska
Korekta Grażyna Nawrocka
Łamanie Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7648-002-2
Warszawa 2009
Wydawca
Prószyński Media Sp, z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
ABEDIK SA
ul. Ługańska 1, 61-311 Poznań
Strona 4
Książkę tę dedykuję p. Tolerowi,
który jest moim Jeffersonem,
i Nimowi, który jest moim Jackiem.
Strona 5
ZŁUDZENIE
AUSTIN W TEKSASIE
WIOSNA, ROK DZIEWIĘTNASTY
Ellison oddychał głęboko, łkając, wypuszczając obłoki pary w mroźne powie-
trze. Drżał na całym ciele - tyleż ze strachu, co z zimna. Pochylał się nad wanną
w mrocznej łazience, pod oczami miał ciemne półkola zmęczenia. Kropelka z
kranu poleciała w dół i eksplodowała w wypełnionej do połowy wannie.
Przyglądałem się, jak sięgnął do wody lewą ręką i chlusnął sobie w twarz.
Wymamrotał coś pod nosem, mrugając nerwowo powiekami. W prawej dłoni,
którą bezwładnie opuścił na podłogę, trzymał pistolet. Palcem wskazującym
powoli, rytmicznie przyciskał cyngiel.
- Nie mogę tego zrobić - stęknął. - Nie mogę.
Paznokcie miał czyste i wypielęgnowane, lecz tylko to pozostało z jego
zwykle schludnego wyglądu. Nosił drogi garnitur - odpowiedni dla księgowego
przed trzydziestką - nie tak dawno porządnie wyprasowany, teraz pognieciony i
nieświeży. Włosy miał rozczochrane. Od wielu dni cierpiał na nieznośną go-
rączkę, wyłączył w mieszkaniu ogrzewanie w nadziei, że znajdzie choć odrobinę
wytchnienia, lecz nawet w lodowatym powietrzu w łazience po jego czole
spływały strugi potu, które razem ze łzami i śluzem skapywały mu po brodzie na
rękaw koszuli.
Odchodził od zmysłów, a ja nie mogłem na to nic poradzić.
Parę dni wcześniej spostrzegłem, że osuwa się w szaleństwo. Zdałem sobie z
tego sprawę prawie natychmiast, gdy głos zaczął do niego mówić - dudniące
zniekształcenie umysłu, które aż nazbyt dobrze poznałem tyle lat wcześniej.
7
Strona 6
Ellison mamrotał do siebie, wkrótce jął zagłuszać głos gorzałą i lekami zwiot-
czającymi mięśnie, lecz było jasne, że żadna z substancji nie działała. Przez
ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny nie zmrużył oka. Kiedy jego stan się po-
gorszył, zaryglował frontowe drzwi, wyrwał kable telefoniczne i zabarykadował
się w łazience.
Nie mógł wiedzieć, że towarzyszę mu przez cały czas - że jestem tu teraz i
obserwuję go, z trudem tłumiąc każdy odruch, by się ukazać i pomóc mu wy-
trwać. Jego desperacja szarpała mi serce i chwilami zastanawiałem się, dlaczego
zostałem - dlaczego nie zostawiłem go samego w obliczu tego, co nieuniknione.
Nie mogłem go jednak porzucić, byłem za to odpowiedzialny nie mniej niż inni.
Postanowiłem zostać i cierpieć z nim, choć nie zdawał sobie z tego sprawy.
Teraz pojawiła się panika i patrzyłem, jak Ellison zaczął otwarcie negocjo-
wać z własnym umysłem, usiłując przekonać samego siebie, że tylko tymcza-
sowo coś zacięło się w jego oprogramowaniu.
- Gdybym mógł... przetrwać jeszcze... trochę dłużej...
Tak więc siedział na podłodze przy wannie, pogodzony z własnym szaleń-
stwem. Jednak w tym samym momencie, gdy wyglądało na to, że podda się
obłędowi, wyprężył gwałtownie grzbiet i zorientowałem się, że głosy musiały
umilknąć. Uniósł głowę. Zdawało się, jakby ulga objęła go niczym matczyne
ramiona. Wziął głęboki wdech i zatrzymał powietrze w płucach, niezdolny do
zrozumienia, co się dzieje. Zastanawiałem się, jak mogłoby być gorzej. A mimo
to nie miałem wątpliwości, że będzie.
