A.M. Homes - Niech będzie nam wybaczone
Szczegóły |
Tytuł |
A.M. Homes - Niech będzie nam wybaczone |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
A.M. Homes - Niech będzie nam wybaczone PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie A.M. Homes - Niech będzie nam wybaczone PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
A.M. Homes - Niech będzie nam wybaczone - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Claudii, wobec której mam dług wdzięczności
Strona 4
Strona 5
*
„Niech będzie nam wybaczone” – inkantacja, modlitwa,
nadzieja, że jakimś cudem wyjdę z tego cało. Czy zdarzyło
wam się kiedykolwiek pomyśleć: „Robię to celowo, daję
ciała i nie wiem dlaczego”?
Chcecie poznać przepis na katastrofę?
Sygnał ostrzegawczy: rok temu, Święto
Dziękczynienia w ich domu. Ponad dwadzieścia osób
siedziało przy stołach ustawionych od jadalni do salonu
w ciągu kończącym się przed ławeczką przy pianinie.
Brat zajmował miejsce u szczytu dużego stołu,
wydłubywał z zębów kawałki indyka i perorował o sobie.
Obserwowałem go, odnosząc naczynia do kuchni,
z palcami unurzanymi w nieopisanej mazi – sosie
żurawinowym, batatach, zimnych cebulkach,
chrząstkach. Z każdym nawrotem z jadalni do kuchni
Strona 6
nienawidziłem go coraz bardziej. Powracały do mnie
wszystkie grzechy naszego dzieciństwa, poczynając od
jego narodzin. Przyszedł na świat jedenaście miesięcy po
mnie, chorowity, bo przez pewien czas był niedotleniony,
i poświęcono mu zbyt wiele uwagi. A potem, mimo że
robiłem, co mogłem, by sobie uzmysłowił, że jest
okropny, zachowywał się, jakby się uważał za dar niebios.
Dano mu na imię George. Lubił, kiedy zwracano się do
niego Geo, bo brzmiało to fajnie, jakby naukowo,
matematycznie, analitycznie. Ja nazywałem go Geodą –
pustką w skale wypełnioną minerałem. Przyciągając
uwagę innych nadnaturalną pewnością siebie
i arogancko uniesioną głową ze sterczącymi jasnymi
kosmykami, sprawiał wrażenie, że coś wie. Ludzie
zasięgali jego opinii, zabiegali o jego udział, ale na mnie
wdzięk brata nie działał. Kiedy mieliśmy dziesięć
i jedenaście lat, był ode mnie wyższy, masywniejszy,
silniejszy. „Na pewno nie jest synem rzeźnika?” – pytał
żartem ojciec. Nikt się nie śmiał.
Znosiłem ze stołu ciężkie talerze, półmiski, naczynia
do pieczenia oblepione jedzeniem i nikt nie zauważył, że
przydałaby mi się pomoc – ani George, ani dwójka jego
dzieci, ani idiotyczni przyjaciele, a raczej podwładni
(wśród nich pogodynka i siedzący sztywno rezerwowi
prezenterzy i prezenterki, z wylakierowanymi fryzurami,
podobni do Kena i Barbie), ani moja niecierpiąca indyka
chińsko-amerykańska żona Claire, która zawsze nam
Strona 7
przypominała, że jej rodzina świętuje przy pieczonej
kaczce i kleistym ryżu. Żona George’a, Jane, która
krzątała się cały dzień, gotując, sprzątając i podając, w tej
chwili zgarniała kości i resztki do dużego pojemnika na
śmieci.
Oczyszczała talerze, układając brudne naczynia w stos
i wrzucając śliskie sztućce do parującej, spienionej wody
w zlewie. Spojrzała na mnie, odgarniając włosy
wierzchem dłoni, i się uśmiechnęła. Zawróciłem do
stołów.
Patrząc na dzieci George’a i Jane, wyobraziłem je sobie
w strojach Pielgrzymów, w czarnych bucikach ze
sprzączkami, pracujące ciężko jak woły i – jak dzieci
Pielgrzymów – noszące wiadra z mlekiem.