W kącie łazienki pojawił się starzec, widmo, które ukształtowało się z gęstnie-
jącej pustki. Od dawna zastanawiałem się, jak będzie wyglądał w tej chwili, lecz
nawet po wszystkich jego nikczemnościach, których byłem tylekroć świadkiem,
nie byłem przygotowany na szkaradną istotę przed sobą i lodowaty dreszcz
przebiegł mi po grzbiecie.
Spodziewałem się jakiegoś dramatycznego wejścia, lecz on przybył w ciszy,
bez ceremoniału - cień przesuwający się wraz z księżycową poświatą po ścia-
nach łazienki. Wdrapał się na szafkę. Strąki szpakowatych włosów przysłaniały
8
Strona 7
mu twarz, gdy wpatrywał się pustym wzrokiem w ostrze w prawej dłoni. Obracał
nóż na boki, jakby głowił się nad skomplikowaną kwestią i gdyby nie ten nie-
znaczny ruch, mógłby uchodzić za rzeźbę.
Światło odbijało się od ostrza, tańczyło na ścianie niby falująca woda, prze-
bijając czerń migotliwym blaskiem. Ellison w panice zerwał się na nogi. Gdy
napotkał wzrokiem starca przycupniętego na szafce, wrzasnął i pośpiesznie
wycofał się w odległy kąt łazienki. Uniósł ramię, wymierzył w starca pistolet.
- Kimkolwiek jesteś, wynoś się z mojego domu, bo Bóg mi świadkiem,
rozwalę ci pierdolony łeb!
Starzec przestał obracać nóż i uniósł głowę. Jego twarz była maską niena-
wiści. Ellisona odrzuciło na sam widok, lecz wciąż celował chwiejną lufą w
przygarbioną postać, która zmrużyła oczy i uśmiechnęła się, obnażając rząd
ostrych gnijących zębów. Starzec zassał do gardła powietrze i wypuścił je ze
świstem, który przerodził się w skrzekliwy rechot. Skinął nożem na Ellisona.
- Jesteś tchórzliwym, plugawym ludzkim pomiotem, nikogo nie zastrzelisz.
- Won mi stąd, kurwa!
Upiór zeskoczył z szafki i z rozpostartymi szeroko ramionami wylądował
ciężko na podłodze.
- Zrób to, skurwysynu!
Ellison zmrużył oczy i wystrzelił dwa razy. Kafelki na ścianie rozbiły się z
brzękiem. Starzec zatoczył się do tyłu i spojrzał na swoją pierś. Uniósł głowę,
oczy miał okrągłe ze zdziwienia. Potem znów wykrzywił się w złośliwym
uśmiechu.
- Nie trafiłeś.
Ellison posłał jeszcze dwie kule, lecz starzec tylko machnął lekceważąco
ręką, rozpływając się w pustce, i chociaż nigdzie nie było go widać, jego głos
odbijał się od ścian łazienki.
- Wiem, że tu jesteś. - Mówił do mnie. - Dlaczego nie wyjdziesz i nie
ukażesz się chłopakowi? - Wybuchł zgrzytliwym śmiechem.
Nie ruszyłem się, obserwując scenę z rosnącą trwogą. Ellison dygotał i łypał
nerwowo na boki, szukając makabrycznej istoty, w którą wystrzelił cztery po-
ciski z bliskiej odległości.
- O kurwa! Kurwa! - powiedział załamującym się głosem. - Co się ze mną
dzieje?
9
Strona 8
Przywarł plecami do ściany i zaczął sunąć rakiem do drzwi, trzymając przed
sobą trzęsący się pistolet. Z kranu spadła następna kropla, rozbijała się o po-
wierzchnię wody z hukiem podobnym do grzmotu. Ellison obracał głowę w
prawo i w lewo, z otwartymi szeroko oczami omiatał wzrokiem każdy centymetr
pomieszczenia.
- Nie chcę cię skrzywdzić. - Starzec ukazał się na chwilę po lewej stronie
Ellisona, a potem znów zniknął.
Ellison obrócił się gwałtownie, potknął się i runął do tyłu na podłogę. Wy-
celował pistolet w drzwi. Nikogo tam nie było. Znów zaczął łkać, złapał się za
włosy, ciągnął mocno.
- Co się, kurwa, ze mną dzieje? - Oparł się plecami o wannę. Wiedziałem,
że z każdą następną sekundą obłędu zbliża się do jedynego wyjścia z sytuacji.
- Nie musi tak być. - Starzec znowu się pojawił, siedział teraz w naj-
mroczniejszym kącie, lekkim ruchem przesuwając ostrze noża po nogawce
spodni. Wpatrywał się w nie z niewzruszonym spokojem. - To wszystko może
się skończyć. - Głowę wciąż miał schyloną, lecz podniósł czarne oczy na Elli-
sona. - Jeśli sam tego chcesz.
Ellison skulił się, przywierając plecami do wanny, i znów wycelował w
starca pistolet. Chociaż wiedział, że to nic nie da, strzelił jeszcze raz. Pocisk
rozbił lustro na ścianie za zjawą.
- Przestań wreszcie - powiedział starzec. - Jeszcze ktoś zadzwoni po poli-
cję. - Znów zaniósł się zgrzytliwym śmiechem, a ja skrzywiłem się, wiedząc, że
policja i tak wkrótce przyjedzie.
- Dlaczego mi to robisz? - jęknął Ellison.
- Nie rozklejaj się tak. Nic dla mnie nie znaczysz, gówniarzu. Jesteś pion-
kiem. Chcę, żebyś zrobił dla mnie tylko jedno, a potem zostawię cię w spokoju. -
Zawiesił głos. - Pomóż mi go znaleźć.
- Kogo?
Starzec omiótł wzrokiem pomieszczenie, szukając mnie. Zachichotał i z ką-
cika ust spłynęła mu strużka śliny, zawisła nad jego koszulą. Zassał mocno
powietrze, wciągając ją z powrotem, i wtedy szyja zaczęła mu pulsować, a z
gardła wydobyło się bulgotanie. Wyginając wargi w złośliwym grymasie,
otworzył usta, rozwierając je coraz szerzej, wysilając się jak przy porodzie. Z
10
Strona 9
zionącej dziury w jego twarzy wytrysnął gejzer czarnej cieczy, która z paskud-
nym plaśnięciem wylądowała na podłodze.
Przykucnął, zgarbiwszy się nad smolistą kałużą. Wetknął w nią palec i za-
mieszał. Wymiociny zafalowały. W cieczy zaczęły się wić drobne białe glisty,
po chwili substancja rozdzieliła się na tysiące mniejszych plam, zmieniając się w
armię insektów, które rozlazły się na wszystkie strony. Skrobały o posadzkę
odnóżami, szukając rys i pęknięć.
Ellison rzucał się gorączkowo, próbując uciec od biegnącego ku niemu ro-
bactwa. Starzec założył ręce za plecy i zaczął powoli się przechadzać. Pod jego
stopami chrzęściły setki rozgniatanych owadów.
- Rzecz w tym, że nie jestem stąd i naprawdę potrzebuję twojej pomocy.
Zatrzymał się w pół kroku i obrócił głowę, mrużąc złowrogo oczy. Potem
skoczył do przodu, zawisł nieruchomo w powietrzu, przybliżając ostrze noża do
oka Ellisona.
Stężałem, z trudem tłumiąc w sobie chęć, by coś zrobić - zrobić cokolwiek.
Wiedziałem jednak, że gdybym ujawnił się przed tym potworem, popełniłbym
niezmierny błąd. Wszystko byłoby stracone.
- Sprawa przedstawia się następująco - powiedział starzec, powoli obraca-
jąc ostrze przed okiem Ellisona. - Jeśli zrobisz, o co cię proszę, pójdę sobie. -
Wargi wygięły mu się w szerokim uśmiechu, sieć zmarszczek na twarzy przy-
brała wygląd wężowych łusek. - A jeśli mi nie pomożesz, oderżnę ci ten pier-
dolony łeb. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Oczekuję od ciebie...
Po dniach nieprzerwanych katuszy Ellison nie miał wyboru: słuchał go w
nadziei, że jakimś sposobem położy kres szaleństwu. Wkrótce jednak zaczął
kręcić głową bliski histerii.