Dwunastoletni Nathaniel i jedenastoletnia Ashley
siedzieli przy stole jak zgarbione, a raczej zwinięte,
wlane w krzesła, pozbawione kręgosłupa niedojdy,
poruszając jedynie kciukami – jedno pisało do
znajomych, których nikt nie widział na oczy, drugie
zabijało cyfrowych terrorystów. To były dzieci bez
osobowości, bez prezencji, dzieci nieobecne, pojawiające
się w domu jedynie w czasie ferii. Wysłano je w zbyt
młodym – zdaniem niejednego – wieku do szkół
z internatem, robiąc to – jak wyznała Jane –
z konieczności. Podobno miały bliżej nie sprecyzowane
kłopoty z nauką, nie rozwijały się prawidłowo,
a nieprzewidywalne wahania nastroju George’a
Strona 8
uprzykrzały życie pod jednym dachem.
W tle, rywalizując o uwagę nieobecnych widzów, grały
głośno dwa telewizory – w jednym leciała transmisja
z meczu futbolu, a w drugim film Wielki Joe.
– Jestem prezesem działu rozrywki, oddanym telewizji
sercem i duszą – powtarza George. – Czuwam na
okrągło, dzień i noc, siedem dni w tygodniu.
W każdym pomieszczeniu jest telewizor; George nie
znosi być sam, nawet w łazience.
Najwyraźniej nie potrafi też żyć bez ciągłego
potwierdzania własnego sukcesu. Kilkanaście nagród
Emmy, które wywędrowały z siedziby stacji, ozdabia
teraz – wraz z różnymi innymi nagrodami i pochwałami
utrwalonymi w rżniętym krysztale – jego dom. Wszystkie
wyrażają uznanie dla George’a za umiejętną analizę
kultury popularnej, za dostarczanie nam obrazu nas
samych – w lekko krzywym zwierciadle, w formacie
półgodzinnego sitcomu lub serwisu wiadomości.
Na środku stołu stał półmisek z pozostałością indyka.
Sięgnąłem ponad ramieniem żony – ciężka taca się
zachybotała. Zmobilizowałem siły i balansując w zgięciu
drugiego łokcia naczyniem po zapiekance z brukselki
z bekonem, pomyślnie wypełniłem misję.
Indyka, „pamiątkowego ptaka”, cokolwiek to znaczy,
tak przyjemnie wymasowano, zrelaksowano i natarto
ziołami, aż uległ przekonaniu, iż nie jest tak źle stracić
w dorocznym rytuale głowę i być nadzianym przez kuper
Strona 9
żurawinami i okruchami chleba. Hodowano go właśnie
po to, z dokładnie ustaloną datą egzekucji.
Stałem w kuchni bratostwa, podskubując indycze
mięso, a Jane w jasnoniebieskich rękawicach zmywała,
po łokcie w pianie. Zagłębiłem palce w jeszcze ciepłym
brzuchu ptaka, gdzie ostały się najlepsze kąski nadzienia.
Wygarnąłem trochę i uniosłem do ust. Popatrzyła na
mnie – usta miałem wilgotne i tłuste, a palce zwinięte
w indyczym punkcie G, gdyby ptaki miały coś takiego –
wysunęła ręce z wody, podeszła do mnie i pocałowała.
Nie po przyjacielsku. Całus był poważny, wilgotny, pełen
pożądania. Przerażający i nieoczekiwany. Zrobiła to,
potem ściągnęła rękawice i wyszła z kuchni. Trzymałem
się blatu, ściskając go tłustymi palcami. Mocno.
Podano deser. Jane spytała, czy ktoś chce kawy,
i wróciła do kuchni. Chodziłem za nią jak pies. Chciałem
jeszcze.
Ignorowała mnie.
– Ignorujesz mnie? – spytałem.
Nie odpowiedziała, a potem podała mi kawę.
– Pozwolisz mi na małą przyjemność, takie małe coś
tylko dla mnie? – Umilkła. – Ze śmietanką i z cukrem?
Od Święta Dziękczynienia przez Boże Narodzenie aż do
nowego roku wyobrażałem sobie wciąż, jak mój brat
pieprzy Jane. George był na niej albo, przy specjalnej
Strona 10
okazji, pod nią, a raz, gdy poniosła mnie fantazja, brał ją
od tyłu – z oczami utkwionymi w naścienny telewizor,
gdzie u dołu ekranu sunął pasek ze skrótem najnowszych
wiadomości. Nie mogłem przestać o tym myśleć. Byłem
pewien, że pomimo wdzięku i bezliku zawodowych
osiągnięć George nie jest dobry w łóżku, a o seksie wie
tyle, ile dowiedział się z magazynu czytanego ukradkiem
na sedesie. Wyobrażałem sobie brata pieprzącego żonę –
bezustannie. Ilekroć zobaczyłem Jane, stawał mi.
Nosiłem workowate spodnie z zaszewkami z przodu
i dwie pary bokserek, żeby ukryć zdradliwy entuzjazm.
Zabiegi te zaokrąglały mi figurę, więc się martwiłem, że
wyglądam, jakbym przytył.
Pod koniec lutego, tuż przed ósmą wieczór, dzwoni Jane.
Claire jest nadal w biurze; zawsze jest w biurze. Ktoś
inny podejrzewałby żonę o romans; ja zwyczajnie myślę,
że Claire jest inteligentna.
– Potrzebuję twojej pomocy – mówi Jane.
– Nie martw się – odpowiadam, zanim się dowiem,
z czym ma kłopot. Wyobrażam sobie, że dzwoni
z kuchni, a długi spiralny kabel owija się wokół jej ciała.
– Jest na posterunku policji.
Patrzę na panoramę Nowego Jorku. Mieszkamy
w nudnym, brzydkim powojennym budynku z białej
cegły, ale wysoko, mamy duże okna i mały taras, na
Strona 11
którym kiedyś siadaliśmy i jedliśmy grzanki na
śniadanie.
– Nabroił?
– Na to wygląda – mówi. – Chcą, żebym po niego
przyjechała. Możesz mnie wyręczyć? Możesz pojechać po
brata?
– Nie martw się – powtarzam własne słowa.
Po kilku minutach jestem w drodze z Manhattanu do
osady Westchester, którą George i Jane nazywają
domem. Dzwonię do Claire z samochodu; odzywa się
poczta głosowa.
Nagrywam się: „George ma kłopoty, muszę po niego
jechać i odwieźć do domu, do Jane. Jadłem kolację,
zostawiłem ci trochę w lodówce. Zadzwonię później”.
Bójka. Takie snuję przypuszczenia w drodze na
posterunek. George ma to w sobie: impuls do reagowania
z siłą wybuchu atomowego, ukryty pod powierzchnią do
momentu, gdy coś go podrażni, a wtedy eksploduje,
przewraca stół, wali pięścią w ścianę albo… Nieraz byłem
ofiarą jego frustracji: powalał mnie na kolana
uderzeniem piłką bejsbolową na wysokości nerek,
w kuchni babci zagrodził mi dostęp do ostatniego
kawałka murzynka i pchnął tak, że wybiłem plecami
szybę. Wyobrażam sobie, że po pracy poszedł na drinka
i zalazł komuś za skórę.
Strona 12
Trzydzieści trzy minuty później parkuję przed małym
podmiejskim posterunkiem policji, białym pudełkiem
z lat siedemdziesiątych. Wisi tam niestosowny w takim
miejscu kalendarz z biuściastymi panienkami, jest słoik
pełen cukierków i dwa metalowe biurka, które, gdy się je
przypadkiem kopnie – tak jak ja to zrobiłem w tej chwili,
przewracając pustą butelkę po dietetycznym dr.
pepperze – zgrzytają jak rozbijające się samochody.
– Jestem bratem człowieka, w sprawie którego
dzwoniono do jego żony – oznajmiam. – Przyjechałem
w związku z George’em Silverem.
– Jest pan bratem?
– Tak.
– Dzwoniliśmy do żony, przyjedzie po niego.
– Zadzwoniła do mnie, przyjechałem, żeby go zabrać.
– Zamierzaliśmy go zawieźć do szpitala, ale nie chce.