- Nie, nie! Zostaw mnie w spokoju! Nie!
- To niezbyt obiecująca postawa.
Ellison przestał płakać, resztkami sił opierając się obłędowi.
- Nie jesteś nawet rzeczywisty.
Starzec zarechotał i wzruszył ramionami.
- Ale nóż jest rzeczywisty... a przynajmniej był, kiedy zerżnąłem twoją
siostrę i wyprułem jej flaki.
11
Strona 10
Ellison zadrżał.
- Wynoś się! - wrzasnął przeszywająco.
- Zamknij, kurwa, japę! - Starzec jednym susem znalazł się na podłodze i
zaczął podskakiwać przed Ellisonem. - Zamknij, kurwa, japę!
Ellison zakrył rękami uszy i zacisnął powieki.
- Wynoś się!
Potem nagle obaj przestali krzyczeć i znieruchomieli, dysząc i wpatrując się
w siebie nawzajem. Starzec zachichotał pod nosem.
- Co jej zrobiłeś? - odezwał się Ellison.
Starzec położył rękę na biodrze i przewrócił oczami, udając rozdrażnienie.
- Ile razy mam ci powtarzać? Zerżnąłem ją... i wyprułem jej flaki. A potem
włożyłem jej macicę do pudełka i wysłałem pocztą na twój adres.
- To się nie dzieje naprawdę.
- A jeśli nawet? Mogę tu zostać tak długo, jak będzie trzeba. Jestem teraz
częścią ciebie.
Ellisonowi opadły powieki, ślina ściekała mu z dolnej wargi.
- Nie mogę...
Stałem za plecami starca. Ellison podniósł wzrok, a ja ukazałem mu się na
moment. Zobaczył moją cierpiącą twarz i oczy, którymi starałem się dodać mu
otuchy. Nie było jednak żadnej nadziei i zdawałem sobie z tego sprawę.
- Co ty tu robisz? - zapytał.
Starzec obrócił się gwałtownie, lecz zniknąłem zbyt szybko, by zdążył mnie
zobaczyć.
- Nie wtrącaj się w to, kurwa! - wrzasnął w moją stronę z twarzą wykrzy-
wioną gniewem. Odwrócił się z powrotem do Ellisona i powiedział: - Zrób, co
mówię, ty nędzna gnido!
Ellison wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem jego oczy przepełniła
rezygnacja. Uniósł pistolet.
- Nie mogę.
- Nie rób tego - powiedział starzec.
Lecz Ellison przyłożył lufę do podbródka, zacisnął powieki i pociągnął za
spust.
12
Strona 11
Starzec nawet nie mrugnął, gdy rozległ się huk wystrzału. Przekrzywił tylko
głowę i spojrzał na zwłoki: na otwarte oczy, krwiste strzępy mózgu ściekające
po ścianie. Przykucnął i zbliżył twarz do twarzy Ellisona.
- Potrzebowałem cię, ty wypierdku. Co za strata. - Pociągnął dwa razy
nosem, wstał, obrócił się i potoczył wzrokiem dookoła, wciąż mnie szukając, z
gniewem w czarnych oczach. - Znajdę kogoś, piździelcu, a potem będę się
rozkoszować twoją śmiercią.
Kropla wody z kranu spadła do wanny z pluskiem, który niósł się echem
przez tysiąclecia. Starzec zniknął, zmieniając się w smugę dymu, którą rozwiał
wiatr.
Wpatrywałem się w ciało Ellisona, czując, jak coś we mnie umiera. Łza
ściekła mi po policzku, łaskocząc skórę. Pierwsza od dziesięcioleci, pomyślałem
niemal ze zdumieniem. Dotknąłem jej i spojrzałem na wilgotny koniuszek palca.
Czy kiedykolwiek będę gotowy? Jakbym miał w ogóle jakiś wybór...
A potem rzeczywistość przygniotła mnie całym swoim ciężarem. Odchyli-
łem głowę do tyłu, oddychając głęboko, gdy zapadłem się w otchłań.