Powtarza, że jest niebezpieczny i powinniśmy go zabrać
„do miasta”, zamknąć i skończyć z tym. Moim zdaniem
temu człowiekowi potrzebny jest lekarz, z czegoś takiego
nie wychodzi się bez szwanku.
– Wdał się w bójkę?
– Wypadek samochodowy, poważny. Raczej nie był
pod wpływem, dmuchał w balonik i zgodził się oddać
mocz, ale tak naprawdę powinien pójść do lekarza.
– Do wypadku doszło z jego winy?
– Przejechał na czerwonym świetle, wbił się
w minivana. Mąż zginął na miejscu, żona jeszcze żyła –
Strona 13
na tylnym siedzeniu, obok chłopca, który przeżył
wypadek. Ekipa ratunkowa użyła nożyc do cięcia metalu,
żeby ją uwolnić. Zaraz potem zmarła.
– Jej nogi wypadły z auta! – woła ktoś z biura w głębi.
– Chłopiec jest w dobrym stanie. Przeżyje – mówi
młodszy policjant. – Pański brat jest na zapleczu. Pójdę
po niego.
– Czy brat jest oskarżony o popełnienie przestępstwa?
– W tej chwili nie. Będzie dochodzenie.
Funkcjonariusze ocenili, że na miejscu zdarzenia
wyglądał na zdezorientowanego. Proszę go zabrać do
domu, sprowadzić lekarza i adwokata, takie sprawy
bywają paskudne.
– Nie chce wyjść – oznajmia młodszy policjant.
– Powiedz mu, że nie ma dla niego miejsca – mówi
starszy. – Powiedz, że zaraz przyjadą prawdziwi
kryminaliści i jeśli teraz nie wyjdzie, to mu w nocy
zaszpuntują dekiel.
George zjawia się, rozmemłany.
– Dlaczego przyjechałeś? – pyta.
– Jane zadzwoniła, a poza tym to ty miałeś auto.
– Mogła wziąć taksówkę.
– Jest późno.
Idąc z George’em przez mały parking i dalej
w ciemność, zmuszony wziąć go pod rękę i wieść za
łokieć, nie jestem pewien, czy go podtrzymuję, czy
powstrzymuję od ucieczki. W każdym razie nie odsuwa
Strona 14
się, pozwala się prowadzić.
– Gdzie Jane?
– W domu.
– Wie?
Potrząsam głową.
– To było straszne. Widziałem światło.
– Widziałeś światło?
– Chyba widziałem, ale nie wiedziałem, po co jest.
– Nie dotyczyło ciebie?
– Nie wiedziałem. – George wsiada do auta. – Gdzie
Jane? – pyta znowu.
– W domu – powtarzam. – Zapnij pas.
Wjeżdżam na podjazd, światła reflektorów przecinają
dom i łapią Jane w kuchni, z dzbankiem kawy w ręku.
– Dobrze się czujesz? – pyta, gdy wchodzimy do
środka.
– Jak mogę się dobrze czuć – mówi George.
Opróżnia kieszenie, wykładając ich zawartość na
kuchenny blat. Zdejmuje buty, skarpetki, spodnie,
bokserki, marynarkę, koszulę, podkoszulek i upycha
wszystko do pojemnika na śmieci.
– Chcesz kawy? – pyta Jane.
Nagi George stoi, przechylając głowę, jakby
nasłuchiwał.
– Kawy? – pyta ponownie Jane, wykonując gest
Strona 15
dzbankiem.
George nie odpowiada. Przechodzi z kuchni przez
jadalnię do salonu i siada w ciemnościach na krześle.
– Wdał się w bójkę? – pyta Jane.
– Miał wypadek. Zadzwoń do towarzystwa
ubezpieczeniowego i do adwokata. Macie swojego
adwokata?
– George, mamy adwokata?
– Potrzebuję adwokata? – pyta George. – Jeśli tak,
dzwoń do Rutkowskiego.
– Coś z nim jest nie tak – stwierdza Jane.
– Zabił ludzi.
Zapada milczenie.
Jane nalewa George’owi kawy i zanosi do salonu
razem ze ścierką, którą osłania mu genitalia, jakby
rozkładała na kolanach serwetkę.