Strona 12
WSKAZÓWKA
ROK NIEZNANY
Gdybyście ujrzeli własną śmierć, czy ta wiedza zmieniłaby to, jak przeżylibyście
resztę życia? Pomyślicie może, że odpowiedź jest oczywista, i gdy byłem młody,
mógłbym się z wami zgodzić. Ale to było, zanim odkryłem, jak prosto zbudo-
wany jest w rzeczywistości świat - i jak mało go rozumiemy.
Mój punkt widzenia uległ zmianie. Bezmyślnie odmierzamy swój pobyt na
tym świecie, osobisty i wspólny, posługując się pojęciem czasu. Jest to jednak
głębokie nieporozumienie - pierwsze z wielu, których ofiarą padliśmy jako
gatunek tak niedorosły i nieprzygotowany, a zarazem tak dumny ze swych
osiągnięć, że nie zdajemy sobie sprawy z ogromu swojej ignorancji.
Wraz z pojęciem czasu stworzyliśmy potwora. To zmora, która odmierza
ubywające nam dni życia, wysysając siłę z naszych ciał i pozostawiając w końcu
tylko wyniszczone, gnijące powłoki, które trzeba pogrzebać. Nienawidzimy
czasu za to, co nam kradnie, ale zarazem pożądamy go, starając się zachować
każdy gram jego substancji - jak gdyby w ogóle miał substancję. I tak, mimo
najlepszych chęci i wysiłków, z rezygnacją, skazani na niepowodzenie ścigamy
się z czasem. Lecz ta rezygnacja jest bodaj największym błędem ze wszystkich.
Wydaje się to tak proste, jakby to był okrutny żart, gdyż właśnie sam wysiłek
sprawia, że pojęcie czasu nam się wymyka. Ale czas nie istnieje, nie jest niczym
więcej jak tylko mitem, który ma nas pocieszyć, gdy stajemy w obliczu własnej
śmiertelności. A mimo to rozciągamy ten linearny konstrukt tak, by obejmował
wszechświat, który nie mieści się w tych granicach. Zasady nieśmiertelności nie
należy wszak szukać w wyścigu z czasem, lecz raczej w zrozumieniu absur-
dalności pojęcia czasu.
12
Strona 13
Minione lata odcisnęły na mnie piętno i jestem zmęczony. Tak niewiele już
mnie szokuje bądź inspiruje. Po wszystkim, co widziałem, z wahaniem przele-
wam na papier swoje doświadczenia, by zaprezentować je czytelnikom, którzy
w większości odrzucą je jako fantastykę albo brednie. Mimo to powoduje mną
coś nowego... coś, czego do końca nie rozumiem. Kieruje mną jakaś większa,
głębsza siła i całą duszą czuję, że powinienem się tym podzielić. To dług, jaki
zaciągnąłem wobec przeszłości i przyszłości, więc spłacam go tutaj.
To, co nastąpi, nie jest trudne do zrozumienia, pojęcia są podstawowe, po-
sługiwanie się nimi przychodzi zupełnie bez wysiłku. Jednak duch ludzki tworzy
skomplikowane konstrukty, choć wystarczyłaby prostota, i pogodziłem się z
tym, że większość ludzi pozostanie głucha na moje słowa.
A jednak garstka nielicznych zrozumie. Im właśnie winien jestem tę opo-
wieść.
Strona 14
JEFFERSON
AUSTIN W TEKSASIE
GRUDZIEŃ, ROK OSIEMNASTY
W dniu, gdy poznałem Jeffersona Stone'a, miałem osiemnaście lat i nawet mimo
stanu, w jakim się wówczas znajdowałem, wciąż pamiętam prawie każdy
szczegół.
Siedziałem w knajpie przy stoliku obok okna i patrzyłem, jak duże płatki
śniegu opadają powoli na chodnik. Podobno w Austin nigdy nie pada śnieg, a tu
proszę - w powietrzu wirował bawełniany puch, opadając miękko i rozpusz-
czając się przy zetknięciu z ziemią. Ten widok napełnił mnie lekkim smutkiem.
Wzrok zamglił mi się trochę, gdy dałem się ponieść wspomnieniom. Poczułem
znajomy ucisk w żołądku, a potem odruchowo dopuściłem do siebie znowu
rzeczywistość i szukając ukojenia, rozejrzałem się po sali. Kiczowaty wystrój i
eklektyczna klientela U Kardynała Yorkshire - lokal zwano w skrócie Kardy-
nałem - dostarczały mnóstwa podniet, na których można było zawiesić oko i
oderwać się od wspomnień.
Rozłożyłem przed sobą szachownicę w nadziei, że ktoś ze mną zagra, lecz w
Kardynale było dziwnie pusto. Zabrałem się więc do czytania książki, żeby zająć
czymś myśli. Odwróciłem się od padającego śniegu i pociągnąłem łyk czwar-
tego piwa. Odchyliłem się, przyłożyłem kufel do piersi, zamknąłem oczy i
wziąłem głęboki wdech, zatrzymując na chwilę powietrze w płucach.
Za moimi plecami rozległ się krzyk. Drgnąłem, odwracając głowę, i piwo
rozlało się na koszulę. Sprawcą zamieszania okazał się Barney, jeden z bez-
domnych bywalców Kardynała.
- Przepraszam. Prze... praszam bardzo. Prze... straszyłem się - powiedział.
17
Strona 15
Podobnie jak wielu innych bezdomnych w Austin Barney cierpiał na chorobę
psychiczną, jej najwyraźniejszym objawem były nagłe wybuchy, takie jak teraz.
Uśmiechnąłem się mimo irytacji.
- W porządku, Barney. - Wstałem z krzesła i ruszyłem do baru.
- On nadchodzi - powiedział Barney. - Widzi nas. - Wycelował we mnie
brudny palec. - Ciebie też widzi. Ale mu nie pomogę. - Kręcił gwałtownie
głową, wyrzucając z siebie pośpiesznie słowa niczym mały chłopiec opowia-
dający koszmar, który mu się właśnie przyśnił.
- Tak... Spróbuj się tym nie przejmować, stary.
- Próbuję. - Głowa podskoczyła mu gwałtownie, gdy zakasłał, zacisnąwszy
mocno powieki.
Co ci się stało? - pomyślałem, gdy go mijałem.
Barman Saul uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Nie można odwracać się do Barneya plecami. - Podał mi zza kontuaru
ręczniczek.
Odwzajemniłem uśmiech, wycierając przód koszuli.
- Postaram się zapamiętać. Mogę prosić o klucz do toalety?
Podał mi go w wyciągniętej ręce.
- Proszę.
- Dzięki, Saul. - Zwróciłem mu ręczniczek i ruszyłem do toalety.
Gdy opróżniałem zawartość pęcherza, pomyślałem, że pora zbierać się do
domu. Siedziałem w Kardynale od wielu godzin i prawdopodobnie wypiłem za
dużo, by grać w szachy. Kiedy zostawiłem klucz przy barze, podniosłem wzrok i
przystanąłem zdziwiony.
Na tle bieli śniegu za oknem ujrzałem mężczyznę siedzącego przy moim
stoliku. Coś w jego postaci wydało mi się znajome, ale nie wiedziałem co i
poczułem lekki niepokój.
Kiedy szedłem przez salę, zacząłem stopniowo rozróżniać szczegóły. Męż-
czyzna miał może sześćdziesiąt kilka lat, wełniane spodnie zaprasowane w kant i
białą koszulę ze starannie podwiniętymi rękawami, które odsłaniały chude
przedramiona. Niedbale założył nogę na nogę, machając czystym skórzanym
butem tuż nad podłogą. Jeden łokieć przerzucił za oparcie krzesła, w drugiej ręce
trzymał moją książkę, czytając przez małe okrągłe okulary w drucianej oprawie.
18
Strona 16
Był prawie zupełnie łysy, a resztkę siwych włosów na bokach głowy miał
krótko przyciętą. Od góry czoła aż na szczyt czaszki biegła niczym znamię
Ahaba głęboka blizna. Mężczyzna podniósł wzrok znad książki i spojrzał mi w
oczy. Spróbowałem odwrócić wzrok, ale coś mnie powstrzymało.
- To twój stolik? - zapytał.
Pokiwałem głową.
Skinął ręką na szachownicę.
- Może partyjkę? - Delikatnym ruchem przesunął palcami po bliźnie na
głowie.
- Właściwie chciałem już iść.
- Chyba się nie gniewasz o to, że przeglądałem twoją książkę. Założyłem ją
w miejscu, gdzie była otwarta.