Dzwoni telefon.
– Nie odbieraj – ostrzega George.
– Halo – mówi Jane. – Przykro mi, nie ma go w domu,
mam coś przekazać? – Słucha. – Tak, słyszę wyraźnie. –
Rozłącza się. – Komuś drinka? – pyta nie wiadomo kogo,
a potem nalewa sobie.
– Kto to był? – pytam.
– Przyjaciel tej rodziny – odpowiada, mając na myśli
zabitych.
George, zgrabnie trzymając na podołku filiżankę,
długo siedzi na krześle, ze ścierką osłaniającą męskość.
Strona 16
Pod nim tworzy się kałuża.
– George – mówi błagalnie Jane, słysząc kapanie. –
Przydarzył ci się mały wypadek.
Wiekowa suka Tessie wstaje z posłania, podchodzi
i węszy.
Jane biegnie do kuchni i wraca z papierowymi
ręcznikami.
– Zaraz zrobi się plama na podłodze – mówi.
Zachowujący cały czas obojętną minę George
przypomina zrzuconą gadzią wylinkę. Jane zabiera mu
filiżankę i podaje ją mnie. Podnosi wilgotną ścierkę
z jego kolan, pomaga mu wstać i wyciera papierowymi
ręcznikami nogi z tyłu i pośladki.
– Pomogę ci wejść na górę.
Przyglądam się, jak wchodzą po schodach. Widzę
zwiotczałe ciało brata, lekko obwisły brzuch, kości
bioder, miednicę, płaski tyłek – blada skóra jaśnieje
w ciemnościach. Idą na górę, a ja widzę poniżej tyłka,
pomiędzy nogami George’a, różowosiny saczek kołyszący
się jak u starego lwa.
Siadam na ich kanapie. Gdzie moja żona? Czy Claire
nie jest ciekawa, co się stało? Nie dziwi się, dlaczego nie
ma mnie w domu?
W pokoju śmierdzi moczem. Mokre papierowe
ręczniki leżą na podłodze. Jane nie wraca, żeby zetrzeć
Strona 17
siuśki. Robię to za nią, a potem znów siadam na kanapie.
Wpatruję się przez mrok w starą drewnianą maskę
z włosami z konopi, ozdobioną piórem i paciorkami, w to
nieznajome oblicze, które Nate przywiózł ze szkolnej
wycieczki do Afryki Południowej. Maska zdaje się
odwzajemniać spojrzenie, jakby ktoś w niej mieszkał
i chciał coś powiedzieć – milcząc szyderczo.
Nienawidzę tego salonu. Nienawidzę tego domu.
Chcę wrócić do siebie.
Wysyłam esemesa do Claire, wyjaśniając, co się stało.
Odpisuje: „Korzystam, że cię nie ma, i jeszcze siedzę
w biurze; powinieneś chyba tam przenocować na wszelki
wypadek”.
Posłusznie układam się do snu na kanapie, okrywając
ramiona małym, śmierdzącym pledem. Suka Tessie
układa się obok i grzeje mi stopy.
Rano nastaje czas pośpiesznych telefonów i ściszonych
rozmów; z faksu wysuwa się kopia raportu z wypadku.
Mamy zabrać George’a do szpitala, gdzie będą szukać
przyczyny, ukrytego wyjaśnienia, które zdejmie z niego
odpowiedzialność.
– Czy ja ogłuchłem, czy co się tu, kurwa, dzieje? –
dopytuje się George.
– George – mówi wyraźnie Jane. – Musimy jechać do
szpitala. Zapakuj torbę.
Strona 18
George pakuje torbę.
Podwożę ich. Brat siedzi obok, w wytartych
sztruksach i flanelowej koszuli, którą ma od piętnastu lat.
Jest nierówno ogolony.
Prowadzę trochę spięty, niepokojąc się, że jego
zadowolenie pryśnie, coś sobie raptem przypomni,
wybuchnie i spróbuje złapać kierownicę. Pasy są dobre,
nie pozwalają na gwałtowne ruchy.