Popatrzyłem na niego podejrzliwie.
- Nie ma sprawy.
- No więc? Jedną partyjkę? - Zerknął przelotnie na bar i odwróciłem się,
żeby zobaczyć, na co spojrzał. Saul wycierał blat.
Popatrzyłem znów na mężczyznę przed sobą.
- Dobra.
Wyciągnął dłoń.
- Jefferson Stone.
- Douglas Cole - wymamrotałem, ściskając mu rękę. - Pójdę tylko po piwo,
zanim zaczniemy.
- Nie krępuj się.
Podszedłem do kontuaru, a gdy wróciłem, Jefferson wciąż przyglądał mi się
dziwnie... prawie jakby czegoś szukał. Znów wydał mi się znajomy, lecz nadal
nie wiedziałem dlaczego.
- Widzieliśmy się już wcześniej?
- Nie sądzę - odparł Jefferson.
- Zdawało mi się, że może już kiedyś graliśmy?
Pokręcił głową.
- Nie, myślę, że bym zapamiętał.
- Pewnie tak - powiedziałem ze wzruszeniem ramion. Wziąłem z sza-
chownicy dwa piony, białego i czarnego, poprzekładałem je kilka razy w
19
Strona 17
garściach za plecami. Ukryłem po jednym w każdej dłoni i wyciągnąłem ręce do
Jeffersona, żeby wybrał. Wskazał na moją lewą pięść i otworzyłem ją, ukazując
białego piona, którego postawił z powrotem na szachownicy. Otworzył grę
ruchem piona królewskiego.
Biorąc pod uwagę liczbę piw, które wypiłem, uznałem, że pośpiech nie byłby
wskazany, więc dokładnie rozważałem swoje pozycje. Jefferson jednak prawie
nie zważał na grę, wykonując swoje ruchy szybko, a potem przenosząc uwagę na
otoczenie, przyglądając się wystrojowi Kardynała z niemal dziecięcą fascynacją.
Po kilku ruchach powiedział:
- To co, Douglasie, jesteś studentem?
- Nie, spekuluję kontraktami terminowymi - odparłem z wyniosłą swobodą.
- To coś w rodzaju akcji.
- Na jakie instrumenty bazowe?
Podniosłem wzrok, zaskoczony, że wie o transakcjach terminowych na tyle
dużo, by zadać to pytanie.
- Głównie finansowe.
Pokiwał głową i przez dłuższą chwilę przyglądał się szachownicy, zanim
wyprowadził królewskiego skoczka.
- Skąd tyle wiesz o kontraktach terminowych? - zapytałem.
- Och, po prostu słyszałem o nich tu i tam. To imponujące, że ktoś w twoim
wieku jest w stanie poradzić sobie z takim ryzykiem. - Popatrzył na szachow-
nicę, a potem spojrzał znów na mnie. Nagle zmarszczył brwi. - Douglasie... -
wskazał palcem środek mojej twarzy.
- Co? - Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że szkarłatna kropelka skapnęła mi
na koszulę. Krew z nosa. - Kurwa mać! - Poderwałem się gwałtownie, prze-
wracając krzesło, i capnąłem ze stołu serwetkę, żeby się bardziej nie pobrudzić.
Już miałem się odwrócić i ruszyć do łazienki, gdy zerknąłem na Jeffersona i
nasze spojrzenia znów się spotkały. Zdawał się niemal zawiedziony i na myśl o
tym zrobiło mi się przykro.
Barney skulił się bojaźliwie, gdy mijałem go, biegnąc do baru. Saul wyglądał
na zatroskanego. Podał mi garść papierowych serwetek i klucz do toalety.
- Dzięki. - Podetknąłem serwetki pod nos. Pośpieszyłem do łazienki, gdzie
rzuciłem przesiąknięte krwią serwetki na podłogę, złapałem parę ręczników
20
Strona 18
papierowych ze sterty obok umywalki i przycisnąłem je do nosa. Odchyliłem
głowę, utrzymując tę pozycję przez kilka minut, aż krwotok ustał.
Wyszedłem z toalety, niosąc kilka świeżych ręczników na wszelki wypadek.
- Dobrze się czujesz? - spytał Jefferson, gdy wróciłem do stolika. Utkwił
wzrok we krwi na mojej koszuli.
Wziąłem sweter, który leżał na mojej torbie, i zakryłem nim plamę.
- Tak, nic mi nie jest. - Jefferson zdążył postawić moje krzesło i usiadłem. -
Czyj teraz ruch? - zapytałem, próbując sprowadzić rozmowę na inny tor.
- Twój. Ja ruszyłem się gońcem tutaj. - Pokazał na szachownicy, a potem
podniósł wzrok na mnie, wciąż zaniepokojony. - Powinieneś pójść do lekarza.
- Nie, naprawdę nic mi nie jest. To tylko krew z nosa. - Ruszyłem się wieżą,
a on wolał nie ciągnąć tematu na siłę, więc graliśmy dalej w milczeniu.
Partia nie trwała długo.
- Mat - oznajmił.
Omiotłem wzrokiem szachownicę, szukając możliwości ruchu, ale żadnej nie
było.
- Na to wygląda. - Dopiłem piwo. - Jesteś naprawdę dobry. Czy aby na
pewno cię tu nie widziałem?
- Na pewno. Nigdy wcześniej nie byłem tutaj. - Zawahał się na moment i
dodał: - A ty? Często tu przychodzisz?
Roześmiałem się.
- Ja w Kardynale praktycznie mieszkam, człowieku! Przesiaduję tu prawie
codziennie.
Jefferson wstał z krzesła, podniósł swoją torbę i włożył płaszcz.
- No dobra, dzięki za grę. - Podał mi rękę.
- Powinieneś wpaść jeszcze kiedyś - powiedziałem. - Zwykle można tu
znaleźć znacznie lepszych rywali niż ja.
- Cóż, w takim razie do zobaczenia. - Uśmiechnął się i ruszył do drzwi.
Na zewnątrz owiały go płatki śniegu. Owinął się ciaśniej płaszczem i odszedł
statecznym krokiem, znikając za śnieżną kurtyną.
Kiedy patrzyłem, jak jego postać niknie w bieli popołudnia, coś mnie tknęło -
nieokreślony niepokój, którego nie stłumił nawet alkohol w moim krwiobiegu.
Był to pierwszy zarodek pytania formującego się gdzieś w zakamarkach umysłu,
21
Strona 19
lecz szybko je zbyłem, ponieważ nie mogłem mieć wtedy pojęcia, jak jest
ważne.
Byłoby niezmiernym uproszczeniem, gdybym powiedział tylko, że Jefferson
wpłynął na moje życie. Pojawił się w nim z początku jako przyjaciel i nauczy-
ciel. Aż do śmierci będę z wdzięcznością wspominał te aspekty naszej znajo-
mości, lecz zdają się bez znaczenia w świetle prawdziwego celu, w jakim owego
dnia przyszedł. Gdy uzmysławiam sobie wszystko, co wiedział, gdy pierwszy
raz spojrzał mi w oczy i uścisnął moją dłoń, wciąż zapiera mi dech.
Na pierwszy rzut oka piekło zdawać się może dziwnym miejscem, by zasiać
ziarna transcendencji, lecz dla tych, którzy potrafią się oprzeć jego niszczącej
sile, gleba jest tam żyzna. Jefferson wiedział to wszystko i wiele więcej. Wie-
dział, że praktycznie zdefiniuje moją przyszłość, lecz jednocześnie zdawał sobie
sprawę, że aby tego dokonać, będzie musiał ocalić najpierw moją duszę.
Dusza jest jednak czymś delikatnym i złożonym, droga do odkupienia zaś nie
należy do prostych. Kiedy teraz spoglądam wstecz, najbardziej intryguje mnie
fakt, że już w dniu, gdy się poznaliśmy, Jefferson wiedział, że zanim będzie
można mnie ocalić, muszę zbłądzić aż na krawędź samozniszczenia.
I może najbardziej niepokojące w tym wszystkim jest to, że Jefferson - z
nieugiętą, wymagającą wyrzeczeń samodyscypliną - nie zamierzał uczynić nic,
by mnie powstrzymać.
Strona 20
DZIECIŃSTWO
Poszukiwanie prawdy i piękna to dziedziny, w
których wolno nam pozostać dziećmi przez całe życie.
ALBERT EINSTEIN