– „Głupek Simon na targ poszedł, spotkał pasztetnika.
«Ty upiekłeś, ja spróbuję, prosta to logika» – podśpiewuje
George. – Głupek Simon poszedł z wędką złapać
wieloryba, wiadro wody wziął ze sobą, bo woda się
przyda”. Uważaj – mówi do mnie – bo dostaniesz to, o coś
się prosił.
W izbie przyjęć pogotowia szpitalnego Jane podchodzi
do lady, podaje informację o ubezpieczeniu, raport
policyjny i wyjaśnia, że wczoraj mąż uczestniczył
w wypadku samochodowym, w którym zginęli ludzie,
i na miejscu zdarzenia nie całkiem kojarzył, co zaszło.
– To nie tak! – ryczy George. – Ten kurewski SUV
wyrósł przede mną jak biała chmura, nic poza nim nie
widziałem, mogłem tylko wbić się w niego jak w tanie
aluminium, w kurewską poduchę. Poduszka powietrzna
rzuciła mnie w tył, przygwoździła, pozbawiła tchu, a gdy
w końcu się wygramoliłem, zobaczyłem w tamtym aucie
Strona 19
ludzi ściśniętych jak lazania. Chłopiec na tylnym
siedzeniu zanosił się od płaczu. Miałem ochotę dać mu
w nos, ale jego matka wytrzeszczała na mnie oczy.
Gdy to mówi, od tyłu podchodzą do niego dwaj
potężni mężczyźni. Nie widzi, co się święci. Chwytają go.
Jest silny. Wyrywa się.
Następnym razem widzimy go w klitce na tyłach izby
przyjęć, z rękoma i nogami przywiązanymi do noszy.
– Wie pan, dlaczego pan tu jest? – pyta lekarz.
– Źle trafiłem – odpowiada George.
– Pamięta pan, co się stało?
– Raczej nigdy nie zapomnę. Z pracy wyszedłem około
wpół do siódmej. W drodze do domu postanowiłem się
zatrzymać i coś przegryźć. Normalnie tego nie robię, ale,
przyznaję, byłem zmęczony. Nie widziałem jej. Kiedy się
zorientowałem, że w coś uderzyłem, zatrzymałem się.
Zostałem przy niej. Podtrzymywałem ją. Wyślizgiwała się
spod siebie, ciekło z niej jak z zepsutego silnika. Zrobiło
mi się niedobrze. Nienawidziłem jej. Za to, że jest taka
zdumiona, szara, że tworzy się pod nią kałuża – nie
wiedziałem nawet, skąd właściwie wypływa. Zaczęło
padać. Zjawili się ludzie z kocami – skąd te koce?
Słyszałem wycie syren. Objeżdżały nas auta, siedzący
w nich ludzie się gapili.
– O czym on mówi? – pytam, zastanawiając się, czy to
mnie się coś miesza, czy to jemu wszystko się pokręciło. –
To nie było tak, to nie ten wypadek, może inny, ale nie
Strona 20
ten.
– George – mówi Jane. – Czytałam raport policyjny, to
nie było tak. Myślisz o czymś innym? O czymś, co ci się
przyśniło albo co widziałeś w telewizji?
George tego nie wyjaśnia.
– Jakieś objawy psychiczne albo neurologiczne
w przeszłości? – pyta doktor.
Kręcimy głowami.
– Jaka jest pana specjalność zawodowa?
– Prawo – mówi George. – Studiowałem prawo.
– Niech państwo zostawią go u nas – proponuje lekarz.
– Zrobimy badania, a potem porozmawiamy.
Znowu nocuję w domu George’a i Jane.
Na drugi dzień, gdy jedziemy go odwiedzić,
zastanawiam się na głos:
– Czy oddział psychiatryczny to dla niego
odpowiednie miejsce?
– To są przedmieścia – odpowiada Jane. – Czy oddział
psychiatryczny na przedmieściach może być
niebezpieczny?
George jest sam w pokoju.
– Dzień dobry – wita go Jane.
– Naprawdę? Nic o tym nie wiem.
– Jadłeś śniadanie? – pyta, widząc stojącą przed nim
tacę.